ROZDZIAŁ PIERWSZY
Poczułam jej strach, zanim usłyszałam, że krzyczy.
Koszmar, który ją dręczył, wtargnął do mojego snu. Leżałam na plaży i jakiś zabójczo przystojny
mężczyzna smarował mi plecy olejkiem do opalania, kiedy nagle zaatakowały mnie obrazy
kłębiące się w jej głowie: ogień, krew, swąd dymu i wrak samochodu. Zaczęłam się dusić. Na
szczęście racjonalna cząstka umysłu podpowiedziała mi, że to nie jest m ó j sen.
Obudziłam się mokra od potu, z kosmykami ciemnych włosów przyklejonymi do czoła.
Lissa rzucała się w pościeli na sąsiednim łóżku. Zerwałam się i podbiegłam do niej.
- Liss! – Potrząsnęłam nią. – Obudź się.
Krzyk przerodził się w ciche pojękiwanie.
- Andre – szepnęła. – O Boże.
Pomogłam jej usiąść.
- To tylko sen, Liss. Zbudź się.
Zamrugała. Wracała do przytomności. Oddychała znacznie spokojniej. Przysunęła się i
oparła głowę na moim ramieniu. Przytuliłam ją i pogłaskałam po włosach.
- Już dobrze – powiedziałam łagodnie. – Wszystko jest w porządku.
- Miałam ten sen.
- Wiem.
Siedziałyśmy w milczeniu przez kilka minut. Kiedy Liss nieco się uspokoiła, sięgnęłam
do stolika i zapaliłam lampkę nocną. Nie dawała wiele światła, ale nie było nam potrzebne.
Przyćmiony blask zwabił kota naszej współlokatorki, Oskara, który wskoczył miękko na parapet
otwartego okna.
Kocisko ominęło mnie szerokim łukiem. Jak większość zwierząt, nie lubił dampirów.
Wskoczył na łóżko i ocierał się o Lissę z cichym mruczeniem. Zwierzaki nie stronią od morojów,
a Lissę darzą szczególnym zaufaniem. Moja przyjaciółka uśmiechnęła się i podrapała kota pod
brodą. Czułam, że to ją odpręża.
- Kiedy było ostatnie karmienie? – spytałam, bo dopiero teraz zauważyłam, że pobladła, a
jej oczy otaczały szare cienie. Wyglądała krucho i bezbronnie.
W szkole było ostatnio mnóstwo roboty. Nie mogłam sobie przypomnieć, kiedy dawałam
jej krew.
- Byłaś zajęta. Nie chciałam…
- Daj spokój! – Usadowiłam się wygodniej. Nic dziwnego, że czuła się osłabiona.
Widząc, że się przysuwam, Oskar zeskoczył z łóżka i wrócił na parapet, skąd mógł nas
bezpiecznie obserwować. – Zróbmy to teraz. No, weź.
- Rose…
- Proszę cię. Poczujesz się lepiej.
Przechyliłam głowę i odgarnęłam włosy, odsłaniając szyję. Zawahała się, ale wiedziałam,
że ta oferta stanowi dla niej nieodpartą pokusę. Lissa była głodna. Rozchyliła nieco wargi,
ukazując kły, które starannie ukrywała, żyjąc między ludźmi. Długie zęby nie pasowały do jej
twarzy. Była śliczną, delikatną blondynką. Bardziej przypominała anioła niż wampirzycę.
Kiedy się nachyliła, serce zabiło mi mocniej z lęku i podniecenia. Nie akceptowałam tych
uczuć, ale nie umiałam nad nimi zapanować. Uważałam je za oznakę słabości charakteru.
Krzyknęłam z bólu, kiedy Lissa zatopiła kły w mojej szyi. Po chwili jednak ogarnęło
mnie cudowne uczucie błogości, lepsze niż alkohol czy narkotyki. Lepsze niż seks – w każdym
razie takie miałam wrażenie, bo pierwszy raz jeszcze był przede mną. Odprężyłam się. Wszelkie
obawy i wątpliwości zniknęły bez śladu. Nie wiem, jak długo Lissa piła moją krew. Substancje w
jej ślinie uruchomiły wydzielanie endorfin w moim organizmie. Straciłam poczucie
rzeczywistości.
Nagle zorientowałam się z żalem, że już po wszystkim. Minęła zaledwie minuta.
Lissa otarła usta ręką. Patrzyła na mnie.
- Dobrze się czujesz?
- Ja… Tak. – Położyłam się, czując zawroty głowy wywołane utratą krwi. – Muszę się
zdrzemnąć. Wszystko w porządku.
Przyglądała mi się uważnie zielonymi oczami w odcieniu jadeitu. Potem wstała.
- Przyniosę ci coś do jedzenia.
Usiłowałam zaprotestować, ale wyszła, zanim zdołałam cokolwiek powiedzieć. Zawroty
głowy ustąpiły, kiedy zerwała naszą bliskość, ale nadal silnie odczuwałam to, co zrobiła przed
chwilą. Uśmiechnęłam się błogo i spojrzałam na Oskara, który wciąż siedział na parapecie.
- Nie wiesz, co tracisz – poinformowałam go.
Kot nie zwracał na mnie uwagi, czujnie obserwował ulicę za oknem. Najeżył futro i
poruszył nerwowo ogonem.
Zaniepokojona postanowiłam sprawdzić, co tam się dzieje. Spróbowałam się podnieść,
ale znów zakręciło mi się w głowie. Musiałam nieco odczekać. Kiedy wreszcie zdołałam wstać,
dosłownie słaniałam się na nogach. Doczłapałam do okna. Oskar zerknął z niechęcią i powrócił
do obserwacji.
Wychyliłam się, czując powiew ciepłego powietrza we włosach. Jesień tego roku okazała
się nietypowo łagodna dla Portland. Na ulicy panowała ciemność i względna cisza. Była trzecia
nad ranem, jedyna pora, gdy miasteczko studenckie milkło, przynajmniej do pewnego stopnia.
Dom, w którym od ośmiu miesięcy wynajmowałyśmy pokój, stał w otoczeniu starych budynków,
zupełnie niepasujących do siebie. Latarnia po drugiej stronie ulicy migotała, jakby miała zgasnąć
lada chwila, a w jej słabym świetle ledwie dostrzegałam niewyraźne kształty samochodów i
sąsiednich kamienic. Nasze podwórko wypełniała czarna gęstwina drzew i krzaków.
Zauważyłam tam jakiegoś mężczyznę. Patrzył na mnie.
Cofnęłam się w głąb pokoju. Ciemna postać skrywała się pod drzewem w odległości
mniej więcej dziesięciu metrów od naszego okna. Ten człowiek mógł z łatwością obserwować, co
działo się w mieszkaniu. Stał tak blisko, że trafiłabym w niego czymkolwiek, gdybym chciała.
Bez wątpienia widział, co robiłam z Lissą.
Intruz chował się w cieniu, więc nie widziałam jego twarzy, mimo że mam sokoli wzrok.
Zauważyłam tylko, że jest bardzo wysoki. Po chwili cofnął się i zniknął w mroku po drugiej
stronie podwórza. Tam ktoś jeszcze dołączył do niego w ciemnościach. Wkrótce straciłam ich z
oczu.
Kimkolwiek byli nocni goście, nie spodobali się Oskarowi. Kot nie tolerował mojej
obecności, ale zwykle pozytywnie reagował na ludzi. Denerwował się tylko w obliczu
bezpośredniego zagrożenia. Mężczyzna za oknem nie zrobił nic, co mogło zaniepokoić zwierzę, a
mimo to kocur okazywał wyraźny niepokój.
Podobnie reagował na mnie.
Nagle przeszedł mnie lodowaty dreszcz. Niezrozumiały lęk niemal zatarł błogie uczucie
po ukąszeniu Lissy. Schyliłam się po dżinsy leżące na podłodze i zaczęłam się pośpiesznie
ubierać. O mało nie straciłam równowagi. Chwyciłam nasze płaszcze i portmonetki. Wsunęłam
stopy w pierwszą parę butów, jakie wpadły mi w oko, i wybiegłam z pokoju.
W zagraconej kuchni siedział przy stole Jeremy, jeden z naszych współlokatorów.
Podpierał czoło dłońmi, wpatrując się z rezygnacją w podręcznik z matematyki. Lissa szperała w
lodówce, szukając czegoś do jedzenia. Spojrzała na mnie zdziwiona. Wyraźnie zaskoczyło ją
moje wejście.
- Nie powinnaś wstawać.
- Musimy stąd wyjść, i to natychmiast.
Patrzyła na mnie szeroko rozwartymi oczami. Po krótkiej chwili pojawił się w nich
przebłysk zrozumienia.
- Czy… Naprawdę? Jesteś pewna?
Skinęłam głową. Nie umiałabym wyjaśnić, skąd to wiem. Nie miałam jednak
najmniejszych wątpliwości.
Jeremy przyglądał nam się z zainteresowaniem.
- Co się stało?
W tej chwili pomysł był gotowy.
- Weź od niego kluczyki, Liss.
Chłopak patrzył na nas, nie rozumiejąc, o czym mówimy.
- Co wy…
Lissa ruszyła w jego stronę stanowczym krokiem. Wiedziałam, że się boi, strach
przenikał mnie łączącą nas psychiczną pępowiną. Poczułam coś jeszcze. Lissa wierzyła, że
potrafię zapewnić nam bezpieczeństwo. W tamtej chwili, tak jak wiele razy przedtem, mogłam
tylko mieć nadzieję, że jej nie zawiodę.
Uśmiechając się do Jeremy’ego, spojrzała mu głęboko w oczy. Chłopak, z początku
zaskoczony, już po chwili poddał się urokowi. Wpatrywał się w Liss z niekłamanym
uwielbieniem.
- Potrzebujemy twojego samochodu – powiedziała łagodnie. – Gdzie masz kluczyki?
Jeremy się uśmiechnął, a ja zadrżałam. Sama odporna na uroki, silnie odczuwałam ich
działanie na innych. Poza tym przez całe życie uczono mnie, że nie wolno wpływać na ludzi w
taki sposób. Tymczasem chłopak już sięgał do kieszeni. Podał Liss pęk kluczy na grubym
czerwonym łańcuchu.
- Dziękuję. – Lissa skinęła głową. – Gdzie zaparkowałeś?
- Na rogu ulicy – tłumaczył, patrząc na nią z rozmarzeniem. – Niedaleko Browna. Cztery
domy dalej.
- Dziękuję – powtórzyła, cofając się. – Wracaj do nauki i zapomnij o tej rozmowie.
Jeremy posłusznie przytaknął. Pomyślałam, że skoczyłby w przepaść, gdyby go o to
poprosiła. Wszyscy ludzie są podatni na uroki, ale on wydawał się wyjątkowo mało odporny. Tej
nocy bardzo nam to pomogło.
- Prędzej – ponaglałam. – Musimy już iść.
Wyszłyśmy przed dom i podążyłyśmy we wskazanym przez chłopaka kierunku. Wciąż
kręciło mi się w głowie po ukąszeniu. Potykałam się, nie byłam w stanie iść szybciej. Kilka razy
o mało nie upadłam i Lissa musiała mnie podtrzymywać. Nadal czułam jej strach. Usiłowałam go
odpędzić, ale mną również targał niepokój.
- Rose… Co się stanie, jeśli nas złapią? – wyszeptała.
- Wykluczone – odparłam stanowczo. – Nie dopuszczę do tego.
- Mogą nas śledzić…
- Już raz tak było, a przecież nie udało im się nas schwytać. Pojedziemy samochodem na
stację i złapiemy pociąg do Los Angeles. Zgubią ślad.
Starałam się, żeby zabrzmiało to przekonująco. Zwykle potrafiłam ją uspokoić, miałam w
tym wprawę. Ciągła ucieczka przed istotami, wśród których dorastałyśmy, stawiała nie lada
wyzwania. Od dwóch lat bezustannie się przemieszczałyśmy, przenosiłyśmy do kolejnych szkół
w nadziei, że wreszcie uda nam się którąś ukończyć. Właśnie rozpoczęłyśmy ostatni rok
college’u i wydawało się, że w tym miejscu jesteśmy bezpieczne, a wolność jest na wyciągnięcie
ręki.
Lissa nie powiedziała nic więcej, więc chyba mi uwierzyła. To ja podejmowałam decyzje
i zmuszałam ją do działania. Często prowokowałam brawurowe akcje. Lissa była rozsądniejsza,
zwykle długo nad czymś myślała, badała sytuację, zanim cokolwiek robiła. Obie metody miały
wady i zalety, ale tamtej nocy potrzebowałyśmy mojej brawury. Czas naglił.
Zaprzyjaźniłyśmy się w dzieciństwie, gdy chodziliśmy razem do przedszkola.
Wychowawczyni posadziła nas koło siebie i poleciła poprawnie napisać nasze imiona i nazwiska
– Wasylisa Drogomir i Rosemarie Hathaway. Uznałam, że stanowczo zbyt wiele od nas wymaga.
Zareagowałam gwałtownie. Cisnęłam zeszytem w nauczycielkę i nazwałam ją faszystowską
świnią. Nie wiedziałam, co znaczą te słowa, ale wydały mi się niezwykle trafne. W każdym razie
osiągnęłam zamierzony skutek.
Od tamtej pory stałyśmy się nierozłączne.
- Słyszysz? – spytała nagle.
Miała wyostrzone zmysły, wychwyciła ten dźwięk kilka sekund wcześniej niż ja. Ktoś
nas gonił. Skrzywiłam się. Od samochodu dzieliło nas jeszcze około pięćdziesięciu metrów.
- Biegiem! – rzuciłam, chwytając ją za ramię.
- Przecież nie możesz…
- Prędzej!
Zebrałam resztki sił. Ciało odmawiało mi posłuszeństwa. Straciłam sporo krwi, a w
dodatku wciąż jeszcze nie ustał wpływ substancji z jej śliny. Zmuszałam mięśnie do biegu.
Bębniłam piętami o betonowy chodnik, trzymając się kurczowo ramienia Lissy. W normalnych
okolicznościach prześcignęłabym ją bez trudu, bo na dodatek biegła boso, ale byłam tak
osłabiona, że musiałam się na niej oprzeć.
Kroki zbliżały się i stawały coraz głośniejsze. Przed oczami tańczyły mi czarne plamy.
Widziałam już zieloną hondę Jeremy’ego. Boże, oby się nam udało…
Dobiegłyśmy do auta, gdy jakiś mężczyzna zagrodził nam drogę. Zatrzymałyśmy się
gwałtownie. Odciągnęłam Lissę, szarpiąc ją za ramię. To on, człowiek, którego widziałam przez
okno. Sporo od nas starszy, wyglądał na dwadzieścia parę lat. Nie pomyliłam się co do jego
wzrostu, mógł mierzyć jakieś sto dziewięćdziesiąt centymetrów. W innych okolicznościach –
gdyby nie zamknął nam drogi ucieczki – pomyślałabym, że jest seksowny. Ciemne włosy
związane z tyłu i brązowe oczy, a do tego długi płaszcz, coś w rodzaju prochowca.
Jednak w tamtej chwili jego uroda nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Był tylko
przeszkodą, nie pozwalał nam wsiąść do samochodu i uciekać. Odgłosy kroków za nami
przycichły. Mają nas. Czułam, że zbliżają się ze wszystkich stron, osaczają. Boże. Wysłali po nas
co najmniej dwunastu strażników. Nawet królowa nie ma takiej świty.
Wpadłam w panikę. Nie myślałam logicznie i zareagowałam instynktownie. Przysunęłam
się do Lissy i zasłoniłam ją przed mężczyzną, który dowodził całą bandą.
- Zostawcie ją – warknęłam. – Nie ważcie się jej tknąć.
Miał nieprzenikniony wyraz twarzy, ale wyciągnął do mnie ręce w uspokajającym geście.
Poczułam się jak zwierzę przed uśpieniem.
- Nie zrobię wam niczego złego – powiedział i postąpił krok naprzód.
Niedobrze.
Zaatakowałam. Skoczyłam na niego. Przerwałam trening dwa lata temu, po naszej
ucieczce. Nie przemyślałam tego ruchu, zdecydował impuls. Ale nie miałam szans. Był
doświadczonym strażnikiem, nie wysłali po nas nowicjuszy. A ja wciąż słaniałam się na nogach,
bliska omdlenia.
Był szybki. Zapomniałam już, jak sprawni są strażnicy, poruszają się zwinnie jak kobry.
Zwalił mnie z nóg jednym błyskawicznym gestem, jakim odpędza się muchę. Straciłam
równowagę. Nie sądzę, żeby chciał uderzyć tak mocno. Pewnie zamierzał tylko odsunąć mnie z
drogi, ale nie wiedział, w jakim jestem stanie. Ziemia usunęła mi się spod nóg. Za chwilę walnę
biodrem o twardy beton chodnika. Będzie bolało. Bardzo.
Nie upadłam.
Strażnik złapał mnie w ostatniej chwili. Kiedy odzyskałam chwiejną równowagę,
zauważyłam, że uważnie mi się przygląda. Wpatrywał się w moją szyję. Oszołomienie przytępiło
mi zmysły i nie od razu zorientowałam się, na co patrzy. Powoli uniosłam rękę i dotknęłam rany
po ugryzieniu Lissy. Obejrzałam palce i zobaczyłam na nich plamę ciemnej, gęstej krwi.
Zawstydzona, potrząsnęłam głową i zasłoniłam się włosami.
Ciemne oczy mężczyzny spoczywały jeszcze przez chwilę na mojej szyi. Potem spojrzał
mi w same źrenice. Wytrzymałam jego wzrok i wyszarpnęłam się z uścisku. Pozwolił mi na to,
chociaż wiedziałam, że ma dość siły, żeby trzymać mnie tu przez całą noc. Walcząc z zawrotami
głowy, przyprawiającymi o mdłości, znów przysunęłam się do Lissy, zbierając się do kolejnego
ataku. Chwyciła mnie za rękę.
- Rose – powiedziała cicho. – Nie rób tego.
Jej słowa nie zrobiły na mnie wrażenia, ale nakazała mi spokój w myślach. Przesłała mi
polecenie przez łączącą nas mentalną pępowinę, a ja nie umiałam się jej oprzeć. Nie używała
czaru wpływu, nie mogłaby rzucić go na mnie. A jednak musiałam jej usłuchać. Byłyśmy
osaczone i bezbronne. Wiedziałam, że opór nie ma sensu. Czułam, jak opuszcza mnie napięcie.
Zostałam pokonana.
Strażnik zauważył, że skapitulowałam. Podszedł teraz do Lissy. Miał spokojną twarz.
Złożył jej zgrabny ukłon. Zaskoczyło mnie to, bo był naprawdę wysoki.
- Nazywam się Dymitr Bielikow – powiedział. Wychwyciłam w jego głosie słaby
rosyjski akcent. – Przybyłem, by odwieźć panią z powrotem do Akademii Świętego Władimira,
księżniczko.
ROZDZIAŁ DRUGI
Wciąż wściekła na niego, musiałam jednak przyznać, że Dymitr „Bielicośtam” wykazał wiele
sprytu. Przyjechaliśmy na lotnisko i zajęliśmy miejsca w prywatnym samolocie Akademii.
Strażnik natychmiast zauważył, że coś do siebie szepczemy, i kazał nas rozsadzić.
- Nie wolno im ze sobą rozmawiać – przestrzegł podwładnego, który prowadził mnie na
tył samolotu. – Nawet się nie obejrzysz, a opracują plan ucieczki.
Rzuciłam mu wyniosłe spojrzenie i odeszłam. Rzeczywiście rozważałyśmy taką opcję.
Sytuacja nie wyglądała dobrze. Samolot wystartował i wzniósł się w górę, co
uniemożliwiało ewakuację. Nawet gdybym jakimś cudem zdołała unieszkodliwić dziesięciu
strażników, to i tak nie mogłybyśmy wysiąść. Na pewno zaopatrzyli się w spadochrony, których
ostatecznie mogłybyśmy użyć, ale lądowanie nastręczało sporo trudności, bo lecieliśmy nad
Górami Skalistymi.
Wiedziałam, że dostarczą nad do miejsca przeznaczenia, które znajdowało się w lasach
stanu Montana. Potem wymyślę jakiś sposób, żeby zwiać spod działania czaru magicznych
różdżek i kurateli armii strażników. Bagatela.
Lissa siedziała wprawdzie z przodu samolotu w towarzystwie Rosjanina, ale wciąż
czułam jej strach, pulsował mi w głowie jak potężny tłok. Bałam się o nią i ten lęk potęgował
uczucie wściekłości. Nie pozwolę, żeby trafiła z powrotem do tego miejsca! Zastanawiałam się,
czy Dymitr miałby wątpliwości, gdyby czuł i wiedział to, co ja, ale machnęłam ręką. Na pewno
nic go to nie obchodziło.
Lissa z trudem panowała nad wzburzeniem, odczuwałam te emocje tak intensywnie, że
ciałem i duszą niemal znalazłam się w jej skórze. Znałam to uczucie, pojawiało się znienacka –
przyjaciółka przyciągała mnie i „wsysała” w siebie. Widziałam obok wysoką postać Dymitra, a
ręką Lissy, moja ręka, trzymała butelkę wody. Mężczyzna pochylił się, żeby coś podnieść, i
zobaczyłam tatuaże na jego szyi. Sześć maleńkich symboli molnija. Przypominały dwie
błyskawice krzyżujące się ze sobą w literę X. Każdy rysunek symbolizował jedną strzygę, którą
udało mu się zabić. Nad nimi widniał waż – godło strażników, znak obietnicy.
Zamrugałam i skrzywiłam się, usiłując opuścić ciało Lissy. Obie nie znosiłyśmy, kiedy
przenikałam do jej wnętrza. Lissa uważał, że naruszam w ten sposób jej prywatność, więc
przestałam ją informować, kiedy to się działo. Żadna z nas nie umiała nad tym zapanować. Siła
tego przyciągania była istotnym elementem więzi. Nie rozumiałyśmy, na czym polegał
mechanizm. Słyszałyśmy legendy o parapsychicznych związkach między strażnikami a ich
morojami, ale nikt nie opisał jeszcze fenomenu, który nas połączył. Same musiałyśmy go
zrozumieć.
Lot zbliżał się do końca, kiedy pojawił się Dymitr i zajął miejsce mojego strażnika.
Ostentacyjne odwróciłam głowę i zapatrzyłam się w okno.
Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu.
- Naprawdę chciałaś walczyć z nami wszystkimi? – spytał wreszcie.
Nie odpowiedziałam.
- Twoja postawa… Chronisz ją bez względu na wszystko. To dowód wielkiej odwagi –
ciągnął. – Jesteś dzielna, choć nierozważna. Dlaczego tak postępujesz?
Zerknęłam na niego, odgarniając kosmyki włosów z twarzy.
- Ponieważ jestem jej opiekunką – odparłam i odwróciłam się z powrotem do okna.
Po krótkiej chwili Dymitr wstał i wrócił na miejsce.
Po wylądowaniu nie miałyśmy innego wyboru, niż posłusznie dać się przewieźć do celu
podróży. Samochód stanął przed bramą i kierowca musiał odpowiedzieć na pytania straży.
Sprawdzali, czy nie jesteśmy strzygami pałającymi żądzą krwi. W końcu pozwolono nam wysiąść
i wejść na teren Akademii. Słońce chyliło się ku zachodowi i wampiry życia powstawały ze snu.
Miasteczko studenckie spowijały cienie.
Odniosłam wrażenie, że to miejsce wcale się nie zmieniło, nadal panowała tu ponura
atmosfera z powieści gotyckich. Wampiry pielęgnują tradycję. Szkołę założono znacznie później
niż inne akademie na terenie Europy, ale charakteryzowała się tym samym stylem. Wysokie
budynki o strzelistych wieżyczkach, ozdobione kamiennymi rzeźbami, przypominały stare
kościoły. Kute żelazne bramy prowadziły do niewielkich ogrodów. Tu i ówdzie widniały w
murze tajemnicze drzwi. Spędziłyśmy sporo czasu w typowych amerykańskich miasteczkach
studenckich i w tej chwili zaczynałam doceniać urodę miejsca, które przypominało prawdziwy
uniwersytet.
Znajdowaliśmy się teraz w drugim sektorze Akademii, którą podzielono na szkołę
wyższą i niższą. Oba gmachy zbudowano wokół kwadratowych dziedzińców wyłożonych
kamiennymi ścieżkami, biegnącymi wokół ogromnych stuletnich drzew. Prowadzono nas na
dziedziniec szkoły wyższej. Po jednej stronie znajdowały się sale akademickie, a po drugiej
uczniowskie dormitoria i sala gimnastyczna. Kwatery morojów znajdowały się na przeciwległym
końcu kwadratu, vis-a-vis budynków administracji oraz szkoły niższej. Studenci niższych lat
mieszkali w sektorze pierwszym, nieco dalej na zachód.
Zabudowania wzniesiono na pustkowiu. Montana to przede wszystkim niezmierzone
przestrzenie, upstrzone gdzieniegdzie nielicznymi siedzibami ludzkimi. Wciągnęłam w płuca
zimne powietrze pachnące sosną i butwiejącymi liśćmi. Wokół nas rosły wysokie, strzeliste lasy.
W świetle dziennym majaczyły za nimi grzbiety wysokich gór.
Tak dotarliśmy do głównego kwadratu szkoły wyższej. Zostawiając swojego opiekuna,
podbiegłam do Dymitra.
- Hej, towarzyszu.
Szedł dalej, nie patrząc na mnie.
- Teraz chcesz rozmawiać?
- Prowadzisz nas do Kirowej?
- Do pani dyrektor Kirowej – poprawił mnie.
Lissa idąca obok niego z drugiej strony rzuciła mi ostrzegawcze spojrzenie: „Nie
zaczynaj znowu”.
- Do pani dyrektor. Jak sobie życzysz. Pozostała zapewne tą samą starą apodyktyczną
su… - urwałam, bo w tej chwili minęliśmy wielkie drzwi prowadzące do kafeterii. Westchnęłam.
Czy ci ludzie naprawdę są aż tak okrutni? Do gabinetu Kirowej prowadziło pewnie dziesięć
różnych dróg, ale oni musieli wybrać spacer przez stołówkę.
Była pora śniadania.
Kandydaci na strażników – dampiry jak ja oraz moroje pełnej krwi – siadywali tu
wspólnie, jedząc i plotkując z entuzjazmem o nowinkach akademickich. Teraz, na nasz widok,
wszyscy zamilkli. Setki par oczu lustrowały nas z uwagą.
Przyjrzałam się dawnym koleżankom z klasy, uśmiechając się przy tym nonszalancko.
Próbowała, wyczuć, czy cos się między nimi zmieniło. Nie. Nic na to nie wskazywało. Ton
nadawała Camille Conta, wciąż prymuska, jaką zapamiętałam, ta sama podła suka, samozwańcza
przywódczyni akademickiej elity wampirów. Nieco z boku siedziała Nathalie, przyszywana
kuzynka Lissy. Gapiła się szeroko otwartymi oczami niewiniątka.
A po drugiej stronie sali… No, tu bardziej interesująco. Zauważyłam Aarona. Biedny,
biedny Aaron. Lissa złamała mu serce, odchodząc. Nic nie stracił ze swojego uroku. Wydawał się
nawet bardziej wzruszający. Wpatrywał się w nią z uwielbieniem. Śledził każdy jej gest. Tak
samo jej oddany. Zrobiło mi się smutno, bo wiedziałam, że Lissa nic do niego nie czuła.
Umawiała się z nim, bo wszyscy tego oczekiwali, stanowili uroczą parę.
Zaciekawiła mnie jednak pewna zmiana. Aaron najwyraźniej znalazł pocieszenie po
ucieczce Lissy. Obok niego siedziała wampirzyca, trzymając go kurczowo za rękę. Wyglądała na
jedenaście lat, ale musiała być starsza, chyba że chłopak zaczął gustować w dzieciach. Dziewczę
miało krągłe policzki i złote loczki, jak porcelanowa lalka. Mocno wkurzona lala ze
złowieszczym błyskiem w oku. Wpatrywała się w Lissę z taką nienawiścią, że nawet ja to
odczułam. O co tu chodzi, do diabła? Nie widziałam jej wcześniej. Pewnie była zazdrosna. Też
bym się wnerwiła, gdyby mój chłopak patrzył na inną w taki sposób.
Nasz marsz wstydu szczęśliwe dobiegł końca, chociaż kolejne pomieszczenie – gabinet
Kirowej – nie dawało nadziei, że będzie łatwiej. Stara wiedźma wyglądała tak samo, jak ją
zapamiętałam. Wysoka i szczupła, jak większość morojów, miała spiczasty nos i siwe włosy.
Kojarzyła mi się z sępem. Zdążyłam ją dobrze poznać, spędziłam sporo czasu w jej gabinecie.
Nasza eskorta wycofała się, kiedy obie z Lissą nareszcie usiadłyśmy. Pozostali tylko
Alberta jako szefowa szkolnej straży i Dymitr. Oboje niewzruszenie spokojni stanęli pod ścianą.
Wyglądali naprawdę groźnie. Takiej postawy od nich wymagano.
Kirowa utkwiła w nas gniewny wzrok i otworzyła usta, by rozpocząć tyradę. Bez
wątpienia zamierzała zmieszać nas z błotem. W tej samej chwili jednak odezwał się głęboki,
łagodny głos.
- Wasyliso.
Zdziwiło mnie, że w pokoju znajduje się ktoś jeszcze. Nie dostrzegłam go od razu.
Nieostrożność, biorąc pod uwagę, że miałam zostać strażniczką.
Wiktor Daszkow podniósł się z krzesła z widocznym wysiłkiem. Książę Wiktor
Daszkow. Lissa rzuciła mu się na szyję.
- Wujku – szepnęła, przywierając do wątłej postaci. Czułam, że zaraz się rozpłacze.
Książę poklepał ją po plecach.
- Nie wyobrażasz sobie, jak bardzo się cieszę, widząc cię całą i zdrową. – Uśmiechnął się
blado i spojrzał na mnie. – Ciebie również, Rose.
Skinęłam głową, starając się nie okazywać, że jego widok mną wstrząsnął. Wiktor
chorował od dawna, ale teraz wyglądał OKROPNIE. Był ojcem Nathalie, miał zaledwie
czterdzieści lat, a sprawiał wrażenie osiemdziesięcioletniego starca. Blady, chwiał się na nogach,
ręce mu drżały. Patrzyłam na niego ze ściśniętym sercem. Tylu podłych, złych ludzi żyło na
świecie, a to właśnie jego musiała dotknąć ta straszna choroba. Umrze młodo i nie doczeka się
korony.
Książę Daszkow nie był prawdziwym wujem Lissy, ale wśród morojów, zwłaszcza
arystokracji, panowała duża poufałość. Jako bliski przyjaciel rodziny dokładał wszelkich starań,
by zatroszczyć się o dziewczynę po śmierci jej rodziców. Lubiłam go. Był pierwszą osobą, którą
powitałam z radością w tym ponurym miejscu.
Kirowa pozwoliła im się przywitać, a potem odprowadziła Lissę na krzesło.
Nadszedł czas na kazanie.
Tego dnia przeszła samą siebie w prawdziwym mistrzostwie wygłaszania tyrad. Jestem
przekonana, że wybrała pracę w administracji szkoły, bo to dawało jej okazję do podobnych
popisów. Nie zauważyłam u niej najmniejszych oznak sympatii wobec uczniów. Kazanie
składało się z typowych tematów – poczucie odpowiedzialności, nieprzemyślane postępowanie,
egoizm… Bla, bla, bla. Szybko się wyłączyłam i zajęłam szczegółami planu ucieczki przez okno
gabinetu dyrektorki.
W pewnej chwili dotarło do mnie, co mówiła. Natychmiast nadstawiłam uszu.
- Pani, panno Hathway, złamała nasze najświętsze prawo: przysięgła pani opiekować się
morojami jako ich strażniczka. Zawiodła pani nasze zaufanie. Postąpiła pani samolubnie,
zabierając stąd księżniczkę. Strzygi tylko czekają, by zniszczyć ród Drogomirów, a pani im w
tym pomaga.
- Rose mnie nie uprowadziła. – Lissa przerwała jej, zanim zdążyłam odpowiedzieć.
Przemawiała spokojnym głosem, chociaż wiedziałam, jak silnie jest wzburzona. – Sama chciałam
odejść. Proszę jej nie winić.
Kirowa zmierzyła wzrokiem nas obie, przechadzając się po gabinecie z rękami
założonymi z tyłu.
- Panno Drogomir, zakładam, że to pani obmyśliła plan waszej ucieczki, a jednak
strażniczka powinna go uniemożliwić. Tymczasem zachowała się nieodpowiedzialnie i nie
powiadomiła nas o tych planach. Gdyby wypełniła swój obowiązek, nie naraziłaby by pani na
niebezpieczeństwo.
Tego było za wiele.
- Wypełniłam swój obowiązek! – warknęłam, zrywając się z krzesła. Dymitr i Alberta
patrzyli na mnie czujnie, ale nie podchodzili, widząc, że nie zamierzam nikogo atakować. Na
razie. – Zapewniłam jej bezpieczeństwo! Opiekowałam się nią, kiedy was nie było – wskazałam
gestem wszystkich obecnych. – Zabrałam stąd Lissę, żeby ją chronić. Musiałam tak postąpić.
Nikt nie zamierzał mi w tym pomóc.
Czułam, że Lissa próbuje mnie uspokoić. Przesyłała mi kojące myśli, żebym nie dała się
ponieść złości. Za późno.
Kirowa przyglądała mi się z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
- Proszę wybaczyć, panno Hathway, ale nie dostrzegam logiki w pani zachowaniu. Jak
zamierzała pani chronić księżniczkę, skoro zabrała ją pani ze strzeżonego miejsca, bezpiecznego
dzięki działaniu czarów? A może jest coś, o czym nie chce pani powiedzieć?
Przygryzłam wargę.
- Rozumiem. Cóż. Według mnie jedyny powód takiego zachowania to próba uniknięcia
odpowiedzialności za koszmarny wybryk, jakiego się pani dopuściła przed ucieczką.
- Ależ nie!
- To wyjaśnienie ułatwi mi podjęcie decyzji. Księżniczka jest wampirem i musi pozostać
w Akademii dla własnego bezpieczeństwa. Wobec pani nie mamy jednak żadnych zobowiązań,
dlatego wydalimy panią ze szkoły w trybie natychmiastowym.
Zaschło mi w gardle.
- Co takiego?
Lissa stanęła przy mnie.
- Nie możecie tego zrobić! Jest moją opiekunką.
- Nic podobnego. Jest zaledwie nowicjuszką.
- Moi rodzice…
- Wiem, czego życzyli sobie pani rodzice, niech Bóg ma ich w swojej opiece. Jednak
sytuacja się zmieniła. Panna Hathway nie zasługuje na rolę strażniczki. Zostanie wydalona.
Wpatrywałam się w Kirową, nie wierząc własnym uszom.
- Dokąd zamierza mnie pani odesłać? Do matki do Nepalu? Do tej pory nie zauważyła
nawet mojej nieobecności. A może chcecie mnie oddać ojcu?
Zobaczyłam, że dyrektorka zmrużyła oczy na wzmiankę o nim. Kiedy odezwałam się znowu, mój
głos był tak lodowaty, że sama go nie poznawałam.
- Czyżbyście zamierzali zrobić ze mnie dziwkę sprzedającą swoją krew? Spróbujcie, a
przysięgam, że jeszcze dziś stąd uciekniemy.
- Panno Hathway! – syknęła stara wiedźma. – Pani się zapomina.
- Łączy je więź. – Niski, dźwięczny głos przeciął ciężką atmosferę w pokoju. Wszyscy
spojrzeliśmy na Dymitra. Wydawało mi się, że Kirowa zapomniała o jego obecności – ale ja nie.
Strażnik promieniował potężną energią. Nadal stał po ścianą w pretensjonalnym prochowcu, w
którym wyglądał jak kowboj. Patrzył na mnie, nie na Lissę, przeszywającym wzrokiem. – Rose
wie, co czuje Lissa. Nie mylę się, prawda?
Spostrzegłam z satysfakcją, że Kirowa straciła rezon. Spoglądała na nas obie i na
Dymitra.
- Nie. To niemożliwe. Nie słyszeliśmy o taki wypadku od stuleci.
- Dla mnie to jest oczywiste – odparł strażnik. – Podejrzewałem to od chwili, w której
zacząłem je obserwować.
Wpatrywałam się w podłogę, Lissa też unikała wzroku Dymitra.
- To dar – mruknął Wiktor ze swojego kąta. – Niezwykle rzadki i cenny.
- W starych opowieściach mieli go najlepsi pośród strażników – wtrącił Dymitr.
Kirowa zdążyła się opanować.
- To bajki sprzed kilkuset lat – żachnęła się. – Nie sugerujecie chyba, żebyśmy pozwolili
jej zostać w Akademii po tym, co zrobiła?
Dymitr wzruszył ramionami.
- Wiem, że jest agresywna i nonszalancka, ale ma potencjał…
- Agresywna i nonszalancka? – nie wytrzymałam. – A kim ty, do diabła, jesteś, że się
wtrącasz w moje sprawy?
- Strażnik Bielikow jest od tej chwili opiekunem księżniczki – powiedziała hardo
Kirowa. – Zatwierdzam ten wybór.
- Wybór taniej siły roboczej do opieki nad Lissą?
Nie powinnam tego mówić. Zabrzmiało podle, szczególnie że większość morojów i ich
strażnicy to potomkowie emigrantów z Rosji i Rumunii. W tamtej chwili jednak nic lepszego nie
przyszło mi do głowy. Sama wychowałam się wprawdzie w Stanach, ale moi rodzice pochodzili z
obcej ziemi. Mama była dampirem, rudowłosą Szkotką z dziwacznym akcentem. Mówiono też o
ojcu wampirze, który przyjechał z Turcji. Tej kombinacji genów zawdzięczałam migdałowy
odcień skóry oraz rysy twarzy, które – moim zdaniem – sugerowały pochodzenie z egzotycznego
arystokratycznego rodu. Całości dopełniały duże, ciemne oczy i włosy o barwie tak głębokiego
brązu, że wydawały się niemal czarne. Nie miałabym nic przeciwko rudym lokom, ale trzeba
brać, co dają.
Dyrektorka wyrzuciła ramiona w górę w geście rozpaczy.
- Widzicie? Ona nie ma pojęcia, co to jest dyscyplina! Więzi psychiczne, choćby nie
wiem jak silne, i surowy potencjał nie mogą zastąpić szacunku. Niezdyscyplinowany strażnik jest
gorszy niż amator.
- Zatem proszę ją tego nauczyć. Niech przejdzie szkolenie jeszcze raz.
- Bzdura. Nie nadrobi zaległości.
- Przeciwnie – usiłowałam się wtrącić, ale nikt mnie nie słuchał.
- W takim razie proszę dla nie zorganizować dodatkowe zajęcia. – Dymitr nie dawał za
wygraną.
Spierali się długo, a my przyglądaliśmy się w milczeniu, jak na meczu ping-ponga.
Wciąż czułam urazę, że Dymitr tak łatwo wywiódł mnie w pole, ale widziałam, że teraz
stara się nie dopuścić, by nas rozdzielono. Wolałam zostać w tym piekle, niż żyć dalej bez Lissy.
Obydwie nie traciłyśmy jeszcze nadziei.
- Ciekawe, kto podejmie się tego zadania – rzuciła zaczepnie Kirowa. – Może ty?
Tego się nie spodziewał.
- Nie to chciałem…
Dyrektorka założyła ręce z zadowoloną miną.
- Tak myślałam.
Szala przechyliła się na drugą stronę i strażnik zmarszczył brwi. Zerknął na Lissę, a
potem przeniósł wzrok na mnie. Ciekawe, co zobaczył. Dwie przestraszone dziewczyny
wpatrujące się w niego błagalnym wzrokiem? A może tylko zwykłe uciekinierki, łamiące święte
prawa szkoły, by zagarnąć część dziedzictwa księżniczki?
- Dobrze – powiedział w końcu. – Będę uczył Rose na dodatkowych lekcjach.
- I co? – rozzłościła się Kirowa. – Ujdzie jej to na sucho?
- Proszę ją ukarać – odparł Dymitr. – Straciliśmy wielu strażników. Nie możemy sobie
pozwolić na utratę kolejnego. Zwłaszcza dziewczyny.
Zadrżałam na myśl o tym, czego nie powiedział głośno. Przypomniałam sobą własna
agresywną uwagę o dziwkach sprzedających krew. Niewiele dziewcząt dampirów było w tych
czasach strażniczkami.
W tej chwili usłyszeliśmy głos Wiktora, który nadal siedział w kącie gabinetu.
- Zgadzam się ze strażnikiem Bielikowem. Nie powinniśmy odsyłać Rose. Byłaby to
niepowetowana strata. Dziewczyna ma talent.
Dyrektorka wyjrzała przez okno. Na zewnątrz panowały kompletne ciemności. Życie
Akademii toczyło się nocą. „Poranki” i „popołudnia” funkcjonowały tu wyłącznie jako pojęcia
umownie. Okna gmachu zacieniano, żeby nie wpuszczać światła.
Kirowa odwróciła wreszcie głowę i napotkała spojrzenie Lissy.
- Proszę, pani dyrektor. Niech Rose zostanie z nami.
„Och, Lisso, bądź ostrożna” – pomyślałam. Wywieranie wpływu na inne wampiry było
niebezpieczne, zwłaszcza w obecności świadków. Zauważyłam jednak, że robi to bardzo
delikatnie, a potrzebowałyśmy pomocy. Na szczęście nikt się nie zorientował.
Nie wiem, czy metoda Lissy poskutkowała, ale Kirowa dała wreszcie za wygraną.
Westchnęła.
- Jeśli panna Hathway ma zostać w Akademii, musi stosować się do określonych reguł –
zwróciła się do mnie. – Pani pobyt w szkole świętego Władimira ma charakter warunkowy. Jedno
wykroczenie i zostanie pani wydalona. Ma pani obowiązek uczęszczać na wszystkie zajęcia dla
nowicjuszy w pani grupie wiekowej. Każdą wolną chwilę będzie pani poświęcała na dodatkowe
szkolenie pod okiem strażnika Bielikowa – przed normalnymi lekcjami i po nich. Nie wolno pani
brać udziału w życiu towarzyskim szkoły. Poza porami posiłków będzie pani przebywała w
dormitorium. Jeśli zauważę, że nie stosuje się pani do wyznaczonych reguł, odeślę panią w trybie
natychmiastowym.
Roześmiałam się z goryczą.
- Mam zakaz udziału w życiu towarzyskim? Nadal usiłuje nas pani rozdzielić? –
Skinęłam głową w kierunku Lissy. – Czyżby obawiała się pani, że znów spróbujemy stąd uciec?
- Wolę się zabezpieczyć. Poza tym nie poniosła pani jeszcze kary za zniszczenie
szkolnego mienia. Mam obowiązek tego dopilnować – zacisnęła wargi. – Dostała pani swoją
szansę. To dowód wspaniałomyślności ze strony władz. Radzę mieć się na baczności.
Już miałam powiedzieć, że jej wspaniałomyślność wręcz powala z nóg, ale powstrzymało
mnie spojrzenie Dymitra. Nie potrafiłam go rozszyfrować. Może chciał dać sygnał, że we mnie
wierzy. Albo że walka z dyrektorką jest dowodem głupoty. Nie rozumiałam go.
Spuściłam wzrok po raz drugi w czasie tej rozmowy. Czułam, że Lissa dodaje mi w
myślach otuchy. Westchnęłam głęboko i uniosłam głowę.
- Dobrze – powiedziałam, patrząc na Kirową. – Przyjmuję pani warunki.
ROZDZIAŁ TRZECI
Kirowa nie zawahała się przed dodatkowym okrucieństwem i natychmiast po spotkaniu odesłała
nas na lekcje. Patrzyłam za odchodzącą Lissą. Na szczęście nasza więź pozostała nienaruszona i
będę przynajmniej wiedziała, co ona czuje. Potem odprowadzono mnie na rozmowę ze szkolnym
doradcą, sędziwym morojem, którego doskonale pamiętałam z czasów poprzedzających naszą
ucieczkę. Staruszek dawno powinien przejść na emeryturę albo umrzeć.
Spotkanie trwało najwyżej pięć minut. Nie wspominał o naszym wyczynie. Ograniczył
się do zadania kilku pytań o przebieg nauki w Chicago i Portland. Zajrzał do mojej teczki i
pośpiesznie sporządził nowy program kursów. Wzięłam go niechętnie i ruszyłam na pierwszą
lekcję.
I Zaawansowane techniki walki dla strażników
II Teoria technik ochrony i osobistych opiekunów 3
III Trening sprawności fizycznej
IV Lekcje starych języków (dla nowicjuszy)
Lunch
V Behawioryzm i fizjologia zwierząt
VI Rachunki
VII Kultura morojów 4
VIII Sztuka słowiańska
Uff. Zapomniałam już, jak nudne są lekcje w Akademii. Nowicjusze i wampiry mieli
przed południem zajęcia w oddzielnych grupach, co oznaczało, że nie zobaczę Lissy przed
lunchem. Nie wiedziałam, czy w ogóle pozwolą nam uczestniczyć we wspólnych zajęciach.
Większość lekcji popołudniowych obejmowała standardowe wykłady dla uczniów starszych klas,
więc szanse były spore. Wiedziałam, że kurs sztuki słowiańskiej należał do zajęć uzupełniających
i zwykle nie uczestniczyło w nich wielu chętnych. Liczyłam na to, że zapiszą tam Lissę. Dymitr i
Alberta odprowadzili mnie tymczasem na zajęcia do sali gimnastycznej. Po drodze nie zwracali
na mnie uwagi. Szłam posłusznie za nimi. Krótko przycięte włosy Alberty pozwalały zobaczyć
znak obietnicy na jej karku oraz symbole molnija. Wiele strażniczek strzygło się podobnie. Sama
nie miałam jeszcze tatuaży, ale i tak nigdy nie pozwoliłabym obciąć sobie włosów.
Strażnicy nie rozmawiali ze sobą. Szli korytarzami szkoły z obojętnymi minami, jakby
nic szczególnego się nie wydarzyło. Dopiero na miejscu przekonałam się, że w szkole wrzało na
wieść o naszym powrocie. W jednej chwili wszystkie oczy zwróciły się na mnie. Nie wiedziałam,
czy powinnam się czuć jak gwiazda filmowa, czy dziwoląg prezentowany w cyrku objazdowym?
Uznałam, że nie mogę dać się zastraszyć. Dawniej cieszyłyśmy się z Lissą sporym
szacunkiem wśród uczniów, więc postanowiłam o tym przypomnieć. Uniosłam głowę i
przyjrzałam się nowicjuszom, którzy wpatrywali się we mnie z rozdziawionymi ustami.
Szukałam znajomych twarzy. Większość stanowili chłopcy. Poznałam jednego i nie mogłam
powstrzymać uśmiechu.
- Cześć, Mason, co się tak gapisz? Wyobrażasz sobie, jak wyglądam nago? Radzę,
żebyś odłożył tę przyjemność na kiedy indziej.
Kilka osób parsknęło śmiechem. Mason też prychnął, obdarzając mnie szerokim
uśmiechem. Miał niesforną rudą czuprynę i twarz upstrzoną piegami. Był przystojny, ale niezbyt
pociągający. Zawsze mnie rozśmieszał. Dawniej byliśmy kumplami.
- Sam o tym decyduję, Hathway. Prowadzę dzisiejszą lekcję.
- Ach, tak? – odparowałam. – Hm. W takim razie możesz sobie wyobrażać, co chcesz.
- Moim zdaniem zawsze miło byłoby oglądać cię nago – wtrącił ktoś z boku i całkiem
rozładował napięcie. Poznałam go. Eddie Castile też był moim kumplem.
Dymitr pokręcił głową i wyszedł, mamrocząc coś po rosyjsku. Nie zabrzmiało to
przychylnie. A ja poczułam się znowu jak uczennica pierwszej klasy. Znalazłam się wśród
swoich. Byli bardziej wyluzowani i nie przejmowali się hierarchią jak ci z grupy morojów.
Otoczyli mnie kołem, a ja śmiałam się i witałam ze znajomymi, o których zdążyłam już
zapomnieć. Wypytywali mnie o wszystko: gdzie byłyśmy i co robiłyśmy. Zrozumiałam, że
przeszłyśmy z Lissą do szkolnej legendy. Nie mogłam im wyjawić przyczyn naszej ucieczki,
więc zaczęłam opowiadać nowinki i ciekawostki ze świata. Na szczęście udało mi się odwrócić
ich uwagę.
Spotkanie po latach zajęło nam kilka minut, ale nasze pogaduchy szybko przerwał
strażnik nadzorujący przebieg zajęć, który skarcił Masona za lekceważenie obowiązków. Mój
stary kumpel niespecjalnie się tym przejął, ale z uśmiechem zadał wszystkim ćwiczenia na
rozgrzewkę. Zaniepokoiłam się, bo w większości ich nie znałam.
- Chodź, Hathway. – Mason ujął mnie pod ramię. – Będziemy ćwiczyć w parze. Zaraz
się przekonamy, co robiłaś przez cały ten czas.
Godzinę później znał już odpowiedź.
- Zarzuciłaś trening, co?
- Auu – jęknęłam, niezdolna powiedzieć nic więcej. Chłopak wyciągnął rękę i pomógł
mi podnieść się z maty, na której znokautował mnie jakieś pięćdziesiąt razy w trakcie tej sesji.
- Nienawidzę cię – warknęłam, rozcierając obolałe udo. Jutro będę miała tam potężny
siniak.
- Nienawidziłabyś mnie bardziej, gdybym dawał ci fory.
Przyznałam mu rację i kulejąc, dołączyłam do innych, którzy chowali sprzęt do
ćwiczeń na miejsce.
- Całkiem dobrze się spisałaś.
- Bzdura. Przecież rozłożyłeś mnie na łopatki.
- Ależ tak. Nie było cię dwa lata, a mimo wycisku, jaki ci dałem, wciąż możesz
chodzić. Nieźle. – Mason szczerzył zęby w uśmiechu.
- Mówiłam już, że cię nienawidzę?
Posłał mi kolejny uśmiech, ale zaraz spoważniał.
- Nie zrozum mnie źle. Naprawdę dobrze sobie radzisz, chociaż do wiosny nie możesz
nawet marzyć o udziela w turniejach…
- Załatwili mi dodatkowe sesje – wyjaśniłam. W rzeczywistości nie miało to dla mnie
znaczenia. Zamierzałam zabrać stąd Lissę, zanim rozpoczną się zawody. – Zdążę się
przygotować.
- Z kim będziesz ćwiczyć?
- Z tym drągalem, Dymitrem.
Mason przystanął i przyglądał mi się z niedowierzaniem.
- Będziesz miała lekcje z Bielikowem?
- Tak, i co z tego?
- To, że ten facet jest BOGIEM.
- Nie przesadzasz? – spytałam z powątpieniem.
- Mówię serio. Trzyma dystans i straszny z niego mruk, jednak podczas walki… Fiuuu.
Narzekasz na mnie, ale kiedy on z tobą poćwiczy, nie wstaniesz z maty.
Fantastycznie. Poprawił mi nastrój.
Szturchnęłam go na pożegnanie i poszłam na drugą lekcję. Podstawy służby
ochroniarskiej musieli poznać wszyscy uczniowie starszych klas. Trafiłam na zajęcia trzeciego
roku, co oznaczało, że będę musiała sporo nadrobić. Miałam nadzieję, że pomogą mi
doświadczenia zdobyte w świecie zewnętrznym.
Naszym instruktorem był Stan Alto. Oficjalnie zwracaliśmy się do niego „Strażniku
Alto”, ale za plecami nazywaliśmy go po prostu Stanem. Był nieco starszy od Dymitra, trochę od
niego niższy i zazwyczaj wkurzony. Tego dnia rozzłościł się bardziej niż zwykle, kiedy mnie
zobaczył. Zaskoczyłam go. Przeszedł przez salę i zatrzymał się przy mojej ławce.
- Co to ma być? Nikt mnie nie uprzedził o tej wizycie. Rose Hathway. Jestem
zaszczycony! Jakże wspaniałomyślnie zgodziła się pani przerwać napięty plan zajęć i podzielić
się z nami swoją wiedzą.
Poczułam, że pieką mnie policzki, opanowałam się po mistrzowsku i nie warknęłam,
żeby się odwalił. Sądzę, że właściwie odczytał wyraz mojej twarzy, bo uśmiechnął się szerzej.
Gestem nakazał mi wstać.
- Dalej, proszę. Nie chowaj się w kącie. Stań na środku i pomóż mi prowadzić lekcję!
Zapadłam się głębiej w krzesło.
- Pan żartuje…
Alto już się nie uśmiechał.
- Nie, nie żartuję. Wyjdź na środek, Hathway.
Na sali panowała grobowa cisza. Alto był surowym instruktorem i większość słuchaczy
nie odważyła się nawet zaśmiać z mojego upokorzenia. Obiecałam sobie w duchu, że nie dam mu
satysfakcji. Wstałam i wyszłam na środek klasy. Uniosłam głowę i obrzuciłam ich hardym
spojrzeniem, odrzucając włosy za ramiona. Zyskałam tym kilka współczujących uśmiechów. I
wtedy zauważyłam, że mam większą publiczność, niż sądziłam. Pod ścianą stało kilku
strażników, między innymi również Dymitr. Poza murami Akademii opiekunowie zajmowali się
zazwyczaj jedną osobą. Tutaj mieli obowiązek chronić kilku morojów naraz, a do tego szkolili
nowicjuszy. Pracowali na zmianę w charakterze ochroniarzy i często zaglądali na wykłady.
- No, Hathway – rzucił wesoło Stan, podchodząc do mnie. – Opowiedz nam o swojej
technice obrony.
- O mojej technice?
- Ależ tak. Zakładam, że opracowałaś jakiś plan obrony, kiedy uprowadziłaś stąd
nieletnią księżniczkę, narażając ją na atak ze strony strzyg.
Znowu czułam się jak na kazaniu Kirowej, tyle że teraz przed większą widownią.
- Nie spotkałyśmy strzyg – odparłam sztywno.
- To oczywiste – zadrwił. – Domyśliłem się tego, widząc cię żywą.
Chciałam krzyknąć, że dałabym sobie radę ze strzygami, ale po pierwszej walce z
Masonem było jasne, że nie miałabym szans.
Milczałam, a strażnik przechadzał się po Sali.
- Powiedz nam więc, w jaki sposób chroniłaś swoją podopieczną? Zakazałaś jej
wychodzić nocą?
- Początkowo tak – odparłam zgodnie z prawdą. – Po jakimś czasie poczułyśmy się
swobodniej, bo nikt nas nie zaczepiał.
- Początkowo… - powtórzył nienaturalnie wysokim tonem, przez co moja odpowiedź
wydała się idiotyczna. – Rozumiem, że w ciągu dnia spałaś, a nocą trzymałaś straż.
- Niezupełnie.
- Jak to? To jedna z podstawowych reguł wymienionych w rozdziale o jednoosobowej
ochronie. Zaraz, nie możesz jej znać, bo nie było cię na zajęciach.
Znowu musiałam zdusić w sobie gniew.
- Obserwowałam teren, kiedy wychodziłyśmy – powiedziałam, żeby się obronić.
- O! To już coś. Stosowałaś metodę obserwacji ćwiartka po ćwiartce Carnegiego czy
może technikę rotacyjną?
Nie odpowiedziałam.
- A. Rozumiem, że wybrałaś metodę Hathway, czyli „Rozejrzyj się, kiedy sobie o tym
przypomnisz”.
- Nie! – zawołałam z wściekłością. – Pilnowałam jej dobrze. Przecież żyje.
Alto podszedł blisko i nachylił się nade mną.
- Miałaś szczęście.
- Strzygi wcale nie czyhają na nas za każdym rogiem – odgryzłam się. – Świat nie
wygląda tak groźnie, jak nam mówicie. Jest dużo bezpieczniejszy.
- O jakim bezpieczeństwie mówisz? Prowadzimy wojnę ze strzygami! – wrzasnął.
Stał tak blisko, że poczułam zapach kawy w jego oddechu.
- Każda z nich mogła was podejść bez trudu i zatopić kły w twoim ślicznym karku,
zanim zdążyłabyś się odwrócić. Wierz mi, że nie kosztowałby jej to wiele wysiłku. Jesteś szybsza
i silniejsza niż wampir czy człowiek, ale pozostajesz niczym powtarzam, niczym w porównaniu
ze strzygą. To mordercze bestie obdarzone wielką mocą. Wiesz chociaż, skąd czerpię moc?
Nie pozwolę, żeby doprowadził mnie do płaczu. Odwróciłam wzrok i usiłowałam
skoncentrować się na czymś innym. Moje oczy spoczęły na Dymitrze i jego towarzyszach.
Przyglądali się mojej hańbie z kamiennymi twarzami.
- Z krwi wampirów – wyszeptałam.
- Co powiedziałaś? – pastwił się nade mną Stan. – Powtórz głośniej.
Odwróciłam się i spojrzałam na niego.
- Z krwi wampirów! To ona daje im moc.
Kiwnął głową z satysfakcją i cofnął się o kilka kroków.
- Tak. Żywią się krwią wampirów. Dzięki niej są silniejsze i trudniejsze do pokonania.
Zabijają także ludzi oraz dampiry, ale najbardziej łakną krwi morojów. Szukają jej niestrudzenie.
Przeszły na stronę mroku owładnięte pragnieniem nieśmiertelności. Zrobią wszystko, żeby
osiągnąć cel. Zdarza się, że zdesperowane strzygi atakują morojów w miejscach publicznych.
Całe watahy potrafią wtargnąć do naszych uczelni. Znamy przypadki strzyg, które od tysięcy lat
karmią się pokoleniami wampirów. Są właściwie nie do pokonania. To z ich powodu liczba
morojów na świecie wciąż maleje. Nasi podopieczni nie mają dość siły do obrony. Niektóre
wampiry rezygnują z walki o życie i dobrowolnie przemieniają się w strzygi. A kiedy ginie
wampir…
- Ginie również dampir – dokończyłam.
- Cóż… - Stan zlizał kropelki śliny z warg. – Widzę, że jednak czegoś się nauczyłaś.
Zobaczymy, czy uzupełnisz zaległości i zakwalifikujesz się do treningu działań polowych w
następnym semestrze.
No nie. Wytrwałam do końca lekcji – szczęśliwie już w ławce – rozważając jego
ostatnie słowa. Działania polowe dla uczniów starszych klas stanowiły najlepszą część edukacji
w nowicjacie. Uczestnicy zostają zwolnieni z lekcji na cały semestr. W zamian każdy dostaje pod
opiekę moroja, którego musi pilnować i chronić. Operację nadzorują dorośli strażnicy, od czasu
do czasu pozorując atak lub stwarzając różnego rodzaju zagrożenia. Postawa nowicjuszy w czasie
tej próby jest później oceniana i równie ważna, jak oceny z pozostałych przedmiotów. Wpływa
też na wybór wampira, którego dostanie pod opiekę po skończeniu szkoły.
A ja chciałam dostać tylko jedną wampirzycę.
Po dwóch lekcjach zasłużyłam na lunch. Szłam, kulejąc, w stronę kafeterii, kiedy
dogonił mnie Dymitr. Na mój gust nie miał w sobie niczego boskiego. Poza urodą, rzecz jasna.
- Byłeś świadkiem tego, co się wydarzyło na lekcji u Stana – zaczęłam, nie kłopocząc
się z tytulaturą.
- Tak.
- Nie sądzisz, że potraktował mnie niesprawiedliwie?
- Może miał rację? Naprawdę myślisz, że byłaś odpowiednio przygotowana, by
opiekować się Wasylisą?
Wbiłam wzrok w ziemię.
- Dzięki mnie wciąż żyje – mruknęłam.
- A jak ci poszło na lekcjach walki? – pytanie było wyraźnie złośliwe. Nie
odpowiedziałam, nie było potrzeby. Po zajęciach ze Stanem miałam drugi trening walki i nie
wątpiłam, że Dymitr bacznie go śledził.
- Jeśli nie jesteś w stanie ich pokonać…
- Tak, wiem – warknęłam.
Zwolnił kroku, widząc, że wlokę się za nim cała obolała.
- Jesteś silna i szybka z natury. Musisz tylko regularnie ćwiczyć. Zrezygnowałaś z
treningów podczas nieobecności w szkole?
- Nie – wzruszyłam ramionami. – Próbowałam paru dyscyplin.
- Ale nie ćwiczyłaś w drużynie?
- Zabrakło mi czasu. Gdybym chciała trenować regularnie, zostałabym tutaj.
Spojrzał na mnie z irytacją.
- Bez odpowiednich kwalifikacji nie dostaniesz księżniczki pod opiekę. Nie poradzisz
sobie.
- Potrafię ją obronić – żachnęłam się.
- Nie ma gwarancji, że cię do niej przydzielą – ciągnął Dymitr niskim, obojętnym
głosem. Cóż, mój mentor nie był ciepłą, ujmującą osobą. – Nie chcemy zmarnować łączącej was
więzi, ale księżniczki musi strzec wykwalifikowana strażniczka. Jeśli chcesz być przy niej,
musisz na to zapracować. Dostałaś szansę, możesz uczestniczyć w treningu i skorzystać z mojej
pomocy. Decyzja należy do ciebie. Jesteś idealną kandydatką na opiekunkę Wasylisy, pod
warunkiem że dowiedziesz swojej skuteczności. Mam nadzieję, że tak się stanie.
- Ma na imię Lissa – poprawiłam. Nie znosiła swojego imienia, wolała krótszą wersję
na amerykańską modłę.
Dymitr odszedł, a ja nieoczekiwanie poczułam przypływ otuchy.
Straciłam sporo czasu. Wszyscy już dawno pobiegli do jadalni, żeby skorzystać z
wolnego czasu i pogadać. Chciałam podążyć ich śladem, kiedy zatrzymało mnie wołanie.
- Rose!
Odwróciłam się i zobaczyłam Wiktora Daszkowa. Stał pod ścianą, oparty o lasce, i
uśmiechał się do mnie. Ze stosownej odległości przyglądało nam się dwóch jego strażników.
- Panie Dasz… Wasza Wysokość, witaj.
W ostatniej chwili połapałam się, że należy go tytułować. Zapomniałam o wymogach
hierarchii, kiedy żyłyśmy między ludźmi. Moroje wybierali swoich władców spośród dwunastu
królewskich rodów. Najstarszy członek rodziny nosił tytuł „księcia” lub „księżnej”. Lissa była
księżniczką jako ostatnia przedstawicielka swojej rodziny.
- Jak minął pierwszy dzień w szkole? – zagadnął.
- Jeszcze się nie skończył – odparłam, usiłując przypomnieć sobie zasady uprzejmej
konwersacji. – Przyjechał pan na dłużej?
- Wyjeżdżam po południu. Chcę się jeszcze przywitać z Nathalie. Dowiedziałem się
przypadkiem o waszym powrocie i chciałem zamienić z tobą parę słów.
Kiwnęłam głową, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Daszkow był przede wszystkim
przyjacielem Lissy.
- chciałem z tobą porozmawiać, bo… - zawahał się. – Rozumiem powagę waszego
wyczynu, ale uważam, że dyrektor Kirowa pominęła pewien istotny fakt. Ty rzeczywiście dbałaś
o Wasylisę. Jestem pod wrażeniem.
- Cóż, na szczęście nie przeżyłyśmy starcia ze strzygami – bąknęłam.
- Z pewnością jednak musiałyście pokonywać inne przeszkody.
- Tak. Szkoła wysłała za nami para-psy.
- Niezwykłe.
- Przesada. Nietrudno było wywieść je w pole.
Książę się roześmiał.
- Polowałem kiedyś z nimi. Są silne i inteligentne, nie tak łatwo je oszukać.
Miał rację. Para-psy należały do licznej grupy stworzeń magicznych, które błąkają się
po całym świecie. Ludzie nie wiedzą o ich istnieniu, nie uwierzyliby, nawet gdyby je zobaczyli
na własne oczy. Te bestie przemieszczają się stadami; komunikują się dzięki mocom
parapsychicznym i z tego powodu są śmiertelnym zagrożeniem dla potencjalnych ofiar.
Przypominają zmutowane wilki.
- A inne przygody?
Wzruszyłam ramionami.
- Drobne zdarzenia tu i ówdzie.
- Niezwykłe – powtórzył.
- Miałyśmy szczęście. Tymczasem okazało się, że mam poważne zaległości w nauce –
zabrzmiało to w stylu Stana Alto.
- Jesteś bystra, szybko je nadrobisz. Poza tym łączy was więź.
Odwróciłam wzrok. Moja zdolność „odczuwania” Lissy była długo skrywaną
tajemnicą. Nie mogłam przywyknąć, że została ujawniona.
- Znam wiele opowieści o strażnikach, którzy potrafili wyczuć niebezpieczeństwo
zagrażające ich podopiecznym – ciągnął Wiktor. – To moje hobby. Poświęciłem sporo czasu
badaniu tego niezwykłego zjawiska. To potężna broń.
- Chyba tak – wzruszyłam ramionami. „Co za nudne hobby”, pomyślałam, wyobrażając
sobie księcia pochylonego na opasłymi tomami w jakiejś bibliotece pokrytej pajęczyna i kurzem.
Wiktor przechylił głowię i przyjrzał mi się z ciekawością. Kirowa i reszta mieli takie
same miny, kiedy dowiedzieli się o naszej więzi. Traktowali nas jak króliki doświadczalne.
- Mogę spytać, jakie to uczucie?
- Cóż… trudno określić. Po prostu wiem, co ona czuje. Przeżywam te same emocje.
Nie wysyłamy sobie informacji.
Nie powiedziałam mu, że zdarza mi się wchodzić do jej głowy. Wciąż nie rozumiałam,
jak to możliwe.
- Ale ta zdolność nie działa w drugą stronę? Wasylisa nie odbiera twoich uczuć?
Potrząsnęłam głową.
Na twarzy Daszkowa malowało się zdziwienie.
- Jak to się zaczęło?
- Nie mam pojęcia – odparłam, unikając jego spojrzenia. – Było to mniej więcej dwa
lata temu.
Zmarszczył brwi.
- Czyli wtedy, kiedy zdarzył się wypadek.
Kiwnęłam głową z niechęcią. Nie lubiłam poruszać tego tematu. Lissa zachowała o
nim najgorsze wspomnienia, które czasami mi przesyłała. Widok miażdżonego pojazdu, uczucie
gorąca, potem zimna i znowu gorąca. Lissa, który krzyczy do mnie, budzi mnie w środku nocy.
Woła rodziców oraz brata. Bez skutku. Tylko ja zostałam przy życiu. Lekarze orzekli, że to
prawdziwy cud. Teoretycznie nie miałam szans, żeby uratować się z katastrofy.
Wiktor wyczuł, co przeżywam, i zmienił temat. Znów patrzył na mnie z
zaciekawieniem.
- trudno mi w to wszystko uwierzyć. Minęło dużo czasu. Pomyśl, jak poprawiłaby się
sytuacja morojów, gdyby więcej opiekunów posiadało twoje zdolności. Zamierzam zbadać to
zjawisko. Być może uda nam się opracować metodę, która pozwoli innym rozwijać podobne
umiejętności.
- Tak – bąknęłam, bo zaczynałam tracić cierpliwość. Lubiłam księcia, Nathalie bardzo
go przypominała, podzielała jego zamiłowanie do włóczęgi i przygód. Jednak czas płynął i jeśli
nie spotka Lissy podczas lunchu, możemy stracić okazję do rozmowy w ciągu dnia.
- Zgodziłabyś się… - zaczął książę, ale przerwał mu gwałtowny atak kaszlu. Cierpiał
na zespół Sandowskiego, chorobę płuc, która musiała zakończyć się śmiercią. Rzuciłam
niespokojne spojrzenie na jego strażników. Jeden z nich postąpił krok naprzód.
- Wasza Wysokość – odezwał się z szacunkiem. – Proszę wejść do środka. Jest zimno.
Wiktor skinął głową.
- Tak, tak. Rose na pewno jest głodna – zwrócił się do mnie. – Dziękuję za tę rozmowę.
Nie wiesz, jak wiele dla mnie znaczy bezpieczeństwo Wasylisy. To twoja zasługa. Obiecałem jej
ojcu, że będę się nią opiekował, jeśli coś mu się stanie. Po waszym zniknięciu czułem, że go
zawiodłem.
Ścisnęło mnie w dołku na myśl, jak bardzo musiał się obwiniać po naszej ucieczce. Na
pewno się zamartwiał. Do tej chwili nie zastanawiałam się, co czuli inni, kiedy odeszłyśmy.
Wymieniliśmy uprzejmości i wreszcie mogłam wrócić do szkoły. W środku poczułam
niepokój Lissy. Lekceważąc ból w nogach, przyśpieszyłam kroku, żeby zdążyć do stołówki.
Omal na nią nie wpadłam.
Nawet mnie nie zauważyła, podobnie jak ci, z którymi rozmawiała. Aaron i jego
laleczka. Przystanęłam i zaczęłam się przysłuchiwać. Dziewczyna nachyliła się do Lissy, która
wyglądała na oszołomioną.
- Na mój gust, to ciuch z wyprzedaży w jakimś garażu. Sądziłam, że panna Dragomir
zaprezentuje wyższą klasę – prychnęła pogardliwie przy słowie Dragomir.
Szarpnęłam ją za ramię i odepchnęłam. Była tak lekka, że zachwiała się na nogach i o
mało nie upadła.
- Panna Dragomir prezentuje wystarczająco wysoką klasę – warknęłam. – Dlatego nie
będzie z tobą dłużej rozmawiać.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Dzięki Bogu nasza sprzeczka nie wzbudzała większego zainteresowania. Podchwyciłam
spojrzenia kilku osób.
- Co ty sobie myślisz? – Błękitne oczęta lalki płonęły wściekłością. Stała tak blisko, że
wreszcie mogłam się jej przyjrzeć. Równie smukła i wiotka jak większość morojów wyróżniała
się jednak niskim wzrostem i sprawiał wrażenie znacznie młodszej. Patrząc na oszałamiającą
czerwoną kieckę, pomyślałam, że moje ciuchy są jak z lumpeksu. Tamta musiała ubierać się u
projektantów.
Skrzyżowałam ręce na piersi.
- Zgubiłaś się, dziewczynko? Podstawówka znajduje się w zachodniej części miasteczka.
Lalka oblała się rumieńcem.
- Nie waż się mnie tknąć. Nie zadzieraj ze mną, bo będziesz tego gorzko żałować.
No, no, mała wyraźnie mnie prowokowała. Zauważyłam jednak, że Lissa nieznacznie
kręci głową, i to mnie powstrzymywało przed brawurowym kontratakiem. Ograniczyłam się do
krótkiej brutalnej prezentacji siły.
- Spróbuj nas zaczepić jeszcze raz, a złamię cię na pół. Jeśli mi nie wierzysz, spytaj
Dawn Yarrow, co zrobiłam jej z ręką w dziewiątej klasie. Wtedy zapewne spałaś słodko w
beciku.
Incydent z Dawn nie był chlubnym wyczynem. Naprawdę nie zamierzałam połamać jej
kości, kiedy popchnęłam ją na drzewo. Od tamte pory jednak zyskałam reputacje groźnego
przeciwnika. Wcześniej wszyscy wiedzieli już, że jestem cwana. Historia z Dawn obrosła
legendą. Lubiłam myśleć, że do dziś opowiada się ją przy ogniskach, a w tej chwili
zorientowałam się, że tak jest w istocie, bo buźka lalki skwaśniała w sekundę.
W tej chwili zbliżył się do nas jeden z dyżurnych strażników, rzucając na naszą grupkę
podejrzliwe spojrzenie. Dziewczyna pociągnęła Aarona za ramię.
- Chodźmy stąd – powiedziała.
- Hej, Aaron! – zawołałam za nim. – Miło cię widzieć.
Chłopak pośpiesznie skinął mi głową i uśmiechnął się z przymusem. Ten sam stary
Aaron, wcale się nie zmienił. Zawsze miły i układny. Nie było w nim cienia agresji.
Odwróciłam się do Lissy.
- Wszystko w porządku?
Przytaknęła.
- Nie wiesz przypadkiem, komu właśnie groziłam?
- Pojęcia nie mam – odpowiedziała jak zwykle cicho i spokojnie.
Chciałam ją poprowadzić w kierunku baru, ale potrzasnęła głową.
- Muszę pójść do karmicieli.
Zrobiło mi się nieswojo. Przyzwyczaiłam się już, że Lissa żywi się głównie moją krwią, i
powrót do starych zwyczajów mnie zaskoczył. Niemal poczułam się urażona. Niesłusznie.
Codzienne karmienie było dla wampirów czymś naturalnym, Lissa musiała jednak zmienić
zwyczaje na czas ucieczki. Obie ucierpiałyśmy z tego powodu. Pozwalałam jej pić swoją krwi co
drugi dzień i bardzo mnie to osłabiało, ona zaś była głodna. Powinnam się cieszyć, że wszystko
wróciło do normy. Zmusiłam się do uśmiechu.
- Jasne.
Przeszłyśmy do pomieszczenia dla karmicieli obok kafeterii. Podzielono je na niewielkie
boksy, żeby zapewnić gościom odrobinę prywatności. W wejściu powitała nas ciemnowłosa
wampirzyca. Przerzuciła kilka stron w notesie, zapisało coś i kiwnęła na Lissę, żeby poszła za
nią. Zerknęły przy tym na mnie ze zdziwieniem, ale nie zakazała mi wchodzić.
Poprowadziła nas do jednego z boksów, w którym siedziała krępa kobieta w średnim
wieku i przeglądała jakieś czasopismo. Na nasz widok podniosła głowę i uśmiechnęła się.
Dostrzegłam w jej oczach to samo rozmarzone spojrzenie, które charakteryzowało większość
karmicieli. Sprawiała wrażenie, jakby wpadła w trans, chyba obsłużyła już wielu klientów tego
dnia.
Rozpoznała Lissę i uśmiechnęła się szerzej.
- Witamy z powrotem, księżniczko.
Dyżurna opuściła nas, a Lissa usiadła na krześle obok karmicielki. Wyczułam
zakłopotanie, choć nieco inne niż moje. Dla niej również była to zmiana; nie robiła tego od
dawna. Ale kobieta nie wydawała się skrępowana. Zauważyłam, że jest wręcz podniecona. Miała
spojrzenie narkomana, który nie może się doczekać swojej działki.
Ogarnęło mnie obrzydzenie. Odezwał się stary instynkt. Karmiciele byli warunkiem
przetrwania morojów. Stanowili grupę ochotników, ludzi, którzy żyjąc na marginesie
społeczeństwa, dobrowolnie oddawali się służbie tajemniczemu światu wampirów. Otrzymywali
w zamian luksusową opiekę. Wiedziałam jednak, że w głębi duszy są zwykłymi narkomanami,
uzależnionymi od śliny wampirów. Moroje oraz ich opiekunowie nie pochwalali tego, mimo że
karmiciele zapewniali im przetrwanie. W przeciwnym razie wampiry musiałyby zdobywać
pożywienie siłą. Co za hipokryzja.
Kobieta przechyliła głowę, umożliwiając Lissie dostęp do szyi. Jej skóra nosiła
wieloletnie ślady po ukąszeniach. Sama karmiłam moją podopieczną tak rzadko, że nie zostały
trwałe ślady, drobne ranki na mojej skórze znikały zazwyczaj następnego dnia.
Lissa nachyliła się i zatopiła kły w żywym ciele kobiety. Karmicielka przymknęła oczy,
wzdychając z rozkoszy. Przełknęłam ślinę, patrząc, jak Lissa pije. Nie widziałam krwi, ale
mogłam ją sobie wyobrazić. Poczułam jak wzbiera się we mnie tęsknota. Byłam zazdrosna.
Odwróciłam wzrok i wpatrzyłam się w podłogę. Skarciłam się w myślach: „Co się z tobą dzieje?
Skąd ta tęsknota? Robiłaś to tylko raz na dwa dni. Nie mogłaś się uzależnić. Nie chcesz tego”.
A jednak tęskniłam i nic nie mogłam na to poradzić. Pragnęłam poczuć błogość po
ukąszeniu wampira.
Lissa skończyła i wróciłyśmy do jadalni. Zajęłam miejsce w kolejce po lunch. Zostało
nam zaledwie piętnaście minut przerwy, więc pospiesznie nakładałam sobie jedzenia na talerz –
frytki i małe, okrągłe kotleciki z drobiu. Lissa zadowoliła się jogurtem. Moroje potrzebują
pożywienia tak jak ludzie i dampiry, ale krew syci ich apetyt.
- Jak było na lekcjach? – spytałam.
Wzruszyła ramionami. Nabrała kolorów i wydawała się ożywiona.
- Dobrze. Tylko wciąż się na mnie gapią. Pytają, gdzie się podziewałyśmy. Szepczą po
kątach.
- Ze mną jest podobnie – przyznałam. Dyżurny pozwolił nam zając miejsca przy
stolikach. Idąc, przyjrzałam jej się uważnie. – Dajesz sobie radę? Nie dokuczają ci zbytnio?
- Nie, wszystko w porządku – powiedziała, ale poczułam, że jej emocje zaprzeczają
słowom. Wiedziała, że jestem świadoma jej uczuć, więc próbowała zmienić temat. Podała mi
swój plan zajęć. Przejrzałam go.
I Rosyjski 2
II Literatura amerykańska z okresu kolonialnego
III Podstawy kontroli nad żywiołami
IV Starożytna poezja
Lunch
V Fizjologia i behawioryzm zwierząt
VI Matematyka dla zaawansowanych
VII Kultura morojów 4
VIII Sztuka słowiańska
- Szkoda – zauważyłam. – Gdyby przydzielili cię do grupy matematyki dla idiotów,
spędzałybyśmy wspólnie całe popołudnia. – Zatrzymałam się. – Dlaczego masz się uczyć kontroli
nad żywiołami? To zajęcia dla drugiego roku.
Spojrzała na mnie.
- Starsi uczniowie zaliczają kursy dla zaawansowanych.
Zamilkłyśmy. Wszyscy moroje zagłębiali podstawy sztuk magicznych. To odróżniało ich
od strzyg, czyli martwych wampirów. Postrzegali magię jako dar. Stanowiła część ich duszy,
połączenie ze światem. Dawno temu jawnie używali czarów, pomagając ludziom odwracać skutki
klęsk naturalnych, gromadzić pożywienie i wodę pitną. Obecnie nie musieli już tego robić.
Zachowali jednak zdolności magiczne we krwi. Płonęły w nich, budząc pragnienia powrotu do
świata i objęcia nad nim władzy. To dlatego powstawały szkoły, w których młode wampiry
uczyły się panować nad czarami i zgłębiać ich tajniki. Jednocześnie trzeba było nauczyć się reguł
rządzących od setek lat światem magii. Zasady te były surowo przestrzegane po dziś dzień.
Każdy wampir wykazywał pewne uzdolnienia w kontrolowaniu wybranego żywiołu.
Każdy osiągał wiek równy naszemu, wybierał „specjalizację” w panowaniu nad ziemią, wodą,
ogniem lub powietrzem. Brak specjalizacji równał się odmowie wejścia w okres dojrzewania.
Lissa zaś… Cóż, Lissa nie specjalizowała się w niczym.
- Zajęcia prowadzi nadal panna Carmack? Co mówiła?
- Twierdzi, że nie powinnam się przejmować, samo przejdzie.
- Mówiłaś jej o…
Lissa potrząsnęła głową.
- Nie. Oczywiście, że nie.
Nie rozmawiałyśmy o tym więcej. Jeden z wielu tematów, o których często
rozmawiałyśmy, ale rzadko mówiłyśmy. Znów podjęłyśmy spacer między stolikami,
zastanawiając się, gdzie usiąść. Zauważyłam kilka par oczu przyglądających się nam z
nieskrywaną ciekawością.
- Lissa! – usłyszałyśmy czyjś głos. Obejrzałam się i zobaczyłam Nathalie machającą do
nas. Wymieniłyśmy znaczące spojrzenia. W pewnym sensie kuzynka Lissy, bo jej ojciec, Wiktor,
pełnił rolę „przyszywanego” wuja, jakoś nie budziła sympatii i zawsze wolałyśmy trzymać się od
niej z daleka.
Teraz Lissa wzruszyła ramionami i skierowała się do stolika dziewczyny.
- Dlaczego nie?
Poszłam za nią niechętnie. Większość uczniów pochodzących z arystokratycznych rodów
pielęgnowała swój wysoki status w szkole. Nathalie kompletnie nie była tym zainteresowana.
Milutka, ale potwornie nudna i zbyt prostolinijna, by angażować się w politykę, stała zawsze na
uboczu, obojętna na korzyści, jakie mogłaby czerpać ze swego pochodzenia. Jej znajomi przyjęli
nas z dystansem, ale dziewczyna przywitała nad bardzo serdecznie. Uściskała Lissę i mnie. Miała
takie same jadeitowo zielone oczy, ale czarne włosy odziedziczyła po Wiktorze, który osiwiał
niedawno z powodu choroby.
- Wróciłyście! Wiedziałam, że się odnajdziecie. Wszyscy mówili, że odeszłyście na
zawsze, ale ja nie wierzyłam. Czułam, że będziecie tęsknić. Dlaczego uciekłyście? Opowiadano o
tym niezwykłe historie. – Znów wymieniłyśmy z Lissą spojrzenia, ale Nathalie paplała dalej. –
Camille twierdziła, że jedna z was zaszła w ciąże i wyjechałyście, żeby poddać się aborcji, ale
wiedziałam, że to nie może być prawda. Ktoś inny sugerował, że pojechałyście do mamy Rose,
ale wtedy pani Kirowa i tata nie martwiliby się o was. Czy wiesz, że być może zamieszkamy w
jednym pokoju? Rozmawiałam…
Usta jej się nie zamykały, ukazując przy tym lśniące kły. Słyszałam z uprzejmym
uśmiechem, nie wtrącając się do rozmowy, dopóki dziewczyna nie poruszy żadnej niebezpiecznej
kwestii.
- W jaki sposób zdobywałaś krew, Lisso?
Wszyscy jak na komendę podnieśli na nas wzrok. Nie straciła rezonu. Kłamstwo przyszło
mi bardzo łatwo.
- To nic trudnego. Wielu ludzi pragnie zostać karmicielami.
- Naprawdę? – spytała jedna z dziewcząt, wytrzeszczając oczy ze zdziwienia.
- Tak. Można ich spotkać na różnych imprezach. Szukają wrażeń, choć najczęściej nie
wiedzą, że wampir może im je zapewnić. Większość to narkomani, włóczą się tu i ówdzie z
nieprzytomnym wzrokiem, a potem nawet nie pamiętają, co im się przydarzyło – w tym
momencie zabrakło mi konceptu. Nie chciałam zagłębiać się w szczegóły, więc wzruszyłam
nonszalancko ramionami na znak, że nie ma nic więcej do powiedzenia w tej kwestii. – Sprawa
jest łatwiejsza niż ze szkolnymi karmicielami.
Nathalie zadowoliła się tym wyjaśnieniem i zmieniła temat. Lissa spojrzała na mnie z
wdzięcznością.
Uspokoiłam się i wyłączyłam z rozmowy. Rozglądnęłam się po Sali, szukając znajomych
twarzy. Próbowałam się zorientować, kto z kim trzyma i jak rozkłada się teraz układ sił w
Akademii. Napotkałam wzrok Masona, który siedział z grupą nowicjuszy. Uśmiechnęłam się do
niego. Tuż obok zajęli miejsca przedstawiciele arystokracji. Raz po raz wybuchali głośnym
śmiechem. Zauważyła też Aarona w towarzystwie dziewczyny.
- Nathalie – zagadnęłam, przerywając jej kolejny wywód. – Kim jest nowa dziewczyna
Aarona?
- Kto? Och, to Mia Rinaldi – odparła i dodała, widząc, że nic mi to nie mówi: - Nie
pamiętasz jej?
- A powinnam? Była tu przed naszym wyjazdem?
- Oczywiście – wyjaśniła Nathalie. – Jest tylko rok młodsza od nas.
Rzuciłam Lissie pytające spojrzenie, ale wzruszyła ramionami.
- Dlaczego jest na nas taka cięta? – wypytywałam. – Nawet jej nie znamy.
- Nie mam pojęcia. – Zamyśliła się. – Może jest zazdrosna. Przed waszym wyjazdem
żyła w cieniu. A potem szybko zyskała popularność. Nie pochodzi z królewskiego rodu i dopiero
związek z Aaronem…
- Dzięki, to mi wystarczy. – Nie pozwoliłam jej dokończyć. – Zresztą nieważne.
W tej chwili zobaczyłam przechodzącego obok naszego stolika Jessego Zeklosa. Ach,
prawie o nim zapomniałam. Lubiłam flirtować z nowicjuszami, ale Jeske należał do innej
kategorii. Jego nie sposób było oczarować dla zabawy. Od razu ogarniało cię pragnienie, by
znaleźć się z nim gdzieś na osobności. Moroj z arystokratycznej rodziny. Tak seksowny, że
powinien nosić plakietkę z napisem: „Uwaga. Produkt łatwopalny”. Napotkał mój wzrok i się
uśmiechnął.
- Witaj, Rose. Nadal łamiesz męskie serca?
- Chciałbyś spróbować swoich sił?
Uśmiechnął się szeroko.
- Chętnie. Jeśli starczy ci odwagi.
Odszedł, a ja patrzyłam za nim z uwielbieniem. Nathalie i jej znajomi zaniemówili z
wrażenia. Może nie jestem boginią taką jak Dymitr, ale w tej grupie obie z Lissą uchodziłyśmy za
osobistości. W każdym razie przed ucieczką.
- O Boże – jęknęła jedna z dziewcząt. – Przecież to Jesse.
- Rzeczywiście – potwierdziłam z uśmiechem. – We własnej osobie.
- Chciałabym wyglądać tak jak ty – westchnęła.
Wszystkie popatrzyły na mnie. Byłam wprawdzie w połowie wampirem, ale wyglądałam
jak człowiek. Podczas naszej włóczęgi idealnie asymilowałam się z otoczeniem i przestałam
myśleć o jakichkolwiek różnicach. Świadomość odmienności powróciła dopiero tutaj, między
smukłymi morojkami o drobnych piersiach. Moje były większe, a wyraźnie zarysowane biodra
sprawiały, że dla męskiej części szkolnej społeczności znaczyłam o wiele więcej niż inne ładne
dziewczyny. Na dodatek pociągało ich ryzyko. Dampirzyce to egzotyka, inność, której chcieliby
posmakować.
Ciekawe, że cieszyłyśmy się tutaj wyjątkowym zainteresowaniem. W świecie ludzi
większą karierę zrobiłyby wampirzyce o wychudzonych figurach modelek. Miały idealne
sylwetki, niemal niemożliwe do osiągnięcia dla ludzi. I żadna z nich nigdy nie osiągnie mojej
figury. Cóż, zwykle chcemy mieć to, co mają inni.
Usiadłyśmy z Lissą w jednej ławce podczas popołudniowych zajęć, ale nie
rozmawiałyśmy wiele. Nadal budziłyśmy sensację, obserwowano nas jawnie albo dyskretnie.
Odkryłam jednak, że im bardziej się otwierałam, tym chętniej ze mną rozmawiali. Powoli
przypominano sobie, kim jesteśmy, i chociaż wciąż byłyśmy dla nich intrygujące, nie czułam się
już jak dziwoląg.
Właściwie to mnie sobie przypominali, bo tylko ja z nimi gawędziłam. Lissa siedziała
wyprostowana, patrząc prosto przed siebie. Przysłuchiwała się rozmowom, ale brała w nich
udziału. Przez cały czas czułam jej smutek i niepokój.
- Dobrze – powiedziałam wreszcie, kiedy skończyłyśmy lekcje. Wyszłyśmy na
dziedziniec, co oznaczało złamanie zakazu Kirowej. – Nie zostaniemy tutaj – oświadczyłam,
rozglądając się niespokojnie. – Znajdę sposób, żeby się stąd wydostać.
- Myślisz, że nam się to uda po raz drugi? – spytała cicho.
- Oczywiście – odparłam pewnym tonem. Jak dobrze, że Lissa nie potrafi czytać moich
myśli. Pamiętałam przecież, jak ciężko było za pierwszym razem. Teraz ucieczka wydawała się
niemożliwa. Jednak nie traciłam nadziei.
- Ty na pewno coś wymyślisz. – Lissa uśmiechnęła się, jakby na wspomnienie czegoś
zabawnego. – Nie mam co do tego wątpliwości. Tyle tylko… - Westchnęła. – Nie wiem, czy
powinnyśmy próbować. Może trzeba się pogodzić z sytuacją.
Nie do wiary! Chyba się przesłyszałam?
- Co takiego? – Tylko tyle z siebie wydusiłam. Zaskoczenie było kompletne.
- Obserwowałam cię, Rose. Widziałam, jak rozmawiasz z nowicjuszami o lekcjach i
ćwiczeniach. Brakowało ci tego.
- To nie jest dla mnie aż tak ważne – sprzeciwiłam się. – Nie, jeśli… jeśli ty… -
zamilkłam.
Lissa mnie przejrzała. Rzeczywiście stęskniłam się za innymi dampirami, a nawet za
niektórymi morojami. Ale chodziło o coś jeszcze. Po powrocie zrozumiałam, że brakuje mi
doświadczenia. Miałam poważne zaległości.
- Może tak będzie lepiej – zastanawiała się. – Od chwili powrotu jestem spokojniejsza.
Nie czuję, żeby ktoś za mną chodził.
Nie odpowiedziałam. Zanim opuściłyśmy Akademię, Lissa podejrzewała, że ktoś ją
śledzi, czyha na nią. Nigdy nie zauważyłam, by tak się działo, choć raz słyszałam, jak jedna z
naszych nauczycielek mówiła to samo. Panna Karp była piękną wampirzycą o gęstych
kasztanowych włosach i wypukłych kościach policzkowych. Posądzałam ją wówczas o paranoję.
- Nigdy nie wiadomo, kto obserwuje – mawiała, spacerując nerwowo po klasie i
zaciągając zasłony. – Mogą was śledzić. Trzeba dbać o bezpieczeństwo. Zachowujcie ostrożność.
Podśmiewaliśmy się z niej trochę, jak wszyscy uczniowie kpiący ze swoich
ekscentrycznych nauczycieli. Nurtowała mnie jednak myśl, że Lissa zachowuje się podobnie.
- Co się stało? – spytała teraz, zaniepokojona moim milczeniem.
- Mhm? Nic, myślę – westchnęłam, starając się ważyć moje pragnienia na równi z jej
potrzebami. – Możemy zostać, Liss… Mam jednak pewne warunki.
Roześmiała się.
- Rose stawia ultimatum.
- Mówię poważnie. – Rzadko odzywałam się w ten sposób. – Chcę, żebyś trzymała się z
daleka od arystokracji. Nie chodzi o Nathalie i jej znajomych. Mam na myśli prawdziwych
graczy. Camille. Carly. Wiesz, co to znaczy.
Rozbawienie Liss ustąpiło miejsca zaskoczeniu.
- Nie żartujesz?
- Nic a nic. Zresztą i tak za nimi nie przepadasz.
- W przeciwieństwie do ciebie – zakpiła.
ROZDZIAŁ PIERWSZY Poczułam jej strach, zanim usłyszałam, że krzyczy. Koszmar, który ją dręczył, wtargnął do mojego snu. Leżałam na plaży i jakiś zabójczo przystojny mężczyzna smarował mi plecy olejkiem do opalania, kiedy nagle zaatakowały mnie obrazy kłębiące się w jej głowie: ogień, krew, swąd dymu i wrak samochodu. Zaczęłam się dusić. Na szczęście racjonalna cząstka umysłu podpowiedziała mi, że to nie jest m ó j sen. Obudziłam się mokra od potu, z kosmykami ciemnych włosów przyklejonymi do czoła. Lissa rzucała się w pościeli na sąsiednim łóżku. Zerwałam się i podbiegłam do niej. - Liss! – Potrząsnęłam nią. – Obudź się. Krzyk przerodził się w ciche pojękiwanie. - Andre – szepnęła. – O Boże. Pomogłam jej usiąść. - To tylko sen, Liss. Zbudź się. Zamrugała. Wracała do przytomności. Oddychała znacznie spokojniej. Przysunęła się i oparła głowę na moim ramieniu. Przytuliłam ją i pogłaskałam po włosach. - Już dobrze – powiedziałam łagodnie. – Wszystko jest w porządku. - Miałam ten sen. - Wiem. Siedziałyśmy w milczeniu przez kilka minut. Kiedy Liss nieco się uspokoiła, sięgnęłam do stolika i zapaliłam lampkę nocną. Nie dawała wiele światła, ale nie było nam potrzebne. Przyćmiony blask zwabił kota naszej współlokatorki, Oskara, który wskoczył miękko na parapet otwartego okna. Kocisko ominęło mnie szerokim łukiem. Jak większość zwierząt, nie lubił dampirów. Wskoczył na łóżko i ocierał się o Lissę z cichym mruczeniem. Zwierzaki nie stronią od morojów, a Lissę darzą szczególnym zaufaniem. Moja przyjaciółka uśmiechnęła się i podrapała kota pod brodą. Czułam, że to ją odpręża. - Kiedy było ostatnie karmienie? – spytałam, bo dopiero teraz zauważyłam, że pobladła, a jej oczy otaczały szare cienie. Wyglądała krucho i bezbronnie. W szkole było ostatnio mnóstwo roboty. Nie mogłam sobie przypomnieć, kiedy dawałam jej krew. - Byłaś zajęta. Nie chciałam… - Daj spokój! – Usadowiłam się wygodniej. Nic dziwnego, że czuła się osłabiona. Widząc, że się przysuwam, Oskar zeskoczył z łóżka i wrócił na parapet, skąd mógł nas bezpiecznie obserwować. – Zróbmy to teraz. No, weź. - Rose… - Proszę cię. Poczujesz się lepiej. Przechyliłam głowę i odgarnęłam włosy, odsłaniając szyję. Zawahała się, ale wiedziałam, że ta oferta stanowi dla niej nieodpartą pokusę. Lissa była głodna. Rozchyliła nieco wargi, ukazując kły, które starannie ukrywała, żyjąc między ludźmi. Długie zęby nie pasowały do jej twarzy. Była śliczną, delikatną blondynką. Bardziej przypominała anioła niż wampirzycę. Kiedy się nachyliła, serce zabiło mi mocniej z lęku i podniecenia. Nie akceptowałam tych uczuć, ale nie umiałam nad nimi zapanować. Uważałam je za oznakę słabości charakteru.
Krzyknęłam z bólu, kiedy Lissa zatopiła kły w mojej szyi. Po chwili jednak ogarnęło mnie cudowne uczucie błogości, lepsze niż alkohol czy narkotyki. Lepsze niż seks – w każdym razie takie miałam wrażenie, bo pierwszy raz jeszcze był przede mną. Odprężyłam się. Wszelkie obawy i wątpliwości zniknęły bez śladu. Nie wiem, jak długo Lissa piła moją krew. Substancje w jej ślinie uruchomiły wydzielanie endorfin w moim organizmie. Straciłam poczucie rzeczywistości. Nagle zorientowałam się z żalem, że już po wszystkim. Minęła zaledwie minuta. Lissa otarła usta ręką. Patrzyła na mnie. - Dobrze się czujesz? - Ja… Tak. – Położyłam się, czując zawroty głowy wywołane utratą krwi. – Muszę się zdrzemnąć. Wszystko w porządku. Przyglądała mi się uważnie zielonymi oczami w odcieniu jadeitu. Potem wstała. - Przyniosę ci coś do jedzenia. Usiłowałam zaprotestować, ale wyszła, zanim zdołałam cokolwiek powiedzieć. Zawroty głowy ustąpiły, kiedy zerwała naszą bliskość, ale nadal silnie odczuwałam to, co zrobiła przed chwilą. Uśmiechnęłam się błogo i spojrzałam na Oskara, który wciąż siedział na parapecie. - Nie wiesz, co tracisz – poinformowałam go. Kot nie zwracał na mnie uwagi, czujnie obserwował ulicę za oknem. Najeżył futro i poruszył nerwowo ogonem. Zaniepokojona postanowiłam sprawdzić, co tam się dzieje. Spróbowałam się podnieść, ale znów zakręciło mi się w głowie. Musiałam nieco odczekać. Kiedy wreszcie zdołałam wstać, dosłownie słaniałam się na nogach. Doczłapałam do okna. Oskar zerknął z niechęcią i powrócił do obserwacji. Wychyliłam się, czując powiew ciepłego powietrza we włosach. Jesień tego roku okazała się nietypowo łagodna dla Portland. Na ulicy panowała ciemność i względna cisza. Była trzecia nad ranem, jedyna pora, gdy miasteczko studenckie milkło, przynajmniej do pewnego stopnia. Dom, w którym od ośmiu miesięcy wynajmowałyśmy pokój, stał w otoczeniu starych budynków, zupełnie niepasujących do siebie. Latarnia po drugiej stronie ulicy migotała, jakby miała zgasnąć lada chwila, a w jej słabym świetle ledwie dostrzegałam niewyraźne kształty samochodów i sąsiednich kamienic. Nasze podwórko wypełniała czarna gęstwina drzew i krzaków. Zauważyłam tam jakiegoś mężczyznę. Patrzył na mnie. Cofnęłam się w głąb pokoju. Ciemna postać skrywała się pod drzewem w odległości mniej więcej dziesięciu metrów od naszego okna. Ten człowiek mógł z łatwością obserwować, co działo się w mieszkaniu. Stał tak blisko, że trafiłabym w niego czymkolwiek, gdybym chciała. Bez wątpienia widział, co robiłam z Lissą. Intruz chował się w cieniu, więc nie widziałam jego twarzy, mimo że mam sokoli wzrok. Zauważyłam tylko, że jest bardzo wysoki. Po chwili cofnął się i zniknął w mroku po drugiej stronie podwórza. Tam ktoś jeszcze dołączył do niego w ciemnościach. Wkrótce straciłam ich z oczu. Kimkolwiek byli nocni goście, nie spodobali się Oskarowi. Kot nie tolerował mojej obecności, ale zwykle pozytywnie reagował na ludzi. Denerwował się tylko w obliczu bezpośredniego zagrożenia. Mężczyzna za oknem nie zrobił nic, co mogło zaniepokoić zwierzę, a mimo to kocur okazywał wyraźny niepokój. Podobnie reagował na mnie.
Nagle przeszedł mnie lodowaty dreszcz. Niezrozumiały lęk niemal zatarł błogie uczucie po ukąszeniu Lissy. Schyliłam się po dżinsy leżące na podłodze i zaczęłam się pośpiesznie ubierać. O mało nie straciłam równowagi. Chwyciłam nasze płaszcze i portmonetki. Wsunęłam stopy w pierwszą parę butów, jakie wpadły mi w oko, i wybiegłam z pokoju. W zagraconej kuchni siedział przy stole Jeremy, jeden z naszych współlokatorów. Podpierał czoło dłońmi, wpatrując się z rezygnacją w podręcznik z matematyki. Lissa szperała w lodówce, szukając czegoś do jedzenia. Spojrzała na mnie zdziwiona. Wyraźnie zaskoczyło ją moje wejście. - Nie powinnaś wstawać. - Musimy stąd wyjść, i to natychmiast. Patrzyła na mnie szeroko rozwartymi oczami. Po krótkiej chwili pojawił się w nich przebłysk zrozumienia. - Czy… Naprawdę? Jesteś pewna? Skinęłam głową. Nie umiałabym wyjaśnić, skąd to wiem. Nie miałam jednak najmniejszych wątpliwości. Jeremy przyglądał nam się z zainteresowaniem. - Co się stało? W tej chwili pomysł był gotowy. - Weź od niego kluczyki, Liss. Chłopak patrzył na nas, nie rozumiejąc, o czym mówimy. - Co wy… Lissa ruszyła w jego stronę stanowczym krokiem. Wiedziałam, że się boi, strach przenikał mnie łączącą nas psychiczną pępowiną. Poczułam coś jeszcze. Lissa wierzyła, że potrafię zapewnić nam bezpieczeństwo. W tamtej chwili, tak jak wiele razy przedtem, mogłam tylko mieć nadzieję, że jej nie zawiodę. Uśmiechając się do Jeremy’ego, spojrzała mu głęboko w oczy. Chłopak, z początku zaskoczony, już po chwili poddał się urokowi. Wpatrywał się w Liss z niekłamanym uwielbieniem. - Potrzebujemy twojego samochodu – powiedziała łagodnie. – Gdzie masz kluczyki? Jeremy się uśmiechnął, a ja zadrżałam. Sama odporna na uroki, silnie odczuwałam ich działanie na innych. Poza tym przez całe życie uczono mnie, że nie wolno wpływać na ludzi w taki sposób. Tymczasem chłopak już sięgał do kieszeni. Podał Liss pęk kluczy na grubym czerwonym łańcuchu. - Dziękuję. – Lissa skinęła głową. – Gdzie zaparkowałeś? - Na rogu ulicy – tłumaczył, patrząc na nią z rozmarzeniem. – Niedaleko Browna. Cztery domy dalej. - Dziękuję – powtórzyła, cofając się. – Wracaj do nauki i zapomnij o tej rozmowie. Jeremy posłusznie przytaknął. Pomyślałam, że skoczyłby w przepaść, gdyby go o to poprosiła. Wszyscy ludzie są podatni na uroki, ale on wydawał się wyjątkowo mało odporny. Tej nocy bardzo nam to pomogło. - Prędzej – ponaglałam. – Musimy już iść. Wyszłyśmy przed dom i podążyłyśmy we wskazanym przez chłopaka kierunku. Wciąż kręciło mi się w głowie po ukąszeniu. Potykałam się, nie byłam w stanie iść szybciej. Kilka razy
o mało nie upadłam i Lissa musiała mnie podtrzymywać. Nadal czułam jej strach. Usiłowałam go odpędzić, ale mną również targał niepokój. - Rose… Co się stanie, jeśli nas złapią? – wyszeptała. - Wykluczone – odparłam stanowczo. – Nie dopuszczę do tego. - Mogą nas śledzić… - Już raz tak było, a przecież nie udało im się nas schwytać. Pojedziemy samochodem na stację i złapiemy pociąg do Los Angeles. Zgubią ślad. Starałam się, żeby zabrzmiało to przekonująco. Zwykle potrafiłam ją uspokoić, miałam w tym wprawę. Ciągła ucieczka przed istotami, wśród których dorastałyśmy, stawiała nie lada wyzwania. Od dwóch lat bezustannie się przemieszczałyśmy, przenosiłyśmy do kolejnych szkół w nadziei, że wreszcie uda nam się którąś ukończyć. Właśnie rozpoczęłyśmy ostatni rok college’u i wydawało się, że w tym miejscu jesteśmy bezpieczne, a wolność jest na wyciągnięcie ręki. Lissa nie powiedziała nic więcej, więc chyba mi uwierzyła. To ja podejmowałam decyzje i zmuszałam ją do działania. Często prowokowałam brawurowe akcje. Lissa była rozsądniejsza, zwykle długo nad czymś myślała, badała sytuację, zanim cokolwiek robiła. Obie metody miały wady i zalety, ale tamtej nocy potrzebowałyśmy mojej brawury. Czas naglił. Zaprzyjaźniłyśmy się w dzieciństwie, gdy chodziliśmy razem do przedszkola. Wychowawczyni posadziła nas koło siebie i poleciła poprawnie napisać nasze imiona i nazwiska – Wasylisa Drogomir i Rosemarie Hathaway. Uznałam, że stanowczo zbyt wiele od nas wymaga. Zareagowałam gwałtownie. Cisnęłam zeszytem w nauczycielkę i nazwałam ją faszystowską świnią. Nie wiedziałam, co znaczą te słowa, ale wydały mi się niezwykle trafne. W każdym razie osiągnęłam zamierzony skutek. Od tamtej pory stałyśmy się nierozłączne. - Słyszysz? – spytała nagle. Miała wyostrzone zmysły, wychwyciła ten dźwięk kilka sekund wcześniej niż ja. Ktoś nas gonił. Skrzywiłam się. Od samochodu dzieliło nas jeszcze około pięćdziesięciu metrów. - Biegiem! – rzuciłam, chwytając ją za ramię. - Przecież nie możesz… - Prędzej! Zebrałam resztki sił. Ciało odmawiało mi posłuszeństwa. Straciłam sporo krwi, a w dodatku wciąż jeszcze nie ustał wpływ substancji z jej śliny. Zmuszałam mięśnie do biegu. Bębniłam piętami o betonowy chodnik, trzymając się kurczowo ramienia Lissy. W normalnych okolicznościach prześcignęłabym ją bez trudu, bo na dodatek biegła boso, ale byłam tak osłabiona, że musiałam się na niej oprzeć. Kroki zbliżały się i stawały coraz głośniejsze. Przed oczami tańczyły mi czarne plamy. Widziałam już zieloną hondę Jeremy’ego. Boże, oby się nam udało… Dobiegłyśmy do auta, gdy jakiś mężczyzna zagrodził nam drogę. Zatrzymałyśmy się gwałtownie. Odciągnęłam Lissę, szarpiąc ją za ramię. To on, człowiek, którego widziałam przez okno. Sporo od nas starszy, wyglądał na dwadzieścia parę lat. Nie pomyliłam się co do jego wzrostu, mógł mierzyć jakieś sto dziewięćdziesiąt centymetrów. W innych okolicznościach – gdyby nie zamknął nam drogi ucieczki – pomyślałabym, że jest seksowny. Ciemne włosy związane z tyłu i brązowe oczy, a do tego długi płaszcz, coś w rodzaju prochowca.
Jednak w tamtej chwili jego uroda nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Był tylko przeszkodą, nie pozwalał nam wsiąść do samochodu i uciekać. Odgłosy kroków za nami przycichły. Mają nas. Czułam, że zbliżają się ze wszystkich stron, osaczają. Boże. Wysłali po nas co najmniej dwunastu strażników. Nawet królowa nie ma takiej świty. Wpadłam w panikę. Nie myślałam logicznie i zareagowałam instynktownie. Przysunęłam się do Lissy i zasłoniłam ją przed mężczyzną, który dowodził całą bandą. - Zostawcie ją – warknęłam. – Nie ważcie się jej tknąć. Miał nieprzenikniony wyraz twarzy, ale wyciągnął do mnie ręce w uspokajającym geście. Poczułam się jak zwierzę przed uśpieniem. - Nie zrobię wam niczego złego – powiedział i postąpił krok naprzód. Niedobrze. Zaatakowałam. Skoczyłam na niego. Przerwałam trening dwa lata temu, po naszej ucieczce. Nie przemyślałam tego ruchu, zdecydował impuls. Ale nie miałam szans. Był doświadczonym strażnikiem, nie wysłali po nas nowicjuszy. A ja wciąż słaniałam się na nogach, bliska omdlenia. Był szybki. Zapomniałam już, jak sprawni są strażnicy, poruszają się zwinnie jak kobry. Zwalił mnie z nóg jednym błyskawicznym gestem, jakim odpędza się muchę. Straciłam równowagę. Nie sądzę, żeby chciał uderzyć tak mocno. Pewnie zamierzał tylko odsunąć mnie z drogi, ale nie wiedział, w jakim jestem stanie. Ziemia usunęła mi się spod nóg. Za chwilę walnę biodrem o twardy beton chodnika. Będzie bolało. Bardzo. Nie upadłam. Strażnik złapał mnie w ostatniej chwili. Kiedy odzyskałam chwiejną równowagę, zauważyłam, że uważnie mi się przygląda. Wpatrywał się w moją szyję. Oszołomienie przytępiło mi zmysły i nie od razu zorientowałam się, na co patrzy. Powoli uniosłam rękę i dotknęłam rany po ugryzieniu Lissy. Obejrzałam palce i zobaczyłam na nich plamę ciemnej, gęstej krwi. Zawstydzona, potrząsnęłam głową i zasłoniłam się włosami. Ciemne oczy mężczyzny spoczywały jeszcze przez chwilę na mojej szyi. Potem spojrzał mi w same źrenice. Wytrzymałam jego wzrok i wyszarpnęłam się z uścisku. Pozwolił mi na to, chociaż wiedziałam, że ma dość siły, żeby trzymać mnie tu przez całą noc. Walcząc z zawrotami głowy, przyprawiającymi o mdłości, znów przysunęłam się do Lissy, zbierając się do kolejnego ataku. Chwyciła mnie za rękę. - Rose – powiedziała cicho. – Nie rób tego. Jej słowa nie zrobiły na mnie wrażenia, ale nakazała mi spokój w myślach. Przesłała mi polecenie przez łączącą nas mentalną pępowinę, a ja nie umiałam się jej oprzeć. Nie używała czaru wpływu, nie mogłaby rzucić go na mnie. A jednak musiałam jej usłuchać. Byłyśmy osaczone i bezbronne. Wiedziałam, że opór nie ma sensu. Czułam, jak opuszcza mnie napięcie. Zostałam pokonana. Strażnik zauważył, że skapitulowałam. Podszedł teraz do Lissy. Miał spokojną twarz. Złożył jej zgrabny ukłon. Zaskoczyło mnie to, bo był naprawdę wysoki. - Nazywam się Dymitr Bielikow – powiedział. Wychwyciłam w jego głosie słaby rosyjski akcent. – Przybyłem, by odwieźć panią z powrotem do Akademii Świętego Władimira, księżniczko.
ROZDZIAŁ DRUGI Wciąż wściekła na niego, musiałam jednak przyznać, że Dymitr „Bielicośtam” wykazał wiele sprytu. Przyjechaliśmy na lotnisko i zajęliśmy miejsca w prywatnym samolocie Akademii. Strażnik natychmiast zauważył, że coś do siebie szepczemy, i kazał nas rozsadzić. - Nie wolno im ze sobą rozmawiać – przestrzegł podwładnego, który prowadził mnie na tył samolotu. – Nawet się nie obejrzysz, a opracują plan ucieczki. Rzuciłam mu wyniosłe spojrzenie i odeszłam. Rzeczywiście rozważałyśmy taką opcję. Sytuacja nie wyglądała dobrze. Samolot wystartował i wzniósł się w górę, co uniemożliwiało ewakuację. Nawet gdybym jakimś cudem zdołała unieszkodliwić dziesięciu strażników, to i tak nie mogłybyśmy wysiąść. Na pewno zaopatrzyli się w spadochrony, których ostatecznie mogłybyśmy użyć, ale lądowanie nastręczało sporo trudności, bo lecieliśmy nad Górami Skalistymi. Wiedziałam, że dostarczą nad do miejsca przeznaczenia, które znajdowało się w lasach stanu Montana. Potem wymyślę jakiś sposób, żeby zwiać spod działania czaru magicznych różdżek i kurateli armii strażników. Bagatela. Lissa siedziała wprawdzie z przodu samolotu w towarzystwie Rosjanina, ale wciąż czułam jej strach, pulsował mi w głowie jak potężny tłok. Bałam się o nią i ten lęk potęgował uczucie wściekłości. Nie pozwolę, żeby trafiła z powrotem do tego miejsca! Zastanawiałam się, czy Dymitr miałby wątpliwości, gdyby czuł i wiedział to, co ja, ale machnęłam ręką. Na pewno nic go to nie obchodziło. Lissa z trudem panowała nad wzburzeniem, odczuwałam te emocje tak intensywnie, że ciałem i duszą niemal znalazłam się w jej skórze. Znałam to uczucie, pojawiało się znienacka – przyjaciółka przyciągała mnie i „wsysała” w siebie. Widziałam obok wysoką postać Dymitra, a ręką Lissy, moja ręka, trzymała butelkę wody. Mężczyzna pochylił się, żeby coś podnieść, i zobaczyłam tatuaże na jego szyi. Sześć maleńkich symboli molnija. Przypominały dwie błyskawice krzyżujące się ze sobą w literę X. Każdy rysunek symbolizował jedną strzygę, którą udało mu się zabić. Nad nimi widniał waż – godło strażników, znak obietnicy. Zamrugałam i skrzywiłam się, usiłując opuścić ciało Lissy. Obie nie znosiłyśmy, kiedy przenikałam do jej wnętrza. Lissa uważał, że naruszam w ten sposób jej prywatność, więc przestałam ją informować, kiedy to się działo. Żadna z nas nie umiała nad tym zapanować. Siła tego przyciągania była istotnym elementem więzi. Nie rozumiałyśmy, na czym polegał mechanizm. Słyszałyśmy legendy o parapsychicznych związkach między strażnikami a ich morojami, ale nikt nie opisał jeszcze fenomenu, który nas połączył. Same musiałyśmy go zrozumieć. Lot zbliżał się do końca, kiedy pojawił się Dymitr i zajął miejsce mojego strażnika. Ostentacyjne odwróciłam głowę i zapatrzyłam się w okno. Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. - Naprawdę chciałaś walczyć z nami wszystkimi? – spytał wreszcie. Nie odpowiedziałam. - Twoja postawa… Chronisz ją bez względu na wszystko. To dowód wielkiej odwagi – ciągnął. – Jesteś dzielna, choć nierozważna. Dlaczego tak postępujesz? Zerknęłam na niego, odgarniając kosmyki włosów z twarzy.
- Ponieważ jestem jej opiekunką – odparłam i odwróciłam się z powrotem do okna. Po krótkiej chwili Dymitr wstał i wrócił na miejsce. Po wylądowaniu nie miałyśmy innego wyboru, niż posłusznie dać się przewieźć do celu podróży. Samochód stanął przed bramą i kierowca musiał odpowiedzieć na pytania straży. Sprawdzali, czy nie jesteśmy strzygami pałającymi żądzą krwi. W końcu pozwolono nam wysiąść i wejść na teren Akademii. Słońce chyliło się ku zachodowi i wampiry życia powstawały ze snu. Miasteczko studenckie spowijały cienie. Odniosłam wrażenie, że to miejsce wcale się nie zmieniło, nadal panowała tu ponura atmosfera z powieści gotyckich. Wampiry pielęgnują tradycję. Szkołę założono znacznie później niż inne akademie na terenie Europy, ale charakteryzowała się tym samym stylem. Wysokie budynki o strzelistych wieżyczkach, ozdobione kamiennymi rzeźbami, przypominały stare kościoły. Kute żelazne bramy prowadziły do niewielkich ogrodów. Tu i ówdzie widniały w murze tajemnicze drzwi. Spędziłyśmy sporo czasu w typowych amerykańskich miasteczkach studenckich i w tej chwili zaczynałam doceniać urodę miejsca, które przypominało prawdziwy uniwersytet. Znajdowaliśmy się teraz w drugim sektorze Akademii, którą podzielono na szkołę wyższą i niższą. Oba gmachy zbudowano wokół kwadratowych dziedzińców wyłożonych kamiennymi ścieżkami, biegnącymi wokół ogromnych stuletnich drzew. Prowadzono nas na dziedziniec szkoły wyższej. Po jednej stronie znajdowały się sale akademickie, a po drugiej uczniowskie dormitoria i sala gimnastyczna. Kwatery morojów znajdowały się na przeciwległym końcu kwadratu, vis-a-vis budynków administracji oraz szkoły niższej. Studenci niższych lat mieszkali w sektorze pierwszym, nieco dalej na zachód. Zabudowania wzniesiono na pustkowiu. Montana to przede wszystkim niezmierzone przestrzenie, upstrzone gdzieniegdzie nielicznymi siedzibami ludzkimi. Wciągnęłam w płuca zimne powietrze pachnące sosną i butwiejącymi liśćmi. Wokół nas rosły wysokie, strzeliste lasy. W świetle dziennym majaczyły za nimi grzbiety wysokich gór. Tak dotarliśmy do głównego kwadratu szkoły wyższej. Zostawiając swojego opiekuna, podbiegłam do Dymitra. - Hej, towarzyszu. Szedł dalej, nie patrząc na mnie. - Teraz chcesz rozmawiać? - Prowadzisz nas do Kirowej? - Do pani dyrektor Kirowej – poprawił mnie. Lissa idąca obok niego z drugiej strony rzuciła mi ostrzegawcze spojrzenie: „Nie zaczynaj znowu”. - Do pani dyrektor. Jak sobie życzysz. Pozostała zapewne tą samą starą apodyktyczną su… - urwałam, bo w tej chwili minęliśmy wielkie drzwi prowadzące do kafeterii. Westchnęłam. Czy ci ludzie naprawdę są aż tak okrutni? Do gabinetu Kirowej prowadziło pewnie dziesięć różnych dróg, ale oni musieli wybrać spacer przez stołówkę. Była pora śniadania. Kandydaci na strażników – dampiry jak ja oraz moroje pełnej krwi – siadywali tu wspólnie, jedząc i plotkując z entuzjazmem o nowinkach akademickich. Teraz, na nasz widok, wszyscy zamilkli. Setki par oczu lustrowały nas z uwagą.
Przyjrzałam się dawnym koleżankom z klasy, uśmiechając się przy tym nonszalancko. Próbowała, wyczuć, czy cos się między nimi zmieniło. Nie. Nic na to nie wskazywało. Ton nadawała Camille Conta, wciąż prymuska, jaką zapamiętałam, ta sama podła suka, samozwańcza przywódczyni akademickiej elity wampirów. Nieco z boku siedziała Nathalie, przyszywana kuzynka Lissy. Gapiła się szeroko otwartymi oczami niewiniątka. A po drugiej stronie sali… No, tu bardziej interesująco. Zauważyłam Aarona. Biedny, biedny Aaron. Lissa złamała mu serce, odchodząc. Nic nie stracił ze swojego uroku. Wydawał się nawet bardziej wzruszający. Wpatrywał się w nią z uwielbieniem. Śledził każdy jej gest. Tak samo jej oddany. Zrobiło mi się smutno, bo wiedziałam, że Lissa nic do niego nie czuła. Umawiała się z nim, bo wszyscy tego oczekiwali, stanowili uroczą parę. Zaciekawiła mnie jednak pewna zmiana. Aaron najwyraźniej znalazł pocieszenie po ucieczce Lissy. Obok niego siedziała wampirzyca, trzymając go kurczowo za rękę. Wyglądała na jedenaście lat, ale musiała być starsza, chyba że chłopak zaczął gustować w dzieciach. Dziewczę miało krągłe policzki i złote loczki, jak porcelanowa lalka. Mocno wkurzona lala ze złowieszczym błyskiem w oku. Wpatrywała się w Lissę z taką nienawiścią, że nawet ja to odczułam. O co tu chodzi, do diabła? Nie widziałam jej wcześniej. Pewnie była zazdrosna. Też bym się wnerwiła, gdyby mój chłopak patrzył na inną w taki sposób. Nasz marsz wstydu szczęśliwe dobiegł końca, chociaż kolejne pomieszczenie – gabinet Kirowej – nie dawało nadziei, że będzie łatwiej. Stara wiedźma wyglądała tak samo, jak ją zapamiętałam. Wysoka i szczupła, jak większość morojów, miała spiczasty nos i siwe włosy. Kojarzyła mi się z sępem. Zdążyłam ją dobrze poznać, spędziłam sporo czasu w jej gabinecie. Nasza eskorta wycofała się, kiedy obie z Lissą nareszcie usiadłyśmy. Pozostali tylko Alberta jako szefowa szkolnej straży i Dymitr. Oboje niewzruszenie spokojni stanęli pod ścianą. Wyglądali naprawdę groźnie. Takiej postawy od nich wymagano. Kirowa utkwiła w nas gniewny wzrok i otworzyła usta, by rozpocząć tyradę. Bez wątpienia zamierzała zmieszać nas z błotem. W tej samej chwili jednak odezwał się głęboki, łagodny głos. - Wasyliso. Zdziwiło mnie, że w pokoju znajduje się ktoś jeszcze. Nie dostrzegłam go od razu. Nieostrożność, biorąc pod uwagę, że miałam zostać strażniczką. Wiktor Daszkow podniósł się z krzesła z widocznym wysiłkiem. Książę Wiktor Daszkow. Lissa rzuciła mu się na szyję. - Wujku – szepnęła, przywierając do wątłej postaci. Czułam, że zaraz się rozpłacze. Książę poklepał ją po plecach. - Nie wyobrażasz sobie, jak bardzo się cieszę, widząc cię całą i zdrową. – Uśmiechnął się blado i spojrzał na mnie. – Ciebie również, Rose. Skinęłam głową, starając się nie okazywać, że jego widok mną wstrząsnął. Wiktor chorował od dawna, ale teraz wyglądał OKROPNIE. Był ojcem Nathalie, miał zaledwie czterdzieści lat, a sprawiał wrażenie osiemdziesięcioletniego starca. Blady, chwiał się na nogach, ręce mu drżały. Patrzyłam na niego ze ściśniętym sercem. Tylu podłych, złych ludzi żyło na świecie, a to właśnie jego musiała dotknąć ta straszna choroba. Umrze młodo i nie doczeka się korony. Książę Daszkow nie był prawdziwym wujem Lissy, ale wśród morojów, zwłaszcza arystokracji, panowała duża poufałość. Jako bliski przyjaciel rodziny dokładał wszelkich starań,
by zatroszczyć się o dziewczynę po śmierci jej rodziców. Lubiłam go. Był pierwszą osobą, którą powitałam z radością w tym ponurym miejscu. Kirowa pozwoliła im się przywitać, a potem odprowadziła Lissę na krzesło. Nadszedł czas na kazanie. Tego dnia przeszła samą siebie w prawdziwym mistrzostwie wygłaszania tyrad. Jestem przekonana, że wybrała pracę w administracji szkoły, bo to dawało jej okazję do podobnych popisów. Nie zauważyłam u niej najmniejszych oznak sympatii wobec uczniów. Kazanie składało się z typowych tematów – poczucie odpowiedzialności, nieprzemyślane postępowanie, egoizm… Bla, bla, bla. Szybko się wyłączyłam i zajęłam szczegółami planu ucieczki przez okno gabinetu dyrektorki. W pewnej chwili dotarło do mnie, co mówiła. Natychmiast nadstawiłam uszu. - Pani, panno Hathway, złamała nasze najświętsze prawo: przysięgła pani opiekować się morojami jako ich strażniczka. Zawiodła pani nasze zaufanie. Postąpiła pani samolubnie, zabierając stąd księżniczkę. Strzygi tylko czekają, by zniszczyć ród Drogomirów, a pani im w tym pomaga. - Rose mnie nie uprowadziła. – Lissa przerwała jej, zanim zdążyłam odpowiedzieć. Przemawiała spokojnym głosem, chociaż wiedziałam, jak silnie jest wzburzona. – Sama chciałam odejść. Proszę jej nie winić. Kirowa zmierzyła wzrokiem nas obie, przechadzając się po gabinecie z rękami założonymi z tyłu. - Panno Drogomir, zakładam, że to pani obmyśliła plan waszej ucieczki, a jednak strażniczka powinna go uniemożliwić. Tymczasem zachowała się nieodpowiedzialnie i nie powiadomiła nas o tych planach. Gdyby wypełniła swój obowiązek, nie naraziłaby by pani na niebezpieczeństwo. Tego było za wiele. - Wypełniłam swój obowiązek! – warknęłam, zrywając się z krzesła. Dymitr i Alberta patrzyli na mnie czujnie, ale nie podchodzili, widząc, że nie zamierzam nikogo atakować. Na razie. – Zapewniłam jej bezpieczeństwo! Opiekowałam się nią, kiedy was nie było – wskazałam gestem wszystkich obecnych. – Zabrałam stąd Lissę, żeby ją chronić. Musiałam tak postąpić. Nikt nie zamierzał mi w tym pomóc. Czułam, że Lissa próbuje mnie uspokoić. Przesyłała mi kojące myśli, żebym nie dała się ponieść złości. Za późno. Kirowa przyglądała mi się z nieodgadnionym wyrazem twarzy. - Proszę wybaczyć, panno Hathway, ale nie dostrzegam logiki w pani zachowaniu. Jak zamierzała pani chronić księżniczkę, skoro zabrała ją pani ze strzeżonego miejsca, bezpiecznego dzięki działaniu czarów? A może jest coś, o czym nie chce pani powiedzieć? Przygryzłam wargę. - Rozumiem. Cóż. Według mnie jedyny powód takiego zachowania to próba uniknięcia odpowiedzialności za koszmarny wybryk, jakiego się pani dopuściła przed ucieczką. - Ależ nie! - To wyjaśnienie ułatwi mi podjęcie decyzji. Księżniczka jest wampirem i musi pozostać w Akademii dla własnego bezpieczeństwa. Wobec pani nie mamy jednak żadnych zobowiązań, dlatego wydalimy panią ze szkoły w trybie natychmiastowym. Zaschło mi w gardle.
- Co takiego? Lissa stanęła przy mnie. - Nie możecie tego zrobić! Jest moją opiekunką. - Nic podobnego. Jest zaledwie nowicjuszką. - Moi rodzice… - Wiem, czego życzyli sobie pani rodzice, niech Bóg ma ich w swojej opiece. Jednak sytuacja się zmieniła. Panna Hathway nie zasługuje na rolę strażniczki. Zostanie wydalona. Wpatrywałam się w Kirową, nie wierząc własnym uszom. - Dokąd zamierza mnie pani odesłać? Do matki do Nepalu? Do tej pory nie zauważyła nawet mojej nieobecności. A może chcecie mnie oddać ojcu? Zobaczyłam, że dyrektorka zmrużyła oczy na wzmiankę o nim. Kiedy odezwałam się znowu, mój głos był tak lodowaty, że sama go nie poznawałam. - Czyżbyście zamierzali zrobić ze mnie dziwkę sprzedającą swoją krew? Spróbujcie, a przysięgam, że jeszcze dziś stąd uciekniemy. - Panno Hathway! – syknęła stara wiedźma. – Pani się zapomina. - Łączy je więź. – Niski, dźwięczny głos przeciął ciężką atmosferę w pokoju. Wszyscy spojrzeliśmy na Dymitra. Wydawało mi się, że Kirowa zapomniała o jego obecności – ale ja nie. Strażnik promieniował potężną energią. Nadal stał po ścianą w pretensjonalnym prochowcu, w którym wyglądał jak kowboj. Patrzył na mnie, nie na Lissę, przeszywającym wzrokiem. – Rose wie, co czuje Lissa. Nie mylę się, prawda? Spostrzegłam z satysfakcją, że Kirowa straciła rezon. Spoglądała na nas obie i na Dymitra. - Nie. To niemożliwe. Nie słyszeliśmy o taki wypadku od stuleci. - Dla mnie to jest oczywiste – odparł strażnik. – Podejrzewałem to od chwili, w której zacząłem je obserwować. Wpatrywałam się w podłogę, Lissa też unikała wzroku Dymitra. - To dar – mruknął Wiktor ze swojego kąta. – Niezwykle rzadki i cenny. - W starych opowieściach mieli go najlepsi pośród strażników – wtrącił Dymitr. Kirowa zdążyła się opanować. - To bajki sprzed kilkuset lat – żachnęła się. – Nie sugerujecie chyba, żebyśmy pozwolili jej zostać w Akademii po tym, co zrobiła? Dymitr wzruszył ramionami. - Wiem, że jest agresywna i nonszalancka, ale ma potencjał… - Agresywna i nonszalancka? – nie wytrzymałam. – A kim ty, do diabła, jesteś, że się wtrącasz w moje sprawy? - Strażnik Bielikow jest od tej chwili opiekunem księżniczki – powiedziała hardo Kirowa. – Zatwierdzam ten wybór. - Wybór taniej siły roboczej do opieki nad Lissą? Nie powinnam tego mówić. Zabrzmiało podle, szczególnie że większość morojów i ich strażnicy to potomkowie emigrantów z Rosji i Rumunii. W tamtej chwili jednak nic lepszego nie przyszło mi do głowy. Sama wychowałam się wprawdzie w Stanach, ale moi rodzice pochodzili z obcej ziemi. Mama była dampirem, rudowłosą Szkotką z dziwacznym akcentem. Mówiono też o ojcu wampirze, który przyjechał z Turcji. Tej kombinacji genów zawdzięczałam migdałowy odcień skóry oraz rysy twarzy, które – moim zdaniem – sugerowały pochodzenie z egzotycznego
arystokratycznego rodu. Całości dopełniały duże, ciemne oczy i włosy o barwie tak głębokiego brązu, że wydawały się niemal czarne. Nie miałabym nic przeciwko rudym lokom, ale trzeba brać, co dają. Dyrektorka wyrzuciła ramiona w górę w geście rozpaczy. - Widzicie? Ona nie ma pojęcia, co to jest dyscyplina! Więzi psychiczne, choćby nie wiem jak silne, i surowy potencjał nie mogą zastąpić szacunku. Niezdyscyplinowany strażnik jest gorszy niż amator. - Zatem proszę ją tego nauczyć. Niech przejdzie szkolenie jeszcze raz. - Bzdura. Nie nadrobi zaległości. - Przeciwnie – usiłowałam się wtrącić, ale nikt mnie nie słuchał. - W takim razie proszę dla nie zorganizować dodatkowe zajęcia. – Dymitr nie dawał za wygraną. Spierali się długo, a my przyglądaliśmy się w milczeniu, jak na meczu ping-ponga. Wciąż czułam urazę, że Dymitr tak łatwo wywiódł mnie w pole, ale widziałam, że teraz stara się nie dopuścić, by nas rozdzielono. Wolałam zostać w tym piekle, niż żyć dalej bez Lissy. Obydwie nie traciłyśmy jeszcze nadziei. - Ciekawe, kto podejmie się tego zadania – rzuciła zaczepnie Kirowa. – Może ty? Tego się nie spodziewał. - Nie to chciałem… Dyrektorka założyła ręce z zadowoloną miną. - Tak myślałam. Szala przechyliła się na drugą stronę i strażnik zmarszczył brwi. Zerknął na Lissę, a potem przeniósł wzrok na mnie. Ciekawe, co zobaczył. Dwie przestraszone dziewczyny wpatrujące się w niego błagalnym wzrokiem? A może tylko zwykłe uciekinierki, łamiące święte prawa szkoły, by zagarnąć część dziedzictwa księżniczki? - Dobrze – powiedział w końcu. – Będę uczył Rose na dodatkowych lekcjach. - I co? – rozzłościła się Kirowa. – Ujdzie jej to na sucho? - Proszę ją ukarać – odparł Dymitr. – Straciliśmy wielu strażników. Nie możemy sobie pozwolić na utratę kolejnego. Zwłaszcza dziewczyny. Zadrżałam na myśl o tym, czego nie powiedział głośno. Przypomniałam sobą własna agresywną uwagę o dziwkach sprzedających krew. Niewiele dziewcząt dampirów było w tych czasach strażniczkami. W tej chwili usłyszeliśmy głos Wiktora, który nadal siedział w kącie gabinetu. - Zgadzam się ze strażnikiem Bielikowem. Nie powinniśmy odsyłać Rose. Byłaby to niepowetowana strata. Dziewczyna ma talent. Dyrektorka wyjrzała przez okno. Na zewnątrz panowały kompletne ciemności. Życie Akademii toczyło się nocą. „Poranki” i „popołudnia” funkcjonowały tu wyłącznie jako pojęcia umownie. Okna gmachu zacieniano, żeby nie wpuszczać światła. Kirowa odwróciła wreszcie głowę i napotkała spojrzenie Lissy. - Proszę, pani dyrektor. Niech Rose zostanie z nami. „Och, Lisso, bądź ostrożna” – pomyślałam. Wywieranie wpływu na inne wampiry było niebezpieczne, zwłaszcza w obecności świadków. Zauważyłam jednak, że robi to bardzo delikatnie, a potrzebowałyśmy pomocy. Na szczęście nikt się nie zorientował.
Nie wiem, czy metoda Lissy poskutkowała, ale Kirowa dała wreszcie za wygraną. Westchnęła. - Jeśli panna Hathway ma zostać w Akademii, musi stosować się do określonych reguł – zwróciła się do mnie. – Pani pobyt w szkole świętego Władimira ma charakter warunkowy. Jedno wykroczenie i zostanie pani wydalona. Ma pani obowiązek uczęszczać na wszystkie zajęcia dla nowicjuszy w pani grupie wiekowej. Każdą wolną chwilę będzie pani poświęcała na dodatkowe szkolenie pod okiem strażnika Bielikowa – przed normalnymi lekcjami i po nich. Nie wolno pani brać udziału w życiu towarzyskim szkoły. Poza porami posiłków będzie pani przebywała w dormitorium. Jeśli zauważę, że nie stosuje się pani do wyznaczonych reguł, odeślę panią w trybie natychmiastowym. Roześmiałam się z goryczą. - Mam zakaz udziału w życiu towarzyskim? Nadal usiłuje nas pani rozdzielić? – Skinęłam głową w kierunku Lissy. – Czyżby obawiała się pani, że znów spróbujemy stąd uciec? - Wolę się zabezpieczyć. Poza tym nie poniosła pani jeszcze kary za zniszczenie szkolnego mienia. Mam obowiązek tego dopilnować – zacisnęła wargi. – Dostała pani swoją szansę. To dowód wspaniałomyślności ze strony władz. Radzę mieć się na baczności. Już miałam powiedzieć, że jej wspaniałomyślność wręcz powala z nóg, ale powstrzymało mnie spojrzenie Dymitra. Nie potrafiłam go rozszyfrować. Może chciał dać sygnał, że we mnie wierzy. Albo że walka z dyrektorką jest dowodem głupoty. Nie rozumiałam go. Spuściłam wzrok po raz drugi w czasie tej rozmowy. Czułam, że Lissa dodaje mi w myślach otuchy. Westchnęłam głęboko i uniosłam głowę. - Dobrze – powiedziałam, patrząc na Kirową. – Przyjmuję pani warunki. ROZDZIAŁ TRZECI Kirowa nie zawahała się przed dodatkowym okrucieństwem i natychmiast po spotkaniu odesłała nas na lekcje. Patrzyłam za odchodzącą Lissą. Na szczęście nasza więź pozostała nienaruszona i będę przynajmniej wiedziała, co ona czuje. Potem odprowadzono mnie na rozmowę ze szkolnym doradcą, sędziwym morojem, którego doskonale pamiętałam z czasów poprzedzających naszą ucieczkę. Staruszek dawno powinien przejść na emeryturę albo umrzeć. Spotkanie trwało najwyżej pięć minut. Nie wspominał o naszym wyczynie. Ograniczył się do zadania kilku pytań o przebieg nauki w Chicago i Portland. Zajrzał do mojej teczki i pośpiesznie sporządził nowy program kursów. Wzięłam go niechętnie i ruszyłam na pierwszą lekcję. I Zaawansowane techniki walki dla strażników II Teoria technik ochrony i osobistych opiekunów 3 III Trening sprawności fizycznej IV Lekcje starych języków (dla nowicjuszy) Lunch
V Behawioryzm i fizjologia zwierząt VI Rachunki VII Kultura morojów 4 VIII Sztuka słowiańska Uff. Zapomniałam już, jak nudne są lekcje w Akademii. Nowicjusze i wampiry mieli przed południem zajęcia w oddzielnych grupach, co oznaczało, że nie zobaczę Lissy przed lunchem. Nie wiedziałam, czy w ogóle pozwolą nam uczestniczyć we wspólnych zajęciach. Większość lekcji popołudniowych obejmowała standardowe wykłady dla uczniów starszych klas, więc szanse były spore. Wiedziałam, że kurs sztuki słowiańskiej należał do zajęć uzupełniających i zwykle nie uczestniczyło w nich wielu chętnych. Liczyłam na to, że zapiszą tam Lissę. Dymitr i Alberta odprowadzili mnie tymczasem na zajęcia do sali gimnastycznej. Po drodze nie zwracali na mnie uwagi. Szłam posłusznie za nimi. Krótko przycięte włosy Alberty pozwalały zobaczyć znak obietnicy na jej karku oraz symbole molnija. Wiele strażniczek strzygło się podobnie. Sama nie miałam jeszcze tatuaży, ale i tak nigdy nie pozwoliłabym obciąć sobie włosów. Strażnicy nie rozmawiali ze sobą. Szli korytarzami szkoły z obojętnymi minami, jakby nic szczególnego się nie wydarzyło. Dopiero na miejscu przekonałam się, że w szkole wrzało na wieść o naszym powrocie. W jednej chwili wszystkie oczy zwróciły się na mnie. Nie wiedziałam, czy powinnam się czuć jak gwiazda filmowa, czy dziwoląg prezentowany w cyrku objazdowym? Uznałam, że nie mogę dać się zastraszyć. Dawniej cieszyłyśmy się z Lissą sporym szacunkiem wśród uczniów, więc postanowiłam o tym przypomnieć. Uniosłam głowę i przyjrzałam się nowicjuszom, którzy wpatrywali się we mnie z rozdziawionymi ustami. Szukałam znajomych twarzy. Większość stanowili chłopcy. Poznałam jednego i nie mogłam powstrzymać uśmiechu. - Cześć, Mason, co się tak gapisz? Wyobrażasz sobie, jak wyglądam nago? Radzę, żebyś odłożył tę przyjemność na kiedy indziej. Kilka osób parsknęło śmiechem. Mason też prychnął, obdarzając mnie szerokim uśmiechem. Miał niesforną rudą czuprynę i twarz upstrzoną piegami. Był przystojny, ale niezbyt pociągający. Zawsze mnie rozśmieszał. Dawniej byliśmy kumplami. - Sam o tym decyduję, Hathway. Prowadzę dzisiejszą lekcję. - Ach, tak? – odparowałam. – Hm. W takim razie możesz sobie wyobrażać, co chcesz. - Moim zdaniem zawsze miło byłoby oglądać cię nago – wtrącił ktoś z boku i całkiem rozładował napięcie. Poznałam go. Eddie Castile też był moim kumplem. Dymitr pokręcił głową i wyszedł, mamrocząc coś po rosyjsku. Nie zabrzmiało to przychylnie. A ja poczułam się znowu jak uczennica pierwszej klasy. Znalazłam się wśród swoich. Byli bardziej wyluzowani i nie przejmowali się hierarchią jak ci z grupy morojów. Otoczyli mnie kołem, a ja śmiałam się i witałam ze znajomymi, o których zdążyłam już zapomnieć. Wypytywali mnie o wszystko: gdzie byłyśmy i co robiłyśmy. Zrozumiałam, że przeszłyśmy z Lissą do szkolnej legendy. Nie mogłam im wyjawić przyczyn naszej ucieczki, więc zaczęłam opowiadać nowinki i ciekawostki ze świata. Na szczęście udało mi się odwrócić ich uwagę. Spotkanie po latach zajęło nam kilka minut, ale nasze pogaduchy szybko przerwał strażnik nadzorujący przebieg zajęć, który skarcił Masona za lekceważenie obowiązków. Mój
stary kumpel niespecjalnie się tym przejął, ale z uśmiechem zadał wszystkim ćwiczenia na rozgrzewkę. Zaniepokoiłam się, bo w większości ich nie znałam. - Chodź, Hathway. – Mason ujął mnie pod ramię. – Będziemy ćwiczyć w parze. Zaraz się przekonamy, co robiłaś przez cały ten czas. Godzinę później znał już odpowiedź. - Zarzuciłaś trening, co? - Auu – jęknęłam, niezdolna powiedzieć nic więcej. Chłopak wyciągnął rękę i pomógł mi podnieść się z maty, na której znokautował mnie jakieś pięćdziesiąt razy w trakcie tej sesji. - Nienawidzę cię – warknęłam, rozcierając obolałe udo. Jutro będę miała tam potężny siniak. - Nienawidziłabyś mnie bardziej, gdybym dawał ci fory. Przyznałam mu rację i kulejąc, dołączyłam do innych, którzy chowali sprzęt do ćwiczeń na miejsce. - Całkiem dobrze się spisałaś. - Bzdura. Przecież rozłożyłeś mnie na łopatki. - Ależ tak. Nie było cię dwa lata, a mimo wycisku, jaki ci dałem, wciąż możesz chodzić. Nieźle. – Mason szczerzył zęby w uśmiechu. - Mówiłam już, że cię nienawidzę? Posłał mi kolejny uśmiech, ale zaraz spoważniał. - Nie zrozum mnie źle. Naprawdę dobrze sobie radzisz, chociaż do wiosny nie możesz nawet marzyć o udziela w turniejach… - Załatwili mi dodatkowe sesje – wyjaśniłam. W rzeczywistości nie miało to dla mnie znaczenia. Zamierzałam zabrać stąd Lissę, zanim rozpoczną się zawody. – Zdążę się przygotować. - Z kim będziesz ćwiczyć? - Z tym drągalem, Dymitrem. Mason przystanął i przyglądał mi się z niedowierzaniem. - Będziesz miała lekcje z Bielikowem? - Tak, i co z tego? - To, że ten facet jest BOGIEM. - Nie przesadzasz? – spytałam z powątpieniem. - Mówię serio. Trzyma dystans i straszny z niego mruk, jednak podczas walki… Fiuuu. Narzekasz na mnie, ale kiedy on z tobą poćwiczy, nie wstaniesz z maty. Fantastycznie. Poprawił mi nastrój. Szturchnęłam go na pożegnanie i poszłam na drugą lekcję. Podstawy służby ochroniarskiej musieli poznać wszyscy uczniowie starszych klas. Trafiłam na zajęcia trzeciego roku, co oznaczało, że będę musiała sporo nadrobić. Miałam nadzieję, że pomogą mi doświadczenia zdobyte w świecie zewnętrznym. Naszym instruktorem był Stan Alto. Oficjalnie zwracaliśmy się do niego „Strażniku Alto”, ale za plecami nazywaliśmy go po prostu Stanem. Był nieco starszy od Dymitra, trochę od niego niższy i zazwyczaj wkurzony. Tego dnia rozzłościł się bardziej niż zwykle, kiedy mnie zobaczył. Zaskoczyłam go. Przeszedł przez salę i zatrzymał się przy mojej ławce.
- Co to ma być? Nikt mnie nie uprzedził o tej wizycie. Rose Hathway. Jestem zaszczycony! Jakże wspaniałomyślnie zgodziła się pani przerwać napięty plan zajęć i podzielić się z nami swoją wiedzą. Poczułam, że pieką mnie policzki, opanowałam się po mistrzowsku i nie warknęłam, żeby się odwalił. Sądzę, że właściwie odczytał wyraz mojej twarzy, bo uśmiechnął się szerzej. Gestem nakazał mi wstać. - Dalej, proszę. Nie chowaj się w kącie. Stań na środku i pomóż mi prowadzić lekcję! Zapadłam się głębiej w krzesło. - Pan żartuje… Alto już się nie uśmiechał. - Nie, nie żartuję. Wyjdź na środek, Hathway. Na sali panowała grobowa cisza. Alto był surowym instruktorem i większość słuchaczy nie odważyła się nawet zaśmiać z mojego upokorzenia. Obiecałam sobie w duchu, że nie dam mu satysfakcji. Wstałam i wyszłam na środek klasy. Uniosłam głowę i obrzuciłam ich hardym spojrzeniem, odrzucając włosy za ramiona. Zyskałam tym kilka współczujących uśmiechów. I wtedy zauważyłam, że mam większą publiczność, niż sądziłam. Pod ścianą stało kilku strażników, między innymi również Dymitr. Poza murami Akademii opiekunowie zajmowali się zazwyczaj jedną osobą. Tutaj mieli obowiązek chronić kilku morojów naraz, a do tego szkolili nowicjuszy. Pracowali na zmianę w charakterze ochroniarzy i często zaglądali na wykłady. - No, Hathway – rzucił wesoło Stan, podchodząc do mnie. – Opowiedz nam o swojej technice obrony. - O mojej technice? - Ależ tak. Zakładam, że opracowałaś jakiś plan obrony, kiedy uprowadziłaś stąd nieletnią księżniczkę, narażając ją na atak ze strony strzyg. Znowu czułam się jak na kazaniu Kirowej, tyle że teraz przed większą widownią. - Nie spotkałyśmy strzyg – odparłam sztywno. - To oczywiste – zadrwił. – Domyśliłem się tego, widząc cię żywą. Chciałam krzyknąć, że dałabym sobie radę ze strzygami, ale po pierwszej walce z Masonem było jasne, że nie miałabym szans. Milczałam, a strażnik przechadzał się po Sali. - Powiedz nam więc, w jaki sposób chroniłaś swoją podopieczną? Zakazałaś jej wychodzić nocą? - Początkowo tak – odparłam zgodnie z prawdą. – Po jakimś czasie poczułyśmy się swobodniej, bo nikt nas nie zaczepiał. - Początkowo… - powtórzył nienaturalnie wysokim tonem, przez co moja odpowiedź wydała się idiotyczna. – Rozumiem, że w ciągu dnia spałaś, a nocą trzymałaś straż. - Niezupełnie. - Jak to? To jedna z podstawowych reguł wymienionych w rozdziale o jednoosobowej ochronie. Zaraz, nie możesz jej znać, bo nie było cię na zajęciach. Znowu musiałam zdusić w sobie gniew. - Obserwowałam teren, kiedy wychodziłyśmy – powiedziałam, żeby się obronić. - O! To już coś. Stosowałaś metodę obserwacji ćwiartka po ćwiartce Carnegiego czy może technikę rotacyjną? Nie odpowiedziałam.
- A. Rozumiem, że wybrałaś metodę Hathway, czyli „Rozejrzyj się, kiedy sobie o tym przypomnisz”. - Nie! – zawołałam z wściekłością. – Pilnowałam jej dobrze. Przecież żyje. Alto podszedł blisko i nachylił się nade mną. - Miałaś szczęście. - Strzygi wcale nie czyhają na nas za każdym rogiem – odgryzłam się. – Świat nie wygląda tak groźnie, jak nam mówicie. Jest dużo bezpieczniejszy. - O jakim bezpieczeństwie mówisz? Prowadzimy wojnę ze strzygami! – wrzasnął. Stał tak blisko, że poczułam zapach kawy w jego oddechu. - Każda z nich mogła was podejść bez trudu i zatopić kły w twoim ślicznym karku, zanim zdążyłabyś się odwrócić. Wierz mi, że nie kosztowałby jej to wiele wysiłku. Jesteś szybsza i silniejsza niż wampir czy człowiek, ale pozostajesz niczym powtarzam, niczym w porównaniu ze strzygą. To mordercze bestie obdarzone wielką mocą. Wiesz chociaż, skąd czerpię moc? Nie pozwolę, żeby doprowadził mnie do płaczu. Odwróciłam wzrok i usiłowałam skoncentrować się na czymś innym. Moje oczy spoczęły na Dymitrze i jego towarzyszach. Przyglądali się mojej hańbie z kamiennymi twarzami. - Z krwi wampirów – wyszeptałam. - Co powiedziałaś? – pastwił się nade mną Stan. – Powtórz głośniej. Odwróciłam się i spojrzałam na niego. - Z krwi wampirów! To ona daje im moc. Kiwnął głową z satysfakcją i cofnął się o kilka kroków. - Tak. Żywią się krwią wampirów. Dzięki niej są silniejsze i trudniejsze do pokonania. Zabijają także ludzi oraz dampiry, ale najbardziej łakną krwi morojów. Szukają jej niestrudzenie. Przeszły na stronę mroku owładnięte pragnieniem nieśmiertelności. Zrobią wszystko, żeby osiągnąć cel. Zdarza się, że zdesperowane strzygi atakują morojów w miejscach publicznych. Całe watahy potrafią wtargnąć do naszych uczelni. Znamy przypadki strzyg, które od tysięcy lat karmią się pokoleniami wampirów. Są właściwie nie do pokonania. To z ich powodu liczba morojów na świecie wciąż maleje. Nasi podopieczni nie mają dość siły do obrony. Niektóre wampiry rezygnują z walki o życie i dobrowolnie przemieniają się w strzygi. A kiedy ginie wampir… - Ginie również dampir – dokończyłam. - Cóż… - Stan zlizał kropelki śliny z warg. – Widzę, że jednak czegoś się nauczyłaś. Zobaczymy, czy uzupełnisz zaległości i zakwalifikujesz się do treningu działań polowych w następnym semestrze. No nie. Wytrwałam do końca lekcji – szczęśliwie już w ławce – rozważając jego ostatnie słowa. Działania polowe dla uczniów starszych klas stanowiły najlepszą część edukacji w nowicjacie. Uczestnicy zostają zwolnieni z lekcji na cały semestr. W zamian każdy dostaje pod opiekę moroja, którego musi pilnować i chronić. Operację nadzorują dorośli strażnicy, od czasu do czasu pozorując atak lub stwarzając różnego rodzaju zagrożenia. Postawa nowicjuszy w czasie tej próby jest później oceniana i równie ważna, jak oceny z pozostałych przedmiotów. Wpływa też na wybór wampira, którego dostanie pod opiekę po skończeniu szkoły. A ja chciałam dostać tylko jedną wampirzycę.
Po dwóch lekcjach zasłużyłam na lunch. Szłam, kulejąc, w stronę kafeterii, kiedy dogonił mnie Dymitr. Na mój gust nie miał w sobie niczego boskiego. Poza urodą, rzecz jasna. - Byłeś świadkiem tego, co się wydarzyło na lekcji u Stana – zaczęłam, nie kłopocząc się z tytulaturą. - Tak. - Nie sądzisz, że potraktował mnie niesprawiedliwie? - Może miał rację? Naprawdę myślisz, że byłaś odpowiednio przygotowana, by opiekować się Wasylisą? Wbiłam wzrok w ziemię. - Dzięki mnie wciąż żyje – mruknęłam. - A jak ci poszło na lekcjach walki? – pytanie było wyraźnie złośliwe. Nie odpowiedziałam, nie było potrzeby. Po zajęciach ze Stanem miałam drugi trening walki i nie wątpiłam, że Dymitr bacznie go śledził. - Jeśli nie jesteś w stanie ich pokonać… - Tak, wiem – warknęłam. Zwolnił kroku, widząc, że wlokę się za nim cała obolała. - Jesteś silna i szybka z natury. Musisz tylko regularnie ćwiczyć. Zrezygnowałaś z treningów podczas nieobecności w szkole? - Nie – wzruszyłam ramionami. – Próbowałam paru dyscyplin. - Ale nie ćwiczyłaś w drużynie? - Zabrakło mi czasu. Gdybym chciała trenować regularnie, zostałabym tutaj. Spojrzał na mnie z irytacją. - Bez odpowiednich kwalifikacji nie dostaniesz księżniczki pod opiekę. Nie poradzisz sobie. - Potrafię ją obronić – żachnęłam się. - Nie ma gwarancji, że cię do niej przydzielą – ciągnął Dymitr niskim, obojętnym głosem. Cóż, mój mentor nie był ciepłą, ujmującą osobą. – Nie chcemy zmarnować łączącej was więzi, ale księżniczki musi strzec wykwalifikowana strażniczka. Jeśli chcesz być przy niej, musisz na to zapracować. Dostałaś szansę, możesz uczestniczyć w treningu i skorzystać z mojej pomocy. Decyzja należy do ciebie. Jesteś idealną kandydatką na opiekunkę Wasylisy, pod warunkiem że dowiedziesz swojej skuteczności. Mam nadzieję, że tak się stanie. - Ma na imię Lissa – poprawiłam. Nie znosiła swojego imienia, wolała krótszą wersję na amerykańską modłę. Dymitr odszedł, a ja nieoczekiwanie poczułam przypływ otuchy. Straciłam sporo czasu. Wszyscy już dawno pobiegli do jadalni, żeby skorzystać z wolnego czasu i pogadać. Chciałam podążyć ich śladem, kiedy zatrzymało mnie wołanie. - Rose! Odwróciłam się i zobaczyłam Wiktora Daszkowa. Stał pod ścianą, oparty o lasce, i uśmiechał się do mnie. Ze stosownej odległości przyglądało nam się dwóch jego strażników. - Panie Dasz… Wasza Wysokość, witaj. W ostatniej chwili połapałam się, że należy go tytułować. Zapomniałam o wymogach hierarchii, kiedy żyłyśmy między ludźmi. Moroje wybierali swoich władców spośród dwunastu królewskich rodów. Najstarszy członek rodziny nosił tytuł „księcia” lub „księżnej”. Lissa była księżniczką jako ostatnia przedstawicielka swojej rodziny.
- Jak minął pierwszy dzień w szkole? – zagadnął. - Jeszcze się nie skończył – odparłam, usiłując przypomnieć sobie zasady uprzejmej konwersacji. – Przyjechał pan na dłużej? - Wyjeżdżam po południu. Chcę się jeszcze przywitać z Nathalie. Dowiedziałem się przypadkiem o waszym powrocie i chciałem zamienić z tobą parę słów. Kiwnęłam głową, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Daszkow był przede wszystkim przyjacielem Lissy. - chciałem z tobą porozmawiać, bo… - zawahał się. – Rozumiem powagę waszego wyczynu, ale uważam, że dyrektor Kirowa pominęła pewien istotny fakt. Ty rzeczywiście dbałaś o Wasylisę. Jestem pod wrażeniem. - Cóż, na szczęście nie przeżyłyśmy starcia ze strzygami – bąknęłam. - Z pewnością jednak musiałyście pokonywać inne przeszkody. - Tak. Szkoła wysłała za nami para-psy. - Niezwykłe. - Przesada. Nietrudno było wywieść je w pole. Książę się roześmiał. - Polowałem kiedyś z nimi. Są silne i inteligentne, nie tak łatwo je oszukać. Miał rację. Para-psy należały do licznej grupy stworzeń magicznych, które błąkają się po całym świecie. Ludzie nie wiedzą o ich istnieniu, nie uwierzyliby, nawet gdyby je zobaczyli na własne oczy. Te bestie przemieszczają się stadami; komunikują się dzięki mocom parapsychicznym i z tego powodu są śmiertelnym zagrożeniem dla potencjalnych ofiar. Przypominają zmutowane wilki. - A inne przygody? Wzruszyłam ramionami. - Drobne zdarzenia tu i ówdzie. - Niezwykłe – powtórzył. - Miałyśmy szczęście. Tymczasem okazało się, że mam poważne zaległości w nauce – zabrzmiało to w stylu Stana Alto. - Jesteś bystra, szybko je nadrobisz. Poza tym łączy was więź. Odwróciłam wzrok. Moja zdolność „odczuwania” Lissy była długo skrywaną tajemnicą. Nie mogłam przywyknąć, że została ujawniona. - Znam wiele opowieści o strażnikach, którzy potrafili wyczuć niebezpieczeństwo zagrażające ich podopiecznym – ciągnął Wiktor. – To moje hobby. Poświęciłem sporo czasu badaniu tego niezwykłego zjawiska. To potężna broń. - Chyba tak – wzruszyłam ramionami. „Co za nudne hobby”, pomyślałam, wyobrażając sobie księcia pochylonego na opasłymi tomami w jakiejś bibliotece pokrytej pajęczyna i kurzem. Wiktor przechylił głowię i przyjrzał mi się z ciekawością. Kirowa i reszta mieli takie same miny, kiedy dowiedzieli się o naszej więzi. Traktowali nas jak króliki doświadczalne. - Mogę spytać, jakie to uczucie? - Cóż… trudno określić. Po prostu wiem, co ona czuje. Przeżywam te same emocje. Nie wysyłamy sobie informacji. Nie powiedziałam mu, że zdarza mi się wchodzić do jej głowy. Wciąż nie rozumiałam, jak to możliwe. - Ale ta zdolność nie działa w drugą stronę? Wasylisa nie odbiera twoich uczuć?
Potrząsnęłam głową. Na twarzy Daszkowa malowało się zdziwienie. - Jak to się zaczęło? - Nie mam pojęcia – odparłam, unikając jego spojrzenia. – Było to mniej więcej dwa lata temu. Zmarszczył brwi. - Czyli wtedy, kiedy zdarzył się wypadek. Kiwnęłam głową z niechęcią. Nie lubiłam poruszać tego tematu. Lissa zachowała o nim najgorsze wspomnienia, które czasami mi przesyłała. Widok miażdżonego pojazdu, uczucie gorąca, potem zimna i znowu gorąca. Lissa, który krzyczy do mnie, budzi mnie w środku nocy. Woła rodziców oraz brata. Bez skutku. Tylko ja zostałam przy życiu. Lekarze orzekli, że to prawdziwy cud. Teoretycznie nie miałam szans, żeby uratować się z katastrofy. Wiktor wyczuł, co przeżywam, i zmienił temat. Znów patrzył na mnie z zaciekawieniem. - trudno mi w to wszystko uwierzyć. Minęło dużo czasu. Pomyśl, jak poprawiłaby się sytuacja morojów, gdyby więcej opiekunów posiadało twoje zdolności. Zamierzam zbadać to zjawisko. Być może uda nam się opracować metodę, która pozwoli innym rozwijać podobne umiejętności. - Tak – bąknęłam, bo zaczynałam tracić cierpliwość. Lubiłam księcia, Nathalie bardzo go przypominała, podzielała jego zamiłowanie do włóczęgi i przygód. Jednak czas płynął i jeśli nie spotka Lissy podczas lunchu, możemy stracić okazję do rozmowy w ciągu dnia. - Zgodziłabyś się… - zaczął książę, ale przerwał mu gwałtowny atak kaszlu. Cierpiał na zespół Sandowskiego, chorobę płuc, która musiała zakończyć się śmiercią. Rzuciłam niespokojne spojrzenie na jego strażników. Jeden z nich postąpił krok naprzód. - Wasza Wysokość – odezwał się z szacunkiem. – Proszę wejść do środka. Jest zimno. Wiktor skinął głową. - Tak, tak. Rose na pewno jest głodna – zwrócił się do mnie. – Dziękuję za tę rozmowę. Nie wiesz, jak wiele dla mnie znaczy bezpieczeństwo Wasylisy. To twoja zasługa. Obiecałem jej ojcu, że będę się nią opiekował, jeśli coś mu się stanie. Po waszym zniknięciu czułem, że go zawiodłem. Ścisnęło mnie w dołku na myśl, jak bardzo musiał się obwiniać po naszej ucieczce. Na pewno się zamartwiał. Do tej chwili nie zastanawiałam się, co czuli inni, kiedy odeszłyśmy. Wymieniliśmy uprzejmości i wreszcie mogłam wrócić do szkoły. W środku poczułam niepokój Lissy. Lekceważąc ból w nogach, przyśpieszyłam kroku, żeby zdążyć do stołówki. Omal na nią nie wpadłam. Nawet mnie nie zauważyła, podobnie jak ci, z którymi rozmawiała. Aaron i jego laleczka. Przystanęłam i zaczęłam się przysłuchiwać. Dziewczyna nachyliła się do Lissy, która wyglądała na oszołomioną. - Na mój gust, to ciuch z wyprzedaży w jakimś garażu. Sądziłam, że panna Dragomir zaprezentuje wyższą klasę – prychnęła pogardliwie przy słowie Dragomir. Szarpnęłam ją za ramię i odepchnęłam. Była tak lekka, że zachwiała się na nogach i o mało nie upadła. - Panna Dragomir prezentuje wystarczająco wysoką klasę – warknęłam. – Dlatego nie będzie z tobą dłużej rozmawiać.
ROZDZIAŁ CZWARTY Dzięki Bogu nasza sprzeczka nie wzbudzała większego zainteresowania. Podchwyciłam spojrzenia kilku osób. - Co ty sobie myślisz? – Błękitne oczęta lalki płonęły wściekłością. Stała tak blisko, że wreszcie mogłam się jej przyjrzeć. Równie smukła i wiotka jak większość morojów wyróżniała się jednak niskim wzrostem i sprawiał wrażenie znacznie młodszej. Patrząc na oszałamiającą czerwoną kieckę, pomyślałam, że moje ciuchy są jak z lumpeksu. Tamta musiała ubierać się u projektantów. Skrzyżowałam ręce na piersi. - Zgubiłaś się, dziewczynko? Podstawówka znajduje się w zachodniej części miasteczka. Lalka oblała się rumieńcem. - Nie waż się mnie tknąć. Nie zadzieraj ze mną, bo będziesz tego gorzko żałować. No, no, mała wyraźnie mnie prowokowała. Zauważyłam jednak, że Lissa nieznacznie kręci głową, i to mnie powstrzymywało przed brawurowym kontratakiem. Ograniczyłam się do krótkiej brutalnej prezentacji siły. - Spróbuj nas zaczepić jeszcze raz, a złamię cię na pół. Jeśli mi nie wierzysz, spytaj Dawn Yarrow, co zrobiłam jej z ręką w dziewiątej klasie. Wtedy zapewne spałaś słodko w beciku. Incydent z Dawn nie był chlubnym wyczynem. Naprawdę nie zamierzałam połamać jej kości, kiedy popchnęłam ją na drzewo. Od tamte pory jednak zyskałam reputacje groźnego przeciwnika. Wcześniej wszyscy wiedzieli już, że jestem cwana. Historia z Dawn obrosła legendą. Lubiłam myśleć, że do dziś opowiada się ją przy ogniskach, a w tej chwili zorientowałam się, że tak jest w istocie, bo buźka lalki skwaśniała w sekundę. W tej chwili zbliżył się do nas jeden z dyżurnych strażników, rzucając na naszą grupkę podejrzliwe spojrzenie. Dziewczyna pociągnęła Aarona za ramię. - Chodźmy stąd – powiedziała. - Hej, Aaron! – zawołałam za nim. – Miło cię widzieć. Chłopak pośpiesznie skinął mi głową i uśmiechnął się z przymusem. Ten sam stary Aaron, wcale się nie zmienił. Zawsze miły i układny. Nie było w nim cienia agresji. Odwróciłam się do Lissy. - Wszystko w porządku? Przytaknęła. - Nie wiesz przypadkiem, komu właśnie groziłam? - Pojęcia nie mam – odpowiedziała jak zwykle cicho i spokojnie. Chciałam ją poprowadzić w kierunku baru, ale potrzasnęła głową. - Muszę pójść do karmicieli. Zrobiło mi się nieswojo. Przyzwyczaiłam się już, że Lissa żywi się głównie moją krwią, i powrót do starych zwyczajów mnie zaskoczył. Niemal poczułam się urażona. Niesłusznie. Codzienne karmienie było dla wampirów czymś naturalnym, Lissa musiała jednak zmienić
zwyczaje na czas ucieczki. Obie ucierpiałyśmy z tego powodu. Pozwalałam jej pić swoją krwi co drugi dzień i bardzo mnie to osłabiało, ona zaś była głodna. Powinnam się cieszyć, że wszystko wróciło do normy. Zmusiłam się do uśmiechu. - Jasne. Przeszłyśmy do pomieszczenia dla karmicieli obok kafeterii. Podzielono je na niewielkie boksy, żeby zapewnić gościom odrobinę prywatności. W wejściu powitała nas ciemnowłosa wampirzyca. Przerzuciła kilka stron w notesie, zapisało coś i kiwnęła na Lissę, żeby poszła za nią. Zerknęły przy tym na mnie ze zdziwieniem, ale nie zakazała mi wchodzić. Poprowadziła nas do jednego z boksów, w którym siedziała krępa kobieta w średnim wieku i przeglądała jakieś czasopismo. Na nasz widok podniosła głowę i uśmiechnęła się. Dostrzegłam w jej oczach to samo rozmarzone spojrzenie, które charakteryzowało większość karmicieli. Sprawiała wrażenie, jakby wpadła w trans, chyba obsłużyła już wielu klientów tego dnia. Rozpoznała Lissę i uśmiechnęła się szerzej. - Witamy z powrotem, księżniczko. Dyżurna opuściła nas, a Lissa usiadła na krześle obok karmicielki. Wyczułam zakłopotanie, choć nieco inne niż moje. Dla niej również była to zmiana; nie robiła tego od dawna. Ale kobieta nie wydawała się skrępowana. Zauważyłam, że jest wręcz podniecona. Miała spojrzenie narkomana, który nie może się doczekać swojej działki. Ogarnęło mnie obrzydzenie. Odezwał się stary instynkt. Karmiciele byli warunkiem przetrwania morojów. Stanowili grupę ochotników, ludzi, którzy żyjąc na marginesie społeczeństwa, dobrowolnie oddawali się służbie tajemniczemu światu wampirów. Otrzymywali w zamian luksusową opiekę. Wiedziałam jednak, że w głębi duszy są zwykłymi narkomanami, uzależnionymi od śliny wampirów. Moroje oraz ich opiekunowie nie pochwalali tego, mimo że karmiciele zapewniali im przetrwanie. W przeciwnym razie wampiry musiałyby zdobywać pożywienie siłą. Co za hipokryzja. Kobieta przechyliła głowę, umożliwiając Lissie dostęp do szyi. Jej skóra nosiła wieloletnie ślady po ukąszeniach. Sama karmiłam moją podopieczną tak rzadko, że nie zostały trwałe ślady, drobne ranki na mojej skórze znikały zazwyczaj następnego dnia. Lissa nachyliła się i zatopiła kły w żywym ciele kobiety. Karmicielka przymknęła oczy, wzdychając z rozkoszy. Przełknęłam ślinę, patrząc, jak Lissa pije. Nie widziałam krwi, ale mogłam ją sobie wyobrazić. Poczułam jak wzbiera się we mnie tęsknota. Byłam zazdrosna. Odwróciłam wzrok i wpatrzyłam się w podłogę. Skarciłam się w myślach: „Co się z tobą dzieje? Skąd ta tęsknota? Robiłaś to tylko raz na dwa dni. Nie mogłaś się uzależnić. Nie chcesz tego”. A jednak tęskniłam i nic nie mogłam na to poradzić. Pragnęłam poczuć błogość po ukąszeniu wampira. Lissa skończyła i wróciłyśmy do jadalni. Zajęłam miejsce w kolejce po lunch. Zostało nam zaledwie piętnaście minut przerwy, więc pospiesznie nakładałam sobie jedzenia na talerz – frytki i małe, okrągłe kotleciki z drobiu. Lissa zadowoliła się jogurtem. Moroje potrzebują pożywienia tak jak ludzie i dampiry, ale krew syci ich apetyt. - Jak było na lekcjach? – spytałam. Wzruszyła ramionami. Nabrała kolorów i wydawała się ożywiona. - Dobrze. Tylko wciąż się na mnie gapią. Pytają, gdzie się podziewałyśmy. Szepczą po kątach.
- Ze mną jest podobnie – przyznałam. Dyżurny pozwolił nam zając miejsca przy stolikach. Idąc, przyjrzałam jej się uważnie. – Dajesz sobie radę? Nie dokuczają ci zbytnio? - Nie, wszystko w porządku – powiedziała, ale poczułam, że jej emocje zaprzeczają słowom. Wiedziała, że jestem świadoma jej uczuć, więc próbowała zmienić temat. Podała mi swój plan zajęć. Przejrzałam go. I Rosyjski 2 II Literatura amerykańska z okresu kolonialnego III Podstawy kontroli nad żywiołami IV Starożytna poezja Lunch V Fizjologia i behawioryzm zwierząt VI Matematyka dla zaawansowanych VII Kultura morojów 4 VIII Sztuka słowiańska - Szkoda – zauważyłam. – Gdyby przydzielili cię do grupy matematyki dla idiotów, spędzałybyśmy wspólnie całe popołudnia. – Zatrzymałam się. – Dlaczego masz się uczyć kontroli nad żywiołami? To zajęcia dla drugiego roku. Spojrzała na mnie. - Starsi uczniowie zaliczają kursy dla zaawansowanych. Zamilkłyśmy. Wszyscy moroje zagłębiali podstawy sztuk magicznych. To odróżniało ich od strzyg, czyli martwych wampirów. Postrzegali magię jako dar. Stanowiła część ich duszy, połączenie ze światem. Dawno temu jawnie używali czarów, pomagając ludziom odwracać skutki klęsk naturalnych, gromadzić pożywienie i wodę pitną. Obecnie nie musieli już tego robić. Zachowali jednak zdolności magiczne we krwi. Płonęły w nich, budząc pragnienia powrotu do świata i objęcia nad nim władzy. To dlatego powstawały szkoły, w których młode wampiry uczyły się panować nad czarami i zgłębiać ich tajniki. Jednocześnie trzeba było nauczyć się reguł rządzących od setek lat światem magii. Zasady te były surowo przestrzegane po dziś dzień. Każdy wampir wykazywał pewne uzdolnienia w kontrolowaniu wybranego żywiołu. Każdy osiągał wiek równy naszemu, wybierał „specjalizację” w panowaniu nad ziemią, wodą, ogniem lub powietrzem. Brak specjalizacji równał się odmowie wejścia w okres dojrzewania. Lissa zaś… Cóż, Lissa nie specjalizowała się w niczym. - Zajęcia prowadzi nadal panna Carmack? Co mówiła? - Twierdzi, że nie powinnam się przejmować, samo przejdzie. - Mówiłaś jej o… Lissa potrząsnęła głową. - Nie. Oczywiście, że nie. Nie rozmawiałyśmy o tym więcej. Jeden z wielu tematów, o których często rozmawiałyśmy, ale rzadko mówiłyśmy. Znów podjęłyśmy spacer między stolikami, zastanawiając się, gdzie usiąść. Zauważyłam kilka par oczu przyglądających się nam z nieskrywaną ciekawością.
- Lissa! – usłyszałyśmy czyjś głos. Obejrzałam się i zobaczyłam Nathalie machającą do nas. Wymieniłyśmy znaczące spojrzenia. W pewnym sensie kuzynka Lissy, bo jej ojciec, Wiktor, pełnił rolę „przyszywanego” wuja, jakoś nie budziła sympatii i zawsze wolałyśmy trzymać się od niej z daleka. Teraz Lissa wzruszyła ramionami i skierowała się do stolika dziewczyny. - Dlaczego nie? Poszłam za nią niechętnie. Większość uczniów pochodzących z arystokratycznych rodów pielęgnowała swój wysoki status w szkole. Nathalie kompletnie nie była tym zainteresowana. Milutka, ale potwornie nudna i zbyt prostolinijna, by angażować się w politykę, stała zawsze na uboczu, obojętna na korzyści, jakie mogłaby czerpać ze swego pochodzenia. Jej znajomi przyjęli nas z dystansem, ale dziewczyna przywitała nad bardzo serdecznie. Uściskała Lissę i mnie. Miała takie same jadeitowo zielone oczy, ale czarne włosy odziedziczyła po Wiktorze, który osiwiał niedawno z powodu choroby. - Wróciłyście! Wiedziałam, że się odnajdziecie. Wszyscy mówili, że odeszłyście na zawsze, ale ja nie wierzyłam. Czułam, że będziecie tęsknić. Dlaczego uciekłyście? Opowiadano o tym niezwykłe historie. – Znów wymieniłyśmy z Lissą spojrzenia, ale Nathalie paplała dalej. – Camille twierdziła, że jedna z was zaszła w ciąże i wyjechałyście, żeby poddać się aborcji, ale wiedziałam, że to nie może być prawda. Ktoś inny sugerował, że pojechałyście do mamy Rose, ale wtedy pani Kirowa i tata nie martwiliby się o was. Czy wiesz, że być może zamieszkamy w jednym pokoju? Rozmawiałam… Usta jej się nie zamykały, ukazując przy tym lśniące kły. Słyszałam z uprzejmym uśmiechem, nie wtrącając się do rozmowy, dopóki dziewczyna nie poruszy żadnej niebezpiecznej kwestii. - W jaki sposób zdobywałaś krew, Lisso? Wszyscy jak na komendę podnieśli na nas wzrok. Nie straciła rezonu. Kłamstwo przyszło mi bardzo łatwo. - To nic trudnego. Wielu ludzi pragnie zostać karmicielami. - Naprawdę? – spytała jedna z dziewcząt, wytrzeszczając oczy ze zdziwienia. - Tak. Można ich spotkać na różnych imprezach. Szukają wrażeń, choć najczęściej nie wiedzą, że wampir może im je zapewnić. Większość to narkomani, włóczą się tu i ówdzie z nieprzytomnym wzrokiem, a potem nawet nie pamiętają, co im się przydarzyło – w tym momencie zabrakło mi konceptu. Nie chciałam zagłębiać się w szczegóły, więc wzruszyłam nonszalancko ramionami na znak, że nie ma nic więcej do powiedzenia w tej kwestii. – Sprawa jest łatwiejsza niż ze szkolnymi karmicielami. Nathalie zadowoliła się tym wyjaśnieniem i zmieniła temat. Lissa spojrzała na mnie z wdzięcznością. Uspokoiłam się i wyłączyłam z rozmowy. Rozglądnęłam się po Sali, szukając znajomych twarzy. Próbowałam się zorientować, kto z kim trzyma i jak rozkłada się teraz układ sił w Akademii. Napotkałam wzrok Masona, który siedział z grupą nowicjuszy. Uśmiechnęłam się do niego. Tuż obok zajęli miejsca przedstawiciele arystokracji. Raz po raz wybuchali głośnym śmiechem. Zauważyła też Aarona w towarzystwie dziewczyny. - Nathalie – zagadnęłam, przerywając jej kolejny wywód. – Kim jest nowa dziewczyna Aarona?
- Kto? Och, to Mia Rinaldi – odparła i dodała, widząc, że nic mi to nie mówi: - Nie pamiętasz jej? - A powinnam? Była tu przed naszym wyjazdem? - Oczywiście – wyjaśniła Nathalie. – Jest tylko rok młodsza od nas. Rzuciłam Lissie pytające spojrzenie, ale wzruszyła ramionami. - Dlaczego jest na nas taka cięta? – wypytywałam. – Nawet jej nie znamy. - Nie mam pojęcia. – Zamyśliła się. – Może jest zazdrosna. Przed waszym wyjazdem żyła w cieniu. A potem szybko zyskała popularność. Nie pochodzi z królewskiego rodu i dopiero związek z Aaronem… - Dzięki, to mi wystarczy. – Nie pozwoliłam jej dokończyć. – Zresztą nieważne. W tej chwili zobaczyłam przechodzącego obok naszego stolika Jessego Zeklosa. Ach, prawie o nim zapomniałam. Lubiłam flirtować z nowicjuszami, ale Jeske należał do innej kategorii. Jego nie sposób było oczarować dla zabawy. Od razu ogarniało cię pragnienie, by znaleźć się z nim gdzieś na osobności. Moroj z arystokratycznej rodziny. Tak seksowny, że powinien nosić plakietkę z napisem: „Uwaga. Produkt łatwopalny”. Napotkał mój wzrok i się uśmiechnął. - Witaj, Rose. Nadal łamiesz męskie serca? - Chciałbyś spróbować swoich sił? Uśmiechnął się szeroko. - Chętnie. Jeśli starczy ci odwagi. Odszedł, a ja patrzyłam za nim z uwielbieniem. Nathalie i jej znajomi zaniemówili z wrażenia. Może nie jestem boginią taką jak Dymitr, ale w tej grupie obie z Lissą uchodziłyśmy za osobistości. W każdym razie przed ucieczką. - O Boże – jęknęła jedna z dziewcząt. – Przecież to Jesse. - Rzeczywiście – potwierdziłam z uśmiechem. – We własnej osobie. - Chciałabym wyglądać tak jak ty – westchnęła. Wszystkie popatrzyły na mnie. Byłam wprawdzie w połowie wampirem, ale wyglądałam jak człowiek. Podczas naszej włóczęgi idealnie asymilowałam się z otoczeniem i przestałam myśleć o jakichkolwiek różnicach. Świadomość odmienności powróciła dopiero tutaj, między smukłymi morojkami o drobnych piersiach. Moje były większe, a wyraźnie zarysowane biodra sprawiały, że dla męskiej części szkolnej społeczności znaczyłam o wiele więcej niż inne ładne dziewczyny. Na dodatek pociągało ich ryzyko. Dampirzyce to egzotyka, inność, której chcieliby posmakować. Ciekawe, że cieszyłyśmy się tutaj wyjątkowym zainteresowaniem. W świecie ludzi większą karierę zrobiłyby wampirzyce o wychudzonych figurach modelek. Miały idealne sylwetki, niemal niemożliwe do osiągnięcia dla ludzi. I żadna z nich nigdy nie osiągnie mojej figury. Cóż, zwykle chcemy mieć to, co mają inni. Usiadłyśmy z Lissą w jednej ławce podczas popołudniowych zajęć, ale nie rozmawiałyśmy wiele. Nadal budziłyśmy sensację, obserwowano nas jawnie albo dyskretnie. Odkryłam jednak, że im bardziej się otwierałam, tym chętniej ze mną rozmawiali. Powoli przypominano sobie, kim jesteśmy, i chociaż wciąż byłyśmy dla nich intrygujące, nie czułam się już jak dziwoląg.
Właściwie to mnie sobie przypominali, bo tylko ja z nimi gawędziłam. Lissa siedziała wyprostowana, patrząc prosto przed siebie. Przysłuchiwała się rozmowom, ale brała w nich udziału. Przez cały czas czułam jej smutek i niepokój. - Dobrze – powiedziałam wreszcie, kiedy skończyłyśmy lekcje. Wyszłyśmy na dziedziniec, co oznaczało złamanie zakazu Kirowej. – Nie zostaniemy tutaj – oświadczyłam, rozglądając się niespokojnie. – Znajdę sposób, żeby się stąd wydostać. - Myślisz, że nam się to uda po raz drugi? – spytała cicho. - Oczywiście – odparłam pewnym tonem. Jak dobrze, że Lissa nie potrafi czytać moich myśli. Pamiętałam przecież, jak ciężko było za pierwszym razem. Teraz ucieczka wydawała się niemożliwa. Jednak nie traciłam nadziei. - Ty na pewno coś wymyślisz. – Lissa uśmiechnęła się, jakby na wspomnienie czegoś zabawnego. – Nie mam co do tego wątpliwości. Tyle tylko… - Westchnęła. – Nie wiem, czy powinnyśmy próbować. Może trzeba się pogodzić z sytuacją. Nie do wiary! Chyba się przesłyszałam? - Co takiego? – Tylko tyle z siebie wydusiłam. Zaskoczenie było kompletne. - Obserwowałam cię, Rose. Widziałam, jak rozmawiasz z nowicjuszami o lekcjach i ćwiczeniach. Brakowało ci tego. - To nie jest dla mnie aż tak ważne – sprzeciwiłam się. – Nie, jeśli… jeśli ty… - zamilkłam. Lissa mnie przejrzała. Rzeczywiście stęskniłam się za innymi dampirami, a nawet za niektórymi morojami. Ale chodziło o coś jeszcze. Po powrocie zrozumiałam, że brakuje mi doświadczenia. Miałam poważne zaległości. - Może tak będzie lepiej – zastanawiała się. – Od chwili powrotu jestem spokojniejsza. Nie czuję, żeby ktoś za mną chodził. Nie odpowiedziałam. Zanim opuściłyśmy Akademię, Lissa podejrzewała, że ktoś ją śledzi, czyha na nią. Nigdy nie zauważyłam, by tak się działo, choć raz słyszałam, jak jedna z naszych nauczycielek mówiła to samo. Panna Karp była piękną wampirzycą o gęstych kasztanowych włosach i wypukłych kościach policzkowych. Posądzałam ją wówczas o paranoję. - Nigdy nie wiadomo, kto obserwuje – mawiała, spacerując nerwowo po klasie i zaciągając zasłony. – Mogą was śledzić. Trzeba dbać o bezpieczeństwo. Zachowujcie ostrożność. Podśmiewaliśmy się z niej trochę, jak wszyscy uczniowie kpiący ze swoich ekscentrycznych nauczycieli. Nurtowała mnie jednak myśl, że Lissa zachowuje się podobnie. - Co się stało? – spytała teraz, zaniepokojona moim milczeniem. - Mhm? Nic, myślę – westchnęłam, starając się ważyć moje pragnienia na równi z jej potrzebami. – Możemy zostać, Liss… Mam jednak pewne warunki. Roześmiała się. - Rose stawia ultimatum. - Mówię poważnie. – Rzadko odzywałam się w ten sposób. – Chcę, żebyś trzymała się z daleka od arystokracji. Nie chodzi o Nathalie i jej znajomych. Mam na myśli prawdziwych graczy. Camille. Carly. Wiesz, co to znaczy. Rozbawienie Liss ustąpiło miejsca zaskoczeniu. - Nie żartujesz? - Nic a nic. Zresztą i tak za nimi nie przepadasz. - W przeciwieństwie do ciebie – zakpiła.