Charley Davidson 01
Pierwszy grób po prawej
Charley Davidson, prywatna detektyw i
kostucha, widzi nieżywych ludzi. Jej
zadaniem jako kostuchy jest przekonać ich,
by „szli w stronę światła”.
Niekiedy jednak ci nieżywi ludzie nie umarli
śmiercią naturalną, bo na przykład zostali
zamordowani. Niekiedy chcą, by Charley
doprowadziła ich zabójców przed oblicze
sprawiedliwości.
Wszystko dodatkowo komplikuje fakt, że
Charley prowadzi bardzo bujne życie erotyczne, tyle
że we śnie. I z udziałem tajemniczego
nieznajomego, którego zagadkową tożsamość
młoda detektyw próbuje wyjaśnić z takim samym
zaangażowaniem, jak sprawę morderstwa trzech
prawników…
Rozdział 1
Lepiej widzieć nieżywych, niż samemu nie
żyć.
CHARLOTTE JEAN DAVIDSON, KOSTUCHA
Cały miesiąc miałam ten sam sen - ten, w
którym mroczny nieznajomy wyłania się z cienia,
aby pobawić się ze mną w doktora. Zaczynałam się
zastanawiać, czy regularne doświadczanie nocnych
halucynacji, w wyniku których dochodzi do
wstrząsających orgazmów, może mieć jakieś
długoterminowe skutki uboczne. Martwiłam się, że
poniosę śmierć w spazmach najwyższej rozkoszy.
Ta perspektywa wiodła do dylematu: zwrócić się o
pomoc czy postawić wszystkim kolejkę?
Tej nocy było tak samo. Miałam właśnie
zabójczy sen z udziałem zręcznych dłoni, gorących
ust oraz pary skórzanych tyrolskich gatek, użytych
w innowacyjny sposób, kiedy dwie siły zewnętrzne
mnie zeń wyrwały. Po pierwsze, po kostce przebiegł
mi mroźny dreszcz i ta zimna pieszczota wybiła
mnie z rozpalonego do czerwoności snu. Zadrżałam
i kopnęłam na oślep, nie chcąc odpowiedzieć na
wezwanie, i wsadziłam nogę pod moją grubą
kołderkę z Królikiem Bugsem.
Po drugie, na krawędziach mojej percepcji
rozbrzmiała cicha acz uparta melodia, jak piosenka,
którą się zna, lecz nie
rozpoznaje. Po chwili zorientowałam się, że to
cykanie mojej nowej komórki. Z ciężkim
westchnieniem otworzyłam oczy i skupiłam wzrok
na cyfrach jaśniejących na szafce koło łóżka. Była
4:34 rano. Co za sadysta dzwoni do drugiego
człowieka o 4:34 rano?
Ktoś odchrząknął w nogach mojego łóżka.
Spojrzałam na stojącego tam nieboszczyka i
chrapliwym głosem spytałam:
- Odbierzesz? Zawahał się.
- Uhm, telefon?
- Ehe...
- No, ja tak jakby...
- Nieważne. - Sięgnęłam po telefon i skrzywiłam się,
gdy moje ciało przeszył ból, przypominając mi, że
dzień wcześniej pobito mnie do nieprzytomności.
Nieboszczyk znowu odchrząknął.
- Halo? - Wychrypiałam.
To był wujek Bob. Zarzucił mnie słowami - też sobie
wymyślił - bo najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy,
że przed świtem jestem .niezdolna do spójnych
procesów myślowych. Extra mega mocno skupiłam
się na tym, żeby się skupić, i wyłowiłam trzy
najistotniejsze sformułowania: „pracowita noc",
„dwa zabójstwa", „dupę w troki". Zdobyłam się
nawet na odpowiedź, coś w rodzaju:
- Pokręciło cię za wcześnie?
Ewidentnie zirytowany, westchnął i się rozłączył.
Też się rozłączyłam, wciskając przycisk, który albo
kończy rozmowę, albo dzwoni do chińskiej knajpy
na rogu z jedzeniem na wynos. Potem spróbowałam
usiąść. Podobnie jak w przypadku spójnych
procesów myślowych - mówić łatwo,
zrobić trudniej. Choć zazwyczaj ważę jakieś 57
kilo... mniej więcej... z niewyjaśnionych przyczyn
między wyrwaniem ze snu a pełnym rozbudzeniem
ważę bite 210.
Po krótkim wysiłku, kiedy to miotałam się niczym
wieloryb na plaży - poddałam się. Trzeba było
darować sobie te ćwierć litra lodów czekoladowych,
które zjadłam po tym, jak nakopano mi do tyłka.
Za bardzo mnie bolało, żebym miała się rozciągać,
więc zamiast tego szeroko sobie ziewnęłam,
skrzywiłam się, gdy odczuła to moja posiniaczona
szczęka, i ponownie popatrzyłam na Nieboszczyka.
Był rozmazany. Nie dlatego, że nie żył, ale dlatego,
że była 4:34 rano. A mnie niedawno nakopano do
tyłka.
- Cześć - powiedział nerwowo. Miał pomięty
garnitur, okulary w okrągłych oprawkach i
zmierzwione włosy, przez co wyglądał trochę jak
ukochany przez nas wszystkich młody czarodziej, a
trochę jak szalony naukowiec. Miał też dwa otwory
po kulach z boku głowy i krew ściekała mu po
skroni oraz policzku. Żaden z tych szczegółów nie
stanowił problemu. Problem stanowiło to, że był w
mojej sypialni. Nad ranem. I stał nade mną jak
nieżywy podglądacz.
Wbiłam w niego moje słynne mordercze spojrzenie
(ustępujące jedynie mojemu słynnemu spojrzeniu
wprawiającemu w popłoch) i od razu zareagował.
- Przepraszam, przepraszam - powiedział, plącząc
słowa - nie chciałem cię wystraszyć.
Wyglądałam na wystraszoną? Najwyraźniej muszę
popracować nad morderczym spojrzeniem.
Zignorowałam go i powolutku wypełzłam z łóżka.
Miałam na sobie koszulkę drużyny hokejowej
Scorpionsów, którą zwinęłam bramkarzowi, oraz
bokserki w kratkę - ta sama
drużyna, inna pozycja na boisku. Pieski chihuahua,
tequila i rozbierany poker. Noc, która na zawsze
będzie wieńczyć moją listę pt. Więcej Tego Nie
Zrobię.
Zaciskając zęby z bólu, zawlokłam moje dygocące
210 kilo w stronę kuchni i, co ważniejsze, ekspresu
do kawy. Kofeina zeszlifuje kilogramy i szybciutko
wrócę do normalnej wagi.
Moje mieszkanie jest z grubsza wielkości krakersa,
więc wymacanie drogi do kuchni po ciemku nie
zajęło mi dużo czasu. Nieboszczyk szedł za mną.
Zawsze za mną chodzą. Mogłam się tylko modlić, by
ten akurat siedział cicho, aż kofeina zacznie działać,
ale niestety, nic z tego.
Ledwie włączyłam kawiarkę, a już zabrał się do
rzeczy.
- Hm, no - oznajmił, stojąc w drzwiach - rzecz w
tym, że zostałem wczoraj zamordowany i słyszałem,
że w takich sprawach trzeba się udać do ciebie.
- Słyszałeś, hę? - Może jeśli będę wisieć nad
ekspresem, nabawi się kompleksu niższości i
zaparzy kawę szybciej, żeby się wykazać.
- Taki dzieciak mi powiedział, że wyjaśniasz
zbrodnie.
- Powiedział ci, hę,?
- Jesteś Charley Davidson, prawda?
- To ja.
- Jesteś gliną?
- Niespecjalnie.
- Zastępcą szeryfa? -E-e.
- Ze straży miejskiej?
- Słuchaj - w końcu się do niego odwróciłam. - Nie
gniewaj się, ale równie dobrze mogłeś umrzeć
trzydzieści lat temu. Nieżywi ludzie nie mają
poczucia czasu. Zero. Figa. Guzik.
- Wczoraj, 18 października, o 17:32, dwa strzały w
głowę, w wyniku których doszło do urazu mózgu i
zgonu.
- Och - powiedziałam i powściągnęłam sceptycyzm.
- No cóż, nie jestem gliną. - Z powrotem
odwróciłam się do ekspresu, zdecydowana, że
złamię jego żelazną wolę za pomocą mojego
morderczego spojrzenia, ustępującego jedynie...
- No to czym jesteś?
Przez myśl mi przemknęło, czy zabrzmiałoby to
głupio, gdybym powiedziała „twoim najgorszym
koszmarem".
- Jestem prywatnym detektywem. Tropię
niewiernych małżonków i zaginione psy. Nie
wyjaśniam morderstw. - Właściwie to wyjaśniam,
ale on nie musi tego wiedzieć. Skończyłam właśnie
dużą sprawę. Miałam nadzieję na chwilę
wytchnienia.
- Ale ten dzieciak...
- Angel - powiedziałam, żałując, że nie
wyegzorcyzmowałam tego diabełka, kiedy się dało.
- To był anioł?
- Nie, tak ma na imię.
- Ma na imię Angel?
- Tak, a co? - Rozczarowała mnie już ta gra w
aniołki.
- Tak tylko pomyślałem, że może to jego zawód.
- Tak ma na imię. I uwierz mi, nie ma w nim nic
anielskiego.
Upłynęła cała geologiczna era i organizmy
jednokomórkowe wyewoluowały w prowadzących
talk showy, a Pan Kawa wciąż mi nie dawał.
Poddałam się i postanowiłam zamiast tego się
wysikać. Nieboszczyk poszedł za mną. Zawsze za
mną...
- Jesteś taka... promienna - oznajmił.
- Uhm, dzięki.
-1... migotliwa.
- Ehe. - To nic nowego. Z tego, co słyszałam, zmarli
postrzegają mnie jako coś w rodzaju latarni
morskiej, bytu pełnego światła - z naciskiem na to,
że jestem „światła" - który widać nawet z odległości
paru kontynentów. Im są bliżej, tym jestem
migotliwsza. Jeśli jest takie słowo jak
„migotliwsza". Zawsze sądziłam, że ta migotliwość
jest jedną z zalet bycia jedyną kostuchą po tej
stronie Marsa. Moim zadaniem jako kostuchy jest
wieść ludzi w stronę światła. Czyli do portalu. Czyli
do mnie. Ale nie zawsze idzie to gładko. Nie
zmusisz konia do picia i takie tam.
- Swoją drogą - rzuciłam przez ramię - jeśli
faktycznie zobaczysz anioła, prawdziwego anioła,
wiej. Szybko. W przeciwną stronę. - Tak naprawdę
to nie, ale fajnie jest mieszać ludziom w głowach.
- Poważnie?
- Poważnie. Hej! - Obróciłam się na pięcie, by na
niego spojrzeć. - Dotykałeś mnie?
Ktoś praktycznie zmolestował moją prawą kostkę, a
skoro on był jedynym truposzem w pokoju...
- Co? - zapytał oburzony.
- Wcześniej, kiedy byłam w łóżku.
- Pfft, nie.
Ściągnęłam brwi, powpatrywałam się w niego
chwilę groźnie, po czym pokuśtykałam dalej do
łazienki. Potrzebowałam prysznica. Bardzo. I nie
mogłam się tak ociągać cały dzień. Wujek Bob
dostanie zawału.
Lecz kiedy skierowałam się w stronę łazienki,
uzmysłowiłam sobie, że szybko się zbliża najgorsza
część mojego poranka - ta pt. „Niech stanie się
światłość". Jęknęłam i zastanowiłam
się, czy by się jednak nie poociągać, bez względu na
stan żył wujka Boba.
„Weź się w garść" - powiedziałam do siebie. Trzeba
to załatwić. Umieściłam drżącą dłoń na ścianie,
wstrzymałam oddech i pstryknęłam przycisk.
- Oślepłam! - wrzasnęłam, osłaniając oczy
ramionami. Próbowałam się skupić na podłodze,
umywalce, szczotce do toalet. Wszystko było
olśniewająco białe i rozmazane.
Totalnie muszę zmienić żarówki na takie z mniejszą
liczbą watów.
Zatoczyłam się do tyłu, wyprostowałam, a potem
niezłomnie powłóczyłam stopami do przodu. Nie
powstrzyma mnie żarówka. Mam robotę, cholera.
- Wiesz, że masz umarlaka w salonie? - zapytał.
Odwróciłam się do Nieboszczyka, a potem
zerknęłam na
pana Wonga, który stał plecami do nas z nosem w
kącie. Popatrzyłam na truposza numer 1 i
zapytałam:
- Przyganiał kocioł garnkowi, a sam
Afroamerykanin? Pan Wong też był
nieboszczykiem. Malutkim. Nie mógł
mieć więcej niż półtora metra wzrostu i był cały
szary, prawie monochromatyczny w swej
przejrzystości; miał jakiś szary mundur,
popielatoszare włosy i skórę. Wyglądał jak chiński
jeniec wojenny. I stał w moim kącie dzień po dniu,
rok po roku. Nie ruszał się, nie odzywał. Nie
dziwiłam mu się, że więcej nie wychodzi, biorąc pod
uwagę, jaką miał karnację i w ogóle, ale i tak moim
zdaniem pan Wong był świrem.
Oczywiście, najdziwniejsze nie było to, że miałam
ducha w kącie. Jak tylko Nieboszczyk się zorientuje,
że pan Wong tak naprawdę nie stoi w kącie, tylko
się unosi, ze stopami dziesięć centymetrów nad
ziemią, dostanie do głowy.
Żyję dla takich chwil.
- Dzień dobry, panie Wong! - powiedziałam głośno.
Nie byłam pewna, czy pan Wong słyszy.
Prawdopodobnie dobrze by się składało, gdyby nie
słyszał, bo nie mam pojęcia, jak naprawdę się
nazywa. Tak go po prostu nazwałam na czas, kiedy
nie postrzegałam go już jako zmierzłego truposza w
kącie, a on jeszcze nie był truposzem normalnie
funkcjonującym, którym zostanie, jeśli to w
jakimkolwiek stopniu będzie zależało ode mnie.
Nawet nieżywi potrzebują zdrowej psychiki.
- Czy on stoi w kącie za karę? Dobre pytanie.
- Nie mam pojęcia, czemu stoi w tym kącie. Jest
tam, odkąd wynajęłam to mieszkanie.
- Wynajęłaś mieszkanie z nieboszczykiem w kącie?
Wzruszyłam ramionami.
- Chciałam mieć to mieszkanie i pomyślałam, że
zasłonię go biblioteczką albo coś. Ale myśl, że jakiś
nieboszczyk unosi się nad ziemią za moim
egzemplarzem Słodkiej dzikiej miłości, nie
dawała mi spokoju. Nie mogłam go tak po prostu
tam zostawić. Nawet nie wiem, czy lubi romanse.
Spojrzałam na najnowszą istotę bezcielesną, która
zaszczyciła mnie wizytą.
- Jak ty się w ogóle nazywasz?
- Och, jaki jestem niegrzeczny - powiedział,
wyprostował się i podszedł, podając mi dłoń. -
Nazywam się Patrick. Patrick Sussman. Trzeci. -
Urwał i wpatrzył się w swoją rękę, potem speszony
zerknął w górę. - Chyba właściwie nie możemy...
Chwyciłam go za rękę i potrząsnęłam mocno.
- Właściwie, Patricku, Patricku Sussmanie Trzeci,
możemy.
- Nie rozumiem - zmarszczył brwi.
- No cóż - odparłam w drodze do łazienki. - Witaj w
klubie. Zamykając drzwi, usłyszałam, jak Patrick
Sussman III
wreszcie schizuje.
- O Boże. On... on się po prostu unosi.
Najpiękniejsze w życiu są rzeczy proste i takie tam.
***
Prysznic był jak raj w polewie czekoladowej.
Otoczyła mnie woda i para, a ja przeprowadziłam
inwentaryzację każdego mięśnia, stawiając przy nim
w głowie gwiazdkę, jeśli mnie bolał.
Lewemu bicepsowi gwiazdka była zdecydowanie
potrzebna, co miało sens. Dupek z baru wczoraj
wieczorem szarpnął mnie za ramię, mając
najwyraźniej zamiar je urwać. Praca w charakterze
prywatnego detektywa oznacza czasem, że ma się
do czynienia w marginesem społecznym, na
przykład mężem, co się znęca nad klientką.
Następnie sprawdziłam całą moją prawą stronę.
No, boli. Gwiazdka. Pewnie to wtedy, jak wpadłam
na szafę grającą. Chyłkiem i z wdziękiem to ja nie
umiem.
Lewe biodro - gwiazdka. Nie mam pojęcia. Lewe
przedramię - dwie gwiazdki. Pewnie kiedy
zablokowałam pięść dupka.
No i oczywiście lewy policzek i broda, cztery
gwiazdki, gdzie blokowanie na nic się nie zdało.
Dupek okazał się po prostu za silny i za szybki, a
cios - zbyt nagły. Padłam na ziemię jak pijana
kowbojka, co próbowała uprawiać taniec
synchroniczny do Metalliki.
Wstyd? Tak. Ale takie doświadczenie jest też
dziwnie kształcące. Nikt mnie nigdy wcześniej nie
znokautował.
Myślałam, że to bardziej boli. Jakoś jak jesteś
nieprzytomny, to boleć zaczyna dopiero później. I
boli jak zimna, okrutna sucz.
Ale i tak przetrwałam noc bez trwałych uszkodzeń.
A to zawsze dobrze.
Kiedy próbowałam rozmasować sobie kark,
zaczęłam myśleć o tym śnie, który miałam co noc
od miesiąca. I coraz trudniej było mi przezwyciężyć
po przebudzeniu jego ślady, zapamiętany dotyk,
mgłę głodu. Co noc w snach z najciemniejszych
zakątków mojego umysłu wyłaniał się mężczyzna -
jak gdyby czekał, aż zasnę. Jego usta, pełne, męskie,
paliły moje ciało. Jego język, jak płomień na mojej
skórze, słał do mojego wnętrza drżące iskierki.
Potem zapuszczał się w dół i otwierały się niebiosa,
hymny pochwalne brzmiały w idealnej harmonii.
Sny rozkręcały się powoli. Dotknięcie. Pocałunek
delikatny jak piórko. Uśmiech, który widziałam
tylko w powidoku, znajdując piękno w
niespodziewanym miejscu. Potem sny się
rozwinęły, zyskały na sile i przerażającej
intensywności. Pierwszy raz w życiu dostałam
orgazmu we śnie. I to nie raz. W ciągu ostatniego
miesiąca szczytowałam często, w większość nocy.
Wszystko za sprawą rąk - i innych części ciała -
kochanka ze snów, którego nie widziałam, nie do
końca. Wiedziałam jednak, że jest wcieleniem
zmysłowości, męskiego magnetyzmu i powabu. I
wiedziałam też, że kogoś mi przypomina.
Doszłam do wniosku, że ktoś nawiedza moje sny,
ale kto? Całe życie widywałam zmarłych. W końcu
kostuchą się urodziłam. Jedyną kostuchą, choć tę
ciekawostkę odkryłam dopiero w liceum. Ale i tak
zmarli nigdy nie przenikali do moich snów, nie
mogli mnie zmusić, bym dygotała, drżała i -
przyznaję - błagała.
Jeśli chodzi o mój talent, to nie ma w nim nic
specjalnego. Zmarli istnieją w jednym wymiarze
rzeczywistości, a ludzkość w drugim. Z jakiejś
przyczyny - czy to za sprawą niesamowitego
przypadku, boskiej interwencji czy zaburzenia
psychologicznego - ja funkcjonuję w obu. To pewnie
plus kostuchowato-ści. Ale to całkiem proste. Nie
ma transów. Nie ma kryształowych kul. Nie ma
przerzucania zmarłych z jednego wymiaru do
drugiego. Jest tylko dziewczyna, parę duchów i cała
ludzkość. Cóż może być łatwiejsze?
A jednak on jest czymś więcej, czymś... nie
martwym. Albo przynajmniej taki się wydaje. Osoba
z moich snów promieniuje skwar. Zmarli są zimni,
zupełnie jak w filmach. W ich obecności zaparuje ci
oddech, zadrżysz, włosy staną ci dęba. Ale
mężczyzna w moich snach, ten mroczny,
uwodzicielski nieznajomy, od którego się
uzależniłam, jest jak palenisko. Jest jak wrzątek,
który po mnie spływa, zmysłowy i bolesny, i
wszędzie naraz.
Te sny są takie realne, uczucia i reakcje na jego
dotyk takie wyraziste. Prawie go czułam, jakby
sunął dłońmi po moich udach, jak gdyby właśnie w
tej chwili był ze mną pod prysznicem. Czułam, jak
jego ręce spoczywają na moich biodrach i jak jego
twarde ciało naciska moje siedzenie. Sięgnęłam do
tyłu, przemknęłam palcami po jego twardych jak
stal pośladkach, a on przyciągnął mnie do siebie.
Jego mięśnie napięły się i rozluźniły pod moim
dotknięciem, jak morskie pływy wznoszą się i
opadają pod wpływem księżyca. Wcisnęłam rękę
między nas, ześlizgnęłam ją po jego podbrzuszu i
schwyciłam jego erekcję. Z sykiem przyjemności
wciągnął powietrze i mnie objął.
Poczułam jego usta na uchu, jego oddech na
policzku. Nigdy nie rozmawialiśmy. Gorąc i
intensywność snów nie zostawiały miejsca na
konwersację.
Ale wtedy pierwszy raz usłyszałam szept, słaby i
ledwie dostrzegalny.
- Holenderko.
Serce zaczęło mi galopować i raptownie się
ocknęłam, rozglądając się po łazience, szukając
duchów w szparach i szczelinach. Nic. Czy ja
zasnęłam? Pod prysznicem? Niemożliwe. Ciągle
stoję. Ledwie. Chwyciłam się kurczowo kabiny
prysznicowej, żeby nie upaść, zastanawiając się, co
na pomylone zaświaty właśnie się zdarzyło.
Odzyskałam równowagę, zakręciłam wodę i
wzięłam ręcznik. „Holenderka". Wyraźnie słyszałam
słowo „Holenderka".
Tylko jedna osoba na świecie nazwała mnie
Holenderką, raz, bardzo dawno temu.
Rozdział 2
Tylu zmarłych, tak mało czasu.
CHARLOTTE JEAN DAVIDSON
Nie doszłam jeszcze do siebie po moich domysłach
na temat możliwej tożsamości Gościa ze Snów.
Owinęłam się ręcznikiem i odsunęłam zasłonkę
prysznica. Sussman wsadził głowę przez drzwi, a
moje serce z szoku rzuciło się na dechę na płyciznę i
pokaleczyło o znajdujące się tam poszarpane
zakończenia nerwowe.
Podskoczyłam, następnie położyłam dłoń na
sercu, chcąc się uspokoić, zirytowana, że wciąż tak
łatwo mnie zaskoczyć. Mogłabym się już była
przyzwyczaić, jeśli się weźmie pod uwagę, jak często
widuję, jak umarli wyskakują znikąd.
- Jasny gwint, Sussman. Moglibyście się nauczyć
pukać.
- Istota bezcielesna! - Stawiał się.
Wyszłam spod prysznica i chwyciłam butelkę z
kosmetyczki.
- Zrobisz jeden krok do łazienki i stopię ci twarz
moim
transcendentalnym pestycydem.
- Serio? - Wytrzeszczył oczy.
- Nie - odpowiedziałam, bezsilnie opuszczając ręce.
Naprawdę ciężko
mi okłamywać zmarłych. - To tylko woda. Ale
nie mów panu Habershamowi, nieboszczykowi
spod 2B. Tylko ta butelka broni dostępu do mojej
łazienki przed tym starym zboczeńcem. Sussman
uniósł brwi i przebiegł wzrokiem mój brak odzienia.
- Nie dziwię mu się.
Spojrzałam na niego groźnie i zamaszyście
otworzyłam drzwi,
przesuwając mu je przez twarz oraz wprawiając
go w dezorientację. Jedną rękę położył sobie na
czole, a drugą na framudze, by opanować zawrót
głowy. Żółtodzioby są takie łatwe. Dałam mu
chwilę, by doszedł do siebie, i wskazałam znak na
zewnętrznej stronie drzwi od łazienki.
- Zapamiętaj - rozkazałam, a potem z powrotem
zatrzasnęłam drzwi.
- „Zmarłym wstęp wzbroniony" - przeczytał na głos
zza drzwi. - „I tak, jeśli ni stąd ni zowąd potrafisz
przechodzić przez ściany, to nie żyjesz. Nie leżysz w
jakimś rowie i nie czekasz, aż się obudzisz. Pogódź
się z tym i nie właź do mojej łazienki". - Znowu
wsadził głowę przez drzwi. - Nie za ostro?
Niewtajemniczonym mój znak mógł się
wydawać nieco brutalny, ale dzięki niemu zazwyczaj
docierało, o co mi chodzi. Chyba że mowa o panu
Habershamie. Jemu musiałam grozić. Często.
Nawet z tym znakiem zazwyczaj myję włosy,
jakby się paliło. Nieżyjący razem ze mną pod
prysznicem podczas płukania to trochę za wiele.
Człowiek nigdy nie wraca do siebie po tym, jak ktoś
postrzelony w głowę z dubeltówki wpadnie na
herbatkę i trochę sauny.
- Won! - rozkazałam, pokazałam drzwi palcem
wskazującym i ponownie zmierzyłam się z
dylematem, jakim była moja posiniaczona i
spuchnięta twarz.
Aplikacja podkładu po tym, jak rozłożyli cię na
łopatki, to bardziej sztuka niż nauka ścisła. Wymaga
cierpliwości. I warstw. Ale po trzeciej warstwie
wyczerpała się moja cierpliwość i zmyłam z twarzy
cały interes. Poważnie, kto mnie zobaczy tak
wcześnie rano? Zanim ściągnęłam swoje czekola-
dowobrązowe włosy w kucyk, zdążyłam już samą
siebie przekonać, że sińce i podbite oczy przydają
mojej aparycji pewnego je ne sais ąuoi. Trochę
korektora, trochę szminki i voila -jestem gotowa
na świat. Pozostaje jednak pytanie - czy świat jest
gotów na mnie?
Wyszłam z łazienki w prostej białej koszuli i
dżinsach, żywiąc nadzieję, że mój hojny biust
pomoże mi osiągnąć bite 9,2 punktu w skali do 10.
Piersi ci u mnie dostatek. Na wszelki wypadek
rozpięłam górny guzik, by pokazać lepszy dekolt.
Może nikt nie zauważy, że moja twarz przypomina
mapę topograficzną Ameryki Północnej.
- Wow - powiedział Sussman. - Gorąca jesteś,
nawet z tą lekką deformacją.
Zatrzymałam się i zwróciłam w jego stronę.
- Co powiedziałeś?
- Uhm, jesteś gorąca?
- Powiedz mi - rzekłam, zbliżając się. Nieufnie
zrobił krok wstecz. - Kiedy żyłeś, jakieś pięć minut
temu, powiedziałbyś jakiejś obcej lasce, że jest
gorąca?
Zastanawiał się chwilę, a potem odpowiedział:
- Nie. Żona by się ze mną rozwiodła.
- No to dlaczego jak tylko pomrzecie, myślicie, że
wam wolno mówić, co chcecie i komu chcecie?
Nad tym też się chwilę zastanawiał.
- Bo żona mnie nie słyszy? - zaproponował.
Dźgnęłam go pełną mocą mojego morderczego
spojrzenia i przy okazji prawdopodobnie oślepiłam
go na całą wieczność. Potem złapałam torebkę i
klucze. Tuż przed tym, jak zgasiłam światło,
odwróciłam się i mrugnęłam do niego okiem:
Jones Darynda
Charley Davidson 01 Pierwszy grób po prawej Charley Davidson, prywatna detektyw i kostucha, widzi nieżywych ludzi. Jej zadaniem jako kostuchy jest przekonać ich, by „szli w stronę światła”. Niekiedy jednak ci nieżywi ludzie nie umarli śmiercią naturalną, bo na przykład zostali zamordowani. Niekiedy chcą, by Charley
doprowadziła ich zabójców przed oblicze sprawiedliwości. Wszystko dodatkowo komplikuje fakt, że Charley prowadzi bardzo bujne życie erotyczne, tyle że we śnie. I z udziałem tajemniczego nieznajomego, którego zagadkową tożsamość młoda detektyw próbuje wyjaśnić z takim samym zaangażowaniem, jak sprawę morderstwa trzech prawników…
Rozdział 1 Lepiej widzieć nieżywych, niż samemu nie żyć. CHARLOTTE JEAN DAVIDSON, KOSTUCHA Cały miesiąc miałam ten sam sen - ten, w
którym mroczny nieznajomy wyłania się z cienia, aby pobawić się ze mną w doktora. Zaczynałam się zastanawiać, czy regularne doświadczanie nocnych halucynacji, w wyniku których dochodzi do wstrząsających orgazmów, może mieć jakieś długoterminowe skutki uboczne. Martwiłam się, że poniosę śmierć w spazmach najwyższej rozkoszy. Ta perspektywa wiodła do dylematu: zwrócić się o pomoc czy postawić wszystkim kolejkę? Tej nocy było tak samo. Miałam właśnie zabójczy sen z udziałem zręcznych dłoni, gorących ust oraz pary skórzanych tyrolskich gatek, użytych w innowacyjny sposób, kiedy dwie siły zewnętrzne mnie zeń wyrwały. Po pierwsze, po kostce przebiegł mi mroźny dreszcz i ta zimna pieszczota wybiła mnie z rozpalonego do czerwoności snu. Zadrżałam i kopnęłam na oślep, nie chcąc odpowiedzieć na wezwanie, i wsadziłam nogę pod moją grubą kołderkę z Królikiem Bugsem. Po drugie, na krawędziach mojej percepcji rozbrzmiała cicha acz uparta melodia, jak piosenka, którą się zna, lecz nie rozpoznaje. Po chwili zorientowałam się, że to cykanie mojej nowej komórki. Z ciężkim westchnieniem otworzyłam oczy i skupiłam wzrok na cyfrach jaśniejących na szafce koło łóżka. Była
4:34 rano. Co za sadysta dzwoni do drugiego człowieka o 4:34 rano? Ktoś odchrząknął w nogach mojego łóżka. Spojrzałam na stojącego tam nieboszczyka i chrapliwym głosem spytałam: - Odbierzesz? Zawahał się. - Uhm, telefon? - Ehe... - No, ja tak jakby... - Nieważne. - Sięgnęłam po telefon i skrzywiłam się, gdy moje ciało przeszył ból, przypominając mi, że dzień wcześniej pobito mnie do nieprzytomności. Nieboszczyk znowu odchrząknął. - Halo? - Wychrypiałam. To był wujek Bob. Zarzucił mnie słowami - też sobie wymyślił - bo najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy, że przed świtem jestem .niezdolna do spójnych procesów myślowych. Extra mega mocno skupiłam się na tym, żeby się skupić, i wyłowiłam trzy najistotniejsze sformułowania: „pracowita noc", „dwa zabójstwa", „dupę w troki". Zdobyłam się nawet na odpowiedź, coś w rodzaju: - Pokręciło cię za wcześnie? Ewidentnie zirytowany, westchnął i się rozłączył. Też się rozłączyłam, wciskając przycisk, który albo kończy rozmowę, albo dzwoni do chińskiej knajpy
na rogu z jedzeniem na wynos. Potem spróbowałam usiąść. Podobnie jak w przypadku spójnych procesów myślowych - mówić łatwo, zrobić trudniej. Choć zazwyczaj ważę jakieś 57 kilo... mniej więcej... z niewyjaśnionych przyczyn między wyrwaniem ze snu a pełnym rozbudzeniem ważę bite 210. Po krótkim wysiłku, kiedy to miotałam się niczym wieloryb na plaży - poddałam się. Trzeba było darować sobie te ćwierć litra lodów czekoladowych, które zjadłam po tym, jak nakopano mi do tyłka. Za bardzo mnie bolało, żebym miała się rozciągać, więc zamiast tego szeroko sobie ziewnęłam, skrzywiłam się, gdy odczuła to moja posiniaczona szczęka, i ponownie popatrzyłam na Nieboszczyka. Był rozmazany. Nie dlatego, że nie żył, ale dlatego, że była 4:34 rano. A mnie niedawno nakopano do tyłka. - Cześć - powiedział nerwowo. Miał pomięty garnitur, okulary w okrągłych oprawkach i zmierzwione włosy, przez co wyglądał trochę jak ukochany przez nas wszystkich młody czarodziej, a trochę jak szalony naukowiec. Miał też dwa otwory po kulach z boku głowy i krew ściekała mu po skroni oraz policzku. Żaden z tych szczegółów nie stanowił problemu. Problem stanowiło to, że był w
mojej sypialni. Nad ranem. I stał nade mną jak nieżywy podglądacz. Wbiłam w niego moje słynne mordercze spojrzenie (ustępujące jedynie mojemu słynnemu spojrzeniu wprawiającemu w popłoch) i od razu zareagował. - Przepraszam, przepraszam - powiedział, plącząc słowa - nie chciałem cię wystraszyć. Wyglądałam na wystraszoną? Najwyraźniej muszę popracować nad morderczym spojrzeniem. Zignorowałam go i powolutku wypełzłam z łóżka. Miałam na sobie koszulkę drużyny hokejowej Scorpionsów, którą zwinęłam bramkarzowi, oraz bokserki w kratkę - ta sama drużyna, inna pozycja na boisku. Pieski chihuahua, tequila i rozbierany poker. Noc, która na zawsze będzie wieńczyć moją listę pt. Więcej Tego Nie Zrobię. Zaciskając zęby z bólu, zawlokłam moje dygocące 210 kilo w stronę kuchni i, co ważniejsze, ekspresu do kawy. Kofeina zeszlifuje kilogramy i szybciutko wrócę do normalnej wagi. Moje mieszkanie jest z grubsza wielkości krakersa, więc wymacanie drogi do kuchni po ciemku nie zajęło mi dużo czasu. Nieboszczyk szedł za mną. Zawsze za mną chodzą. Mogłam się tylko modlić, by ten akurat siedział cicho, aż kofeina zacznie działać,
ale niestety, nic z tego. Ledwie włączyłam kawiarkę, a już zabrał się do rzeczy. - Hm, no - oznajmił, stojąc w drzwiach - rzecz w tym, że zostałem wczoraj zamordowany i słyszałem, że w takich sprawach trzeba się udać do ciebie. - Słyszałeś, hę? - Może jeśli będę wisieć nad ekspresem, nabawi się kompleksu niższości i zaparzy kawę szybciej, żeby się wykazać. - Taki dzieciak mi powiedział, że wyjaśniasz zbrodnie. - Powiedział ci, hę,? - Jesteś Charley Davidson, prawda? - To ja. - Jesteś gliną? - Niespecjalnie. - Zastępcą szeryfa? -E-e. - Ze straży miejskiej? - Słuchaj - w końcu się do niego odwróciłam. - Nie gniewaj się, ale równie dobrze mogłeś umrzeć trzydzieści lat temu. Nieżywi ludzie nie mają poczucia czasu. Zero. Figa. Guzik. - Wczoraj, 18 października, o 17:32, dwa strzały w głowę, w wyniku których doszło do urazu mózgu i zgonu. - Och - powiedziałam i powściągnęłam sceptycyzm.
- No cóż, nie jestem gliną. - Z powrotem odwróciłam się do ekspresu, zdecydowana, że złamię jego żelazną wolę za pomocą mojego morderczego spojrzenia, ustępującego jedynie... - No to czym jesteś? Przez myśl mi przemknęło, czy zabrzmiałoby to głupio, gdybym powiedziała „twoim najgorszym koszmarem". - Jestem prywatnym detektywem. Tropię niewiernych małżonków i zaginione psy. Nie wyjaśniam morderstw. - Właściwie to wyjaśniam, ale on nie musi tego wiedzieć. Skończyłam właśnie dużą sprawę. Miałam nadzieję na chwilę wytchnienia. - Ale ten dzieciak... - Angel - powiedziałam, żałując, że nie wyegzorcyzmowałam tego diabełka, kiedy się dało. - To był anioł? - Nie, tak ma na imię. - Ma na imię Angel? - Tak, a co? - Rozczarowała mnie już ta gra w aniołki. - Tak tylko pomyślałem, że może to jego zawód. - Tak ma na imię. I uwierz mi, nie ma w nim nic anielskiego. Upłynęła cała geologiczna era i organizmy
jednokomórkowe wyewoluowały w prowadzących talk showy, a Pan Kawa wciąż mi nie dawał. Poddałam się i postanowiłam zamiast tego się wysikać. Nieboszczyk poszedł za mną. Zawsze za mną... - Jesteś taka... promienna - oznajmił. - Uhm, dzięki. -1... migotliwa. - Ehe. - To nic nowego. Z tego, co słyszałam, zmarli postrzegają mnie jako coś w rodzaju latarni morskiej, bytu pełnego światła - z naciskiem na to, że jestem „światła" - który widać nawet z odległości paru kontynentów. Im są bliżej, tym jestem migotliwsza. Jeśli jest takie słowo jak „migotliwsza". Zawsze sądziłam, że ta migotliwość jest jedną z zalet bycia jedyną kostuchą po tej stronie Marsa. Moim zadaniem jako kostuchy jest wieść ludzi w stronę światła. Czyli do portalu. Czyli do mnie. Ale nie zawsze idzie to gładko. Nie zmusisz konia do picia i takie tam. - Swoją drogą - rzuciłam przez ramię - jeśli faktycznie zobaczysz anioła, prawdziwego anioła, wiej. Szybko. W przeciwną stronę. - Tak naprawdę to nie, ale fajnie jest mieszać ludziom w głowach. - Poważnie? - Poważnie. Hej! - Obróciłam się na pięcie, by na
niego spojrzeć. - Dotykałeś mnie? Ktoś praktycznie zmolestował moją prawą kostkę, a skoro on był jedynym truposzem w pokoju... - Co? - zapytał oburzony. - Wcześniej, kiedy byłam w łóżku. - Pfft, nie. Ściągnęłam brwi, powpatrywałam się w niego chwilę groźnie, po czym pokuśtykałam dalej do łazienki. Potrzebowałam prysznica. Bardzo. I nie mogłam się tak ociągać cały dzień. Wujek Bob dostanie zawału. Lecz kiedy skierowałam się w stronę łazienki, uzmysłowiłam sobie, że szybko się zbliża najgorsza część mojego poranka - ta pt. „Niech stanie się światłość". Jęknęłam i zastanowiłam się, czy by się jednak nie poociągać, bez względu na stan żył wujka Boba. „Weź się w garść" - powiedziałam do siebie. Trzeba to załatwić. Umieściłam drżącą dłoń na ścianie, wstrzymałam oddech i pstryknęłam przycisk. - Oślepłam! - wrzasnęłam, osłaniając oczy ramionami. Próbowałam się skupić na podłodze, umywalce, szczotce do toalet. Wszystko było olśniewająco białe i rozmazane. Totalnie muszę zmienić żarówki na takie z mniejszą liczbą watów.
Zatoczyłam się do tyłu, wyprostowałam, a potem niezłomnie powłóczyłam stopami do przodu. Nie powstrzyma mnie żarówka. Mam robotę, cholera. - Wiesz, że masz umarlaka w salonie? - zapytał. Odwróciłam się do Nieboszczyka, a potem zerknęłam na pana Wonga, który stał plecami do nas z nosem w kącie. Popatrzyłam na truposza numer 1 i zapytałam: - Przyganiał kocioł garnkowi, a sam Afroamerykanin? Pan Wong też był nieboszczykiem. Malutkim. Nie mógł mieć więcej niż półtora metra wzrostu i był cały szary, prawie monochromatyczny w swej przejrzystości; miał jakiś szary mundur, popielatoszare włosy i skórę. Wyglądał jak chiński jeniec wojenny. I stał w moim kącie dzień po dniu, rok po roku. Nie ruszał się, nie odzywał. Nie dziwiłam mu się, że więcej nie wychodzi, biorąc pod uwagę, jaką miał karnację i w ogóle, ale i tak moim zdaniem pan Wong był świrem. Oczywiście, najdziwniejsze nie było to, że miałam ducha w kącie. Jak tylko Nieboszczyk się zorientuje, że pan Wong tak naprawdę nie stoi w kącie, tylko się unosi, ze stopami dziesięć centymetrów nad ziemią, dostanie do głowy.
Żyję dla takich chwil. - Dzień dobry, panie Wong! - powiedziałam głośno. Nie byłam pewna, czy pan Wong słyszy. Prawdopodobnie dobrze by się składało, gdyby nie słyszał, bo nie mam pojęcia, jak naprawdę się nazywa. Tak go po prostu nazwałam na czas, kiedy nie postrzegałam go już jako zmierzłego truposza w kącie, a on jeszcze nie był truposzem normalnie funkcjonującym, którym zostanie, jeśli to w jakimkolwiek stopniu będzie zależało ode mnie. Nawet nieżywi potrzebują zdrowej psychiki. - Czy on stoi w kącie za karę? Dobre pytanie. - Nie mam pojęcia, czemu stoi w tym kącie. Jest tam, odkąd wynajęłam to mieszkanie. - Wynajęłaś mieszkanie z nieboszczykiem w kącie? Wzruszyłam ramionami. - Chciałam mieć to mieszkanie i pomyślałam, że zasłonię go biblioteczką albo coś. Ale myśl, że jakiś nieboszczyk unosi się nad ziemią za moim egzemplarzem Słodkiej dzikiej miłości, nie dawała mi spokoju. Nie mogłam go tak po prostu tam zostawić. Nawet nie wiem, czy lubi romanse. Spojrzałam na najnowszą istotę bezcielesną, która zaszczyciła mnie wizytą. - Jak ty się w ogóle nazywasz? - Och, jaki jestem niegrzeczny - powiedział,
wyprostował się i podszedł, podając mi dłoń. - Nazywam się Patrick. Patrick Sussman. Trzeci. - Urwał i wpatrzył się w swoją rękę, potem speszony zerknął w górę. - Chyba właściwie nie możemy... Chwyciłam go za rękę i potrząsnęłam mocno. - Właściwie, Patricku, Patricku Sussmanie Trzeci, możemy. - Nie rozumiem - zmarszczył brwi. - No cóż - odparłam w drodze do łazienki. - Witaj w klubie. Zamykając drzwi, usłyszałam, jak Patrick Sussman III wreszcie schizuje. - O Boże. On... on się po prostu unosi. Najpiękniejsze w życiu są rzeczy proste i takie tam. *** Prysznic był jak raj w polewie czekoladowej. Otoczyła mnie woda i para, a ja przeprowadziłam inwentaryzację każdego mięśnia, stawiając przy nim w głowie gwiazdkę, jeśli mnie bolał. Lewemu bicepsowi gwiazdka była zdecydowanie potrzebna, co miało sens. Dupek z baru wczoraj wieczorem szarpnął mnie za ramię, mając najwyraźniej zamiar je urwać. Praca w charakterze prywatnego detektywa oznacza czasem, że ma się
do czynienia w marginesem społecznym, na przykład mężem, co się znęca nad klientką. Następnie sprawdziłam całą moją prawą stronę. No, boli. Gwiazdka. Pewnie to wtedy, jak wpadłam na szafę grającą. Chyłkiem i z wdziękiem to ja nie umiem. Lewe biodro - gwiazdka. Nie mam pojęcia. Lewe przedramię - dwie gwiazdki. Pewnie kiedy zablokowałam pięść dupka. No i oczywiście lewy policzek i broda, cztery gwiazdki, gdzie blokowanie na nic się nie zdało. Dupek okazał się po prostu za silny i za szybki, a cios - zbyt nagły. Padłam na ziemię jak pijana kowbojka, co próbowała uprawiać taniec synchroniczny do Metalliki. Wstyd? Tak. Ale takie doświadczenie jest też dziwnie kształcące. Nikt mnie nigdy wcześniej nie znokautował. Myślałam, że to bardziej boli. Jakoś jak jesteś nieprzytomny, to boleć zaczyna dopiero później. I boli jak zimna, okrutna sucz. Ale i tak przetrwałam noc bez trwałych uszkodzeń. A to zawsze dobrze. Kiedy próbowałam rozmasować sobie kark, zaczęłam myśleć o tym śnie, który miałam co noc od miesiąca. I coraz trudniej było mi przezwyciężyć
po przebudzeniu jego ślady, zapamiętany dotyk, mgłę głodu. Co noc w snach z najciemniejszych zakątków mojego umysłu wyłaniał się mężczyzna - jak gdyby czekał, aż zasnę. Jego usta, pełne, męskie, paliły moje ciało. Jego język, jak płomień na mojej skórze, słał do mojego wnętrza drżące iskierki. Potem zapuszczał się w dół i otwierały się niebiosa, hymny pochwalne brzmiały w idealnej harmonii. Sny rozkręcały się powoli. Dotknięcie. Pocałunek delikatny jak piórko. Uśmiech, który widziałam tylko w powidoku, znajdując piękno w niespodziewanym miejscu. Potem sny się rozwinęły, zyskały na sile i przerażającej intensywności. Pierwszy raz w życiu dostałam orgazmu we śnie. I to nie raz. W ciągu ostatniego miesiąca szczytowałam często, w większość nocy. Wszystko za sprawą rąk - i innych części ciała - kochanka ze snów, którego nie widziałam, nie do końca. Wiedziałam jednak, że jest wcieleniem zmysłowości, męskiego magnetyzmu i powabu. I wiedziałam też, że kogoś mi przypomina. Doszłam do wniosku, że ktoś nawiedza moje sny, ale kto? Całe życie widywałam zmarłych. W końcu kostuchą się urodziłam. Jedyną kostuchą, choć tę ciekawostkę odkryłam dopiero w liceum. Ale i tak zmarli nigdy nie przenikali do moich snów, nie
mogli mnie zmusić, bym dygotała, drżała i - przyznaję - błagała. Jeśli chodzi o mój talent, to nie ma w nim nic specjalnego. Zmarli istnieją w jednym wymiarze rzeczywistości, a ludzkość w drugim. Z jakiejś przyczyny - czy to za sprawą niesamowitego przypadku, boskiej interwencji czy zaburzenia psychologicznego - ja funkcjonuję w obu. To pewnie plus kostuchowato-ści. Ale to całkiem proste. Nie ma transów. Nie ma kryształowych kul. Nie ma przerzucania zmarłych z jednego wymiaru do drugiego. Jest tylko dziewczyna, parę duchów i cała ludzkość. Cóż może być łatwiejsze? A jednak on jest czymś więcej, czymś... nie martwym. Albo przynajmniej taki się wydaje. Osoba z moich snów promieniuje skwar. Zmarli są zimni, zupełnie jak w filmach. W ich obecności zaparuje ci oddech, zadrżysz, włosy staną ci dęba. Ale mężczyzna w moich snach, ten mroczny, uwodzicielski nieznajomy, od którego się uzależniłam, jest jak palenisko. Jest jak wrzątek, który po mnie spływa, zmysłowy i bolesny, i wszędzie naraz. Te sny są takie realne, uczucia i reakcje na jego dotyk takie wyraziste. Prawie go czułam, jakby sunął dłońmi po moich udach, jak gdyby właśnie w
tej chwili był ze mną pod prysznicem. Czułam, jak jego ręce spoczywają na moich biodrach i jak jego twarde ciało naciska moje siedzenie. Sięgnęłam do tyłu, przemknęłam palcami po jego twardych jak stal pośladkach, a on przyciągnął mnie do siebie. Jego mięśnie napięły się i rozluźniły pod moim dotknięciem, jak morskie pływy wznoszą się i opadają pod wpływem księżyca. Wcisnęłam rękę między nas, ześlizgnęłam ją po jego podbrzuszu i schwyciłam jego erekcję. Z sykiem przyjemności wciągnął powietrze i mnie objął. Poczułam jego usta na uchu, jego oddech na policzku. Nigdy nie rozmawialiśmy. Gorąc i intensywność snów nie zostawiały miejsca na konwersację. Ale wtedy pierwszy raz usłyszałam szept, słaby i ledwie dostrzegalny. - Holenderko. Serce zaczęło mi galopować i raptownie się ocknęłam, rozglądając się po łazience, szukając duchów w szparach i szczelinach. Nic. Czy ja zasnęłam? Pod prysznicem? Niemożliwe. Ciągle stoję. Ledwie. Chwyciłam się kurczowo kabiny prysznicowej, żeby nie upaść, zastanawiając się, co na pomylone zaświaty właśnie się zdarzyło. Odzyskałam równowagę, zakręciłam wodę i
wzięłam ręcznik. „Holenderka". Wyraźnie słyszałam słowo „Holenderka". Tylko jedna osoba na świecie nazwała mnie Holenderką, raz, bardzo dawno temu.
Rozdział 2 Tylu zmarłych, tak mało czasu. CHARLOTTE JEAN DAVIDSON Nie doszłam jeszcze do siebie po moich domysłach na temat możliwej tożsamości Gościa ze Snów. Owinęłam się ręcznikiem i odsunęłam zasłonkę prysznica. Sussman wsadził głowę przez drzwi, a moje serce z szoku rzuciło się na dechę na płyciznę i pokaleczyło o znajdujące się tam poszarpane zakończenia nerwowe. Podskoczyłam, następnie położyłam dłoń na sercu, chcąc się uspokoić, zirytowana, że wciąż tak łatwo mnie zaskoczyć. Mogłabym się już była przyzwyczaić, jeśli się weźmie pod uwagę, jak często widuję, jak umarli wyskakują znikąd. - Jasny gwint, Sussman. Moglibyście się nauczyć pukać. - Istota bezcielesna! - Stawiał się. Wyszłam spod prysznica i chwyciłam butelkę z kosmetyczki. - Zrobisz jeden krok do łazienki i stopię ci twarz moim transcendentalnym pestycydem.
- Serio? - Wytrzeszczył oczy. - Nie - odpowiedziałam, bezsilnie opuszczając ręce. Naprawdę ciężko mi okłamywać zmarłych. - To tylko woda. Ale nie mów panu Habershamowi, nieboszczykowi spod 2B. Tylko ta butelka broni dostępu do mojej łazienki przed tym starym zboczeńcem. Sussman uniósł brwi i przebiegł wzrokiem mój brak odzienia. - Nie dziwię mu się. Spojrzałam na niego groźnie i zamaszyście otworzyłam drzwi, przesuwając mu je przez twarz oraz wprawiając go w dezorientację. Jedną rękę położył sobie na czole, a drugą na framudze, by opanować zawrót głowy. Żółtodzioby są takie łatwe. Dałam mu chwilę, by doszedł do siebie, i wskazałam znak na zewnętrznej stronie drzwi od łazienki. - Zapamiętaj - rozkazałam, a potem z powrotem zatrzasnęłam drzwi. - „Zmarłym wstęp wzbroniony" - przeczytał na głos zza drzwi. - „I tak, jeśli ni stąd ni zowąd potrafisz przechodzić przez ściany, to nie żyjesz. Nie leżysz w jakimś rowie i nie czekasz, aż się obudzisz. Pogódź się z tym i nie właź do mojej łazienki". - Znowu wsadził głowę przez drzwi. - Nie za ostro? Niewtajemniczonym mój znak mógł się
wydawać nieco brutalny, ale dzięki niemu zazwyczaj docierało, o co mi chodzi. Chyba że mowa o panu Habershamie. Jemu musiałam grozić. Często. Nawet z tym znakiem zazwyczaj myję włosy, jakby się paliło. Nieżyjący razem ze mną pod prysznicem podczas płukania to trochę za wiele. Człowiek nigdy nie wraca do siebie po tym, jak ktoś postrzelony w głowę z dubeltówki wpadnie na herbatkę i trochę sauny. - Won! - rozkazałam, pokazałam drzwi palcem wskazującym i ponownie zmierzyłam się z dylematem, jakim była moja posiniaczona i spuchnięta twarz. Aplikacja podkładu po tym, jak rozłożyli cię na łopatki, to bardziej sztuka niż nauka ścisła. Wymaga cierpliwości. I warstw. Ale po trzeciej warstwie wyczerpała się moja cierpliwość i zmyłam z twarzy cały interes. Poważnie, kto mnie zobaczy tak wcześnie rano? Zanim ściągnęłam swoje czekola- dowobrązowe włosy w kucyk, zdążyłam już samą siebie przekonać, że sińce i podbite oczy przydają mojej aparycji pewnego je ne sais ąuoi. Trochę korektora, trochę szminki i voila -jestem gotowa na świat. Pozostaje jednak pytanie - czy świat jest gotów na mnie? Wyszłam z łazienki w prostej białej koszuli i
dżinsach, żywiąc nadzieję, że mój hojny biust pomoże mi osiągnąć bite 9,2 punktu w skali do 10. Piersi ci u mnie dostatek. Na wszelki wypadek rozpięłam górny guzik, by pokazać lepszy dekolt. Może nikt nie zauważy, że moja twarz przypomina mapę topograficzną Ameryki Północnej. - Wow - powiedział Sussman. - Gorąca jesteś, nawet z tą lekką deformacją. Zatrzymałam się i zwróciłam w jego stronę. - Co powiedziałeś? - Uhm, jesteś gorąca? - Powiedz mi - rzekłam, zbliżając się. Nieufnie zrobił krok wstecz. - Kiedy żyłeś, jakieś pięć minut temu, powiedziałbyś jakiejś obcej lasce, że jest gorąca? Zastanawiał się chwilę, a potem odpowiedział: - Nie. Żona by się ze mną rozwiodła. - No to dlaczego jak tylko pomrzecie, myślicie, że wam wolno mówić, co chcecie i komu chcecie? Nad tym też się chwilę zastanawiał. - Bo żona mnie nie słyszy? - zaproponował. Dźgnęłam go pełną mocą mojego morderczego spojrzenia i przy okazji prawdopodobnie oślepiłam go na całą wieczność. Potem złapałam torebkę i klucze. Tuż przed tym, jak zgasiłam światło, odwróciłam się i mrugnęłam do niego okiem: