tamkasio

  • Dokumenty405
  • Odsłony225 829
  • Obserwuję194
  • Rozmiar dokumentów539.3 MB
  • Ilość pobrań112 154

Leigh Bardugo - Szturm i grom 02

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Leigh Bardugo - Szturm i grom 02.pdf

tamkasio EBooki Leigh Bardugo
Użytkownik tamkasio wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 249 osób, 154 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 317 stron)

Leigh Bardugo Szturm i Grom TRYLOGIA GRISZA Tom 2 Przełożyła: Anna Pochłódka-Wątorek

Tytuł oryginalny: Siege and Storm Mapa Keith Thompson Wydanie oryginalne 2013 Wydanie polskie 2014

GRISZOWIE Żołnierze Drugiej Armii Mistrzowie Nauki Małej KORPORALNICY (Zakon Żywych i Umarłych) ETEREALNICY (Zakon Przyzywaczy) MATERIALNICY (Zakon Fabrykatorów)

Mojej matce, która wierzyła nawet wtedy, kiedy mnie brakowało wiary.

PRZEDTEM Chłopak i dziewczyna marzyli niegdyś o okrętach - dawno temu, na długo przed tym, nim ujrzeli Morze Prawdziwe. Były to wehikuły opowieści, zaczarowane statki o masztach ciosanych z wonnych cedrów i żaglach utkanych ze szczerozłotej nici przez dziewice. Załogi stanowiły białe myszki, które śpiewały piosenki i szorowały pokład różowymi ogonkami. „Verrhader” nie był zaczarowanym okrętem. Był to kerczański statek handlowy, wyładowany po brzegi prosem i melasą. Cuchnął niemytym ciałem oraz surową cebulą, która według marynarzy miała ich uchronić przed szkorbutem. Załoga pluła, przeklinała i grała w karty o racje rumu. Chleb, jaki chłopak i dziewczyna otrzymali, był robaczywy, a zamiast w kajucie spali w ciasnej komórce, którą z konieczności dzielili z dwojgiem innych pasażerów oraz beczką solonego dorsza. Nie przeszkadzało im to. Przyzwyczaili się do dźwięku dzwonka, który wydzwaniał godziny, do krzyków mew, niepojętego bełkotania po kerczańsku. Okręt stanowił ich królestwo, a morze to była fosa, która chroniła ich przed nieprzyjaciółmi. Chłopakowi życie na pokładzie statku przychodziło z taką łatwością jak wszystko inne. Nauczył się wiązać węzły i naprawiać żagle, a kiedy zagoiły się jego rany, wraz z załogą śmigał po linach. Porzucił buty, by boso i nieulękle wspinać się po takielunku. Marynarze nadziwić się nie mogli, jak umie wypatrzeć delfiny, ławice płaszczek, jaskrawe, pasiaste ryby tygrysie, jak tuż przed tym, jak z fal wyłoni się szeroki, nierówny grzbiet wieloryba, chłopak wyczuwa, gdzie zwierz wychynie na powierzchnię. Mawiali, że gdyby mieli choć trochę jego farta, już dawno byliby bogaci. Dziewczyna budziła w nich niepokój.

Trzeciego dnia na morzu kapitan poprosił ją, żeby w miarę możności nie wychodziła na pokład. Winą obarczył żeglarski zabobon. Twierdził, że marynarze sądzą, iż kobieta na statku sprowadzi na nich złe wiatry. Było to prawdą, ale marynarze mogliby przychylnie przyjąć roześmianą, radosną dziewczynę, taką, która by żartowała albo spróbowała swych sił w grze na flażolecie. Ta dziewczyna stała przy relingu cicho i bez ruchu. Zaciskała dłonie na szalu, który owijał jej szyję, zastygła niczym galion wyrzeźbiony z jasnego drewna. Ta dziewczyna krzyczała przez sen i budziła drzemiących na bocianim gnieździe. Dziewczyna zatem całe dnie błąkała się po ciemnym wnętrzu statku. Liczyła beczki melasy, analizowała kapitańskie mapy. Nocami wślizgiwała się w opiekuńcze ramiona chłopaka i stali razem na pokładzie, wypatrując wśród bezkresnego morza gwiazd konstelacji: Łowcy, Bakałarza, Trzech Głupich Synów, jasnych szprych Kołowrotka, Pałacu Południa o sześciu krzywych iglicach. Starała się, by został tam z nią jak najdłużej. Opowiadała historie, zadawała pytania. Wiedziała bowiem, że kiedy zaśnie, zacznie śnić. Niekiedy śniły jej się zniszczone skify o czarnych żaglach i pokładach śliskich od krwi, ludzie krzyczący w ciemności. Gorsze jednak były sny o bladym księciu, który przyciskał usta do jej szyi, kładł dłonie na obroży otaczającej jej szyję i przyzywał jej moc feerią jasnego słońca. Kiedy śnił się jej on, budziła się drżąca, czując, jak echo mocy w niej wibruje, a światło rozgrzewa jej skórę. Chłopak ściskał ją mocniej, mruczał ciche słowa, by utulić ją do snu. - To tylko koszmar - szeptał. - Sny ustaną. Nie rozumiał. Teraz tylko w snach mogła bezpiecznie używać swojej mocy. Wypatrywała ich z utęsknieniem. W dniu, kiedy „Verrhader” przybił do brzegu, chłopak i dziewczyna stali przy relingu razem i patrzyli na zbliżający się ląd Nowoziemska. Wpłynęli powoli do przystani przez sad steranych masztów i podwiązanych żagli. Cumowały tam gibkie slupy i niewielkie

dżonki ze skalistych wybrzeży Szu Hanu, zbrojne statki wojskowe i szkunery turystyczne, tłuści kupcy i wielorybnicy z Fjerdy. Nad pękatą więzienną galerą, płynącą do kolonii na południu, powiewała czerwono wykończona flaga, która ostrzegała, że na pokładzie są mordercy. Dziewczyna dałaby sobie rękę uciąć, że kiedy ją mijali, słyszała szczęk łańcuchów. „Verrhader” przybił do brzegu w swoim miejscu. Opuszczono trap. Dokerzy i załoga przywitali się okrzykami, rozwiązali sznury, przygotowali ładunek. Chłopak i dziewczyna powiedli wzrokiem po dokach, wypatrując w tłumie błysku szkarłatu Sercodarców albo błękitu Przyzywaczy, promienia słońca odbitego od ravczańskiej broni. Nadszedł czas. Chłopak chwycił ją za rękę. Dłoń miał szorstką i stwardniałą od dni pracy na linach. Gdy pod nogami poczuli deski podestu, mieli wrażenie, że ziemia się pod nimi zapada i osuwa im się spod stóp. Marynarze zawołali ze śmiechem: - Vaarwel, fentomen! Chłopak i dziewczyna poszli przed siebie, stawiając pierwsze, niepewne kroki w nowym świecie. „Proszę” - modliła się w myślach dziewczyna do wszystko jedno jakich Świętych. „Proszę, żebyśmy byli tu bezpieczni. Żebyśmy znaleźli dom”. 1. Spędziliśmy w Kofton już dwa tygodnie, a ja wciąż się gubiłam. Miasto było położone w głębi lądu, na zachód od wybrzeża i z dala od przystani, w której przybiliśmy do brzegu. Niebawem udamy się jeszcze dalej - hen na bezdroża nowoziemczańskiego pogranicza. Może wtedy zaczniemy się czuć bezpieczni. Zerknęłam na niewielką mapkę, którą sobie wyrysowałam, i cofnęłam się. Mal i ja spotykaliśmy się codziennie po pracy i razem wracaliśmy do gospody, dzisiaj jednak zupełnie pobłądziłam, kiedy zboczyłam z drogi, by kupić nam coś na

obiad. Placki z cielęciną i jarmużem, wepchnięte do mojej sakwy, pachniały bardzo osobliwie. Sprzedawca twierdził, że to ziemczański specjał, ale ja żywiłam pewne wątpliwości. Nie miało to wielkiego znaczenia. Ostatnio wszystko było dla mnie bez smaku. Mal i ja przybyliśmy do Kofton, żeby zarobić na wyprawę na zachód. Było to centrum handlu jurdą, otoczone polami pełnymi małych, pomarańczowych kwiatuszków, które ludzie żuli na korce. W Ravce ten środek pobudzający uchodził za zbytkowny, ale niektórzy marynarze z „Verrhadera” używali go, by nie zasnąć na długich wartach. Nowoziemczanie lubili wtykać zasuszone kwiaty między wargi a dziąsła. Nawet kobiety nosiły je w haftowanych sakiewkach przypiętych do nadgarstka. Każda witryna sklepowa, jaką mijałam, reklamowała inną odmianę: Jasnoliść, Cień, Dhoka, Tęgacz. Widziałam, jak ślicznie ubrana dziewczyna w halkach pochyla się i wypluwa potok rdzawego soku prosto do jednej z mosiężnych spluwaczek, które stały przy drzwiach każdego sklepu. Zrobiło mi się niedobrze. Do tego akurat ziemczańskiego zwyczaju chyba nie przywyknę. Z westchnieniem ulgi skręciłam na główny trakt miasta. Teraz przynajmniej wiedziałam, gdzie jestem. Kofton wciąż nie wydawał mi się całkiem realny. To miasto miało w sobie coś surowego i niedokończonego. Większość ulic nie była wybrukowana i cały czas wydawało mi się, że pudełkowate budynki o lichych, drewnianych ścianach lada moment się przewrócą. A mimo to wszystkie miały szklane okna. Kobiety ubierały się w aksamit i koronki. Witryny sklepowe były pełne słodyczy, bibelotów i rozmaitych cudeniek, a nie strzelb, noży i cynowych garnków. Tutaj nawet żebracy nosili buty. Tak wyglądał kraj, który nie był oblężony. Mijając tawernę, kątem okna dostrzegłam błysk szkarłatu. Korporalnicy. Z bijącym gwałtownie sercem natychmiast zrobiłam krok wstecz, wciskając się w cień między budynkami. Odruchowo sięgnęłam po pistolet przy biodrze. „Najpierw sztylet” - powtórzyłam sobie i wysunęłam ostrze z rękawa. „Staraj się nie zwracać na siebie uwagi. Pistolet, jeśli

musisz. Moc w ostateczności”. Nie pierwszy raz zatęskniłam za rękawiczkami wykonanymi przez Fabrykatorów, które musiałam zostawić w Ravce. Rękawiczki te wyściełane były lusterkami, dzięki którym mogłam z łatwością oślepić przeciwników w walce wręcz - była to też miła alternatywa wobec przekrojenia kogoś na pół Cięciem. Gdyby jednak wypatrzył mnie Korporalnik-Sercodarca, mogłam nie mieć w tej kwestii wyboru. Byli to hołubieni żołnierze Darklinga, którzy mogli zatrzymać bicie mojego serca albo zgnieść płuca bez jednego choćby ciosu. Czekałam, ściskając rękojeść sztyletu śliską od potu dłonią. W końcu odważyłam się wyjrzeć zza rogu. Zobaczyłam wózek po brzegi wyładowany beczkami. Woźnica się zatrzymał, żeby porozmawiać z jakąś kobietą. Jej córka podskakiwała obok niecierpliwie i kręciła się w kółko w ciemnoczerwonej spódnicy. To tylko mała dziewczynka. Ani jednego Korporalnika w zasięgu wzroku. Osunęłam się znów na budynek i nabrałam powietrza głęboko, aby się uspokoić. „Nie zawsze tak będzie” - przekonywałam samą siebie. „Im dłużej będziesz wolna, tym będzie łatwiej”. Pewnego dnia obudzę się ze snu wolnego od koszmarów, przejdę ulicą bez lęku. Dopóki to nie nastąpi, dopóty nie rozstaję się ze swoim marnym sztyletem i żałuję solidnego ciężaru griszaickiej stali. Przepchnęłam się z powrotem na tętniącą życiem ulicę i ciaśniej, bardziej kurczowo owinęłam szyję szalem. Wyrobiłam sobie taki nerwowy nawyk. Pod szalem znajdowała się obroża Morozova - najsilniejszy wzmacniacz w historii i mój jedyny znak rozpoznawczy. Bez obroży byłam tylko jednym z wielu brudnych, niedożywionych ravczańskich uchodźców. Nie byłam pewna, co zrobię, kiedy zmieni się pogoda. W lecie nie będę mogła chadzać w szalikach i płaszczach z wysokim kołnierzem. Ale może wtedy Mal i ja będziemy już daleko od tłocznych miast i niepożądanych pytań. Będziemy sami pierwszy raz, odkąd uciekliśmy z Ravki. Na myśl o tym przeszył mnie nerwowy dreszcz. Przeszłam przez ulicę, wymijając wozy oraz konie. Cały czas

przeczesywałam wzrokiem ciżbę, bo byłam pewna, że lada moment zobaczę, jak otacza mnie oddział Griszów albo opryczników. Chyba że będą to szuhańscy najemnicy, fjerdańscy zabójcy albo żołnierze ravczańskiego króla - a może Darkling we własnej osobie. Tylu ludzi mogło na nas czyhać. „Czyhać na mnie” - poprawiłam się. Gdyby nie ja, Mal wciąż byłby tropicielem w Pierwszej Armii, a nie dezerterem, który salwował się ucieczką. Przed oczyma stanęło mi nieproszone wspomnienie: czarne włosy, oczy jak z kwarcu, ekstaza na twarzy Darklinga, kiedy rozpętał potęgę Fałdy. Zanim ja wyrwałam mu zwycięstwo. W Nowoziemsku łatwo było o wieści, żadne z nich jednak nie były pomyślne. Rozeszły się pogłoski, że Darkling jakimś cudem przeżył bitwę w Fałdzie, że przyczaił się, by zebrać siły, zanim znów się zamachnie na ravczański tron. Nie chciałam wierzyć, że to możliwe, ale wiedziałam, że nie należy go lekceważyć. Inne opowieści były równie niepokojące: że Fałda przelewa się przez swoje brzegi, spychając uchodźców na wschód i zachód; że ludzie otaczają kultem postać Świętej, która potrafi przyzwać słońce. Nie chciałam o tym myśleć. Mal i ja zaczęliśmy nowe życie. Ravkę zostawiliśmy za sobą. Przyśpieszyłam kroku i wkrótce dotarłam na plac, gdzie spotykaliśmy się z Malem co wieczór. Wypatrzyłam go, jak opiera się o brzeg fontanny i rozmawia z kolegą z Ziemska, którego poznał w pracy w magazynie. Nie mogłam sobie przypomnieć, jak się nazywa... Może Żep? Żef? Wyposażona w cztery wielkie kurki fontanna była bardziej użyteczna niż urodziwa. Dziewczęta i służba przychodziły prać ubrania w jej dużej niecce. Ale praczki nie zwracały obecnie większej uwagi na pranie. Wszystkie gapiły się na Mala. Ciężko było się nie gapić. Włosy mu urosły - nie były już po wojskowemu krótkie - i kręciły się lekko na karku. Krople wody z fontanny zwilżyły mu koszulę, która przylegała teraz do jego opalonej podczas długich dni na morzu skóry. Odrzucił głowę w tył, śmiejąc się z czegoś, co powiedział kolega. Sprawiał wrażenie, jakby nie widział ukradkowych uśmiechów, posyłanych w jego stronę.

„Pewnie jest do tego tak bardzo przyzwyczajony, że już nie zauważa” - pomyślałam z irytacją. Kiedy mnie spostrzegł, uśmiechnął się szeroko i pomachał. Praczki odwróciły się w moją stronę, po czym wymieniły między sobą spojrzenia pełna niedowierzania. Wiedziałam, co widzą: chuderlawą dziewczyną ze strąkami matowych, brązowych włosów i z ziemistą cerą, o palcach pomarańczowych od pakowania jurdy. Nigdy nie było we mnie nic, na czym można by zawiesić oko, a wiele tygodni bez używania mocy zemściło się na mnie. Nie dojadałam i nie sypiałam dobrze. Koszmary też nie poprawiały sytuacji. Na twarzach kobiet malowało się to samo pytanie: co taki chłopak jak Mal robi z taką dziewuchą jak ja? Wyprostowałam się i starałam się nie zwracać na nie uwagi, a Mal objął mnie ramieniem i przytulił. - Gdzie byłaś? - zapytał. - Zaczynałem się już martwić. - Zaszła mi drogę banda wściekłych niedźwiedzi - wymamrotałam mu w ramię. - Znowu się zgubiłaś? - Sama nie wiem, skąd ci do głowy przychodzą takie pomysły. - Pamiętasz Żesa, prawda? - skinął głową w stronę przyjaciela. - Jak się masz? - zapytał Żes łamanym ravczańskim i podał mi rękę. Miał nadmiernie poważną minę. - Bardzo dobrze, dziękuję - odparłam po ziemczańsku. Nie odwzajemnił mojego uśmiechu, lecz poklepał mnie po ręce delikatnie. Zdecydowanie Żes był dziwakiem. Rozmawialiśmy chwilę dłużej, ale wiedziałam, że Mal widzi, iż zaczynam się czuć nieswojo. Nie lubiłam spędzać zbyt wiele czasu na otwartej przestrzeni. Pożegnaliśmy się, a Żes, zanim odszedł, rzucił mi kolejne ponure spojrzenie, pochylił się i wyszeptał coś do Mala. - Co mówił? - zapytałam, kiedy patrzyliśmy, jak oddala się na drugi koniec placu. - Hmmm? A, nic. Wiesz, że masz pyłek na brwiach? - wyciągnął rękę i delikatnie go strzepnął. - Może tak chciałam. - Mój błąd.

Kiedy odepchnęliśmy się od fontanny, jedna z praczek się pochyliła. Biust praktycznie wylewał jej się z sukienki. - Jeśli znudzą ci się kiedyś skóra i kości - zawołała do Mala - to mam coś, co cię skusi. Znieruchomiałam. Mal obejrzał się przez ramię. Powoli zmierzył ją wzrokiem. - Nie - odparł stanowczo. - Nie masz nic takiego. Dziewczyna zaczerwieniła się brzydko ze złości, a inne zaczęły drwić, wyśmiewać się i chlapać ją wodą. Porwałam się na wyniośle uniesioną brew, ale trudno było powstrzymać głupawy uśmiech na ustach. - Dzięki - mruknęłam, kiedy przechodziliśmy przez plac w stronę naszej gospody. - Za co? - Za obronę mojego honoru, tłumoku. - Przewróciłam oczami. Wciągnął mnie w cień pod daszkiem. Poczułam momentalny przypływ paniki, kiedy myślałam, że zauważył kłopoty, ale objął mnie i przycisnął usta do moich. Kiedy w końcu się odsunął, policzki miałam rozpalone, a kolana miękkie. - Chciałbym, aby było jasne - powiedział - że niespecjalnie mnie interesuje bronienie twojego honoru. - Zrozumiano - wydusiłam, licząc w duchu, że nie sapię niedorzecznie. - Poza tym - zauważył - muszę wykraść każdą dostępną minutę, zanim wrócimy do Jamy. Jamą nazywał Mal naszą gospodę. Była przepełniona, brudna i nie dawała nam za grosz prywatności, ale mało kosztowała. Wyszczerzył zęby w uśmiechu, jak zawsze pewny siebie, i wciągnął mnie z powrotem w strumień ludzi na ulicy. Pomimo wyczerpania stąpałam lżej. Nadal nie przyzwyczaiłam się do myśli, że jesteśmy razem. Przeszedł mnie kolejny dreszczyk. Na pograniczu nie będzie ciekawskich lokatorów ani niechcianych wtargnięć. Tętno mi skoczyło - sama nie wiem, czy z nerwów, czy z ekscytacji. - No to co mówił Żes? - zapytałam ponownie, kiedy przestało mi się tak mieszać w głowie.

- Powiedział, że powinienem się tobą dobrze opiekować. - Tyle? Mal chrząknął. - Mówił też... że będzie się modlił do Boga Pracy, żeby uleczył twoją przypadłość. - Że co? - Możliwe, że mu mówiłem, że masz wole. Potknęłam się. - Słucham? - Musiałem mu jakoś wytłumaczyć, dlaczego zawsze tak ściskasz ten szalik. Opuściłam dłoń. Bezwiednie znowu to robiłam. - Więc powiedziałeś mu, że mam wole? - wyszeptałam z niedowierzaniem. - Coś musiałem powiedzieć. A to cię czyni całkiem tragiczną postacią. Wiesz, ładna dziewczyna, ogromny przerost. Walnęłam go mocno pięścią w ramię. - Aua! Ej, w niektórych krajach wole uważa się za ostatni krzyk mody. - A eunuchów też tam lubią? Bo da się załatwić. - Jaka żądza krwi! - Robię się marudna przez to moje wole. Mal się roześmiał, ale zauważyłam, że trzymał dłoń na pistolecie. Jama znajdowała się w niezbyt atrakcyjnej części Koftonu, a my mieliśmy przy sobie sporo gotówki - zarobek, który oszczędzaliśmy, aby zacząć nowe życie. Jeszcze tylko parę dni i będziemy mieli dość, by opuścić Kofton, a wraz z nim hałas, zapylone powietrze, ciągły strach. Będziemy bezpieczni w miejscu, gdzie nikogo nie obchodzi, co się dzieje z Ravką, gdzie Griszów jest niewielu, a o Przyzywaczce Słońca nikt nigdy nie słyszał. „I Przyzywaczka Słońca nikomu nie jest potrzebna”. Myśl ta popsuła mi nastrój, lecz nachodziła mnie coraz częściej. Co po mnie w tym obcym kraju? Mal potrafił polować, tropić, obchodzić się z bronią. Ja w całym swoim życiu dobra byłam tylko w byciu Griszą. Brakowało mi przyzywania światła, a z każdym dniem, kiedy nie korzystałam ze swojej mocy, traciłam

siły i podupadłam na zdrowiu. Męczyło mnie samo to, że szłam przy boku Mala, i uginałam się pod wagą sakwy. Byłam tak słabowita i niezdarna, że z trudem utrzymywałam posadę pakowaczki jurdy w jednej z hal. Zarabiałam w ten sposób marne grosze, ale upierałam się, że będę pracować, że spróbuję pomóc. Czułam się jak w dzieciństwie: zaradny Mal i Alina do niczego. Odepchnęłam tę myśl od siebie. Może nie byłam już Przyzywaczką Słońca, ale nie byłam też tą żałosną małą dziewczynką. Znajdę sposób, żeby się do czegoś przydać. Widok naszej gospody niespecjalnie poprawił mi humor. Budynek miał dwie kondygnacje i wniebogłosy wołał o świeże malowanie. W oknie wisiała tabliczka, na której w pięciu językach reklamowano gorące kąpiele i łóżka bez pluskiew. Zaznałam wanny oraz łóżka i mogłam stwierdzić, że tabliczka kłamała w każdej wersji językowej. Ale i tak z Malem przy moim boku nie było tam tak źle. Weszliśmy po schodach na zapadający się ganek, a stamtąd do karczmy, która zajmowała większość parteru. Po kurzu oraz jazgocie ulicy wnętrze wydawało się chłodne i ciche. O tej porze przy poplamionych stolikach siedziało zazwyczaj kilku robotników, którzy przepijali bieżący zarobek, dzisiaj jednak było pusto. Tylko gburowaty gospodarz stał za barem. Był imigrantem z Kerczu i odniosłam silne wrażenie, że nie lubił Ravczan. A może po prostu miał nas za złodziei. Pojawiliśmy się dwa tygodnie wcześniej brudni i obdarci, bez bagażu i środków na zapłacenie za nocleg - poza złotą wsuwką, którą zapewne jego zdaniem ukradliśmy. Ale i tak ją zabrał w zamian za dwa łóżka w pomieszczeniu, które dzieliliśmy z sześciorgiem innych lokatorów. Kiedy zbliżyliśmy się do baru, z własnej inicjatywy walnął klucz na ladę i pchnął go w naszą stronę. Do klucza przywiązany był kawałek kurzej kości. Kolejny czarujący drobiażdżek. Sztywnym kerczańskim, który podłapał na pokładzie „Verrhadera”, Mal poprosił o dzbanek gorącej wody do mycia. - Ekstra - bąknął gospodarz. Był to przysadzisty mężczyzna

o rzadkich włosach i poplamionych na pomarańczowo zębach - efekt żucia jurdy. Zauważyłam, że się poci. Choć nie było tego dnia specjalnie gorąco, nad górną wargą zbierała mu się wilgoć. Obejrzałam się na niego, kiedy szliśmy w stronę schodów po przeciwnej stronie opustoszałej karczmy. Stał ze skrzyżowanymi ramionami i wciąż się nam przyglądał, mrużąc oczy. Coś w wyrazie jego twarzy mnie denerwowało. Zawahałam się u podnóża schodów. - Ten gość naprawdę nas nie lubi - powiedziałam. Mal już wchodził na górę. - Za to nasze pieniądze mu nie przeszkadzają. A my już za parę dni się stąd wyniesiemy. Stłumiłam niepokój. Całe popołudnie byłam nerwowa. - No dobra - bąknęłam, idąc za Malem - ale tak na wszelki wypadek - jak się mówi „jesteś osłem” po kerczańsku? - Jer ven azel. - Naprawdę? Mal się zaśmiał: - Przeklinanie to podstawowa rzecz, jakiej uczą cię marynarze. Piętro gospody było w znacznie gorszym stanie niż powszechnie dostępne pomieszczenia na dole. Dywan był spłowiały i wytarty, a w ciemnym korytarzu cuchnęło kapustą oraz tytoniem. Drzwi do prywatnych pokoi były pozamykane i nie dochodził zza nich najmniejszy hałas. Panowała dziwna cisza. Może nikogo nie było. Światło wpadało do środka tylko przez brudne okno na końcu korytarza. Kiedy Mal otwierał drzwi kluczem, spojrzałam przez wymazaną szybę na przejeżdżające poniżej wózki i powozy. Po przeciwnej stronie ulicy pod jednym z balkonów stał jakiś mężczyzna. Przyglądał się gospodzie. Poprawiał sobie kołnierz i obciągał rękawy, jak gdyby ubrania były nowe i nie całkiem dobrze leżały. Nasze oczy przelotnie się spotkały, po czym szybko odwrócił wzrok. Poczułam nagłe ukłucie strachu. - Mal - szepnęłam i wyciągnęłam do niego rękę. Było jednak za późno. Drzwi otworzyły się z impetem. - Nie! - krzyknęłam. Uniosłam ręce do góry gwałtownie

i światło buchnęło na korytarz oślepiającą kaskadą. Nagle złapano mnie brutalnie i uwięziono moje dłonie za plecami. Kopałam i miotałam się, ale zaciągnięto mnie do pokoju. - Spokojnie - z kąta dobiegł chłodny głos. - Nie chciałbym z konieczności przedwcześnie wypatroszyć twojego kolegi. Czas jakby zaczął biec wolniej. Zobaczyłam sfatygowane wnętrze z niskim sufitem, pękniętą miednicę na poobijanym stole, kurz wirujący w smukłym promieniu światła, lśniącą krawędź ostrza przy gardle Mala. Rozpoznałam grymas człowieka, który trzymał nóż. Ivan. Byli też inni, mężczyźni, kobiety. Wszyscy mieli na sobie dopasowane płaszcze i bryczesy, jakie nosili ziemczańscy kupcy oraz robotnicy, ale rozpoznałam niektóre twarze z czasów, jakie spędziłam w Drugiej Armii. Byli to Griszowie. Za nimi, spowity w cień, rozparty na rozklekotanym krześle jak na tronie, siedział Darkling. Przez krótką chwilę w pokoju panowały cisza i bezruch. Słyszałam oddech Mala, szelest stóp. Usłyszałam, jak mężczyzna na dole na ulicy wykrzykuje powitanie. Nie mogłam przestać się wpatrywać w dłonie Darklinga - jego długie, blade palce spoczywały swobodnie na oparciu krzesła. Przemknęło mi przez myśl głupio, że nigdy go nie widziałam w zwyczajnym ubraniu. Potem przygniotła mnie świadomość sytuacji. Tak to się ma skończyć? Bez walki? Bez jednego strzału czy okrzyku? Z gardła wydarł mi się jęk czystej furii i frustracji. - Zabierz jej pistolet i przeszukaj ją, czy nie ma innej broni - rzekł Darkling łagodnie. Poczułam, jak kojący ciężar broni palnej opuszcza moje biodro, jak sztylet wysuwa się z pochwy na nadgarstku. - Każę im cię puścić - powiedział, kiedy skończyli. - Wiedz jednak, że jeśli chociaż uniesiesz ręce, Ivan zabije tropiciela. Daj znak, że rozumiesz. Kiwnęłam głową sztywno. Uniósł palec i jego ludzie mnie puścili. Zatoczyłam się do przodu i zastygłam w bezruchu na środku pokoju, zaciskając pięści. Mogłam przeciąć Darklinga wpół swoją mocą. Cały ten

przeklęty przez Świętych budynek mogłam przepołowić. Ale nie zdążyłabym, nim Ivan poderżnąłby Malowi gardło. - Jak nas znalazłeś? - spytałam chrapliwie. - Pozostawiacie za sobą bardzo kosztowne ślady - powiedział i nieśpiesznie rzucił coś na stół. Wylądowało obok miednicy z brzękiem. Rozpoznałam jedną ze złotych spinek, które Genia wplotła mi we włosy wiele tygodni wcześniej. Opłaciliśmy nimi przeprawę przez Morze Prawdziwe, wóz do Koftonu, nasze nędzne, nie całkiem wolne od pluskiew łóżka. Darkling wstał, a po pokoju rozszedł się dziwny przestrach. Jak gdyby każde z Griszów nabrało powietrza i wstrzymywało oddech w oczekiwaniu. Czułam ich lęk, a to z kolei również we mnie zasiało trwogę. Podwładni Darklinga zawsze traktowali go z podziwem i szacunkiem, ale to było coś nowego. Nawet Ivan wyglądał nieswojo. Darkling stanął w świetle i zobaczyłam na jego twarzy niewyraźny maswerk blizn. Uleczył je Korporalnik, lecz wciąż były widoczne. Czyli wilkry pozostawiły po sobie ślad. „Dobrze” - pomyślałam z mściwą satysfakcją. Niewielkie to było pocieszenie, ale przynajmniej nie był tak doskonały jak niegdyś. Przyglądał mi się w bezruchu: - Jak ci służy życie w ukryciu, Alino? Nie wyglądasz najlepiej. - Ty też nie - odparłam. Nie chodziło wyłącznie o te blizny. Znużenie spowijało go jak elegancki płaszcz, ale było widoczne. Pod oczyma miał lekkie cienie, a wyraziste kości policzkowe odznaczały się mocniej od zapadniętych policzków. - Niewielka to cena - powiedział z półuśmiechem. Przeszedł mnie dreszcz. „Cena za co?” Wyciągnął rękę, a ja najwyższym wysiłkiem woli się nie wzdrygnęłam. On jednak chwycił tylko koniec mojego szalika. Pociągnął delikatnie i rozwiązał szorstką wełnę, która zsunęła mi się z szyi i opadła na podłogę. - Widzę, że znów udajesz, że jesteś czymś mniej, niż jesteś w istocie. Nie do twarzy ci w tych pozorach. Poczułam skurcz niepokoju. Przecież ledwie parę minut temu sama pomyślałam coś podobnego.

- Dziękuję za troskę - mruknęłam. Przesunął palcami po obroży. - Jest równie moja jak twoja, Alino. Odgoniłam jego dłoń, a wśród Griszów rozszedł się szmer niepokoju. - To trzeba było mi jej nie zakładać na szyję - warknęłam. - Czego chcesz? Oczywiście wiedziałam, czego chce. Wszystkiego - Ravki, świata, potęgi Fałdy. Jego odpowiedź nie miała znaczenia. Musiałam go tylko zagadać. Liczyłam się z nadejściem takiej chwili i się na nią przygotowywałam. Nie pozwolę mu znowu się pojmać. Zerknęłam na Mala w nadziei, że rozumie, co zamierzam. - Chcę ci podziękować - rzekł Darkling. - Podziękować? - Tego się nie spodziewałam. - Za dar, który od ciebie otrzymałem. Bezwiednie prześlizgnęłam oczyma po bliznach na jego bladym policzku. - Nie - powiedział ze słabym uśmiechem - nie za to. Choć stanowią dobrą pamiątkę. - Czego? - zapytałam, ciekawa wbrew sobie. Jego spojrzenie przypominało szary krzemień. - Że z każdego można zrobić głupca. Nie, Alino, twój dar jest o wiele większy. Odwrócił się. Znowu spojrzałam szybko na Mala. - W odróżnieniu od ciebie - ciągnął Darkling - pojmuję wdzięczność i pragnę ją wyrazić. Uniósł dłonie. Na pomieszczenie runęła ciemność. - Nie! - krzyknęłam. Mal wbił Ivanowi łokieć w bok. W tej samej chwili uniosłam ręce. Jasność wystrzeliła i oślepiło otaczających nas ludzi. Skoncentrowałam swoją moc, wyostrzyłam ją w kosę z czystego światła. Miałam jeden jedyny cel. Nie zamierzałam zostawić Darklinga przy życiu. Wpatrywałam się w kłębiącą się ciemność, szukając go. Coś jednak było nie tak. Niezliczone razy wcześniej widziałam, jak Darkling używa swojej mocy. Teraz było inaczej. Cienie wirowały i ślizgały się

wokół kręgu mojego światła, kręciły się coraz szybciej, wiły się, furkotały, brzęczały jak rój głodnych owadów. Napierałam na nie swoją mocą, ale się wyginały i wykręcały, nie przestając się zbliżać. Mal był przy mnie. Jakoś zdobył nóż Ivana. - Nie oddalaj się - powiedziałam. Lepiej zaryzykować i zrobić dziurę w podłodze, niż sterczeć bezczynnie. Skupiłam się i poczułam, jak wibruje we mnie potęga Cięcia. Uniosłam rękę... a coś wyszło z ciemności. „To sztuczka” - pomyślałam, kiedy to coś się do nas zbliżało. „To na pewno jakieś złudzenie”. Był to stwór wykuty z cienia, o twarzy pustej, bez własnych rysów. Jego ciało zdawało się drżeć i rozmazywać, by na powrót przybrać formę. Ramiona, nogi, długie dłonie zakończone czymś podobnym do szponów, szerokie bary zwieńczone parą skrzydeł, które rozwijały się, kotłowały i przekształcały jak czarna plama. Przypominało to wilkra, ale sylwetkę miało bardziej ludzką. I nie bało się światła. Nie bało się mnie. „To sztuczka” - powtarzałam sobie w panice. „To niemożliwe”. Było to pogwałcenie wszystkiego, co wiedziałam o mocy Griszów. Nie potrafimy tworzyć materii. Nie umiemy tworzyć życia. Ale ten stwór szedł w naszą stronę, a Griszowie Darklinga kulili się pod ścianą z najprawdziwszego przerażenia. Właśnie to napawało ich takim lękiem. Stłamsiłam strach i z powrotem skupiłam swoją moc. Machnęłam ręką, tworząc lśniący, bezkompromisowy łuk. Światło przecięło kreaturę. Przez moment wydawało mi się, że jej to nie powstrzyma. Potem zamigotała - rozbłysła jak chmura, w którą trafił piorun, i rozpadła się wniwecz. Zdążyłam poczuć maleńki przypływ ulgi, lecz wtedy Darkling uniósł dłoń i w miejsce poprzedniego pojawił się kolejny potwór, a potem następny, i jeszcze następny. - Oto dar, który od ciebie otrzymałem - rzekł Darkling. - Dar, na który zapracowałem w Fałdzie. - Jego twarz jaśniała świadomością potęgi i jakąś straszliwą radością. Widziałam w niej też wysiłek. Jakkolwiek by nazwać to, co robił, wiele go to kosztowało.

Mal i ja przysunęliśmy się do drzwi, cofając się przed napierającymi stworami. Nagle jeden z nich ze zdumiewającą prędkością wystrzelił do przodu. Mal zamachnął się nożem. Kreatura znieruchomiała, zamigotała, a potem złapała go i odrzuciła na bok jak dziecięcą laleczkę. To nie było złudzenie. - Mal! - krzyknęłam. Zaatakowałam cięciem i kreatura spaliła się doszczętnie, ale natychmiast rzucił się na mnie kolejny potwór. Chwycił mnie i zadrżałam z odrazy. Miałam wrażenie, że pełzają mi po ramionach tysiące owadów. Stwór podniósł mnie i zobaczyłam, jak bardzo się myliłam. Jednak miał usta - ziejącą, zmiennokształtną dziurę, która się rozchyliła i ukazała nieskończone rzędy zębów. Poczułam je wszystkie, kiedy to coś wgryzło się w mój bark. Nie zaznałam wcześniej niczego takiego jak ten ból. Odbijał się on echem po moim wnętrzu, mnożył się, rozdzierał mnie na oścież i drapał w kości. Z wielkiej odległości usłyszałam, jak Mal wykrzykuje moje imię. Usłyszałam własny wrzask. Stwór mnie wypuścił. Upadłam na podłogę bezwładnie. Leżałam na plecach, wciąż czując wibrujące, nieskończone fale bólu. Widziałam sufit z plamą wilgoci, istotę z cienia unoszącą się na wysokości, bladą twarz Mala, który klęczał przy mnie. Widziałam, jak jego wargi układają się w moje imię, ale go nie słyszałam. Traciłam już przytomność. Na koniec usłyszałam głos Darklinga - tak wyraźny, jak gdyby leżał tuż obok mnie, przyciskając usta do mojego ucha, szepcząc, by nikt poza mną nie dosłyszał: „Dziękuję”. 2. Znowu ciemność. Coś we mnie wrze. Stukam światła, lecz nie mogę go dosięgnąć. Otwieram oczy. Widzę grymas na twarzy Ivana. - Ty to zrób - mamrocze do kogoś. Potem pochyla się nade mną Genia, piękniejsza niż kiedykolwiek, nawet w utytłanej czerwonej kefcie. Czy ja śnię?

Przykłada mi coś do ust. - Pij, Alino. Próbuję odtrącić kubek, ale nie mogę poruszyć rękoma. Ktoś zaciska mi nos, przemocą rozchyla usta. Do gardła spływa mi jakiś bulion. Kaszlę i się krztuszę.. - Gdzie jestem? - próbuję się odezwać. Słychać inny głos, zimny i czysty: - Uśpij ją z powrotem. Jadę na dwukółce z Aną Kuyą, wracamy z wioski. Kościstym łokciem kłuje mnie w żebro, kiedy podskakujemy na wybojach drogi, która doprowadzi nas do domu w Keramzinie. Mal siedzi po jej drugiej stronie, śmieje się i pokazuje palcem wszystko, co mijamy. Wjeżdżamy na ostatnie wzgórze. Gruby kucyk mozoli się pod górę, potrząsając potarganą grzywą. W połowie drogi mijamy mężczyznę i kobietę, idących poboczem. On gwiżdże i macha do rytmu laską. Kobieta wlecze się za nim z pochyloną głową, niosąc na plecach bryłę soli. - Czy oni są bardzo biedni? - pytam Anę Kuyę. - Nie tak jak inni. - To czemu on nie kupi osiołka? - Niepotrzebny mu osiołek - odpowiada Ana Kuya. - Ma żonę. - Ja się ożenię z Aliną - oznajmia Mal. Wózek ich mija. Mężczyzna zdejmuje czapkę i pozdrawia nas wesoło. Mal odkrzykuje radośnie, macha i się uśmiecha, prawie podskakuje na siedzeniu. Ja oglądam się przez ramię, wyciągam szyję, by popatrzyć na kobietę, która z trudem idzie %a mężem. To ledwie dziewczę, ale oczy ma stare i zmęczone. Anie Kui nic nie umyka. - Taki jest los młodych wieśniaczek, które nie mogą korzystać z laski księcia. Właśnie dlatego musisz być wdzięczna i co noc się za niego modlić. Szczęk łańcuchów. Zmartwiona twarz Genii. - Nie możemy dalej jej tego robić, to niebezpieczne.

- Nie mów mi, jak mam robić swoje - warczy Ivan. Darkling w czerni spowity w cień. Pode mną rytm morza. Uświadamiam sobie raptownie - jesteśmy na statku. Proszę, niech to okaże się sen. Znów jestem w drodze do Keramzina, obserwuję pochylony kark kucyka, który znojnie człapie pod górę. Kiedy oglądam się za siebie, dziewczyna uginająca się pod bryłą soli ma moją twarz Obok mnie na wózku siedzi Baghra. - Wół czuje jarzmo - mówi - lecz czy ptak odczuwa ciężar skrzydeł? Oczy ma czarne jak smoła. „Bądź wdzięczna” - mówią. „Bądź wdzięczna”. Strzelają lejce. - Pij! Znowu bulion. Tym razem się nie opieram. Nie chcę się znowu dławić. Kładę się na plecach, opadają mi powieki, odpływam, za słaba na walkę. Dłoń na moim policzku. - Mal - udaje mi się wydusić. Dłoń znika. Nicość. - Wstawaj. - Tym razem nie rozpoznaję głosu. - Wybudź ją. Otwieram powieki powoli. Czy ja wciąż śnię? Pochyla się nade mną chłopak: rude włosy, złamany nos. Przypomina mi nazbyt szczwanego lisa z innej opowieści Any Kui. Lis był szczwany, więc wydostał się z pułapki, lecz za głupi, by zrozumieć, że z drugiej się nie wymknie. Za nim stoi inny chłopak, lecz ten to olbrzym - jeden z największych ludzi, jakich w życiu widziałam. Jego złote oczy są po szuhańsku skośne. - Alina - mówi lis. Skąd wie, jak się nazywam? Drzwi się otwierają i widzę kolejną obcą twarz. Dziewczyna ma krótkie, ciemne włosy i takie same złote oczy jak olbrzym.