DOM NAD MORZEM
Pewien odsetek osób, zdarzeń i faktów jest autentyczny. Wszystkie nazwy geograficzne,
oraz część szczegółów umożliwiających identyfikację zmieniono, aby chronić
niewinnych...
Wszelkie poszukiwania opisanych miejsc i osób uznać należy za
niewskazane, a przy tym niebezpieczne.
Prolog
Drewniane domy, gdy są przez dłuższy czas niezamieszkiwane, szybko niszczeją.
Czasem wystarcza kilka miesięcy, aby całkiem solidna konstrukcja zaczęła się rozsypywać.
Na północ od miasta Bodo w norweskiej Laponii stał nad brzegiem morza taki właśnie
drewniany dom. Budynek wzniesiono na szczycie niewysokiego urwiska. Od tyłu otaczał go
las. Dom stał pusty przez trzy lata. Zimą mróz trzymał go w stalowym uścisku, lecz gdy
nadchodziła wiosna, będąca w tej części świata porą wichrów, deski zaczynały ponuro
klekotać pod uderzeniami nawałnicy. Wiatr wdzierał się przez szpary do wnętrza i hulał po
pokojach. Deszcz wpadający przez dziurawy dach powodował zacieki na ścianach. Na
podłodze pojawiła się gdzieniegdzie pleśń. Gdy wiał wiatr, wiązania belek skrzypiały. Nikt tu
nie zachodził, jedynie od czasu do czasu pojawiała się na tym brzegu samotna postać
ornitologa lub leśnika. Dom konał. Ostatkiem sił czekał na człowieka, który podźwignąłby go
z ruiny.
*
Wojsławice, woj. Chełmskie. Dwa lata wcześniej.
Dwadzieścia cztery kilometry na południe od Chełma przy szosie prowadzącej na
Zamość leżą Wojsławice. Na co dzień - niewielka senna prowincjonalna wioska. Kiedyś była
miastem, jednak utraciła prawa miejskie po powstaniu styczniowym. Utrata praw nastąpiła
głównie za sprawą niejakiego Hanusza Paczenko, który mimo iż był prostym chłopem zebrał
spory oddział i w okolicach miasteczka stoczył zwycięską potyczkę z Rosjanami. Pech chciał,
że nieliczni ocaleni z pogromu wrócili jakiś czas później, wiodąc za sobą oddziały przysłane z
Chełma w celu ukarania buntowników.
Hanusz Paczenko pozostał na posterunku i miał okazję stać się pierwszym, lecz nie
ostatnim członkiem rodu, który poległ w walce. Jego sukcesorom zdarzało się to odtąd często
i jedynie wysokiemu przyrostowi naturalnemu zawdzięczać należy fakt, że ta szlachetna
rodzina nie została doszczętnie wytępiona i jeszcze pod koniec dwudziestego wieku pewni jej
przedstawiciele odegrali swoją skromną rolę w budowaniu historii.
Przez pięć pokoleń Paczenkowie trzęśli wsią i okolicą. Członkowie rodu chętnie
angażowali się w rozliczne burdy o charakterze zarówno lokalnym jak i międzynarodowym.
Nie do końca zdefiniowana przynależność narodowa rodziny, sprawiła że po
zakończeniu drugiej wojny światowej wszyscy niemal jej członkowie wylądowali daleko za
kołem podbiegunowym i przez następne lata rzadko dawali oznaki życia. W Wojsławicach, a
raczej w otaczających miasteczko lasach, pozostał tylko Józef. Wykopane w ścianach
lessowych wąwozów bunkry opuścił dopiero po amnestii w 1956 roku.
Rodzina cieszyła się, jak już wspomnieliśmy, odpowiednią renomą. Mieszkańcy
Wojsławic snuli przy wódce opowieści o kilkunastu spalonych chałupach, o kilku osobach,
które usiłowały bruździć i zniknęły jak kamień rzucony w wodę. Byli i tacy, którzy mówili
szeptem o zakopanych na ogrodzie Paczenków nieboszczykach, wśród których znajdować się
mieli czterej gestapowcy, trzej volksdojcze, oraz kilku pracowników NKWD i UB. Gdy stary
Józef wyszedł z lasu poprzedzała go tak ponura sława, że Polak, który zajął jego
gospodarstwo w ciągu kilku godzin spakował cały dobytek i rodzinę na wóz, po czym
zniknął. Osiedlił się aż pod Szczecinem. Józef nie ścigał go.
Miejscowa policja nie miała jakoś odwagi na przekopanie ogrodu i zbadanie pogłosek.
Fakt, że przez czterdzieści, wówczas, lat istnienia posterunku w miasteczku bez śladu
zniknęło także kilkunastu jego pracowników, działał odstraszająco. Ale w połowie lat
osiemdziesiątych w Wojsławicach nie było już Paczenków...
Pomińmy tą niewielką dygresję. W roku, w którym rozgrywają się opisane poniżej
przypadki, wskutek ludzkiego niedbalstwa i nikłych środków finansowych, przeznaczonych
na renowację starego systemu rowów melioracyjnych, odprowadzających nadmiar wody z
leżących na północ od osady łąk, nastąpił powrót do stanu sprzed melioracji. Łąki zamieniły
się tej wiosny w obrzydliwe trzęsawisko, które w środku lata, gdy rozgrywa się nasza
opowieść, zdążyło odrobinę podeschnąć. Na północ od miasteczka droga prowadząca do
Chełma rozwidla się. Koło rozwidlenia stoi tabliczka:
Czarnołozy 2 Km
Od tabliczki na zachód biegnie nitka asfaltowej szosy, tak wąskiej, że gdy dwa
kombajny mają się na niej minąć zbiega się okoliczna dzieciarnia i przyjmuje zakłady, który z
nich wyląduje w rowie, choć gwoli ścisłości należy zaznaczyć, że najczęściej sytuacja jest
remisowa. Po lewej stronie szosy znajdują się wspomniane wyżej łąki, po prawej pola
podchodzące aż pod ścianę lasu. Mniej więcej w połowie drogi od tabliczki do wsi znajduje
się niewielki suchy cypel wcinający się kilkadziesiąt metrów w bagno. Tego lata z racji
zabagnienia cypel ten stał się czymś w rodzaju półwyspu. To właśnie miejsce wybrali sobie
na obóz harcerze. Nie wnikając w ich przynależność do jakiegoś konkretnego hufca
nadmienimy, że zachowywali się w sposób uwłaczający dobremu imieniu swojej organizacji.
Palenie i picie można by im ostatecznie wybaczyć, ale druhowie popełnili szereg innych
czynów nie do końca akceptowanych przez społeczeństwo, jak na przykład wyprawa na
jabłka (oczywiście cudze) w środku nocy, czy udział w zabawie wiejskiej. Zabawy były
organizowane we wsi raz na jakiś czas, to znaczy, gdy organizatorom udało się wmówić
miejscowej milicji, że ta impreza nie będzie miała tak burzliwego przebiegu, jak
dotychczasowe. Zapewnienia te były zazwyczaj gołosłowne, bowiem ludzkości nie udało się
jeszcze opracować metody uspokajania bawiącego się tłumu. W każdym razie ta zabawa była
typową dla tych stron miłą imprezą folklorystyczną. W ruch poszły łańcuchy od krów,
butelki, ponadto rozebrano kilka okolicznych płotów. Harcerze jednak nie uszanowali
miejscowych zwyczajów i użyli gazu łzawiącego w dużej ilości, co wywołało wśród tubylców
skrajne oburzenie, bo jak to tak można, broń masowej zagłady na zupełnie spokojnej
dyskotece. Tak więc już następnego dnia padła propozycja, aby podłych wrogów pozbawić
skalpów. Propozycja spotkała się z wyjątkowo ciepłym przyjęciem.
Noc była ciepła i bezksiężycowa. Nad bagnem snuło się trochę mglistych oparów.
Dwaj wartownicy patrolowali granicę obozowiska. Nic nie wskazywało by groziło im
jakiekolwiek niebezpieczeństwo.
- Nudno, cholera - powiedział jeden z wartowników do drugiego.
- Nudno - potwierdził zagadnięty i ziewnął.
Odwrócił się w stronę łąki nagle poczuł, że serce zjechało mu do gatek.
- O kur...czątko! - zdołał z siebie wykrztusić.
Widok, który ukazał się jego oczom był przerażający i fascynujący zarazem. Przez
łąki galopowała na koniach banda miejscowych. W łapach trzymali pochodnie. Wartownik
porwał sygnałówkę i zatrąbił na alarm. Tubylcy odpowiedzieli skowytem tak strasznym, że
kilku mniej odważnych druhów zaszyło się w krzakach koło latryny. Zastępowy wybiegł z
namiotu z rakietnicą w dłoni. Na widok nadciągającej „kawalerii” zbladł, zaraz jednak
opanował chęć natychmiastowej ucieczki. Wypalił racę w stronę wrogów. Nikogo wprawdzie
nie trafił, ale udało mu się nader skutecznie spłoszyć większość koni. Jeźdźcy stracili wiele
cennych minut, na ich uspokajanie i ponowne formowanie szyku. Przepadła przewaga
zaskoczenia. Wreszcie dopadli celu. Jednolita dotąd grupa rozdzieliła się na kilka mniejszych,
które opanowały natychmiast kuchnię, magazyn i latrynę. W wielu miejscach obozu
wywiązała się walka wręcz. Wódz napastników podjechał do pala z powiewającym na nim
sztandarem i zdarłszy materię podpalił ją swoją pochodnią. Harcerze wpadli w szał. Wódz nie
cieszył się długo swoim sukcesem, bowiem z ciemności nadleciała duża (750 gram) puszka
mielonki i uderzywszy go w czoło sprawiła, że spadł ze swojego rumaka. Tubylcy
przegrywali. Nie pomogło nawet to, że oddział, który zdobył latrynę, podpalił obiekt i
wmieszał się do walki.
Z zagajnika po drugiej stronie szosy obserwowała te wydarzenia niewielka grupka
chłopców. Oni także siedzieli na koniach, lecz niewiele łączyło ich z bandą, która przybyła tu,
aby siać pożogę i zniszczenie. Ci trzej sympatyczni młodzieńcy przybyli tu jedynie w tym
szlachetnym celu, aby zrabować harcerzom ich sztandar i wymienić go później na jakiś
niewielki okup.
- Co robimy? - zapytał Maciej Wędrowycz, wnuk znanego w całej okolicy egzorcysty
amatora, którego zejście ze świata rok wcześniej wprawiło większość autochtonów w stan
euforii. - Uważam, że powinniśmy pomóc naszym.
- Naszym? - zdziwił się Paweł Norwicki. - Ja się nie poczuwam do jakichkolwiek
związków z tą dziczą.
Na jego twarzy zagościł wyraz odpychającej pogardy. Wodnisto błękitne oczy Maćka
rozbłysły w ciemności spod grzywy popielatożółtych włosów.
- Jakby nie było, poddani twojego pradziadka.
- Tak, ale w 1918 roku majątek wrócił w ręce hrabiego Poletyłły. Zresztą poddanymi
nie byli nigdy a zachowali swoją nienawiść do tej pory.
Paweł miał ciemne włosy, przenikliwe spojrzenie, a na jego twarzy gościł wyraz
lekkiego zakłopotania. Był nieco wyższy od przyjaciela, ale wzrost jego genetycznie
warunkowało szlacheckie pochodzenie. Tak przynajmniej twierdził w przypływach nostalgii
za dawnymi dobrymi czasami.
- Pomóżmy. Walczą może trochę brutalnie, ale w słusznej sprawie - odezwał się
milczący do tej pory Kurt.
- Wehre das moglisch? - zdziwił się Maciek.
Kurt był dziwnym przypadkiem. Czystej krwi Niemiec, trzecie pokolenie w Polsce.
Jego przodkowie pochodzili z Bawarii co nadal dało się usłyszeć w jego miękkim południowo
niemieckim akcencie, a po pierwszej wojnie jakoś zostali. Jego rodzina słabo władała
językiem polskim, ale ludzie specjalnie im nie bruździli.
- To tutaj to robota dla milicji - stwierdził Paweł.
- Dlaczego nie? - w głosie Maćka zabrzmiała ledwo uchwytna nuta buntu.
Paweł był ich przywódcą od bardzo dawna, ale panowała wśród nich znaczna
autonomia, zresztą nie było właściwie okazji, żeby musieli określać kto tu rządzi. Byli
kumplami a ten najsprytniejszy ogłosił się szefem. Reszta odpuściła sobie ten problem.
- Niech się żrą między sobą. Nie pamiętasz już, jak cię dwa dni temu wyzywali od
ukraińskich świń?
- Niby racja, ale...
W jego oczach zapaliły się dziwne ogniki, jak gdyby tęsknoty za dawnymi dobrymi
czasami, gdy jego dziadek Jakub z Józefem Paczenko, robili porządek ze swoimi wrogami
ogniem, mieczem oraz inną bronią.
- Dobra - podjął decyzję wódz. - Możemy ich trochę przetrzepać.
Banda wyraźnie ucieszyła się na jego słowa. Trzepać wrogów.
- Jaki plan? - zapytał Maciek. - I czym dysponujemy?
- Ja mam trzydzieści petard własnej produkcji - zadeklarował Paweł.
Lubił w wolnych chwilach pichcić różne chemiczne różności. Czasami efekty były
dość przerażające.
- To znaczy, że co trzecia wybuchnie...
- To bardzo dobry materiał wybuchowy.
Rozdzielili je pomiędzy siebie i zacięli konie do galopu. Kurt pozostał na miejscu. Nie
umiał jeździć konno. Trzymał się wprawdzie jako tako w siodle, ale zazwyczaj było tak, że
koń szedł w swoją stronę, niekoniecznie w tą, w którą chciał jeździec. Tym razem nie chciał
iść wcale. Przyjaciele rzucili petardy, gdy byli już bardzo blisko. Wybuchła co piąta, ale i tak
narobiły bigosu. Panika ogarnęła zarówno tubylców, jak też harcerzy. Ba, kto nie przeraziłby
się wielkich kłębów fioletowożółtego ognia. Walka zamieniła się w chaotyczną ucieczkę we
wszystkie strony. Niespodziewanie Paweł znalazł się w samym sercu bitwy, koło słupa, na
którym poprzednio wisiał sztandar. Rozejrzał się z lekkim roztargnieniem i właśnie miał
skierować konia na łąki, gdy nadbiegli trzej harcerze z kawałem sznura i zręcznie ściągnęli go
z konia. Gdy znalazł się na ziemi otrzymał cios w głowę, który sprawił, że dalsze ciosy i
kopanie podkutymi butami uszły jego uwadze. Maciek wobec liczebnej przewagi wroga
wycofał się do lasu. Dwaj kumple rozglądali się za swoim szefem przez chwilę, ale nigdzie
nie mogli go dostrzec. Słaba widoczność wywołana była wielkimi kłębami czarnego dymu,
nie licząc zmroku.
- Donerwetter - zdenerwował się Kurt.
- Gliny - zauważył Maciek.
Maciek nie lubił milicji. Miał to po dziadku. W dali na szosie widać było migające
światełka, które zbliżały się całkiem szybko. Rzucił ostatnią petardę, która także okazała się
być niewypałem.
- Pryskamy? - zagadnął Kurt.
- Odprowadź konia. Ja poszukam wodza.
- Zgoda.
*
Paweł ocknął się w bardzo paskudnym nastroju. Bolała go głowa, czuł, że ma
zwichniętą rękę w łokciu, a do tego po lewej stronie klatki piersiowej czuł tępy ból w miejscu,
gdzie swojego czasu miał połamane żebra. Wokoło nie było prześladowców. Nie było także
przyjaciół. Od strony szosy coś błyskało na niebiesko.
- Milicja - wydedukował.
Poczuł nagłą potrzebę wyparowania z miejsca zajścia. Przywierając do ziemi zaczął
czołgać się w stronę krzewów. Niespodziewanie uderzył głową w coś dziwnego. Owo coś
była to para podkutych oficerek. Uniósł głowę i zobaczył, że należą do rosłego
funkcjonariusza MO.
Bronił się bagnetem wrzeszcząc, że pozabija ich wszystkich, jeśli podejdą, więc użyli
gazu obezwładniającego.
*
Gdy radiowozy wracające z akcji wyjechały z szosy na ulicę Chełmską nastąpiły
kolejne wydarzenia o gwałtownym przebiegu. Oba pojazdy jednocześnie złapały gumę.
Dzielni stróże prawa wysiedli, aby sprawdzić co się stało i spostrzegli, że w ich kołach tkwią
całkiem fachowo wykonane kolce z grubej blachy. Zza drzew na drogę wyjechał na koniu
jakiś zamaskowany typ z karabinem w ręce.
Był to Maciek. Zresztą kolce to też była jego robota.
- Połóżcie się na szosie - polecił. - Uwolnijcie zatrzymanego.
Nie posłuchali. Jego głos nie brzmiał poważnie. Miał dopiero czternaście lat i mówił
dość piskliwie. Zaczęli biec w jego stronę. Zaciął konia nahajką i prysnął na łąki. Nie strzelali
za nim. Zajęli się porzuconym karabinem. Był to stary jak świat Mosin, coniebądź
zardzewiały i z przepróchniałą kolbą. Po wierzchu odpolerowano go papierem ściernym, ale
oczywiście nic w nim nie działało. Mechanizmy zarosły rdzą na amen. Za to był nabity, co
widać było przez przeżartą korozją ściankę magazynka. A gdy wrócili do wozu zobaczyli, że
aresztant doszedł do siebie i ulotnił się. Może gdyby przeszukali okoliczne rowy, złapali by
go, ale oni mieli już dość wrażeń na tę noc. Za to następnego ranka szukali uczestników
nocnej bitwy i nawet kilku znaleźli...
*
30 czerwca 1984. Warszawa.
Stałem przed szkołą. Patrzyłem przesz dłuższą chwilę na jej brudnożółte mury i
wahałem się. Zdawałem sobie oczywiście sprawę z tego, że wahanie to jest zupełnie pozorne.
Musiałem tam wejść, ale przez tą chwilę, w której wmówiłem sobie, że tak właściwie to
wcale nie muszę, czułem jakąś dziwną władzę. Władzę nad sobą a może nad swoim losem. I
byłem prawie szczęśliwy. A potem wszedłem. Zaraz za drzwiami czatowali dwaj dyżurni.
Podli pachołkowie dyrekcji. Sprawdzali czy każdy ma obuwie na zmianę. W takim dniu. Raz
w roku mogliby odpuścić, ale oczywiście nie odpuścili. Miałem na szczęście w torbie
wymięte kapcie specjalnie zabrane dla pokazania im. Przepuścili. Pokręciłem się chwilę w
szatni między innymi uczniami ze swojej klasy. Miałem ich gdzieś. Czułem, że są to
właściwie tylko fantomy a może roboty. Nie przedstawiali sobą żadnej wartości. Mózgi jak
kosmos, próżnia absolutna, wypełniona sekwencjami z meczy i umiejętnością kopania piłki. Z
całej mojej klasy, jak się mogłem zorientować, tylko moje ambicje sięgały dalej niż do
zawodówki budowlanej. No, ale był jeszcze rok. Cały rok czasu. A potem może pójdzie
lepiej. A może coś innego stanie na drodze i wreszcie będę mógł błysnąć. Tu w tej budzie nie
miałem szans. Wszystko co było inne, lepsze lub gorsze, było ścierane przez tryby machiny.
Nie byłem panem swojego losu. Tłum zepchnął mnie powolutku w stronę sali gimnastycznej.
Wszedłem. Sala była ogromna. Jeszcze przedwojenna. W jednym jej końcu znajdowała się
scena jak w teatrze. Na scenę prowadziły wejścia z boków, ale teraz przystawiono od przodu
schodki. Tam będzie stał dyrektor a potem wejdą nauczyciele. Dla uczniów została ta dolna
część sali.
Krzeseł oczywiście nie było. Zbyteczna fatyga. Uczniowie w odświętnych ubraniach
siadali na podłodze. W kurzu i zaduchu. Może dlatego, aby nauczyciele mogli odczuć jeszcze
raz swoją wyższość. Możliwe. Klasy wymieszały się. Nauczyciele wrzeszczeli starając się
uspokoić gadającą bandę na podłodze.
Wszedł dyrektor. Popatrzył na nas ponuro. Wydało mi się, że patrzy prosto na mnie,
ale musiało to być złudzenie. Patrzył po postu na uczniów. Jego spojrzenie wędrowało, aż
wreszcie zatrzymało się na woźnym. Woźny, zalany nieco, siedział w kącie sali przy krześle
od pianina i drzemał. Obok stała nauczycielka muzyki. Dyrektor dał znak ręką. Dwaj
nauczyciele wuefu podeszli do woźnego obudzili i wyprowadzili. Nauczycielka muzyki siadła
przy pianinie i nerwowym ruchem ręki poprawiła mikrofon.
- Do hymnu - powiedział dyrektor przez drugi mikrofon.
Zaskoczył praktycznie wszystkich. Nauczyciel przysposobienia obronnego biegał i
starał się ustawić uczniów w rzędy. Wreszcie udało mu się. Stanęli. Kolejna komenda
dyrektora sprawiła, że wciągnęli brzuchy i wyprężyli się na baczność. Nauczycielka zagrała.
Hymn państowy zawsze był dla mnie zagadką. Znałem go na pamięć i nie miałem
problemów, zawsze jednak gdy był śpiewany sprawiał, że w nosie pojawiały mi się delikatne
ukłucia. A w oczach stawały łzy. Może to było wzruszenie? Zakończyliśmy śpiew. Dyrektor
dał nam minutę odpoczynku a potem zaczęliśmy śpiewać znowu. Tym razem hymn szkoły.
Hymn zbudowany był z kawałów utworów patrona tej budy.
Hej kolego chwytaj za książkę.
Szukaj prawdy jasnego płomienia.
Szukaj nowych nieodkrytych dróg.
Ucz się pilnie i świat wokół zmieniaj.
Oczywiście można zmieniać świat tak jak autor wiersza Adam Asnyk, fanatyczny
socjalistyczny terrorysta i poeta, jeden z inicjatorów zamachu na Aleksandra II - go jedynego
demokratycznie myślącego rosyjskiego cara... Pierwsza zwrotka zabrzmiała trochę fałszywie.
Wiązało się to z drobną dywersją, której dokonaliśmy swojego czasu ja i Maciek Wędrowycz
z równoległej klasy. Rozprowadził mianowicie w szkole pewną ilość odpisów mojej własnej
wersji hymnu, stąd część dzieci śpiewała mrużąc oczy ze złośliwej radości trochę co innego:
Hej kolego chwytaj za bombę.
Szukaj wiedzy jasnego płomienia
Szukaj nowych nieodkrytych dróg
Ucz się pilnie, by świat zrównać z ziemią
Nauczyciele jeszcze się nie skapowali, że coś nie gra, ale było to tylko kwestią czasu.
Nie ta uroczystość to następna. Drugiej zwrotki o tym, jak to szkoła nauczy ich być dobrymi
Polakami nie udało się zmienić. Za trudna. Po śpiewach dyrektor pozwolił usiąść i teraz
zaczynała się najciekawsza część imprezy. Szef tego cyrku odczytywał długi rząd cyfr, z
których wynikało, że średnia ocen zwiększa się, ilość zimujących zmniejsza i w ogóle z roku
a rok jest coraz lepiej i lepiej i niewątpliwie wkrótce szkoła ta stanie się najlepszą w stolicy, a
może i na całym świecie. Nie wspomniał o dwu uczniach, którzy nie wytrzymali stresów
nauki i wylądowali w wariatkowie. Moja twarz wyrażała zachwyt. Tak było bezpieczniej.
Kontrolowanie mimiki stało się odruchem.
Będąc w szkole z reguły uśmiechałem się, dzięki czemu nauczyciele brali mnie
powszechnie za nieszkodliwego przygłupa i nie gnębili specjalnie. Wychowawcy
poszczególnych klas weszli na scenę. Teraz zaczynał się obrzęd uświęcony już kilkuletnią
tradycją. Woźne spuściły ciężkie ciemne kotary na okna. Reflektor punktowy wypożyczony
przez ojca jednej z absolwentek z telewizji oświetlił scenę. Drugi snop światła wywołał z
mroku drewniane schodki.
- A teraz przystąpimy do nagradzania i karania - oświadczył dyr. - Najpierw
obowiązki potem przyjemności.
Wydobył z kieszeni kartę papieru.
- Lista osób, które nie zostały promowane - odczytał z namaszczeniem. Lista liczyła
ponad dwadzieścia nazwisk. Sporo jak na pięć równoległych klas siódmych. Sporo jak na
szkołę, która wkrótce miała stać się najlepsza na świecie.
- Ale to im musi psuć statystykę. - mruknęła jakaś dziewczyna siedząca obok
poprawiając fryzurę.
Odetchnąłem z ulgą. Moje nazwisko nie padło. Zawsze bałem się tego momentu.
Teoretycznie nic się nie mogło stać. Znałem swoje oceny. Doskonale znałem. Ani jednej
wyższej niż dostateczna. Nie, w tym roku dostałem piątkę z plastyki. No tak. Pierwsza jak do
tej pory piątka z czegokolwiek. Dyrektor zaczął odczytywać listę uczniów, którzy otrzymali
świadectwa z czerwonym paskiem, a co za tym idzie, także nagrody. Wyczytany biegł niemal
kłusem do schodków i wdrapywał się po nich do góry w zalane światłem regiony
przeznaczone dla nielicznych wybrańców.
Założę kiedyś prywatną szkołę to tak to właśnie będzie wyglądać - pomyślałem. -
Tylko że ja to zrobię na wolnym powietrzu w nocy i uczniowie będą trzymali pochodnie a
mury zamku zatrzęsą się od ich głosów. Zresztą kogo stać na posyłanie dzieciaków do
prywatnych szkół? W Polsce i tak nie pozwolą mi takiej otworzyć...
Wybrańcy maszerowali w potokach światła na górę i tworzyli jeden długi rząd.
Dyrektor ściskał im dłonie i wręczał książki. Wreszcie uroczystość dobiegła końca.
Odsłonięto okna. Wychowawcy wyłapywali swoich uczniów. Czas i na mnie... Poszedłem
ponuro za panią Pszczółką. Weszliśmy do klasy. Kilku lizusów zaczęło pchać się z
kwiatkami, inni z paczkami kawy. Ja nie miałem nic... Bo i skąd? Pachołki - pomyślałem. -
Podlizują się i podlizują a ona i tak nie bierze sobie tego do serca. Tracą tylko ich rodzice
dolary w Pewexie i niczego to nie zmieni.
Pachnące mydło i kawa. A od nowego roku szkolnego znowu klasówki i pisanie daty
po rosyjsku na tablicy. I znowu dwóje. Aż do skutku. Potem pomyślałem, że tak na dobrą
sprawę to sam mógłbym dać coś na rozpoczęcie roku. Jakiś mały niezobowiązujący prezent.
Pochwyciłem na sekundę jej taksujący wzrok. Wiedziała, że jak zwykle nic dla niej nie mam.
Byłem spalony do końca pobytu w tej szkole. Na zawsze. Nic by mnie nie uratowało. Nawet
worek kawy. Pszczółka odesłała gestem suplikantów na miejsca. Najpierw musiała wygłosić
kazanie.
- Drogie dzieci - zaczęła. - Spotykamy się po raz ostatni w tym roku szkolnym.
Szkoda, że nie po raz ostatni w ogóle. Mogła by sobie wyjechać do Związku
Radzieckiego na szkolenie i zostać tam na zawsze w kopalniach złota - pomyślałem.
- Więc zanim się rozstaniemy chcę zwrócić waszą uwagę na parę rzeczy. Czy Koćko
mnie słucha?
Paweł Koćko to ja. Zawsze, gdy mówiła do mnie po nazwisku wróżyło to poważne
kłopoty a tego dnia jak na złość nie miałem nic co mógłbym poczytać sobie na korytarzu.
- Oczywiście, że słucham proszę pani - powiedziałem wstając.
- No, mam nadzieję. A więc drogie dzieci, na wakacjach spotkać was może wiele
niebezpieczeństw, z których nawet nie zdajecie sobie sprawy.
Tak oczywiście mamy po trzy latka i opuszczenie piaskownicy jest dla nas
śmiertelnym zagrożeniem - przedrzeźniłem ją w myślach.
- Lubicie chodzić po lesie... - (chyba tylko ja lubiłem), - ...a w lesie można zabłądzić
albo spotkać dzikie zwierzęta...
No tak ci neandertalczycy z miasta, z którymi chodziłem do klasy faktycznie mogą
zabłądzić.
- ...Leśne zwierzęta są z reguły chore na wściekliznę...
Gdyby z reguły były chore na wściekliznę, to dawno by wszystkie wyzdychały.
- ...A wściekliznę można wyleczyć serią bardzo bolesnych zastrzyków, więc lepiej
unikajcie nieznajomych zwierząt...
Tak. Serią zastrzyków. Zapomina dodać, że nawet w Czechosłowacji surowicę od
dawna już podaje się dożylnie, praktycznie bezboleśnie, i tylko my jesteśmy tak zapóźnieni.
- ...Bardzo niebezpieczne są wsie. Ich mieszkańcy z reguły nienawidzą obcych. Może
się zdarzyć, że was pobiją albo poszczują psami...
Jeśli będziecie wchodzić do ich sadów kraść jabłka, wydeptywać ścieżki przez pola,
lub zachowywać się w podobny sposób.
- ...Oczywiście wszelkie zabawy z ogniem są absolutnie wykluczone...
Tak. Należy im zakazać. Neandertalczyk plus ogień...
- ...Uważajcie też z wodą. Wiele dzieci ginie co roku na skutek utonięcia. Pamiętajcie,
żeby kąpać się tylko w miejscach do tego wyznaczonych pod opieką ratownika. Z wodą nie
ma żartów. Zwłaszcza nad morzem. Pamiętajcie, żeby nie odpływać daleko od brzegu, bo
może zacząć się odpływ i ściągnąć was na otwarte morze...
Zwłaszcza w Bałtyku.
- ...Nie jedzcie lodów z niewiadomego źródła. Salmonelloza nie śpi. Nie chodźcie
sami po górach. Góry są bardzo niebezpieczne. Można spaść do przepaści albo zabłądzić...
I nie karmić misiów.
- To już chyba wszystko - powiedziała w zadumie i popatrzyła roztargnionym
wzrokiem na klasę.
Podniosłem rękę.
- Tak? Słucham.
- Zapomniała pani powiedzieć o niewypałach i zabawie na szosie - podpowiedziałem
usłużnie.
- Za drzwi!
Wyszedłem i z braku innego zajęcia przyłożyłem ucho do drzwi.
- Pamiętajcie, że nasza ziemia usiana jest niewypałami pochodzącymi z poprzedniej
wojny światowej. Niech was ręka Boska broni brać coś takiego, a zwłaszcza wrzucać do
ognia. A co się tyczy zabaw na szosie...
- Znowu cię wyrzucili za drzwi? - usłyszałem sympatyczny wesoły głos. - Jak tyś to
zrobił. Przecież rok szkolny już się skończył?
Odwróciłem się gwałtownie. Stał przede mną chłopak, mniej więcej w moim wieku.
Spod grzywki żółtych włosów patrzyły zuchwale błękitne oczy. Jego szerokiego, szczerego
słowiańskiego uśmiechu nie można było zapomnieć. Druga z zakał tej budy - Maciek
Wędrowycz.
Rozmawialiśmy ze sobą kilkukrotnie w stołówce.
- Wyrzucili - mruknąłem. - Ciebie też?
Czasami spotykaliśmy się na korytarzu, gdy wylatywaliśmy obaj jednocześnie. Śmiał
się, że to telepatia...
- Nie, ja poszedłem po kredę - pokazał mi kilka kawałków trzymanych w dłoni. - Ale
chyba zabłądziłem po drodze. A może nie mogę znaleźć woźnego? Chyba to drugie
wyjaśnienie będzie bardziej prawdopodobne. Jutro wakacje...
- Aha - zgodziłem się. - Wyjeżdżasz gdzieś?
- Tak, i to daleko, jak najdalej od tego syfu - klepnął ścianę. - A ty?
- W tym roku nic się nie szykuje - powiedziałem.
Kiwnął głową.
- Pokaż mi swoją dłoń - powiedział. - Lewą.
- Jesteś wróżbitą?
- Chiromatą. Nie, nie jestem. Ale dziadek trochę mnie nauczył na ten temat. To był
zabawny staruszek. Nie miał linii bogactwa więc wypił piwo, stłukł flaszkę i kawałkiem szkła
poprawił sobie ścieżki losu wypisane na dłoni.
Uśmiechnąłem się.
- No nie jest źle, tylko linia życia coś krótka - powiedział w zadumie. - Widzę tu
książęcy diadem i daleką podróż. Gdy spotkamy się ponownie, powiesz mi czy się
sprawdziło. Teraz niestety muszę lecieć...
- Nie ma tam nic o odzyskiwaniu pamięci? - rzuciłem za oddalającym się.
- Było coś - odpowiedział wesoło, - ale w pośpiechu nie zdołałem odczytać...
Poszedł.
*
Ręce pokryły mi się kroplami potu. Czerwcowe słońce stało wysoko. Powietrze było
ciepłe, zupełnie jak zupa. Papier świadectwa szkolnego pod wpływem wilgoci pomarszczył
mi się w miejscu gdzie trzymałem. Wiatr gonił po niebie białe chmury. Miałem ochotę rzucić
się na ziemię i leżąc na wznak obserwować ich gonitwę. Pozbyć się za ciasnych tenisówek,
pobiec na bosaka po miękkiej jedwabistej trawie. Chciałem poczuć się wolny. Ukończyłem
siódmą klasę podstawówki. Właśnie zaczęły się wakacje. Krzywy chodnik, ułożony z
popękanych płyt. Skrzypnięcie zardzewiałej furtki. Dom dziecka wyrósł przede mną. Drzwi
także zaskrzypiały. Trzeba by naoliwić. Korytarzem przechodził chłopak ze starszej grupy.
- Kociooki, dyr cię woła - rzucił od niechcenia.
Idiotyczne przezwisko, nigdy nie doszedłem czy stworzyli je od mojego kretyńskiego
nazwiska, czy może od kształtu moich źrenic.
Mus to mus. Poszedłem. Po drodze spotkałem jeszcze ze trzy osoby. Wszystkie
powtarzały mi to samo. Dotarłem do drzwi i zapukałem.
- Wejść - rozległo się ze środka.
Wszedłem jak automat. Dyrektor siedział za biurkiem. Na mój widok uśmiechnął się z
przymusem.
- Siadaj - wskazał mi krzesło.
Usiadłem. Moje świadectwo położyłem na biurku Rzucił na nie przelotnie okiem.
- Paweł Koćko - przeczytał. - Słabo poszło - przeleciał wzrokiem wypisane po drugiej
stronie oceny. - Ale to już nie ma znaczenia.
Z szuflady wyjął kopertę. Bawił się nią przez chwilę.
- Co sobie przypomniałeś? - zapytał.
- Nic nowego. Padający deszcz, pokój z lamperiami pomalowanymi olejną farbą.
Szpital.
- Nic wcześniej?
- Nic.
Bawił się w milczeniu kopertą. Wreszcie wyjął z niej fotografię. Rzucił na stół.
Podniosłem ją do oczu. Człowiek na zdjęciu był do mnie trochę podobny.
- Kto to jest? - zapytałem.
Westchnął.
- Może oni ci powiedzą - powiedział wreszcie. - Minęły cztery lata odkąd cię
znaleziono niedaleko radzieckiej granicy z rozbitą głową...
- Czy on?
- Jego zastrzelili a ty oberwałeś w głowę kolbą karabinu. Tak przynajmniej sądzę.
Oczywiście ani nasze służby pilnujące granicy ani radzieckie z pewnością nie chciałyby cię
zabić. Sadzę, że ten człowiek zaplątał się w przemyt, albo jakieś szpiegowskie historie.
Gadaj zdrów.
- W każdym razie oberwałeś zdrowo.
Oberwałem. To fakt. Miałem lekkie zaklęśnięcie nad lewym uchem. I nie miałem
przeszłości.
- W wyniku ciosu nastąpiła całkowita amnezja. Przytomność odzyskałeś po trzech
miesiącach. Dali ci pierwsze imię i nazwisko jakie przyszło im do głowy. Nawiasem mówiąc
wybrali kompletnie idiotycznie. Potem trafiłeś do nas.
Westchnął. Wyjął z kieszeni paczkę papierosów i machinalnie mnie poczęstował.
Dopiero po chwili spostrzegł niezręczność sytuacji. Poczerwieniał i wsadził ją z powrotem do
kieszeni.
- Uczyłeś się języka od nowa. Cios w głowę wywołał rozległe uszkodzenia mózgu.
Swoją drogą to dawali ci pięć procent szans na przeżycie i to tylko jako roślina... Ale to inny
problem. Przed dwoma laty zjawił się u mnie facet. Wręczył mi kopertę. Opłacił ci kurs
angielskiego i norweskiego.
- Nigdy mi pan nie powiedział jak ten człowiek się nazywał...
Dyrektor skinął głową.
- Mówi ci coś nazwisko Derek Tomatow?
Pokręciłem przecząco głową.
- No widzisz, nic nie straciłeś. W dziedzinie języków obcych poczyniłeś
zdumiewające postępy. Derek był zadowolony.
- Dowiadywał się o mnie?
- Taaa. Dzwonił raz na pół roku. A dwa razy przysłał po tysiąc jogurtów
czekoladowych szwedzkiej, nie, duńskiej produkcji. Pamiętasz, jedliście je wszyscy.
- Przysłał jeszcze magnetowid, ale zabrali ci z ministerstwa, cholerni złodzieje. W
dodatku niezbyt umiałem wyjaśnić, skąd się wziął. At, nieważne. Miesiąc temu wpadł znowu.
Tym razem to dopiero będą problemy.
- Problemy? - zdziwiłem się.
Parsknął rozdrażniony.
- Muszę upozorować twoją ucieczkę. Nie gap się tak. Moi konfidencji donieśli mi już
dawno że tylko udajesz przygłupa a w wolnych chwilach czytasz podręczniki uniwersyteckie.
Wytrząsnął ze złością z koperty jej zawartość. Paszport. Norweski paszport. I jakaś
podłużna książeczka. - Za cztery godziny masz samolot.
- Samolot?
- Do Oslo. Lufthansa. Dadzą ci za darmo soczek i sałatkę z krewetek...
- I wypuszczą mnie? Przecież nie mam paszportu, na wizę czeka się miesiącami
zaproszenia, dewizy...
Uśmiechnął się z przymusem. Otworzył paszport i pchnął go w moją stronę.
Popatrzyłem. Ze zdjęcia gapiła się na mnie moja twarz.
- Marcus Oseberg.
- To teraz ty. Na Okęciu mówisz wyłącznie po norwesku i angielsku. Raczej po
norwesku. Nie chlapnij niczego po polsku. Jesteś norweskim nastolatkiem. Synem attache
kulturalnego ambasady. W razie czego żądaj norweskiego konsula. Jest wprowadzony w
sprawę potwierdzi twoją tożsamość.
Muszę przyznać, że udało mu się mnie zaskoczyć. - Jestem teraz szpiegiem? - Bzdura.
Po prostu ten cały Tomatow dużo może. Bardzo dużo. No cóż, mnie, przyznaję przekupił. Jak
się zarabia dwadzieścia dolarów na miesiąc, to dodatkowa stówka... Ech, - machnął ręką.
- A na miejscu?
Otworzył szeroko oczy.
- A skąd mogę wiedzieć, co czeka cię tam na miejscu?
- Rozmontują mnie na narządy do przeszczepów. Albo będą wyzyskiwali w fabryce.
Przecież tam jest kapitalizm.
Parsknął śmiechem.
- Nie inwestowaliby aż tyle. Może ten cały Derek to twój krewny? Cholera wie.
- Jest tylko pewien mały problem - musnąłem dłonią moją, poszarzałą od polskich
proszków do prania, koszulę.
Wyjął z koperty klucz.
- Przystanek drogi stąd są ogródki działkowe - powiedział. - Znajdziesz działkę numer
96. Trzeba iść od bramki na lewo a potem w pierwszą na prawo. Budka koloru obleśnie
zielonego. Ten klucz otwiera kłódkę od budki. Wewnątrz czeka na ciebie garderoba.
Posiedzisz w budce do godziny szesnastej - głos mu stwardniał gdy przekazywał instrukcję. -
O szesnastej wyjdziesz przed bramę ogródków działkowych. Tam stał będzie samochód.
Duży fiat. W środku będę ja. Zawiozę cię na lotnisko. W chwili gdy samolot odleci zgłaszam
na milicji twoje zaginięcie.
Kiwnąłem głową.
- Nie żegnasz się z nikim. Nie zabierasz żadnych swoich rzeczy. Zresztą nie masz tu
kumpli. Nie twój poziom. Cholera zawsze wyglądałeś mi na arystokratę. Ta zimna
wyniosłość, nie mieszanie się z pospólstwem. At, nieważne. Może jesteś arystokratą. Sądzę,
że wyjaśnią ci to tam, po drugiej stronie. Co to ja jeszcze chciałem..? Aha - podał mi saszetkę.
- Zawartość twojej szuflady. Scyzoryk, zabroniłem wam chyba posiadania noży?
Ogryziony ołówek, kawałek granitu, brazylijska moneta. Było jeszcze sto złotych bilonem,
ale zatrzymamy. Tam gdzie lecisz te pieniądze nie mają wartości.
- Tu też nie mają, ale ludzie je lubią - zauważyłem.
Poweselał.
- Spoko. Wszystko będzie dobrze.
*
Wszystko poszło dokładnie zgodnie z planem. O piątej zatrzymał samochód przed
halą odlotów na Okęciu.
- Podchodzisz do stanowiska piątego - powiedział. - Idź pewnie, jesteś tu nie pierwszy
raz. Wypatrz w grupie ludzi lecących do Oslo ze dwie osoby i pilnuj się ich, żebyś nie
przegapił odlotu. W Oslo zgłaszasz się do informacji. Czeka tam na ciebie bilet gdzieś dalej.
Nie wiem dokąd. I nie chcę wiedzieć.
- A co jest za odprawą?
Wzruszył ramionami.
- Pewnie poczekalnia. Nie wiem. Nigdy tam nie byłem. Poradzisz sobie. Teraz słuchaj
bo to ważne. W Oslo musisz się zorientować pół godziny po wylądowaniu masz samolot
dalej. Bilet czeka na ciebie w informacji. Odbierzesz go okazując paszport.
Kiwnąłem głową.
- A tak na marginesie. Ostatnie pytanie. Ty naprawdę straciłeś pamięć? Czy może
udawałeś tak doskonale przez te pięć lat?
- Naprawdę straciłem.
- Gówno prawda. No nieważne. Gratuluję wytrwałości, choć nie znam powodów.
Dobrze, Jeszcze jedno. Nie przysyłaj mi kartki. Uciekłeś, przepadłeś, jak kamień w wodę.
Zarżnęli cię narkomani w krzakach nad Wisłą i zakopali. Ja nie miałem z tym nic wspólnego.
- Tak jest.
Wręczył mi plik banknotów i poklepał po ramieniu.
- Powodzenia.
Pożegnaliśmy się i poszedłem. I wszystko okazało się łatwiejsze niż myślałem.
*
Niebo było czyste i prawie bezchmurne. Na wysokości dziesięciu tysięcy metrów, na
jakiej leciał mój samolot wiał silny wiatr. Kołysało fest. Od czasu do czasu zdarzały się także
dziury powietrzne i wówczas latałka opadała kilka, a może i kilkadziesiąt metrów w dół, a
moje serce przemieszczało się z gatek do gardła i z powrotem. Widok, który roztaczał się
przed moimi oczami był niewątpliwie piękny i imponujący. Przez znaczną część lotu
towarzyszyły nam góry miejscami lesiste, a miejscami zbudowane z paskudnych skał.
Wyobraźnia podsuwała mi obrazy mojego ciała roztrzaskującego się o nie. Jak to w górach.
W dodatku byłem bardzo zmęczony. Podróż wlokła się od osiemnastu godzin, a ja nie
wróciłem jeszcze do siebie po porannym wstrząsie psychicznym. Przyłożyłem czoło do
szyby. Jej chłód pomógł mi zebrać myśli. Rozłożyłem na kolanach sczytaną do cna norweską
gazetę młodzieżową i usiłowałem skupić wzrok na równych rządkach literek. Wreszcie udało
mi się, ale po chwili pożałowałem widoków i znowu podniosłem głowę i popatrzyłem przez
okno. Samolot odbił nieco na zachód w czasie, gdy czytałem i leciał teraz nad morzem,
wzdłuż linii brzegu.
Ponownie zagłębiłem się w lekturze. Umysł potrzebował paliwa. Nie mogłem się
jednak jakoś skupić. Literki skakały mi przed oczami, a sam tekst stawał się coraz mniej
zrozumiały. Głos zapowiadający lądowanie przyniósł mi ulgę. Nareszcie koniec. Zapiąłem
pasy i zamknąłem oczy. Myślałem, że poczuję wstrząs, gdy koła dotkną pasa startowego, ale
prawie nie poczułem.
Jak się już na wstępie przekonałem, w tej całej Norwegii nie było wcale tak zimno, jak
by wynikało ze słów mojego nauczyciela geografii. Nie podstawili nam autokaru. Budynki
były tuż tuż. Zaraz w holu lotniska zauważyłem, że jakiś facet mnie szuka. Stał i przypatrywał
się wychodzącym. Był też drugi facet w głębi, ale on wycofał się, gdy tylko nasze spojrzenia
się spotkały.
- Thomas Patzchenko? - zapytał.
- Nie - odpowiedziałem i chciałem go minąć, ale nie dał za wygraną tak łatwo.
- Paweł Koćko? - zagadnął ponownie. - alias Marcus Oseberg.
- Tak, to ja - odpowiedziałem po norwesku.
- Już nie. Teraz będziesz Tomaszem Paczenką.
Ach jak miło. Szkoda, że nie zapytali mnie jak chciałbym się nazywać, tylko przylepili
kolejne nazwisko jeszcze idiotyczniejsze niż poprzednie. Dlaczego nie mogłem nazywać się
po ludzku, na przykład Skorliński, albo Chojnacki?
- Jestem Dae Glorssen, jestem pracownikiem Contenblau Corporation - przedstawił się
facet. - Działam na polecenie Derka Tomatowa. Pokazał mi fotografię identyczną jak ta, którą
widziałem kilkanaście godzin temu. Tomatow to też lepsze nazwisko niż Paczenko.
- Miło mi poznać - podałem mu dłoń.
- W takim razie proszę do samochodu. Pojedziemy obejrzeć twój dom.
Przyjechał po mnie nowiutkim oplem. Wsiedliśmy i zaraz ruszył.
- Powinieneś kupić sobie plan i kompas - powiedział. - W tym mieście łatwo
zabłądzić.
- Aha - zgodziłem się bez przekonania.
Miasto było nieduże. Jakieś 50 tysięcy mieszkańców. Może trochę mniej. Ale skoro
cała ludność Norwegii liczyła zaledwie około czterech milionów musiało być sporą
aglomeracją. Domy były głównie parterowe a samo centrum otaczały dzielnice małych
domków z ogródkami poprzecinane w niektórych miejscach pagórkami i kępami choinek.
Chodniki lśniły czystością. Witryny sklepów połyskiwały jak świeżo umyte.
- Więc tak wygląda kapitalizm? - zagadnąłem.
- Przyzwyczaisz się. Załatwiliśmy ci tu dobrą szkołę i dla tego twojego kumpla też. A
ten drugi przysłał telegram, że przyjedzie tu na dniach.
- Mój kumpel? - nie zrozumiałem. - Nie mam żadnych kumpli.
- Masz, masz. Dwaj mili młodzieńcy. Hrabia wiąże z nimi duże nadzieje na
przyszłość. Polubicie się.
- Myślałem zawsze, że przyjaciół samemu się wybiera.
- Szkoda czasu - błysnął zębami w uśmiechu.
- Co to za szkoła? - zapytałem.
- Średnia szkoła, odpowiednik waszego dawnego gimnazjum, albo obecnego liceum.
Ta akurat jest prywatna i nastawiona na bardzo wysokie wymagania.
- Dam sobie radę?
- Nie doceniasz swoich możliwości.
- Uczyłem się norweskiego przez dwa i pół roku po dziesięć godzin tygodniowo. Mam
jeszcze dwa miesiące na doszlifowanie go.
- Właśnie po to potrzebni ci są przyjaciele. Mówisz nieźle, ale gramatyka i słownictwo
to nie wszystko. Jeśli nie będziesz sobie dawał rady, to skontaktuj się z hrabią, coś
wykombinuje.
- Jak mogę się skontaktować?
- W teczce, która leży obok ciebie znajdziesz dwie moje wizytówki. Ja osobiście
prowadzę filię w Tromso, ale bywam tu mniej więcej dwa razy w miesiącu. Na jednej z nich
masz numer centrali, a na drugiej tutejszy. W razie czego dzwoń. Hrabia Derek sam się
odezwie. Niech ci się nie wydaje, że możesz tu robić co ci się żywnie podoba. Mam swoje
metody na kontrolowanie, czy nie przychodzą ci do głowy jakieś głupie pomysły.
- Jak to wszystko będzie wyglądało od strony finansowej?
- Nie powiedzieli ci? Pokrywamy wszystkie świadczenia, ale tylko do pewnego limitu.
Jeśli zechcesz sobie zainstalować telefon, to niestety rachunki sam będziesz musiał opłacać.
Zresztą i tak nie masz dokąd dzwonić. Ponadto co miesiąc w tutejszej siedzibie w kasie
możesz podjąć trzy tysiące koron, na wydatki.
Nie znałem kursu korony. Nic mi to nie mówiło.
- A od strony prawnej?
- Hrabia Derek jest twoim opiekunem. Wystąpiliśmy już o przyznanie naturalizacji.
Mogą być problemy z opieką społeczną.
- To znaczy?
- Są tu takie trzy koszmarne babska uważające za swój obowiązek wtrącać się w życie
innych ludzi. To może być czasami dość przykre. Już miałem z nimi małe starcie. Gdyby się
pojawiły to lepiej byłoby, gdyby nie było cię w domu. Rozumiesz?
- Tak.
Zatrzymał samochód.
- Jesteśmy na miejscu. Trafisz stąd do miasta?
- Droga jest chyba jedna.
- Tak. Coś jeszcze chcesz wiedzieć?
- Właściwie to nic nie wiem.
- Resztę wyjaśnią ci kumple i hrabia Derek. Wpadnę za kilka dni zobaczyć jak sobie
radzisz. Tu masz legitymację szkolną, oraz odpis aktu własności. Wystrzegaj się obcych, nie
pij, nie pal papierosów, i nie rozrabiaj. OK?
- Sure.
Pomachał mi na pożegnanie i odjechał. Rozejrzałem się na boki. Stałem na żużlowej
drodze przecinającej las. Droga była od czasu do czasu używana, o czym świadczyły ślady
kilku pojazdów, które najwyraźniej niedawno tędy przejechały. Obok drogi ciągnęło się
ogrodzenie z siatki. Stałem niemal dokładnie w jego połowie koło zardzewiałej bramy. W
teczce pobrzękiwało coś ciężkiego. Pęczek kluczy. Kompletnie zardzewiały skobel zamykała
nowiutka kłódka. Obok bramki wisiały na siatce metalowe tabliczki. Obłaziły z farby, ale co
nieco zdołałem odczytać:
135 Vaser gattan. Posiadłość prywatna.
Poborcom podatków wstęp wzbroniony!
Obok wisiała wycięta z miedzianej blachy trupia czaszka, kolejna tabliczka.
Uwaga indianie, tubylcy i inni kolorowi!
Jeśli pojawicie się tu w nocy,
znajdziecie się na liście do odstrzału,
a waszym mięsem zostaną nakarmione wściekłe psy.
Zostaliście ostrzeżeni!
A nieco dalej:
Nie przekraczaj tej granicy.
Jeśli masz swoje życie w pogardzie
to pamiętaj o swojej rodzinie.
Niżej było jeszcze coś napisane, ale nie zdołałem odczytać co. Weseli ludzie tu
dawniej mieszkali. Przekroczyłem granicę i ruszyłem ścieżką. Nie miałem żony, ani dzieci, a
z resztą to ostatecznie ja byłem właścicielem. Mogłem się bać jedynie siebie, ale na wszelki
wypadek zacisnąłem dłoń na tkwiącym w kieszeni nożu. Poprzedni właściciel nie był
problemem, ale kto wiedział, kto lub co mogło się zagnieździć w opuszczonym domu. Dzicy
lokatorzy, lub dzikie zwierzęta. Albo przyjaciele, których nigdy nie widziałem na oczy. Za
furtką znajdowała się niewielka polanka pozarastana już samosiejkami świerków. Dalej rósł
zbity gąszcz kilkunastoletnich drzewek. Rozpoznałem choiny kanadyjskie, świerki srebrne,
oraz jodły. Znaczna część drzewek była uschnięta, prawdopodobnie na skutek nadmiernego
zagęszczenia. Warstwa opadłych igieł pokrywała ziemię. Byłem ciekaw, czy są tu grzyby, ale
nie robiłem sobie zbyt dużych nadziei. I tak nie znałem się na grzybach. Ścieżkę odnalazłem
łatwo pomimo podniesienia się poziomu gruntu. Korzenie drzew powyrywały płytki
chodnikowe, które sterczały pod różnymi dziwnymi kątami ze ściółki. Poszedłem tym
tropem. Drzewa stały się grubsze, a las mniej zbity. Kawałek dalej jednak znowu zaczęły się
gęste choinki. Przedzierałem się przez nie, jak okręt przez fale i dość niespodziewanie
wyszedłem nad morze. Ziemia, po której szedłem zamieniła się w litą skałę, która kawałek
dalej opadała niewysokim urwiskiem w zielonkawo niebieskie wody niewielkiej zatoczki.
Stanąłem oczarowany widokiem. Po prawej stronie zatoczka wyglądała niemal jak
fiord z pocztówki. Ostre skały opadające piętnastometrowym urwiskiem do wody. Po lewej
brzeg był znacznie niższy. U stóp skarpy zbudowanej z kamiennych bloków różnej wielkości
znajdował się wąski pasek żwirowatej plaży. Na szczycie urwiska rosły świerki, niewielkie i
poskręcane na skutek wiatrów. A potem zobaczyłem dom.
W pierwszej chwili pomyślałem, że zaszła jakaś pomyłka, ale zaraz odrzuciłem to
przypuszczenie. To nie była pomyłka. Dom stał na krawędzi urwiska prawie dotykając do
niego jedną ścianą. Był bardzo stary i bardzo zrujnowany. Z dachu pozostał jedynie szkielet.
Ze ścian odpadały deski. Okna, o dziwo z szybami, spaczyły się i widać było szerokie na
palec szpary pomiędzy nimi a framugą. Całość miała smutny głęboko szary kolor i sprawiała
przygnębiające wrażenie.
Zamyśliłem się głęboko. Postanowiłem na początek dostrzec w tej ruinie jakieś
pozytywne strony. Nie była przechylona, co wydawało się świadczyć o mocnej konstrukcji i
to było właściwie wszystko. Cała reszta szczegółów podnosiła włosy na głowie.
- Trzeba będzie zwiedzić to od środka - powiedziałem sam do siebie. - Może jeszcze
się coś wyklaruje.
Drzwi znajdowały się w ścianie frontowej i dotrzeć można było do nich jedynie po
wąskiej półce skalnej. Nie stanowiło to specjalnego problemu, bowiem w ścianie było dużo
dziur zapewniających wygodne uchwyty dla rąk. Dotarłem bez przygód do drzwi. Ktoś
musiał niedawno przebyć tą drogę, bowiem zamknięte były na zupełnie nowy zamek. Drugi z
kluczy pasował. Przekręciłem go, potem nacisnąłem klamkę i pociągnąłem. Otwierały się na
zewnątrz.
Nie chciały jednak tak łatwo się poddać. Z przeraźliwym zgrzytem uchyliły się o parę
centymetrów. Dalej nie miały ochoty. Szarpnąłem potężnie. Drzwi odpadły od framugi i
pociągnęły mnie do wody. Uderzyłem ciężko plecami, dwa metry niżej i zapadłem się w
chłodną ciemność. Przekręciłem się rozpaczliwie, tracąc wiele cennego powietrza i wróciłem
na powierzchnię. Ubranie namokło oczywiście natychmiast, skrępowało moje ruchy,
wciągało mnie w dół. Nie pływałem nigdy dobrze, byłem samoukiem, ale jakoś udało mi się
dopłynąć do skały, w którą czyjaś litościwa dłoń powbijała metalowe klamry.
Zacząłem się wspinać ku górze. Piąta z kolei była tak zardzewiała, że złamała się pod
moim ciężarem i wisiałem przez chwilę na jednej ręce, ale jakoś wdrapałem się aż do progu.
Wszedłem do domu. Wrażenie jakie odniosłem wewnątrz było jeszcze bardziej
przygnębiające niż na zewnątrz. Podłoga załamywała się pod stopami.
- Jest tu kto? - zawołałem w półmrok.
Odpowiedziała mi nienaturalna cisza. Sufit korytarzyka, w którym się znalazłem był
powybrzuszany, a deski jego groziły w każdej chwili spadnięciem na głowę. Po lewej stronie
miałem dwie pary drzwi. Nie otwierały się, unieruchomione w zawiasach przez rdzę. Drzwi
po prawej stronie zdołałem uchylić tylko kawałek. Na szczęście drzwi na końcu korytarza
były uchylone. Przecisnąłem się przez nie i znalazłem się w rozległym pomieszczeniu. Było
tu dość ciemno, bowiem okna zasłaniały jakieś szmaty, a sufit o dziwo był prawie cały.
Pośrodku piętrzył się stos różnych rupieci. Ściągnąłem z siebie mokre łachy i powiesiłem je
na jakichś badylach sterczących ze stosu. Na zrolowanym dywanie leżał zwinięty pled.
Narzuciłem się nim. Był bardzo gruby i pachniał nowością. Obok znalazłem poduszkę.
Popatrzyłem na zegarek. Na szczęście chyba nie zamókł. Pokazywał niemal północ.
Popatrzyłem za okno i zrozumiałem.
- Biała noc - szepnąłem w półmrok.
Położywszy się na zrolowanym dywanie zapadłem niemal natychmiast w sen.
Przyśniła mi się cytadela warszawska. Stałem w białogwardyjskim mundurze przed
bramą straceń i na coś czekałem. Ale chyba nie na skazańców. Obudziłem się, gdy coś
miękkiego dotknęło mojej twarzy. Otworzyłem oczy. Szary kot siedział koło mnie i patrzył
ciekawie. Zasnąłem ponownie. Wrzasnąłem i obudziłem się. Kot siedział nadal niedaleko
mnie. Sięgnąłem ręką, aby go pogłaskać. Odskoczył. Poczułem się samotny, opuszczony i
nieszczęśliwy. Zapłakałem, ale zaraz znowu zasnąłem.
*
1 lipca 1984 okolice Lwowa USSR.
Nazywano to miejsce Małą Ameryką. Nieoficjalnie. Faktycznie wyglądało dość
amerykańsko. Nieduże domki o elewacjach wykończonych sidingiem tonęły wśród gęstych
drzew. Pierwotną, odwieczną dąbrowę przetrzebiono przekształcając w rozległy park. Drzewa
dawały dużo cienia i nawet w najgorsze upały było tu chłodno. Liście zatrzymywały niesiony
wiatrem lessowy pył. Osiedle otaczał betonowy mur pięciometrowej wysokości. Za murem
ciągnęły się sosnowe i brzozowe zagajniki. Zagajniki otaczał pierścień jednostek
wojskowych, a całość dodatkowo chroniły setki kilometrów kwadratowych poligonu.
Ponieważ kontaktowanie się ze światem wymagałoby pokonywania kilkunastu punktów
kontroli, osada utrzymywała więź z resztą socjalistycznej ojczyzny drogą powietrzną.
Z niewielkiego lotniska startowały często awionetki i helikoptery. Blisko połowę
osady zajmował dziwny betonowy budynek, zagłębiony częściowo w ziemię. Na jego dachu
położono grubą warstwę gleby i zasadzono cały las. Miedzy drzewami zawieszono druty i
puszczono nimi prąd o wysokiej częstotliwości. Tajemnic budynku nie był w stanie rozgryźć
żaden wraży amerykański satelita. Wewnątrz mieścił się Instytut. Wszyscy mieszkańcy osady
pracowali w Instytucie. Część domów zajmowali emeryci, którzy przestali pracować w
Instytucie. Nieliczni pracownicy mieli dzieci, które uczyły się w specjalnej szkole, by w
przyszłości pracować w Instytucie.
Semen Miszczuk, genialny mikrobiolog, siedział w salonie przy komputerze. Teraz,
gdy wreszcie zaczął do czegoś dochodzić nie odrywał się od pracy nawet w domu, robiąc
tylko kilkugodzinne przerwy na sen. Cząsteczka DNA, którą wyświetlił różniła się zasadniczo
od ludzkiej. Obok wisiały, wolniutko obracając się na kolorowym ekranie monitora,
cząsteczki DNA konia i psa.
- Cholera - mruknął sam do siebie. - Jasna cholera. Dlaczego wcześniej na to nie
wpadłem? No cóż, nikt nie uczył nas wyższej genetyki...
Łucja trzymając w smukłych dłoniach dzbanek z wodą wśliznęła się do pokoju.
Zaczęła podlewać dużą palmę. Odbijała się w filtrze monitora. Semen uśmiechnął się lekko.
Była urocza.
Rozległ się melodyjny gong przy drzwiach. Otworzył syn Semena - Ihor. Po chwili do
gabinetu weszli dwaj mężczyźni w mundurach KGB. Miszczuk przerwał porównywanie
cząstek i odwrócił się w ich stronę.
- Tak? - zagadnął. - Czym mogę służyć?
Wyższy, pułkownik, chrząknął.
- Semenie Pawłowiczu, dyrektor Ławrenko zadecydował, że trzeba przejść wreszcie
do etapu drugiego.
Twarz Miszczuka stężała.
- Materiał dojrzał - pułkownik machnął ręką w stronę Łucji. - Musimy przeprowadzić
eksperymenty toksykologiczne i krzyżowania z homo sapiens.
Omal nie zemdlał. Nie usłyszał jak dzbanek wyślizguje się z rąk córki i roztrzaskuje o
kamienną posadzkę.
- Protestuję - powiedział. - Procedura podejmowania decyzji w instytucie wymaga
mojej zgody.
- Gdy przed czternastu laty oddawaliśmy ją twojej żonie na wychowanie zobowiązałeś
się wydać materiał do badań na pierwsze żądanie profesora.
Łucja zbladła i padła na podłogę prosto w kałużę wody i odłamków szkła. Semen
uśmiechnął się jednym kącikiem ust. Uspokoił się.
- Myślę że będę musiał zastosować procedurę odwoławczą. - powiedział podchodząc
do ściany.
Mieszkańcy osady lubili antyki. On nie podzielał ich pasji. Na ścianie wisiał tylko
jeden stary miecz samurajski, zdobyty przez jednego z jego przodków w 1905 roku w
Mandżurii.
- Nie możesz się odwoływać - warknął towarzyszący pułkownikowi mężczyzna. - Ta
decyzja jest ostateczna.
- Ostateczna - powtórzył kładąc dłoń na rękojeści.
Trudno jest ściąć dwie głowy za jednym zamachem, ale jemu się udało. Krew
pułkownika splamiła sufit. Biolog upuścił miecz i podbiegł do Łucji.
- Wszystko w porządku? - zapytał.
Kiwnęła głową. W oczach miała pustkę. Z szuflady za nią wyjął pistolet z tłumikiem i
odbezpieczył go. Pudełko z nabojami wysunęło mu się z dłoni i upadło na podłogę. Schylił się
po nie. To uratowało mu życie. Kula wymierzona w jego głowę uderzyła w ścianę. Odwrócił
się. Strzelał do niego Ihor.
Jego własny syn. Jedynak, następca, podpora starości kontynuator rodu i badań... Ich
spojrzenia spotkały się. Wzrok Ihora był zimny. Ponownie nacisnął na spust. Pocisk szarpnął
ojca za kołnierzyk marynarki ale szczęśliwie ominął szyję. Miszczuk wystrzelił. Chłopak
trafiony precyzyjnie w środek czoła padł na wznak. Koniec. Opuścił broń. Łucja patrzyła już
prawie przytomnie.
- Nie jestem twoją córką - szepnęła.
- Jesteś. Może nie masz mojej krwi ale jesteś. Czytałem ci bajki na dobranoc.
Patrzyłem jak rośniesz.
- Jestem materiałem. Owocem jakichś waszych obłąkańczych badań...
- Jesteś moją córką. Nie sądziłem, że kiedykolwiek zrealizują tą część planów.
Sądziłem, oszukiwałem się. Ale miałem nadzieję.
- Domyślałam się. Te dziwne zachcianki... Trawa... Kim jestem? I co teraz?
- Jesteś moją córką, a resztę spróbuję ci wyjaśnić, w jakimś stosowniejszym
momencie.
Podniósł broń i jednym strzałem roztrzaskał komputer. Trzy pudełka dyskietek cisnął
do kominka. Zaskwierczał płonący plastik.
Piętnaście lat pracy diabli wzięli - pomyślał.
Poczuł dziwną ulgę.
- Musimy uciekać. Pojedziemy na lotnisko i porwiemy samolot.
- Nie uda się.
- Dlaczego nie? Nie spodziewają się. Trzeba spróbować.
Podniósł ją ziemi. Słaniała się na nogach. Z podręcznego laboratorium zabrał
walizeczkę z kilkoma probówkami. Przeszli koło pozbawionych głów ciał. Ich buty
zakląskały na kałuży krwi, zostawiały potem krwawe ślady. Ihor patrzył w górę szklistym
wzrokiem.
- Zabiłeś ich - powiedziała.
Głos bardzo jej drżał.
- Po to właśnie, między innymi, ma się rodziców.
2 lipca 1984. Sobota. Bodo Norwegia.
Przebudzenie nie należało do specjalnie przyjemnych. Mimo koca zmarzłem na kość.
Moje ubranie, podobnie zresztą jak i wszystko wokoło było mokre, a raczej wilgotne, jak
gdyby polizane wielkim jęzorem. W dodatku, coś okropnie uwierało mnie w plecy. Sięgnąłem
ręką i wydobyłem spod siebie pistolet zawinięty w kawałek brezentu. Pojęcie o rodzajach
broni miałem nikłe, ale ten typ akurat znałem. Mały kobiecy rewolwer produkowany w Belgii
pod koniec wojny. Strzelał nabojami tego typu jak do sportowego karabinka. Ołowiany
czubek bez stalowego płaszcza. Mimo niewielkiego kalibru wyrywał w ciele potężne dziury.
Schowałem znalezisko pod dywan, odkładając na później sprawdzenie, czy działa.
Popatrzyłem na swoje dłonie. Były potwornie brudne. Rozejrzałem się po pokoju, do
którego rzucił mnie wczoraj los. Pomieszczenie miało wymiary około dziesięć na pięć
metrów i panował w nim potworny bałagan. Meble zwalono na stos. Pomiędzy nimi
poniewierały się stosy książek. Książki były zawilgłe i przedstawiały sobą obraz nędzy i
rozpaczy. Większość sprzętów rozpadała się w rękach. Próchno, ale na szczęście nie
widziałem nigdzie śladów obecności korników. Może było tu na nie zbyt zimno? Po
pobieżnym zlustrowaniu pomieszczenia ruszyłem na podbój domu.
Czułem się trochę jak poszukiwacz skarbów, choć wszystko wskazywało na fakt, że
ANDRZEJ PILIPIUK NORWESKI DZIENNIK TOM I UCIECZKA
DOM NAD MORZEM Pewien odsetek osób, zdarzeń i faktów jest autentyczny. Wszystkie nazwy geograficzne, oraz część szczegółów umożliwiających identyfikację zmieniono, aby chronić niewinnych... Wszelkie poszukiwania opisanych miejsc i osób uznać należy za niewskazane, a przy tym niebezpieczne. Prolog Drewniane domy, gdy są przez dłuższy czas niezamieszkiwane, szybko niszczeją. Czasem wystarcza kilka miesięcy, aby całkiem solidna konstrukcja zaczęła się rozsypywać. Na północ od miasta Bodo w norweskiej Laponii stał nad brzegiem morza taki właśnie drewniany dom. Budynek wzniesiono na szczycie niewysokiego urwiska. Od tyłu otaczał go las. Dom stał pusty przez trzy lata. Zimą mróz trzymał go w stalowym uścisku, lecz gdy nadchodziła wiosna, będąca w tej części świata porą wichrów, deski zaczynały ponuro klekotać pod uderzeniami nawałnicy. Wiatr wdzierał się przez szpary do wnętrza i hulał po pokojach. Deszcz wpadający przez dziurawy dach powodował zacieki na ścianach. Na podłodze pojawiła się gdzieniegdzie pleśń. Gdy wiał wiatr, wiązania belek skrzypiały. Nikt tu nie zachodził, jedynie od czasu do czasu pojawiała się na tym brzegu samotna postać ornitologa lub leśnika. Dom konał. Ostatkiem sił czekał na człowieka, który podźwignąłby go z ruiny. * Wojsławice, woj. Chełmskie. Dwa lata wcześniej. Dwadzieścia cztery kilometry na południe od Chełma przy szosie prowadzącej na Zamość leżą Wojsławice. Na co dzień - niewielka senna prowincjonalna wioska. Kiedyś była miastem, jednak utraciła prawa miejskie po powstaniu styczniowym. Utrata praw nastąpiła głównie za sprawą niejakiego Hanusza Paczenko, który mimo iż był prostym chłopem zebrał spory oddział i w okolicach miasteczka stoczył zwycięską potyczkę z Rosjanami. Pech chciał, że nieliczni ocaleni z pogromu wrócili jakiś czas później, wiodąc za sobą oddziały przysłane z Chełma w celu ukarania buntowników. Hanusz Paczenko pozostał na posterunku i miał okazję stać się pierwszym, lecz nie ostatnim członkiem rodu, który poległ w walce. Jego sukcesorom zdarzało się to odtąd często i jedynie wysokiemu przyrostowi naturalnemu zawdzięczać należy fakt, że ta szlachetna
rodzina nie została doszczętnie wytępiona i jeszcze pod koniec dwudziestego wieku pewni jej przedstawiciele odegrali swoją skromną rolę w budowaniu historii. Przez pięć pokoleń Paczenkowie trzęśli wsią i okolicą. Członkowie rodu chętnie angażowali się w rozliczne burdy o charakterze zarówno lokalnym jak i międzynarodowym. Nie do końca zdefiniowana przynależność narodowa rodziny, sprawiła że po zakończeniu drugiej wojny światowej wszyscy niemal jej członkowie wylądowali daleko za kołem podbiegunowym i przez następne lata rzadko dawali oznaki życia. W Wojsławicach, a raczej w otaczających miasteczko lasach, pozostał tylko Józef. Wykopane w ścianach lessowych wąwozów bunkry opuścił dopiero po amnestii w 1956 roku. Rodzina cieszyła się, jak już wspomnieliśmy, odpowiednią renomą. Mieszkańcy Wojsławic snuli przy wódce opowieści o kilkunastu spalonych chałupach, o kilku osobach, które usiłowały bruździć i zniknęły jak kamień rzucony w wodę. Byli i tacy, którzy mówili szeptem o zakopanych na ogrodzie Paczenków nieboszczykach, wśród których znajdować się mieli czterej gestapowcy, trzej volksdojcze, oraz kilku pracowników NKWD i UB. Gdy stary Józef wyszedł z lasu poprzedzała go tak ponura sława, że Polak, który zajął jego gospodarstwo w ciągu kilku godzin spakował cały dobytek i rodzinę na wóz, po czym zniknął. Osiedlił się aż pod Szczecinem. Józef nie ścigał go. Miejscowa policja nie miała jakoś odwagi na przekopanie ogrodu i zbadanie pogłosek. Fakt, że przez czterdzieści, wówczas, lat istnienia posterunku w miasteczku bez śladu zniknęło także kilkunastu jego pracowników, działał odstraszająco. Ale w połowie lat osiemdziesiątych w Wojsławicach nie było już Paczenków... Pomińmy tą niewielką dygresję. W roku, w którym rozgrywają się opisane poniżej przypadki, wskutek ludzkiego niedbalstwa i nikłych środków finansowych, przeznaczonych na renowację starego systemu rowów melioracyjnych, odprowadzających nadmiar wody z leżących na północ od osady łąk, nastąpił powrót do stanu sprzed melioracji. Łąki zamieniły się tej wiosny w obrzydliwe trzęsawisko, które w środku lata, gdy rozgrywa się nasza opowieść, zdążyło odrobinę podeschnąć. Na północ od miasteczka droga prowadząca do Chełma rozwidla się. Koło rozwidlenia stoi tabliczka: Czarnołozy 2 Km Od tabliczki na zachód biegnie nitka asfaltowej szosy, tak wąskiej, że gdy dwa kombajny mają się na niej minąć zbiega się okoliczna dzieciarnia i przyjmuje zakłady, który z nich wyląduje w rowie, choć gwoli ścisłości należy zaznaczyć, że najczęściej sytuacja jest
remisowa. Po lewej stronie szosy znajdują się wspomniane wyżej łąki, po prawej pola podchodzące aż pod ścianę lasu. Mniej więcej w połowie drogi od tabliczki do wsi znajduje się niewielki suchy cypel wcinający się kilkadziesiąt metrów w bagno. Tego lata z racji zabagnienia cypel ten stał się czymś w rodzaju półwyspu. To właśnie miejsce wybrali sobie na obóz harcerze. Nie wnikając w ich przynależność do jakiegoś konkretnego hufca nadmienimy, że zachowywali się w sposób uwłaczający dobremu imieniu swojej organizacji. Palenie i picie można by im ostatecznie wybaczyć, ale druhowie popełnili szereg innych czynów nie do końca akceptowanych przez społeczeństwo, jak na przykład wyprawa na jabłka (oczywiście cudze) w środku nocy, czy udział w zabawie wiejskiej. Zabawy były organizowane we wsi raz na jakiś czas, to znaczy, gdy organizatorom udało się wmówić miejscowej milicji, że ta impreza nie będzie miała tak burzliwego przebiegu, jak dotychczasowe. Zapewnienia te były zazwyczaj gołosłowne, bowiem ludzkości nie udało się jeszcze opracować metody uspokajania bawiącego się tłumu. W każdym razie ta zabawa była typową dla tych stron miłą imprezą folklorystyczną. W ruch poszły łańcuchy od krów, butelki, ponadto rozebrano kilka okolicznych płotów. Harcerze jednak nie uszanowali miejscowych zwyczajów i użyli gazu łzawiącego w dużej ilości, co wywołało wśród tubylców skrajne oburzenie, bo jak to tak można, broń masowej zagłady na zupełnie spokojnej dyskotece. Tak więc już następnego dnia padła propozycja, aby podłych wrogów pozbawić skalpów. Propozycja spotkała się z wyjątkowo ciepłym przyjęciem. Noc była ciepła i bezksiężycowa. Nad bagnem snuło się trochę mglistych oparów. Dwaj wartownicy patrolowali granicę obozowiska. Nic nie wskazywało by groziło im jakiekolwiek niebezpieczeństwo. - Nudno, cholera - powiedział jeden z wartowników do drugiego. - Nudno - potwierdził zagadnięty i ziewnął. Odwrócił się w stronę łąki nagle poczuł, że serce zjechało mu do gatek. - O kur...czątko! - zdołał z siebie wykrztusić. Widok, który ukazał się jego oczom był przerażający i fascynujący zarazem. Przez łąki galopowała na koniach banda miejscowych. W łapach trzymali pochodnie. Wartownik porwał sygnałówkę i zatrąbił na alarm. Tubylcy odpowiedzieli skowytem tak strasznym, że kilku mniej odważnych druhów zaszyło się w krzakach koło latryny. Zastępowy wybiegł z namiotu z rakietnicą w dłoni. Na widok nadciągającej „kawalerii” zbladł, zaraz jednak opanował chęć natychmiastowej ucieczki. Wypalił racę w stronę wrogów. Nikogo wprawdzie nie trafił, ale udało mu się nader skutecznie spłoszyć większość koni. Jeźdźcy stracili wiele cennych minut, na ich uspokajanie i ponowne formowanie szyku. Przepadła przewaga
zaskoczenia. Wreszcie dopadli celu. Jednolita dotąd grupa rozdzieliła się na kilka mniejszych, które opanowały natychmiast kuchnię, magazyn i latrynę. W wielu miejscach obozu wywiązała się walka wręcz. Wódz napastników podjechał do pala z powiewającym na nim sztandarem i zdarłszy materię podpalił ją swoją pochodnią. Harcerze wpadli w szał. Wódz nie cieszył się długo swoim sukcesem, bowiem z ciemności nadleciała duża (750 gram) puszka mielonki i uderzywszy go w czoło sprawiła, że spadł ze swojego rumaka. Tubylcy przegrywali. Nie pomogło nawet to, że oddział, który zdobył latrynę, podpalił obiekt i wmieszał się do walki. Z zagajnika po drugiej stronie szosy obserwowała te wydarzenia niewielka grupka chłopców. Oni także siedzieli na koniach, lecz niewiele łączyło ich z bandą, która przybyła tu, aby siać pożogę i zniszczenie. Ci trzej sympatyczni młodzieńcy przybyli tu jedynie w tym szlachetnym celu, aby zrabować harcerzom ich sztandar i wymienić go później na jakiś niewielki okup. - Co robimy? - zapytał Maciej Wędrowycz, wnuk znanego w całej okolicy egzorcysty amatora, którego zejście ze świata rok wcześniej wprawiło większość autochtonów w stan euforii. - Uważam, że powinniśmy pomóc naszym. - Naszym? - zdziwił się Paweł Norwicki. - Ja się nie poczuwam do jakichkolwiek związków z tą dziczą. Na jego twarzy zagościł wyraz odpychającej pogardy. Wodnisto błękitne oczy Maćka rozbłysły w ciemności spod grzywy popielatożółtych włosów. - Jakby nie było, poddani twojego pradziadka. - Tak, ale w 1918 roku majątek wrócił w ręce hrabiego Poletyłły. Zresztą poddanymi nie byli nigdy a zachowali swoją nienawiść do tej pory. Paweł miał ciemne włosy, przenikliwe spojrzenie, a na jego twarzy gościł wyraz lekkiego zakłopotania. Był nieco wyższy od przyjaciela, ale wzrost jego genetycznie warunkowało szlacheckie pochodzenie. Tak przynajmniej twierdził w przypływach nostalgii za dawnymi dobrymi czasami. - Pomóżmy. Walczą może trochę brutalnie, ale w słusznej sprawie - odezwał się milczący do tej pory Kurt. - Wehre das moglisch? - zdziwił się Maciek. Kurt był dziwnym przypadkiem. Czystej krwi Niemiec, trzecie pokolenie w Polsce. Jego przodkowie pochodzili z Bawarii co nadal dało się usłyszeć w jego miękkim południowo niemieckim akcencie, a po pierwszej wojnie jakoś zostali. Jego rodzina słabo władała językiem polskim, ale ludzie specjalnie im nie bruździli.
- To tutaj to robota dla milicji - stwierdził Paweł. - Dlaczego nie? - w głosie Maćka zabrzmiała ledwo uchwytna nuta buntu. Paweł był ich przywódcą od bardzo dawna, ale panowała wśród nich znaczna autonomia, zresztą nie było właściwie okazji, żeby musieli określać kto tu rządzi. Byli kumplami a ten najsprytniejszy ogłosił się szefem. Reszta odpuściła sobie ten problem. - Niech się żrą między sobą. Nie pamiętasz już, jak cię dwa dni temu wyzywali od ukraińskich świń? - Niby racja, ale... W jego oczach zapaliły się dziwne ogniki, jak gdyby tęsknoty za dawnymi dobrymi czasami, gdy jego dziadek Jakub z Józefem Paczenko, robili porządek ze swoimi wrogami ogniem, mieczem oraz inną bronią. - Dobra - podjął decyzję wódz. - Możemy ich trochę przetrzepać. Banda wyraźnie ucieszyła się na jego słowa. Trzepać wrogów. - Jaki plan? - zapytał Maciek. - I czym dysponujemy? - Ja mam trzydzieści petard własnej produkcji - zadeklarował Paweł. Lubił w wolnych chwilach pichcić różne chemiczne różności. Czasami efekty były dość przerażające. - To znaczy, że co trzecia wybuchnie... - To bardzo dobry materiał wybuchowy. Rozdzielili je pomiędzy siebie i zacięli konie do galopu. Kurt pozostał na miejscu. Nie umiał jeździć konno. Trzymał się wprawdzie jako tako w siodle, ale zazwyczaj było tak, że koń szedł w swoją stronę, niekoniecznie w tą, w którą chciał jeździec. Tym razem nie chciał iść wcale. Przyjaciele rzucili petardy, gdy byli już bardzo blisko. Wybuchła co piąta, ale i tak narobiły bigosu. Panika ogarnęła zarówno tubylców, jak też harcerzy. Ba, kto nie przeraziłby się wielkich kłębów fioletowożółtego ognia. Walka zamieniła się w chaotyczną ucieczkę we wszystkie strony. Niespodziewanie Paweł znalazł się w samym sercu bitwy, koło słupa, na którym poprzednio wisiał sztandar. Rozejrzał się z lekkim roztargnieniem i właśnie miał skierować konia na łąki, gdy nadbiegli trzej harcerze z kawałem sznura i zręcznie ściągnęli go z konia. Gdy znalazł się na ziemi otrzymał cios w głowę, który sprawił, że dalsze ciosy i kopanie podkutymi butami uszły jego uwadze. Maciek wobec liczebnej przewagi wroga wycofał się do lasu. Dwaj kumple rozglądali się za swoim szefem przez chwilę, ale nigdzie nie mogli go dostrzec. Słaba widoczność wywołana była wielkimi kłębami czarnego dymu, nie licząc zmroku. - Donerwetter - zdenerwował się Kurt.
- Gliny - zauważył Maciek. Maciek nie lubił milicji. Miał to po dziadku. W dali na szosie widać było migające światełka, które zbliżały się całkiem szybko. Rzucił ostatnią petardę, która także okazała się być niewypałem. - Pryskamy? - zagadnął Kurt. - Odprowadź konia. Ja poszukam wodza. - Zgoda. * Paweł ocknął się w bardzo paskudnym nastroju. Bolała go głowa, czuł, że ma zwichniętą rękę w łokciu, a do tego po lewej stronie klatki piersiowej czuł tępy ból w miejscu, gdzie swojego czasu miał połamane żebra. Wokoło nie było prześladowców. Nie było także przyjaciół. Od strony szosy coś błyskało na niebiesko. - Milicja - wydedukował. Poczuł nagłą potrzebę wyparowania z miejsca zajścia. Przywierając do ziemi zaczął czołgać się w stronę krzewów. Niespodziewanie uderzył głową w coś dziwnego. Owo coś była to para podkutych oficerek. Uniósł głowę i zobaczył, że należą do rosłego funkcjonariusza MO. Bronił się bagnetem wrzeszcząc, że pozabija ich wszystkich, jeśli podejdą, więc użyli gazu obezwładniającego. * Gdy radiowozy wracające z akcji wyjechały z szosy na ulicę Chełmską nastąpiły kolejne wydarzenia o gwałtownym przebiegu. Oba pojazdy jednocześnie złapały gumę. Dzielni stróże prawa wysiedli, aby sprawdzić co się stało i spostrzegli, że w ich kołach tkwią całkiem fachowo wykonane kolce z grubej blachy. Zza drzew na drogę wyjechał na koniu jakiś zamaskowany typ z karabinem w ręce. Był to Maciek. Zresztą kolce to też była jego robota. - Połóżcie się na szosie - polecił. - Uwolnijcie zatrzymanego. Nie posłuchali. Jego głos nie brzmiał poważnie. Miał dopiero czternaście lat i mówił dość piskliwie. Zaczęli biec w jego stronę. Zaciął konia nahajką i prysnął na łąki. Nie strzelali za nim. Zajęli się porzuconym karabinem. Był to stary jak świat Mosin, coniebądź zardzewiały i z przepróchniałą kolbą. Po wierzchu odpolerowano go papierem ściernym, ale oczywiście nic w nim nie działało. Mechanizmy zarosły rdzą na amen. Za to był nabity, co widać było przez przeżartą korozją ściankę magazynka. A gdy wrócili do wozu zobaczyli, że
aresztant doszedł do siebie i ulotnił się. Może gdyby przeszukali okoliczne rowy, złapali by go, ale oni mieli już dość wrażeń na tę noc. Za to następnego ranka szukali uczestników nocnej bitwy i nawet kilku znaleźli... * 30 czerwca 1984. Warszawa. Stałem przed szkołą. Patrzyłem przesz dłuższą chwilę na jej brudnożółte mury i wahałem się. Zdawałem sobie oczywiście sprawę z tego, że wahanie to jest zupełnie pozorne. Musiałem tam wejść, ale przez tą chwilę, w której wmówiłem sobie, że tak właściwie to wcale nie muszę, czułem jakąś dziwną władzę. Władzę nad sobą a może nad swoim losem. I byłem prawie szczęśliwy. A potem wszedłem. Zaraz za drzwiami czatowali dwaj dyżurni. Podli pachołkowie dyrekcji. Sprawdzali czy każdy ma obuwie na zmianę. W takim dniu. Raz w roku mogliby odpuścić, ale oczywiście nie odpuścili. Miałem na szczęście w torbie wymięte kapcie specjalnie zabrane dla pokazania im. Przepuścili. Pokręciłem się chwilę w szatni między innymi uczniami ze swojej klasy. Miałem ich gdzieś. Czułem, że są to właściwie tylko fantomy a może roboty. Nie przedstawiali sobą żadnej wartości. Mózgi jak kosmos, próżnia absolutna, wypełniona sekwencjami z meczy i umiejętnością kopania piłki. Z całej mojej klasy, jak się mogłem zorientować, tylko moje ambicje sięgały dalej niż do zawodówki budowlanej. No, ale był jeszcze rok. Cały rok czasu. A potem może pójdzie lepiej. A może coś innego stanie na drodze i wreszcie będę mógł błysnąć. Tu w tej budzie nie miałem szans. Wszystko co było inne, lepsze lub gorsze, było ścierane przez tryby machiny. Nie byłem panem swojego losu. Tłum zepchnął mnie powolutku w stronę sali gimnastycznej. Wszedłem. Sala była ogromna. Jeszcze przedwojenna. W jednym jej końcu znajdowała się scena jak w teatrze. Na scenę prowadziły wejścia z boków, ale teraz przystawiono od przodu schodki. Tam będzie stał dyrektor a potem wejdą nauczyciele. Dla uczniów została ta dolna część sali. Krzeseł oczywiście nie było. Zbyteczna fatyga. Uczniowie w odświętnych ubraniach siadali na podłodze. W kurzu i zaduchu. Może dlatego, aby nauczyciele mogli odczuć jeszcze raz swoją wyższość. Możliwe. Klasy wymieszały się. Nauczyciele wrzeszczeli starając się uspokoić gadającą bandę na podłodze. Wszedł dyrektor. Popatrzył na nas ponuro. Wydało mi się, że patrzy prosto na mnie, ale musiało to być złudzenie. Patrzył po postu na uczniów. Jego spojrzenie wędrowało, aż wreszcie zatrzymało się na woźnym. Woźny, zalany nieco, siedział w kącie sali przy krześle od pianina i drzemał. Obok stała nauczycielka muzyki. Dyrektor dał znak ręką. Dwaj nauczyciele wuefu podeszli do woźnego obudzili i wyprowadzili. Nauczycielka muzyki siadła
przy pianinie i nerwowym ruchem ręki poprawiła mikrofon. - Do hymnu - powiedział dyrektor przez drugi mikrofon. Zaskoczył praktycznie wszystkich. Nauczyciel przysposobienia obronnego biegał i starał się ustawić uczniów w rzędy. Wreszcie udało mu się. Stanęli. Kolejna komenda dyrektora sprawiła, że wciągnęli brzuchy i wyprężyli się na baczność. Nauczycielka zagrała. Hymn państowy zawsze był dla mnie zagadką. Znałem go na pamięć i nie miałem problemów, zawsze jednak gdy był śpiewany sprawiał, że w nosie pojawiały mi się delikatne ukłucia. A w oczach stawały łzy. Może to było wzruszenie? Zakończyliśmy śpiew. Dyrektor dał nam minutę odpoczynku a potem zaczęliśmy śpiewać znowu. Tym razem hymn szkoły. Hymn zbudowany był z kawałów utworów patrona tej budy. Hej kolego chwytaj za książkę. Szukaj prawdy jasnego płomienia. Szukaj nowych nieodkrytych dróg. Ucz się pilnie i świat wokół zmieniaj. Oczywiście można zmieniać świat tak jak autor wiersza Adam Asnyk, fanatyczny socjalistyczny terrorysta i poeta, jeden z inicjatorów zamachu na Aleksandra II - go jedynego demokratycznie myślącego rosyjskiego cara... Pierwsza zwrotka zabrzmiała trochę fałszywie. Wiązało się to z drobną dywersją, której dokonaliśmy swojego czasu ja i Maciek Wędrowycz z równoległej klasy. Rozprowadził mianowicie w szkole pewną ilość odpisów mojej własnej wersji hymnu, stąd część dzieci śpiewała mrużąc oczy ze złośliwej radości trochę co innego: Hej kolego chwytaj za bombę. Szukaj wiedzy jasnego płomienia Szukaj nowych nieodkrytych dróg Ucz się pilnie, by świat zrównać z ziemią Nauczyciele jeszcze się nie skapowali, że coś nie gra, ale było to tylko kwestią czasu. Nie ta uroczystość to następna. Drugiej zwrotki o tym, jak to szkoła nauczy ich być dobrymi Polakami nie udało się zmienić. Za trudna. Po śpiewach dyrektor pozwolił usiąść i teraz zaczynała się najciekawsza część imprezy. Szef tego cyrku odczytywał długi rząd cyfr, z których wynikało, że średnia ocen zwiększa się, ilość zimujących zmniejsza i w ogóle z roku a rok jest coraz lepiej i lepiej i niewątpliwie wkrótce szkoła ta stanie się najlepszą w stolicy, a może i na całym świecie. Nie wspomniał o dwu uczniach, którzy nie wytrzymali stresów nauki i wylądowali w wariatkowie. Moja twarz wyrażała zachwyt. Tak było bezpieczniej.
Kontrolowanie mimiki stało się odruchem. Będąc w szkole z reguły uśmiechałem się, dzięki czemu nauczyciele brali mnie powszechnie za nieszkodliwego przygłupa i nie gnębili specjalnie. Wychowawcy poszczególnych klas weszli na scenę. Teraz zaczynał się obrzęd uświęcony już kilkuletnią tradycją. Woźne spuściły ciężkie ciemne kotary na okna. Reflektor punktowy wypożyczony przez ojca jednej z absolwentek z telewizji oświetlił scenę. Drugi snop światła wywołał z mroku drewniane schodki. - A teraz przystąpimy do nagradzania i karania - oświadczył dyr. - Najpierw obowiązki potem przyjemności. Wydobył z kieszeni kartę papieru. - Lista osób, które nie zostały promowane - odczytał z namaszczeniem. Lista liczyła ponad dwadzieścia nazwisk. Sporo jak na pięć równoległych klas siódmych. Sporo jak na szkołę, która wkrótce miała stać się najlepsza na świecie. - Ale to im musi psuć statystykę. - mruknęła jakaś dziewczyna siedząca obok poprawiając fryzurę. Odetchnąłem z ulgą. Moje nazwisko nie padło. Zawsze bałem się tego momentu. Teoretycznie nic się nie mogło stać. Znałem swoje oceny. Doskonale znałem. Ani jednej wyższej niż dostateczna. Nie, w tym roku dostałem piątkę z plastyki. No tak. Pierwsza jak do tej pory piątka z czegokolwiek. Dyrektor zaczął odczytywać listę uczniów, którzy otrzymali świadectwa z czerwonym paskiem, a co za tym idzie, także nagrody. Wyczytany biegł niemal kłusem do schodków i wdrapywał się po nich do góry w zalane światłem regiony przeznaczone dla nielicznych wybrańców. Założę kiedyś prywatną szkołę to tak to właśnie będzie wyglądać - pomyślałem. - Tylko że ja to zrobię na wolnym powietrzu w nocy i uczniowie będą trzymali pochodnie a mury zamku zatrzęsą się od ich głosów. Zresztą kogo stać na posyłanie dzieciaków do prywatnych szkół? W Polsce i tak nie pozwolą mi takiej otworzyć... Wybrańcy maszerowali w potokach światła na górę i tworzyli jeden długi rząd. Dyrektor ściskał im dłonie i wręczał książki. Wreszcie uroczystość dobiegła końca. Odsłonięto okna. Wychowawcy wyłapywali swoich uczniów. Czas i na mnie... Poszedłem ponuro za panią Pszczółką. Weszliśmy do klasy. Kilku lizusów zaczęło pchać się z kwiatkami, inni z paczkami kawy. Ja nie miałem nic... Bo i skąd? Pachołki - pomyślałem. - Podlizują się i podlizują a ona i tak nie bierze sobie tego do serca. Tracą tylko ich rodzice dolary w Pewexie i niczego to nie zmieni. Pachnące mydło i kawa. A od nowego roku szkolnego znowu klasówki i pisanie daty
po rosyjsku na tablicy. I znowu dwóje. Aż do skutku. Potem pomyślałem, że tak na dobrą sprawę to sam mógłbym dać coś na rozpoczęcie roku. Jakiś mały niezobowiązujący prezent. Pochwyciłem na sekundę jej taksujący wzrok. Wiedziała, że jak zwykle nic dla niej nie mam. Byłem spalony do końca pobytu w tej szkole. Na zawsze. Nic by mnie nie uratowało. Nawet worek kawy. Pszczółka odesłała gestem suplikantów na miejsca. Najpierw musiała wygłosić kazanie. - Drogie dzieci - zaczęła. - Spotykamy się po raz ostatni w tym roku szkolnym. Szkoda, że nie po raz ostatni w ogóle. Mogła by sobie wyjechać do Związku Radzieckiego na szkolenie i zostać tam na zawsze w kopalniach złota - pomyślałem. - Więc zanim się rozstaniemy chcę zwrócić waszą uwagę na parę rzeczy. Czy Koćko mnie słucha? Paweł Koćko to ja. Zawsze, gdy mówiła do mnie po nazwisku wróżyło to poważne kłopoty a tego dnia jak na złość nie miałem nic co mógłbym poczytać sobie na korytarzu. - Oczywiście, że słucham proszę pani - powiedziałem wstając. - No, mam nadzieję. A więc drogie dzieci, na wakacjach spotkać was może wiele niebezpieczeństw, z których nawet nie zdajecie sobie sprawy. Tak oczywiście mamy po trzy latka i opuszczenie piaskownicy jest dla nas śmiertelnym zagrożeniem - przedrzeźniłem ją w myślach. - Lubicie chodzić po lesie... - (chyba tylko ja lubiłem), - ...a w lesie można zabłądzić albo spotkać dzikie zwierzęta... No tak ci neandertalczycy z miasta, z którymi chodziłem do klasy faktycznie mogą zabłądzić. - ...Leśne zwierzęta są z reguły chore na wściekliznę... Gdyby z reguły były chore na wściekliznę, to dawno by wszystkie wyzdychały. - ...A wściekliznę można wyleczyć serią bardzo bolesnych zastrzyków, więc lepiej unikajcie nieznajomych zwierząt... Tak. Serią zastrzyków. Zapomina dodać, że nawet w Czechosłowacji surowicę od dawna już podaje się dożylnie, praktycznie bezboleśnie, i tylko my jesteśmy tak zapóźnieni. - ...Bardzo niebezpieczne są wsie. Ich mieszkańcy z reguły nienawidzą obcych. Może się zdarzyć, że was pobiją albo poszczują psami... Jeśli będziecie wchodzić do ich sadów kraść jabłka, wydeptywać ścieżki przez pola, lub zachowywać się w podobny sposób. - ...Oczywiście wszelkie zabawy z ogniem są absolutnie wykluczone... Tak. Należy im zakazać. Neandertalczyk plus ogień...
- ...Uważajcie też z wodą. Wiele dzieci ginie co roku na skutek utonięcia. Pamiętajcie, żeby kąpać się tylko w miejscach do tego wyznaczonych pod opieką ratownika. Z wodą nie ma żartów. Zwłaszcza nad morzem. Pamiętajcie, żeby nie odpływać daleko od brzegu, bo może zacząć się odpływ i ściągnąć was na otwarte morze... Zwłaszcza w Bałtyku. - ...Nie jedzcie lodów z niewiadomego źródła. Salmonelloza nie śpi. Nie chodźcie sami po górach. Góry są bardzo niebezpieczne. Można spaść do przepaści albo zabłądzić... I nie karmić misiów. - To już chyba wszystko - powiedziała w zadumie i popatrzyła roztargnionym wzrokiem na klasę. Podniosłem rękę. - Tak? Słucham. - Zapomniała pani powiedzieć o niewypałach i zabawie na szosie - podpowiedziałem usłużnie. - Za drzwi! Wyszedłem i z braku innego zajęcia przyłożyłem ucho do drzwi. - Pamiętajcie, że nasza ziemia usiana jest niewypałami pochodzącymi z poprzedniej wojny światowej. Niech was ręka Boska broni brać coś takiego, a zwłaszcza wrzucać do ognia. A co się tyczy zabaw na szosie... - Znowu cię wyrzucili za drzwi? - usłyszałem sympatyczny wesoły głos. - Jak tyś to zrobił. Przecież rok szkolny już się skończył? Odwróciłem się gwałtownie. Stał przede mną chłopak, mniej więcej w moim wieku. Spod grzywki żółtych włosów patrzyły zuchwale błękitne oczy. Jego szerokiego, szczerego słowiańskiego uśmiechu nie można było zapomnieć. Druga z zakał tej budy - Maciek Wędrowycz. Rozmawialiśmy ze sobą kilkukrotnie w stołówce. - Wyrzucili - mruknąłem. - Ciebie też? Czasami spotykaliśmy się na korytarzu, gdy wylatywaliśmy obaj jednocześnie. Śmiał się, że to telepatia... - Nie, ja poszedłem po kredę - pokazał mi kilka kawałków trzymanych w dłoni. - Ale chyba zabłądziłem po drodze. A może nie mogę znaleźć woźnego? Chyba to drugie wyjaśnienie będzie bardziej prawdopodobne. Jutro wakacje... - Aha - zgodziłem się. - Wyjeżdżasz gdzieś? - Tak, i to daleko, jak najdalej od tego syfu - klepnął ścianę. - A ty?
- W tym roku nic się nie szykuje - powiedziałem. Kiwnął głową. - Pokaż mi swoją dłoń - powiedział. - Lewą. - Jesteś wróżbitą? - Chiromatą. Nie, nie jestem. Ale dziadek trochę mnie nauczył na ten temat. To był zabawny staruszek. Nie miał linii bogactwa więc wypił piwo, stłukł flaszkę i kawałkiem szkła poprawił sobie ścieżki losu wypisane na dłoni. Uśmiechnąłem się. - No nie jest źle, tylko linia życia coś krótka - powiedział w zadumie. - Widzę tu książęcy diadem i daleką podróż. Gdy spotkamy się ponownie, powiesz mi czy się sprawdziło. Teraz niestety muszę lecieć... - Nie ma tam nic o odzyskiwaniu pamięci? - rzuciłem za oddalającym się. - Było coś - odpowiedział wesoło, - ale w pośpiechu nie zdołałem odczytać... Poszedł. * Ręce pokryły mi się kroplami potu. Czerwcowe słońce stało wysoko. Powietrze było ciepłe, zupełnie jak zupa. Papier świadectwa szkolnego pod wpływem wilgoci pomarszczył mi się w miejscu gdzie trzymałem. Wiatr gonił po niebie białe chmury. Miałem ochotę rzucić się na ziemię i leżąc na wznak obserwować ich gonitwę. Pozbyć się za ciasnych tenisówek, pobiec na bosaka po miękkiej jedwabistej trawie. Chciałem poczuć się wolny. Ukończyłem siódmą klasę podstawówki. Właśnie zaczęły się wakacje. Krzywy chodnik, ułożony z popękanych płyt. Skrzypnięcie zardzewiałej furtki. Dom dziecka wyrósł przede mną. Drzwi także zaskrzypiały. Trzeba by naoliwić. Korytarzem przechodził chłopak ze starszej grupy. - Kociooki, dyr cię woła - rzucił od niechcenia. Idiotyczne przezwisko, nigdy nie doszedłem czy stworzyli je od mojego kretyńskiego nazwiska, czy może od kształtu moich źrenic. Mus to mus. Poszedłem. Po drodze spotkałem jeszcze ze trzy osoby. Wszystkie powtarzały mi to samo. Dotarłem do drzwi i zapukałem. - Wejść - rozległo się ze środka. Wszedłem jak automat. Dyrektor siedział za biurkiem. Na mój widok uśmiechnął się z przymusem. - Siadaj - wskazał mi krzesło. Usiadłem. Moje świadectwo położyłem na biurku Rzucił na nie przelotnie okiem. - Paweł Koćko - przeczytał. - Słabo poszło - przeleciał wzrokiem wypisane po drugiej
stronie oceny. - Ale to już nie ma znaczenia. Z szuflady wyjął kopertę. Bawił się nią przez chwilę. - Co sobie przypomniałeś? - zapytał. - Nic nowego. Padający deszcz, pokój z lamperiami pomalowanymi olejną farbą. Szpital. - Nic wcześniej? - Nic. Bawił się w milczeniu kopertą. Wreszcie wyjął z niej fotografię. Rzucił na stół. Podniosłem ją do oczu. Człowiek na zdjęciu był do mnie trochę podobny. - Kto to jest? - zapytałem. Westchnął. - Może oni ci powiedzą - powiedział wreszcie. - Minęły cztery lata odkąd cię znaleziono niedaleko radzieckiej granicy z rozbitą głową... - Czy on? - Jego zastrzelili a ty oberwałeś w głowę kolbą karabinu. Tak przynajmniej sądzę. Oczywiście ani nasze służby pilnujące granicy ani radzieckie z pewnością nie chciałyby cię zabić. Sadzę, że ten człowiek zaplątał się w przemyt, albo jakieś szpiegowskie historie. Gadaj zdrów. - W każdym razie oberwałeś zdrowo. Oberwałem. To fakt. Miałem lekkie zaklęśnięcie nad lewym uchem. I nie miałem przeszłości. - W wyniku ciosu nastąpiła całkowita amnezja. Przytomność odzyskałeś po trzech miesiącach. Dali ci pierwsze imię i nazwisko jakie przyszło im do głowy. Nawiasem mówiąc wybrali kompletnie idiotycznie. Potem trafiłeś do nas. Westchnął. Wyjął z kieszeni paczkę papierosów i machinalnie mnie poczęstował. Dopiero po chwili spostrzegł niezręczność sytuacji. Poczerwieniał i wsadził ją z powrotem do kieszeni. - Uczyłeś się języka od nowa. Cios w głowę wywołał rozległe uszkodzenia mózgu. Swoją drogą to dawali ci pięć procent szans na przeżycie i to tylko jako roślina... Ale to inny problem. Przed dwoma laty zjawił się u mnie facet. Wręczył mi kopertę. Opłacił ci kurs angielskiego i norweskiego. - Nigdy mi pan nie powiedział jak ten człowiek się nazywał... Dyrektor skinął głową. - Mówi ci coś nazwisko Derek Tomatow?
Pokręciłem przecząco głową. - No widzisz, nic nie straciłeś. W dziedzinie języków obcych poczyniłeś zdumiewające postępy. Derek był zadowolony. - Dowiadywał się o mnie? - Taaa. Dzwonił raz na pół roku. A dwa razy przysłał po tysiąc jogurtów czekoladowych szwedzkiej, nie, duńskiej produkcji. Pamiętasz, jedliście je wszyscy. - Przysłał jeszcze magnetowid, ale zabrali ci z ministerstwa, cholerni złodzieje. W dodatku niezbyt umiałem wyjaśnić, skąd się wziął. At, nieważne. Miesiąc temu wpadł znowu. Tym razem to dopiero będą problemy. - Problemy? - zdziwiłem się. Parsknął rozdrażniony. - Muszę upozorować twoją ucieczkę. Nie gap się tak. Moi konfidencji donieśli mi już dawno że tylko udajesz przygłupa a w wolnych chwilach czytasz podręczniki uniwersyteckie. Wytrząsnął ze złością z koperty jej zawartość. Paszport. Norweski paszport. I jakaś podłużna książeczka. - Za cztery godziny masz samolot. - Samolot? - Do Oslo. Lufthansa. Dadzą ci za darmo soczek i sałatkę z krewetek... - I wypuszczą mnie? Przecież nie mam paszportu, na wizę czeka się miesiącami zaproszenia, dewizy... Uśmiechnął się z przymusem. Otworzył paszport i pchnął go w moją stronę. Popatrzyłem. Ze zdjęcia gapiła się na mnie moja twarz. - Marcus Oseberg. - To teraz ty. Na Okęciu mówisz wyłącznie po norwesku i angielsku. Raczej po norwesku. Nie chlapnij niczego po polsku. Jesteś norweskim nastolatkiem. Synem attache kulturalnego ambasady. W razie czego żądaj norweskiego konsula. Jest wprowadzony w sprawę potwierdzi twoją tożsamość. Muszę przyznać, że udało mu się mnie zaskoczyć. - Jestem teraz szpiegiem? - Bzdura. Po prostu ten cały Tomatow dużo może. Bardzo dużo. No cóż, mnie, przyznaję przekupił. Jak się zarabia dwadzieścia dolarów na miesiąc, to dodatkowa stówka... Ech, - machnął ręką. - A na miejscu? Otworzył szeroko oczy. - A skąd mogę wiedzieć, co czeka cię tam na miejscu? - Rozmontują mnie na narządy do przeszczepów. Albo będą wyzyskiwali w fabryce. Przecież tam jest kapitalizm.
Parsknął śmiechem. - Nie inwestowaliby aż tyle. Może ten cały Derek to twój krewny? Cholera wie. - Jest tylko pewien mały problem - musnąłem dłonią moją, poszarzałą od polskich proszków do prania, koszulę. Wyjął z koperty klucz. - Przystanek drogi stąd są ogródki działkowe - powiedział. - Znajdziesz działkę numer 96. Trzeba iść od bramki na lewo a potem w pierwszą na prawo. Budka koloru obleśnie zielonego. Ten klucz otwiera kłódkę od budki. Wewnątrz czeka na ciebie garderoba. Posiedzisz w budce do godziny szesnastej - głos mu stwardniał gdy przekazywał instrukcję. - O szesnastej wyjdziesz przed bramę ogródków działkowych. Tam stał będzie samochód. Duży fiat. W środku będę ja. Zawiozę cię na lotnisko. W chwili gdy samolot odleci zgłaszam na milicji twoje zaginięcie. Kiwnąłem głową. - Nie żegnasz się z nikim. Nie zabierasz żadnych swoich rzeczy. Zresztą nie masz tu kumpli. Nie twój poziom. Cholera zawsze wyglądałeś mi na arystokratę. Ta zimna wyniosłość, nie mieszanie się z pospólstwem. At, nieważne. Może jesteś arystokratą. Sądzę, że wyjaśnią ci to tam, po drugiej stronie. Co to ja jeszcze chciałem..? Aha - podał mi saszetkę. - Zawartość twojej szuflady. Scyzoryk, zabroniłem wam chyba posiadania noży? Ogryziony ołówek, kawałek granitu, brazylijska moneta. Było jeszcze sto złotych bilonem, ale zatrzymamy. Tam gdzie lecisz te pieniądze nie mają wartości. - Tu też nie mają, ale ludzie je lubią - zauważyłem. Poweselał. - Spoko. Wszystko będzie dobrze. * Wszystko poszło dokładnie zgodnie z planem. O piątej zatrzymał samochód przed halą odlotów na Okęciu. - Podchodzisz do stanowiska piątego - powiedział. - Idź pewnie, jesteś tu nie pierwszy raz. Wypatrz w grupie ludzi lecących do Oslo ze dwie osoby i pilnuj się ich, żebyś nie przegapił odlotu. W Oslo zgłaszasz się do informacji. Czeka tam na ciebie bilet gdzieś dalej. Nie wiem dokąd. I nie chcę wiedzieć. - A co jest za odprawą? Wzruszył ramionami. - Pewnie poczekalnia. Nie wiem. Nigdy tam nie byłem. Poradzisz sobie. Teraz słuchaj bo to ważne. W Oslo musisz się zorientować pół godziny po wylądowaniu masz samolot
dalej. Bilet czeka na ciebie w informacji. Odbierzesz go okazując paszport. Kiwnąłem głową. - A tak na marginesie. Ostatnie pytanie. Ty naprawdę straciłeś pamięć? Czy może udawałeś tak doskonale przez te pięć lat? - Naprawdę straciłem. - Gówno prawda. No nieważne. Gratuluję wytrwałości, choć nie znam powodów. Dobrze, Jeszcze jedno. Nie przysyłaj mi kartki. Uciekłeś, przepadłeś, jak kamień w wodę. Zarżnęli cię narkomani w krzakach nad Wisłą i zakopali. Ja nie miałem z tym nic wspólnego. - Tak jest. Wręczył mi plik banknotów i poklepał po ramieniu. - Powodzenia. Pożegnaliśmy się i poszedłem. I wszystko okazało się łatwiejsze niż myślałem. * Niebo było czyste i prawie bezchmurne. Na wysokości dziesięciu tysięcy metrów, na jakiej leciał mój samolot wiał silny wiatr. Kołysało fest. Od czasu do czasu zdarzały się także dziury powietrzne i wówczas latałka opadała kilka, a może i kilkadziesiąt metrów w dół, a moje serce przemieszczało się z gatek do gardła i z powrotem. Widok, który roztaczał się przed moimi oczami był niewątpliwie piękny i imponujący. Przez znaczną część lotu towarzyszyły nam góry miejscami lesiste, a miejscami zbudowane z paskudnych skał. Wyobraźnia podsuwała mi obrazy mojego ciała roztrzaskującego się o nie. Jak to w górach. W dodatku byłem bardzo zmęczony. Podróż wlokła się od osiemnastu godzin, a ja nie wróciłem jeszcze do siebie po porannym wstrząsie psychicznym. Przyłożyłem czoło do szyby. Jej chłód pomógł mi zebrać myśli. Rozłożyłem na kolanach sczytaną do cna norweską gazetę młodzieżową i usiłowałem skupić wzrok na równych rządkach literek. Wreszcie udało mi się, ale po chwili pożałowałem widoków i znowu podniosłem głowę i popatrzyłem przez okno. Samolot odbił nieco na zachód w czasie, gdy czytałem i leciał teraz nad morzem, wzdłuż linii brzegu. Ponownie zagłębiłem się w lekturze. Umysł potrzebował paliwa. Nie mogłem się jednak jakoś skupić. Literki skakały mi przed oczami, a sam tekst stawał się coraz mniej zrozumiały. Głos zapowiadający lądowanie przyniósł mi ulgę. Nareszcie koniec. Zapiąłem pasy i zamknąłem oczy. Myślałem, że poczuję wstrząs, gdy koła dotkną pasa startowego, ale prawie nie poczułem. Jak się już na wstępie przekonałem, w tej całej Norwegii nie było wcale tak zimno, jak by wynikało ze słów mojego nauczyciela geografii. Nie podstawili nam autokaru. Budynki
były tuż tuż. Zaraz w holu lotniska zauważyłem, że jakiś facet mnie szuka. Stał i przypatrywał się wychodzącym. Był też drugi facet w głębi, ale on wycofał się, gdy tylko nasze spojrzenia się spotkały. - Thomas Patzchenko? - zapytał. - Nie - odpowiedziałem i chciałem go minąć, ale nie dał za wygraną tak łatwo. - Paweł Koćko? - zagadnął ponownie. - alias Marcus Oseberg. - Tak, to ja - odpowiedziałem po norwesku. - Już nie. Teraz będziesz Tomaszem Paczenką. Ach jak miło. Szkoda, że nie zapytali mnie jak chciałbym się nazywać, tylko przylepili kolejne nazwisko jeszcze idiotyczniejsze niż poprzednie. Dlaczego nie mogłem nazywać się po ludzku, na przykład Skorliński, albo Chojnacki? - Jestem Dae Glorssen, jestem pracownikiem Contenblau Corporation - przedstawił się facet. - Działam na polecenie Derka Tomatowa. Pokazał mi fotografię identyczną jak ta, którą widziałem kilkanaście godzin temu. Tomatow to też lepsze nazwisko niż Paczenko. - Miło mi poznać - podałem mu dłoń. - W takim razie proszę do samochodu. Pojedziemy obejrzeć twój dom. Przyjechał po mnie nowiutkim oplem. Wsiedliśmy i zaraz ruszył. - Powinieneś kupić sobie plan i kompas - powiedział. - W tym mieście łatwo zabłądzić. - Aha - zgodziłem się bez przekonania. Miasto było nieduże. Jakieś 50 tysięcy mieszkańców. Może trochę mniej. Ale skoro cała ludność Norwegii liczyła zaledwie około czterech milionów musiało być sporą aglomeracją. Domy były głównie parterowe a samo centrum otaczały dzielnice małych domków z ogródkami poprzecinane w niektórych miejscach pagórkami i kępami choinek. Chodniki lśniły czystością. Witryny sklepów połyskiwały jak świeżo umyte. - Więc tak wygląda kapitalizm? - zagadnąłem. - Przyzwyczaisz się. Załatwiliśmy ci tu dobrą szkołę i dla tego twojego kumpla też. A ten drugi przysłał telegram, że przyjedzie tu na dniach. - Mój kumpel? - nie zrozumiałem. - Nie mam żadnych kumpli. - Masz, masz. Dwaj mili młodzieńcy. Hrabia wiąże z nimi duże nadzieje na przyszłość. Polubicie się. - Myślałem zawsze, że przyjaciół samemu się wybiera. - Szkoda czasu - błysnął zębami w uśmiechu. - Co to za szkoła? - zapytałem.
- Średnia szkoła, odpowiednik waszego dawnego gimnazjum, albo obecnego liceum. Ta akurat jest prywatna i nastawiona na bardzo wysokie wymagania. - Dam sobie radę? - Nie doceniasz swoich możliwości. - Uczyłem się norweskiego przez dwa i pół roku po dziesięć godzin tygodniowo. Mam jeszcze dwa miesiące na doszlifowanie go. - Właśnie po to potrzebni ci są przyjaciele. Mówisz nieźle, ale gramatyka i słownictwo to nie wszystko. Jeśli nie będziesz sobie dawał rady, to skontaktuj się z hrabią, coś wykombinuje. - Jak mogę się skontaktować? - W teczce, która leży obok ciebie znajdziesz dwie moje wizytówki. Ja osobiście prowadzę filię w Tromso, ale bywam tu mniej więcej dwa razy w miesiącu. Na jednej z nich masz numer centrali, a na drugiej tutejszy. W razie czego dzwoń. Hrabia Derek sam się odezwie. Niech ci się nie wydaje, że możesz tu robić co ci się żywnie podoba. Mam swoje metody na kontrolowanie, czy nie przychodzą ci do głowy jakieś głupie pomysły. - Jak to wszystko będzie wyglądało od strony finansowej? - Nie powiedzieli ci? Pokrywamy wszystkie świadczenia, ale tylko do pewnego limitu. Jeśli zechcesz sobie zainstalować telefon, to niestety rachunki sam będziesz musiał opłacać. Zresztą i tak nie masz dokąd dzwonić. Ponadto co miesiąc w tutejszej siedzibie w kasie możesz podjąć trzy tysiące koron, na wydatki. Nie znałem kursu korony. Nic mi to nie mówiło. - A od strony prawnej? - Hrabia Derek jest twoim opiekunem. Wystąpiliśmy już o przyznanie naturalizacji. Mogą być problemy z opieką społeczną. - To znaczy? - Są tu takie trzy koszmarne babska uważające za swój obowiązek wtrącać się w życie innych ludzi. To może być czasami dość przykre. Już miałem z nimi małe starcie. Gdyby się pojawiły to lepiej byłoby, gdyby nie było cię w domu. Rozumiesz? - Tak. Zatrzymał samochód. - Jesteśmy na miejscu. Trafisz stąd do miasta? - Droga jest chyba jedna. - Tak. Coś jeszcze chcesz wiedzieć? - Właściwie to nic nie wiem.
- Resztę wyjaśnią ci kumple i hrabia Derek. Wpadnę za kilka dni zobaczyć jak sobie radzisz. Tu masz legitymację szkolną, oraz odpis aktu własności. Wystrzegaj się obcych, nie pij, nie pal papierosów, i nie rozrabiaj. OK? - Sure. Pomachał mi na pożegnanie i odjechał. Rozejrzałem się na boki. Stałem na żużlowej drodze przecinającej las. Droga była od czasu do czasu używana, o czym świadczyły ślady kilku pojazdów, które najwyraźniej niedawno tędy przejechały. Obok drogi ciągnęło się ogrodzenie z siatki. Stałem niemal dokładnie w jego połowie koło zardzewiałej bramy. W teczce pobrzękiwało coś ciężkiego. Pęczek kluczy. Kompletnie zardzewiały skobel zamykała nowiutka kłódka. Obok bramki wisiały na siatce metalowe tabliczki. Obłaziły z farby, ale co nieco zdołałem odczytać: 135 Vaser gattan. Posiadłość prywatna. Poborcom podatków wstęp wzbroniony! Obok wisiała wycięta z miedzianej blachy trupia czaszka, kolejna tabliczka. Uwaga indianie, tubylcy i inni kolorowi! Jeśli pojawicie się tu w nocy, znajdziecie się na liście do odstrzału, a waszym mięsem zostaną nakarmione wściekłe psy. Zostaliście ostrzeżeni! A nieco dalej: Nie przekraczaj tej granicy. Jeśli masz swoje życie w pogardzie to pamiętaj o swojej rodzinie. Niżej było jeszcze coś napisane, ale nie zdołałem odczytać co. Weseli ludzie tu dawniej mieszkali. Przekroczyłem granicę i ruszyłem ścieżką. Nie miałem żony, ani dzieci, a z resztą to ostatecznie ja byłem właścicielem. Mogłem się bać jedynie siebie, ale na wszelki wypadek zacisnąłem dłoń na tkwiącym w kieszeni nożu. Poprzedni właściciel nie był problemem, ale kto wiedział, kto lub co mogło się zagnieździć w opuszczonym domu. Dzicy lokatorzy, lub dzikie zwierzęta. Albo przyjaciele, których nigdy nie widziałem na oczy. Za furtką znajdowała się niewielka polanka pozarastana już samosiejkami świerków. Dalej rósł
zbity gąszcz kilkunastoletnich drzewek. Rozpoznałem choiny kanadyjskie, świerki srebrne, oraz jodły. Znaczna część drzewek była uschnięta, prawdopodobnie na skutek nadmiernego zagęszczenia. Warstwa opadłych igieł pokrywała ziemię. Byłem ciekaw, czy są tu grzyby, ale nie robiłem sobie zbyt dużych nadziei. I tak nie znałem się na grzybach. Ścieżkę odnalazłem łatwo pomimo podniesienia się poziomu gruntu. Korzenie drzew powyrywały płytki chodnikowe, które sterczały pod różnymi dziwnymi kątami ze ściółki. Poszedłem tym tropem. Drzewa stały się grubsze, a las mniej zbity. Kawałek dalej jednak znowu zaczęły się gęste choinki. Przedzierałem się przez nie, jak okręt przez fale i dość niespodziewanie wyszedłem nad morze. Ziemia, po której szedłem zamieniła się w litą skałę, która kawałek dalej opadała niewysokim urwiskiem w zielonkawo niebieskie wody niewielkiej zatoczki. Stanąłem oczarowany widokiem. Po prawej stronie zatoczka wyglądała niemal jak fiord z pocztówki. Ostre skały opadające piętnastometrowym urwiskiem do wody. Po lewej brzeg był znacznie niższy. U stóp skarpy zbudowanej z kamiennych bloków różnej wielkości znajdował się wąski pasek żwirowatej plaży. Na szczycie urwiska rosły świerki, niewielkie i poskręcane na skutek wiatrów. A potem zobaczyłem dom. W pierwszej chwili pomyślałem, że zaszła jakaś pomyłka, ale zaraz odrzuciłem to przypuszczenie. To nie była pomyłka. Dom stał na krawędzi urwiska prawie dotykając do niego jedną ścianą. Był bardzo stary i bardzo zrujnowany. Z dachu pozostał jedynie szkielet. Ze ścian odpadały deski. Okna, o dziwo z szybami, spaczyły się i widać było szerokie na palec szpary pomiędzy nimi a framugą. Całość miała smutny głęboko szary kolor i sprawiała przygnębiające wrażenie. Zamyśliłem się głęboko. Postanowiłem na początek dostrzec w tej ruinie jakieś pozytywne strony. Nie była przechylona, co wydawało się świadczyć o mocnej konstrukcji i to było właściwie wszystko. Cała reszta szczegółów podnosiła włosy na głowie. - Trzeba będzie zwiedzić to od środka - powiedziałem sam do siebie. - Może jeszcze się coś wyklaruje. Drzwi znajdowały się w ścianie frontowej i dotrzeć można było do nich jedynie po wąskiej półce skalnej. Nie stanowiło to specjalnego problemu, bowiem w ścianie było dużo dziur zapewniających wygodne uchwyty dla rąk. Dotarłem bez przygód do drzwi. Ktoś musiał niedawno przebyć tą drogę, bowiem zamknięte były na zupełnie nowy zamek. Drugi z kluczy pasował. Przekręciłem go, potem nacisnąłem klamkę i pociągnąłem. Otwierały się na zewnątrz. Nie chciały jednak tak łatwo się poddać. Z przeraźliwym zgrzytem uchyliły się o parę centymetrów. Dalej nie miały ochoty. Szarpnąłem potężnie. Drzwi odpadły od framugi i
pociągnęły mnie do wody. Uderzyłem ciężko plecami, dwa metry niżej i zapadłem się w chłodną ciemność. Przekręciłem się rozpaczliwie, tracąc wiele cennego powietrza i wróciłem na powierzchnię. Ubranie namokło oczywiście natychmiast, skrępowało moje ruchy, wciągało mnie w dół. Nie pływałem nigdy dobrze, byłem samoukiem, ale jakoś udało mi się dopłynąć do skały, w którą czyjaś litościwa dłoń powbijała metalowe klamry. Zacząłem się wspinać ku górze. Piąta z kolei była tak zardzewiała, że złamała się pod moim ciężarem i wisiałem przez chwilę na jednej ręce, ale jakoś wdrapałem się aż do progu. Wszedłem do domu. Wrażenie jakie odniosłem wewnątrz było jeszcze bardziej przygnębiające niż na zewnątrz. Podłoga załamywała się pod stopami. - Jest tu kto? - zawołałem w półmrok. Odpowiedziała mi nienaturalna cisza. Sufit korytarzyka, w którym się znalazłem był powybrzuszany, a deski jego groziły w każdej chwili spadnięciem na głowę. Po lewej stronie miałem dwie pary drzwi. Nie otwierały się, unieruchomione w zawiasach przez rdzę. Drzwi po prawej stronie zdołałem uchylić tylko kawałek. Na szczęście drzwi na końcu korytarza były uchylone. Przecisnąłem się przez nie i znalazłem się w rozległym pomieszczeniu. Było tu dość ciemno, bowiem okna zasłaniały jakieś szmaty, a sufit o dziwo był prawie cały. Pośrodku piętrzył się stos różnych rupieci. Ściągnąłem z siebie mokre łachy i powiesiłem je na jakichś badylach sterczących ze stosu. Na zrolowanym dywanie leżał zwinięty pled. Narzuciłem się nim. Był bardzo gruby i pachniał nowością. Obok znalazłem poduszkę. Popatrzyłem na zegarek. Na szczęście chyba nie zamókł. Pokazywał niemal północ. Popatrzyłem za okno i zrozumiałem. - Biała noc - szepnąłem w półmrok. Położywszy się na zrolowanym dywanie zapadłem niemal natychmiast w sen. Przyśniła mi się cytadela warszawska. Stałem w białogwardyjskim mundurze przed bramą straceń i na coś czekałem. Ale chyba nie na skazańców. Obudziłem się, gdy coś miękkiego dotknęło mojej twarzy. Otworzyłem oczy. Szary kot siedział koło mnie i patrzył ciekawie. Zasnąłem ponownie. Wrzasnąłem i obudziłem się. Kot siedział nadal niedaleko mnie. Sięgnąłem ręką, aby go pogłaskać. Odskoczył. Poczułem się samotny, opuszczony i nieszczęśliwy. Zapłakałem, ale zaraz znowu zasnąłem. * 1 lipca 1984 okolice Lwowa USSR. Nazywano to miejsce Małą Ameryką. Nieoficjalnie. Faktycznie wyglądało dość amerykańsko. Nieduże domki o elewacjach wykończonych sidingiem tonęły wśród gęstych drzew. Pierwotną, odwieczną dąbrowę przetrzebiono przekształcając w rozległy park. Drzewa
dawały dużo cienia i nawet w najgorsze upały było tu chłodno. Liście zatrzymywały niesiony wiatrem lessowy pył. Osiedle otaczał betonowy mur pięciometrowej wysokości. Za murem ciągnęły się sosnowe i brzozowe zagajniki. Zagajniki otaczał pierścień jednostek wojskowych, a całość dodatkowo chroniły setki kilometrów kwadratowych poligonu. Ponieważ kontaktowanie się ze światem wymagałoby pokonywania kilkunastu punktów kontroli, osada utrzymywała więź z resztą socjalistycznej ojczyzny drogą powietrzną. Z niewielkiego lotniska startowały często awionetki i helikoptery. Blisko połowę osady zajmował dziwny betonowy budynek, zagłębiony częściowo w ziemię. Na jego dachu położono grubą warstwę gleby i zasadzono cały las. Miedzy drzewami zawieszono druty i puszczono nimi prąd o wysokiej częstotliwości. Tajemnic budynku nie był w stanie rozgryźć żaden wraży amerykański satelita. Wewnątrz mieścił się Instytut. Wszyscy mieszkańcy osady pracowali w Instytucie. Część domów zajmowali emeryci, którzy przestali pracować w Instytucie. Nieliczni pracownicy mieli dzieci, które uczyły się w specjalnej szkole, by w przyszłości pracować w Instytucie. Semen Miszczuk, genialny mikrobiolog, siedział w salonie przy komputerze. Teraz, gdy wreszcie zaczął do czegoś dochodzić nie odrywał się od pracy nawet w domu, robiąc tylko kilkugodzinne przerwy na sen. Cząsteczka DNA, którą wyświetlił różniła się zasadniczo od ludzkiej. Obok wisiały, wolniutko obracając się na kolorowym ekranie monitora, cząsteczki DNA konia i psa. - Cholera - mruknął sam do siebie. - Jasna cholera. Dlaczego wcześniej na to nie wpadłem? No cóż, nikt nie uczył nas wyższej genetyki... Łucja trzymając w smukłych dłoniach dzbanek z wodą wśliznęła się do pokoju. Zaczęła podlewać dużą palmę. Odbijała się w filtrze monitora. Semen uśmiechnął się lekko. Była urocza. Rozległ się melodyjny gong przy drzwiach. Otworzył syn Semena - Ihor. Po chwili do gabinetu weszli dwaj mężczyźni w mundurach KGB. Miszczuk przerwał porównywanie cząstek i odwrócił się w ich stronę. - Tak? - zagadnął. - Czym mogę służyć? Wyższy, pułkownik, chrząknął. - Semenie Pawłowiczu, dyrektor Ławrenko zadecydował, że trzeba przejść wreszcie do etapu drugiego. Twarz Miszczuka stężała. - Materiał dojrzał - pułkownik machnął ręką w stronę Łucji. - Musimy przeprowadzić eksperymenty toksykologiczne i krzyżowania z homo sapiens.
Omal nie zemdlał. Nie usłyszał jak dzbanek wyślizguje się z rąk córki i roztrzaskuje o kamienną posadzkę. - Protestuję - powiedział. - Procedura podejmowania decyzji w instytucie wymaga mojej zgody. - Gdy przed czternastu laty oddawaliśmy ją twojej żonie na wychowanie zobowiązałeś się wydać materiał do badań na pierwsze żądanie profesora. Łucja zbladła i padła na podłogę prosto w kałużę wody i odłamków szkła. Semen uśmiechnął się jednym kącikiem ust. Uspokoił się. - Myślę że będę musiał zastosować procedurę odwoławczą. - powiedział podchodząc do ściany. Mieszkańcy osady lubili antyki. On nie podzielał ich pasji. Na ścianie wisiał tylko jeden stary miecz samurajski, zdobyty przez jednego z jego przodków w 1905 roku w Mandżurii. - Nie możesz się odwoływać - warknął towarzyszący pułkownikowi mężczyzna. - Ta decyzja jest ostateczna. - Ostateczna - powtórzył kładąc dłoń na rękojeści. Trudno jest ściąć dwie głowy za jednym zamachem, ale jemu się udało. Krew pułkownika splamiła sufit. Biolog upuścił miecz i podbiegł do Łucji. - Wszystko w porządku? - zapytał. Kiwnęła głową. W oczach miała pustkę. Z szuflady za nią wyjął pistolet z tłumikiem i odbezpieczył go. Pudełko z nabojami wysunęło mu się z dłoni i upadło na podłogę. Schylił się po nie. To uratowało mu życie. Kula wymierzona w jego głowę uderzyła w ścianę. Odwrócił się. Strzelał do niego Ihor. Jego własny syn. Jedynak, następca, podpora starości kontynuator rodu i badań... Ich spojrzenia spotkały się. Wzrok Ihora był zimny. Ponownie nacisnął na spust. Pocisk szarpnął ojca za kołnierzyk marynarki ale szczęśliwie ominął szyję. Miszczuk wystrzelił. Chłopak trafiony precyzyjnie w środek czoła padł na wznak. Koniec. Opuścił broń. Łucja patrzyła już prawie przytomnie. - Nie jestem twoją córką - szepnęła. - Jesteś. Może nie masz mojej krwi ale jesteś. Czytałem ci bajki na dobranoc. Patrzyłem jak rośniesz. - Jestem materiałem. Owocem jakichś waszych obłąkańczych badań... - Jesteś moją córką. Nie sądziłem, że kiedykolwiek zrealizują tą część planów. Sądziłem, oszukiwałem się. Ale miałem nadzieję.
- Domyślałam się. Te dziwne zachcianki... Trawa... Kim jestem? I co teraz? - Jesteś moją córką, a resztę spróbuję ci wyjaśnić, w jakimś stosowniejszym momencie. Podniósł broń i jednym strzałem roztrzaskał komputer. Trzy pudełka dyskietek cisnął do kominka. Zaskwierczał płonący plastik. Piętnaście lat pracy diabli wzięli - pomyślał. Poczuł dziwną ulgę. - Musimy uciekać. Pojedziemy na lotnisko i porwiemy samolot. - Nie uda się. - Dlaczego nie? Nie spodziewają się. Trzeba spróbować. Podniósł ją ziemi. Słaniała się na nogach. Z podręcznego laboratorium zabrał walizeczkę z kilkoma probówkami. Przeszli koło pozbawionych głów ciał. Ich buty zakląskały na kałuży krwi, zostawiały potem krwawe ślady. Ihor patrzył w górę szklistym wzrokiem. - Zabiłeś ich - powiedziała. Głos bardzo jej drżał. - Po to właśnie, między innymi, ma się rodziców. 2 lipca 1984. Sobota. Bodo Norwegia. Przebudzenie nie należało do specjalnie przyjemnych. Mimo koca zmarzłem na kość. Moje ubranie, podobnie zresztą jak i wszystko wokoło było mokre, a raczej wilgotne, jak gdyby polizane wielkim jęzorem. W dodatku, coś okropnie uwierało mnie w plecy. Sięgnąłem ręką i wydobyłem spod siebie pistolet zawinięty w kawałek brezentu. Pojęcie o rodzajach broni miałem nikłe, ale ten typ akurat znałem. Mały kobiecy rewolwer produkowany w Belgii pod koniec wojny. Strzelał nabojami tego typu jak do sportowego karabinka. Ołowiany czubek bez stalowego płaszcza. Mimo niewielkiego kalibru wyrywał w ciele potężne dziury. Schowałem znalezisko pod dywan, odkładając na później sprawdzenie, czy działa. Popatrzyłem na swoje dłonie. Były potwornie brudne. Rozejrzałem się po pokoju, do którego rzucił mnie wczoraj los. Pomieszczenie miało wymiary około dziesięć na pięć metrów i panował w nim potworny bałagan. Meble zwalono na stos. Pomiędzy nimi poniewierały się stosy książek. Książki były zawilgłe i przedstawiały sobą obraz nędzy i rozpaczy. Większość sprzętów rozpadała się w rękach. Próchno, ale na szczęście nie widziałem nigdzie śladów obecności korników. Może było tu na nie zbyt zimno? Po pobieżnym zlustrowaniu pomieszczenia ruszyłem na podbój domu. Czułem się trochę jak poszukiwacz skarbów, choć wszystko wskazywało na fakt, że