tpol1

  • Dokumenty685
  • Odsłony149 693
  • Obserwuję70
  • Rozmiar dokumentów3.8 GB
  • Ilość pobrań97 457

Andrzej Pilipiuk - Dziennik norweski 03 - Polnocne wiatry

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Andrzej Pilipiuk - Dziennik norweski 03 - Polnocne wiatry.pdf

tpol1 EBooki Andrzej Pilipiuk
Użytkownik tpol1 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 196 stron)

ANDRZEJ PILIPIUK NORWESKI DZIENNIK TOM III PÓŁNOCNE WIATRY

PROLOG Pierwszego września, w sobotę, na starej drodze łączącej Bodø i Geitvagan pojawił się zielony, nieco zdezelowany opel ascona. Znad fiordu wstawały poranne mgły, między drzewami widoczność była ograniczona do kilku metrów. Nawet mocne halogenowe reflektory niewiele mogły tu pomóc. Siedzący za kierownicą młodzieniec wyglądał na zmęczonego. Koło ust odznaczyły się dwie bruzdy, oczy straciły blask. Nieoczekiwanie po lewej stronie samochodu pojawiła się stara, zardzewiała siatka ogrodzeniowa. Kierowca wyprostował się i zwolnił. Niebawem dotarł do otwartej bramy. Zakręcił energicznie i zaparkował obok podobnego opla, tyle że białego. Cicho otworzył drzwiczki swojego wozu. Spod siedzenia pasażera wyjął odrapany nieco pistolet. Ostrożnie obszedł drugi pojazd dookoła, a potem dotknął dłonią maski. Była zimna. Spuścił powietrze w tylnym kole. Zawrócił, zamknął bramę i spiął oba jej skrzydła kłódką. Nie lubił niespodzianek. Spokojnym, miarowym krokiem ruszył przez las w stronę morza. Wiązki laserów wyglądały we mgle jak długie czerwone nitki. Przybysz westchnął z politowaniem. Przeskoczył nad dwiema, schyliwszy się, przeszedł pod trzecią. Poszukał wzrokiem kamery. Zlokalizował ją i obszedł łukiem, przedzierając się między drzewami. Czujnym spojrzeniem omiatał tonące w mlecznym oparze kępy choinek. Wszędzie panował spokój. Chłopak dotarł wreszcie nad zatoczkę. Zatrzymał się w cieniu ostatnich drzew i długo badał wzrokiem okolicę, zanim zdecydował się wyjść na otwartą przestrzeń. Przemknął chyłkiem pod ścianę domu. Po półce skalnej dotarł do drzwi. Spodziewał się, że będą zamknięte, ale nawet ich nie zatrzaśnięto. Chwiały się leniwie, poskrzypując na wietrze. Zajrzał do środka, używając lusterka. Alarm? Jest… I to nie byle jaki. Pokonanie go zajęło prawie dwadzieścia minut. Wargi wykrzywił chłopakowi złowrogi uśmiech. Wreszcie wkroczył do domu. Cisza… Pchnął ostrożnie drzwi do kuchni, a następnie zaopiekował się stojącym koło framugi sztucerem. Był tu po raz drugi w życiu, ale znał rozkład pomieszczeń. Ruszył ostrożnie dalej. W bibliotece na dwu zestawionych fotelach drzemała zwinięta w kłębek dziewczyna. Przez chwilę patrzył na nią, usiłując wydedukować, kim może być, aż wreszcie sobie przypomniał. Ingrid. Dżinsowa bluza na piersiach była rozchełstana. To i owo wychynęło na zewnątrz. Widok ten nie wzbudził w przybyszu jednak nawet śladowego zainteresowania. Przemknął obok jak duch, a podłoga nie śmiała zaskrzypieć pod jego stopami. Odwrócił się. Przez ułamek sekundy kontemplował koszmarny skórzany kapelusz zakrywający czoło dziewczyny, a potem długim krokiem przesadził drzemiącego u stóp

schodów doga i zaczął wchodzić na piętro. Pies poznał człowieka i merdnąwszy ogonem, opuścił łeb na łapy. Powiał wiatr i obluzowane deski ścian zajęczały. W górnym korytarzu było ciemno, ale przybysz bez wahania pchnął pierwsze drzwi na prawo. Tomasz Paczenko spał snem sprawiedliwego we własnym łóżku. Na kocu w jego nogach drzemał mały czarny jamnik. W zmierzwioną sierść zwierzęcia zaplątała się cała masa leśnych śmieci. Gość spod poduszki śpiącego wyjął rewolwer i otworzywszy bębenek, wysypał naboje na stolik. Jamnik przecknął się, ale obrzuciwszy znudzonym, zaspanym spojrzeniem dziwnego człeka, zapadł w dalszy sen. Przybysz kopnął stołek i umieszczona na nim blaszana miska spadła na podłogę. Zadźwięczała złowróżbnie. Pies znowu otworzył oczy, a potem pysk. Wyglądało na to, że chce szczeknąć, lecz widocznie zrezygnował, bowiem z jego zapadniętej piersi wydobyło się tylko westchnienie. Chłopak w łóżku nadal spał jak zabity. Przybysz trącił go w nos. Tomasz wykonał przez sen gest, jakby odganiał muchę, po czym leniwie otworzył jedno oko. Gość uniósł pistolet, celując w sufit. Przeładował z trzaskiem, zabezpieczył i schował do kieszeni. - I już nie żyjesz - powiedział spokojnie. - Gdyby mnie nasłali, już leżałby tu twój trup, a piętro niżej dogorywałaby twoja przyjaciółka. Dom nie jest zabezpieczony. Każdy może tu wejść. Każdy może was wystrzelać jak kaczki. W jednej chwili. Zresztą po co ja ci to mówię? Umyj się, ubierz i zejdź do salonu. Podłoga znowu nawet nie zatrzeszczała pod jego nogami. Z gracją zszedł po schodach, a potem potrząsnął za ramię śpiącą Ingrid. - Wybacz, moja droga - powiedział po norwesku, prawie bez cienia obcego akcentu. - Będę potrzebował tych foteli. Idź do kuchni, zagrzej wodę na herbatę i przygotuj śniadanie. Mogłabyś się także przebrać i umyć. - Z pewną odrazą popatrzył na jej sponiewierane dżinsy, zabłocone adidasy, z których wyłaziły brudne skarpetki, oraz powalaną błotem flanelową koszulę. Ingrid wpatrywała się w chłopaka przez chwilę ze zdumieniem, po czym wyszła posłusznie z biblioteki. Gość ustawił oba fotele przed wygasłym kominkiem i trwał czas jakiś w zadumie. Z kuchni dobiegały dziwne dźwięki. Westchnął ciężko i ruszył w tamtą stronę. Zatrzymał się w drzwiach i z rozbawieniem obserwował, jak Ingrid na kolanach zagląda pod wszystkie szafki. Wyjął z kieszeni zamek od sztucera i obojętnie rzucił na stół. - Tego szukasz? - zagadnął z kpiącym uśmiechem. - Zagrzej, proszę, wodę - przypomniał i wrócił do biblioteki. Włożył naręcze drewek do kominka, rozniecił ogień. W drzwiach stanął zdyszany

Sven. W dłoni trzymał pistolet. - Macie tu szufelkę do popiołu? - zapytał gość, nie odrywając wzroku od płomieni. - Będę też potrzebował wiadra lub kuwety i może pogrzebacza. Strażnik łowiecki przełknął ślinę. - Jak tyś tu wlazł? - zapytał po rosyjsku. - Przecież dom jest otoczony takim systemem zabezpieczeń, że nawet mysz się nie prześlizgnie! - Trzeba będzie cię wysłać, Sven, na uzupełnienie szkolenia. Zabezpieczenia pokonałem z marszu. A co będzie, jeśli oni naprawdę tu przyjdą? - Dobrze. Poprawię to. Wspominano nam, że niebawem przyjedziesz. Czy to znaczy, że już nadszedł czas? Będziemy działać według wariantu D4? - Tak. Ciii... Zaskrzypiały schody i z piętra zszedł Tomasz. Umył się i ubrał, ale nadal wyglądał na niewyspanego. - Kim jesteś? - zapytał. Gość odwrócił się w jego stronę. - Zgadnij. Gospodarz zafrasował się wyraźnie. - Zdaje mi się, że wiem... - Jestem Paweł Norwicki - oświadczył przybyły spokojnie. - Wydałem już dyspozycje, zaraz powinna być herbata i śniadanie. - Ekstra. Paweł, Pawcio, mój kumpel z dzieciństwa. - A ty jesteś Tomasz Paczenko. Co sobie przypomniałeś? - Nic. Może wreszcie dowiem się, co to za szopki? - Nie zostałem upoważniony do przekazywania jakichkolwiek informacji. Niestety. Musisz nadal ufać swojej pamięci. - Trudno ufać czemuś, co nie istnieje... - Co sobie przypomniałeś? - ponownie to samo pytanie zawisło w powietrzu. Tomasz czuł, że musi odpowiedzieć. - Nic. Tylko okruchy. - Proces odzyskiwania wspomnień utraconych na skutek amnezji pourazowej u ludzi trwa dość długo i odbywa się etapami. Zazwyczaj najpierw są przebłyski sytuacyjne, potem pojawiają się sekwencje, wreszcie niemal z dnia na dzień odzyskuje się wszystko i tylko niewielkie luki wskazują miejsca, w których zwoje mózgowe uległy nieodwracalnym uszkodzeniom. Zważywszy, ile czasu już upłynęło, trzeba się liczyć z tym, że twój przypadek

nie jest typowy. Piątego są urodziny księżniczki Tatiany. Jesteś zaproszony... - Wiem. - Ja zresztą też - dokończył. - Złapiemy tam księcia Amiredżibi, umówicie się na tomografię mózgu i EEG. W zależności od wyników podejmiemy dalsze kroki. Ingrid wniosła tacę z herbatą i dwa talerze kanapek. Paweł podziękował jej i zaprosił do stołu, ale dziewczyna speszona wycofała się do kuchni. Sven wyszedł w ślad za nią. - Kim jest ta młoda dama? - zapytał Paweł. - Chyba nie wynająłeś sobie służby? - Ingrid Roslin. Siostra Svena. - Twoja dziewczyna? - W oczach gościa błysnęło wreszcie jakieś ludzkie uczucie. - Chciałbym... Jedli spokojnie i popijali herbatę. Paweł milczał, a powieki coraz bardziej mu się kleiły. - Mam dla ciebie kilka wiadomości - powiedział wreszcie. - Ale najpierw chciałbym się przespać. Tymczasem ogarnij się trochę, bo wstyd tak wyglądać. Wyszedł.

DZIENNIK TOMASZA PACZENKI ZESZYT SIÓDMY 1 września 1984, sobota - Kim jest ten szaleniec? - zapytała Ingrid, gdy Paweł poszedł na piętro. - To mój znajomy - wyjaśniłem niechętnie. - Nie widzieliśmy się wiele lat, trochę się zmienił. - Tak czy siak, nic tu na razie po mnie - powiedział Sven i zarzuciwszy sobie sztucer na ramię, poszedł. Ingrid westchnęła cicho. - Co ci dolega? - zapytałem z uśmiechem. - Wiesz, Tomaszu… - wreszcie wymówiła moje imię poprawnie. - To jakiś dziwny typek, ten twój przyjaciel. - Dlaczego tak sądzisz? - On tu będzie teraz rządził. Ma żelazną wolę. Zagonił mnie do robienia śniadania. Wystarczyło tylko, że popatrzył mi w oczy. - Może po prostu jest hipnotyzerem? - Tobie też to nieźle wychodzi. - Uśmiechnęła się zalotnie. - Ja chyba też już sobie pójdę. - I zostawisz mnie z niebezpiecznym czarownikiem? - zdziwiłem się. - Przecież sam przed chwilą twierdziłeś, że jest twoim przyjacielem. Zabrała swój rower i pojechała. Zostałem sam. Siedziałem na progu i patrzyłem na morze liżące skałę u moich stóp. - Znowu zostałeś zabity - powiedział Paweł, stając mi za plecami. - Aha - zgodziłem się. - No to zostałem. A przez kogo, jeśli wolno zapytać? Agentura KGB nie zamordowała dotąd ani hrabiego Dereka, ani księcia Sergieja, ani cara Włodzimierza. Nie sądzę, żebym był dla niej ważniejszym celem niż oni. Nic nie wiem, nie mam pojęcia o waszych emigracyjnych knowaniach. Nie pamiętam nic, co mogłoby im się przydać. A ty zapewne nie wyjaśnisz mi nic nowego? - Trochę ci powiem - odezwał się cicho. - Choć nie powinienem. Nie sądzę, żeby Derek miał rację z tą amnezją pourazową. W twoim mózgu ścieżki nie uległy zatarciu. Straciłeś sporą część pamięci. Bezpowrotnie. Popatrzyłem na niego zaciekawiony. Wreszcie ktoś gada coś nowego. - Bezpowrotnie… Mam przebłyski. Czyli jest chyba szansa. Sam mówiłeś… Nie,

zaraz, powiedziałeś, że mój przypadek nie jest typowy. To oznacza... - Tak. Derek nie jest psychologiem, tylko archiwistą. Wie o amnezji tyle, ile wyczytał w tutejszym odpowiedniku „Domowego poradnika medycznego”. Przypominają ci się okruchy. I czego się z nich dowiedziałeś? - Niewiele. Prawie nic. Ale jednocześnie to, co sobie przypomniałem… Ojciec, siostra. Bo to chyba moja siostra? - Tak. - Wcześniej nawet nie wiedziałem, że ją mam. I to chyba… bliźniaczkę? - Tak. Widzę, że jesteś na dobrej drodze. Pamiętasz swojego ojca lub dziadka? Usiadł obok mnie. Chyba zanosiło się na dłuższą rozmowę. Wpatrzyłem się w toń wody i westchnąłem z rezygnacją. - Nie. Nic nie pamiętam. Dziewczynkę i szklaną kulę pod stołem. Coś z wczesnego dzieciństwa. I inne kawałki, które do niczego nie pasują. Gdy pojawił się Maciek, przez chwilę szło jakby lepiej, a potem znowu nic. W oczach Pawła błysnęło zaciekawienie. - To i tak sporo - mruknął. - A pamiętasz, jak miała na imię? Twoja siostra? - Nie wiem. Plącze mi się po głowie imię Łesia... - Łesia. Lubiła to zdrobnienie. Po polsku należałoby powiedzieć Ola, to zdrobnienie od imienia Aleksandra. Zacisnąłem pięści i zebrałem siły, żeby teraz jemu zadać pytanie. Ważne pytanie. - Słuchaj, czy jestem człowiekiem? - Nie. To znaczy, no cóż, w pewnym stopniu jesteś. Mniej więcej tak jak, dajmy na to, neandertalczyk. Bez urazy, nie mam tu na myśli stopnia rozwoju intelektualnego, tylko pewną odmienność fizyczną. - A wiesz może, skąd przyleciałem? - zagadnąłem ochrypłym głosem, siląc się na spokój. - Zaczekaj tu - powiedział, wstając. - Opowiem ci o tym. Za moment wrócił, niosąc atlas nieba. Przez chwilę szukał odpowiedniej strony. - Popatrz. - Wskazał mi niedużą konstelację. - To gwiazdozbiór Orła. Tu znajduje się gwiazda Altair. - Altair - powtórzyłem. - Ładnie brzmi. Gdzieś już słyszałem tę nazwę. Popatrzył na mnie uważnie. - Przypominasz sobie coś? - zapytał. - Nic. To chyba tylko luźne skojarzenie.

- Altair to jedna z najjaśniejszych gwiazd, nieba. Na razie jest w fazie ciągu głównego, ale szykuje się już powoli, aby stać się czerwonym olbrzymem. Znasz się na astronomii? To taki... - Czerwony olbrzym to gwiazda, która wypaliła już cały wodór zawarty w jądrze i teraz bierze się za hel. - Tak. Nasze Słońce też to w przyszłości czeka. No, nieważne. To będzie za pięć miliardów lat, i tak tego nie doczekamy. Słyszałeś o projekcie Ozma? - Coś mi się kołacze w głowie. Amerykański program poszukiwania rozumnego życia poza Ziemią? Nasłuch radiowy sygnałów z kosmosu? - Dokładnie. To był pierwszy projekt programu SETI. W wyniku tych eksperymentów zgromadzono ogromne bogactwo szumów i trzasków radiowych wysyłanych przez źródła leżące poza Układem Słonecznym. Już wówczas zaobserwowano znaczne nasilenie sygnałów emitowanych z tego układu. Wiadomo też, że w okolicach Altair znajduje się silne źródło fal radiowych sztucznego pochodzenia. Otrzymujemy stamtąd sieczkę sygnałów, wielokrotnie ponakładanych na siebie i zniekształconych na skutek odległości i interferencji. Istnieje pewien instytut naukowy, w którym zresztą pracuje mój ojciec. Analizuje się je od lat. Na razie bez większych sukcesów. - To znaczy, że... - Najprawdopodobniej tam, przy gwieździe Altair, znajduje się cywilizacja o nieznacznie wyższym niż nasz stopniu rozwoju. Od trzech lat odbieramy sygnały kierowane w stronę Ziemi. - Próbują nawiązać z nami kontakt? - Raczej usiłują skomunikować się ze swoimi statkami zdążającymi w naszym kierunku. Albo ze swoją agenturą działającą tutaj. Masz szczątkowy zmysł radiowy. Inni przedstawiciele Equoidae Edoni mogą mieć tę część mózgu bardziej rozwiniętą. - Jak daleko leży Altair? - Szesnaście lat świetlnych od Ziemi. - Dlaczego sądzisz, że to moi…? - To proste, Tomaszu. Altair to gwiazda trochę starsza niż Słońce. Gdyby istniała obok niej planeta zamieszkana przez istoty rozumne, to nawet przy powolnej ewolucji i cywilizacji osiągnęliby bardzo wysoki stopień rozwoju. - Stoją na nieco wyższym szczeblu rozwoju, więc już raz tu byli. Wysadzili moich przodków i odlecieli. Dlaczego nie przybywają częściej? - Może i przybywają - westchnął Paweł. - Na dzisiaj wystarczy tych rewelacji. A co do

twojego mózgu, to bez dokładnej tomografii komputerowej nie będziemy wiedzieli, co straciłeś. Książę Amiredżibi oceni stan i stopień ubytków. Bardziej wierzę jego opinii niż idiotycznym teoriom psychologicznym Dereka. - Jeszcze jedno pytanie. - Tak? - Czy mam jakichś żyjących krewnych? - Tego nie wiemy. Twój ojciec zniknął bez śladu przed pięciu laty. Ihor prawdopodobnie nie żyje. Ciągle nie możemy trafić na żaden ślad jego synów. Wciąż szukamy - powiedział z naciskiem - od kiedy dowiedzieliśmy się o twoim istnieniu. Czułem, że nie mówi całej prawdy. Zupełnie jak Derek. Postanowiłem na razie robić dobrą minę do złej gry. - Przylecą po mnie? - Wskazałem gestem niebo. - Nie wiem. Trzeba by dać im jakoś znać, gdzie jesteś. - Uśmiechnął się. - E.T. phone home… Pomyślimy o tym. Na razie trzeba będzie przystosować ten dom do nowych zadań. Kosmos może poczekać. Uniosłem brwi w niemym pytaniu. - Dowiesz się niedługo. Poza tym musimy przeprowadzić remont, i to gruntowny. Ta stara buda ledwo się trzyma kupy. To miłe dziewczątko... - Ingrid - podpowiedziałem. - Właśnie. Ingrid Roslin. Często tu bywa? - Odwiedza mnie co kilka dni. - To dobrze. W razie czego zapewni nam częściowe alibi. Chyba że… - urwał i zamyślił się. - Co ty chcesz zrobić? - zaniepokoiłem się. - Dowiesz się. Wszystko w odpowiednim czasie. Milczeliśmy dłuższą chwilę. - Masz jakieś zadania związane ze mną - zaryzykowałem stwierdzenie. - Wiele zadań. - Uczę się o tobie. Ciebie. Odruchy, sposób myślenia, działania, instynkty. Zbyt rzadko spotykam się z Derekiem. A muszę poznać takich jak ty. Poznać bardzo dogłębnie. Przestudiować, przeanalizować, wyciągnąć wnioski. - Po co? Zawahał się na moment. - Żeby umieć was zabijać - powiedział wreszcie. - Nie wystarczy pistolet czy karabin. Broń to tylko narzędzie. Walczy się głównie przy pomocy umysłu. Wiedzą, inteligencją. Dlatego właśnie wroga trzeba znać.

- Zabijesz mnie? Spojrzał ze zdziwieniem. - Po co? Nie zadałem pytań cisnących mi się na usta. Po obiedzie Paweł wsiadł do swojego opla i pojechał do Bodø. Zabrałem się z nim, postanawiając zrobić przy okazji zakupy. - Niczego sobie to miasto - powiedział, gdy podjechaliśmy do dworca. - Przejdziemy się. Nie oponowałem. Wszedł do holu i rozejrzał się wokoło. - Kamer nie ma - mruknął do siebie. Wyszliśmy na peron. Paweł omiótł wzrokiem ścianę budynku. - Tu też ich nie ma - stwierdziłem. - I co z tego wynika? - To bardzo dobrze. Teraz przejedziemy się na lotnisko. - Jest po drugiej stronie miasta - wyjaśniłem. - Zaraz obok supermarketów. - Wiem. Zaparkowaliśmy przed niezbyt dużym pawilonem. Zdecydowałem się zaczekać w samochodzie. Paweł wszedł do budynku lotniska i widocznie też szukał elementów systemu zabezpieczeń. Wyszedł po kilkunastu minutach zadowolony. - Dwie - powiedział. - Przedpotopowe zabytki. - Czemu szukasz w tym mieście kamer? - zapytałem. - Czyżby niewyżyty instynkt filmowania? - Nie. Wręcz przeciwnie. Nie lubię być filmowany. - I dlatego pakujesz się wszędzie tam, gdzie mogą cię uwiecznić. - Uśmiechnąłem się domyślnie. - Z portu raczej nie będziemy korzystali - rzucił. - I bardzo dobrze. - Przyznaj się: cierpisz na ostrą manię prześladowczą? - zagadnąłem. - Ja nie, ale nasi goście mogą ją mieć - powiedział wreszcie. - Co gorsza, w niektórych przypadkach może to być nawet usprawiedliwione okolicznościami. Co trzeba kupić? - zmienił temat. A więc będą jacyś goście… Wyciągnąłem listę zakupów i podałem mu. Przeleciał ją wzrokiem - założyłbym się, że zapamiętał od razu w całości. Zanurkował do supermarketu i siedział tam chyba z pół godziny. Ja w tym czasie podziwiałem wnętrze samochodu. W skrytce obok kierownicy leżał atlas samochodowy Norwegii. Wyciągnąłem go i machinalnie przekartkowałem. Przy niektórych miejscowościach naniesiono dziwne oznaczenia ołówkiem: A4, B7, W329...

- To zmyła - powiedział Paweł, otwierając drzwiczki. - Nie śpij, bo cię zabiją. - Jaka zmyła? - zainteresowałem się. - To proste. Jeżeli włamią mi się do samochodu, to pewnie ukradną ten atlas. Niech sobie potem dumają do upojenia. Zamyśliłem się. Trzeba było przejmować inicjatywę strategiczną. - Wiesz, co mi chodzi po głowie? - zagadnąłem. - A co, jeśli nie będą mogli złamać tego szyfru, ale zaciekawi ich do tego stopnia, że porwą cię i w jakiejś gustownej piwniczce spędzisz resztę życia, udowadniając, że to tylko zmyła? Choć zapewne koniec nadejdzie szybko... - A niech cię - westchnął. - W drogę. Objechaliśmy miasto od północy i pomknęliśmy nową drogą do Geitvagan. Oczy Pawła zimno obserwowały okolice. - Tam mieszka Ingrid. - Wskazałem dom dziewczyny. - Niezły kurnik - mruknął jakby do siebie. Nie wiem, czy był to wyraz uznania, ale tak to zabrzmiało. - Z żadnego miejsca w Geitvagan nie widać twojego domu? - Nie. - Znakomicie. Zawrócił. Pomknęliśmy starą drogą, podskakując na wybojach. - Nigdzie tu nie zamierzają się budować? - zagadnął trochę niegramatycznie. - Nic mi na ten temat nie wiadomo - odpowiedziałem. - Trzeba będzie sprawdzić na planach zagospodarowania przestrzennego. W siedzibie okręgu powinni takie mieć. Zajmę się tym. - Przyznaj się, ty chyba nie lubisz ludzi? Niechętnie skinął głową. - Ty też ich nie lubisz - odparł. - To w sumie bez znaczenia, lubimy ich czy nie. I tak nas otaczają. Czasem mogą stanowić zagrożenie. Nieważne... - Ostra mania - zdiagnozowałem. - Jak sobie życzysz. Wjechaliśmy na działkę. Paweł zaszczycił zamykaną przeze mnie bramę przeciągłym spojrzeniem. - Trzeba będzie wymienić - powiedział. - I może jeszcze wykopać rów przeciwczołgowy? - zacząłem być trochę złośliwy. - Rów przeciwczołgowy? Na razie nie trzeba. Nie mogą przerzucić tu ciężkiego sprzętu - zakpił.

Wprowadził samochód za kępę krzaków, w miejsce, w którym kiedyś stał jeep, a potem cofnął się do drogi i długo patrzył pod różnymi kątami, czy czasem opla nie widać. Podniosłem jedną z wypakowanych z bagażnika walizek i ruszyłem w stronę domu. Waliza była ciężka i coś w niej chlupotało. Zapewne nitrogliceryna. Paweł dogonił mnie po chwili, niosąc dwa pozostałe tobołki. - Trzeba będzie zbudować dookoła domu sieć czujników. Te Svena są do niczego. - Co? - Wiązki lasera to przeżytek, wystarczy trochę mgły i widać je jak diabli. Może parę lat temu to było nowoczesne, ale obecnie, gdy technika tak szybko idzie do przodu... Policzyłem powolutku do dziesięciu. - Sugerujesz, że Sven poustawiał wokół mojego domu alarmy jak w bankowym skarbcu? - Tak. Popatrzyłem na Pawła uważnie. Nie żartował. A może faktycznie ma coś nie tak z główką? - Tu nie ma żadnych laserowych czujników! - To popatrz na swoje nogawki - parsknął. Szedłem, gapiąc się w dół, i nagle spostrzegłem, że mam na łydce krwistoczerwoną plamkę, która powstała w chwili, gdy przeciąłem promień. Parę kroków dalej była kolejna wiązka. O choroba... - A niech mnie - szepnąłem. - Przydałoby się między nami odrobinę więcej zaufania - powiedział poważnie. - Mam ufać człowiekowi, który budzi mnie ze spluwą w ręce i beztrosko oświadcza, że chce się szkolić w polowaniu na przedstawicieli mojej rasy? - Przynajmniej jestem szczery. - Wzruszył ramionami. - Ale jak sobie życzysz. Zaniósł wszystkie trzy walizki do rupieciarni. Ustawił je w kącie i nakrył kawałem starej szmaty. - Jeśli pozwolisz, zajmę część pomieszczenia - powiedział. - Dlaczego by nie. Bierz całe. To królestwo Maćka, zresztą śmieci - wskazałem stosy wiórów - też jego. I tak nieczęsto tu bywam. Otworzył jedną z walizek. Ze środka wyjął pudełko wypełnione, jak się okazało po podniesieniu wieczka, czymś w rodzaju kredek. Wyczułem niebezpieczeństwo… Instynkt czy ki diabeł? - Urządzimy sobie zabawę z fajerwerkami? - zapytałem. - A może ryby w morzu pogłuszymy, to na kolację będą?

- Ani mi się waż - powiedział miękko. - To nie zabawa. - Znaczy się niebezpieczne? Mysz trąci walizkę i bum! - obudzimy się, stojąc u bram raju? Wzniósł oczy ku sufitowi. - Rzeczy niebezpieczne będę składował w bunkrze Maćka. Dysponujemy bardzo dobrym materiałem. Między innymi dlatego, że aby go odpalić, musisz mieć zapalnik. Podał mi jeden ładunek. Podrzuciłem go w dłoni. Był grubości i długości ołówka. - Co można zrobić taką bździną? - zdziwiłem się. - Czterema takimi zamienię w ciągu dziesięciu sekund cały ten budynek w kłąb desek wirujących w powietrzu - wyjaśnił. Delikatnie wyjął pałeczkę z mojej dłoni i umieścił ją troskliwie w pudełku. - Masz może wiertarkę udarową? - Leży za tobą, na szafce. Ujął ją i odczytawszy dane z tabliczki znamionowej, skrzywił się z dezaprobatą. - Trzysta watów - mruknął. - Mało, mało… Będą też potrzebne worki z piaskiem. - Worki z piaskiem? - zdumiałem się. - Jeśli chcesz zabezpieczyć nimi okna przed ostrzałem, to informuję cię, że ściany i tak są zbyt cienkie. Worki mam ze cztery, tylko z piaskiem będzie pewien kłopot. Żwir ujdzie? - Dobre i cztery. - Uśmiechnął się jakby kpiąco. - Żwir może być. No, nieważne... Zjedliśmy wcześnie kolację, po czym Paweł zaraz walnął się spać w pokoju Maćka, a ja, długo nie mogąc zasnąć, siedziałem w kuchni, wpatrując się w huczące za oknem morze. Czułem, że wkroczyłem w nowy etap życia. Gdzieś na piętrze spał człowiek, który miał ochotę zabijać takich jak ja. Może należało wstać, wdrapać się na poddasze i przy - dzwonić mu siekierą w czachę? A potem iść na dworzec, gdzie nie ma kamer, i wskoczyć do pociągu? Uwaliłem się na łóżko. Sen, dawno nie śniło mi się nic podobnego, nic równie wyrazistego… Szedłem trotuarem. Obok mnie kroczyła Łesia. Byłem ubrany w biały mundur, szamerunki połyskiwały złotem. Daszek czapki był za krótki. Sukienka dziewczyny, szyta z haftowanego jedwabiu, szeleściła delikatnie przy każdym kroku. Ulicą sunął sznur samochodów. Rozpoznałem tylko forda T. - Głupio się czuję, mając u boku szpadę, a nie szablę - powiedziałem po rosyjsku. - Jako członek korpusu dyplomatycznego nie możesz paradować po stolicy obcego państwa z szaszką czy dragonką - próbowała być surowa, ale tylko mnie to rozbawiło. Wokół nas wznosiły się drapacze chmur, na razie niezbyt wysokie, dziesięciopiętrowe. - Kiedyś będzie to najdroższe miejsce świata - powiedziałem. - Już w tej chwili ceny ziemi wzrosły niebotycznie.

- Jeśli okaże się, że miałeś rację, będę podziwiała twoją smykałkę do interesów. Ale na razie, panie Paczenko, chciałabym to po prostu zobaczyć. - Tak toczno… - bąknąłem speszony. - Powiedz mi jeszcze jedno, mój niedźwiedziu, czemu akurat tutaj ulokowałeś swoje oszczędności? Mało to pięknych miast u nas w Rosji czy w Kraju Pry… w Polsce - poprawiła się. - Nie wiem. Przeczucie. Kaiser coś knuje. Zdaniem carskich analityków wojna w Europie jest nieunikniona. A wtedy może być różnie. Po prawej otworzył się widok na pasaż handlowy. Kilka kamienic, na parterach sklepy i sklepiki. Elewacje lśniły świeżo położonymi tynkami, wypucowane szyby odbijały światło. - Prowadź. - Stuknęła mnie w pierś rękojeścią parasolki. Przeszliśmy kawałek chodnikiem. Zatrzymaliśmy się przed witryną sklepiku. Na przejrzystej szybie biało odcinały się trawione łacińskie litery i chińskie ideogramy. - World of Tea - odczytała. - To znaczy „Świat herbaty”? - Wejdźmy. Bardzo stary Chińczyk w żółtej szacie stojący za ladą ukłonił nam się głęboko, składając dłonie jak do modlitwy. - Moja droga, poznaj mistrza Wu. Mistrzu, to moja żona... - Jestem niezwykle rad, mogąc poznać panią. - Chińczyk ponownie się ukłonił. Mówił biegle po rosyjsku. - Witam pana, panie Ałmaz. Księgi rachunkowe... - To może zaczekać - uspokoiłem go. - Dziś tylko wpadłem w odwiedziny. Zresztą mam do was pełne zaufanie. Skłonił się znowu. Z zaplecza wyszedł jego syn, dźwigając dwa składane krzesła. Ustawił je przed ladą i bez słowa wyszedł. - Zdumiewające - powiedziała dziewczyna, patrząc na półki zastawione metalowymi puszkami. Drugą ścianę zajmowała ekspozycja samowarów. - Mamy na razie osiemdziesiąt cztery gatunki herbaty - wyjaśnił starzec. - Większość pochodzi z Chin, ale są też pierwsze japońskie, indyjskie i wietnamskie. Pojutrze dostawca przyniesie próbki z Birmy. Docelowo oferta ma liczyć trzysta gatunków. Chcę, aby nasi klienci mieli większy wybór niż sam cesarz Pu Yi. - A samowary? - Te mosiężne są rosyjskie, niklowane to miejscowy wyrób. Mam nawet jeden nie na węgiel, lecz napędzany elektrycznością. Analizując gusta tubylców, ze smutkiem muszę skonstatować, że prawdopodobnie elektryczne ekspresy wyprą niedługo to pożyteczne

urządzenie. - Hmm… - Łesia spojrzała na szklane naczynia z wymyślnymi sitkami wewnątrz. - Kto wie… Dla mnie to zbyt nowoczesne. Pożegnaliśmy się z właścicielem i wyszliśmy na ulicę. - Ciekawy człowiek - powiedziała dziewczyna. - Gdzie go poznałeś? - W Mandżurii. Japończycy wymordowali pół jego rodziny. Uratowałem mu wtedy życie. - Rozumiem - westchnęła. - Ale nadal nie wyjaśniłeś mi, po co ci ten sklep. - Refugium. To ostateczne miejsce schronienia. Gdy coś pójdzie nie tak. Gdy car dowie się o naszym romansie i wykluczy mnie ze służby. Gdy Rosję ogarnie szaleństwo rewolucji… Niezależnie od wszystkiego tu mamy schronienie. W najgorszym razie, stojąc za ladą, zarobimy na swoje utrzymanie. - Ile on ma lat? - Gdy go poznałem, nosił już żółtą szatę. - Nie rozumiem? - W Chinach ten kolor przysługuje jedynie cesarzowi i starcom, którzy przekroczyli osiemdziesiąty rok życia. Na znak szacunku dla mądrości, którą niesie wiek. - Paczenko… - Zauważyłem, że odwraca głowę, by przeczytać nazwę ulicy. Coś trzasnęło. Wiedziałem, że to tylko sen, i czułem, że ona też zdaje sobie z tego sprawę. - Jesteś kimś takim jak ja - powiedziałem. - Co? - Spojrzała na mnie zaskoczona. - Podróżniczką w czasie śniącą o przeszłości. To nie nasz czas. Nie nasz świat. Kiedyś już o tym mówiliśmy. - Tak. Co znaczą te sny? Indianie mówili, że istniejesz naprawdę. - Śnię chyba przeszłość mojego rodu. Czy jesteś moją siostrą? - Nie mam rodzeństwa. A w każdym razie nie w ludzkim znaczeniu... - Jak możemy się spotkać? Ocknąłem się zlany cuchnącym potem. Dom jęczał i trzeszczał pod naporem silnego północnego wiatru. Dłuższą chwilę leżałem, patrząc w okno. Po niebie wicher pędził ciemne burzowe chmury. - To było naprawdę - szepnąłem. - Mój pradziadek miał w Ameryce sklepik z herbatą… A może powinienem się tam udać?

2 września, niedziela Obudziłem się i leniwie przechlapawszy w wodzie, zszedłem na parter. Paweł musiał wstać dużo wcześniej, bo na stole stała opróżniona do połowy puszka szprotek i napoczęta paczka chrupkiego chleba. Zajrzałem do łazienki. Klapa kryjąca wejście do podziemia była otwarta, ale w lochu było pusto i cicho. Wyszedłem przed dom i wtedy zauważyłem strzałkę ułożoną z gałązek. Ruszyłem w kierunku, który wskazywała. Niebawem znalazłem się w dość gęsto zarośniętej części parceli, około trzydziestu metrów od domu. Uschłe choinki tworzyły zbity gąszcz. Wyrastało zeń kilka wysokich świerków. - Nieźle Maciek wybrał - powiedział Pawcio gdzieś ze środka kępy. - Spróbuj się tu do mnie przedrzeć, tylko uważaj i nie wyłamuj drzewek. Wszedłem, a raczej wcisnąłem się między uschnięte świerczki. Ta część lasu była potwornie przygnębiająca. Drzewka oplecione zostały przez dziwne uschnięte badyle. Chyba chmiel. Szarpałem się z nimi przez dłuższą chwilę, kierując się w stronę cichego pogwizdywania, gdy nieoczekiwanie wyszedłem na kwadratową polankę o boku około ośmiu metrów. Nie sądziłem wcześniej, że coś podobnego może kryć się wewnątrz tego gąszczu. Potknąłem się o kawałek przepalonej cegły. Obok leżał kolejny i jeszcze jeden. Coś tu kiedyś było? W podłożu ziała częściowo wypełniona liśćmi dziura o podejrzanie regularnym kształcie. - Tak to wygląda - powiedział Paweł. W jego głosie słychać było głębokie zadowolenie. - Idealne miejsce. Strop piwnicy wprawdzie runął, ale to żaden problem. - Wskazał dwa szpadle. - Jeśli dobrze zrozumiałem, to stał tu jakiś budynek? - Tak. Jest zaznaczony na planie z 1934 roku. - Podsunął mi wymiętoszoną odbitkę ksero. - Teraz rozumiem, dlaczego to urządzenie do wyciągania statków i wrak, który rozwaliliśmy z Maćkiem, znajdują się w tym miejscu - powiedziałem. - To znaczy niedaleko stąd, na brzegu - zreflektowałem się. Kiwnął głową. Zeskoczył na dno dziury i spokojnie wbił łopatę w ściółkę. Przez pięćdziesiąt lat kisiła się tam gruba warstwa gnijących liści. Zapach wydzielały dość intensywny. Mój koński węch podpowiadał, że to danie już dawno utraciło przydatność do spożycia. Sądziłem, że piwnicę wyrąbano w skale i będzie w niej stała woda, ale, jak się okazało, myliłem się. Dwie ściany były z kamienia, a pozostałe dwie wymurowano z cegieł. Dno stanowiła ubita warstwa tłucznia. Przy samym spągu ział wylot rury odprowadzającej

wodę gdzieś w stronę plaży. Do połowy wypełniała ją gleba, ale w oddali widać było światełko. - Drożna… - mruknąłem. - Widocznie tu obok granit opada w głąb - powiedział Paweł, zręcznie machając łopatą. - A tam mogli się przekopać przez ziemię i tylko ostatni odcinek przekuli. - Nie rozumiem tego - westchnąłem. - Mam pod domem tunel wykuty w granicie, długi na kilkadziesiąt metrów. Pod kuchnią jest dziura, jakby ktoś chciał się dokopać do Australii… Hitlerowcy budowali tu wyrzutnie V - 2? - Nie, niedouczku. Rakiety V - 2 miały czternaście metrów długości i ponad półtora średnicy. Nie zmieściłyby się w naszych ciasnych tunelach - zakpił. - To ślady prac górniczych z dziewiętnastego wieku - wyjaśnił. - Na wzgórzu za drogą są resztki sztolni. Loch pod domem to pozostałości kanału odwadniającego wyrobisko. - Nie mogli rowem po powierzchni? - zdziwiłem się. - Widać mieli inną koncepcję. Wreszcie zadowolony puknął styliskiem w skalną ścianę. - Wiesz, gdzie jesteśmy? - zagadnął. - O co chcesz zapytać? - nie zrozumiałem. - Za tą skałą, a ściślej rzecz biorąc: w jej głębi, znajduje się właśnie tunel biegnący z twojej łazienki do lasu - powiedział z uśmiechem. - Chcesz się przebić? - wyraziłem swoje głębokie zdziwienie. - Owszem. Wedle moich wyliczeń jesteśmy osiemnaście do dwudziestu metrów od niego. - Czyli przekuwamy się przez dwadzieścia metrów granitu. Gratuluję. Skończymy we wrześniu dwa tysiące piątego roku. - Cztery, może pięć dni - powiedział poważnie. - Chyba dynamitem - zacząłem i zamilkłem. - Niezupełnie dynamitem. - Uśmiechnął się lekko. - Ale z grubsza zgadłeś. No nic, na razie wyłazimy z tych chaszczy. Wyleźliśmy, ale zamiast do domu Paweł skręcił do samochodu. - Gdy spałeś, odwiedziłem specjalistyczny sklep budowlany - powiedział. - I nabyłem to. Podniósł klapę bagażnika. Moim oczom ukazało się coś w rodzaju wielkiej wiertary. - Co zacz? - zdziwiłem się. - Młot udarowy. Można nim wykuć pół tony betonu w ciągu godziny.

- Pół tony to faktycznie sporo - mruknąłem - ale granit jest twardszy. - O ile beton nie zostanie utwardzony. - Nie masz chyba na myśli zbrojeń? - Nie. Do płynnej masy betonowej można dolać na przykład kwas fluorokrzemowy. Drugą metodą jest wymieszanie ze szkłem wodnym. Z tak przygotowanej masy odlewa się potem korpusy wielkich pieców. Utwardzony beton jest twardszy od granitu. Jednak w tym przypadku granit mamy wyjątkowo badziewny. - Kopnął odłamek skały. - No to wykujemy sobie w skale uroczy tunel - rzuciłem z przekąsem. - To zapewne poprawi znacznie nasze bezpieczeństwo. Nawiać do lasu będziemy mogli czy cóś... - Widzę, że zaczynasz rozumieć, o co mi chodzi. - Takie młoty to zapewne dość rzadki towar? - wyraziłem przypuszczenie. - Nie - odpowiedział lakonicznie. Uzbrojeni w latarki zeszliśmy do korytarza. Paweł odmierzył starannie odpowiedni odcinek taśmą mierniczą i zaznaczył na ścianie kredą cztery gwiazdki. - Zabierz się za kucie w tym miejscu, a ja pójdę po worki. Założyłem ochronne nauszniki i uruchomiłem maszynę. Powietrze wypełnił jednostajny huk. Przyłożyłem wybijak do ściany i z niejakim zaskoczeniem patrzyłem, jak powolutku zagłębia się w twardą skałę. Paweł tymczasem przynosił worki do połowy wypełnione żwirem. Każdy musiał ważyć dobre kilkadziesiąt kilogramów. Jest bardzo wytrzymały fizycznie, pomyślałem. Choć nie wygląda przecież... Mój kumpel obłożył starannie workami biegnące wzdłuż ściany rury doprowadzające wodę. - Wybuch mógłby je uszkodzić - wyjaśnił. - No, pokaż, jak ci poszło? Kończyłem właśnie trzecią dziurę. - Ładnie - ocenił, po czym przejął młot i wykuł ostatnią. - No to teraz pobawimy się materiałami wybuchowymi. Miałeś z tym do czynienia? - Maciek robił przy mnie bombę amonitową. Ale tylko patrzyłem przez ramię. Oczy Pawła zrobiły się okrągłe. - Szaleńcy. - Westchnął jakby z uznaniem. - Ofiary przeżyły? - Tak, nawet straty materialne były niskie. - Opowiedziałem mu zdarzenie z Ingrid i Niemcami. Słuchał rozbawiony, lecz czułem w jego rozbawieniu jakiś fałsz. Wiedział już o tym. Od Dereka, z podsłuchów Svena? Od Maćka? Czemu milczał? Dlaczego pozwalał mi mówić? Chciał poznać relację z jeszcze jednej strony?

- Następnym razem staraj się unikać udziału w wypadkach, które mogłyby zwrócić na ciebie uwagę policji - odezwał się, kiedy skończyłem. - To, czym się zajmiemy, będzie i tak wystarczająco śliskie. Podejrzane. Gwizdnąłem cicho przez zęby. - To tutaj zbudowana zostanie bomba atomowa, która zmiecie Kreml podczas kolejnego zjazdu KPZR? - spróbowałem zażartować, ale chyba mi nie wyszło. W oczach mojego przyjaciela coś błysnęło. Jakaś tęsknota? Żądza krwi? - Gdyby to było takie proste, to już by to zrobiono - powiedział cicho. - Nasze zadanie jest inne. Mniej doniosłe i mniej dostrzegalne. Wyobraź sobie ZSRR jako wielką, skomplikowaną maszynę. Maszynę, która posuwa się powoli i nieubłaganie, miażdżąc wszystko na swej drodze. To, co będziemy robili, to sypanie piachu w łożyska, a od czasu do czasu może uda nam się wyszczerbić jakiś trybik. - Zabijanie to dla ciebie szczerbienie trybików? - Tak. Są chwile, gdy jedna kula może zmienić historię, jak tego wieczora, gdy zginął premier Stołypin. Zazwyczaj jednak trzeba wystrzelić wiele razy. No to teraz czegoś cię nauczę o materiałach wybuchowych. Mamy tu… hm… Najbezpieczniej będzie to nazwać „preparat X”. Jak sądzisz, w jaki sposób można to zdetonować? - Wetknął laskę w wykuty otwór i delikatnie docisnął ją palcem. Tworzywo było miękkie niczym glina. - Mówiłeś o zapalniku, więc zakładam, że nie jest to ten rodzaj materiału wybuchowego, do którego wystarczy doczepić lont i podpalić koniec? - Osobiście jestem zwolennikiem tradycyjnych zapalników inicjowanych elektrycznie. Z kolejnego pudełka wyjął garść zapalników. Były mniej więcej wielkości papierosa. Ich korpusy wykonano chyba z aluminium. Z końca każdego wychodziły kabelki, biały i niebieski. Wcisnął cztery w otwory uprzednio wypełnione materiałem wybuchowym. - Każdy głupi potrafi zrobić bombę - stwierdził. - Tylko na szczęście nie każdy ma dostęp do odpowiednich substancji. - Miałem nudne dzieciństwo - zażartowałem. - Wygląda na to, że teraz nadrobię zaległości. - Jak sobie życzysz. Wyjął z plecaka zwitek dwużyłowego kabla, rozizolował końcówki, podczepił je zręcznie do drutów od zapalników. Pozbieraliśmy resztę ładunków i pudełko z zapalnikami, po czym wycofaliśmy się aż do łazienki. Paweł zatrzasnął klapę i nakrył ją dwoma workami. Końcówkę kabla podłączył do detonatora. - Chcesz sobie wcisnąć? - Wskazał spory czerwony guzik.

- Jasne. Wdusiłem go. Worki podskoczyły razem z klapą, ale huk bardzo mnie rozczarował. Paweł ściągnął zabezpieczenie z włazu i otworzył. Z podziemi wypłynął kłąb kurzu i dziwnie cuchnącego dymu. - Paskudny zapach - zauważyłem. - Kojarzy mi się ze śmiercią... - Fantazjujesz. Zeskoczyliśmy na dół. Drabinka też ocalała. W ścianie, w miejscu gdzie planowaliśmy zrobić podkop, widniała imponująca, głęboka wyrwa. Paweł podszedł do niej z młotem i kuł dobre dwadzieścia minut. Usuwałem gracką odłupane kamienie. - No, mamy ponad pół metra - powiedział. - Skała jest spękana i dobrze się kruszy. - Tak się zastanawiam… Wydaje mi się, że ten, jak to nazwałeś, „preparat X” jest potwornie silny. - Tak. Jest silny. - Popatrzył na mnie badawczo. - To tajne? Znaczy się jakiś wynalazek, którego nie pokazujecie obcym. - Zgadłeś. I nie pytaj o nic więcej. Wykuliśmy kolejne cztery dziury i zaprawiliśmy je ładunkami. Znowu cofanie się, tym razem nowy kawał kabla, bo z poprzedniego zostały tylko strzępki, ponownie detonacja, która wydała się jeszcze cichsza niż poprzednia. Zyskaliśmy jeszcze półtora metra, trzeba było jedynie młotem pokruszyć do reszty spękaną skałę. No i wyciągnąć kilkadziesiąt paskudnie dużych kamieni. Zwaliliśmy je na razie w korytarzu. - Potem wyciągniemy je do góry i zatopimy w fiordzie - wyjaśnił Paweł. Wywaliliśmy jeszcze cztery dziury. - Teraz sam załóż ładunki - zachęcił. Uwinąłem się nad podziw szybko. Albo było to proste, albo miałem dryg do tej roboty. - Brawo. Zostajesz mianowany młodszym strzałowym - uśmiechnął się Paweł. - Nominacja jest tajna, więc nie będzie gwiazdek na pagonach. Munduru też nie nosisz... Do obiadu wykuliśmy prawie trzy metry. Przewaliliśmy rękami ładnych parę ton kamienia. - Na razie wystarczy - zadecydował. - Kiepsko tu z wentylacją, a lepiej za dużo tego nie wdychać. Niech się kilka godzin przewietrzy. Widzisz, jakie to proste? A ty chciałeś walczyć z granitem całe dwadzieścia lat. - Rzeczywiście proste - przyznałem. - Tyle tylko, że ten chodnik jest wąski, niski i dość kręty.

- No cóż, nie będziemy jeździli nim samochodem - powiedział. - To tylko odcinek komunikacyjny. Klapę w łazience trzeba będzie lepiej zamaskować, myślę o położeniu ładnych kafelków. Na dole też zamaskujemy. Pod kuchnią jest loszek? - Piwniczka całkowicie zalana wodą - wyjaśniłem. - I łączy się z korytarzem? Stoi tam taki mur z cegieł? To dobrze. Zaminujemy go później. - Po co? - zdumiałem się. - Założymy też ładunek od strony morza, tak żeby można było jednym ruchem ręki zatopić podziemia. - Chyba miałeś trudne dzieciństwo - powiedziałem w zadumie. - Bo ja wiem, czy takie trudne? - Wzruszył ramionami. - No, może trochę. Gdy spaliliśmy z Maćkiem pewien samochód… - Przymknął na chwilę oczy. - Zresztą nieważne. Zjedzmy coś. Pogrzebałem w zamrażalniku i po zastanowieniu upiekłem dwie pizze. - Masz chyba talent kulinarny - stwierdził Paweł po posiłku, ocierając usta serwetką. - Miło mi to słyszeć, bo Maciek tylko psioczył. - Powinienem udzielić ci drobnych wyjaśnień... - Tu może być podsłuch - ostrzegłem go szeptem. - Sven naćkał cały ten dom mikrofonami. Kasety wysyłał Derekowi. - Cholera - syknął Paweł. - Nie o wszystkim Derek powinien wiedzieć. Wyszliśmy z domu. Na plaży leżał kawał drewnianej kłody, w sam raz, by na nim usiąść. Patrzyłem na fale leniwie liżące żwir. Wiał lekki wiatr od zachodu. Przypomniałem sobie, jak kiedyś, dawno temu, oglądałem atlas geograficzny. Czy mogłem wtedy marzyć, że w przyszłości zobaczę to morze na własne oczy? - Chciałeś wiedzieć, co będziemy robić - zaczął. - Ponieważ w tej okolicy nie ma nic ciekawego, nic, co usprawiedliwiałoby twoje obsesje, zakładam, że będziemy się tylko bawili w szpiegów. - Naprawdę uważasz, że nie ma tu nic ciekawego? Nic, co zainteresowałoby prawdziwego szpiega? - Uśmiechnął się lekko. - Co na przykład? - Magazyny wojsk NATO w sztolniach pod górą Ronvik… Zresztą to nieważne. Gramy po tej samej stronie. - Czyli nie będziemy bawić się w szpiegów? W takim razie jak, siedząc tu, w Norwegii, koło podziemnych magazynów czegoś tam, mamy sypać wspomniany piasek w

łożyska wielkiej machiny ZSRR? - zirytowałem się. - Chyba że masz za zadanie stworzyć jakąś tajną strukturę na wypadek wkroczenia Armii Czerwonej? - zapytałem z przekąsem. - Nie ma takiej potrzeby - uspokoił mnie. - Ta struktura już istnieje. Gdy wybuchnie trzecia światowa i Ruscy się tu wedrą, spotkają gotowych na wszystko partyzantów. W każdym większym mieście Europy Zachodniej jest placówka związku Gladie. - Co to jest? - Zakamuflowana organizacja, założona wiele lat temu przez NATO. Coś jakby przygotowana zawczasu partyzantka. Gdybym siedział na krześle, pewnie bym spadł. - Tu też? - zdumiałem się. - Najprawdopodobniej. Nie da się wykluczyć, choć oczywiście nie jesteśmy w stanie tego sprawdzić. Ta struktura działa w najściślejszej konspiracji, nawet służby specjalne poszczególnych krajów nie wiedzą, kto należy do organizacji. - Czy grozi nam wojna? - Zawsze istnieje takie ryzyko. Którejś jesieni, gdy w Polsce będzie klęska nieurodzaju, a Rosja nie zdoła kupić zboża w wystarczającej ilości, mogą podjąć próbę zbrojnego wypadu po żywność. Oczywiście prawdopodobieństwo czegoś takiego jest nikłe, przynajmniej w chwili obecnej, ale nie da się całkowicie wykluczyć. - To czym konkretnie będziemy się zajmowali? - Będziemy stanowili jedną z kilkunastu stacji przerzutowych - wyjaśnił. - Tylko przez kilka miesięcy, może nawet tygodni. ZSRR opuszcza nielegalnie pewna liczba ludzi. Ponieważ władze większości krajów EWG mają brzydki zwyczaj deportowania uchodźców z powrotem do ojczyzny, trzeba ich w ścisłej konspiracji wysyłać dalej. Do USA, Kanady, Chile, Nowej Zelandii, Australii, RPA i dziesiątków innych państw. - Hmm… Z pozoru wygląda to niegroźnie. Tylko że z pozoru wiele rzeczy wygląda niegroźnie, a potem okazuje się, że człowiek tkwi po uszy w bagnie. Co nam zrobią tubylcy, jak już nas złapią? - Dokładnie nie wiadomo, dlatego lepiej, żeby nas nie złapali. Między innymi w tym celu kujemy ten tunel… Co do bagna, to już w nim siedzimy, a błoto łaskocze nas w podbródki. Ja liczę się z tym, że już się nie wygrzebię. - Dużo jest takich punktów jak nasz? Wzruszył ramionami. - Nie mam pojęcia. Może kilka, może kilkanaście. Jedne są likwidowane, powstają nowe. Będziesz musiał przestrzegać bardzo skomplikowanej procedury. - Zamieniam się w słuch.

- Przede wszystkim osobom, które będą u nas czasowo przebywały, nie zdradzasz niczego. Ani naszych nazwisk, ani imion. Za każdym razem będziemy się przedstawiali inaczej. Ci ludzie w większości wypadków nie będą znali nazwy tej miejscowości. Postaramy się też nie mówić im, w jakim państwie się znajdują. - To jakaś bzdura - powiedziałem. - Wystarczy, że popatrzą za okno. Niewiele jest krajów o tak ukształtowanej linii brzegowej. - Tak. Ale możemy im zawsze wcisnąć kit, że są w Finlandii. - W jakim celu będziemy ich okłamywać? - No cóż, nie da się wykluczyć, że na którymś etapie podróży wpadną w ręce kontrwywiadu lub służb imigracyjnych. W takim przypadku lepiej, żeby nie byli w stanie nas zidentyfikować. - Cudownie. Nie pomyślałeś tylko o jednym. Moje oczy... - W walizce mam szkła kontaktowe zmieniające kolor tęczówki i kształt źrenicy - powiedział spokojnie. - A na razie trzeba brać się dalej za nasz podkop. Wróciliśmy do piwnicy i ponownie poszedł w ruch młot udarowy. Granit na szczęście był bardzo kruchy. Widocznie wilgoć przenikała skałę od bardzo dawna, a może zaszły tu także inne procesy geologiczne? Zakładaliśmy ładunki na zmianę i niebawem doszedłem w tym do miłej sercu wprawy. Gruz nosiliśmy na górę i wysypywaliśmy do morza. Szybko zaczął mnie upiornie boleć kręgosłup. Nie nawykłem do takiej ciężkiej pracy. - Popracuj parę minut sam - poprosił w pewnym momencie mój towarzysz i zniknął. Zakląłem w duchu, ale co było robić. Nosiłem ciężkie worki, wysypywałem ich zawartość w fale. To „parę minut” zajęło Pawłowi blisko godzinę. W chwili gdy prawie już podjąłem decyzję o buncie, wrócił i jakby nigdy nic zaczął mi pomagać. Wreszcie nieludzko umęczeni przerwaliśmy robotę i siedliśmy w kuchni napić się herbaty. - Możemy wyjść pogadać? - zapytałem. - Mów. - Ale… - Spojrzałem znacząco na ściany. - Odłączyłem, gdy sprzątałeś na dole - uspokoił mnie. Nie wiem czemu, lecz jakoś nie do końca mu wierzyłem. - Sądzę, że skoro przebijamy się do tamtej zawalonej piwnicy - powiedziałem, gdy Paweł okręcał końcówkę kabla wokół bieguna zapalarki - chcesz tam postawić jakiś szałas czy coś? - Nie, maleńki domek. Owszem, trochę kłopotu z tym będzie, bo materiały budowlane trzeba będzie ciągnąć tunelem. Trzeba też jak najszybciej przystąpić do remontu i

maksymalnie go rozgrzebać. Nikogo nie będzie dziwiło, że kupuję materiały budowlane, a nikt nie policzy, ile czego zużyliśmy... - Sprytne - przyznałem, wciskając przełącznik zapalarki. Gruchnęło zdrowo. - Na dziś wystarczy tych wybuchów. Zebrał wszystkie materiały i odniósł do bunkra Maćka. Usiadłem sobie na progu i posługując się lusterkiem, założyłem na oko soczewkę kontaktową. Wydawało mi się zawsze, że robione są z cienkiego szkła, ale teraz przekonałem się, iż są żelowe. Cieniutka błonka przylgnęła ściśle do tęczówki. Popatrzyłem w lusterko. Oko wyglądało podejrzanie normalnie, tylko zmieniło kolor na ciemnobłękitny. - Pasuje? - zapytał Paweł. - Chyba idealnie. Długo można to nosić? - Do dwunastu godzin na dobę, przy czym najpierw musisz przyzwyczaić oczy do obecności obcego ciała. Zaczynasz od dwudziestu minut, codziennie dorzucasz godzinkę. Kiwnąłem poważnie głową. - Nie ma ryzyka, że wypadnie ci podczas pracy - dodał. - Nie pęka, nie uciska, rewelacyjna rzecz. Co robimy dziś wieczorem? Zamyśliłem się. - Moglibyśmy pojechać w odwiedziny do Ingrid - zaproponowałem. - Albo na cypel. W lesie jest też jeziorko. Właściwie nie mamy tu zbyt wielu rozrywek. Chyba, że lubisz spuszczać łomot tubylcom na dyskotekach. - Nie lubię dyskotek - powiedział z niechęcią. - Hałas i podskakiwanie, czysty atawizm. - Widocznie też odczuwam niechęć do atawistycznych odruchów, bo również nie lubię dyskotek - mruknąłem. - To w twoim przypadku nie jest niechęć, tylko odrzucanie wyższego poziomu cywilizacyjnego. Jeśli teorie są słuszne i jesteś potomkiem Equoidae Edoni, to zapewne twoja rasa jest na tyle młoda, że nie przejawia jeszcze potrzeby wyższych doznań akustycznych - zakpił. - Jakiś ty miły - warknąłem. - Homo Sapiens, który ledwo zlazł z drzewa i jeszcze nocami śni o małpach, wykazuje swoją wyższość gatunkową. Może jeszcze zaczniesz mnie wyzywać od wyleniałych chabet? - W twoim przypadku raczej od wyleniałych wałachów - zauważył pogodnie, zupełnie nie przejmując się moją złością.

- Och, my, ogiery, nie przejmujemy się przygłupimi szympansami - podchwyciłem ton. - Złościsz się, małpiszonie? Pewnie chcesz banana? Paweł ryknął śmiechem. - Dobra, kapituluję - wykrztusił. - Jesteśmy ludźmi, jesteśmy kumplami. Jedziemy na wycieczkę. Może być do Ingrid. Przeproszę przy okazji za wczorajsze zachowanie. Potraktowałem ją trochę instrumentalnie... Poszedł na piętro i po chwili wrócił z butelką czerwonego wina. Wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy starą drogą do Geitvagan. Brama rezydencji Roslinów była gościnnie otwarta. Wjechaliśmy na podwórze. Stała tu już mazda. Jeden bok samochodu był trochę pokiereszowany. O latarnię zawadziła czy co? Karen grzebała pod uniesioną maską. - Hej! - zawołałem. Dziewczyna podniosła pokryte smarem dłonie i uśmiechnęła się. - Coś mi nie kontaktuje - powiedziała. Przedstawiłem jej Pawła. Ingrid pokazała się na balkonie i zaraz zeszła do nas. Mój kumpel wygłosił przeprosiny i wręczył dziewczynie wino. Zaczerwieniła się, co lekko mnie zdziwiło, bo nie podejrzewałem jej o nieśmiałość. - A teraz spójrzmy. - Mój przyjaciel odwrócił się w stronę Karen i pochylił nad bebechami wozu. Zaczął coś sprawdzać. - Z czym się zderzyłaś? - zapytałem łagodnie. - Drzewo wyskoczyło mi na środek szosy - powiedziała z niepewnym uśmiechem. - Wbrew pozorom nie było to nic skomplikowanego - stwierdził Paweł po kilku minutach, prostując się i wycie - rając szmatką dłonie. - Powinnaś jednak jutro wpaść do warsztatu, bo widzę, że w twoim samochodzie króluje prowizorka. Gdzie mógłbym umyć ręce? - zwrócił się do Ingrid. Gdy wrócił, usiedliśmy sobie w hallu. Rodziców najwyraźniej nie było w domu. Karen zapadła w głęboki fotel i przymknęła lekko oczy. Paweł, jak zauważyłem, spoglądał na nią badawczo. - No i co tam u was słychać? - zapytała. - Jak się panu podoba Bodř? Poprosił, żeby mówiła mu po imieniu. - Miasto jest całkiem sympatyczne - powiedział. - Choć, szczerze mówiąc, bardziej podobało mi się Bergen, szczególnie dzielnica Gamie Bryggen. Te hanzeatyckie budynki portowe pamiętające tyle szczęśliwych stuleci... Karen wstała i chwiejąc się lekko, wyszła. - Rozbiła się dzisiaj? - zapytał. - Tak - przyznała Ingrid.