tpol1

  • Dokumenty685
  • Odsłony145 970
  • Obserwuję68
  • Rozmiar dokumentów3.8 GB
  • Ilość pobrań95 868

Andrzej Pilipiuk - Oko Jelenia 01 - Droga do Nidaros

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Andrzej Pilipiuk - Oko Jelenia 01 - Droga do Nidaros.pdf

tpol1 EBooki Andrzej Pilipiuk
Użytkownik tpol1 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 102 osób, 73 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 300 stron)

Ilustracje Rafał Szłapa Lublin 2011

COPYRIGHT © BY Andrzej Pilipiuk COPYRIGHT © BY Fabryka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2008 WYDANIE I ISBN 978-83-7574-320-3 PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA Eryk Górski, Robert Łakuta PROJEKT OKŁADKI Paweł Zaręba ILUSTRACJE Rafał Szłapa REDAKCJA Katarzyna Pilipiuk, Karolina Kacprzak KOREKTA Barbara Caban, Magdalena Byrska WYDAWNICTWO Fabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91

Prolog Dwadzieścia par oczu patrzyło na mnie ze znudzeniem. Poprawiłem wtyczkę, zrestartowałem system, ale sieci nadal nie było. Łącze awaryjne także nie działało. Widocznie jakiś poważny problem na linii. Diabli nadali, jak w takich warunkach prowadzić lekcję? - No trudno - mruknąłem. - Dzisiaj omówimy sobie zatem podstawy programowania... Rozległo się nerwowe pukanie i do pracowni zajrzała sekretarka. Była dziwnie zdyszana, jakby gnała tu na złamanie karku. - Panie profesorze, dyrektor prosi natychmiast do gabinetu! - wysapała. - No co też pani! - prychnąłem. - Nie mogę zostawić tych huncwotów ze sprzętem wartym... - Powiedział, że natychmiast. Nie wie pan, gdzie znajdę magistra Kokotkę? - Ma zastępstwo z pierwszą klasą gdzieś na dole - wyjaśniłem. Odpaliłem małą kamerę internetową, uruchomiłem zapis. - Gdy wrócę, to sobie obejrzę, jak się zachowywaliście. Jeżeli zobaczę, że coś było nie tak, to... - zawiesiłem głos i znacząco zmrużyłem oczy. - Zaraz wracam. Pod drzwi naszego szefa dotarłem jednocześnie z fizykiem. - Ciebie też wezwał? - Kokotko spojrzał na mnie spod grzywy rozwianych włosów. - Co jest grane? - Cholera wie. - Nacisnąłem klamkę. Dyrektor siedział za stołem dziwnie blady. Pot perlił mu się na skroniach. - Pan nas wzywał? - zapytałem. - Pięć minut temu skończyła się przerwa i... - To przyszło przed paroma minutami faksem. - Pchnął w naszą stronę wydruk. - Próbowałem sprawdzić tę informację, ale nie działa już ani

linia telefoniczna, ani komórka. Internet też zdechł. Kokotko ujął w dłoń wydruk, przeczytał i naraz zbladł jak ściana. Podał mi bez słowa kartkę. Patrzyłem dłuższą chwilę, nie mogąc uwierzyć w to, co widzę. - Panowie - dyrektor złamał z trzaskiem ołówek - Nie jestem astronomem ani fizykiem. Wezwałem was, bo sądzę, że jako jedyni możecie mi to dokładnie wyjaśnić. Proszę mówić wolno, wyraźnie i prostymi zdaniami. Nasza planeta wchodzi w rój meteorów z antymaterii. Słyszałem o tym, gdy sam chodziłem do szkoły. Kiedy to draństwo styka się ze zwykłą materią, robi wielkie bum, wyzwala energię i znika. Tu piszą, że już po nas. Czy to prawda? - Mniej więcej - bąknął fizyk. - Kilogram antymaterii wybucha z mocą około dwudziestu czterech megaton trotylu... Albo dwa razy więcej, bo... Do licha, jestem nauczycielem, nie astrofizykiem! Myśli pan, że gdybym się na tym znał, to nadal pracowałbym w tej budzie?! - Kiloton? - Szef popatrzył na niego nieco zdezorientowany. - Megaton. Jedna megatona to milion ton trotylu - sprostowałem. - Panie magistrze, do cholery, proszę nie traktować mnie jak jakiegoś głąba! - Dyrektor spojrzał na mnie przygaszonym wzrokiem. - Innymi słowy, coś takiego leci w naszą stronę. - Otarł pot z czoła. - A gdy uderzy w Ziemię... - Nie uderzy. - Kokotko pokręcił głową. - Z chwilą wejścia w gęstsze warstwy atmosfery następuje anihilacja. Do powierzchni raczej nie dotrze. Tak mi się wydaje. Większe bryły eksplozja ich zewnętrznych warstw odrzuci z powrotem w przestrzeń kosmiczną - uzupełnił. - Mniejsze spłoną w atmosferze. To jak rzucanie kaczek na powierzchnię jeziora. - Aha. Czyli co? - Dyrektor puknął w faks. - Pomylili się? Wybuchnie tam w górze? Czy może czeka nas bombardowanie, jakby Chińczycy czy Ruskie odpalili swoje głowice atomowe? Słuchałem ich, nie mogąc uwierzyć własnym uszom. - A może to po prostu czyjś żart? - wciąłem się. - Dlaczego nie bierze pan pod uwagę takiej opcji? Faks do szkoły mógł wysłać ktokolwiek,

choćby uczeń przestraszony klasówką. - Nie ma łączności - rzekł niepewnie Kokotko. - I co z tego? - odparowałem. - Wystarczy przeciąć parę kabli i nie ma ani telefonu, ani Internetu. Kabel od anteny telewizyjnej również można odłączyć. - Niech pan łaskawie zerknie na swoją komórkę - odparł jadowicie dyrektor. - I co? Też panu kabelek odłączyli? Myśli pan, że jestem głupi? Zanim otrzymałem faks, odebrałem telefon. Telefon z pewnej ważnej instytucji. Otworzyłem usta, ale dyrektor mnie uprzedził: - Tak, jestem pewien, że rozmawiałem z prawdziwym jej przedstawicielem. A teraz, skoro rozwialiśmy już pana wątpliwości w tej materii, może pan magister Kokotko powróci do tematu anihilacji - warknął, mechanicznie głaszcząc rachityczną paprotkę zwisającą z szafy obok biurka. - Osobliwie interesuje mnie, w jaki sposób zginę. - Po pierwsze - Kokotko znowu studiował wydruk - przy anihilacji następuje silny błysk i wydziela się promieniowanie. Rój jest rozległy, planeta w trakcie bombardowania zdąży dwa razy obrócić się wokół swojej osi. Czyli mają rację, już po nas. A w przyszłym tygodniu miałem samochód w salonie odebrać... - Konkrety - zażądał dyrektor. - Napromieniowanie takie, jakby nad głową wybuchały nam setki bomb atomowych. Fale uderzeniowe, wgniatające budynki w glebę, oraz termiczne, podpalające lasy i topiące asfalt na ulicach. Przypuszczalnie nastąpi rozproszenie znacznej części atmosfery, być może opad radioaktywny - wyjaśnił. - Czy to pewne? - Zwierzchnik spojrzał na mnie pytająco, jakby chciał usłyszeć potwierdzenie prawdy także z moich ust. - Jestem informatykiem, nie astrofizykiem. - Wzruszyłem ramionami. - W ogóle nie pojmuję, dlaczego mnie prosi pan o wyjaśnienia. Ale na ile się orientuję, to przedstawiona wizja odpowiada rzeczywistości. Na razie nie do końca docierała do mnie powaga zdarzeń. Miałem wrażenie, że oglądam film, czytam książkę, śnię... Przecież rzeczywistość

nie mogła tak wyglądać! Takie katastrofy się nie zdarzają! Toż to scena jak z taniego czytadła science fiction! Do diaska, przecież o tym, że coś takiego nadlatuje, powinniśmy wiedzieć z kilkuletnim wyprzedzeniem. Hmmm... A może byli tacy, którzy wiedzieli? Nie, bzdura! Obserwatoriów astronomicznych jest cała masa, tego typu informacja z pewnością by wyciekła! - W tym czasie centrum roju uderzy w Księżyc - ciągnął fizyk - a on nie ma atmosfery. Nic go nie chroni. Sądzę, że te kilkaset ton wystarczy, żeby roznieść w pył jego skorupę i rozproszyć płynne wnętrze. - Kokotko wyglądał, jakby zaraz miał zemdleć. - Być może ocaleje wewnętrzne stałe jądro. Znaczna część odłamków, ściągnięta przez grawitację naszej planety, wejdzie na jej orbitę, a niektóre stopniowo opadną na Ziemię. Mogą to być naprawdę duże bryły, na przykład rozmiaru planetoidy, która wykończyła dinozaury. Spadać będą co jakiś czas, a potrwa to tysiące lat. - My już tego nie doczekamy - mój głos brzmiał zupełnie obco, całkiem jakby ktoś inny przemówił moimi ustami. - Promieniowanie załatwi wszystkie formy życia. Ocalałe organizmy zabije spadek ciśnienia atmosferycznego. - Potem planetę czeka kilka milionów lat intensywnej działalności tektonicznej, zanim płyty kontynentalne znowu się ustabilizują. W tym czasie należy się też spodziewać regularnych spadków tego, co zostanie z Księżyca, a niewykluczone, że i zabłąkanych okruchów antymaterii. Do tego zapylenie resztek atmosfery i w konsekwencji nuklearna zima przez całe tysiąclecia. Przy odrobinie szczęścia przeżyją bakterie - dodał Kokotko. - O ile oczywiście będzie jeszcze powietrze. Beztlenowe też raczej nie mają szans. Głos zaczynał mu się łamać, drżące palce nerwowo mięły chusteczkę higieniczną. - Mamy pod budynkiem schrony przeciwatomowe z lat pięćdziesiątych. Od biedy zdołamy upchnąć tam dziewczyny i nauczycielki. Resztę uczniów trzeba odprowadzić na stację metra, część linii była budowana jako...

- Panie dyrektorze, to nic nie da - wydusiłem z siebie. - To już koniec. Szef milczał i patrząc przez okno, trawił informacje. Drzewa na skwerku po drugiej stronie ulicy mieniły się ciepłymi barwami jesiennych liści. Delikatny wiatr od wschodu zdawał się nieść zapach świeżo zaoranych pól. Wreszcie dyrektor odwrócił się i uniósł na nas zmęczone spojrzenie. - Według panów, a także tych tam - klepnął znowu faks - katastrofa jest całkowicie nieuchronna, nie możemy jej zapobiec ani w żaden sposób przeciwdziałać skutkom. Fizyk kiwnął głową. Zastanawiałem się, dlaczego wysłali to faksem. Może to jednak jakiś debilny żart? - Za - spojrzał na zegarek - kilkanaście minut pierwsze bryły anihilują nad Rosją. Zostały nam niespełna trzy godziny, nim wejdziemy w strefę bombardowania. Jak sądzicie, czy powinniśmy powiedzieć uczniom, że zostało nam naprawdę niewiele czasu? - Będzie zadyma - ostrzegłem. - I to niewąska. Jakby na potwierdzenie moich słów gdzieś daleko zawyła syrena. - Czy ksiądz katecheta jest obecny w szkole? - zapytał fizyk. - Może udzieliłby wszystkim absolucji... - Widziałem, jak wychodzi, tak ze dwie godziny temu. - Pokręciłem głową. Dyrektor dźwignął się ciężko i podszedł do stojącego w kącie sejfu. - Panie Marku, pan, zdaje się, służył w wojsku? - Tak. - Proszę zrobić z tym co trzeba i rozdać nauczycielom. Na wszelki wypadek... - Wyjął sporą aluminiową walizkę. Była chyba pierońsko ciężka, bo gdy położył ją na blacie biurka, szkło trzasnęło. Pokręcił przy zamku, ustawiając kod, i podniósł wieko. Wewnątrz leżało co najmniej dwadzieścia pistoletów oraz kilka paczek amunicji. - Co to jest? - wykrztusił mój kolega. - Przysłali nam kilka lat temu na polecenie ministra edukacji - stwierdził sarkastycznie dyrektor. - Na czarną godzinę...

Bez słowa rozprułem pudełko z nabojami i wyciągnąłem z pierwszego pistoletu magazynek. Przypadając do ziemi, przebiegłem kilkadziesiąt metrów. Wysoki żywopłot zasłaniał mnie całkiem nieźle. Przyczaiłem się zadyszany. Gdzieś z daleka, od strony śródmieścia, wiatr przyniósł echo wystrzałów. I pomyśleć, że w dzieciństwie lubiłem filmy wojenne. Teraz miałem tylko nadzieję, że zawierucha ominie ten zakątek. W sumie głupie marzenie, spędzić w spokoju ostatnią godzinę życia... Przysiadłem na dziwnym murku, który wyglądał jak fundament ogrodzenia. Gęste krzaki zasłaniały mnie ze wszystkich stron. Przeżyłem w Warszawie ładne parę lat, dziesiątki, jeśli nie setki, godzin spędziłem w pobliskiej Bibliotece Narodowej, a nawet nie wiedziałem, że na skraju Pól Mokotowskich są tak nieprzebyte chaszcze... Rozejrzałem się wokoło. Stare topole i klony rzucały cień. Poniżej rozkrzaczał się czarny bez. Jednak po przeciwnej stronie utwardzonej żużlem drogi widziałem wyraźnie orzech i kilka jabłonek. Pomiędzy nimi z ziemi sterczał przekrzywiony kran. Zdziczały sad? Może kiedyś stały tu wille, wyburzone w czasie wojny, albo i później, gdy wznoszono bibliotekę? W sumie rzecz do sprawdzenia, oczywiście gdyby zostało nam choć kilka dni życia. Co dalej? W ciągu godziny zdołałem przebiec raptem z pół kilometra, od liceum, w którym pracowałem, tutaj. Pchać się do śródmieścia? Sądząc po zasnuwających niebo dymach, działy się tam mało wesołe rzeczy. A może po prostu poszukać sobie polanki w krzakach i uwalić się na trawie, by poczekać na koniec? Do licha, dlaczego właśnie teraz? Już prawie odłożyłem na samochód... i z Zuzanną miałem iść w sobotę do kina. Za dwa lata mógłbym zostać nauczycielem mianowanym. Włożyłem do ucha słuchawkę radia, lecz wszystko tonęło w białym szumie. Przeskakiwałem po pasmach, szukając programu, jednak stacje zaprzestały nadawania. I nagle, gdy już prawie traciłem nadzieję, usłyszałem melodyjny i czysty głos Ojca Dyrektora.

- Bracia i siostry, nie upadajcie na duchu. Nasza ziemska pielgrzymka dobiegła końca, lecz prawdziwe życie dopiero się zaczyna. Zostały nam może trzy kwadranse, módlmy się. Panie, w godzinę śmierci wezwij mnie... Nie lubiłem gościa, ale muszę przyznać, że tym razem naprawdę mi zaimponował. Nie poddał się, tylko postanowił do ostatniej chwili pomagać wiernym. Jakieś wrzaski dobiegające zza drzew przerwały mi słuchanie radia. Wychyliłem się zza pnia i zagryzłem wargi. Czterech rosłych byczków w dresach kopało jakiegoś chłopaka. Komórka telepała mi się w kieszeni na udzie, ale miałem absolutną pewność, że policja nie przyjedzie. Zresztą i tak nie działała. Czterech... Ciut dużo. Zagryzłem wargi, a potem spłynął na mnie głęboki spokój. I tak wszyscy jesteśmy martwi. Mogę odejść chyłkiem albo spróbować ratować kopanego. Nasza cywilizacja odchodzi w niebyt, więc może należałoby na zakończenie dokonać czegoś wielkiego czy chociaż bohaterskiego? Najwyżej mi się nie uda. Zginę teraz albo za czterdzieści minut. I naraz poczułem, że żal mi tych ostatnich trzech kwadransów, lecz podjąłem decyzję i nie było już odwrotu. Rzuciłem torbę z laptopem i wyszarpnąłem z kabury pistolet. Pierwszy napastnik schylił się właśnie, by przeszukać kieszenie ofiary. Celowałem w skroń, lecz trafiłem w szyję. Też skutecznie, runął natychmiast. Drugi dostał w bandzioch. Trzeci oberwał w plecy, kula utkwiła gdzieś koło łopatki. Koleś wydał dźwięk jak odtykany zlew i zwalił się na ziemię. Czwarty uciekał. Tylko w kupie mocni, we czterech na jednego to jeszcze pójdą... Strzeliłem za tym czwartym, ale chybiłem. Ranny w brzuch zdążył już wyciągnąć broń. Ciekawe, skąd spluwa u takiego szmaciarza? Podszedłem i dobiłem go strzałem w kark. Tak po prostu, jakbym przez całe życie nic innego nie robił. Leżący chłopak uchylił powieki, spojrzał na mnie półprzytomnie. Usiadł i splunął krwią. Dochodził do siebie bardzo szybko, choć widać było, że oberwał naprawdę zdrowo. Jedna ręka zwisała mu bezwładnie, chyba strzaskana w łokciu.

- Musimy stąd znikać - powiedziałem, schylając się po broń zastrzelonego. - Jeden uciekł, może sprowadzić nam na karki więcej kumpli. Dasz radę iść? - Tak. - Wstał chwiejnie na nogi, zdrową ręką dotknął biodra i skrzywił się strasznie. Ostatni postrzelony dresiarz kopnął nogami w agonii i znieruchomiał. Podniosłem torbę z laptopem. - Mam tu niedaleko... - Chłopak zawahał się. Spojrzał na mnie niepewnie i jakby wyczekująco. - Jeśli masz tu jakąś metę, to prowadź. Nie możemy tak sterczeć na widoku. - Wyszczerzyłem zęby w uśmiechu. - Mam powiedzieć, że jestem przyjacielem? - To już raczej pan udowodnił... - Jestem Marek. Nie przesadzaj z tym „pan”, mam raptem dwadzieścia osiem lat... - A ja za rok pisałbym maturę. - Kaszlnął krwią. - Ach tak, mam na imię Stanisław. Uścisnęliśmy sobie ręce. Kulejąc, poprowadził mnie ledwo widoczną ścieżką przez chaszcze. Po chwili wśród gęstych bzów zamajaczyła zardzewiała furtka. Otworzył ją własnym kluczem, a potem starannie zamknął. Pomiędzy kompletnie zdziczałymi krzewami bielał prostokąt betonowego fundamentu. Na nim walały się resztki niedopalonych belek. - Zapraszam do mojego królestwa. - Odsunął płytę z dykty i kolejnym kluczem otworzył metalową klapę. Po sześciu drewnianych schodkach zeszliśmy do piwniczki. Była spora, przez dwa okienka wpadało tu nieco światła. Ściany z czerwonej cegły, sądząc po zaciekach i purchlach, miały swoje lata. W lochu śmierdziało stęchlizną, ale nie tak mocno, jak się spodziewałem. Kilka mebli wyciągniętych chyba ze śmietnika, fotele, pod oknem stół z jasnej, grubej sklejki. - Znajdzie się jakaś szmata? Zagłada ludzkości zagładą ludzkości,

jednak dziadek zawsze powtarzał, że broń należy wyczyścić przed włożeniem do kabury. - Jasne. - Pogrzebał na regale, wyciągnął z tekturowego pudełka kawał bawełnianej tkaniny. Przy użyciu szprychy rowerowej przeczyściłem lufę. Kosmiczna katastrofa unicestwiająca planetę to rzeczywiście problem - ale porządek musi być. Chłopak nieźle się tu urządził. W kącie stał piecyk typu koza oraz leżały równo przycięte polanka. Krzesło obrotowe, regał z pudełkami pełnymi jakichś mechanizmów... Opadł na fotel, krzywiąc się z bólu, i obmacał łokieć. - Kompletnie pogruchotane - westchnął. - Czuję takie ostre kawałki ruszające się pod skórą. Dziwne, że nie spuchło... I boli jak jasna cholera. Nie masz przypadkiem paracetamolu albo czegoś? - Spojrzał z nadzieją. Pogrzebałem bez przekonania w plecaku. Gdy studiowałem, podczas sesji, gdy zarywałem kolejne noce, może coś na ból głowy by się znalazło... Ale teraz? Cztery lata po dyplomie? Rzuciłem mu listek polopiryny. - To wszystko, co mam. Na ból głowy pomaga - powiedziałem. - Poza tym ma działanie przeciwzapalne. Z drugiej strony nie wiem, czy nie obniża krzepliwości. - Hmmm... no tak. - Odłożył tabletki na stół. - Może lepiej się wina napijemy? Zakaszlał znowu. - Lepiej nie. - Pokręciłem głową. - Alkohol rozszerza naczynia krwionośne. Masz połamane żebra? - Na to wygląda, ale i odbija się krwią... Wyciągnął zza regału zakurzoną butelkę. Ścisnąłem ją między kolanami, nieco zardzewiałym korkociągiem wydłubałem korek. Staszek wytrząsnął nakrętki oraz śrubki z dwóch kubków i nalał hojnie. - Za spotkanie, a przy okazji, nie podziękowałem jeszcze za uratowanie życia... - Ręka trochę mu drżała.

Wziąłem drugie naczynie i uroczyście stuknęliśmy się nad stołem. Wino było nie najgorsze, choć zalatywało mocno drożdżami. - No i całkiem nieźle ten koniec wygląda. - Uśmiechnąłem się. - Siedzi człowiek wygodnie, jest z kim pogadać, nawet jest co wypić... Tylko z zagrychą problem. - Wyciągnąłem z plecaka kupioną rano puszkę pasztetu. - Średnio do wina pasuje... Swoją drogą, bardzo dobre - wyraziłem uznanie. - Własnej roboty - pochwalił się. - Zeszłoroczne. Jeszcze mój dziadek sadził winogrona. Krzywił się przy każdym łyku. - To wasza działka? - domyśliłem się. No i proszę, obejdzie się bez grzebania po archiwach, przed śmiercią poznam nawet historię tego miejsca... - Tak nie do końca działka - mruknął Staszek. - Tu był nasz dom. - Klepnął dłonią ceglaną ścianę. - Kiedy w latach sześćdziesiątych zabierali się za budowę biblioteki, wszystkich stąd wyrzucili do mieszkań w blokach, zlikwidowali też działki obok. Ale potem zbudowali gmach trochę dalej, a to zarasta... - Faktycznie niezła dżungla. - Czemu ten świat zwariował? - westchnął. - Nie wiesz? - Wytrzeszczyłem oczy. - Wiem, że ludzkość odchodzi w niebyt, ale, cholera... Dowiedzieliśmy się w liceum, wszyscy z miejsca pogłupieli. Zaczęli ganiać za dziewczynami, gwałcić, rozbijać sobie głowy... Jakby nagle zerwali się z uwięzi. A potem jeszcze tamci czterej. Jeden powiedział, że nigdy nie widział ludzkiego mózgu... Szczerze powiedziawszy, wziąłem cię w pierwszej chwili za podobnego wariata... - Uzbrojony i niebezpieczny... - Popatrzyłem na pistolet w zadumie. - Poczułem, że ich życie lub śmierć nie mają już żadnego znaczenia - przyznałem. - Ale jakoś nie w porządku było, że chcą cię zamordować. I to ja ich... Może to wrodzone poczucie sprawiedliwości, teraz niehamowane przez prawo, zazwyczaj karzące ludzi zabijających nawet w obronie własnej? - Zamyśliłem się. - Tak czy siak, w ogóle ich nie

żałuję. - Socjolodzy i psycholodzy mają w tej chwili kupę materiału do badań... - mruknął. - Tia, u nas w liceum było podobnie. Paru uczniów chciało natychmiast wyrównać porachunki z nauczycielami, inni polecieli całą bandą do monopolowego po drugiej stronie ulicy. - Westchnąłem. - Jakby nagle wszyscy chcieli po raz ostatni zaszaleć... To przykre, bo w pewien sposób pokazało powierzchowność naszej kultury i naszej wiary przy okazji... - Zabrakło im... - Popatrzył na zdobiącą palec wskazujący srebrną obrączkę do odmawiania różańca. - Myślałem, że zdołam się przedrzeć pod Otwock, do rodziny, ale utknąłem tutaj. A ty szedłeś w jakimś określonym kierunku? Czy tu, do schronu? - Czasem tu przyłażę, gdy mi źle, i wspominam dziadka. Pomyślałem, że tu będzie godnie poczekać na koniec. I fajnie, że jest z kim pogadać. Wygląda na to, że tylko my dwaj pozostaliśmy normalni - zażartował. - Jesteś nauczycielem? - Uczę informatyki w Reytanie. - Szkoda, że zdawałem gdzie indziej. Choć pewnie i tak byś mnie nie lubił, z komputerów byłem zawsze straszna noga... Zerknąłem na zegarek. - Nie zostało dużo czasu - zauważył. Za piwnicznymi okienkami błysnęło oślepiające białe światło. - Oho - mruknąłem - zaczyna się. Staszek zadrżał lekko. - Wyjdziemy popatrzeć? - zaproponował. - Druga taka okazja może się już nie zdarzyć... - zabrzmiało to niczym koszmarny dowcip. - Fakt, kiedy już będziemy po tamtej stronie, ci, którzy umarli wcześniej, mogą nas pytać, jak to wyglądało - również popisałem się wisielczym humorem. Wspięliśmy się po drewnianych schodkach. Rozbłyski rozświetlały na razie niebo na horyzoncie. Były silniejsze i słabsze, chwilami nasze cienie

stawały się podwójne. Grunt drżał lekko. - Wchodzimy w strefę bombardowania. - Sam nie mogłem zrozumieć, dlaczego jestem taki spokojny. - Na razie zasłania nas wypukłość planety. Eksplozję w Hiroszimie widziano z odległości setek kilometrów, ale te są chyba silniejsze. Niebawem... - Schowamy się w piwnicy czy zostajemy na zewnątrz? - Staszkowi głos trochę się łamał. - Nie wiem... Tu grożą nam fale termiczne i uderzeniowe, a w piwnicy dosięgnie nas promieniowanie i sufit może spaść na głowy. Na zewnątrz, zanim zdechniemy, zdąży nas pewnie zdrowo przypiec. Tam, cóż, napromieniowanie wywołuje najpierw silne wymioty... Otarłem czoło z potu. Powietrze stawało się coraz gorętsze, na horyzoncie pojawiła się oślepiająca łuna. Rozszerzała się stopniowo, obejmując coraz większy wycinek widnokręgu. Nasze cienie znowu się rozdwoiły, tym razem już na stałe. - Do piwnicy - rozkazałem. - Albo nie, najpierw trzeba zabezpieczyć czymś okna, to dłużej wytrzymamy. Masz łopatę? Zasypiemy je piachem! Bystro! - Mam łopatę, deski i cegły tam leżą. Szybko... Odwróciliśmy się. - Co jest, do diabła? - szepnął. Widoczny zza drzew szary gmach Biblioteki Narodowej świecił dziwnym blaskiem. Na naszych oczach przybrał malinową barwę i zniknął. Huknęło, wiatr targnął krzakami, nagły spadek ciśnienia zatkał nam uszy. - Antymateria chyba tak nie działa - mruknął Staszek. - Powietrze uderzyło w próżnię, stąd ten dźwięk - wysunąłem hipotezę. - Ktoś... Komuś zrobiło się żal tych pięciu czy sześciu milionów książek, które uległyby spaleniu, i zabrał je sobie. Razem z opakowaniem, to znaczy budynkiem. - Kto? - zdumiał się. - Znajduję tylko jedno wyjaśnienie - mruknąłem. - Fantastyczne i idiotyczne, ale... Ale to może być nasza szansa! Nie masz ochoty zostać

bibliotekarzem? - U ufoków? - Staszek załapał od razu. - Jasne! - Wiesz, jak tam dojść? Prowadź! Nie zdążyliśmy się ruszyć. Krzaki przed nami pożółkły i w mgnieniu oka rozsypały się w pył. Poczułem, że żołądek podchodzi mi do gardła. Dopiero teraz, patrząc na tę istotę, uwierzyłem w wypowiedziane przed chwilą słowa. Stał przed nami. Matowoszara, plamista skóra lśniła niczym naoliwiona. Stwór wspierał się na kilku mackach, podobnych ni to do trąby słonia, ni to do odnóży ośmiornicy. Ziemia wokół nich pokryta była śluzem, jak po przejściu gigantycznego ślimaka. Wokoło ciała stwora ku ocalałym chaszczom ciągnęło się coś w rodzaju szarej pajęczyny. Stworzenie nie miało głowy, mimo to czułem, że widzi nas przez dziesiątki fosforyzujących dziurek pokrywających całą powłokę. Nie był duży, tak ze dwa i pół metra wysokości. Cuchnął jakby grzybami. - Dzień dobry - wykrztusiłem. - Chcieliśmy zaproponować naszą pomoc w porządkowaniu przejętego przez pana księgozbioru. - Nie miałem pojęcia, jakiej jest płci ani czy w ogóle posiada jakąś płeć, uznałem jednak, że forma grzecznościowa nie zaszkodzi, a kto wie czy nie pomoże. - Z pewnością wyjaśnienia udzielane przez mieszkańców planety pozwolą panu lepiej zrozumieć szereg aspektów i detali specyficznych dla naszej kultury - dodałem. W powietrzu zaśmierdziało intensywnie chlorem. Czy to odpowiedź? Może ta rasa porozumiewa się, emitując zapachy? Zmysł chemiczny? - pytania przelatywały przez moją głowę w szaleńczym tempie. Jak niby mam odpowiedzieć? A może w ogóle nas nie zrozumiał? - Jesteśmy... - zaczął Staszek i urwał. Popatrzyłem na niego spod oka, nadal mówił, lecz z jego ust nie wydobywał się żaden dźwięk. Teraz dopiero spostrzegłem, że wokół mnie panuje nienaturalna cisza. Co, u diabła, wyłączył fale akustyczne? Zmienił prawa fizyki, by powietrze nie przewodziło dźwięków? Nagle na twarzy mojego towarzysza odmalowało się śmiertelne wręcz przerażenie. Dźwięk wrócił. - Ziemianie! - Staszek odezwał się ochrypłym, dudniącym głosem.

Natychmiast zorientowałem się, że to obcy w jakiś sposób przemówił, używając jego gardła. - Czy... - zacząłem. - Czeka was unicestwienie. Tyle to i ja wiedziałem. Jak przekonać tego gada, żeby nas stąd wyciągnął? Skoro zabiera całe budynki, powinien mieć możliwości techniczne. Milczy. Czeka na moją odpowiedź? Nie zadał pytania. A, do diabła! - Czy może pan zabrać nas ze sobą? - zapytałem. - Nie. To nie jest możliwe. Mogę jednak uratować wasze istnienia, jeśli w zamian zostaniecie moimi... - zatrzymał się na chwilę, jakby szukał słowa: - niewolnikami. Niebo na wschodzie rozbłysło jak lampa stroboskopowa, przygasło i znowu rozbłysło. Poczułem, że na ramieniu wysycha mi skóra pod koszulą. Nad czym tu myśleć? Już jest ze czterdzieści stopni w cieniu. Zaraz się usmażymy! Lepiej do końca swoich dni sprzątać wychodki na obcych planetach, niż spłonąć żywcem. A jeśliby zupełnie nie dało się wśród obcych wytrzymać, podetnę sobie żyły i tyle... - Zgadzamy się - powiedziałem w imieniu swoim i Staszka. - Tak się stało - wypowiedział z namaszczeniem, niczym uroczystą formułę. Zobaczyłem malinowy błysk i zapadła ciemność. Poczułem coś, chyba dotyk ostrza na karku, niespodziewanie przeszył mnie ból, jakby ktoś piłował mi głowę ręczną piłą. A potem świadomość zgasła jak zdmuchnięta świeczka.

Visby, Gotlandia 12 września 1559 Marius Kowalik zwolnił kroku. Zagryzł wargi. Od chwili gdy pół wachty temu zszedł z pokładu „Pięknej Astrid”, miał wrażenie, że ktoś za nim idzie. Teraz w wąskich zaułkach dzielnicy hanzeatyckiej zdołał ich rozpoznać. Zmieniali się co jakiś czas, aby nie odkrył ich obecności. Potężnie zbudowany mężczyzna w długim flamandzkim płaszczu z sukna, młody chłopak w płóciennej koszuli o wystrzępionych rękawach i starszy człowiek wyglądający na szwedzkiego szlachcica... Marius zawahał się. Nie wyglądali na zwykłych portowych obszczymurów. Był jakiś powód, dla którego za nim leźli. Czy został rozpoznany, gdy wysiadał z okrętu, czy może ktoś ostrzegł wcześniej, że przybędzie do Visby, i po prostu czekali w porcie? Duńscy szpiedzy? Tak, to bardzo prawdopodobne. A zatem nie może iść prosto do kuzyna. Najpierw trzeba ich zgubić. Rozejrzał się wokoło, udając, że pobłądził. Olbrzym w płaszczu stał u wylotu zaułka. Wyglądał na dość znudzonego swoją robotą. Marius odczekał, aż ten zagapi się na tragarzy niosących okute kufry, i błyskawicznie odskoczył za róg, gdzie otwierał się wąski, cienisty pasaż prowadzący na równoległą uliczkę. Niestety, w tym zaułku też mu się nie powiodło. „Szlachcic” czaił się przed kantorem kupca bławatnego, udając, że z uwagą ogląda wywieszone przy drzwiach próbki sukna. Kowalik cofnął się między domy. Do diaska, co robić?! Z tyłu dobiegły ciężkie kroki. Siepacz zauważył, że śledzony wymyka się z pułapki... A może zaatakować go, obalić na ziemię, stuknąć czymś w głowę?

Marius odwrócił się, kładąc dłoń na rękojeści kordu. Przejście było prawie puste, tylko dwaj podpici marynarze stali pod jedną ze ścian, wiodąc spór. Wykrzykiwali do siebie po rosyjsku straszliwe wielopiętrowe obelgi i najwyraźniej za chwilę mieli wziąć się do rękoczynów. Marius popatrzył na nich zdumiony. Jeden z adwersarzy był potężny, zwalisty, posturą przypominał niedźwiedzia. Drugi drobny, zadziorny jak kogut, najwyraźniej nic sobie nie robił z fizycznej przewagi rozmówcy. Byczek w płaszczu przebiegł między nimi, odpychając ze złością stojącego mu na drodze kurdupla. Ten wykonał dziwny gest ręką. Szpieg zdołał przebiec jeszcze pięć kroków, nim zaplątany we własne jelita runął na ziemię i z cichym westchnieniem oddał ducha. Niedźwiedziowaty przyskoczył do osłupiałego Kowalika i podał mu obszerny habit. - Przysyła nas Peter Hansavritson - szepnął po niemiecku. - Przeczuł, że macie kłopoty. - I rzeczywiście mieliście - ukłonił się jego towarzysz. - Z Bożą pomocą dwa problemy zostały rozwiązane, jednakowoż co najmniej trzy podobne krążą wokół niczym kruki szukające żeru. Tedy lepiej będzie i wygląd, i miejsce pobytu bystro zmienić. Marius bez słowa narzucił na siebie ubiór, osłonił twarz kapturem. Zabójca schował nóż do rękawa i ponaglił ich gestem. Ruszyli szybkim krokiem przez mroczne bramy oraz cuchnące, ciasne zaułki. Lada moment ktoś mógł wejść w uliczkę i spostrzec trupa... Drobna dziewczyna siedziała na głazie. Milcząc, podziwiała las porastający stoki gór. Zakłopotana nawijała na palce pasmo rudych włosów. Słońce powoli opadało ku ziemi. Przedwieczorny wiatr niósł chłód. Dorodna łasica wskoczyła na leżący niedaleko pień brzozy. - Helu... - Tak, pani? - Muszę teraz odejść. Pora, byś udała się na spoczynek - powiedziało

zwierzę. - Zapamiętałaś wszystko, co mówiłam? - Tak, pani. Boję się... To góry. Jeśli mam przez wiele dni spać w jaskini, wilki mogą mnie wywęszyć i pożreć. Ponadto ludzie. Co będzie, jeśli odnajdą moją kryjówkę? - Strach twój jest całkowicie bezpodstawny. Hela milczała długo. Wreszcie z westchnieniem wstała z kamienia. Schyliwszy się, weszła do niewielkiej jaskini. W kącie czekało już posłanie ułożone z gałązek nakrytych wiązkami trawy. Ułożyła się wygodnie. Rozprostowała fałdy sukni. - Pani... - No co jeszcze? - Zwierzę zaczęło się niecierpliwić. - Gdy wykonam moje zadanie... Czy będę mogła wrócić do Polski? - Nie. Zostaniesz tu już na zawsze. Dziewczyna poczuła, jak ogarnia ją dziwny bezwład. Zapadała w letarg, czuła zimno postępujące od stóp w stronę serca. Zadrżała. Raz już przecież umierała. To było tak podobne... Niechciane wspomnienie wypłynęło z głębin pamięci. Zapach dymu i krwi, ból, twarde deski pod plecami, świadomość nieuniknionego końca... Myśli zgasły. Leżałem wygodnie wyciągnięty na czymś miękkim. Słońce grzało delikatnie, w powietrzu unosił się zapach lasu i mchu. Uchyliłem leniwie powieki. Stare świerki łagodnie kiwały się na wietrze. Gdzie jestem? Przez chwilę nie pamiętałem. Miałem wrażenie, że są wakacje i położyłem się gdzieś zmęczony spacerem. Pamięć wróciła nagle, jakby ktoś włączył telewizor. Aż mnie ogłuszyło. Zagłada ludzkości, ucieczka przez park, ten sympatyczny chłopak i jego schron. A potem... Zniknięcie biblioteki i to stworzenie, jakby skrzyżowanie ślimaka z kłębem szmat do podłogi. Wszystko runęło na mnie niczym tsunami. Zaraz, zaraz... Jaka zagłada ludzkości...? Próbowałem z obrazów w umyśle wyłowić ten, który pomoże mi zrozumieć, co właściwie zaszło. Usiadłem i rozejrzałem się dziko wokoło. Gdzie ja jestem?! Obca planeta? A może po prostu nie żyję? Co powinno być w raju? Bóg, chóry

anielskie, chmurki, ludzie poubierani w koszule nocne? Aniołowie jakoś się nie pojawiali, zamiast koszuli nocnej miałem na sobie zwykłe ciuchy, ale okolica wyglądała dość sielankowo. Słońce grzało przyjemnie, lecz nie prażyło, w lesie wiał przyjemny, chłodny wiaterek. Jeśli to niebo, to naprawdę fajnie im wyszło... Coś mnie użarło w dłoń. Komar. Czy w raju są komary? Chyba nie. Do celów symulacji też nie są potrzebne... Piekło? Diabłów, siarki, płomieni i kotłów nie było wokoło widać. A i komarów pewnie lata tam więcej. Pewien ksiądz mówił mi kiedyś, że piekło to nieobecność Boga. To by się nawet zgadzało... A może czyściec? Nie, teologia tutaj nie pomoże. W świetle tego, co zapamiętałem, moje ocalenie ma podstawy, nazwijmy to, racjonalne. Najwyraźniej zostałem przeniesiony z krzaków za biblioteką w jakieś miłe miejsce. Tylko gdzie, do licha? Do Ameryki? Bez sensu, ją też za kilka godzin szlag trafi. Może już trafił? Przecież nie wiem, ile czasu minęło, odkąd razem ze Staszkiem spotkaliśmy to... coś. Podniosłem się z polanki. Nadal miałem na sobie to samo ubranie, ale plecak z laptopem, który jak idiota dźwigałem nawet w ostatnią podróż, i pistolet najwidoczniej zostały tam... Wyciągnąłem garść monet. Wyglądały dziwnie, były podejrzanie lekkie. Ścisnąłem w palcach pięciozłotówkę, a ona rozsypała się w proch. Najwyraźniej tylko po wierzchu napylono ją niklem, a głębiej było coś, co przypominało trociny. Jak to możliwe? - Tu jest za mało metali, nie mogłam odtworzyć wszystkiego - usłyszałem. - Priorytet ustawiłam na związki organiczne. Odwróciłem się gwałtownie. Na pniu powalonego drzewa siedziało niewielkie zwierzątko. Kuna? Nie, łasica. Patrzyła na mnie przenikliwie. Czy to ona przemówiła? Policzyłem powoli do dziesięciu. - Kim jesteś? - wykrztusiłem, obawiając się, że robię z siebie idiotę. - Ina - przedstawiła się. - A ty jesteś Marek Oberech. Miałem ochotę przytaknąć, lecz uświadomiłem sobie, że łasica nie pyta, tylko stwierdza fakt. Usiadłem na mchu i przez dobrą minutę zbierałem myśli. Żyję, jestem w lesie i ot tak rozmawiam sobie z gadającym

zwierzakiem. A zanim się tu znalazłem, zgodziłem się zostać niewolnikiem ślimaka z obcej planety. Może, usłyszawszy o nadchodzącej zagładzie, zwariowałem i to wszystko mi się tylko roi? A może kochani uczniowie dosypali mi czegoś do kawy? Czegoś diabelnie silnego, syntetycznego narkotyku najnowszej generacji, zdolnego kompletnie odmóżdżyć człowieka? Tylko po co? Przecież nie zapowiadałem na dziś klasówki. - OK - odezwałem się wreszcie. - Wiesz przypadkiem, gdzie my tak właściwie jesteśmy? - Na twojej planecie - odpowiedziała. Dobra nasza. Pojawiają się nielogiczności, zatem teoria z dosypaniem narkotyku do kawy nie jest taka głupia. Wystarczy teraz poczekać, żeby przestał działać. Środa dzisiaj, przepadnie mi popołudniowy kurs i korepetycje wieczorem, ale może nie wylecę z roboty. - Ziemia została całkowicie zniszczona - zaprotestowałem. - Jeśli nawet nadal istnieje w jednym kawałku, to jako wypalony kosmiczny wrak, pozbawiony życia biologicznego. Jak więc wyjaśnisz ten las? - Byłem pełen podziwu dla własnej przebiegłości. - Skrat wysłał cię do innego czasu. - Skrat? Zatrzeszczało i w powietrzu zmaterializował się nieduży hologram ślimakoida, którego spotkałem w krzakach za biblioteką. Widziany w całości stwór wyglądał jeszcze gorzej. - Ekstra - mruknąłem. - Pamiętasz? - Tak. - Całe szczęście. Czasem występują błędy przy kopiowaniu osobowości. Dusza kiepsko poddaje się technice. - Aha. I ten Skrat... - Nie byłem w stanie odtworzyć intonacji, ale zrozumiała. - Zgodziłeś się zostać jego niewolnikiem - powiedziała. - Tak jak swego czasu ja. Teraz nadszedł czas, by rozpocząć służbę. - Jesteś prawdziwa? - zapytałem chytrze.

- W jakim sensie? - zdziwiła się. - Jestem tu w postaci materialnej, nie holograficznej. O to ci chodziło? I gadaj tu z taką. - Nie potrafię ocenić, czy to, co widzę wokół siebie, jest realne - poskarżyłem się. - To, co zapamiętałem, może być wytworem mojej wyobraźni, podobnie jak to, co widzę teraz. - Waszym problemem, Ziemianinie, jest filozofia - odparła. - Jako jedyna rasa w znanym kosmosie wymyśliliście systemy pojęciowe negujące otaczającą was rzeczywistość. Realne jest to, co dostępne waszym zmysłom. Symulacja rzeczywistości na taką skalę to bzdura z ekonomicznego punktu widzenia. - Czyli co? Zostałem przeniesiony w przeszłość? Do czasów przed katastrofą? - Niezupełnie przeniesiony. - Pokręciła głową zupełnie po ludzku. - Ale reszta w ogólnym zarysie się zgadza. Znajdujesz się w tym, co twoi pobratymcy zwykli zwać przeszłością. Wehikuł czasu? Cóż, w świetle ostatnich wydarzeń byłem nawet skłonny w to uwierzyć. Jeżeli dysponują technologią umożliwiającą skok międzygwiezdny i kradzież pięciu milionów książek razem z ważącym tysiące ton budynkiem, co w tym dziwnego, że potrafią przemieszczać się swobodnie w przeszłość czy w przyszłość... - Nie jesteś z Ziemi - powiedziałem. - Masz na myśli glebę czy planetę? Pytanie było tak debilne, że tylko z największym trudem zdołałem zachować powagę. - Planetę. Powiedziałaś coś o mojej planecie, o moich „pobratymcach”... Zatem sama nie jesteś stąd. - Spojrzałem na nią badawczo. - Byłam tancerką i poetką planety Czita, krążącej wokół gwiazdy Elly. - Uniosła głowę. Powiedziałbym, że z dumą, ale cholera wie co ten gest u nich oznacza. Fajnie, kosmos, jak się okazuje, jest pełen życia i obcych cywilizacji, niczym w „Gwiezdnych wojnach”. Nawet mają swoją poezję. Ciekawe,