tulipan1962

  • Dokumenty3 698
  • Odsłony239 324
  • Obserwuję173
  • Rozmiar dokumentów2.9 GB
  • Ilość pobrań209 267

Adamow Grigorij - Wygnanie władcy

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

tulipan1962
Dokumenty
fantastyka

Adamow Grigorij - Wygnanie władcy.pdf

tulipan1962 Dokumenty fantastyka rosyjska s-f
Użytkownik tulipan1962 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 13 osób, 29 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 776 stron)

G. ADAMOW WYGNANIE WŁADCY Przełożył z rosyjskiego S. FURMANIK

CZĘŚĆ PIERWSZA Na próżno kryje nam ten szlak, Z zachodnich brzegów ku wschodowi, Natury srogiej mroźne tchnienie! Rozumu okiem przenikliwym Widzę: Rosyjski Kolumb pośród lodów Płynie i lekceważy Los. Łomonosow, 1752.

Rozdział 1 UCIEKINIER Było ciche południe. Sierpniowe słońce stało wysoko na niebie. Żołnierze wolni od służby spali w chłodnych sypialniach, inni w cieniu drzew zajmowali się tresowaniem psów, rozbierali i czyścili broń, lub przerabiali teoretyczny kurs strzelania. Toczyło się zwykłe, codzienne życie pogranicznej strażnicy. W gabinecie dowódcy inspektor Ministerstwa Bezpieczeństwa, major Komarow, zaznajamiał się z pracami strażnicy. Praca organów bezpieczeństwa, tu na granicy, jest różnorodna. Kategorię najliczniejszych wykroczeń stanowią uciekinierzy spoza kordonu. Każdego z nich trzeba przesłuchać, zdobyć odpowiednie informacje i sprawdzić jego zeznania, przejrzeć skąpe dokumenty, jakieś postrzępione papiery, z którymi zazwyczaj ludzie ci usiłują przekroczyć granicę. Wszystko to należy zrobić możliwie szybko, przy czym w bardzo trudnych warunkach, zważywszy, że źródła informacji znajdują się za granicą. Otóż i obecnie na tej niewielkiej strażnicy przebywa siedmiu ludzi zatrzymanych za nielegalne przekroczenie granicy. Mają oni dzisiaj być przesłani do dowództwa rejonu; jeden z nich znajduje się na strażnicy już prawie dwadzieścia dni.

- Co to za sprawa? - odrywając oczy od papierów i podnosząc okrągłą, ogoloną głowę, zapytuje major towarzysza Nikitina. - Dlaczego tak długo trzymacie u siebie Kardana? - Ach, to pechowiec, towarzyszu majorze - odpowiedział Niki- tin. - Postrzelili go, gdy przepływał rzeczkę. Miał jednak tyle jeszcze sił, że prawie dopłynął do brzegu po naszej stronie; pozostawało tylko trzy metry do przebycia, gdy zaczął tonąć. Nasi żołnierze pośpieszyli mu z pomocą. Stiepanow rzucił się do wody i wyciągnął go prawie nieprzytomnego. - Tak... - przemówił Komarow. - Czy rana poważna? - Nie bardzo. W biodro. Ale krwi stracił dużo. Żołnierze nasi założyli mu opatrunek na miejscu i przyprowadzili tutaj. Nasz lekarz odesłał go do szpitala sowchozu; trzeba było wyjąć kulg. - Jaka kula? - Z karabinu Sandersa. - Jak się czuje obecnie? - Już wyzdrowiał. Trzy dni temu wypisali go ze szpitala. Ale w pierwszych dniach było z nim źle. Widocznie nerwy nie wytrzymały. To śmiał się, to płakał, błagając, żeby go nie wydawać z powrotem. - Protokół przesłuchania przesłaliście do dowództwa rejonu? - Posłałem zaraz na drugi dzień po zatrzymaniu go. Kardan

uciekł z obozu koncentracyjnego pod Kotolani. Dowództwo rejonu stosunkowo szybko sprawdziło jego zeznania, jeszcze gdy był w szpitalu. W kotolańskiej gazecie pojawiło się ogłoszenie komendanta obozu 0 ucieczce Kardana, jego fotografia, znaki szczególne i obietnica nagrody za jego schwytanie. Znaki szczególne zgadzają się. Otrzymałem polecenie odesłania Kardana do dyspozycji rejonowego dowództwa. Po rosyjsku Kardan nie rozumie, ale zna dobrze język francuski. - Tak, tak... - w zamyśleniu powiedział Komarow pocierając wygolony podbródek. - No, dalej, zrobimy przegląd zatrzymanych. - Od kogo życzycie sobie zacząć, towarzyszu majorze? - Po kolei... Kto tam pierwszy? - Komarow spojrzał na listę. - Kornelius! No, dawajcie Korneliusa. Starszy lejtenant wyciągnął rękę do aparatu, który stał na stole, 1 nacisnął guzik. Srebrzysty ekran aparatu rozjaśnił się i zaraz ukazał się na nim wysoki pokój z opuszczonymi w oknach roletami. W kącie stało łóżko, obok stół i krzesło. Na stole - otwarta książka, karafka z wodą, szklanka, przybory do pisania. Na łóżku spał mężczyzna, zwrócony twarzą do ściany. - Zawarcie znajomości z Korneliusem trzeba będzie odłożyć na

później - zauważył major. - Odsypia - uśmiechnął się starszy lejtenant. - Wszyscy oni przez pierwsze dwa - trzy dni śpią bez przerwy. Następny na liście, zdaje się, Ganiecki? - Tak, dawajcie Ganieckiego. W pokoju, podobnym do poprzedniego, Ganiecki - mały, wychudzony człowieczek ze smutnymi oczyma i długimi, żałośnie opuszczonymi wąsami - stał pod oknem i troskliwie oglądał swój sfatygowany but, usiłując podwiązać sznurkiem odstającą zelówkę. - Hm... Tak... Sprawa niełatwa - powiedział Komarow. - Moglibyście mu dać, towarzyszu Nikitin, buty ze specjalnego zapasu... No, idźmy dalej. W następnych pokojach jedni czytali, inni chodzili niespokojnie z kąta w kąt, jeszcze inni pisali listy. Kardan, krępy mężczyzna, o śniadej, chudej twarzy z cienkim garbatym nosem i czarnymi gęstymi wąsami, stał tyłem do okna. Manipulując przed sobą lusterkiem, przechylając głowę tak i owak, bacznie przyglądał się jakiejś plamce na podbródku. Nagle uśmiechnął się, odłożył lusterko, opuścił głowę i począł podkręcać wąsa; potem z wyrazem niezadowolenia targnął go parę razy w dół i przeszedł się po pokoju. Przystanął koło stołu pod oknem i zamyślony patrzył w przestrzeń. Postał parę minut, obrócił się i

wichrząc gęste, zwisające nad czołem włosy, znów zaczął chodzić wolno po pokoju. Na czole, pod włosami, błysnęła niewielka, różowa blizna. Major Komarow uważnie go obserwował. - Czy blizna na czole jest odnotowana w znakach szczególnych? - zapytał nie odrywając, oczu od ekranu. - Zaznaczona, towarzyszu majorze - odpowiedział komendant strażnicy. - O wąsach coś wspomniano? - Tak. „Czarne i gęste”. - Nic więcej? - Nie. Wąsy - w ogóle nie są znakiem szczególnym. Dziś ma, następnego dnia zgoli... - Zapewne, o ile jednak są... Kardan podszedł do krzesła. Siadł, oparł się wygodnie, z naturalną swobodą założył nogę na nogę i sięgnął po otwartą książkę leżącą na stole. Skłoniwszy głowę zaczął czytać. Nieduża, śniada dłoń miękim, prawie nieuchwytnym ruchem długich palców odwróciła kartę. Kardan czytał, Komarow nie spuszczał z niego uważnych, spokojnych oczu. Znów lekko odwrócił kartkę. W gabinecie panowała cisza. Komendant strażnicy, nieco zniecierpliwiony, spoglądał to na ekran, to na majora.

Ten, nie odwracając głowy, w końcu cicho zapytał. - W zeznaniach podał zawód? - Tak, towarzyszu majorze. Elektryk - monter. - Ile lat pracuje? - Dwadzieścia, od osiemnastego roku życia. - Gdzie pracował ostatnio? Komendant strażnicy przerzucił parę kartek w teczce z papierami: - W fabryce instalacji elektrycznych Fidlera i Poltoniego. - W charakterze? - Prostego robotnika. - Długo był prostym robotnikiem? - Dwa lata i osiem miesięcy. - Prawdziwość zeznań stwierdzona? - Stwierdzona. - Jakie wykształcenie? - Niższa szkoła elektrotechniczna w Traworze. - Tak... Nie podnosząc głowy Kardan wyjął z kieszeni kurtki papierosa, zapalił, zaciągnął się i ze wstrętem rzucił na płaską popielniczkę. - Jakie papierosy pali Kardan? - nieoczekiwanie zapytał major,

gwałtownie nachylając się w stronę ekranu. - Doprawdy, nie wiem... - odpowiedział zaskoczony komendant strażnicy. - Dowiedzcie się, proszę. - Rozkaz, towarzyszu majorze. Komendant nacisnął guzik na stole. Po upływie minuty do gabinetu wszedł żołnierz zarządzający gospodarstwem. - Czy wy zaopatrujecie Kardana w papierosy? - Ja, towarzyszu starszy lejtenancie. - Co to za papierosy? - „Wiosna”, towarzyszu komendancie. - „Wiosna”? - wtrącił Komarow. - To, zdaje się, są papierosy trzeciego gatunku? Czy wszyscy zatrzymani dostają takie same? - Zatrzymani otrzymują gatunek tytoniu lub papierosów według własnego wyboru, towarzyszu majorze. Kardan prosił o zwyczajne papierosy. Powiedział, że do lepszych nie jest przyzwyczajony. - Ach, tak! No, to wszystko w porządku. Wspominaliście, zdaje się - tu Komarow zwrócił się do komendanta - że Kardan zna język francuski. Czy mieszkał we Francji? - Tak, zeznał, że parę lat tam pracował. Komendant odprawił żołnierza. Komarow powoli wstał i wyłączył ekran telewizyjny.

Major był wysokim, barczystym mężczyzną. Mocna, jakby z metalu odlana szyja, duża, okrągła, gładko ogolona głowa. Twarz o rysach wyrazistych, opalone, nieco pełne policzki, wysokie czoło, szare, spokojne oczy pod gęstymi, z lekka rudawymi brwiami. Zaciśnięte, o ładnym rysunku wargi, ciężki, prawie kwadratowy, połyskujący od dokładnego golenia podbródek. Założywszy ręce na plecy, lekkim krokiem, mimo ciężkiej postaci, Komarow przeszedł się po gabinecie. - Tak... - odezwał się. - Ciekawy typ... Starszy lejtenant nic nie odpowiedział, spoglądając w dalszym ciągu badawczo na Komarowa. Zbyt dobrze znał tego głośnego w ich zawodowej sferze „tropiciela”, by nie przywiązywać wagi do najdrobniejszych nawet objawów jego zainteresowania z jakiegokolwiek powodu. - A gdzie mój lejtenant? - zapytał major. - Gdzie Chiński? - Jeszcze nie wrócił z objazdu posterunków. Wyjechał wczesnym rankiem. 9 - Tak, tak... Komarow podszedł do stołu i znowu włączył pokój Kardana do telewizora. - Jednak pali... - zauważył patrząc uważnie w ekran i

najwyraźniej myśląc o czymś innym. - Dlaczego „jednak”, towarzyszu majorze? - zdecydował się zapytać starszy lejtenant. Komarow spojrzał na niego. - Dlaczego „jednak”? - wolno powtórzył pytanie. - Oczywiste, że Kardan nie lubi tych papierosów. Ma wstręt do nich... Gdyby tylko do papierosów... - mówił, jakby głośno myśląc, Komarow. - Czy zwróciliście uwagę, jak się zachowuje, jak siada na krześle, zakłada nogę na nogę? Swobodne, lekkie maniery... nie kanciaste ruchy człowieka ciężkiej pracy fizycznej. Dwa lata i osiem miesięcy jako robotnik fizyczny, trzy lata ciężkich robót w obozie koncentracyjnym! W ciągu takiego czasu każdy zawodowy inteligent straciłby swoją wytworność ruchów. Brwi starszego lejtenanta powoli unosiły się w górę. - I to nie wszystko - ciągnął Komarow. - Jak on czyta! Zauważyliście? Książka w jego rękach to nie rzadki, przypadkowy gość! Przywykł do niej, umie się z nią obchodzić. Jak sprawnie jego palce odwracają stronice! Swobodnie, lekko, pewnie! Czy tak czytają ludzie z grubymi palcami, z rękami przyzwyczajonymi do ciężkiej pracy? Ktoś zapukał do drzwi. Rozległ się młody, dźwięczny głos: - Czy można?

- Proszę... wchodźcie! - z ożywieniem powiedział Komarow. Do gabinetu wszedł szybkim krokiem młody lejtenant, wysoki, dobrze zbudowany; spod gęstych brwi, zrastających się prawie u nasady nosa, patrzyły bystre, czarne oczy. Jego wejście ożywiło atmosferę gabinetu. Z widoczną w oczach i uśmiechu sympatią Komarow spojrzał na młodego lejtenanta i zapytał: - No, jak tam posterunki, linia graniczna, Lwie Markowiczu? - Mogę zameldować, towarzyszu majorze, że praca idzie sprawnie. Czujność i karność żołnierska wzorowe. Usiłowałem ich złapać na czymś, ale nie udało się. Jedno tylko - tu Chiński zwrócił się do komendanta strażnicy - na odcinku „Siedmiu dgbów” linia infraczerwó-nych automatycznych aparatów niezupełnie, wydaje mi się, pewna. Za małym wzniesieniem udało mi się niepostrzeżenie przepełznąć. Co prawda, wasz pies... zdaje się Reks... usłyszał... W każdym razie zwróciłem uwagę sierżantowi. - No, dobrze - powiedział Komarow. - Siadaj, Lwie Markowiczu. Chiński usiadł, zdjął czapkę i otarł opalone czoło. - Oh, diabelnie się zmachałem! Słońce pali niemiłosiernie. A tam, na samej spiekocie - ze śmiechem zwrócił się do Komarowa - na łączce rozsiadł się jakiś dziwak - staruszek, do golenia. Lusterko

chwieje się na pieńku, nie chce stać, staruszek je poprawia, ustawia tak i siak, a ono wciąż się przewraca. Staruszek klnie, pluje... twarz cała w mydle... Z pięć minut patrzyliśmy na to z sierżantem i zaśmiewaliśmy się. Co to za jeden, towarzyszu starszy lejtenancie? - Ach! - uśmiechnął się Nikitin - stary dziadek, pastuch z sąsiedniego sowchozu. Mówiąc nawiasem, człowiek wykształcony, co prawda po staroświecku. Zna francuski, stale korzysta z naszej bir blioteki. On tam goli się co dzień, skoro zapędzi bydło przed upałem do lasu. Srogi staruszek, wielki dziwak, pełen godności i mówi górnolotnym stylem. Komarow i Chiński śmieli się. - To oryginał, ten wasz pastuch! - No, pięknie! Pal diabli tego cudaka - przerwał Komarow. - Kończmy, towarzyszu Nikitin. Dzisiaj z lejtenantem musimy jechać dalej... - A co z Kardanem? - zapytał komendant strażnicy. - Otóż właśnie, co do Kardana... - rzekł Komarow. - Kiedy myślicie odesłać go do rejonu? - Dzisiaj o godzinie siedemnastej, z całą partią, towarzyszu majorze. - Tak... Wiecie co, towarzyszu Nikitin, przejdźcie z lejtenantem Chińskim przez korytarz i przy pokoju Kardana powiedźcie głośno

do lejtenanta po rosyjsku, że ten zatrzymany jest podejrzany i że dzisiaj o godzinie dwudziestej drugiej wyprawicie go, oddzielnie od cali łej partii, do dowództwa rejonu. Gdy wrócicie, dokończymy przeglądu pozostałych uciekinierów. - Rozkaz, towarzyszu majorze. Chiński i starszy lejtenant wyszli. Komarow włączył do telewizora pokój Kardana. Ten czytał w dalszym ciągu, ale już leżąc na łóżku, twarzą do Komarowa. Komarow obserwował go nie odrywając oczu. Książka widać bardzo zainteresowała Kardana. Przewracał stronice równomiernie i szybko jedna po drugiej. Upłynęło kilka minut. Nagle brwi Kardana drgnęły, rozszerzone oczy nieruchomo zatrzymały się na jakimś wierszu, śniada twarz zaczęła powoli szarzeć. Odłożył książkę i zamknął oczy. Światło słoneczne zalewało pokój. Kardan otworzył oczy, leniwie obrócił głowę, spojrzał w okno, na podniesioną roletę, jakby walcząc z pragnieniem opuszczenia jej. Potem powoli wstał, przeciągnął się, dotknął z bolesną miną skóry nad wargą i wziął lusterko. Stanąwszy tyłem do okna, w potoku światła słonecznego, znowu zaczął przyglądać się odbiciu swej twarzy, dotykając skóry na podbródku, wykrzywiając się, kręcąc i

przesuwając lusterko w różne strony. W końcu położył je na stół i przeszedł się parę razy po pokoju. Nagle snop promieni słonecznych błysnął przez okno Kardana i oślepił na chwilę Komarowa. „Zajączek” prześliznął się po suficie, znikł, pojawiał się i znów znikał, gdzieś nad drzwiami. Trwało to z dziesięć minut. Gładząc od czasu do czasu podbródek, Komarow uważnie śledził harce plamki świetlnej. Kardan leżał już na łóżku, twarzą do góry, i bezmyślnie, zdawało się, patrzył w sufit ponad drzwiami wejściowymi w miejsce nie objęte ekranem, gdzie bez przerwy skakał „zajączek” wpadający przez okno. Komarow wstał, wyłączył ekran i założywszy ręce na plecy, z opuszczoną głową, równymi krokami począł chodzić po gabinecie. Mięśnie szczęk drgały na jego spokojnej twarzy. Chodził długo, potem nagle stanął przed stołem, włączył dźwięk do aparatu telewizyjnego i wezwał dowództwo rejonu. Za jego pośrednictwem połączył się z Moskwą i poprosił do ekranu wiceministra Bezpieczeństwa. Rozmowa trwała długo. - No cóż, Dymitrze Aleksandrowiczu - powiedział wreszcie wiceminister - eksperyment wasz akceptuję. Tylko zastanówcie się, czy dla błahej rzeczy nie odrywacie się od ważniejszych spraw? Śledzeniem Kardana mógłby się zająć jakiś mniej odpowiedzialny

funkcjonariusz. Na budownictwie arktycznym zaczyna się dziać niedobrze. - Towarzyszu ministrze - stłumionym, spokojnym głosem odpowiedział Komarow - ja czuję... że za Kardanem kryje się coś bardzo ważnego. Przypomnę sobie minione lata. A jeśli będę potrzebny w sprawach budownictwa arktycznego, to łatwo mnie będzie znaleźć. - Wierzg w wasz „węch”, Dymitrze Aleksandrowiczu. On was, zdaje się, nigdy nie zawiódł. - Dziękuję, towarzyszu ministrze. - No, to bądźcie zdrowi. Życzę powodzenia. Komarow wyłączył aparat, wstał, wziął ołówek ze stołu, zdecydowanym i równym krokiem podszedł do wielkiej ściennej mapy okręgu i zagłębił się w jej studiowanie.

Rozdział 2 RYZYKOWNY EKSPERYMENT Bezksiężycowa noc w lesie była jeszcze ciemniejsza. Porywisty wiatr huczał w koronach drzew, skrzypiały gałęzie, szumiały liście jak fala morska, gdy wpada na piaszczyste wybrzeże. Napływały chmury. Gdzieś, daleko pomrukiwał grom. W lesie, w ciemnościach, między dwiema czarnymi ścianami rozkołysanych drzew, droga była ledwo widoczna. Z przodu, w znacznej odległości błyskały w świetlistym obłoku czerwone punkty - tylne światła elektromobilu1 Panszina. Elektro1 Elektromobil - samochód wprawiany w ruch motorem elektrycznym, zasilanym w energię elektryczną przez akumulatory. cykle1, z pogaszonymi światłami, sunęły cicho w ślad za nim. Cicho, śpiewnie grały motory pod siodełkami, opony miękko mlaskały. Wiatr gwizdał w uszach, napełniał nozdrza aromatem więdnących traw, opadłych liści i zapachem ziemi przed burzą. Jak uderzenie maleńkim bacikiem, chlasnęła w twarz pierwsza, duża kropla deszczu. - Będzie burza - powiedział Komarow półgłosem. - Z pewnością, towarzyszu majorze - padła odpowiedź z

sąsiedniego siedzenia. - Dżim denerwuje się. Boi się zgubić ślad. Pies niecierpliwie zaskowyczał usłyszawszy swe imię. Nagle oślepiająca błyskawica oświetliła niebo, ziemię, las - i zgasła. Ciemność na chwilę stała się gęsta, niemal dotykalna. Z ogłuszającym trzaskiem pękła nad głową opona nieba, z hukiem, uderzając o siebie, potoczyły się z niewidzialnej góry ogromne, puste żelazne beczki. Lunął deszcz. Czerwone ogniki na przodzie, ledwo widoczne, jakby przez gęstą, migocącą siatkę, nagle podskoczyły w górę, potem w bok i znikły. Żółtawy obłok światła rozrósł się, przeskoczył na drugą stronę drogi; jaskrawe promienie roztopionym brązem oblały wynurzone z ciemności pnie drzew. Oświetloną przestrzeń przecięły jakieś cienie. W szumie burzy doleciał z daleka słaby krzyk i urwał się nagle. Napłynęła ciemność, połknęła promienie i zalała świetlisty obłok. - Stop, Płatonow! - urywanym głosem zawołał Komarow i podniósłszy do ust aparat mikroradia2 skomenderował: - Lejtenant, stop! Wysiadać. Do mnie. Sierżancie, wychodźcie z Dżimem! 1 Elektrocykl - motocykl poruszany motorem elektrycznym. 2 Mikroradio - kieszonkowy, odbiorczy i nadawczy, aparat

radiowy. Jego użycie stało się możliwe z chwilą wynalezienia bardzo pojemnych akumulatorów. Mikroradio wygląda jak słuchawka mikrofonu (telefonu); z boku ma przymocowany trzon, który można wyciągnąć do góry (jak w teleskopie) tworząc antenę. Wewnątrz słuchawki znajduje się akumulator, zewnątrz - krążek z ruchomą strzałką, którą można nastawiać na żądaną falę. Po kilkunastu sekundach dwie sylwetki zarysowały się w ciemnościach. - Tutaj, towarzyszu majorze - rozległ się cichy głos Chińskiego. - Naprzód! - rzucił Komarow. Cztery cienie ludzkie milcząc, w potokach deszczu, ruszyły zalaną drogą. Na przodzie, z napiętą jak struna smyczą, biegł Dżim ciągnąc za sobą sierżanta. Nagle smycz rozluźniła się i opadła, sierżant omal nie wpadł na zastygłego w bezruchu psa. - Stój! - stłumionym głosem zawołał sierżant. W poprzek drogi stała czarna bryła maszyny. Dał się słyszeć słaby, przygłuszony jęk. Komarow rzucił się do otwartych na oścież drzwiczek elektromobilu. Promień latarki kieszonkowej oświetlił na podłodze kabiny związanego żołnierza straży pogranicznej, z zakneblowanymi ustami. Obok leżał karabin. - Panszin! - głucho krzyknął Komarow, szybko i umiejętnie

uwalniając z więzów żołnierza, podczas gdy Chiński wyjmował mu knebel. - Nie ranny? - zapytał Komarow. Żołnierz milcząc, jakby z trudem odzyskując przytomność, poruszył przecząco głową. - Ogłuszony? - Uderzyli mnie czymś... po głowie... towarzyszu majorze - wykrztusił Panszin podnosząc się przy pomocy Chińskiego. - Broniliście się? - Prosiłem o litość, towarzyszu majorze - weselej uśmiechając się odpowiedział mocniejszym już głosem Panszin. - Rzuciłem karabin... Roześmieli się... Jeden powiedział: „To i lepiej”. Wszystko poszło tak, jak przepowiedzieliście, towarzyszu majorze. - Mówili po rosyjsku? - Po rosyjsku. - Wielu ich było? - Zdaje się, że czterech. W maskach. - W jaki sposób zatrzymali maszyng? - W poprzek drogi przeciągnęli sznur... Spostrzegłem go na czas... zahamowałem. Maszyng zarzuciło. - Gdzie Kardan? - Związali go i zabrali ze sobą. - W którą stronę?

- Drogą. W stronę mostu. Chiński nagle skoczył w głąb kabiny. - Majorze! Kartka! W rogu siedzenia bielał kawałek papieru. Komarow wziął go i oświetlił latarką. Na papierze był napis drukowanymi literami: „Śmierć zdrajcy. Tak będzie z każdym”. Bez podpisu. Komarow milczał, przypatrywał się kartce, wreszcie, gładząc podbródek, powiedział: - Głupia robota... Pisane dla naiwnych. Deszcz bębnił po masce karoserii. - Zdołacie doprowadzić maszynę do strażnicy? - zapytał Komarow Panszina, wychodząc na ulewę. - Na pewno, towarzyszu majorze. Już przyszedłem do siebie. - Doskonale! Sierżancie, oddajcie mu Dżima. Przy takiej pogodzie pies się aam nie przyda. Gdzie elektrocykle? - Tutaj, towarzyszu majorze - odpowiedział sierżant. - Andre- jew przyprowadził je. - Do maszyn! - skomenderował Komarow. - Powiedzcie, Pan- szin, komendantowi strażnicy, żeby staruszka Pawła nie ruszał, ale z oczu go nie spuszczał. Szczególnie, gdy dziadek goli się na słońcu... Młody i głupi... koguta nie kupi... No, ruszajcie!... Huk grzmotu zagłuszył ostatnie słowa Komarowa. Błyskawica

na chwilę oświetliła drogę pełną kałuż. Elektrocykle pełnym biegiem pomknęły w ulewę. - Daleko do posterunku? - zapytał przez świst wiatru Komarow, wyjmując z wiszącego na piersi futerału infraczerwoną nocną lornetkę.1 1 Infraczerwoną lornetka. - Za czerwonym krańcem widma przebiegają niedostrzegalne dla oka infraczerwone promienie o długości fali od 1 mm do 0,76 mikrona. Infraczerwoina lornetka chwyta te promienie zmieniając je w widzialne, dzięki czemu umożliwia w nocy widzenie oddalonych przedmiotów. - Zaraz będzie - odpowiedział sierżant. Wsunął dwa palce w usta, cicho gwizdnął i zwolnił bieg maszyny. Na skraju drogi pojawił się cień. Elektrocykl stanął. Cień podszedł blisko. Zarysowała się sylweta żołnierza w płaszczu, z karabinem. - Przechodził kto drogą? - zapytał Komarow. - Czterech. Pobiegli w stronę mostu. Dwóch niosło jakiś ciężar na ramionach. - Dobrze! - powiedział Komarow. - Naprzód! Podniósł do oczu nocną lornetkę i długo wpatrywał się w ciemności wzdłuż drogi. - Nic nie widać - szepnął.

Gdy przejechali kilometr, znowu z ukrycia wyszedł żołnierz i zara-portował: - Przebiegło czterech. Z tłumokiem na ramionach. W stronę mostu. Ale lornetka nic jeszcze nie mogła uchwycić. Za mostem droga rozwidlała się. Z gęstych, przydrożnych krzaków wyłonił się oświetlony błyskawicą żołnierz ociekając wodą i zarapor-tował: - Tylko co przebiegło pięciu. Wsiedli w oczekującą maszynę ze zgaszonymi światłami. Pojechali prawą drogą. Usłyszałem słowa: „Gie-orgij Nikołajewiczu, siadajcie przy szoferze”. - Co to za maszyna? - zapytał Komarow. - Koloru nie mogłem rozróżnić. Z kształtu karoserii - tulska JEM - 146”. Elektrocykle wzięły najszybszy bieg. Deszcz słabnął. Burza mijała. Wiatr zapierał oddech. Las skończył się i od razu stało się widniej. - Ile jeszcze posterunków przed nami? - zapytał Komarow sierżanta, nie odejmując lornetki od oczu. - Zdaje się, pięć? - Pięć, towarzyszu majorze. - Czy to droga do stacji? - Tak jest. Droga - do centrum rejonu - została na lewo. - Najbliższy pociąg ze stacji?

- Czwarta pięćdziesiąt osiem. Do Kijowa. - Doskonale... Jest i maszyna! - cicho krzyknął Komarow. Wygnanie władcy - 2 Daleko, w szarej mgle majaczyła nikła, ciemna plama, szybko posuwająca się naprzód. Po paru minutach plama zaczęła przybierać bardziej wyraźne kształty. Błysnęły części metalowe. Przez lornetkę można już było rozpoznać niską, wydłużoną karoserię tropionej maszyny. Komarow prawie leżał na ramie przyczepki, wpatrując się uporczywie, aż do bólu w oczach, w zarys maszyny. - Tak - powiedział w końcu, prostując się i opuszczając lornetkę. - Dobrze zauważył. „TEM - 146”. Jak nazwisko żołnierza na rozwidleniu dróg, towarzyszu sierżancie. - Krasawin, towarzyszu majorze. - Zapamiętajcie: macie zaraportować komendantowi strażnicy o spostrzegawczości i sumiennym pełnieniu służby przez Krasawina. - Rozkaz, towarzyszu majorze! Komarow wydobył aparat mikroradia, po omacku, odchylił dolne wieczko płaskiego futerału - mikrofon, wysunął antenę, przyłożył słuchawkę do ucha i przesunął strzałkę na inny punkt tarczy.

- Dowództwo rejonu, sześćdziesiąt cztery?... „Indianin”... Kto przy mikrofonie?... Przyłączcie dyktafon... Mówi Komarow... Starszy inspektor z Głównego Urzędu... Dwieście osiemdziesiąt sześć. Przekażcie terminowo na stację Wiszniewsk: Do stacji zbliża się elektromobil tulski „T E M - 146”. Pięciu lub sześciu pasażerów. Uważać na krępego mężczyznę: szeroka, śniada twarz o wydatnych kościach policzkowych, czarne włosy spadające na czoło, czarne, gęste wąsy, wydatny, ostry nos z garbem. Mieć na oku także pozostałych. Jadę w ślad za „T E M - 146” dwoma elektrocykłami waszej pogranicznej strażnicy. Numery: dwa zera dziewięćdziesiąt sześć i dwa zera dziewięćdziesiąt siedem. Podać mi na stacji informację. Wszystko. Z przeciwnej strony, siejąc matowe światło, pędziła ogromna maszyna ciężarowa załadowana górą worków, tłumoków i skrzynek. Mignął mglisty, rozpływający się zarys jakiegoś budynku przy drodze, za nim drugi, trzeci. Zaczęło świtać. Nadchodził ranek. Z daleka ukazała się grupa budynków. Równocześnie doleciał daleki, przeciągły dźwięk syreny. - Ekspres Odessa - Kijów - zauważył sierżant. - Zdążymy? - z trwogą zapytał Komarow. - Zdążymy. To sygnał przed zakrętem toru, 30 kilometrów od stacji. Pociąg musi nas jeszcze minąć, tam - z prawej strony.