tulipan1962

  • Dokumenty3 698
  • Odsłony260 589
  • Obserwuję180
  • Rozmiar dokumentów2.9 GB
  • Ilość pobrań231 556

Andre.Norton.-.Gwiazdy.naleza.do.nas

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :589.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

tulipan1962
Dokumenty
fantastyka

Andre.Norton.-.Gwiazdy.naleza.do.nas.pdf

tulipan1962 Dokumenty fantastyka
Użytkownik tulipan1962 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 152 stron)

Andre Norton Gwiazdy należą do nas The Stars Are Ours Przełożył: Adam Budzyński

Ad Astra! Lot do gwiazd: a więc pierwszy jego domysł był trafny. Tutaj jest statek gwiezdny! Dard poczuł mimowolny dreszcz, przenikający wymizerowane ciało. Ludzie wylądowali na Marsie i Wenus na kilka dni przed Spaleniem i pogromem, stwierdzając, że na obu planetach panują warunki uniemożliwiające życie bez olbrzymich wydatków, których Terra nie chciała ponosić. Pax, w ramach programu wstrzymania eksperymentów naukowych, zabronił lotów kosmicznych. Ale statek gwiezdny miał przekroczyć granice Układu Słonecznego i polecieć dalej w poszukiwaniu innego słońca, innych planet. Wydawało się to snem szaleńca, ale Dard nie wątpił w szczerość człowieka, który o tym mówił. ANDRE NORTON (Alice Mary Norton), urodzona w Cleveland w roku 1912, znana jest naszym czytelnikom głównie jako autorka powieści i opowiadań Fantasy należących do cyklu „Świat Czarownic”. Wydawnictwo „Alkazar” przedstawia natomiast Andre Norton jako pisarkę Science Fiction, w przekonaniu, że wzbogaci to jej wizerunek artystyczny.

KSIĘGA PIERWSZA TERRA

PROLOG (Wyjątek z Encyclopedia Galactica) Pierwszy lot galaktyczny o charakterze badawczym i kolonizacyjnym nastąpił w bezpośrednim rezultacie osobliwej sytuacji socjopolitycznej na planecie Terra. W trakcie licznych wojen między armiami różnych narodów została wynaleziona broń atomowa. Obawiając się wyzwolonego demona, narody zaangażowały się w tak zwane „zimne wojny”, podczas których wszystkie państwa prześcigały się w gromadzeniu ogromnych stosów nowych i coraz groźniejszych rodzajów broni oraz mobilizowaniu sił ludzkich w staroświeckie „armie”. Działalność naukową zaczęto cenić jedynie wówczas, gdy mogła być pomocna w zbrojeniach i przygotowaniach narodu do wojny. Od pewnego czasu przepisy „bezpieczeństwa” zmuszały naukowców oraz technokratów wszystkich kategorii do swoistych prac przymusowych. Jednakże unifikacja naukowców spowodowała zrodzenie się tajnego, podziemnego ruchu, w rezultacie czego powstały zespoły „Wolnego Naukowca”, grupy ekspertów i specjalistów, którzy sprzedawali swoje usługi zarówno przemysłowi prywatnemu, jak i rządom, prowadząc dla nich prace badawcze. A ponieważ nie zwracano uwagi na rasową, polityczną czy religijną wyższość poszczególnych członków tych zespołów, zaczęli oni myśleć kategoriami ściśle międzynarodowymi i planetarnymi, a nie narodowymi - czego nie znosili i czego się obawiali ich pracodawcy. Pod wpływem zachęty ze strony Wolnych Naukowców człowiek odbył lot międzyplanetarny. Terra była trzecią z kolei z dziewięciu planet krążących wokół słońca Sol I. Miała jednego satelitę. Lunę. Statki badawcze wylądowały na Lunie oraz na dwóch sąsiednich planetach. Marsie i Wenus. Żadnego z tych światów człowiek nie mógł skolonizować bez olbrzymich wydatków, a za tego rzędu wysiłek ofiarowywały one niewiele lub zgoła nic. Wskutek tego, po pierwszym wybuchu gwałtownego zainteresowania zaprzestano lotów w Kosmos i niewielu ludzi gościło na innych planetach, dokąd się udawano jedynie w celach badawczych. Skonstruowano trzy „stacje kosmiczne”, które jako sztuczne satelity obsługiwały Terrę. Tankowały na nich paliwo statki międzyplanetarne, wykorzystywano je także do prowadzenia obserwacji astronomicznych i meteorologicznych. Jedna ze stacji stanowiła broń nacjonalistów zwalczających Wolnych Naukowców. Na tę właśnie stację wtargnął oddział niezidentyfikowanych, uzbrojonych ludzi (późniejsze badania sugerowały, że byli oni najemnikami opłacanymi przez siły

nacjonalistyczne). Grupa okupantów albo przez nieuświadomiony przypadek, albo w celowym zamiarze przekształciła pewne instalacje na stacji w broń atakującą Terrę. Istnieją dowody na to, że ludzie ci nie mieli pojęcia o potędze sił, które wyzwolili, i o tym, że natychmiast stracili nad nimi kontrolę. W rezultacie większa część gęsto zaludnionych terenów planety została kompletnie spustoszona i nikt nie był w stanie zdać sobie sprawy z zagłady życia na planecie. Wśród tych nielicznych spośród grupy rodowej, którzy przeżyli, znalazł się Arturo Renzi. Człowiek o niezwykle magnetycznej osobowości, był fanatycznym wyznawcą ciasnych doktryn nacjonalistycznych. Kłopoty osobiste sprawiły, że zaczął głosić teorie o fatalizmie nauki (jednocześnie propagując pogląd, że sami Wolni Naukowcy skierowali stację kosmiczną przeciwko Ziemi) i konieczności powrotu człowieka do prostego życia na ziemi, by ocalić samego siebie i Terrę. Ludziom pogrążonym w psychicznym szoku, spowodowanym potwornością dotykającego ich nieszczęścia, Renzi jawił się jako wielki przywódca, którego potrzebowali, a jego partia zyskała władzę nad całym światem. Mimo że Renzi był ograniczonym fanatykiem, głoszone przez niego poglądy polityczne wielu członków partii uważało za zbyt liberalne. Zabójstwo Renziego, dokonane przez człowieka, którego arbitralnie zidentyfikowano jako wyjętego spod prawa Wolnego Naukowca, wywołało straszliwy, trwający trzy dni program. Pod koniec tego okresu kilku żyjących jeszcze naukowców i technokratów ukryło się, a przez następne lata zabijano każdego z nich z osobna, gdy zdradzał ich przypadek lub człowiek. Saxon Bort, porucznik Renzistow, przejął dowództwo nad oddziałami przywódcy i zorganizował silną dyktaturę Towarzystwa Pax. Wiedza stawała się czymś podejrzanym, chyba że korzystał z niej uprzywilejowany „Człowiek Pokoju”. Społeczeństwo podzielono na trzy klasy: arystokrację reprezentowaną przez Ludzi Pokoju różnych szczebli, chłopstwo zamieszkujące ląd, oraz pracujących niewolników, którzy byli potomkami podejrzanych naukowców i technokratów. Wraz z wprowadzonym przez Pax na Ziemi terrorem odżyły na nowo stare uprzedzenia wobec osób o odmiennym pochodzeniu rasowym i poglądach religijnych. Zakazano wszystkich badań, prac nad wynalazkami i studiów, a planeta szybko staczała się w czasy totalnej ciemnoty i zacofania. Jednakże był to ten moment w jej historii, kiedy odbył się pierwszy lot galaktyczny. PATRZ TAKŻE:

Astra: Pierwsza kolonia Wolni Naukowcy Renzi, Artnro Terra: Loty kosmiczne.

ROZDZIAŁ 1 OBŁAWA Dard Nordis przystanął pod nisko zwisającymi gałęziami sosny, chroniąc się na moment przed ostro zacinającym wiatrem. Niebo na zachodzie zaciągnęło się purpurą przechodzącą gwałtownie w złotawą czerwień, jak gdyby był teraz sierpień, a nie koniec listopada. Jednak mimo całego przepychu kolory były wyblakłe i zimne jak powiewy wiatru przenikające przez postrzępioną odzież. Poruszył ramionami, usiłując równiej ułożyć wiązkę drewna na opał, pod którego ciężarem ugiął się jak staruszek. Mocniej zaciągnął rzemień służący mu za pasek do spodni. - Dard, przygląda nam się jakieś zwierzątko. Dard zamarł. Dla Dessie, która odczuwała osobliwe pokrewieństwo z futrzastymi stworzeniami, każdy zwierzak był przyjacielem. Mogła w tej chwili mówić o wiewiórce, albo - o wilku! Spojrzał na stojącą obok dziewczynkę i nagle zwilżył wyschnięte wargi. - Duże? - zapytał. Rączki dziewczynki, które w zwojach worka przypominały bezkształtne łapy, odmierzyły w powietrzu jakieś trzydzieści centymetrów. - Takie. To chyba lis - musi być mu zimno. Możemy... możemy go zabrać do domu? - Spojrzenie jej oczu, które, zdawało się, zajmowały ćwierć wymorusanej twarzyczki, było pełne tęsknoty i od zbyt dawna nabywanej cierpliwości. Potrząsnął głową. - Lisy mają grube futro - jest im cieplej niż nam, kochanie. Prawdopodobnie ma gdzieś tu dom i tam idzie. Pomyśl, czy idąc ścieżką nie mogłabyś nazbierać trochę drewna? Dziewczynka wydęła z oburzenia wargi. - Oczywiście. Nie jestem już dzieckiem. Ale okropnie zimno, prawda, Dardie? Chciałabym, żeby znów było lato. Nagle zanurzyła się w zaroślach i niechętnie podniosła płaski kawałek drewna, które służyło za sanki. Leżał na nich stos gałęzi i kilka kawałków kory. Dzisiaj przyniosą do domu niewiele opalu, nawet jeśli do jego wiązki doda się skrawki Dessie. Ale zniknęła im gdzieś siekiera, więc udało się zebrać tylko tyle. Schodził za dziewczynką ze skarpy, idąc po śladach, które zostawili przed dwiema godzinami. Między czarnymi brwiami Darda rysowały się głębokie linie zmarszczek. Ta siekiera... na pewno się nie zapodziała... ktoś ją ukradł. Ale kto? Ktoś, kto zdawał sobie sprawę, co znaczy taka strata: ktoś kto chciał im

przeszkodzić w zbieraniu opału. To mógł być Hew Folley. Ale Hew od kilku tygodni nie pokazywał się w pobliżu gospodarstwa: a może był tylko go nie widzieli? Gdyby tylko mógł przekonać Larsa, że Folley jest niebezpiecznym człowiekiem. Folleya zaliczono do mieszkańców lądu, więc został fanatycznym służalca Paxu. Niegdyś niezależni rolnicy wierzyli w pokój - prawdziwy pokój, a nie beznadziejną stagnację narzuconą przez Pax - i początkowo Renzi zyskał w nich gorących zwolenników. Gdy tyrańskie rządy tych, którzy przejęli władzę po śmierci Proroka, zdusiła niezależność rolników, część z nich się zbuntowała - ale za późno. Dzisiaj mieszkańcy lądu szczycili się własną ciemnotą i byli wierni swoim mocodawcom, którzy wyróżniali ich nielicznymi względami. I właśnie z ich szeregów rekrutowali się znienawidzeni Ludzie Pokoju. Folley był gorliwym zwolennikiem Paxu i od dawna chciał przyłączyć do własnej ziemi kilka hektarów należących do klepiących biedę Nordisów. Gdyby kiedykolwiek zaczął żywić podejrzenia co do ich przodków - że Nordisowie byli potomkami Wolnych Naukowców! Gdyby domyślał się, co teraz robi Lars! - Dardie, dlaczego musimy biec? Dard wstrzymał oddech, by nie wybuchnąć szlochem, i zwolnił kroku. Jednak paniczny strach wciąż popychał go w stronę głównego szlaku. Zawsze tak było, gdy oddalał się od gospodarstwa na godzinę czy dwie. Zawsze obawiał się wracać do... Stanowczo odegnał z myśli ten obraz, który zbyt natarczywie podsuwała mu wyobraźnia. Ze względu na Dessie zmusił się do półuśmiechu. - Dzisiaj wcześnie się ściemni, Dessie. Widzisz te wielkie chmury? - Będzie padał śnieg, Dardie? - Prawdopodobnie. Powinniśmy się cieszyć, że mamy drewno na opał. - Mam nadzieję, że lis dobiegnie do swojej nory, nim zacznie padać śnieg. Prawda, że zdąży? - Oczywiście, że tak. My też się pospieszmy. Dessie, pobiegnijmy tą ścieżką. Niepewnie spojrzała na bezkształtny zwój gałganów, którymi miała owinięte stopy. - Dardie, nie bardzo mogę poruszać nogami. Chyba mam na nich za dużo szmat. I teraz zimno mi w nogi... Oby nie były odmrożone - nie odmrożone! - westchnął Dard. Dotychczas mieli szczęście. Oczywiście, ciągle było im zimno i bardzo często głodowali. Ale nie przydarzył im się nieszczęśliwy wypadek ani poważna choroba. - Biegnij! - rozkazał ostrym tonem i powłócząca krótkimi nóżkami Dessie przyspieszyła kroku. Kiedy jednak dobiegli do parawanu zarośli przy końcu północnego pola, dziewczynka się zawahała, zgodnie z dawnymi instrukcjami. Dard rzucił wiązkę drewna i

podpierając się rękami padł na kolana, by pod osłoną krzaków czołgać do przodu aż do momentu, gdy dojrzał odrapaną ścianę domu z polnych kamieni. Uważnie przypatrzył się śniegowi naniesionemu wokół na wpół zrujnowanego budynku. Dostrzegł ślady na podwórku, które zostawił on i Dessie. Ale gładka przestrzeń bieli między domem i główną drogą była nie naruszona. Od ich wyjścia nie było tu intruza. Z uczuciem ulgi, chociaż nie pozbywając się nawykowego lęku, Dard cofnął się, żeby pozbierać drewno. - Wszystko w porządku? - Dessie przestępowała niecierpliwie z jednej zziębniętej nogi na drugą. - W porządku. Dziewczynka szarpnęła sanki i z trudem pociągnęła je wzdłuż ściany, gdzie nie nawiało śniegu. W jednym z okien na dole migotało światełko. Lars musiał być w kuchni. W chwilę później strząsnęli z łachmanów śnieg i weszli do środka. Lars Nordis uniósł głowę, gdy pojawiła się najpierw jego córka, a potem brat. Powitalny uśmiech Larsa naprężył pergaminową skórę na wystających kościach policzkowych, i skrywany niepokój Darda pogłębił się, gdy pełen obaw przyjrzał się bratu. Zawsze głodowali, ale dzisiaj Lars wyglądał jak człowiek w ostatnim stadium agonii głodowej. - Dużo zebraliście? - zapytał Darda, gdy chłopiec zaczął zdejmować pierwszą warstwę materiału na worki, który służył mu za palto. - Tyle, ile się dało bez siekiery. Dessie przyniosła sporo sosnowych szyszek. Lars odwrócił się do córki, która przykucnęła przy ledwo żarzącym się palenisku i zaczęła odwijać pasma z materiału jutowego, które były jej rękawicami. - Dopisało wam szczęście! Dessie, widziałaś coś interesującego? - Zwracał się do niej jak do dorosłej osoby. - Tylko lisa - odparła poważnym tonem. - Przyglądał nam się spod drzewa. Wydawało mi się, że jest mu zimno, ale Dard powiedział, że lis ma dom... - Tak, kochanie, ma - zapewnił ją Lars. - Jakąś norę albo dziuplę w drzewie. - Chciałam go zabrać do naszego domu. Byłoby nam miło mieszkać z lisem albo wiewiórką; z jakimkolwiek zwierzęciem. - Przysunęła do ognia pokryte zaskorupiałym brudem, spierzchnięte rączki. - Może kiedyś... - Lars nie dokończył myśli i zaczął się wpatrywać ponad głową Dessie w wątłe płomyki. Dard powiesił na ścianie połatane łachmany, które były jego wyjściowym ubraniem i podszedł do kredensu. Gdy wyjął kawałek solonego mięsa, ponownie odezwał się brat. - Co z zapasem żywności? Dard zesztywniał. To nie było jedynie zwykłe pytanie. Zazdrośnie spojrzał na

żałosne resztki na półkach. - Ile potrzeba? - zapytał, nie potrafiąc do końca ukryć urazy. - Żeby wystarczyło na dwa dni... jeśli możesz zrobić taką paczkę. Dard jednym spojrzeniem zmierzył i podzielił zapasy na porcje. - Jeśli to naprawdę konieczne... - niezdecydowanie zaprotestował. Po co systematycznie rabować własne, i tak już zbyt szczupłe, zapasy? Gdyby Lars zechciał to wyjaśnić! Ale wiedział, co Lars odpowie: im mniej teraz się wie, tym lepiej. Tak mogło być nawet w rodzinie. W porządku, przygotuje paczkę z żywnością, zostawi ją na stole, a rano paczka zniknie - otrzyma ją ktoś, kogo nie znał i nigdy nie zobaczy. A za tydzień, może za miesiąc, znów to samo... - Dziś wieczorem? - zapytał, gdy tylko zaczął kroić twarde jak drewno mięso. - Nie wiem. Zaniepokojony tonem głosu brata Dard rzucił tępy nóż, odwrócił się i spojrzał na twarz Larsa. Dostrzegł w jego oczach ogniki radości, których nie widział, odkąd przed dwoma laty zmarła matka Dessie. - A więc skończyłeś - powiedział Dard, nie mogąc uwierzyć, że to prawda, że wreszcie mogą być wolni! - Skończyłem. Przyślą wiadomość, a potem polecimy. - Kochanie - zwrócił się Dard do dziewczynki - przynieś szyszek. Dzisiaj rozpalimy duży ogień. Gdy Dessie wstała, żeby pójść do szopy, Dard zaczął mówić nad jej głową. - Lars, droga jest zasypana śniegiem. - No to co? - Siedzący przy stole mężczyzna nie wydawał się tym zmartwiony. - Cóż, do tej pory śnieg nigdy ich nie powstrzymywał i przychodzili. - Lars był odprężony i spokojny. Dard milczał, ale jego oczy nerwowo zerknęły na przedmiot oparty o ścianę za plecami Larsa. O tych kulach nigdy się nie wspominało. Zimą, przy głębokim śniegu, Lars nie wychodził na dwór, po prostu nie mógł! W jaki sposób zdołają stąd uciec, jeśli ci tajemniczy ludzie nie mają koni? A może jednak mają. To zawsze było jego największą wadą - kłopotanie się o przyszłość, martwienie się na zapas, jak gdyby nie mieli dosyć problemów do rozwiązania teraz! Dessie już wróciła i co jakiś czas podrzucała do ognia jedną szyszkę. Dard włożył do żelaznego kociołka kawałki mięsa i starannie pokrojone w kostki, wysuszone ziemniaki. Następnie wyszarpnął przykrywkę z blaszanej puszki i wlał jej cenną zawartość do kociołka. Jeżeli mieli uciekać, musieli się najeść na całą drogę, i nie było sensu przechowywać zapasów, których nie mogli zabrać ze sobą.

- Urodziny? - zapytała zdziwiona Dessie. - Ale moje urodziny są w lecie, taty były w zeszłym miesiącu, a twoje, Dardie - policzyła na palcach - dopiero mają być. - Nie urodziny. Po prostu uroczystość. Dessie, weź łyżkę i dokładnie to pomieszaj. - Uroczystość - zamyślona powtórzyła nowe dla niej słowo. - Lubię uroczystości! Dardie, zrobisz herbatę? Zrób, to przecież jak urodziny! Gdy Dard wysypał na dłoń odrobinę suszonych listków, poczuł ich delikatny zapach. Zielona, orzeźwiająca w słoneczne dni mięta. Zdawał sobie sprawę, że się różni od Larsa: dla Darda więcej znaczyły kolory, zapachy, różnorodne dźwięki. Tak jak na swój sposób wyróżniała się Dessie - chętnie zawierając przyjaźnie z ptakami i zwierzętami. Widział, jak latem zeszłego roku siedziała zupełnie nieruchomo na murze z dwoma ptaszkami na ramieniu i tuliła w dłoni wiewiórkę. Ale również Lars miał talenty, tylko musiał nauczyć się je wykorzystywać. Dard strząsnął z dłoni do czajnika ostatni kruchy listek i po raz tysięczny zaczął się zastanawiać, jak wyglądało życie w przeszłości, gdy Wolni Naukowcy mieli prawo uczyć, zdobywać wiedzę i prowadzić eksperymenty. Świat, który istniał przed Spaleniem, przed ogłoszeniem przez Renziego Wielkiego Pokoju, był chyba zupełnie inny. Z wczesnego dzieciństwa, które przypadało na tamte czasy, przypominał sobie jedynie przepełniające go uczucie nieuchwytnego szczęścia. Gdy rozpoczął się pogrom, miał osiem lat, Lars dwadzieścia pięć, a potem sytuacja coraz bardziej się pogarszała. Oczywiście, mieli szczęście, że w ogóle przeżyli pogrom - chociaż pochodzili z rodziny Naukowców. Ale podczas ucieczki Lars został kaleką. Dard przybył tu z Larsem i Katią. Katia była inna - na szczęście wszystko zapomniała. W pięć miesięcy po przyjściu na świat Dessie obaj musieli zacząć się opiekować jakby dwojgiem dzieci jednocześnie. Katia była kochana, zgodna i urocza, ale żyła w świecie własnych marzeń i żaden z nich nawet nie próbował sprowadzać jej na ziemię. Mieszkali tutaj od siedmiu, prawie już ośmiu lat. Ale przez ten cały czas Dard nie wierzył, że nic im tutaj nie grozi. Ciągle żyli na krawędzi strachu. Może najbardziej szczęśliwa z nich była Katia. Zabrał się do mieszania gulaszu, a Dessie nakrywała do stołu, kładąc trzy drewniane łyżki, wyszczerbioną glinianą miskę, cynowy półmisek i popękany talerz na zupę, dwa cynowe kubki i wytwornie zdobioną filiżankę z porcelany, którą Dard znalazł za krokwią w stodole i dał Dessie w prezencie na urodziny. - Dard, cóż za wspaniały zapach. Jesteś świetnym kucharzem, chłopcze - pochwalił go Lars. Dessie zgodnie skinęła głową, aż podskoczyły jej na ramionach warkoczyki grubości ołówka. - Lubię uroczystości! - obwieściła. - Dzisiaj możemy się zabawić w grę słów.

- Oczywiście, że się zabawimy! - odparł z naciskiem Lars. Dard nie przestawał mieszać potrawy, ale czujnie wsłuchiwał się w każdą zmianę modulacji głosu Larsa. Czy w tej odpowiedzi doszukał się jakiegoś specjalnego sensu? Dlaczego Lars chciał się bawić w grę słów? I dlaczego on sam stawał się coraz ostrożniejszy - jak gdyby byli bezpieczni w kryjówce, podczas gdy w ciemnościach nocy czyhało niebezpieczeństwo! - Mam nową grę - ciągnęła dalej Dessie. - To śpiewa... Kładąc ręce na stole po obu stronach talerza, stukała połamanymi paznokciami w rytm recytowanych słów: - Eesii, Osii, Iksii, Ann, Fulson, Folson, Orson, Kann. Dard wysilił się i wyrzucił z pamięci ten rytm - nie czas „widzieć” w nim teraz wzorzec. Dlaczego zawsze „widzi” słowa, które układają się w pamięci w biegnące do góry i w dół wzorce liniowe? To jest tak samo częścią jego osobowości jak zamiłowanie do kolorów, struktur, widoków i dźwięków. Od trzech lat Lars zachęcał go do doskonalenia tych zdolności, zadając do rozwiązywania problemy przypadkowych linijek starej poezji. - Tak. Dessie, to śpiewa - ponownie zgodził się Lars. - Rano słyszałem, jak to nuciłaś. I jest powód, że Dard musi ułożyć nam wzorzec... - Nagle przerwał, a Dard już nie próbował go wypytywać. Jedli w milczeniu, przełykając gorący gulasz i podnosząc naczynia, by wypić ich zawartość do ostatniej kropli. Ale wolno smakowali aromatyczny napój miętowy, który rozgrzewał wygłodniałe i przemarznięte ciała. Nikłe płomyki ognia dawały niewiele światła: jedynie od czasu do czasu wydobywało ono z mroku twarz Larsa. W kątach izby panowały ciemności. Dard nie zapalał natłuszczonej wiązki chrustu, która wisiała nad stołem. Był zbyt zmęczony i apatyczny. Ale Dessie obiegła stół i oparła się o pochylone ramię Larsa. - Obiecałeś... grę w słowa - przypomniała ojcu. - Tak... gra... Dard z westchnieniem pochylił się, by wyjąć z paleniska zwęglony patyk. Był pewny, że w głosie Larsa usłyszał tłumione podniecenie. Trzymał zwęglony patyk, który miał być ołówkiem, oraz blat pod blok do pisania. - Dessie, teraz sprawdźmy twój wierszyk - zaproponował Lars. - Powtarzaj go wolno, żeby Dard mógł narysować wzorzec. Dard zaczął kreślić szereg linii biegnących w górę i w dół, w górę i w dół. Tworzyły one wystarczająco zrozumiały i czytelny wzorzec.

- Tato, kopiące nogi. Moja rymowanka tworzy rysunek kopiących nóg! Dard przypatrzył się swojemu dziełu. Dessie miała rację, nogi kopały, jedna z nich z większym rozmachem niż druga. Uśmiechnął się, po czym uniósł głowę, ponieważ Lars z trudem wstał i zaczął się przesuwać wokół stołu bez pomocy kul. Spojrzawszy na rozchodzące się linie, zmarszczył w skupieniu brwi. Z kieszeni na piersi połatanej koszuli wyjął kawałek kory, której używali do pisania, i ukrył ją do połowy w dłoni, tak że to, co było na niej zanotowane, pozostawało sekretem. Wziąwszy od Darda patyk, zaczął robić notatki, które jednak składały się z liczb, a nie słów. Wciąż wycierając coś na korze kantem ręki, pracował w zapamiętaniu, aż wreszcie skinął głową i umieścił ostatnie kombinacje liczb między liniami wzorca, który Dard zobaczył w nonsensownej rymowance Dessie. - Słuchajcie oboje... to jest ważne. - Jego głos zabrzmiał jak pilna komenda. - Wzorzec, który widzisz, Dard, w wierszyku Dessie, oraz te słowa. - Zaczął wolno recytować, mocno akcentując każde słowo. - Siedem, dziewięć oraz dziesięć. Dwadzieścia, sześćdziesiąt i znów siedem. Dard uważnie przyglądał się zabrudzonemu wykresowi na blacie, póki diagram na zawsze nie wbił mu się w pamięć. Gdy skinął głową, Lars odwrócił się i wrzucił w ogień zapisany kawałek kory. Zwrócił oczy na młodszego brata w porozumiewawczym spojrzeniu nad pochyloną głową dziewczynki. - Dard, to wszystko jest twoje, tylko zapamiętaj... Gdy tylko młodszy Nordis powiedział: - Będę pamiętać... - przerwała mu nieświadoma niczego Dessie. - Siedem, dziewięć oraz dziesięć - powtórzyła z poważną miną. - Dwadzieścia, sześćdziesiąt i znów siedem. Widzicie, to można zaśpiewać tak jak mój wierszyk - tato, masz rację! - Tak. A teraz może pójdziesz spać. - Lars dowlókł się do swojego krzesła. - Jest już późno. Dard, ty też już idź. To był rozkaz. Więc Lars na kogoś czekał. Dard wygrzebał z ognia dwie cegły i owinął je w przepalone kawałki koca. Otworzył drzwi do sieni, skąd kręte schody prowadziły do pokoju na górze. Panowały w nim ciemności i przenikliwy chłód. Przez pozbawione firanek okno wpadała księżycowa smuga, oświetlająca stos słomy i postrzępione narzuty, zwalone na kupę przy kominku, do którego dochodziło trochę ciepła z kuchni na dole. Dard zrobił posłanie, wkładając do środka ciepłe cegły, i wepchnął daleko pod ścianę Dessie. Po chwili podszedł do okna, by popatrzeć na śnieg zalany księżycowym światłem.

Mieszkali prawie dwa kilometry od szosy, i chłopiec przedsięwziął pewne środki ostrożności, by mieć pewność, że żaden patrol Ludzi Pokoju nie zjawi się na drodze dojazdowej bez ostrzeżenia. Z polem graniczyło jedynie gospodarstwo Folleya - niemniej jednak dla Nordisów stanowiło ono zagrożenie. Pewne poczucie bezpieczeństwa stwarzały majaczące w oddali dzikie góry. Gdyby Lars nie był inwalidą, już dawno mogliby tam się ukryć. Kiedy po raz pierwszy dotarli do tego gospodarstwa, wydawało im się bezpiecznym azylem po dwóch lata ukrywania się przed pościgami. Po zabójstwie Renziego i pogromie, podczas którego Ludzie Pokoju byli zajęci umacnianiem swojej władzy, powstało takie zamieszanie, że resztkom mniej znaczących technokratów i naukowców udało się pozostać na wolności i założyć pierwsze organizacje. Ale teraz patrole wszędzie robiły obławy i któregoś dnia, wcześniej czy później, jeden z nich mógł zjawić się tutaj - zwłaszcza gdyby Folley ujawnił swoje podejrzenia odpowiednim ludziom. Folley chciał przejąć gospodarstwo i nienawidził Larsa i Darda, bo byli innymi ludźmi niż on. Być dzisiaj odmieńcem to znaczy podpisać na siebie wyrok śmierci. Jak długo jeszcze mogli nie zwracać na siebie uwagi brygad pościgowych? Nękany najczarniejszymi przeczuciami zorientował się, że ze wściekłości gryzie kostki zaciśniętej pięści. Przeszedł przez niewielki pokój i zaczął po omacku przeszukiwać półkę. Mocniej zabiło mu serce, gdy zacisnął palce na rękojeści noża. To niewiele w porównaniu z bronią palną. Ale kiedy go trzymał w dłoni, nie czuł się zupełnie bezbronny. Odruchowo wsunął nóż za koszulę, czując na piersi lodowate dotknięcie metalu. Po chwili wczołgał się na słomiane posłanie. - Hmmm? - sennie mruknęła Dessie. - To ja, Dardie - szepnął uspokajająco. - Śpij. W kilka godzin, a może minut, później Dard nagle się obudził. Leżał bez ruchu, nasłuchując. W starym domu panowała cisza, nawet nie zaskrzypiała podłoga. Ale chłopiec wstał i podkradł się do okna. Przecież musiało go coś przebudzić, i wiecznie towarzyszący Dardowi strach kazał mu mieć się na baczności. Wytężył wzrok, żeby dojrzeć wszystkie szczegóły krajobrazu, którego śnieżna biel mieszała się z czernią nocy. Pomiędzy księżycem i śniegiem przesuwał się jakiś cień. Śmigłowiec zniżał lot, lądując tuż przed domem. Wyskoczyły z niego jakieś postaci i rozbiegły się na lewo i prawo, okrążając dom. Dard zaczął wyciągać z ciepłego posłania Dessie, kładąc rękę na jej ustach. Gdy przybliżył usta do jej ucha, przerażona dziewczynka szeroko otworzyła oczy. - Biegnij na dół do taty - rozkazał. - Obudź go!

- Ludzie Pokoju? - Biegnąc na dół po schodach drżała nie tylko z zimna. - Powiedz, że chyba tak. Przylecieli helikopterem. - Jedynym, przed czym nie mógł się zabezpieczyć, było zaskoczenie z powietrza. Ale zostało im tak mało helikopterów, a teraz nie wolno było produkować maszyn, które produkowano przed pogromem. I dlaczego robili obławę na nie mający żadnego znaczenia dom, w którym mieszkają dziecko, inwalida i chłopiec? Chyba, że praca Larsa miała tak doniosłe znaczenie, że nie chcieli dopuścić do tego, by przekazał swoje odkrycia podziemiu. Dard obserwował, jak ciemne kształty ukrywają się jeden po drugim. Chyba już okrążyli zagrodę i wchodzą do środka. Chcieli wziąć mieszkańców żywcem. Zbyt wielu przypartych do muru naukowców oszukało ich w przeszłości. Więc teraz nie będą się spieszyć - będą się tak ociągać, że... - uśmiech Darda był jedynie wymuszonym grymasem. Wciąż trzymał coś w tajemnicy, coś, co mogło jeszcze uratować rodzinę Nordisów. Gdy zniknął z jego pola widzenia ostatni napastnik, Dard zbiegł do kuchni. Przed wciąż palącym się ogniem siedział Lars. - Przylecieli helikopterem i okrążyli dom - rzeczowo poinformował Dard. Teraz, gdy w końcu zdarzyło się to najgorsze, chłopiec był zaskakująco spokojny. - Ale zastawiona pułapka nie jest do końca zamknięta - o czym dopiero się przekonają! Przeszedł obok Larsa i jednym szarpnięciem otworzył drzwiczki kredensu. Stojącej obok ojca Dessie rzucił torbę. - Zapakuj do niej jedzenie, tyle, ile się zmieści - polecił dziewczynce. - Lars, weź to! Zrzucił z kołków na podłogę wszystkie ubrania. - Ubierz się do wyjścia. Ale brat potrząsnął głową. - Dard, wiesz, że nie dam rady. Dessie cały czas pakowała do torby jedzenie. - Tato, pomogę ci, tylko skończę. Dard nie zwracał uwagi na brata. Pobiegł w drugi koniec kuchni i podniósł klapę nad piwnicą. - W lecie - wyjaśnił, gdy wrócił, żeby podnieść ubrania - za ścianą w piwnicy odkryłem podziemne przejście. Dochodzi do fundamentów stodoły. Możemy tam się schować... - Oni wiedzą, że tu jesteśmy. Będą szukać takich kryjówek - zaprotestował Lars. - Kiedy zatrę ślady, niczego nie znajdą. Zobaczył, że Lars zakłada resztki palta. Dessie zapakowała już jedzenia i pomogła ojcu nie tylko się ubrać, lecz także przeczołgać do otworu w podłodze. Nim Dard zabrał się do roboty, podał Dessie wiązkę sosnowych drzazg. Drzwi wejściowe i wszystkie okiennice na dole były zakratowane. Mogły zatrzymać napastników wystarczająco długo...

Wyjął z kredensu puszkę i szczodrze rozlał jej zawartość po całej kuchni. Następnie zaczął schodzić po drabinie do piwnicy, i gdy już nad podłogą została mu tylko głowa, wrzucił w strużkę płynu zapaloną pochodnię. Zanim schował się przed falą ognia, zdążył zamknąć nad sobą klapę do piwnicy. Odsuwając na bok spróchniałe skrzynki, które zasłaniały wylot podziemnego tunelu. Dard usłyszał dochodzący z góry trzask, a przez szczeliny w podłodze zaczął przedostawać się dym. Pierwsza weszła do tunelu Dessie, a potem Dard taszczący za sobą Larsa. Nad ich głowami płonął dom. Ludzie na zewnątrz mogli dojść do przekonania, że wraz z domem spalą się ich ofiary. Płomienie pożaru mogły ukryć ich ucieczkę przez co najmniej kilka bezcennych minut, które oznaczały różnicę między życiem i śmiercią.

ROZDZIAŁ 2 W UKRYCIU Zatrzymali się przy wyjściu z tunelu, które mieściło się w stodole. Nie było sensu wychodzić na górę, żeby wpaść w ręce któregoś z węszących Ludzi Pokoju. Lepiej pozostać w ukryciu, dopóki nie będzie wiadomo, czy płonący dom zmylił przeciwnika. Cała trójka przycupnęła w wąskim tunelu z kamiennymi ścianami, o które dorośli ocierali się ramionami. Od gołej ziemi ciągnął lodowaty chłód, przenikający źle chronione stopy, dochodzący do kolan i wywołujący dreszcze całego ciała. Dard nie wiedział, jak długo będą mogli wytrzymać to przenikliwe zimno. Przygryzł wargi nasłuchując z niepokojem, czy z góry nie dochodzą jakieś dźwięki. W odpowiedzi usłyszał wybuch, którego odgłos i podmuch dotarł do nich podziemnym przejściem. W tym momencie Lars wybuchł na wpół histerycznym chichotem. - Co się stało? - zaczął Dard, natychmiast odpowiadając sobie na pytanie: - Laboratorium! - Tak, laboratorium - powiedział Lars, z ulgą opierając się o ścianę. - Teraz trudno będzie im przeszukiwać dom. - Tym lepiej - warknął Dard. - Wybuch podsyci ogień? - Podsyci ogień! Mógł wysadzić w powietrze cały budynek. Nie zostało prawie nic, po czym mogliby się zorientować, co było w środku przed wybuchem. - Albo kto mógł tam być! - Po raz pierwszy Dard dojrzał promyk nadziei. Ludzie Pokoju nie mogli wiedzieć o tym przejściu i prawdopodobnie sądzili, że podczas wybuchu mieszkańcy domu wylecieli w powietrze. Napastnicy nie wiedzieli, że rodzina Nordisów uciekła - a teraz miała nawet większe szansę ucieczki. Dard wciąż czekał lub raczej kazał czekać Larsowi i Dessie w kryjówce, podczas gdy sam podczołgał się do wyjścia z tunelu i wszedł na drabinę, którą latem właśnie po to tutaj ustawił. Następnie przesunął się po spróchniałej podłodze stodoły do wejścia i wyjrzał na zewnątrz. Zniknął zarys ścian domu: języki niebieskobiałych płomieni rozświetlały ciemności i wokół było jasno jak w biały dzień. Dwóch mężczyzn w czarno-białych kombinezonach Ludzi Pokoju wyciągało z pożogi trzeciego. Wokół rozlegały się bezładne okrzyki. Przysłuchując się im Dard wywnioskował, że napastnicy są przekonani, iż ich ofiary wyleciały w powietrze razem z domem, zabierając ze sobą dwóch policjantów, którzy tuż przed eksplozją dobijali się do tylnych drzwi. Było też trzech rannych. Brygada pościgowa szybko wycofywała się w obawie przed następnym wybuchem. Ludzie

Pokoju, którzy szczycili się brakiem wiedzy naukowej, często żywili tego rodzaju podejrzenia. Dard wstał. Ostatni mężczyzna ciągnąc za sobą karabin obchodził ogień, trzymając się tak daleko od podsycanych chemikaliami płomieni, że musiał iść po pas w śnieżnych zaspach. W kilka chwil później helikopter uniósł się, okrążył gospodarstwo i poleciał na zachód. Chłopiec westchnął z ulgą i wrócił po brata i Dessie. - Już po wszystkim - poinformował Larsa, podsadzając kalekę na drabinę. - Myślą, że przy eksplozji wylecieliśmy w powietrze i bali się następnej, więc szybko wzięli nogi za pas... Lars znów zachichotał. - Więc szybko nie wrócą. - Dard - zapytała Dessie wyłaniając się z ciemności - jeśli już nie ma naszego domu, to gdzie będziemy mieszkać? - Moja praktyczna córeczka - zauważył Lars. - Znajdziemy sobie inne miejsce... - Czekałeś na posłańca! - powiedział zaniepokojony Dard. - Jeśli zobaczył z gór płomień wybuchu, może w ogóle nie przyjść! - I dlatego zostawisz mu sygnał, że wciąż jesteśmy w krainie żywych, Dard. Jak zauważyła Dessie, nie mamy dachu nad głową, i im szybciej stąd znikniemy, tym lepiej. Nasi ostatni goście są przekonani, że nie żyjemy, więc bez żadnych obaw mogę zostać tutaj z Dessie, a ty sprowadź pomoc. Dojdź wzdłuż muru przy górnym pastwisku do rogu, gdzie się zaczyna droga ze starymi drzewami. Czterysta metrów za drogą rośnie olbrzymie drzewo, w którym jest dziupla. Włóż do niej to. - Lars wyjął ze swojego tobołka szmatę. - A potem wracaj do nas. Ten sygnał sprowadzi naszego człowieka z gór, nawet jeśli zobaczył wybuch. Będzie wiedział, że udało nam się uciec i czekamy w pobliżu na nawiązanie kontaktu. Jeżeli nie zjawi się do rana, spróbujemy podejść bliżej tego drzewa. Dard zrozumiał. Brat bał się iść nocą przez zaspy i gęste zarośla. Ale jutro mogą zmontować z niedopalonych desek coś w rodzaju sanek i zaciągnąć Larsa do lasu. Tymczasem trzeba koniecznie zostawić sygnał. Dard bez słowa wyszedł ze stodoły. Szedł, instynktownie chowając się w cieniu drzew i zarośli, które zarastały żyzne niegdyś pola. W pobliżu zabudowań zobaczył labirynt ścieżek wydeptanych przez Ludzi Pokoju i wszedł na jedną z nich, aby nie zostawiać śladów własnych stóp. Nie bardzo wiedział dlaczego zachowuje takie środki ostrożności, ale czujność, która od lat kierowała każdym krokiem Darda, teraz stała się nieodłączną częścią jego charakteru. Z drugiej strony, jeżeli on i jego najbliżsi przeżyli obławę, której od tak dawna się obawiał, to miał wrażenie, że wreszcie pozbył się części nieznośnego ciężaru.

Gdy się oddalił od wygasającego pożaru, wokół panowała głęboka cisza zimowej nocy. Po niebie przemknęła jedynie śnieżna sowa, a w głębi lasu zawył wilk albo błąkający się zdziczały pies. Dard bez trudu znalazł drzewo, o którym mówił Lars, i upewnił się, czy dobrze ukrył szmatę w głębokiej dziupli. Było mu zimno, więc szybko zaczął biec do domu. Może uda się rozpalić w piwnicy małe ognisko i jakoś przetrwają do rana. Zastanawiał się, kiedy zacznie świtać, potykając się i trzymając kurczowo pokrytego śniegiem muru dla zachowania równowagi. Łóżko... sen... ciepło... Był tak zmęczony... tak strasznie zmęczony. W nocnej ciszy rozległ się jakiś odgłos. Strzał! Z grymasem przerażenia na twarzy dotknął rękojeści noża. Strzał! Lars nie miał broni! Ludzie Pokoju... ale przecież już odlecieli! Dard zaczął niezdarnie biec, potykając się i ślizgając w zdradliwych zaspach. Po chwili oprzytomniał i pod osłoną muru zaczął się skradać do stodoły w taki sposób, by nie stanowić celu dla przyczajonego gdzieś strzelca wyborowego. Dessie i Lars zostali sami i nie mieli czym się bronić! Gdy Dard podkradł się pod budynek, usłyszał krzyk Dessie. Zapominając o ostrożności, z nożem w ręku rzucił się przez pokryte udeptanym śniegiem podwórze do drzwi. Biegł bezgłośnie, mając stopy owinięte jutowymi szmatami. - Mam cię, diabelskie ziele! Dard uniósł ramię, ważąc w dłoni nóż. W tym momencie, jak gdyby tym razem Fortuna była po jego stronie, w żarzących się zgliszczach domu rozległ się brzęk pękającego szkła i wnętrze stodoły rozświetlił buchający z ruin płomień. Dessie wyrywała się w milczeniu, niby zwierzątko z potrzasku, z rąk Hewa Folleya. Gdy napastnik wymierzył cios twardą pięścią w twarz dziewczynki. Dard rzucił nożem. Miesiące ćwiczeń z tą jedyną bronią zostały wynagrodzone. Mężczyzna puścił Dessie, która wyczołgała się w ciemny kąt stodoły. Hew pochylił się, jak gdyby chciał podnieść leżącą u jego stóp strzelbę. Po czym zaniósł się kaszlem i krztusząc się upadł. Dard podniósł strzelbę i podszedł do wciąż krztuszącego się mężczyzny. Szarpnął Folleya za ramię i przewrócił na plecy. Szkliste oczy mężczyzny zmierzyły Darda nienawistnym spojrzeniem. - Trafiłeś... cholerny... śmierdzielu - wymamrotał i zaniósł się kaszlem. Z rozchylonych ust wypłynęła mu strużka krwi. - Chociaż... on... dobrze... się schował... Zabij... zabij... - Reszta utonęła w fontannie krwi. Próbował się podnieść, ale nie miał siły. Dard obserwował go z ponurym wyrazem twarzy aż do momentu, gdy było po wszystkim, a potem, powstrzymując mdłości zajął się paskudną czynnością odzyskiwania swojego noża.

Kiedy po kilku godzinach, których nie chciał wspominać, wyszedł z Dessie ze stodoły, nie było widać słońca. Z szarego nieba spływały wirujące płatki śniegu. Dard popatrzył na nie niewidzącym wzrokiem i po chwili poczuł niewielką ulgę. Burza śnieżna wiele ukryje przed ludzkim wzrokiem. Nie chodzi o to, że nikt nie znajdzie ciała biednego Larsa, które leży teraz zamurowane w podziemnym przejściu. Ale gwałtowna śnieżyca może zatrzymać ludzi Folleya, jeśli zaczęli go poszukiwać. Ten facet był tyranem i znęcał się nad ludźmi. Więc jego zniknięcie nie wzbudzi aż takiego zainteresowania, by dało się zebrać większą grupę poszukujących. - Dardie, dokąd idziemy? - monotonnym tonem zapytała Dessie. Powstrzymywała płacz, ale ciągle wstrząsały nią dreszcze i patrzyła na świat z lękiem w oczach. Dard, zarzucając na ramię torbę z zapasami, przyciągnął dziewczynkę do siebie. - Do lasu. Dessie. Przez jakiś czas będziemy żyć jak zwierzątka. Jesteś głodna? Nie patrząc mu w oczy potrząsnęła głową. Nie ruszała z miejsca, dopóki jej za sobą nie pociągnął. Śnieg gęstniał w dzikim tańcu i gnany podmuchami wiatru przysypywał wciąż jeszcze tlącą się piwnicę domu. Popychając przed sobą Dessie, Dard wszedł na ścieżkę, którą szedł nocą - wiodącą do spróchniałego drzewa i miejsca spotkania. Skontaktowanie się z posłańcem Larsa mogło być teraz ich jedyną szansą. Pod osłoną drzew wściekłe podmuchy wiatru były mniej dokuczliwe, ale śnieg przeciskał się do gołego ciała, przylepiał do rzęs i kosmyka włosów na czole Dessie, który odruchowo odgarniała. Dard nie mógł przestać myśleć o jedzeniu i ciepłym domu; kurczowo trzymał się tej myśli, zapominając o przeżyciach minionej nocy. Dessie nie mogła długo wytrzymać takiego tempa marszu. On także był u kresu sił. Zaczął podpierać się strzelbą. Strzelba... I trzy naboje... Tym dysponował. Ale użyje broni jedynie w ostateczności. Odgłos strzału niesie się zbyt daleko. Pozostało jedynie kilka strzelb i wszystkie były w rękach tych, którym mogli ufać Ludzie Pokoju. Strzał zwróciłby uwagę ludzi poszukujących Folleya. Gdyby zaczęto podejrzewać, że udało im się uciec... Zadrżał, ale nie z zimna. Pomagając Dessie utrzymywać równowagę, brnął dalej drogą prowadzącą do spróchniałego drzewa. Śnieg szybko zasypywał ślady, więc nie musiał się niepokoić, że ktoś wpadnie na ich trop. Ale powinni zatrzymać się gdzieś w pobliżu, żeby mógł ich odnaleźć posłaniec. Dard oznaczył miejsce, w którym Dessie mogła sobie podreptać. Dzięki temu dziewczynka nie marzła, ciągle się poruszając, i ubiła podłogę szałasu, który zbudował Dard. Szałas opierał się o powalone drzewo i miał dach z sosnowych, pokrytych śniegiem gałęzi.

Dard widział ze swego legowiska dziuplę w drzewie i kazał Dessie obserwować, czy ktoś nie idzie ścieżką. Z kawałkami solonego i twardego jak drewno mięsa zjedli kilka garści śniegu. Dziewczynka zaczęła się skarżyć, że chce jej się spać, więc Dard wziął ją w ramiona i trzymając w jednej ręce strzelbę wgramolił się do szałasu, walcząc z ogarniającą go sennością. Postawił między stopami strzelbę i koniec lufy znalazł się tuż pod brodą: kiedy zasypiając zwiesił głowę, natychmiast obudziło go dotknięcie zimnego metalu. Ciągle nie dawało mu spokoju pytanie, jak długo tutaj wytrzymają? Co będzie, jeśli posłaniec nie zjawi się dzisiaj lub jutro? Latem zeszłego roku odkrył w górach jaskinię, ale... Gdy poczuł bolesne dźgnięcie końca lufy, w oczach pojawiły mu się łzy. Przestał padać śnieg. Pod jego ciężarem gałęzie pochyliły się do ziemi, ale powietrze było przejrzyste. Zsunął z siebie derkę i zaczął się przyglądać wymizerowanej twarzyczce Dessie. Dziewczynka przez sen ciągle nerwowo krzywiła twarz i raz cicho zapłakała. Gdy zmienił pozycję, żeby wyprostować zdrętwiałe nogi, Dessie uniosła się z posłania. Jednocześnie z jej pytaniem - Dardie? - chłopiec usłyszał inny dźwięk i zasłonił dziewczynce usta. Ktoś szedł leśnym szlakiem, podśpiewując niemelodyjnie jakąś piosenkę. Posłaniec? Nim pojawiła się nadzieja, Dard przeżył zawód. Dostrzegł w zaroślach przebłysk czerwieni, a po chwili wyłoniła się właścicielka jaskrawego beretu. Dard pogardliwie wydął wargi... Lotta Folley! Dessie wyrwała mu się z ramion i podpełzła na drugą stronę szałasu. Miał strzelbę, jednak nie mógł jej wycelować. Tak, Hew Folley był zdrajcą i mordercą. Ale nie potrafi zabić jego córki, chociaż mogła być tak samo okrutna i brutalna, chociaż on sam prawdopodobnie utraci wolność i życie! Korpulentna, mocno zbudowana dziewczyna w robionym na drutach berecie zatrzymywała się zasapana pod każdym drzewem, które musiała obejrzeć. Gdyby w tej chwili spojrzała w jego stronę... gdyby miała taki wzrok jak on... a nie miał powodu, by w to wątpić. Lotta uniosła głowę i przez otwartą, śnieżną przestrzeń jej oczy dojrzały napiętą twarz Darda. Nawet się nie poruszył, by umknąć jej wzrokowi. Ostatecznie siedział w półcieniu szałasu, a ona mogła go nie zauważyć. Ale Lotta szeroko rozwarła oczy i usta, które wydały bezgłośny okrzyk zdziwienia.

Lekko zawiedziony czekał, że dziewczyna zacznie krzyczeć. Tylko że Lotta ciągle milczała. Na jej twarzy, która w pierwszym momencie przybrała wyraz zdziwienia, teraz malowała się jak zwykle tępa i nieco ponura poczciwość. Strzepnęła z przodu kurtki odrobinę śniegu, nie patrząc w górę i kiedy się odezwała zachrypniętym głosem, można było odnieść wrażenie, że zwraca się do najbliższego drzewa. - Ludzie Pokoju przetrząsają okolicę. Dard milczał. Lotta wydęła wargi i dodała: - Szukają was. Chłopiec wciąż milczał. Przestała otrzepywać kurtkę i przebiegła wzrokiem drzewa i zarośla zasłaniające starą drogę. - Mówią, że twój brat to śmierdziel... „Śmierdziel”, pogardliwa nazwa naukowca. Dard ciągle milczał. Ale zaskoczyło go następne pytanie. - Dessie... nic jej się nie stało? Dard nie zdążył złapać dziewczynki, która prześliznęła się obok niego i stanęła przed córką Folleya. Lotta pogrzebała w kieszeni swojej torby i wyjęła paczkę owiniętą w zatłuszczoną szmatę. Nie podała jej Dessie, tylko ostrożnie położyła przy pniaku. - To dla ciebie - powiedziała do dziewczynki, po czym odwróciła się do Darda. - Lepiej tutaj nie zostawajcie. Ojciec powiedział o was Ludziom Pokoju. - Zawahała się. - Ojciec nie wrócił na noc... Dard głęboko zaczerpnął powietrza. Czy spojrzenie, którym go zmierzyła, nie świadczyło, że już wie? Ale jeśli wiedziała, co leży w stodole - dlaczego nie skierowała pogoni do ich kryjówki? Nigdy nie odnosił się życzliwie do Lotty Folley. Dawno temu, kiedy objęli to gospodarstwo, często ich odwiedzała, obserwując Katię i Dessie z jakimś głupkowatym zainteresowaniem. Rzadko się odzywała, a to co mówiła, świadczyło, że poziomem umysłowym niezbyt odbiega od kretynki. Myślał o niej z pogardą, chociaż nigdy tego po sobie nie okazywał. - Ojciec nie wrócił na noc - powtórzyła, i Dard był pewny, że dziewczyna wie albo podejrzewa. Jak Lotta się teraz zachowa? Nie mógł jej zastrzelić... po prostu nie mógł... Po chwili zdał sobie sprawę, że musiała zobaczyć i rozpoznać tę broń. Nie mógł sensownie wyjaśnić dlaczego ma ją ze sobą. Strzelba Folleya była prawdziwym skarbem i nie powinna się znajdować w obcych rękach, a już z pewnością nie w rękach wrogów Folleya, dopóki żył jej właściciel. Dard trzymał się czasu przeszłego. A więc Lotta dowiedziała się! Co teraz zrobi?

- Ojciec był nienawistnikiem - powiedziała przenosząc wzrok na Dessie. - Lubił wszystko psuć. - Wymawiała te słowa bez żadnych emocji, charakterystycznym, przytłumionym głosem. - Chciał skrzywdzić Dessie. Chciał ją wysłać do obozu pracy. Powiedział, że idzie do was. Dard, lepiej daj mi tę strzelbę. Kiedy znajdą ją przy ojcu, nie będą szukać człowieka, który z nią uciekł. - Ale dlaczego? - krzyknął bardziej oburzony, niż mógł się spodziewać. - Nikt nie pośle Dessie do obozu pracy - oświadczyła stanowczo. - Bardzo lubię Dessie. Lubiłam też jej mamę. Kiedyś zrobiła dla mnie grę. Tata ją znalazł i spalił. Ty możesz zaopiekować się Dessie. Musisz zaopiekować się Dessie! - Błagalnie patrzyła Dardowi w oczy. - Musisz ją zabrać tam, gdzie nie znajdzie jej żaden Człowiek Pokoju. Daj mi strzelbę, a ja ją schowam. Doprowadzony do kresu wytrzymałości Dard odpowiedział zgodnie z prawdą. - Nie możemy jeszcze stąd iść... - Ktoś po was przychodzi? - przerwała mu. - To znaczy, że ojciec miał rację: twój brat był śmierdzielem? Dard bezwiednie skinął głową. - W porządku - stwierdziła wzruszając ramionami. - Dam wam znać, jak znów przyjdą. Ale pamiętaj, musisz uważać na Dessie! - Będę uważał. - Podał jej strzelbę, a Lotta trzymając ją w jednym ręku pokazała leżącą na śniegu paczkę. - Daj jej to. Spróbuję wam przynieść trochę więcej jedzenia, może jeszcze dzisiaj wieczorem. Jeśli oni pomyślą, żeście uciekli, to sprowadzą psy z miasta. Jeśli to zrobią... - Szurnęła nogą po śniegu. Po chwili oparła strzelbę o stare drzewo i otworzyła torbę. Rękami w grubych rękawicach rozwinęła gruby wełniany szal, po czym rzuciła go dziewczynce. - Owiń się nim - poleciła tonem matki czy w ostateczności starszej siostry. - Zostawiłabym ci kurtkę, tylko że oni by zauważyli. - Podniosła strzelbę. - A teraz położę ją tam, gdzie jest jej miejsce, i może przestaną dalej szukać. Dard w milczeniu patrzył, jak się oddala, wciąż nie mogąc zrozumieć jej zachowania. Czy rzeczywiście zaniesie strzelbę do stodoły, mimo że zna prawdę? I dlaczego to robi? Przyklęknął, żeby owinąć Dessie szalem głowę i ramiona. Z jakiegoś powodu córka Folleya chciała im pomóc i zaczął zdawać sobie sprawę, jak potrzebna mu była ta pomoc. W paczce, którą zostawiła Lotta, było jedzenie, jakiego od lat nie widział - grubo posmarowane masłem kromki prawdziwego chleba i kawał tłustej wieprzowiny. Dessie czekała, kiedy zacznie jeść Dard, i chłopiec tak się najadł, że potem tylko powąchał z

obrzydzeniem ohydne zapasy, które mieli ze sobą. Gdy zaspokoili głód, zadał pytanie nie dające mu spokoju od zaskakującej rozmowy z córką Folleya. - Dessie, dobrze znasz Lottę? Dziewczynka oblizała się, zbierając językiem okruszyny. - Lotta często do nas przychodziła. - Ale nie widziałem jej od... - Przerwał, nie chcąc wspominać o śmierci Katii. - Przychodziła ze mną porozmawiać, kiedy byłam na polu. Myślę, że bała się ciebie i... taty. Zawsze przynosiła mi jakieś smakołyki. Powiedziała, że kiedyś da mi sukienkę... różową sukienkę. Dard, bardzo chciałabym mieć różową sukienkę. Lubię Lottę... ona zawsze jest dobra... ma dobre serce. Dessie wygładziła końce nowego szala. - Ona boi się swojego tatusia. Jest dla niej niedobry. Raz przyszedł, gdy Lotta była ze mną i bardzo się zezłościł. Uciął nożem patyk i uderzył ją. Powiedziała mi, żebym szybko uciekała, i uciekłam. Dardie, to był bardzo zły człowiek. Ja też się go bałam. Nie przyjdzie po nas? - Nie! Namówił Dessie, żeby znów zasnęła, a kiedy się obudziła, wiedział, że sam musi natychmiast się zdrzemnąć. Kazał jej obserwować drzewa i kiedy ktoś się zjawi w pobliżu, obudzić siebie, dodając że od tego zależy ich życie. Gdy się ocknął z niespokojnego, pełnego koszmarów snu, zachodziło słońce. Przy nim spokojnie przykucnęła Dessie z twarzyczką obróconą w stronę leśnego szlaku. Gdy się uniósł z posłania, spojrzała na niego. - Tam przed chwilą był królik. - Pokazała drobne ślady na śniegu. - Ale ludzi nie było, Dard. Czy zostało trochę chleba? Jestem głodna. - No pewnie, że jesteś! - Wyczołgał się z szałasu, wyprostował zdrętwiałe kończyny i zaczął rozwijać resztki prezentu od Lotty. Mimo odczuwanego głodu Dessie jadła powoli, jak gdyby smakowała każdą okruszynę. Szybko zapadał zmrok, chociaż niebo było jeszcze pokryte czerwonymi smugami. Dzisiaj muszą tu zostać - ale jutro? Jeżeli Lotta zaniesie strzelbę do stodoły, a poszukiwania nie ustaną, jutro uciekinierzy znów wyruszą na szlak. - Dardie, znów będzie padał śnieg? Popatrzył w niebo. - Chyba nie. Chciałbym, żeby popadał. - Dlaczego? Trudno iść w głębokim śniegu. - Dlatego, że kiedy pada śnieg, jest naprawdę cieplej - próbował wyjaśnić. - W nocy jest za zimno... - Nie kończąc zdania objął Dessie długimi ramionami i wciągnął do szałasu. Dziewczynka powierciła się, żeby wygodniej się usadowić, po czym znów

poderwała na równe nogi. - Ktoś się zbliża! - szepnęła ogrzewając mu gorącym oddechem policzek. Również Dard usłyszał ciche skrzypienie stóp na zlodowaciałym śniegu. Zacisnął rękę na trzonku noża.