tulipan1962

  • Dokumenty3 698
  • Odsłony263 804
  • Obserwuję183
  • Rozmiar dokumentów2.9 GB
  • Ilość pobrań233 946

Andreas.Goessling.-.Opus.2.-.Lowcy.Ksiegi.(P2PNet.pl)

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

tulipan1962
Dokumenty
fantastyka

Andreas.Goessling.-.Opus.2.-.Lowcy.Ksiegi.(P2PNet.pl).pdf

tulipan1962 Dokumenty fantastyka
Użytkownik tulipan1962 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 396 stron)

ANDREAS GOESSLING Opus tom II ŁOWCY KSIĘGI Przekład: Dariusz Salamon Tytuł oryginału: OPUS. Die Bücherjäger Wydawnictwo TELBIT 2011

ROZDZIAŁ I

1 – ZAKUJCIE AMOSA VON HOHENSTEINA w kajdany! Zawiążcie mu oczy i zakneblujcie usta! I nieważne, co się będzie działo – nie wolno wam w żadnym razie go rozpętywać. Czy zrozumiałeś, Waldo? – Tak jest, Wasza Łaskawość. – A ty, Franz, co z tobą? – Jak rozkażecie, panie. – Jesteście najwierniejszymi z moich żołnierzy – powiedział mężczyzna, którego dwaj pozostali nazywali „panem” i „waszą łaskawością”, po czym wyrzucił z siebie powietrze z głośnym dmuchnięciem. – Mam do was całkowite zaufanie. Zawieziecie więźnia bezpiecznymi bocznymi drogami do Norymbergii, tak jak się umówiliśmy. I nikomu ani słowa! – Tak jest, Wasza Łaskawość. Amos wsłuchiwał się w tę wymianę zdań jak przez ścianę. Ci trzej mężczyźni musieli być gdzieś tam na zewnątrz w ciemnym korytarzu – po drugiej stronie pochodni smołowych, które paliły się w dzień i w nocy przed drzwiami do jego lochu. Wszystkie te głosy wydawały mu się znajome, ale tutaj na dole, w skalnym lochu, rzadko można było być pewnym swych własnych osądów. Skwierczenie płomieni prześladowało go nawet we śnie. Czarny dym piekł w oczy, dlatego przez cały czas patrzył jak przez łzy. Najmniejsze odgłosy, nawet chrząknięcia czy kaszlnięcia, odbijały się tutaj na dole zniekształcone zwielokrotnionym echem. Przede wszystkim zaś trudno było w tym nieustającym półmroku odróżnić urojenia od rzeczywistych wydarzeń. Amos wcale nie mógłby powiedzieć, jak długo tkwił w tym lochu pod zamkiem biskupa Bambergu. Może trzy dni, może całą wieczność. Już dawno utracił wszelkie poczucie czasu. Czuł się wyczerpany, kręciło mu się w głowie. Jednak najgorsza była dla niego beznadziejność jego położenia. Mężczyzna o krótkim oddechu, tam na zewnątrz, wciąż jeszcze zdawał się nie do

końca uspokojony. – Nie dajcie się zwieść niegroźnemu wyglądowi tego młodzieńca – powiedział zaklinającym tonem. – Amos von Hohenstein jest jak żarłoczny wilk, który rozszarpuje zębami bezbronne jagnięta. Nigdy o tym nie zapominajcie! – Urwał, by znów wydmuchać powietrze z płuc. – Przysięgnijcie mi, Waldo, Franz – ciągnął dalej – że zawieziecie waszego więźnia do Świętej Inkwizycji w Norymberdze, choćby piekło miało się rozewrzeć przed wami, aby wam w tym przeszkodzić. – Przysięgamy! – wykrzyknęli obaj strażnicy. – A więc dobrze, moje dzieci – powiedziała potem, Wasza Łaskawość” – niezwłocznie wyruszajcie w drogę. – Jak sobie życzycie. – Znów usłyszał Amos w odpowiedzi i właśnie w tej chwili przebudził się z odrętwienia. – Proszę, panie! – zawołał, a jego głos zabrzmiał w uszach drżąco i słabo. Tym najwyraźniej otyłym mężczyzną, który z każdym wdechem i wydechem wydmuchiwał powietrze i dyszał, niczym miech, nie mógł być nikt inny, jak tylko książę biskup Georg, któremu, zanim go zaaresztowano, chciał przekazać Księgę duchów. Ale dlaczego władca osobiście się pofatygował do tego zatęchłego podziemia? A ci dwaj żołnierze, którym książę biskup Georg wydawał rozkazy – czyż nie byli to ci sami zamkowi strażnicy, którzy obezwładnili Amosa podczas tamtego nieszczęsnego spotkania? Jakie to dziwne, pomyślał, do tej pory nie zobaczył tu na dole żadnej żywej duszy poza sędziwym strażnikiem więziennym. Z początku ciągle błagał starego, by zaprowadził go do księcia biskupa, ale w końcu uświadomił sobie, że strażnik był głuchy i porażony głupotą. Amos zerwał się z miejsca i podszedł – zataczając się – do drzwi celi. – Proszę, wysłuchajcie mnie! – Chwycił obydwoma rękami za zardzewiałe pręty krat. – Książę biskupie, uwierzcie mi, proszę, sam zostałem oszukany tak jak i wy! Zamiast odpowiedzi usłyszał niezrozumiałe mamrotanie. Zaraz potem jeden z mężczyzn oddalił się ciężkim krokiem. To mógł być tylko książę biskup. Najwidoczniej nie miał zamiaru jeszcze raz wysłuchiwać swojego więźnia. Wręcz przeciwnie, chciał się pozbyć Amosa tak szybko, jak to tylko było możliwe. Swoich żołnierzy poinstruował, żeby go zakneblowali, przez co więzień nie mógł odezwać się do nikogo ani słowem. Przynajmniej tak długo, aż inkwizytorzy w Norymberdze przystąpiliby do jego przesłuchiwania w swej katowni. Amos puścił żelazne pręty i po omacku poszukał z powrotem kamiennej ławki, która służyła jednocześnie za łóżko, stół i krzesło. Znów opadł na nią, oparł się plecami o zimną

ścianę skalną i zamknął oczy. Prawie nie robiło mu różnicy, czy miał uniesione, czy też opuszczone powieki. Podobnie, jak nie miało zapewne znaczenia, czy skamlał o łaskę, czy też po prostu poddawał się swojemu losowi. Każdy, kto dostawał się w łapska inkwizycji, musiał liczyć się z tym, że jego życie jest już stracone. Jakże często słyszał opowieści o nieszczęśnikach, którzy zostali zaaresztowani przez łowców czarownic i kacerzy! Takie historie zawsze przekazywano sobie zduszonym głosem, a wszystkie bez wyjątku zawsze okropnie się kończyły. Obaj żołnierze, do których książę biskup zwracał się per Waldo i Franz, znaleźli się w kręgu światła rzucanego przez pochodnię przed drzwiami do lochu. Amos ze zdziwieniem rzucał wzrok to na jednego, to na drugiego. Nic dziwnego, że ich głosy wydały mu się wcześniej takie znajome – prawdopodobnie byli gwardzistami, którzy strzegli bramy do biskupiego zamku, gdy Klara i on zażądali, by wpuszczono ich do środka. Dlaczego biskup Georg właśnie tym dwojgu powierzył misję zawiezienia go do Norymbergii? W końcu Amos widział na własne oczy, że tutaj na zamku stacjonuje oddział wojowników Kościoła. Jeśli więc książę biskup chciał go przewieźć do Norymbergii, to dlaczego nie wykorzystał do tego celu papieskich żołnierzy w purpurowych uniformach, którzy bezpośrednio przecież podlegali inkwizytorowi? Dziwne, pomyślał Amos. Jednak o wiele bardziej zdziwiło go to, że obaj strażnicy bramy byli ubrani jak wędrowni kupcy. Zamiast mundurów mieli na sobie ciasno przylegające spodnie, a nad nimi – koszule i peleryny, spod których wystawały wszakże połyskujące krótkie miecze. Młodszy z nich wyłowił z kieszeni przy pasie jakiś klucz i wetknął go do zamka w drzwiach. Musiał to być Waldo, wąsaty, rosły żołnierz–wartownik, który zmierzył Klarę i Amosa gniewnym wzrokiem, gdy przybyli na zamek. – Ani słowa, bo w przeciwnym razie... – powiedział Waldo groźnym tonem i pokazał Amosowi swoją pięść. Amos skinął głową w jego stronę. Dobrze wiedział, czego boją się obaj strażnicy i doprawdy nie mógł im mieć tego za złe. On też przecież czuł się tak samo – gdy pomyślał o tym, jak podczas tamtego spotkania porwał ze sobą wszystkich zgromadzonych do magicznie zaklętej przeszłości. Wtedy po nim też przeszły ciarki. – I patrz na ziemię! – zbeształ go Franz, starszy ze strażników, który zaprowadził wtedy Klarę i jego do komnat nadwornego kapelana. Franz był przysadzistej budowy i niezbyt już młody – włosy na głowie miał przerzedzone, okrągła twarz poorana była zmarszczkami z powodu jakiejś tajemniczej zgryzoty. W czasie gdy podążali za tym żołnierzem–wartownikiem przez zamek, Amos sądził

jeszcze, że mogą mu zaufać i że należał może nawet do bractwa Opus Spiritus. Jednak ten sam Franz brutalnie go przytrzymał podczas jego nieudanej próby ucieczki, tymczasem Waldo uderzył go od tyłu pałką w głowę. I właśnie w tym ułamku sekundy, zanim Amos runął w otchłań omdlenia, przemknęło mu przez myśl pewne przekonanie. Przekonanie, które – za każdym razem, jak tylko o tym pomyślał choćby i przelotnie – bardzo go przerażało. W całej tej morderczej grze pomyłek, w którą wplątało wszystkich bractwo Opus Spiritus, musiało chodzić o coś znacznie potężniejszego i o wiele niebezpieczniejszego, niż mu się dotąd wydawało. O wzbudzenie mocy, które zdecydowanie wykraczało poza te zdolności, które obudziły się w nim samym i Klarze po przeczytaniu dwóch pierwszych opowieści z Księgi chichów. Magia serca i magia myśli były najniższymi stopniami, które prowadziły z jednej strony na przyprawiające o zawroty głowy wysokości, a z drugiej – w stronę piekielnych czeluści, jak kto woli. Amos nie mógłby powiedzieć, skąd się u niego wzięło to olśnienie. Miał jednak wrażenie, że była to najszczersza prawda. Od tamtej pory bał się magicznych mocy, które wzbudziła w nim Księga duchów, a niekiedy odczuwał lekki dyskomfort, gdy przesyłał Klarze wiadomości za pomocą magii serca i magii myśli lub gdy sam otrzymywał od niej informacje tymi drogami. Valentin Kronus nigdy nie chciał mu zdradzić, jakie zdolności mogą wzbudzić w swych czytelnikach trzecia i czwarta opowieść. I czasem Amos zadawał sobie pytanie: Czy starzec milczał z takim uporem na ten temat, dlatego że były to ciemne, niszczycielskie zdolności? Prawie jak anioł – taki miał się stać Amos dopiero po tym, jak przeczyta i dogłębnie pojmie całą Księgę duchów. Tak przynajmniej powiedział mu kiedyś Kronus. Ale sformułowanie „jak anioł” mogło oznaczać wiele różnych rzeczy – w końcu w Biblii występują także anioły zniszczenia, które zabijały ludzi lub zamieniały ich w kamienne słupy. – Masz na nas nie patrzeć, ty przeklęty chłopaku – burknął Waldo. Amos posłusznie spuścił głowę. Najwyraźniej strażnicy wierzyli, że posiada diabelski dar „przenikliwego spojrzenia”, a i pod tym względem nie do końca się mylili. W ciągu tych dni, które spędził tu na dole, Amos nieraz zadawał sobie pytanie, czy ma już tak samo palące ogniste oczy jak ten straszny mag Faust. Jednak naprawdę nie chciał teraz myśleć o Fauście i o tamtej magicznej podróży do najciemniejszych, zamierzchłych czasów, w którą wysłał go ten potężny czarodziej. Za każdym razem, gdy o tym myślał, dostawał zawrotów głowy, którym towarzyszył szum, I wydawało mu się, że musi się rzucić w czarną przepaść – bezdenną otchłań, która znajdowała się przed jego stopami i jednocześnie w jego własnym wnętrzu.

Klucz przekręcił się z rdzawym zgrzytem i po raz pierwszy, odkąd Amos został osadzony w więzieniu, drzwi jego celi się otwarły. Spod na wpół opuszczonych powiek widział, jak Franz i Waldo wchodzą do jego więzienia, jak jeden z nich wydobywa spod swej peleryny chustę, a drugi – szeroki skórzany rzemień. Zawiązali mu oczy i zakneblowali go rzemieniem, który smakował ohydnie, nie bardziej niż zupa, którą stary strażnik więzienny wsuwał mu za każdym razem przez otwór u dołu drzwi do lochu. Mętną niczym muł breję, w której pływały obierki z ziemniaków i jeszcze gorsze kawałki – jednak po początkowym wzbranianiu się Amos siorbał ten szarawy sos do ostatniej kropli. – Idziemy! – rozkazał Waldo. Chwycili go pod ramiona i pociągnęli ze sobą. Gdy uszli już dobry tuzin kroków, został pociągnięty z powrotem do tyłu i przyciśnięty do szorstkiej ściany skalnej. – Stać! – zakomenderował wąsaty strażnik. Otwarły się jakieś drzwi, a zaraz potem rozległ się głośny szczęk. Amos aż się zatrząsł – już ten niski i donośny dźwięk pozwalał wyczuć, jak ciężkie i zardzewiałe były łańcuchy, którymi zamierzali mu teraz opleść szyję i kostki u stóp. – Sprawdź, czy konie są już zaprzęgnięte – rzekł Waldo, który najwyraźniej nadawał ton w tym duecie, mimo że był o wiele młodszy od Franza. – Jeśli powóz jest gotowy, daj mi znak, a ja wyjdę na górę z tym małym diabłem. Kroki oddalały się na lewo, po schodach na górę – musiał to być strażnik Franz z twarzą pooraną bruzdami żalu, którego głos zawsze przepełniała troska. – Najlepiej zrobisz, próbując ucieczki, diabełku. – Usłyszał ochrypły głos Waldo tuż przy swoim uchu. – Wyświadczysz mi tym wielką przysługę. A wiesz może, dlaczego? – Urwał i zdawał się czekać na to, aż jego więzień wyjęczy odpowiedź przez swój knebel. Jednak Amos nawet nie wzruszył ramionami. – To całkiem proste – dodał w końcu żołnierz pełniący wartę, a jego śmierdzący oddech przedostawał się do nosa Amosa. – Dostaniesz wtedy moim toporem w krzyż i nie będę się musiał już więcej z tobą użerać. – Jednym łańcuchem oplótł nadgarstki Amosa, a drugim jego kostki nóg, luźne końce zamknął na kłódkę. Trzeci łańcuch zawiesił na kajdanach u rąk, a gdy gdzieś ponad ich głowami rozległ się gwizd, Wado owinął sobie szczękający koniec wokół nadgarstka. – Ruszamy, mały diable! Pociągnął Amosa za sobą niczym psa uwiązanego na smyczy.

2 OBAJ ŻOŁNIERZE siedzieli z przodu na koźle wozu, przez większość czasu milcząc. Raz po raz Franz mamrotał zatroskany, ale za każdym razem Waldo grubiańsko wydzierał się na niego. – Miej oczy szeroko otwarte, ty gaduło, i trzymaj język za zębami. Amos wyczuwał między nimi napięcie, chociaż wciąż nie pojmował, czego się właściwie obawiali. A już w ogóle nie wiedział, dlaczego byli przebrani za kupców, mimo że to sam książę zlecił im dostarczenie więźnia do Norymbergii. To po prostu nie miało sensu. Zresztą zbyt wiele rzeczy w tej grze pomyłek zdawało się zupełnie niezrozumiałych. Kogóż na tej ziemi miałby się w ogóle obawiać książę biskup Bambergu, skoro według Klary był jednym z najpotężniejszych władców w Rzeszy Niemieckiej? Choć bardzo łamał sobie nad tym głowę, nie mógł znaleźć odpowiedzi. Najwidoczniej papieska inkwizycja mogła nastręczać kłopotów nawet tak potężnemu mężowi, jak książę biskup Georg. Ale to właśnie inkwizytorowi Leo Cellariemu obaj żołnierze mieli dostarczyć swojego więźnia – jego, Amosa von Hohensteina, który w oczach księcia biskupa był bez wątpienia szczególnie groźnym członkiem bractwa Opus Spiritus. Przy tym to samo bractwo zleciło kilka lat temu zamordowanie rodziców Amosa. Dopiero wtedy, gdy on sam został uwikłany w machinacje tej tajemniczej loży, dowiedział się, że w ogóle istnieje ten tajny zakon o nazwie Opus Spiritus. Amos strasznie się wykrzywiał, chcąc poluzować opaskę, którą miał przewiązane oczy. Marszczył czoło, otwierał szeroko oczy, mrużył je ponownie, a nawet usiłował poruszać uszami. W ten sposób rzeczywiście udało mu się przesunąć opaskę o półtora cala w górę. Niezależnie od tego, jak przewracał oczami, wciąż niczego nie widział. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa wieźli go w krytym wozie przez kraj. Leżał na stosie bel sukna i innych tobołach wypchanych ptasim pierzem lub jakimiś innymi miękkimi rzeczami. Inne bele i zwoje leżały jedna na drugich dookoła niego – nawet bez tych okropnych kajdan, ściskających mu ręce i nogi, ledwo mógłby się ruszyć z miejsca. Gdy przewracał oczami, by zerknąć spod opaski, mógł dojrzeć rozmazane, tańczące cienie, które jeden za drugim przesuwały się przed nim. Wydawało mu się, że rozpoznaje zarysy ogromnych drzew – najwyraźniej jechali wyboistymi drogami przez gęsty las. Zresztą już od dłuższej chwili droga prowadziła stromo w górę – wóz trzeszczał, pożal się Boże,

konie zaprzężone u wozu posuwały się naprzód już tylko w wolnym tempie, a żołnierze co kilka chwil świstali biczem, zagrzewając szkapy przytłumionymi okrzykami. Najwidoczniej Waldo i Franz unikali traktu handlowego prowadzącego dolinami i równinami przez Forchheim do Norymbergii. „Bezpiecznymi bocznymi drogami”, tak poinstruował ich książę biskup, mieli zawieźć swój ludzki ładunek do więzienia inkwizycji na placu Mariackim w Norymberdze – a Amos znów zadawał sobie pytanie: Dlaczego władca kraju nakazał swoim żołnierzom, by – niczym typy spod ciemnej gwiazdy – przebijali się do celu uciążliwymi drogami? Zastanawiając się nad tym, usiłował jednocześnie zignorować w swoich ustach wstrętny posmak wielokrotnie już przeżutego skórzanego rzemienia. Tak samo, jak dokuczliwy głód, jeszcze bardziej doskwierały mu pragnienie i łańcuchy, które obcierały mu skórę na nadgarstkach. W stopach czuł takie mrowienie, jakby po nich chodziły tysiące mrówek – tam u dołu Waldo o wiele za ciasno związał jego kajdany, ale dla Amosa było jasne, że głośnymi jękami i brzękami łańcuchów jeszcze tylko bardziej pogorszyłby swoje położenie. Wąsaty żołnierz już i tak był wściekły, bo musiał wziąć na siebie tę uciążliwą i pełną niebezpieczeństw podróż. Waldo tylko na to czekał, że ich więzień da mu pretekst do wyładowania na sobie jego gniewu. Ale wszystko to, mówił sobie Amos, nie ma już żadnego znaczenia. Jutro, najpóźniej pojutrze, oddadzą go w ręce inkwizytora Cellariego. Dlaczegóż miałby się więc dziś uskarżać na za ciasno zawiązane kajdany, skoro co najwyżej za dwa dni będzie siedział w katowni? Zostanie wydany na pastwę siepaczy Cellariego, którzy będą go dręczyć rozżarzonymi igłami i szczypcami, aż wreszcie zezna, kim byli poplecznicy Opus Spiritus? Sam zresztą wiedział jeszcze mniej niż inkwizytor, czym właściwie był ten tajny zakon, przez kogo został założony i co ci podejrzani bracia chcieli koniec końców osiągnąć za pomocą Księgi duchów. Ale Cellari nie uwierzy oczywiście w ani jedno jego słowo. I tak będą go dalej męczyć i dręczyć, przywiążą go do koła i pociągną do góry na kołowrotku, aż kości powyskakują mu ze stawów, i będą z nim robić wiele innych okropnych rzeczy. Leżąc na madejowym łożu, będzie sobie przypominał tę podróż, pomyślał Amos, i jeszcze zatęskni do łańcuchów, knebla, opaski na oczach i podskakiwania wozu. Wzbierał w nim strach. Dlaczego właśnie ja?, pomyślał. Jak w ogóle bractwu przyszło na myśl, by przesuwać jego i Klarę tam i z powrotem jak figury szachowe. A teraz chcą także poświęcić jego życie, jakby był niepotrzebnym już twórcą szachownicy? Nie chcę umierać,

pomyślał znów Amos, i strasznie się boję tortur, którym podda mnie inkwizytor Cellari, by wydobyć ze mnie wszystko, co wiem o Opus Spiritus. Ale ja nic nie wiem, zupełnie nic. Nie wiem nawet, dlaczego Valentin Kronus, mężczyzna, którego czciłem i kochałem jak drugiego ojca – dlaczego dopuścił do tego, żeby łowcy książek i kacerzy gonili za mną po całym kraju jak zgraja krwiożerczych psów myśliwskich. Dlaczego, drogi panie, dlaczego? Jeśli żyjecie, dajcie mi jakiś znak! Takie błagania po wielekroć wznosił w głębi serca Amos, odkąd zastał dom Kronusa cały w płomieniach. Drogocenną bibliotekę starego uczonego doszczętnie spalili łowcy książek i kacerzy, a po Kronusie ani śladu. Wszystko stracone, z wyjątkiem oryginału Księgi duchów, ukrytego przez Kronusa w pewnym miejscu, które poza nim samym znał jeszcze tylko Amos. W książce tej Kronus – jak sam twierdzi – zawarł kwintesencję wiedzy pochodzącej z dawnych pogańskich czasów, by ukryć ją w czterech opowieściach, które każdy może przeczytać i zrozumieć. Przystąpienie do lektury z otwartym umysłem i sercem oraz dogłębne przyswojenie sobie tych treści, pozwoli na rozwinięcie wielu magicznych zdolności u wszystkich gorliwych czytelników. Amos wsłuchał się w swoje wnętrze. Odkąd przeczytał pierwszą i drugą opowieść z Księgi duchów – o rycerzu, co znalazł swoją ukochaną za lustrem i o kobiecie, co mieszkała w studni – mógł nawiązywać kontakt na drodze uczuciowej i poprzez wymianę myśli z każdym czytelnikiem, który równie wnikliwie przyswoił sobie te dwa opowiadania, niezależnie od dzielącej ich odległości. Wystarczyło, że skupił się na wnętrzu swojej duszy, a już dostrzegał tam tajemnicze źródło światła – swoje magiczne serce i swą „wewnętrzną gwiazdę”, jak się wyraził Kronus. Od tej magicznej gwiazdy odchodziły promienie w stronę tych wszystkich, którzy posiadali te same co on zdolności. Odkąd jednak purpurowi wojownicy inkwizytora i łowcy książek z Urzędu Cenzury Rzeszy zniszczyli dom Kronusa, Amosowi nigdy już nie udało się nawiązać kontaktu z uczonym. Oznaczało to prawdopodobnie tylko jedno – że Kronus nie żyje. Ponownie wsłuchał się w siebie. Najwyraźniej ich powóz osiągnął tymczasem najwyższy punkt stromego wzniesienia. Po drugiej stronie kopy droga znów prowadziła gwałtownie w dół. Klaro, pomyślał Amos zaklinająco, słyszysz mnie* Przez cały ten czas gdy siedział w więzieniu pod zamkiem biskupim, jedynym dla niego pocieszeniem była wiara w to, że Klara nie dostała się w ręce inkwizycji i że w ostatniej chwili zdołała uciec i umieścić Księgę duchów w jakimś bezpiecznym miejscu. Gdyby to od niej zależało, wymieniałaby się z nim w magiczny sposób wiadomościami przesyłanymi sercem lub telepatycznie od rana do wieczora, a choćby i jeszcze przez pół nocy.

Zaproponowała mu nawet, że przeczyta mu na drodze telepatycznej trzecią opowieść z Księgi duchów – o skale, co była oknem. Ale Amos nie chciał o tym słyszeć. Było to zbyt niebezpieczne. Dopóki nie wiedzieli, przynajmniej w przybliżeniu, jakie magiczne zdolności wzbudziłyby w nich trzecia i czwarta opowieść, dopóty pod żadnym pozorem nie wolno im było kontynuować lektury. Poza tym do tej pory tylko sporadycznie mogli wykorzystywać także te zdolności, które zdołali już w sobie rozwinąć. Dlatego też Amos, odkąd przyszedł do siebie w więziennym lochu, tylko kilka razy nawiązał łączność z Klarą, za każdym razem na bardzo krótko. Wysłał jej ciepły promień uczuciowy, tak aby mogła poczuć, że on jeszcze żyje i wciąż kocha ją tak samo mocno, jak w dniu ich pierwszego spotkania. Zanim jednak zdążyła go jeszcze poprosić, by nie upadał na duchu, i zanim jeszcze zaczęła zasypywać go rozpaczliwymi planami uwolnienia, Amos szybko przerywał magiczną łączność. Nie chciał, by Klara robiła sobie złudne nadzieje. Kto się już raz dostał w ręce inkwizycji, tego dalsze losy były już przesądzone. Tym bardziej nie chciał, żeby narażała się na niebezpieczeństwo, być może nawet ryzykowała życie lub własną wolność, usiłując go uratować poprzez przypuszczenie karkołomnego lub z góry skazanego na niepowodzenie ataku. Dlatego też nie od razu poinformował ją, że książę biskup niespodziewanie zdecydował się go przewieźć do Norymbergii – i to jeszcze w tak osobliwy sposób. – Klaro – Tym razem poczuł znajome ssanie rozchodzące się od pępka w górę aż do krtani i jednoczesny szum w skroniach – znak, że magiczne połączenie zostało nawiązane. Wciąż jednak wahał się, czy już teraz powiedzieć jej o swojej niespodziewanej podróży. Wystarczyłoby, gdyby uczynił to już z więzienia inkwizycji w Norymberdze. Jednak Klara pewnie ukrywała się jeszcze w gąszczu nieopodal zamku biskupiego w Bambergu. Gdyby dowiedziała się teraz od niego, że od wielu godzin jest w drodze do Norymbergii, nie mogłaby go dogonić, a tym samym narazić samą siebie na niebezpieczeństwo. W jego wnętrzu rozległ się jej głos – wysoki, delikatny, ale zarazem donośny. – Amosie, jakże się cieszę, że znów cię słyszę. Już od wielu godzin usiłuję nawiązać z tobą kontakt. – Wiem, Klaro. – Serce mu się ścisnęło. Jakże on ją kochał! W całym swoim życiu jeszcze nigdy nikogo nie kochał w taki sposób. Ani swoich rodziców, którzy zostali zamordowani przez bractwo Opus Spiritus, ani siostry Ody, którą miał na sumieniu inkwizytor Cellari. Tak nawet nie kochał Kronusa. Ale właśnie dlatego, że Klara była dla niego najdroższym człowiekiem na całym świecie – właśnie dlatego pod żadnym pozorem nie wolno mu było narażać jej życia i jej

wolności na niebezpieczeństwo. Waldo nie zawahałby się ani chwili, by zabić swoim toporem lub krótkim mieczem każdego, kto stanąłby im na drodze. Nawet jeśli byłaby to śliczna, zaledwie szesnastoletnia dziewczyna o długich jasnych włosach i błyszczących zielonych oczach, które potrafiły ze złości lub smutku przybrać prawie czarny kolor. – Klaro, posłuchaj mnie, – zaczął, – książę biskup kazał mnie zawieźć do Norymbergii – jestem już w drodze i pewnie... – Nie udało mu się już dokończyć. – A więc to prawda! – Wpadła mu w słowo Klara i nawet jej telepatyczny głos brzmiał tak, jakby brakło jej tchu. – Ale skąd o tym wiesz… – Ze zmieszania Amosowi prawie odebrało mowę. – Czy powiedział ci o tym ktoś z zamku? – Nie ktoś – odparła Klara – ani nie z biskupiego zamku. Sama nie mogłam w to uwierzyć, to była matka Zofia. – Matka Zofia? A więc ona żyje? – Amos niczego już z tego nie rozumiał. – Ale skąd wiedziała, co zamierza ze mną zrobić książę biskup? – Tego nie wiem, Amosie – odpowiedziała Klara. – W każdym razie ona żyje, odezwała się do mnie zeszłą nocy na drodze telepatii i opisała mi całkiem dokładnie, co dzisiaj z samego rana powinnam zrobić. Matka Zofia była ksienią klasztoru Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny nieopodal Norymbergii. Klara mieszkała tam przez kilka lat, po tym jak jej rodzice zostali zamordowani przez nasłanych podpalaczy – zresztą wkrótce w podobnych okolicznościach zginęli rodzice samego Amosa. Ksieni była dla Klary jak druga matka. Pocieszała ją, gdy zrywała się w nocy z przerażeniem, zalana łzami i cała roztrzęsiona, bo znów przyśnił jej się tamten straszliwy dzień, w którym zamordowano jej rodziców. Matka Zofia nauczyła ją, by z ufnością zwracała się w modlitwie do Jezusa Chrystusa i jego matki Maryi. Dopiero dzięki jej dobrotliwym naukom Klara w ogóle dowiedziała się, że Syn Boży nauczał swoich apostołów, by byli miłosierni i ujmowali się za słabymi i biednymi – co zupełnie nie pasowało do dzisiejszych książąt Kościoła, inkwizytorów i żołnierzy, którzy ogniem i mieczem szerzyli strach w całym kraju. Wszystko wskazywało na to, że i matka Zofia należała do Opus Spiritus – przeczytała na głos Klarze dwie pierwsze opowieści z Księgi duchów i zapowiedziała jej, że Amos nawiąże z nią łączność na magicznej drodze, by razem uratowali Księgę przed łowcami książek i kacerzy. Później została jednak aresztowana przez norymberską inkwizycję, a niedługo potem kontakt Klary z mądrą i dobrotliwą matką się urwał. Właściwie to obojgu wydawało się, że matka Zofia – tak samo jak Kronus – nie żyje.

Amos zastanawiał się nad tym wszystkim. Ten nieoczekiwany zwrot wcale mu się nie spodobał. Sam nie potrafiłby dokładnie powiedzieć, co go niepokoiło, ale miał złe przeczucia. – Zapakować Księgę duchów i wyruszyć o pierwszym brzasku – odpowiedziała Klara – a mianowicie w kierunku... Więcej informacji z tej przesyłanej telepatycznie wiadomości już do niego nie dotarło. Dookoła niego co najmniej pięć tuzinów ludzi zagrzmiało nagle donośnym krzykiem. Zaniepokojony Amos wsłuchiwał się w odgłosy dochodzące z zewnątrz. Tym sposobem urwało się jego magiczne połączenie z Klarą. Czuł, jak momentalnie ścisnął mu się żołądek, a wraz z szumem w skroniach zamarł także jej głos i to tak nagle, jakby zatrzasnęły się jakieś drzwi w jego wnętrzu. Ziemia dookoła niego zatrzęsła się od tupiących kroków. Zgrzytało przy tym i trzaskało, jakby zwaliło się ogromne drzewo. Powóz nagle się zatrzymał, jakby wjechał w ścianę skalną. Co, na litość boską, działo się tam na zewnątrz? W rozpaczy Amos rzucał głową tam i z powrotem. Pocierał skroniami na zmianę w bele sukna po lewej i po prawej stronie, aż wreszcie udało mu się przesunąć na czoło lichą opaskę na oczy. Z trudem usiadł i próbował sobie uprzytomnić, co w ogóle działo się na zewnątrz. Przez tę cholerną plandekę, rozpiętą nad wozem na wygiętych prętach, wciąż mógł dostrzec tylko nieokiełznany chaos drgających cieni. Z przodu na koźle wozu Waldo i Franz prześcigali się w przekleństwach. Tymczasem kilku napastników najwyraźniej atakowało ich pojazd. Cały wóz chwiał się i stękał, a bojowe okrzyki mieszały się z odgłosami policzkowania i łomotem pięści. Za jednym zamachem plandeka nad głową Amosa została najpierw rozdarta na pół, a następnie zerwana do połowy z prętów, na których była rozpięta. Amos był jeszcze bardziej zdziwiony niż przerażony, gdy zobaczył, że tymi rozbójnikami była horda dzikich ludzi, którzy najwidoczniej gnieżdżą się tu na zewnątrz w gąszczu. Rozbójników, którzy tłoczyli się wokół powozu na wąskiej drodze leśnej, musiało być co najmniej pięćdziesięciu. Mężczyźni i kobiety, wyrostki i dzieci – same wynędzniałe postacie ze skołtunionymi włosami, w obdartych ubraniach. Ich dłonie, ręce, a nawet całe twarze umazane były błotem. Jeden przez drugiego dziko krzyczeli, wymachując przy tym budzącą strach bronią – dzidami, ogromnymi toporami, a nawet zakrzywionymi szablami. O ile Amos mógł się zorientować, zablokowali drogę przed nimi za pomocą potężnego pnia drzewa. A chrzęst i trzask, które słyszał przed chwilą, spowodowało najwidoczniej drugie drzewo, które runęło z łoskotem niecałe pięć kroków za ich wozem. Doskonała zasadzka, pomyślał Amos. Jednak ci dzicy ludzie nie wyglądali jak

zwyczajni bandyci czy rozbójnicy. Nie mówiąc już o tym, że tą położoną na uboczu drogą najprawdopodobniej tylko raz na kilka tygodni przejeżdżał jakiś wędrowiec lub powóz, który wart był obrabowania. Co to byli zatem za ludzie? Ściągnęli Waldo i Franza z kozła wozu i niezależnie od tego, jak bardzo obaj żołnierze się przed tym wzbraniali, w mgnieniu oka zbójcy rozebrali ich do koszul i jakby dla równowagi obwiązali ich od stóp do szyi grubymi jak palec linami. Usta zakneblowali im chustami, znad których wyzierały jeszcze tylko wywracające się oczy, a u Waldo dwa końce jego wąsów. Młody zbój, jeszcze raczej chłopiec niż mężczyzna, wdrapał się tymczasem na krokwie wokół Amosa. I już miał wskoczyć do środka wozu – niewątpliwie po to, by sprawdzić, czy te wszystkie toboły i zwoje zawierają coś godnego kradzieży. Jednak jeszcze zanim zdążył całkowicie wpełznąć do środka, rozległ się trzask strzału, dochodzący z gąszczu po prawej stronie drogi. Młody rabuś, z wytrzeszczonymi ze strachu oczami, zamarł. Padł drugi strzał, tym razem z całkiem bliskiej odległości. Chłopak gwałtownie się odwrócił i być może nie był to nawet sam wygląd – włosy w kolorze blond, zielone oczy, umazane błotem dłonie – lecz raczej te gwałtowne, prawie kocie ruchy sprawiły, że Amos go rozpoznał. – Stój! – wykrzyknął spod swego knebla, a na zewnątrz rozległ się tylko przytłumiony bulgot. Chłopak zaśmiał się, jednym susem zeskoczył z wozu i zniknął z pola widzenia Amosa. Znał tego blondwłosego drania, nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Był to ten sam chłopak, który już raz, przed wieloma tygodniami, gdy Amos znajdował się w podróży do Norymbergii, omal go nie okradł – a działo się to pośród takiego samego tumultu jak teraz. Ten przeklęty chłopak usiłował wtedy ukraść mu list, który Amos miał zawieźć do Norymbergii na polecenie Kronusa – a cała ta obdarta horda była być może tą samą, co wtedy. Ale jakże by to było możliwe?, zastanowił się po chwili. Nawet jeśli nie miał żadnego pojęcia, gdzie tym razem wpadli w zasadzkę – musieli znajdować się w odległości pięćdziesięciu lub jeszcze więcej mil od Pegnitz. I z pewnością nie przypadkiem po raz kolejny natrafił na tę samą zgraję, zwłaszcza na tego gnojka. Jeśli jednak nie był to ślepy przypadek, to kto lub co przywiodło tę gromadkę obdartusów do tego położonego na uboczu miejsca? Amos tak intensywnie się nad tym zastanawiał, że ledwo dostrzegł, jak cała ta zgraja

rabusiów zniknęła ponownie w gąszczu po jego lewej stronie. Wyciągnęli z zaprzęgu konie u wozu i poprowadzili ze sobą za uzdy. Na każdej ze szkap przerzucili po jednym z żołnierzy– wartowników – związanych od stóp po szyję, z workami na owies założonymi na głowy. Cisza, która zapadła po wszystkich tych krzykach i całym tym hałasie, wydała się Amosowi prawie nierzeczywista. Po zgrai tych dzikich ludzi słychać było jeszcze tylko kroki i trzaski w leśnym podszyciu. O wiele głośniej szczękały łańcuchy u jego rąk i nóg, gdy wczołgał się tak głęboko, jak to tylko było możliwe pod bele sukna. Kimkolwiek byli ci rozbójnicy, o wiele groźniejsi wydawali się ci inni w gąszczu powyżej ulicy, którzy przepędzili zbójców strzałami z broni. Kim byli ci uzbrojeni? Być może myśliwymi lub... Serce stanęło mu na pół sekundy Purpurowymi wojownikami inkwizytora? To straszne wojsko przekształciło zamek Hohenstein i folwark młyński Kronusa w prawdziwe pobojowisko, usłane trupami i gruzami. Amos, spomiędzy bel sukna i strzępów plandeki wozu, patrzył na zewnątrz jednym okiem. Z trzaskiem wypadł z gąszczu pewien jeździec. Nie zważając na ścianę skalną, rudy jak lis koń zeskoczył na drogę obok wozu. Amos z niedowierzaniem gapił się na postać zasiadającą na koniu. Jeździec okazał się kobietą. Włosy w kolorze blond powiewały za nią niczym smuga światła, a jej zielone oczy błyszczały zawadiacko, przesycone tryumfem. – Klara – dobył z siebie Amos. Szczękając i dysząc, ponownie wygrzebywał się z tych przeklętych sukien i pierza. – Jak, na Boga, się tu znalazłaś? Poprowadziła swoją kasztankę bliżej w stronę wozu. – Właśnie tutaj miałam się przyczaić – odparła, a cała jej twarz promieniała ze szczęścia i zadowolenia. – Zgraję rozbójników miałam przepędzić kilkoma huczącymi strzałami ostrzegawczymi za pomocą tej oto boni. – Zastukała w lufę strzelby wystającej z jej torby przy siodle. – Matka Zofia opisała mi też chatkę myśliwską, położoną kilka mil w głąb lasu, gdzie miałam znaleźć strzelbę. I rzeczywiście wszystko przebiegło tak, jak to przepowiedziała. Klara zsunęła się z kasztanki. Na jej twarzy malowała się wina. – Ale, mój ty biedaku – ciągnęła dalej swoim zwykłym głosem – ja tak mówię i mówię, tymczasem powinnam cię od razu uwolnić z tych okropnych kajdan! – Wskoczyła na wóz do Amosa. – Przez cały ten czas czułam – powiedziała – że uda nam się ciebie uwolnić. Delikatnie rozwiązała opaskę na jego czole i wyjęła knebel. Jakże wielką rozkosz czuł teraz, gdy zamiast stokrotnie pogryzionego skórzanego rzemienia poczuł smak jej ust.

– Mój wybrańcu – wyszeptała mu blisko ucha – już nigdy nie pozwolę, by ktokolwiek nas rozdzielił. Wyciągnęła spod ubrania Księgę duchów. Oprawa z czarnej króliczej skóry wyglądała tymczasem na zmatowiałą i poplamioną, a zwisające z boku, na wpół wyrwane kartki, przywodziły Amosowi na myśl – bardziej niż kiedykolwiek wcześniej – język ziającego małego zwierzęcia. Opuszkami palców przejechał po wierzchniej stronie książki. Wydawało mu się, jakby jej jasny promień wniknął do głębi jego duszy. Kronus sam oprawił rękopis w ten skrawek skóry i własnoręcznie wyrył nożem tytuł książki. Księga duchów było tam napisane niewyraźnym pismem, a poniżej, o wiele mniejszymi literami autorstwa Valentina Kronusa. – Chcesz ją zatrzymać dla siebie? – zapytała Klara. Amos pokręcił głową, a jego łańcuchy zaszczękały. – Najpierw muszę się pozbyć tych przeklętych kajdan. 3 CZĘŚĆ DOBYTKU Waldo i Franza leżała jeszcze rozsypana na drodze obok kozła wozu – splądrowana sakiewka, pusty wąż do wody, dolna część złamanego krucyfiksu z drewna. Klucza, którym wąsaty strażnik zamknął zamki u łańcuchów Amosa, nie znaleźli. – I co teraz zrobimy? – zmartwił się Amos. – Z tymi kajdanami nie ujdę nawet dwóch mil, choćby dlatego, że są tak okropnie ciężkie. Dopóki jego nogi były oplecione łańcuchem, a ramiona z nieruchomo przyciśniętymi do siebie dłońmi zwisały przed nim jak wiązka drewna, mógł stawiać jedynie małe kroczki. Oczy Klary zwęziły się do szparek, jak za każdym razem, gdy intensywnie się nad czymś zastanawiała. – Musimy wrócić do chatki, do domku myśliwskiego – oświadczyła. Amos patrzył na nią, nic nie rozumiejąc. – Wiesz przecież, matka Zofia posłała mnie tam, abym zabrała strzelbę. Na pewno znajdziemy tam także jakieś narzędzia, za pomocą których będzie można rozerwać łańcuch.

– Jak tam jest daleko? – Po tych dniach spędzonych w więzieniu czuł się słabo, ledwo stał na nogach. Z łańcuchami u nóg nie zdoła nawet wskoczyć na kasztankę. Poza tym ciągle jeszcze nie mógł uwierzyć, że znów jest na wolności. Co kilka oddechów rozglądał się z trwogą, jakby lada chwila mieli przygalopować w ich stronę purpurowi wojownicy. Z troską wymalowaną na twarzy Klara przesunęła wzrok z Amosa na trudny do pokonania kawałek lasu powyżej drogi. – Dwie mile – powiedziała – może trzy. – W takim razie pojedź tam sama, a ja tymczasem ukryję się tam u góry w zaroślach. Jednak Klara nie chciała o tym słyszeć. – A co jak rozbójnicy wrócą? – wyraziła swoje obawy. – Przecież większa część łupu jest jeszcze na wozie. Amos pokręcił głową. – To nie byli rozbójnicy – powiedział. – Jestem pewien, że cała ta zgraja dzikusów ma jakieś związki z Opus Spiritus. Bractwo może kierować tymi ludźmi w okolicy i wykorzystywać ich każdorazowo tam, gdzie jest to akurat konieczne. Klara zrobiła wielkie oczy. – Skąd ci to przyszło do głowy? – Później ci to wyjaśnię, a teraz pomóż mi, proszę, wejść na nasyp. Klara pchała go i podpierała, na ile tylko pozwalały jej siły, ale przedzieranie się przez gąszcz na stromy nasyp z żelaznymi kajdanami u nóg było mordęgą. Nie uszli jeszcze nawet tuzina kroków, a Amos był już mokry od potu. Ręce i nogi wydawały mu się tak ciężkie, jakby same były z żelaza. Łańcuch ciągle zaplątywał się w gałęzie, poza tym szczękał i brzękał za każdym krokiem jak cała zbrojownia. Zdyszany, zwalił się na omszały głaz. – Nigdy nie uda mi się dojść do samej chatki – wydusił z siebie, sapiąc. – A te brzęki na pewno słychać w odległości wielu mil. Zróbmy tak, jak zaproponowałem – ciągnął dalej, po tym jak udało mu się nieco odetchnąć. – Poczekam tu na ciebie, kasztanką w okamgnieniu dotrzesz do chatki i z powrotem. Klara wspinała się na zbocze tuż za nim, ciągnąc klacz za cugle. Uwiązała konia u nisko zwisającej gałęzi i usiadła obok niego. Uśmiechnęła się czule do Amosa i przytuliła się. Po chwili znowu spoważniała. – To wykluczone, Amosie, za duże ryzyko – wydobyła z siebie swoim telepatycznym głosem. Rozejrzała się w lewo i w prawo, jakby i ona się obawiała, że zostali już wykryci przez któregoś z prześladowców. Jednak jak okiem sięgnąć, nie było widać niczego poza

drzewami i krzakami. – Może masz i rację, co się tyczy tych dzikich ludzi tam w dole – ciągnęła dalej. – Jednak ryzyko jest za duże – z tymi kajdanami nie będziesz mógł się bronić ani uciec. Amos wzruszył ramionami. Nawet taki ruch powodował donośny brzęk. – Czego się obawiasz, Klaro? – zapytał. – Uwierz mi, ci rozbójnicy tam w dole na pewno są po stronie bractwa. Rozpoznałem jednego z nich – takiego brudnego, niskiego chłopaka, który już raz próbował mnie okraść. Opowiedział jej pokrótce, co się wtedy wydarzyło przed bramą miejską w Pegnitz. – Tak więc to już było elementem próby – dodał na zakończenie – której Kronus mnie wtedy poddał. Chciał się przekonać, czy może na mnie polegać i czy pozwolę na to, by mi po prostu skradziono pisma, które mi powierzył. Pod Pegnitz bractwo poszczuło mnie tą zgrają dzikusów – a i tamtemu chłopcu prawie, że udało się wyrwać mi list Kronusa. Ale tylko prawie. W Norymberdze Kronus i twoja matka Zofia wyznaczyli kolejną rolę w tej grze tobie, Klaro. I ty rzeczywiście wyłudziłaś ode mnie ten list, ale ja... – spojrzał jej głęboko w oczy i na kilka chwil zapomniał języka w gębie – popędziłem za tobą jak szalony i w końcu ci go odebrałem. Uśmiechnął się do niej, co Klara odwzajemniła, przybierając przy tym co najmniej równie bezczelną minę. – Ale tylko dlatego, że poczekałam na ciebie przy studni. Gdybym się uwzięła, nigdy byś mnie nie znalazł. A tym bardziej listu. Pochylił się w jej stronę i delikatnie pocałował ją w usta. – Wiesz, że potrafię być bardzo uparty. – O tak! – odpowiedziała Klara. – Dobrze o tym wiem. – Uwolniła się z jego objęć, a on poczuł, że wciąż przepełniał ją strach. Od razu też przerzuciła się na mowę telepatyczną, mimo że w tym położonym na uboczu gąszczu nikt przecież nie zdołałby ich podsłuchiwać. – Odkąd wyruszyłam dziś z samego rana z Bambergu – powiedziała – ciągle mi się wydaje, że ktoś mnie śledzi. A może raczej coś. – Dodała po krótkiej przerwie i zaczęła się trząść przeszyta dreszczem strachu. – Dlatego też w żadnym razie nie mogę cię tu zostawić samego. – Jej oczy pociemniały. – Czy nie słyszałeś, co powiedziałam ci przed chwilą, mój wybrańcu: już nigdy nie dopuszczę, by nas ponownie rozdzielono. – Mogłabyś mi tu zostawić broń, a gdyby wtedy... – Urwał w środku zdania, nie wypowiadając do końca swej wątpliwości. Nie mógł nawet wystarczająco szeroko rozłożyć dłoni, by wycelować z broni. Gdyby rzeczywiście pojawili się tutaj jacyś prześladowcy,

podczas gdy on siedziałby sam na tym głazie, okazałby się zupełnie bezradny i bezbronny. Co prawda, Amosowi nie wydawało się, by inkwizytor Cellari lub podcenzor Skythis ze swoimi łowcami książek znów deptali im po piętach. Inkwizytor zacznie coś podejrzewać jutro lub prawdopodobnie dopiero pojutrze, gdy żołnierze–strażnicy księcia biskupa nie dostarczą swego więźnia do Norymbergii. A trop Klary najwidoczniej i tak zgubili, po tym jak uciekła wraz z Księgą duchów z zamku biskupiego. Dlatego Cellari tym bardziej teraz nie mógł wiedzieć, dokąd Klara wyruszyła dziś z samego rana. A to, że szła za nimi jakaś duchowa istota, Klara na pewno sobie tylko uroiła. – W takim razie chodźmy dalej – powiedział Amos i już chciał wstać, gdy Klara położyła mu rękę na ramieniu. – Nie słyszysz? – Potrafiła nawet szeptać tym swoim telepatycznym głosem. – Posłuchaj – wyszeptała mu do ucha – jak tam po drugiej stronie coś wyje i skamle w zaroślach. To znowu ten... to coś, co śledzi mnie już od Bambergu. Amos nasłuchiwał w napięciu i w końcu sam też zaczął to słyszeć. Skamlanie i piski, które nie przypominały żadnych ludzkich ani zwierzęcych dźwięków. Dreszcz przeszedł mu po plecach. Nigdy jeszcze nie słyszał czegoś podobnego. – Duch – wyszeptała Klara. – Może stworzył go czarodziej Faust, by zawsze wiedzieć, gdzie w danej chwili znajduje się Księga duchów? – Powiodła wielkimi oczami od Amosa w stronę zarośli znajdujących się po lewej stronie, w odległości kilkudziesięciu kroków, z których w tej samej chwili znów rozbrzmiało okropne wycie. Były to potężne zarośla czarnego bzu, wystarczająco – wysokie, by udzielić schronienia całej gromadzie duchów – ale Amos nawet na chwilę nie uwierzył w to, że w tych krzakach mógłby się czaić jakiś duch. – Demon, stworzony przez Fausta? – mówił celowo głośno i lekceważącym tonem, by obudzić Klarę z odrętwienia spowodowanego strachem. – Sam przekonałem się na własnej skórze, że pan Faust potrafi nieźle namieszać. Ale żeby miał wysłać jakiegoś usłużnego ducha, by kontrolować ciebie i Księgę duchów. Nie – tego nie potrafi nawet on. Jestem tego pewien. Dźwięcząc, niczym rycerz w pełnym rynsztunku, Amos podniósł się z głazu i przymierzał się już do tego, by przebrnąć na drugą stronę w kierunku zarośli czarnego bzu. – Nie, Amosie, proszę, nie idź tam! – błagała go Klara swym telepatycznym głosem z takim przerażeniem, że ten zaraz stanął w miejscu. – Mam o wiele lepszy pomysł – ciągnęła dalej. – Wystarczy, że wejdziesz na tę kamienną bryłę, a wtedy będziesz mógł się położyć w poprzek na grzbiecie kasztanki. Bez obawy, podciągnę cię powoli na górę, jakbyś był kruchy

niczym czeskie szkło. W zaroślach czarnego bzu znów coś zaskamlało. Nawet nie mając tego demona na karku, i tak byłby gotów dać się powlec klaczy. Z pomocą Klary udało mu się wspiąć na głaz, a gdy Klara podprowadziła kasztankę wystarczająco blisko skały, Amos opadł w poprzek na grzbiet konia niczym na wpół otwarty scyzoryk. Kasztanka parsknęła, ale Klara zanuciła jej kilka uspokajających dźwięków do ucha i zaraz potem koń powoli ruszył z miejsca. – Co jej powiedziałaś? – Z początku za każdym razem zadawał jej to pytanie w żartach. Teraz Amos doskonale wiedział, że Klara naprawdę potrafiła rozmawiać z koniem. – Że będzie mogła wejść z nami do domu, jeśli wniesie cię na samą górę. – Z nami do domu? – Ze zdumienia Amos znów zaczął mówić swoim zwykłym głosem. – Nie, do jakiejś szopy, czy czegoś takiego? Amos, przewieszony przez grzbiet konia, ze stopami i dłońmi na wysokości strzemion, nie mógł dojrzeć grymasu, jaki odmalował się na twarzy Klary. Ale po jej tonie rozpoznał, że wciąż bardzo się bała. – Nie możemy się spuszczać z oczu nawet na sekundę – powiedziała – dopóki to stworzenie... ten duch... za nami idzie. Jak na potwierdzenie jej słów w gąszczu pod nimi znów zaczęło skomleć – już nie z zarośli czarnego bzu, które zostawili tymczasem daleko w tyle, lecz w odległości co najwyżej pół tuzina kroków za ich plecami. Klara zanuciła i zamruczała kasztance do drgającego ucha, a klacz puściła się ostrożnym kłusem. Amos trzymał się kurczowo strzemion, o ile było to możliwe w przypadku skutych kajdanami rąk. Brzękając i dźwięcząc, poruszali się chwiejnym krokiem w stronę wzgórza. Towarzyszyło im wycie ich prześladowcy, który uparcie dotrzymywał im kroku, pozostając jednocześnie niewidocznym. 4 PIŁA MIERZYŁA DOBRY ŁOKIEĆ i była tak ciężka, że Klara ledwo mogła ją podnieść ze skrzyni. Po obu stronach miała drewniane uchwyty, a zardzewiały brzeszczot

wyposażony był w budzące strach ostre zęby. Chatka myśliwska składała się jedynie z sieni i jednego pokoiku, który ponadto nie był szczególnie przestronny. Myśliwy dość wygodnie ją urządził. Przed kominkiem leżała niedźwiedzia skóra, a przy wychodzącym na leśną polanę oknie stał drewniany stół. W maleńkiej spiżarni obok pieca kuchennego znajdowały się suszone ryby i czerstwy chleb, gomółka żółtego sera, w której roiło się jednak od czerwia, a nawet worek owsa dla kasztanki – w razie konieczności będą mogli przebywać w tym ukryciu przez kilka tygodni. Nie mogli tylko znaleźć żadnego klucza do tych przeklętych zamków przy łańcuchach ani przynajmniej sztywnego drutu, który dałby się odpowiednio wygiąć i który mógłby posłużyć za wytrych. Amos opadł na niedźwiedzią skórę. Klara przytaskała piłę i kucnęła obok niego. Z bliska te żelazne zęby wyglądały znacznie straszniej. On chciał w końcu pozbyć się tych przeklętych łańcuchów. Wleczenie ze sobą całego tego żelastwa było okropnie męczące. Miał obtarte nadgarstki, niewiele lepiej miały się jego nogi. Brzękanie i dźwięczenie tych żelaznych obręczy szarpało mu nerwy – ale i tak łatwiej było je znieść niż to skamlanie i wycie dochodzące z zewnątrz. Ich budzący grozę prześladowca najwyraźniej podążył za nimi aż na górę, a teraz czaił się na dworze, jęcząc. W zupełnie nieprzewidywalnych interwałach znajdujące się gdzieś przed chatką stworzenie intonowało swoje wycie. Niezbyt głośno i niespecjalnie bojowo czy groźnie – a mimo to Amos i Klara wzdrygali się za każdym razem, gdy to okropne skamlanie rozpoczynało się od nowa. Nie mówiąc już o kasztance, która została umieszczona w sieni. Klacz wydawała z siebie wtedy dzikie parsknięcia, a raz zarżała nawet tak przeciągle, że Klarze i Amosowi serca podeszły do gardeł. Amosowi ledwo udało się wsunąć jeden z uchwytów piły między obie skute ze sobą ręce. – Zacznijmy od kajdan u stóp – zaproponował. Siedząc, podwinął nogi i rozstawił je tak szeroko, na ile pozwalał mu łańcuch. Klara usiadła w kucki przy jego nogach i przytrzymała drugą stronę piły. Przyłożyli brzeszczot do napiętego łańcucha między stopami Amosa i jęli go ostrożnie piłować. Nie mieli żadnej wprawy w posługiwaniu się takimi narzędziami. Poza tym piła była tak masywna i ciężka, że zapanowanie nad tym metalowym monstrum sprawiałoby trudności nawet dwóm wyrośniętym mężczyznom. Przejechali kilka razy tam i z powrotem brzeszczotem po jednym z ogniw łańcucha, a wtedy brzeszczot zsunął się z piskiem i zagrzechotał nad piszczelą Amosa. Ten krzyknął – nie tyle z bólu, choć strasznie go zabolało, ile z przerażenia. Spod

postrzępionego materiału spodni wyzierało paskudne otarcie. – To nie takie straszne! – powiedział, próbując uśmiechać się do Klary. Kobieta nie odwzajemniła tego uśmiechu, a jej twarz pobladła jak kreda. – Tak nie damy rady – powiedziała. – Najlepiej zrobimy, jeśli odniesiemy tę straszną rzecz na jej miejsce, zanim wyrządzimy jeszcze więcej szkód. Amos wstał z trudem i pomógł jej zataszczyć piłę do skrzyni w sieni. Cały trząsł się jeszcze ze strachu, ale gdyby to od niego zależało, chętniej jeszcze raz spróbowałby z piłą. Jednak Klara miała z pewnością rację – najprawdopodobniej była to piła do ścinania drzew, za pomocą której myśliwy ciął drzewo do kominka. Amos mógł mówić o szczęściu, że nie odpiłowali mu niechcący połowy goleni. Musieli znaleźć jakieś rozwiązanie! Nie mógł przecież chodzić z tymi przeklętymi kajdanami z żelaza przez resztę swoich dni. Już raczej zawarłbym pakt z tym wyjącym demonem na dworze, pomyślał, w czasie gdy oboje pchali to nieforemne narzędzie przez wąską sień – najważniejsze, bym pozbył się wreszcie tych łańcuchów! Podnieśli piłę i wsadzili ją z powrotem do skrzyni, a Klara poklepała po szyi klacz, która – parskając – przewracała oczami. Widocznie szczękające łańcuchy, przede wszystkim zaś to okropne skamlanie, dochodzące z zarośli na zewnątrz, dawało się jej we znaki w równym stopniu, co im. W czasie gdy Klara nuciła jej do ucha uspokajające dźwięki, nagle u drzwi do chatki, tuż obok nich, rozległo się budzące grozę drapanie i szuranie. – Cóż to jest, na litość boską? – zapytała przerażona Klara. Albo raczej kto, do stu diabłów, pomyślał Amos, starając się, by te słowa do niej nie dotarły. – To jest to coś, co skamle, zakładam – odparł tak spokojnie, jak tylko potrafił. Jeszcze przed chwilą pragnął, aby to stworzenie, ten duch, czy cokolwiek to było i krążyło tam na zewnątrz, uwolniło go z kajdan – a już to coś zaczęło szurać przy drzwiach. Z pewnością nie był to przypadek, nawet jeśli Amos nie mógł sobie do końca wytłumaczyć, jakim sposobem to stworzenie potrafiło czytać w jego myślach. Ale skoro to coś rzeczywiście zostało stworzone przez Fausta, to można było się po tym spodziewać wielu rzeczy. A w każdym razie Amosowi przeszła na razie ochota i odwaga, by wdawać się w pakt z tym budzącym grozę prześladowcą. Uniósł ręce i uderzył nimi o drzwi, aż trzasnęło i brzęknęło. Kasztanka znów zaczęła parskać, a Amos powiedział tak głośno, że na pewno było go słychać także na zewnątrz: – Zmiataj, bo inaczej oberwiesz kulką! Stworzenie zawyło ze strachu, a Amos rzucił spojrzenie w stronę Klary.

Najwidoczniej w przypadku ich prześladowcy nie chodziło ani o ducha, ani o zwierzę, ale co najwyżej o demona, który bał się kul, albo o jakieś zwierzę rozumiejące ludzką mowę. Pierwsza możliwość była tak samo nieprawdopodobna jak druga – ale kto lub co w takim razie za nimi łaził. Nasłuchiwali jeszcze przez kilka chwil, ale to stworzenie tam na zewnątrz nie wydało z siebie najcichszego nawet odgłosu. Klara jeszcze raz sprawdziła rygiel u drzwi, po czym wrócili do salonu, a Amos wyciągnął się na niedźwiedziej skórze. Prawdopodobnie służyła myśliwemu za posłanie, na którym kładł się do snu, może jeszcze zawinięty w pled. Przez niezliczone szpary i otwory po sękach w ścianach chatki i w okiennicach wpadało do środka jasne światło popołudniowego słońca, ale Amos czuł się przynajmniej tak samo zmęczony jak wtedy, gdy przez pół dnia biegł przez las z Księgą duchów, z łowcami książek na karku. Tymczasem dziś jechał zaledwie kilka godzin wozem, a następnie został wyniesiony na grzbiecie kasztanki na porośnięte lasem zbocze. Ciężkie jak ołów łańcuchy odebrały mu nie tylko wszystkie siły, lecz także podkopały jego odwagę i ufność. Jeśli Klarze i jemu samemu nie udało się uwolnić go od żelaznych kajdan – jakże miałoby się im kiedykolwiek udać pozbyć prześladowców, inkwizytora Cellariego, podcenzora Skythisa i jego opancerzonych łowców książek? Klara usiadła w kucki przy Amosie, na skórze z niedźwiedzia. – Nie miałam jeszcze czasu – rzekła – by ci opowiedzieć, czego doświadczyłam ostatniej nocy. – Wsunęła swoją wąską, chłodną dłoń między jego skute ręce. – Matka Zofia mówiła słabym, trwożliwym głosem. Obawiała sie, że ktoś mógłby jej przeszkodzić, zanim przekaże mi wszystkie informacje, albo że nie starczy jej na to sił. Raz po raz robiła przerwy, jakby odpoczywała, by po chwili mówić z jeszcze większym pospiechem. – Klara urwała w środku swej opowieści, a na jej twarzy na krótką chwilę zagościła ponura mina. – Matka Zofia wydawała mi się tak bardzo przygnębiona – ciągnęła dalej. – Prawie tak, jakby miała wyrzuty sumienia, być może nawet pożałowała, że pomogła całemu temu Opus Spiritus. Amos zamknął oczy i zastanawiał się nad jej słowami. – Czy matka Zofia przebywa jeszcze w więzieniu inkwizycji w Norymberdze? – zapytał. Nie podnosząc powiek, całkiem wyraźnie zobaczył przed sobą, jak Klara wzrusza ramionami. – Wszystko działo się tak szybko – powiedziała. – Matka Zofia nic nie wspomniała na ten temat, a i ja ją o to nie pytałam. Tam przydarzyło się jeszcze coś innego, Amosie. – Uścisk jej dłoni stał się znacznie mocniejszy. – Być może to nic nie znaczy, a może matka

Zofia chciała mi tylko w ten sposób dać do zrozumienia, że jej wiadomość jest zaadresowana do nas obojga. Zamilkła, a Amos czekał, aż sama zacznie dalej mówić. Było to cudowne uczucie leżeć tak obok Klary, trzymać jej dłoń we własnych dłoniach i nie słyszeć przy tym ani jednego szczęknięcia – przynajmniej, dopóki leżał bez ruchu. Jednak na tym się nie skończyło. – Na sam koniec – ciągnęła dalej Klara – matka Zofia powiedziała jeszcze, że przekazuje swą wiadomość także w imieniu Kronusa. Amos gwałtownie drgnął całym ciałem, a jego łańcuchy zadźwięczały. – Także w imieniu Kronusa? – powtórzył, niemal krzycząc, tak że teraz wstrząsnęło i Klarą. – Cóż to ma znaczyć, możesz mi to wyjaśnić, Klaro? Że Kronus jednak żyje? Ale dlaczego w takim razie przez ten cały czas... – Głos odmówił mu posłuszeństwa. Najpierw oczyścił sobie krtań, chrząkając. – Dlaczego zostawił mnie samego? – ciągnął dalej Amos. – Nawet nie wiesz, ile razy usiłowałem nawiązać z nim kontakt poprzez magię serca lub magię myśli. Ale od tamtego czasu, gdy podpalili jego dom, nie otrzymałem od niego żadnej, nawet najkrótszej wiadomości. Klara pochyliła się nad nim i czule go pocałowała. – Ja miałam takie same odczucia związane z matką Zofią – powiedziała. – Aż się do mnie odezwała zeszłej nocy. Ale jestem pewna – ciągnęła dalej – że oboje już dawno przesłaliby nam jakąś wiadomość, gdyby im w jakiś sposób w tym nie przeszkadzano. Amos uśmiechnął się do niej. – Z pewnością masz rację – powiedział – ale może tym razem i mnie spotka to szczęście? – Za każdym razem gdy dostawał całusa od Klary, wydawało mu się, że nie ma dla niego żadnych niewykonalnych zadań. Co prawda, uczucie to nigdy nie trwało zbyt długo. Ponownie zamknął oczy i skoncentrował się na swym magicznym sercu. – Kronusie, drogi panie – pomyślał zaklinająco – proszę, dajcie mi jakiś znak, że żyjecie i że mnie słyszycie. Od rdzawozłotego punktu zaczęły odchodzić dwie wstęgi światła. Jedna była gruba i migotała niczym promień światła słonecznego. Amos rozpoznałby ją nawet pośród tuzina takich wstęg. Był to magiczny promień łączący go z Klarą. Była tam jeszcze jedna nić światła, o wiele cieńsza i bledsza. Magiczna wstęga wiążąca go z Kronusem była co najmniej tak samo silna, jak świetlny warkocz łączący go z Klarą. Jeśli jednak stary uczony znajdował się – podobnie jak matka Zofia – w rękach inkwizycji, to z pewnością był osłabiony, a może

nawet ranny. Być może odniósł obrażenia już wtedy, gdy purpurowi wojownicy podpalili mu dom. Do kogo więc miałaby należeć ta strużka, jak nie do Kronusa? Zresztą stary mędrzec sam go kiedyś przed tym przestrzegł, aby nie otwierał nazbyt pochopnie swego serca. Amos dokładnie pamiętał jego słowa: „Każdy strumień światła łączy twoje serce ze strumieniem uczuć jakiegoś innego stworzenia. Nigdy nie otwieraj serca dla kogoś, jeśli nie znasz jego zamiarów”. Jak dotąd Amos tylko raz zlekceważył to ostrzeżenie – a wtedy zaatakował go ten okropny pożeracz światła, który łapczywie spijał jego promień do wnętrza swojej duszy. Nigdy nie zapomni tego bólu i przerażenia spowodowanego tym atakiem. Tym pożeraczem był Johannes, pomocnik podcenzora Skythisa. Ten drugi strumień światła, który Amos dojrzał dziś w swym wnętrzu, w niczym nie przypominał tamtej drgającej nitki światła, która połączyła go wtedy z Johannesem. W przypadku tej wstęgi chodziło o cienką, bladą strużkę światła, które całkiem spokojnie płynęło w stronę magicznego serca Amosa. – Kronusie? – Amos z całych sił i całą swoją tęsknotą skoncentrował się na źródle strużki światła. – Czy to wy, mój dróg panie? Błagam was, dajcie mi jakiś znak. Zamiast silnego i znajomego głosu starego mężczyzny usłyszał coś zupełnie nieoczekiwanego. W głębi serca nagle rozbrzmiały dokładnie te same odgłosy skamlania i skowytu, które jeszcze przed chwilą dochodziły z leśnej polany. Jakże to było możliwe? Zdumiony Amos wsłuchiwał się w swoje wnętrze. Cienka, blada strużka światła drgała teraz, pożal się Boże – nie kurczowo, nie targana między żądzą a lękiem, jak wtedy gdy Johannes zaatakował go na magicznej drodze. Było to raczej drżenie spowodowane słabością i bezradnością. Mimo to źródło tej strużki było takie samo, co Amos poczuł teraz całkiem wyraźnie. – Johannes. Odpowiedziało mu ponowne skamlanie i wycie. Wszystko, co czuł tamten chłopak, Amos zaczął naraz mocno i wyraźnie współodczuwać wraz z nim, jakby to były jego własne uczucia. Jego własny strach, jego własne bóle, jego własne błaganie o pomoc i współczucie. Jakby to on sam siedział w kucki na zewnątrz i wciąż tylko prosił i błagał, by oboje mu przebaczyli i otwarli przed nim drzwi oraz swe serca. – To Johannes – rzekł Amos do Klary. Popatrzyła na niego bez zrozumienia. – Kto – to znaczy – gdzie...? – Źrenice poszerzyły się jej z przerażenia i nagłego zrozumienia. – Masz na myśli to wycie na zewnątrz... – On jest już tu w środku – powiedział Amos. Wskazał na swoją głowę, a potem, po