OLGA ŁARIONOWA
WRÓĆ
PO SWEGO STORA
PRZEKŁAD: TADEUSZ GOSK I ANITA TYSZKOWSKA
PAŃSTWOWE WYDAWNICTWO „ISKRY” WARSZAWA 1985
Jedna z niewielu
Kobiety uprawiające pisarstwo SF są zjawiskiem tak rzadkim, że ich dokonania litera-
ckie niemal zupełnie nie ważą na rozwoju gatunku. Od tej reguły zdarzają się wszakże chwa-
lebne wyjątki. Do nich w skali światowej należy ponad wszelką wątpliwość Ursula K. Le
Guin, a w Związku Radzieckim trzy panie: Ariadna Gromowa, Walentyna Żurawlowa i naj-
wybitniejsza z nich — Olga Łarionowa.
Olga Łarionowa mieszka w Leningradzie. W leningradzkich wydawnictwach ukazała
się też większość jej utworów, chociaż doskonała debiutancka powieść Łarionowej —
Leopard s wierszyny Kilimandżaro — została opublikowana w 1965 roku przez moskiewską
oficynę „Znanije” w Almanachu NF.
Olga Łarionowa jest autorką kilkudziesięciu opowiadań, nowel i powieści, z których
najcelniejsze zebrała w tomach autorskich Ostrów mużestwa („Leninizdat” 1971), Skazka
korolej („Leninizdat” 1971) i Znaki zodiaka („Mołodaja Gwardija” 1983). Swoje utwory
publikowała w czasopismach (m.in. „Iskatiel”), a także w antologiach fantastyki naukowej.
Wróć po swego Stora
Było już po piątej. Astor szedł pustoszejącym korytarzem instytutu i w miarę jak mijał
coraz więcej oszklonych drzwi laboratoriów i pracowni, coraz dalej odpływały powszednie
myśli, oddalało się to, co czyniło zeń po prostu fizyka. Pozostawało mu jeszcze około dwu-
dziestu kroków korytarza, schody wiodące do obszernego westybulu i sosnowa aleja, aby zna-
leźć się w domu, położonym o jakieś pięć minut marszu od instytutu i o dwadzieścia minut
lotu od Związku Pisarzy.
Gdy przekroczy jego próg, wówczas już ostatecznie przestanie być fizykiem. Wtedy
będzie wieczór, a wieczorami był nie tylko Astorem Elamitą, lecz także pisarzem cieszącym
się światową sławą. Szedł wolno, chociaż właśnie dzisiaj powinien się spieszyć. Wiedział o
tym, ale jednak otwierał każde drzwi, czasami wchodził do któregoś z pokojów, rozglądał się
dokoła, zerkał na szafy i aparaty. Odpoczywał. To była króciutka przerwa, relaks, bufor mię-
dzy tymi dwoma stanami, przez które z nieubłaganą periodycznością przechodził każdego
dnia. Bo to były właśnie stany, a nie zawody. Te kilka minut, podczas których pozwalał sobie
być nie fizykiem i nie pisarzem, dawały mu poczucie, że jest tylko zmęczonym, oderwanym
od wszystkiego człowiekiem. Jednak jak zwykle te skąpe minuty tracił na odnalezienie Riki,
bo wiedział, że dziewczyna jeszcze nie poszła do domu.
Znalazł ją na parapecie okiennym w małej kalkulatorni. Siedziała z brodą opartą na
kolanach jak smutny, nastroszony ptak i było widać, że obecność Astora jest ostatnią kroplą
przepełniającą kielich jej malutkich dziewczyńskich nieszczęść.
Podszedł do niej i zatrzymał się. Trzeba było coś powiedzieć, a on nawet nie miał poję-
cia, dlaczego właściwie jej szukał. Chyba dlatego, że sam jej widok sprawiał mu przyje-
mność. Ale teraz, patrząc na nią, szukał w sobie tej przyjemności, radości czy zadowolenia
chociażby, które powinno się w nim zrodzić — i najzwyczajniej w świecie niczego nie znaj-
dował. Co zresztą mogło go łączyć z tą młodziutką, płową, roztrzepaną praktykantką? Często
zastanawiał się nad tym, jaka siła zmusza go do szukania tej smarkuli, męczącego szukania
idiotycznych, obcych słów mających usprawiedliwiać te niby przypadkowe spotkania, dlacze-
go nie machnie na nią ręką, tylko wciąż szuka, wciąż gada brednie i wciąż patrzy.
— Czemu pani nie poszła do domu? — zapytał drewnianym głosem. — Przecież wie
pani, że dopływ energii do gmachu został już odcięty.
Popatrzyła na niego z wysokości swego parapetu i odpowiedziała nieśmiałym głosi-
kiem:
— Ja energii nie zużywam.
Zabawne, pomyślał Astor. Ciekawe, co ja zrobię z tą sceną wieczorem, kiedy wszystko
będzie się dziać już nie w życiu, tylko w mojej powieści, kiedy nie będę już samym sobą, lecz
kimś innym, młodszym i przystojniejszym, noszącym nie to kretyńskie imię pasujące raczej
do rasowego psa myśliwskiego, ale będę nazywał się Stor, będę mężczyzną o wyglądzie kapi-
tana ze staroświeckiej powieści bulwarowej i wszystkich tych cechach, których tak bardzo mi
brakuje? Z tą smarkatą już sobie poradziłem: przekształciłem ją w miedzianowłosą Reginę,
kobietę piękną i bezduszną, ale co mam zrobić z tym dialogiem? Czy mogę pozwolić, żeby w
mojej powieści traktowała mnie z takim brakiem szacunku?
— Proszę już iść — powiedział najsurowszym tonem, na jaki tylko potrafił się zdobyć.
— Praktykantom nie wolno przebywać po godzinach pracy na terenie instytutu bez dozoru
odpowiedzialnych pracowników.
— Niech więc pan mnie podogląda — zaproponowała dziewczyna podciągając wyżej
kolana i zwalniając w ten sposób kawałek parapetu. — Proszę przy mnie usiąść i podoglądać.
No nie, moja droga, pomyślał Astor wciąż stojąc przed nią, to z pewnością zachowam.
Moja Regina na pewno w takiej sytuacji powiedziałaby: proszę mnie podoglądać... Zrobiłaby
mi też miejsce na parapecie. Całe nieszczęście polega jednak na tym, że to nie ja, tylko Stor
usiądzie obok niej i potem, mój Boże, co będzie potem? Przecież wiem, że sytuacja jest bana-
lna do obrzydliwości, na samą myśl o tym palce zwijają mi się do środka, a jednak będę pisał.
Literatura, szlag by ją trafił!
— Słuchaj, dziecko — zaczął, wiedząc z góry, że będzie mówił akurat nie to, co trzeba
powiedzieć. — Wielokrotnie radziłem ci zmienić zawód. Nie trać czasu, to nie ma sensu, bo
porządny fizyk i tak z ciebie nie wyrośnie. Masz nieodpowiednie usposobienie.
— Wcale nie mam zamiaru zostać porządnym fizykiem. — Smarkula wcale nie wyglą-
dała na zmieszaną. — Ja tylko od tego zaczynam, a potem zostanę Prawdziwym Pisarzem.
Popatrzył na nią ze zdziwieniem, bo nigdy nie mówił w instytucie o swoim drugim
zawodzie. Natychmiast poprawił się w myśli: o swoim drugim stanie.
— To jest o wiele trudniejsze niż zostać tylko fizykiem — powiedział wolno. — Można
pisać przez całe życie, a jednak nie zostać Prawdziwym Pisarzem.
— Ja właśnie zamierzam pisać przez całe życie.
— Najpierw jednak trzeba się nauczyć pisać na papierze.
Pisanie na papierze jest niezmiernie męczące. Wie się o swoim bohaterze tak wiele, że
mimo woli przestaje się rozumieć coś ponadto, przestaje się czuć podtekst, traci się pewność,
czy udało się w nim umieścić to, czego nie da się wtłoczyć w drukowane wersy. Dla autora
ten podtekst istnieje sam przez się, gdyż wszystko, o czym myślał tworząc powieść lub
króciutkie opowiadanie, wciąż w nim żyje, i kiedy czyta napisane przez siebie zdania, tysiące
skojarzeń roją mu się w głowie, i chcąc nie chcąc przekształcają się w ów gąszcz zapachów,
odczuć i pragnień, który sprawia, że suchy tekst obrasta żywym ciałem. Ale tylko dla samego
autora. Jak sprawdzić, czy tak samo odbiera jego dzieło człowiek postronny, czytelnik?
Zresztą dla samego autora jego tekst może brzmieć odmiennie w zależności od tego, czy
został napisany odręcznie, na maszynie lub też wydrukowany. I zorientuj się tu, człowieku,
gdzie ci się udało stworzyć coś przyzwoitego, a gdzie jest zwykły bełkot? Człowiek pisze i
pisze, męczy się jak potępieniec i kiedy wreszcie postanawia rzucić wszystko w diabły, bo
nareszcie zrozumiał, że nic z jego pisaniny nie będzie — jak grom z jasnego nieba zaskakuje
go wiadomość, iż Związek Pisarzy postanowił nadać mu prawo bycia Prawdziwym Pisarzem.
Wówczas wyróżniony przestaje pisać na papierze.
— Chcę tak samo, jak pan — powtórzyła z uporem Rika. — Chcę być Prawdziwym
Pisarzem i tworzyć żywych ludzi.
To jeszcze zupełne dziecko, pomyślał Astor. Młodziutkie i głupiutkie. Każdy dzieciak
w pewnym wieku marzy o tym, żeby albo polecieć na Uran, albo zostać Prawdziwym Pisa-
rzem. Jednak z reguły w okolicach szesnastego roku życia wybijają sobie te mrzonki z głowy.
Połowa z nich zabazgruje papier, ale tylko jednostkom dane będzie korzystać z dobrego
tworzywa. Jednostkom wybranym spośród wielomiliardowej ludności całej planety. Całej
reszcie ta dziecinna pasja przechodzi. Przejdzie i tej dziewczynie, przejdzie sama, więc nie
ma sensu niczego jej mówić. Przekonywanie młodej kobiety, że się do czegoś nie nadaje, jest
zajęciem niewdzięcznym, a ponadto całkowicie nieskutecznym.
— Po to, żeby tworzyć, nie wystarczy chcieć — ze zdumieniem usłyszał własny głos.
— Prawo tworzenia „żywych ludzi” nadaje Związek Pisarzy i to nie dożywotnio, gdyż może
je w każdej chwili odebrać. A poza tym wśród Prawdziwych Pisarzy jest niezmiernie mało
kobiet. Prawdopodobnie dzieje się tak dlatego, że kobiety mogą tworzyć żywych ludzi w
inny, znacznie naturalniejszy sposób dany im przez samą przyrodę.
Rika zaczerwieniła się tak gwałtownie, że Astor aż się jej przestraszył, ale dziewczyna
tylko jeszcze wyżej podciągnęła nogi, poczekała, póki rumieniec, jej zdaniem, nie zniknie,
chociaż naprawdę utrzymywał się jeszcze przez dobre dziesięć minut, i znów niemal wykrzy-
knęła z wyzywającym uporem:
— A ja chcę i będę, chcę i będę! To będą moi ludzie, tylko moi. Wymyślę ich od począ-
tku do końca, każę im oddychać, poruszać się, cierpieć i, co najważniejsze, żyć po ludzku.
Rozumie pan, nauczę ich żyć tak, jak sama tego zapragnę!
— Rozumiem — odparł Astor. — Ja też o tym marzyłem. Marzyłem o tym, że moi
bohaterowie będą naprawdę żyć, naprawdę wydam ich na świat. Wiedziałem z góry, że będę
ich nadmiernie kochał, ale podobnie jak i pani zapominałem, że wcześniej lub później będę
musiał ich zabić.
Od razu pożałował, że tak powiedział. Wcale nie dlatego, że Rika takich rzeczy nie
powinna na razie wiedzieć. Po prostu chciał odpocząć i nie myśleć o niczym, zanim nie
dojdzie do domu, ale to, co podświadomie drążyło go nawet za dnia, kiedy pozornie myślał
tylko o swojej fizyce, wyrwało się na powierzchnię i zatruło nawet te krótkie minuty spokoju.
Widocznie musiało się to odbić na jego twarzy, gdyż Rika spuściła nogi z parapetu,
zeskoczyła na podłogę i ruszyła w jego stronę z twarzą wykrzywioną w jakimś dziwnym
grymasie.
— A! — powiedział Astor, machnął ręką i szybko oddalił się korytarzem. Wyszedł z
instytutu i ruszył sosnową alejką w stronę domu, gdzie czekał na niego dyktafon połączony
bezpośrednio łączem ze studiem Związku Pisarzy. Przez całą drogę zastanawiał się, co ma
właściwie zrobić, gdyż jego powieść zbliżyła się do swego naturalnego końca, a ten koniec
musiał oznaczać również koniec Stora. Koniec zresztą nie musi równać się tragicznemu
rozwiązaniu. Koniec jest również wtedy, gdy bohaterowie „pobrali się, po czym żyli długo i
szczęśliwie”. Koniec to punkt, w którym bohater, którego zrodziło się w bólach, wyniańczyło,
postawiło na nogi i nauczyło czynić takie cuda, które samemu autorowi nigdy nie będą
dostępne, kończy odmierzoną przez swego twórcę drogę. Jest to kulminacja, po której nie
można mu już niczego narzucić, po której nic już od autora nie zależy.
I dlatego pisarz chodzi i męczy się przed postawieniem tej ostatniej kropki, miota się w
poszukiwaniu sposobu jeśli nie unieśmiertelnienia swego bohatera, to przynajmniej uczynie-
nia go zwyczajnym śmiertelnikiem. Nie może niczego wymyślić i dlatego mitręży, zwleka do
ostatniej chwili, aż wreszcie nadejdzie taki dzień jak dzisiaj, kiedy naprawdę musi skończyć.
Bo Prawdziwy Pisarz nie ma prawa odchodzić ze świata, dopóki nie zadecyduje o losach swo-
jego bohatera. To była okrutna, lecz sprawiedliwa zasada, gdyż w przeciwnym razie wszyscy
staraliby się pozostawiać swe dzieła bez zakończenia, żeby pozwolić stworzonym postaciom
na iluzoryczne życie w studio, życie w świecie dekoracji i holograficznych figur zastępują-
cych postacie drugoplanowe.
Unicestwienie własnego bohatera jest dla twórcy niezmiernie bolesne, dlatego też tytuł i
uprawnienia Prawdziwego Pisarza nadaje się tylko ludziom bardzo mężnym. Astor nie uważał
się za takiego człowieka, chociaż inni sądzili widać inaczej. Nie mylił się jednak we własnej
ocenie, skoro jego pierwsza powieść napisana nie na papierze, lecz w materii stworzonych
przezeń żywych ludzi, faktycznie dawno już została skończona, a jemu wciąż brakowało
odwagi do postawienia ostatniej kropki.
Dzisiaj jednak musiał to zrobić, bo jutro w jego laboratorium będzie przeprowadzony
eksperyment, który może zakończyć się dość tragicznie. Astor nie mógł nikomu go zlecić i
zamierzał wykonać doświadczenia sam, gdyż tylko on wiedział, jak wysoki jest stopień ryzy-
ka.
Jutro wszystko mogło się zdarzyć.
Skoro tak, to dziś trzeba koniecznie zamknąć sprawę Stora.
Astor dotarł do swego domu i obejrzał się. Ogromny gmach instytutu otoczony sosnami
wznosił się nad nimi na podobieństwo śnieżnej góry. Rika pewnie znów wdrapała się na
parapet i gapiła się w przestrzeń. Lnianowłosa Rika, którą musiał zobaczyć przynajmniej raz
dziennie. Skąd dowiedziała się o jego drugim stanie? Skąd ta chęć „tworzenia żywych ludzi”?
W studio Pisarze nie mówią o swoich bohaterach jako o żywych istotach. Nazywają ich
„biorobotami scenicznymi” lub „zmaterializowanymi postaciami”.
Ale to byli rzeczywiście niemal żywi ludzie, żyjący krótkim, z góry zakreślonym, lecz
diabelnie barwnym i godnym pozazdroszczenia życiem. Jak Stor.
Astor usiadł, przysunął sobie dyktafon i nagle poczuł... To było dziwne, wręcz niepra-
wdopodobne uczucie przelotnej wszechmocy. Pal licho wszystko na świecie! — pomyślał. —
Jesteś człowiekiem niegłupim, może nawet utalentowanym. Jesteś w dodatku Prawdziwym
Pisarzem! Szukaj więc wyjścia, dokonuj rzeczy niemożliwych, ale ratuj swojego Stora! Masz
jeszcze trochę czasu, więc nie trać go na wzdychanie, parapety i miedziane pukle. Najwa-
żniejszy jest Stor. Uratuj go!”
Włączył dyktafon.
— Po wyjściu z instytutu — powiedział — Stor był już pewien, że nigdy więcej nie
zobaczy Reginy.
Dobrze jej tak, ryżej, pomyślał. Zdematerializuję ją bez najmniejszego żalu.
Szybko szedł aleją, ale kiedy skończyła się przed drzwiami jego domu, nagle zawahał
się, po czym obszedł dom i znalazł się na lądowisku, gdzie każdego wieczoru, poczynając od
piątej po południu, czekał na niego malutki sportowy mobil. Uniósł aparat w powietrze i po
dwudziestu minutach był już tam, gdzie za rosnącymi gęsto pniami sosen wznosiła się opali-
zująca ściana studia. Ściana otaczała teren o powierzchni dobrych kilkuset kilometrów kwa-
dratowych i dlatego jej krzywizna była zupełnie niezauważalna. Sięgała aż pod niebo, gdzie
łączyła się z chmurami, co sprawiało, że wyglądała na nie mającą początku ani końca. Tutaj
Stor kiedyś po raz pierwszy spotkał się z Reginą i teraz nieświadomie odnalazł to miejsce
obok koślawego, oblepionego przez mrówki pnia, usiadł na suchym mchu i zaczął czekać nie
wiadomo na co, strącając z pantofli ogromne rude mrówki, które uparcie nie chciały zbaczać
z wybranej drogi...
Astor zastanawiał się przez chwilę, czy nie należałoby jeszcze czegoś dodać, i wyłączył
dyktafon. Odcinek został wysłany do studia i zarejestrowany. Teraz automatyczni asystenci
zapewne go już rozszyfrowali i przygotowują stosowne rekwizyty: mobil i całą resztę. Deko-
racje pozostały te same — kopia drogi od instytutu aż do domu Astora, lądowisko za domem i
zagajnik. Ale to już nie dekoracje halowe tylko plener, tak rzadki w studio.
Już czas.
Astor wyszedł z domu, wyprowadził mobil z garażu i gwałtownie wystrzelił do góry.
Skierował się nie ku głównemu budynkowi studia, lecz ku ścianie akurat w tym miejscu,
gdzie za jakiś czas z przeciwległej strony powinien wyjść jego Stor.
Astor nie lubił latać na dużych wysokościach. Ożywione szlaki przebiegały daleko od
jego trasy i znacznie wyżej, więc spokojnie patrzył w dół przez przezroczyste dno aparatu i
próbował wyobrazić sobie, co teraz dzieje się tam, w studio.
Wczoraj zostawił Stora w jego laboratorium. Przedtem był jego dialog z Reginą. Bardzo
niedobry dialog, potrzebny tylko po to, aby odwlec zakończenie. Fragment zakończył tym, że
Stor zirytował się, zaklął pod nosem i wypędził Reginę na jej stanowisko pracy.
A więc teraz przed rozpoczęciem nowego epizodu cybernetyczni asystenci wprowadzili
do pamięci Stora to, co on rzekomo robił między rozmową z Reginą a wyjściem z instytutu.
Może nawet już włączyły się niewidoczne dla Stora urządzenia rejestrujące przebieg akcji i
Stor posłusznie obchodził swój dom, jak mu to kazał zrobić Astor, wsiada do mobilu, który
wznosi się jak prawdziwy mobil, ale tylko na parę metrów, a następnie rusza projektor wy-
świetlający sfilmowane wcześniej kadry i Storowi wydaje się, iż ziemia się oddala, że prze-
mykają pod nim miasta i lasy, ciągną się nienaturalnie proste drogi i kanały. A w rzeczy-
wistości makieta mobilu przesunie się tylko o kilkadziesiąt metrów w bok, do miejsca, gdzie
rosną prawdziwe drzewa pod opalizującą ścianą, cały zaś lot potrwa najwyżej trzydzieści
sekund, gdyż nie można zmuszać widza do oglądania przez pół godziny bohatera siedzącego
bezczynnie w mobilu. Jednak kiedy Stor wyląduje, to będzie pewien, że jego lot trwał
dwadzieścia minut, czyli dokładnie tyle, ile podyktował Astor.
Na pulpicie sterowniczym aparatu zapłonął czerwony sygnał ostrzegawczy. To radar
zlokalizował niedaleką już ścianę. Astor zaczął podchodzić do lądowania. Drzewa rosły tak
gęsto, że mobil z największym trudem przecisnął się między nimi, rozpychając gęste gałęzie,
i zawisnął o jakieś pół metra nad ziemią pokrytą krótkim, suchym mchem.
Astor zeskoczył na ziemię.
Nigdy przedtem nie podchodził tak blisko do ściany. Teraz była tuż obok, o jakieś
cztery metry od niego. Ostatnie drzewa niemal do niej przytykały.
Astor zrobił jeszcze dwa kroki, podszedł do samej ściany, odruchowo obejrzał się i
znieruchomiał ze zdumienia. Ostatni szereg drzew, ten stojący najbliżej ściany, nie miał dru-
giej strony. Oglądane z miejsca, w którym wylądował mobil, wyglądały jak normalne drzewa,
żywe i pełne. Jednak spod samej ściany było widać, że to tylko połówki przecięte niewidzia-
lną pionową płaszczyzną opalizującą tak samo jak ściana. Astor uderzył kostkami palców w
tę płaszczyznę i usłyszał głuchy stuk, jakby połówki drzew były wewnątrz próżne. Postał
jeszcze chwilę nad czymś się zastanawiając, aż wreszcie uznał, że muszą to być makiety
drzew, ustawione na zewnątrz studia prawdopodobnie po to, żeby prawdziwe rośliny nie
przebijały się przez ścianę.
Nie było jednak czasu na głębsze zastanawianie się nad tajemniczym zjawiskiem. Tam,
za ścianą, Stor już przyleciał na miejsce, gdyż w filmach kręconych w studio czas płynie
inaczej niż w życiu zwyczajnych ludzi. Czasami jego bieg jest spowolniony i pół godziny
życia bohatera rozpada się na mnóstwo drobnych, a dzięki swej atomizacji jakby nieważnych
epizodów. Dwie siły — życzliwa uwaga z zewnątrz i okrutna konieczność od środka — ce-
mentują te odłamki w jedną całość i niczym dwie ogromne dłonie podsuwają pod oczy widza
minuty wymyślonego życia, których waga spotęgowana jest przez ślimaczy przebieg akcji.
Częściej jednak bywa inaczej i lata egzystencji bohatera zamieniają się w godziny,
zresztą wcale nie dlatego, że są nieważne i niewarte dokładniejszego opisu. Po prostu pisarz
mocą swego talentu musi wtłoczyć całe ogromne życie w krótki okres. Wtedy czas zmateria-
lizowanych bohaterów...
Masz ci los! — zdumiał się Astor. — Skąd mi się to wzięło? Dotychczas zawsze
nazywałem ich żywymi ludźmi i dopiero teraz, kiedy znalazłem się pod tą ścianą, mechani-
cznie użyłem utartego terminu. Ale nie, to nie są „zmaterializowani bohaterowie”, lecz żywi
ludzie, różniący się od wszystkich pozostałych tylko jednym. Tym mianowicie, że są absolu-
tnie podporządkowani autorowi. Chociaż nie, niecałkowicie. Przecież już wielokrotnie zda-
rzało się, że autor stworzywszy tę lub inną postać spostrzegł nagle, że bohater wymyka mu się
spod kontroli, że dyktowane przez niego słowa i postępki są dla owego bohatera zupełnie nie
do przyjęcia. Zdarza się nawet tak, iż autor pod wpływem tworu własnej wyobraźni musi
zrezygnować z przemyślanej w najdrobniejszych szczegółach intrygi i budować nową, odpo-
wiadającą jego bohaterowi. Naturalnie dzieje się tak tylko w wypadku pisarzy obdarzonych
wielką wrażliwością. Są jednak i tacy autorzy, którzy na nic nie bacząc uparcie zmuszają
swoich bohaterów do postępowania sprzecznego z ich naturą. Wtedy jest to ich ostatnie dzie-
ło, gdyż zostają pozbawieni tytułu Prawdziwych Pisarzy, a co za tym idzie, dostępu do studia
kreacyjnego.
To, co zamierzał teraz zrobić Astor Elamita. również groziło utratą wszystkich praw
Prawdziwego Pisarza. Astor jednak zdecydował się na ten zakazany postępek, gdyż Stor był
mu droższy ponad wszystko na świecie. Musiał go uratować, nie myśląc o karze za swój czyn
ani nawet o tym, czy samemu Storowi wyjdzie to na dobre. Musiał, po prostu musiał.
Przesunął się jeszcze trochę do przodu i zatrzymał się tak blisko ściany, że gdyby zrobił
jeszcze pół kroku, jego twarz pogrążyłaby się w galaretowatą substancję, z której ogrodzenie
studia zostało zbudowane. Na policzkach czuł delikatne ukłucia, jakby dotykał nimi parzyde-
łek ogromnej opalizującej meduzy. W tę mętną galaretę musiał wejść. Znów musiał.
Dlaczego jednak ani razu aż do tej chwili nie zapytał siebie, czy może to zrobić?
Dlaczego zakładał, iż jest to rzecz sama przez się zrozumiała? Wiele wiedział na temat studia,
wiedział wszystko — albo mu się tylko wydawało, że wie wszystko — o tych, którzy aktem
woli Prawdziwych Pisarzy zyskiwali prawo do życia w murach tego studia — jak wielekroć
to sobie powtarzał — często o wiele barwniejszego i pożyteczniejszego od egzystencji wielu
zwyczajnych ludzi. Co jednak wiedział na temat ściany? Tylko to, że za przejście na jej drugą
stronę zapłaci prawem kreowania żywych ludzi. A mówiąc ściślej, również i to nie było abso-
lutną wiedzą, lecz tylko umotywowanym domysłem.
Dlaczego nie wie, czym jest ściana? I czy odważy się przez nią przejść?
Stał bez ruchu i czekał, licząc na to, że gdzieś w głębi duszy znajdzie odpowiedzi na te
pytania. Odpowiedzi jednak nie było, a zamiast nich w świadomości Astora wyraźnie zaryso-
wała się otchłań niewiedzy, pustki, jaką czujemy po omdleniu. Zaraz potem owa pustka
zaczęła się gwałtownie wypełniać świadomością wołającej o pomstę do nieba karygodności
tego, co zamierzał uczynić. Nie pozwolił jednak, żeby ten kategoryczny i wciąż potężniejący
zakaz sparaliżował mu wolę i ciało, wyciągnął ręce do przodu, jak człowiek poruszający się w
gęstej mgle, i wszedł w opalizującą substancję ściany. Przez moment niczego nie widział, ale
zaraz potem oślepiająca mgła zniknęła i Astor odniósł wrażenie, iż znalazł się w zdumiewają-
cej, krystalicznej pustce. Cieniutka srebrzysta błonka pod nogami i absolutnie nic dookoła.
Nie wiedzieć czemu pomyślał, że w podobnych okolicznościach ludzie powinni wpadać w
przerażenie, ale on był jedynie zdumiony. Szybko ruszył do przodu, wciąż wyciągając przed
siebie ręce, i po paru krokach znów dostał się w warstwę opalizującego dymu, który po chwili
też się rozproszył. Astor znalazł się po drugiej stronie.
Już po wszystkim, pomyślał. To było całkiem proste. A więc człowiek może przekro-
czyć ścianę studia. Wprawdzie za cenę pozbawienia prawa do ukochanej pracy, ale może. A
roboty biologiczne? Czy nie prościej byłoby rozkazać Storowi wyjść na zewnątrz, do świata
ludzi?
To rozwiązanie jakoś wcześniej nie przyszło mu do głowy. Pewnie dlatego, iż rzecz
była niewykonalna. Chyba tak! Znowu ta dziwna luka w świadomości. Dlaczego nie wie
takiej ważnej rzeczy? Dlaczego nie zna wszystkich możliwości Stora?
Myśl o Storze ocuciła go, skłoniła do działania. To nie była pora na jałowe rozważania.
Był na terenie studia, na obszarze zakazanym. Teraz zamiast rezonować musi działać szybko i
nieuchwytnie. Musi odnaleźć Stora, a wówczas okaże się, czy biorobot może, czy też nie
może przekroczyć ściany. Ściany, przez którą on przeszedł bez trudu niczego się jednak nie
dowiedziawszy o jej naturze.
Astor poszedł naprzód szukając miejsca, które sam dwukrotnie opisywał w swojej po-
wieści, ale na razie ani powykręcanego pnia, ani Stora, który powinien na tym pniu siedzieć,
nigdzie w pobliżu nie było.
Zaniepokoił się. „Zaniepokoił się” to stanowczo zbyt łagodne określenie, gdyż przeraził
się tak okropnie, jak to bywa w dzieciństwie, kiedy człowiek błyskawicznie wpada w bez-
denną otchłań wypełnioną elastyczną masą ustępującą pod nogami....
Zrozumiał, że to nie jest tamto miejsce.
Nie próbował nawet gdzieś biec, szukać, zawołać kogoś na pomoc. Nie było sensu.
Obszar studia liczy paręset kilometrów kwadratowych, więc... No dobrze, ale skąd się wzięła
pewność, że przekroczy ogrodzenia studia akurat w tym miejscu, gdzie Stor będzie na niego
czekał? Skąd?
Dziwne, ale jeszcze do niedawna miał tę pewność. Teraz nie zostało z niej nic, dosło-
wnie nic — nawet chęci powrotu. Astor zachwiał się i łamiąc gałęzie krzewów ruszył gdzieś
w bok. Parł na przełaj przez gąszcz poprzetykany małymi polankami, ślizgał się na zeszłoro-
cznym igliwiu i zatrzymał się dopiero wtedy, gdy na zalanym słońcem łysym pagóreczku
dostrzegł człowieka. Jakiś starzec siedział z półprzymkniętymi oczami i zdawał się po prostu
wygrzewać stare kości.
No i wpadłem, pomyślał beznadziejnie Astor. Wlazłem na zajęty plan zdjęciowy akurat
w momencie, kiedy kamery kręcą zbliżenia. Za jakieś piętnaście minut scena trafi do obróbki
i cybernetyczny korektor automatycznie podniesie alarm, ponieważ w kadrze znalazła się
obca postać. I koniec.
Przyjrzał się uważnie starcowi, chcąc sprawdzić, czy ten zdziwił się na jego widok.
Starzec jednak bez najmniejszego zdziwienia, a nawet jakby z pewną satysfakcją we wzroku
patrzył na zbliżającego się człowieka. Patrzył tak pewnie od samego początku, ale Astor nie
zwrócił na to uwagi.
Podszedł jeszcze bliżej.
— Proszę, niech pan siada — powiedział starzec i nieco się przesunął, chociaż na pniu
powalonej sosny miejsca i tak było pod dostatkiem. Astor wolno przerzucił nogę przez pień i
usiadł na nim wierzchem, a rude, nagrzane przez słońce płatki kory posypały się w dół ni-
czym łuski wielkiej złocistej ryby. To tacy są ci, myślał Astor wpatrując się bezceremonialnie
w starca, tacy są ci, których powołujemy do życia wątpliwą siłą naszej wyobraźni. Oglądamy
ich potem na stereoekranie jako przestrzenne, niesłychanie prawdziwe postacie, ale nigdy nie
obcujemy z ich cielesnymi powłokami. Tak zresztą chyba być powinno, bo autor, spotkawszy
się raz ze swoim bohaterem tak, jak ja teraz z tym starcem, już nie zdoła zmuszać go do życia,
myślenia, odczuwania. Dla personelu technicznego studia — biokonstruktorów, neuroaplika-
torów, operatorów urządzeń łącznościowych — oni zawsze są tylko scenicznymi robotami
biologicznymi, zdalnie sterowanymi antropoidami bez sprzężenia zwrotnego. Ale tylko my —
może nawet nie wszyscy, tylko nieliczni z nas — wiemy, w jak wielkim stopniu są oni
ludźmi.
Starzec wciąż patrzył wprost przed siebie, nie obracając się w stronę Astora, a jego
malutkie pomarszczone ręce jakoś szczególnie bezsilnie leżały na kolanach. On jest jeszcze
starszy, niż się wydaje, pomyślał Astor. A w ogóle tego staruszka już gdzieś widziałem. Cho-
ciaż nie, nie mogłem go widzieć, bo przecież to biologiczny robot sceniczny, zmaterializowa-
na postać! Ale ta postać może mieć prototyp... Z pewnością go widziałem. Nie w instytucie,
bo z tego terenu byłbym go z pewnością zapamiętał. A zatem w Związku Pisarzy. A co się
właściwie stanie, jeśli go o to wprost zapytam?
Chciał już otworzyć usta, gdy starzec wolno obrócił się ku niemu i powiedział:
— No dobrze. Widzę, że ja pierwszy będę musiał się przedstawić. — Poruszył bez-
dźwięcznie wargami, znów dziwnie smutnym wzrokiem popatrzył w dal i znieruchomiał, jak-
by oczekując, że Astor jednak przerwie mu i mimo wszystko pierwszy się przedstawi. Astor
jednak postanowił z tym czekać.
— Widzi pan, jestem pisarzem, a o tym zawsze jakoś niezręcznie mi mówić. — Uśmie-
chnął się przepraszająco i niespokojnie poruszył małymi rączkami. — Ale jestem Prawdzi-
wym Pisarzem, a właściwie należałoby powiedzieć, że byłem Prawdziwym Pisarzem.
Taak, pomyślał Astor. Ja przecież też nim byłem.
— Stworzyłem wiele książek — kontynuował starzec. — Trzy ostatnie pozwolono mi
zmaterializować. Teraz usiłuję dociec, usiłuję zrozumieć, co było dla mnie najważniejsze,
najradośniejsze w pracy nad prawdziwą książką. Tą ostatnią. Wymyślenie intrygi? Pojawienie
się bohatera? Co jest bliższe sercu, pierwsze pojawienie się go w wyobraźni, czy też pierwsze
spotkanie z nim na stereoekranie?
Zabawne, pomyślał Astor. To naprawdę zabawne. Przecież on teraz rozmawia ze mną,
osobą postronną. A zatem nie jest to monolog odautorski. Te myśli są niezależne od tego, kto
stworzył tego starca. Niezależne od jego woli. Nie, to nie jest zabawne. To jest przerażające!
— Podobnie nie wiedziałem, który ze zrodzonych przeze mnie bohaterów jest mi naj-
bliższy. Do niedawna nie wiedziałem. Dowiedziałem się tego dopiero wtedy, kiedy nadszedł
czas rozstania z ostatnim z nich. Wówczas pojąłem, że rozstanie z nim, jego zniknięcie,
równa się nie tylko mojej własnej śmierci, lecz czemuś o wiele straszniejszemu, pustce, w
której będzie trwała moja egzystencja.
Jesteś obrzydliwym mięczakiem, pomyślał Astor w nieoczekiwanym gniewie. Wykań-
czasz człowieka, którego powołałeś do życia i przez to życie przeprowadziłeś. Poruszasz
bezradnie swoim słabymi łapkami, a tymczasem jego tam zdematerializują. Nie tam, tylko
tutaj, bo przecież to dzieje się tu, w studiu. Jeszcze trochę i to samo stanie się z moim Storem.
Obaj jesteśmy .mięczakami, bo ja przecież też nic dla niego nie zrobiłem.
— Wpisałem weń samego siebie — ciągnął monotonnym głosem starzec. — Nie takie-
go jak ja, nie! Troszeczkę lepszego i... młodszego. Nie potrafiłem uczynić go naprawdę mło-
dym, bo o tym nie potrafię już nawet marzyć. Był taki, jakim chciałbym się stać teraz, gdyby
taki cud był możliwy: w średnim wieku, nie geniusz, ale jednak światowa sława, nie gwiazda,
lecz po prostu człowiek rzetelnie wykonujący swoją pracę. Co jednak najważniejsze, pragną-
łem mu przekazać cały ten ból, z jakim tworzy się bohatera i z jakim się go porzuca.
Przestaję go rozumieć, machinalnie stwierdził Astor. On sam jest pisarzem i jego boha-
ter też jest pisarzem. Ale jeśli jeszcze nie zwariowałem, to nie jest prawdziwy człowiek! Jego
samego ktoś wykreował. Obłęd, szufladka w szufladce.
— Przepraszam, ale pan się nie przedstawił — powiedział na glos.
— Jestem Prawdziwym Pisarzem — odparł smutno starzec.
— Już pan to mówił.
— Jestem prawdziwym Prawdziwym Pisarzem.
Rzeczywiście obłęd. Astor potarł czoło i skrzywił się boleśnie. I w tym momencie
zrozumiał. To jest po prostu człowiek! Taki sam człowiek, jak on sam! Człowiek, który po-
dobnie jak on przekroczył zakazaną granicę, żeby kogoś uratować. Teraz jest ich dwóch. We
dwójkę z pewnością coś wymyślą. We dwójkę coś może im się udać.
— Jak się pan nazywa? — niemal krzyknął.
— Kastor Elamita — powiedział starzec.
Astor wstał. Wolno przełożył nogę przez pień sosny, zerknął na swoje ręce i schował je
do kieszeni. Opalizująca substancja ściany jakby wypłynęła spoza drzew i ruszyła w ich
stronę.
— Taak — powiedział. — Tak. To bardzo zabawny zbieg okoliczności.
Starzec nie odzywał się.
— Pan nazywa się Kastor Elamita. Tak. Ale w takim razie kim ja jestem?
Starzec wciąż milczał.
— I skąd się wziąłem?
Starzec w milczeniu patrzył na szarawą, niknącą w chmurach ścianę. Za tą ścianą rosły
drzewa istniejące tylko w połowie. Nie rosły. Te makiety po prostu stały. Rosnąć może jedy-
nie coś żywego. Niepotrzebne były żadne dowody, żadne wyjaśnienia. Wystarczyło po prostu
przypomnieć sobie tamte połówki drzew, zrozumieć, że studio znajdowało się tam, za ścianą,
a tutaj był świat ludzi.
— Chce pan, żebym sam to powiedział? Zgoda. Biorobot, android bez sprzężenia
zwrotnego stworzony na obraz i podobieństwo autora. Dokładnie w ten sam sposób, w jaki ja
tworzyłem swojego Stora! — wykrzyknął Astor. — Troszkę młodszego i nieco... lepszego.
Tak. A poza tym imię. To jest pańskie imię skrócone o jedną literę.
To jednak wciąż pozostawało nieprawdopodobne. Zwłaszcza wtedy, kiedy się to wyma-
wiało na głos. Myśl, że się jest robotem, przeraża. Ta sama myśl ubrana w głośne słowa staje
się zwyczajnym bezsensem i wystarczy tylko mówić, mówić, mówić, aby w dźwięku słów
bezsens ich treści stał się do końca oczywisty.
— To znaczy, że świat, w którym dotychczas żyłem, jest światem dekoracji, imitowa-
nych dźwięków, zmaterializowanych postaci? Światem makiet i filmowych dokrętek? Świa-
tem nie istniejących odległości i rzekomych wysokości? Światem wydumanego dzieciństwa i
wymyślonej przez kogoś miłości?
Zamilkł. Rika. Jego Rika i dojmująca konieczność zobaczenia jej chociażby raz dzien-
nie...
— Więc i Rika była nieprawdziwa? — zapytał szeptem.
— Tak — powiedział starzec. — Dałem ci to, o czym sam marzyłem: wszystko jedno
jaką, byle młodą, zupełnie młodziutką, nieprawdopodobnie smarkatą, od której nie chciałbyś
nic poza tym, żeby zobaczyć ją raz dziennie.
— Tak. — Głos Astora był spokojny, prawie beznamiętny. — Zobaczyć raz dziennie. A
więc i to było pańskie. Mojego nie było nic. Naturalnie. Teraz sobie przypominam. Cudze
słowa. Mówiłem do niej cudzymi, pozbawionymi sensu słowami. A co było moje? I czy w
ogóle coś takiego było?
— Astor — powiedział starzec takim tonem, jakim osoba dorosła zwraca się do niezbyt
grzecznego dziecka — jest twoją własnością. Przestałeś być moim, Astorze, gdy tylko stam-
tąd wyszedłeś.
— Dziękuję — powiedział Astor. — Dziękuję za piętnaście minut stanu zawieszenia,
których nie starczy mi nawet na to, żeby stać się samym sobą. Ale po co pan to zrobił?
Przecież doskonale pan wie, że zniknięcie biorobota musi zostać wykryte, jeśli uciekinierowi
nawet w jakiś sposób uda się przeniknąć do świata ludzi. Zaczną mnie szukać i pewnie znajdą
bez większego trudu. Co wtedy? Dematerializacja na miejscu przestępstwa? A może ludzie
wymyślili gorszą karę dla robotów, które zyskały swobodę woli?
— Proszę cię, Astorze! — powiedział błagalnie starzec.
— Przepraszam za zdrożną ciekawość. I tak muszę wracać, bo jutro odbędzie się do-
świadczenie, moje ostatnie doświadczenie, które pan wymyślił, ale które ja muszę przeprowa-
dzić. Zgadza się?
— Tak — przytaknął starzec. — To będzie jutro. Przed zjawieniem się tutaj skończy-
łem książkę.
— Dziękuję. Postaram się zagrać jak najnaturalniej.
— Daj spokój, chłopcze. Nie staraj się być odrobinę lepszy ode mnie. Wystarczy, że
jesteś młodszy.
— Lepszy... — Astor usłyszał własny śmiech. — Po diabła wyciągał pan mnie na tę
stronę? Niechby się stało to, co zgodnie z pańską wolą powinno się wydarzyć jutro, i koniec!
Po co jednak mi przedśmiertna świadomość, że jestem tylko kukłą?! Przepraszam, androidem,
zdalnie sterowanym biologicznym robotem scenicznym?
— Tak — powiedział z westchnieniem starzec. — Chyba nie da się tego uniknąć. Wło-
żyłem w ciebie nie tylko własną duszę, ale również wszystko to, czego w mojej opinii brako-
wało mi do absolutnej doskonałości. A jednak okazałeś się w rezultacie bardziej miałki, sła-
bszy ode mnie.
— Przepraszam bardzo — powiedział zwyczajnym tonem Astor — ale spieszy mi się w
moje jutro. A poza tym, jeśli pan pozwoli, chciałbym jeszcze trochę pobyć... samym sobą.
— Mój chłopcze — starzec ciężko dźwignął się z pnia i stanął obok Astora — zapomi-
nasz, że czas... — nie mógł przez chwilę znaleźć słowa — tych, którzy znajdują się za ścianą,
płynie o wiele szybciej niż czas ludzki. Jutro Astora Elamity nastąpi za dwadzieścia minut.
— Ach tak! — powiedział Astor. — W takim razie rzeczywiście muszę się spieszyć.
Powinienem być w instytucie, prawda?
— Tak, naturalnie... — Starzec uśmiechnął się ze smutkiem. — To było najprostsze
wyjście.
— Nie wytrzymają zabezpieczenia?
— Tak, mój chłopcze...
— A więc anihilacja. Ależ to okropnie banalne! Przecież jest pan fizykiem, o ile się nie
mylę?
— Nie miałem czasu na nic innego, Astorze. Wiesz, że Prawdziwy Pisarz nie ma prawa
zostawiać nie zakończonej książki, a ja jestem bardzo stary i bardzo chory. Tak chory, że
cybernetyczny analizator nie potrafi znaleźć żadnego sposobu na zahamowanie rozwoju dole-
gliwości Przyszedłem do ciebie dziś, bo dziś jeszcze miałem na to dość siły. Musiałem zdecy-
dować o twoim losie i zrobiłem to. Żegnaj, mój chłopcze.
Uniósł swoje malutkie, lekkie ręce i ceremonialnym gestem położył je na ramionach
Astora. Stali tak przez dłuższą chwilę, a potem Astor ujął jego dłonie i ostrożnie, jakby bał się
sprawić starcowi ból, uścisnął je.
— No, to ja już pójdę — powiedział.
— Jednak mnie nie zrozumiałeś, mój chłopcze. Ja tam pójdę.
— Dokąd? — zapytał zaskoczony Astor.
Starzec uśmiechnął się z pobłażaniem i ruszył ku ścianie, opalizującej za drzewami.
— Nie — powiedział Astor i zastąpił mu drogę. — Nie!
Starzec podszedł na krok i Astor chwycił go za ramiona.
— Pozostało już niecałe dwadzieścia minut — zauważył spokojnie starzec. — Jestem
nie tylko fizykiem, lecz również jednym z tych, którzy projektowali studio, wznosili jego
ścianę i programowali automaty. Dzięki temu potrafiłem na krótko zakłócić działanie aparatu-
ry zdjęciowej i kontrolnej i dlatego zdołałeś się stamtąd wydostać, a kiedy zamiast ciebie
wrócę ja, nikt tego nie zauważy. Jednak przebieg akcji mojej książki już został podyktowany i
nie można go zmienić. Ktoś powinien wrócić i odegrać rolę do końca.
— To będę ja — powiedział Astor. — I proszę mnie nie zmuszać do użycia siły.
— Tak, uczyniłem cię młodszym i silniejszym od siebie. — Starzec uniósł dumnie gło-
wę i popatrzył Astorowi w oczy. — Ale jestem człowiekiem, więc nie możesz stanąć mi na
drodze.
Strząsnął z siebie ręce Astora i ruszył w kierunku ściany, starając się trzymać jak naj-
prościej. Astor patrzył mu w plecy nie odważając się ruszyć z miejsca. Myśli wirowały mu w
głowie przekształcając się w bezpostaciową masę, z której wciąż nie mogła się wykrystalizo-
wać ta jedna jedyna racja, która dałaby mu prawo powstrzymać starca. Czuł jednak, że ma
takie prawo, chociaż wymyka mu się uzasadnienie, i miał nadzieję, że zaraz to uzasadnienie
znajdzie. Wtedy jednak starzec, który doszedł już do ostatniego rzędu drzew, odwrócił się i
powiedział głośno:
— Żegnaj, Astorze Elamita!
Astor odnalazł swoją rację.
— Proszę zaczekać! — krzyknął i rzucił się ku starcowi. — Nie mogę puścić tam pana
zamiast siebie, bo mam jeszcze swojego Stora.
Starzec popatrzył na niego ze zdumieniem.
— Teraz rozumiem — ciągnął pospiesznie Astor — dlaczego go tutaj nie spotkałem. —
Przecież to świat ludzi, a on jest tylko biorobotem. Musi być zatem na terenie studia. Dlatego
ja tam muszę pójść, żeby go odnaleźć. To przecież jedyne, co mam.
— Mylisz się — powiedział starzec. — Nie masz swojego Stora. On również jest mój,
podobnie jak dzieciństwo, które pamiętasz, jak prawa fizyki, którymi się posługujesz, jak
przymus widywania Riki. On nie jest twój.
— To prawda, że pan to wszystko wymyślił, że zgodnie z pana wolą odgrywałem rolę
Prawdziwego Pisarza tworzącego żywych ludzi. Ale to ja cierpiałem, nie pan. Ból jest wła-
snością tego, kto traci.
— Znasz tylko nikłe echa tego bólu, jaki wycierpiałem myśląc o tobie.
— Skoro tak jest, to proszę sobie zabrać wszystko, nawet ten ból tworzenia. Nie ma
czasu się targować. Ale te parę minut, jakie pozostały do wybuchu, należą tylko do mnie, bo
jeśli ja tam nie pójdę, to co pan zrobi dla Stora?
— Nic — odparł spokojnie starzec.
— A ja zrobię! Odnajdę go...
— Nie znajdziesz go, bo on po prostu nie istnieje, bo tym się od ciebie różni, że ty
jesteś postacią zmaterializowaną, a on nie. Stor żyje tylko na papierze i w twojej wyobraźni.
— Więc to tak... — powiedział wolno Astor. — Ostatnia szufladka okazała się pusta.
Ale jak żyć w tym świecie, jak żyć w jakimkolwiek świecie, kiedy w środku nie ma się nic?
— Mój chłopcze, jeszcze nie upłynęła godzina od chwili, gdy stałeś się prawdziwym
człowiekiem, ale wszystko, co w tym czasie przeżyłeś, Jest już twoje własne. I wszystko, co
zdarzy się po moim odejściu, też będzie do ciebie należało. Zostawiam ci swoje imię i prawo
do korzystania ze studia. Jeszcze nie masz swojego Stora, ale możesz go stworzyć.
Astor milczał wstrząśnięty.
— Jeśli jednak zapragniesz uratować tego Stora, twojego Stora, to pamiętaj: bioroboty
sceniczne nie mogą przekroczyć granicy dzielącej ich od świata ludzi. Korektorzy cybernety-
czni sprawdzający cały materiał trafiający do studia po prostu zatrzymają taki rozkaz, a jeśli
jakimś dziwnym przypadkiem go przepuszczą, to i tak żaden biorobot go nie wykona. Po
prostu są w ten sposób zaprogramowane.
— A ja?
— Pamiętaj, dokąd szedłeś. Chciałeś dostać się nie do świata ludzi, lecz także do świata
wyimaginowanych bohaterów. Miałeś spotkać się nie z twoim twórcą, lecz z własnym
tworem. Gdyby ten fragment tekstu sprawdzali ludzie, na pewno od razu rozszyfrowaliby mój
podstęp, ale automaty udało mi się wyprowadzić w pole. Zapamiętaj ten jedyny sposób, na
który wpadłem tylko dlatego, że niegdyś sam projektowałem i budowałem strefę graniczną.
Człowiek nie ma żadnego powodu, aby ją przekraczać, bo i tak robot-obserwator nie pozwoli
mu się spotkać z żadnym robotem scenicznym. Zapamiętaj ten sposób! Z zakłóceniem pracy
urządzeń kontrolnych poradzisz sobie bez trudu, bo wbudowałem w ciebie całą wiedzę, jaką
dysponowałem. Przecież i ty rano bywałeś fizykiem.
Astor skinął głową.
— I nie spiesz się, niczego nie skracaj, niczego nie dodawaj tylko dlatego, że komuś to
się może spodobać. Twórz swojego Stora tylko z miłości i cierpienia. To są jedyne czyste
składniki, cała reszta to tylko pozór. Nie przywiązuj się do Stora tylko dlatego, że jest twój.
On musi być wart tego, żeby po niego wrócić. A kiedy zrozumiesz, że istotnie jest tego wart,
będziesz wiedział, jak go uratować.
Jeszcze przez chwilę stali w milczeniu, patrząc po prostu na siebie. Potem starzec zrobił
krok do tyłu i zniknął w opalizującej materii ściany.
Astor czekał. Ciche szmery przedwieczornego lasu ogarniały go ze wszystkich stron, a
on wytężał słuch, żeby dowiedzieć się, co dzieje się po tamtej stronie. Nie usłyszał najmniej-
szego dźwięku. Wciąż czekał. W pewnym momencie przypomniał sobie, że przecież po tam-
tej stronie las nigdy nie szumiał. Odwrócił się na pięcie i jakby popchnięty przez to wspo-
mnienie ruszył przed siebie. Szedł coraz szybciej, wcale się nie oglądając, bo to miejsce i tak
zapamiętał na całe życie, na całe swoje ludzkie życie, i wiedział, że odnajdzie je natychmiast,
gdy tylko nadejdzie pora powrotu.
przełożyła Anita Tyszkowska
Jałowa planeta
1
Tutaj, na ogromnym, nieco rozmigotanym ekranie, miasto Geańczyków wyglądało
jeszcze bardziej nędznie i ubogo. Zwłaszcza ta jego część, która leżała na zboczach wzgórza.
Tam już nie było smukłych, wielokolumnowych świątyń i placów brukowanych szarawym
kamieniem.
Tam mieścił się rynek, jedno z najobrzydliwszych miejsc w całym mieście. Kosze i ma-
ty, maty i kosze. Całe sterty surowych lub tylko na wpół przyrządzonych artykułów spoży-
wczych, leżących w kurzu niemal na gołej ziemi i dotykanych gołymi, brudnymi rękami.
Owoce, zielenina i ryby wędrowały do koszyków nabywców, a często i z powrotem na matę
handlarza, jeśli któraś ze stron miała zastrzeżenia do jakości towaru lub do jego ceny. Szalona
gestykulacja, wyszukane przekleństwa i brud, brud, brud.
Dowódca skrzywił się ze wstrętem. Że też ci, którzy wyszli dzisiaj ze statku na zwiad,
musieli udać się akurat na ten targ! Tłumy snujących się bez celu Geańczyków wypełniały
ekran i trudno było odnaleźć wśród nich tę dwójkę, która tylko zewnętrznie podobna jest do
tubylców. Aha, są...
Dowódca pochylił się do przodu, wpatrując się uważnie w białą figurkę, niespiesznie
przesuwającą się po ekranie. Szła wolniej od pozostałych, wymijana i potrącana przez tłum, a
każdy, kto przypadkiem spojrzał w jej twarz, stawał jak wkopany i jeszcze długo się na nią
gapił. Dlaczego? Czym ona się różni od geańskich kobiet?
Ten, który owego ranka miał ją ubezpieczać i kontrolować, idzie o jakieś piętnaście czy
dwadzieścia kroków z tyłu. Jego luźny szary strój, kostur — autentyczny! — w rękach i bujny
zarost na twarzy nie zwraca niczyjej uwagi. Dziewczyna czasami rzuca na niego ukradkowe
spojrzenie, a on wolno pochyla głowę, jakby wpatrywał się w nierówną, wysypaną żwirem
drogę i ten ledwie widoczny gest oznacza, że wszystko idzie jak należy.
A jednak dziewczyna czasem wzbudza zainteresowanie przechodniów.
Sama tego prawdopodobnie nie zauważa i odważnie wkracza na rynek. Unosi rąbek
tuniki i przeskakuje przez koszyk z drobnymi ciemnoczerwonymi owocami. Z przeciwka
drepcze chudy staruszek z bródką ufarbowaną na pomarańczowo, który przedtem długo stał
pod daszkiem kramu, gdzie wymieniano monety. A teraz pochyla się jakby w ukłonie, odzy-
wa się do dziewczyny, proponuje jej jakieś ozdoby. Do kupienia? Nie. Wygląda na to, że te
ozdoby chce jej po prostu podarować. Chwyta ją za rękę i łagodnie, ale uparcie ciągnie za
sobą, wskazując kryte nosidła. Dziewczyna odmawia gestami, bo widocznie nie jest pewna
swojej wymowy. Niepotrzebna obawa, bo przecież w czasie instruktażu cybernetyczny infor-
mator wbijał jej do głowy, że w takich publicznych miejscach jak ulice, rynki i porty często
można napotkać przyjezdnych mówiących różnymi językami, a nie tylko w tym, którym
posługują się mieszkańcy miasta i jego okolic.
Teraz powinien wtrącić się ubezpieczający.
No tak, udając ślepca wpada na nich tak gwałtownie, że rudobrody Geańczyk zatacza
się na gliniany mur i upada. Zrywa się, ale dziewczyna już zdążyła skryć się za załomem
muru.
Co jednak tego staruszka tak bardzo zainteresowało? Dlaczego spośród wszystkich
kobiet mrowiących się na rynku wybrał właśnie ją?
Odzież dziewczyny i jej wygląd został wymodelowany przez cybernetycznego informa-
tora po długotrwałej analizie powierzchowności, stylu życia i zwyczajów Geańczyków.
Dopracowywanie szczegółów odbywało się pod osobistym nadzorem Dowódcy, który nie
wykrył ani jednej pomyłki. Dlaczego więc każdy przechodzień gapi się na nią, a rudobrody
nawet usiłował zatrzymać?
Dowódca nacisnął klawisz łączności zewnętrznej:
— Dwudziesta Siódma, wracaj natychmiast na statek!
Jeden z nielicznych przekaźników wykonanych w kształcie niewielkich latających
stworzeń i rozmieszczonych w powietrzu niemal nad całym miastem odebrał rozkaz, gwałto-
wnie obniżył lot i przemknął nad głową Dwudziestej Siódmej. Dziewczyna zatrzymała się,
odwróciła na pięcie i szybko ruszyła w stronę wyjścia z miasta. Po jakimś czasie dotrze do
porośniętych krzewami wzgórz, gdzie Geańczycy się nie zapuszczają, i włączy lewiter.
Dowódca zamknął oczy postanawiając odpocząć.
2
— Ręce — rozkazał Dowódca.
Dziewczyna uniosła dłonie, niezręcznie przyciskając łokcie do ciała, i znieruchomiała z
głową odrzuconą do tyłu, jakby nie mogła jej utrzymać pionowo pod ciężarem ogromnego
węzła czarnych, polśniewających metalicznym blaskiem włosów.
Dowódca chwycił jej dłonie, zbliżył do oczu i uważnie obejrzał ze wszystkich stron.
Przypatrzył się wydłużonym paznokciom, ornamentowi naczyń krwionośnych prześwitują-
cych przez cienką skórę pokrytą dziwacznymi wzorami przypominającymi drobniutkie pę-
knięcia na różowym marmurze.
Wszystko było w porządku.
A jeśli nawet był błąd, to czy da się go wykryć z odległości kilku kroków?
Puścił ręce dziewczyny, które opadły bezwładnie wzdłuż ciała.
— Zrób trzy kroki.
Dziewczyna jeszcze wyżej uniosła głowę i zrobiła trzy lekkie, posuwiste kroki.
— Obróć się profilem.
Obróciła się.
— Do ściany i z powrotem. Wolno.
Wykonała rozkaz.
— Teraz trochę szybciej.
A potem:
— Stój. Idź. Stój. Idź. Wolniej. Szybciej. Naprzód. Do tyłu... Niewłaściwie trzymasz
głowę! — krzyknął Dowódca.
— Nie — powiedziała dziewczyna. — Nie.
— Skąd wiesz?
— Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale czuję, że nie o to chodzi.
Dowódca westchnął, energicznie wstał z fotela i podszedł do dziewczyny. Ostrożnie,
żeby nie uszkodzić autentyków, odpiął brązową agrafę z ramienia dziewczyny i wyjął szpilkę
spinającą jej strój w talii. Biała tkanina z niebieskim szlakiem bezszelestnie opadła na podło-
gę. Dowódca potrzymał na dłoni brązowe przedmiociki, jakby zamierzał je zważyć, a potem
odłożył na biurko. Następnie podniósł z podłogi białe płótno, podszedł do pulpitu obsługi
wewnętrznej i wystukał kod rozkazu: Magazyn centralny. Próbki autentycznych tkanin.
Niemal natychmiast szczęknęły drzwiczki ściennego transportera poziomego i szara
taśma przenośnika wyrzuciła na podstawkę teczkę z równiutkimi kwadratami różnobarwnych
tkanin. Dowódca wziął teczkę i jeszcze raz obrzucił dziewczynę uważnym spojrzeniem. Stała
o trzy kroki od niego w samych tylko sandałach z głową nadal odrzuconą do tyłu i półprzy-
mkniętymi powiekami. Sandały jednak nie mogły jej również demaskować, bo podobnie jak
agrafa i szpilka były prawdziwe.
Dowódca opadł na fotel i otworzył teczkę z próbkami.
Gdyby miał prawo do zmęczenia, przyznałby się samemu sobie, że jest niezmiernie
zmęczony.
Niepowodzenia, niepowodzenia, niepowodzenia. Od najpoważniejszych (ani jedna z
dowodzonych przez niego wypraw nie przyniosła pozytywnych wyników) do najdrobniej-
szych, z zastanawiającym uporem spadających na jego głowę, chociażby takich, jak to, że
Dwudziesta Siódma, praktykantka odbywająca pierwszy rejs, została zdemaskowana przez
tubylców pozornie bez żadnych ku temu podstaw.
Chyba rozsądniej byłoby poradzić Dwudziestej Siódmej przybranie postaci jakiegoś
zwierzęcia. Przecież Sto Czterdziesty wybrał dla siebie powłokę sporego czarnego zwierzaka,
który tak często towarzyszył Geańczykom zarówno w spacerach po mieście, jak i w dłuż-
szych podróżach. Tak, powinien wziąć pod uwagę jej brak doświadczenia i poradzić jej rolę
zwierzęcia. Naturalnie ograniczyłoby to obszar i czas obserwacji, ale zbieranie najważniej-
szych danych można byłoby zlecić automatycznym szperaczom-przekaźnikom skonstruowa-
nym specjalnie do używania na Gei i zbudowanym w kształcie niewielkich latających stwo-
rzeń, wydających przenikliwe rytmiczne dźwięki. Czarne i ciemnoszare ASP wisiały, fruwały
i latały nad miastem, przedostawały się pod dachy domostw, kryły się w liściach drzew i
nieustannie przekazywały na statek wszystko, co działo się w ich sektorze obserwacyjnym.
Wszystkie te dane trafiały do pamięci informatora cybernetycznego, po czym były selekcjo-
nowane, porównywane i starannie analizowane.
Dowódca dotknął przełącznika termicznego łączności pokładowej.
— Sto Czterdziesty zamelduje się natychmiast u mnie! — powiedział.
Stukając pazurami po twardej powłoce podłogi do głównej sterowni wbiegł czarny
kosmaty zwierz, który stanąwszy na tylnych łapach dorównałby wzrostem każdemu Geańczy-
kowi. Miarowo machając ogonem i plamiąc śliną błyszczącą podłogę podszedł do Dwudzie-
stej Siódmej i nie patrząc na nią znieruchomiał obok.
I znów Dowódca zaczął się w nich wpatrywać w ciężkim milczeniu, znów coś w rodza-
ju poczucia krzywdy, niejasnego wrażenia, że los go niezasłużenie prześladuje, ścisnęło go za
gardło. I już nie Dowódca wyprawy Zbieraczy — wyprawy już szesnastej z rzędu — lecz po
prostu Czwarty, po prostu starzejący się Logitańczyk, któremu pozostało niewiele już rejsów,
starał się stłumić tę niegodną prawdziwego mężczyzny gorycz i nie mógł.
„Zbieracz, który sporządził opis badanej przez siebie planety, może uważać, że spełnił
swój obowiązek” — głosiło Prawo.
Po opuszczeniu planety wszyscy szeregowi członkowie wyprawy natychmiast o niej
zapomną, natomiast Dowódca musi sporządzić raport, w którym określi wstępne korzyści,
jakie ta planeta może przynieść Wielkiej Logitanii. Jeśli zrobi to bezbłędnie, jeśli właściwie
uargumentuje swoje wnioski, to wówczas będzie mógł spać spokojnie. Jego raport zostanie
rozpatrzony przez Najwyższy Komitet Cywilizacji Obcoplanetarnych, który zadecyduje o
dalszym postępowaniu.
Tak było zawsze, ale nigdy przedtem Dowódca nie czuł się tak żałośnie niekompetent-
ny.
Wreszcie udało mu się odpędzić od siebie tę myśl i kiedy wreszcie przekonał się, że
nadal obchodzą go wyłącznie losy wyprawy, obrócił się w stronę Sto Czterdziestego i Dwu-
dziestej Siódmej. Dwie dziwne postacie tkwiły przed nim w bezruchu: naga Geanka z odrzu-
coną do tyłu głową i czarny ponury zwierz. Dowódca patrzył na każde z nich oddzielnie, lecz
na tworzoną przez nie grupę, i znowu zastanawiał się, dlaczego poczucie gorzkiej krzywdy
zrodziło się w nim właśnie teraz. Może dlatego, że ta dwójka ma przed sobą jeszcze wiele,
wiele lotów?
— Sto Czterdziesty — powiedział, odpędzając od siebie nieproszone myśli. — Jesteś
gotów do wyjścia?
Sto Czterdziesty potrząsnął głową, wydał jakiś nieartykułowany dźwięk i nerwowo
podwinął jedną z przednich łap. Wybrany przez niego kamuflaż znakomicie służył mu w
geańskim mieście, ale na statku utrudniał przyjmowanie pokarmu i właściwie uniemożliwiał
porozumiewanie się. Jednak przybieranie obcej postaci zabierało zbyt wiele czasu i sił, aby
Zbieracz mógł pozwolić sobie na zrzucenie maski po powrocie na pokład.
— Choćby zaraz! — wychrypiał wreszcie.
— Jutro będziesz ubezpieczającym. Zwiad wyłącznie w porze nocnej. Użycie lewitera i
broni w strefie obserwowanej przez Geańczyków nadal zakazane. Wykonać.
Dziewczyna odwróciła się i ruszyła ku wyjściu. Jej drewniane sandały ledwie słyszalnie
postukiwały na metalowej podłodze. Dlaczego ona tak lekko chodzi? Krok Geanek jest o
wiele cięższy... I w ogóle czymś nieuchwytnym różni się od kroku tubylek, chociaż informa-
tor cybernetyczny sporządził jej wizerunek na podstawie kilkuset zdjęć, a Czwarty, Dziewięć-
dziesiąty Trzeci i Sto Czterdziesty nie potrafią jej odróżnić od dziewcząt z Gei.
Geańczykom wystarczy jeden rzut oka, żeby rozpoznać w niej obcą.
Dowódca odwrócił się. Drzwi stuknęły miękko i Czwarty znów został sam na sam ze
swoimi myślami, i znów myśli te przeniosły go do ojczyzny, daleko, daleko od Gei, jałowej
planety, która niczego nie może dać Wielkiej Logitanii.
3
Ge-a. Dźwięk niczym żółta puszysta kulka zatykająca gardło i dławiąca strachem, że
nigdy już oddech nie oderwie się od warg. Gea to rozpacz, kiedy nie można wymówić naj-
prostszego z obcych słów; to nocne gwiazdy nieustannie spadające na dół; to przejrzysta
mgiełka wiosennych sadów i wiszącego nad nimi rozkwitającego przed brzaskiem nieba; to
gardłowy krzyk echa w wąwozie zrodzonego przez stado przestraszonych ptaków umykają-
cych na północ — Ge-a... Ge-a...
Ten natłok wrażeń i potok dziwacznych słów — zbyt miękkich i podatnych dla twarde-
go logitańskiego języka — takich jak paraliżująca r o z p a c z i okropny, doznany niedawno,
dopiero dzisiaj wieczorem, s t r a c h.
Strach zrodził się dzisiaj, dzisiaj zabrzmiał jego pierwszy krzyk, kiedy miarowy tupot
czterech biegnących żołnierzy narastał z wolna za plecami; strach przyszedł z zewnątrz, zro-
dził się daleko i wszędzie jednocześnie, jak gdyby na linii horyzontu. Błyskawicznie zamknął
się nad głową jak kopuła ochronnego poła siłowego. To pole jednak nie dawało poczucia bez-
pieczeństwa, lecz na odwrót — mroziło myśli, zatrzymywało bieg krwi, skłaniało do robienia
czegoś niepojętego, w najwyższym stopniu nielogicznego: kazało krzyczeć, upaść na ziemię...
Zamiast tego jednak z pamięci wypłynęło samo słowo, które obca pustka za jednym zama-
chem unicestwiła, i paraliżujące uczucie bezradności i chaos myśli, pozostawiając tylko
niezmierne zdumienie, że to ona, Dwudziesta Siódma, istota rządząca się surowymi prawami
wewnętrznego świata Logitańczyków, pozwoliła sobie na nieoczekiwanie zejść do poziomu
Geańczyków, tych półzwierząt powodujących się nie rozumem, lecz zoologicznymi insty-
nktami.
Strach — powtarzała w duchu — zwierzęcy strach dyktowany przez instynkt samoza-
chowawczy; strach przed tym tupotem, przed brzękiem metalu, przed świszczącymi oddecha-
mi dławiących się wilgotnym nocnym powietrzem Geańczyków — oto co pędziło ją teraz
krętą, przecinaną cieniami drogą. Strach pędził ją i nie była podczas tej ucieczki ani Zbiera-
czką, ani po prostu Logitanką, tylko malutką przestraszoną dziewczynką z Gei.
Zatrzymała się natychmiast, gdy tylko to sobie uświadomiła.
Ścigająca ją czwórka nie mogła powstrzymać swego biegu równie gwałtownie, jak to
zrobiła ona. Żołnierze przebiegli jeszcze kilka kroków i ślizgając się na gliniastym zboczu
wreszcie się zatrzymali. Dzieliło ich od Dwudziestej Siódmej zaledwie parę kroków, ale
wciąż stali dysząc ciężko po szalonym pościgu, chciwie łowili powietrze szeroko otwartymi
ustami i żaden z nich, nie wiedzieć czemu, nie kwapił się zrobić tych paru kroków.
Dwudziesta Siódma stała nieruchomo zwrócona ku swym prześladowcom. W jej bezru-
chu było coś nieludzkiego, gdyż stać godzinami w czasami okropnie niewygodnej dla ludzi
pozie potrafili jedynie Logitańczycy. Dwudziesta Siódma była jednak zbyt młoda, żeby
zauważyć swój błąd i dlatego spokojnie patrzyła na żołnierzy nie mogąc pojąć, co kazało im
pędzić za nią, a teraz każe nieśmiało przestępować z nogi na nogę, kiedy mogą dopaść jej w
paru susach.
Dziewczyna patrzyła na żołnierzy i zupełnie się już ich nie bała. Trochę nawet żałowała
tego, że strach się skończył, że opuściło ją podniecające uczucie, które chyba już nigdy się nie
powtórzy. Czy powinna o tym zameldować Dowódcy? To należy do obowiązków Zbieracza.
Melduje się jednak o uczuciach, jakich doznają Logitańczycy, ona zaś teraz nie była Logi-
tanką. Co jednak począć z tymi żołnierzami? Stoją. Dyszą. Normalnie Geańczycy oddychając
unoszą górną część torsu i lekko uchylają usta, ale tym oddycha całe ciało, powietrze ze
świstem wychodzi z gardła, po czym pierś błyskawicznie pęcznieje, następnie ciało bezsilnie
opada, jakby mięśnie ześlizgiwały się ze szkieletu. Ale to przecież są żołnierze, to są
Geańczycy umyślnie ćwiczeni do walki i wytrzymali jak juczne zwierzęta. Może źle zrobiła
biegnąc tak szybko?
Z irytacją wspomniała o ubezpieczającym. Sto Czterdziesty, duży czarny zwierz. Roz-
minęła się z nim po wyjściu z gospody. Nie mógł towarzyszyć jej w środku, więc został na le-
dwie oświetlonej ulicy. Wtedy jednak akurat czterej żołnierze urządzili bijatykę, w powietrzu
zaczęły latać odłamki białego kamienia i bryły ziemi, a potem ci czterej zobaczyli dziewczynę
i pobiegli za nią, zmuszając do ucieczki ciemnymi zaułkami i potem w stronę morza, ale Sto
Czterdziestego przy niej nie było.
I oto ci czterej stoją przed nią, chociaż nie można pojąć, dlaczego przed chwilą pędzili
za nią, a teraz nawet nie usiłują się do niej zbliżyć.
Może powinna się do nich odezwać, a może odwrócić się i znów zacząć uciekać, bo
przecież tak stać i patrzeć bez końca było jakoś głupio. A może z braku lepszego wyjścia
włączyć lewiter i unieść się w powietrze?
I nagle zobaczyła, jak zmienia się wyraz ich twarzy. Najpierw pojawiło się na nich coś
na kształt oczekiwania, że niby złapiemy oddech, nabierzemy sił i wtedy... Ale potem poja-
wiło się zmieszanie, zdumienie i wreszcie strach. Ten sam strach, który dopiero co czuła.
Czego ci żołnierze się bali? Stojącej na widocznym miejscu dziewczyny z twarzą Geanki,
dziewczyny nieruchomej i jasno oświetlonej światłem księżyca?
Wówczas z daleka dobiegi stukot pazurów po kamienistej ścieżce. Geańczycy natura-
lnie niczego jeszcze nie słyszeli i nie mogli widzieć, gdyby nawet odwrócili się w tamtą
stronę, ale Dwudziesta Siódma natychmiast zrozumiała, że to ubezpieczający, że wreszcie ta
głupia niezrozumiała przygoda dobiegnie końca. Geańczycy odwrócili się jak na komendę,
ale było już za późno, gdyż zwierzę przeleciało nad nimi jednym długim susem, opadło koło
nóg dziewczyny i błyskawicznie znieruchomiało na kształt posągu wykutego z błyszczącego
kamienia. Dziewczyna nadal nie zmieniała pozy.
Przez jakiś czas Geańczycy jeszcze stali, potem któryś z nich wrzasnął i wszyscy czterej
zwalili się w drgawkach na ziemię. Logitanie słyszeli stukot ich zębów, rozróżniali powtarza-
ne zduszonym szeptem nigdy przedtem nie słyszane i dlatego niezrozumiałe słowo „Hekate,
Hekate!” Potem dygot i szczękanie zębów ustało. Geańczycy nie podnosząc głów odczołgi-
wali się w kierunku najbliższych zarośli.
Ciemna chmura zakryła księżyc i w ciemności rozległ się gromki tupot. To niedawni
prześladowcy salwowali się ucieczką. Księżyc wyłonił się jakby niechętnie zza chmury i
wówczas dwójka pozostałych na niewysokim wzgórzu Logitańczyków poruszyła się. Dzie-
wczyna opuściła głowę i popatrzyła na psa wzrokiem mówiącym, że na szczęście nic się nie
stało, że instrukcja nie została pogwałcona, więc można spokojnie wracać na statek i złożyć
raport Dowódcy. Zwierzę również poruszyło głową i otrząsnęło się ze wstrętem, wskutek
czego jego sierść zjeżyła się i przestała błyszczeć. No tak, mówiła jego poza, wszystko dobrze
się skończyło, ale narobiliśmy mnóstwo głupstw, o których trzeba będzie Dowódcy zameldo-
wać.
Dziewczyna zawahała się i ruszyła wolnym krokiem w dół. Postanowiła, że zamelduje
Czwartemu o wszystkim, co się wydarzyło, ale o tym, co czuła, kiedy za jej plecami brzęczały
miedziane pancerze żołnierzy, nie powie ani słowa. To uczucie nie zostanie głośno nazwane i
dlatego na zawsze pozostanie tylko jej własnością. Nie podzieli się nim z innymi Logitańczy-
kami, którzy i tak niczego nie zrozumieją, nie odda im tej cząstki cudownego świata Gei.
Wróciła na statek i złożyła szczegółowy raport z tego, co widział i co mógł zrozumieć
jej ubezpieczający. Strach jednak zostawiła dla siebie.
Dowódca słuchał jej z opuszczoną głową. Jakże zmęczyła go ta nieprzewidywalna,
szalona Gea.
Żeby tak można było ogłosić alarm i zarządzić awaryjny start, porzucić na tej przeklętej
Gei całą aparaturę, przebić się przez to idiotyczne błękitne niebo i znaleźć się w końcu u sie-
bie, w czarnym przestworze międzygwiezdnej pustki. U siebie. U siebie! Dobrze powiedzia-
ne, chociaż nieco przedwcześnie.
W śnieżnobiałych Panteonach Wielkiej Logitanii znajduje się mnóstwo jednakowych
grobów, ale są to wszystko groby zwyczajnych Logitańczyków. Zbieraczy, tej najwyższej
kasty poddanych Wielkiej Logitanii, wśród nich nie ma. Jeśli nawet Zbieracz przypadkiem
umrze na swojej planecie, jego ciało i tak zostanie umieszczone w hermetycznie zamkniętym,
lśniącym pojemniku i wystrzelone w przestrzeń z dala od utartych szlaków logitańskich sta-
tków. Oto skąd się wzięło Czwartemu niegdyś sarkastyczne, potem gorzkie, a teraz bezna-
miętne określenie „U siebie”.
Jednak „do siebie” jeszcze mu iść nie wolno.
Istnieje Prawo, istnieją regulaminy określające dokładnie czas przebywania na danej
planecie. Gea jest wprawdzie planetą jałową i bezużyteczną, ale nawet w takim wypadku
należy przeprowadzić szereg badań, wykorzystać postój do szkolenia młodych Zbieraczy,
załadować eksponaty potwierdzające bezużyteczność planety i dopiero wówczas odlecieć,
uprzednio zniszczywszy wszelkie ślady swojego pobytu. Szkolenie młodych Zbieraczy...
Prawo i regulaminy. Regulaminy i Prawo.
Jutro ostatnia próba zwiadu w mieście. Ubezpieczać będzie Dziewięćdziesiąty Trzeci.
4
Dowódca wzywał do siebie tylko Dwudziestą Siódmą i Sto Czterdziesty skwapliwie
pozostał na zewnątrz. Wciąż mu się wydawało, że swoimi pazurzastymi łapami i posklejaną
sierścią bruka niepokalaną biel wnętrza statku.
Sto Czterdziesty z nienawiścią potrząsnął głową, jakby odpędzał dokuczliwego owada,
a owady przez cały dzień okropnie mu dokuczały. Teraz była noc, insekty gdzieś się pocho-
wały, ale myśli, natrętne i monotonne, wciąż nie dawały spokoju.
Wszyscy robią nie to, co należy. Dziewczynka nigdy nie zostanie prawdziwym Zbiera-
czem, gdyż zbyt uważnie wpatruje się w ten paskudny, powikłany świat, zbyt chętnie zapu-
szcza się w labirynt cuchnących zaułków tej brudnej osady. Nie ma w niej i nigdy nie będzie
świętej nienawiści do wszystkiego, co nie jest Wielką Logitanią i świętej zachłanności,
pragnienia zdobycia wszystkiego, co może być dla niej pożyteczne. A stary? Sam Dowódca?
Czy oni wszyscy razem wzięci mogą dorównać mu w tym ślepym, bezgranicznym oddaniu
dla dalekiej ojczyzny, które przepełniało go w nie kończących się włóczęgach?
Sto Czterdziesty uniósł wydłużony pysk i wydał przeciągły, rozpaczliwy dźwięk.
Dźwięk ten, który niczego nie oznaczał w języku Geańczyków ani w języku Logitańczyków
zrodził się sam w jego piersi. Ten dźwięk płynął od serca, tylko nie wiadomo, czy było to
jego własne serce, czy też należące do tego czarnego zagubionego w świecie zwierzęcia,
którego postać przybrał.
Wiele podobnych do siebie zwierząt spotykał na uliczkach i placykach miasta. Różniły
się od siebie ubarwieniem i wielkością, głosem i sposobem zachowania. Jednak po jakimś
czasie Sto Czterdziesty zrozumiał, że jest pewien zasadniczy wyróżnik dzielący te zwierzęta
na dwa zupełnie odrębne obozy: jedne były bezdomne, inne należały do jakiegoś Geańczyka.
I teraz, patrząc na połyskliwy kadłub statku, Sto Czterdziesty wyraźnie odczuł, jak dale-
ko jest jego właściciel, ogromny i głosem nie znającym sprzeciwu wzywający go do siebie.
Gigantyczny statek wydał mu się zaledwie niewielką okruszyną, znikomym składnikiem tego
odległego właściciela, i przepełniony nieoczekiwanym współczuciem dla siebie, poczuciem
krzywdy, że tak mało dano mu szczęścia, którego pragnął najbardziej — rozkoszy usłużenia
— znowu zawył i poczołgał się na brzuchu w stronę statku.
5
Następnego dnia rano Dziewięćdziesiąty Trzeci obudził się w świetnym humorze, gdyż
czekała go ostatnia wyprawa ze statku na powierzchnię tej sympatycznej, beztroskiej planety.
Dziewięćdziesiąty Trzeci był stary i mądry. Do penetracji Gei wybrał sobie swój ulu-
biony kamuflaż. Zawsze przybierał postać sędziwego tubylca, jeśli naturalnie na planecie, na
której lądował statek, w ogóle byli jacyś tubylcy i ich postacie nadawały się do skopiowania.
Doskonale wiedział, że jest uważany za jednego z najlepszych Zbieraczy na całej Logitanii i
śmiał się z tego w kułak. Zresztą po cichu wyśmiewał się absolutnie ze wszystkiego, a zwła-
szcza ze swoich towarzyszy podróży. Śmieszył go Dowódca z jego wiecznym czepianiem się
innych i samego siebie i marzeniem, aby stać się idealnym Zbieraczem, co pragnął osiągnąć
trzymając się niewolniczo każdego paragrafu Prawa; śmieszył go Sto Czterdziesty z jego
fanatycznym oddaniem dla Wielkiej Logitanii — mitycznej ojczyzny, którą dane jest oglądać
tylko nielicznym i to w charakterze nagrody za szczególne zasługi; dobrotliwy śmiech wzbu-
dzała w nim również ta smarkata Dwudziesta Siódma z jej zachwytami nad pierwszą zoba-
czoną w życiu planetą. Potem będzie druga, piąta, ósma planeta, zachwyty ustąpią miejsca
otępieniu, a może nawet nienawiści, zupełnie jak u Sto Czterdziestego. To będzie wyolbrzy-
mione uczucie własnej tymczasowości, przypadkowości i zbędności, poczucie nieustannie się
nasilające... Planety i przeloty, przeloty i planety, i żałosne okruchy wiedzy, które zabiorą
ukradkiem nie dając niczego w zamian, ukradną ku chwale Wielkiej Logitanii.
Biedny dzieciak, myślał, posuwając się za nią drobnymi kroczkami po kamienistej
ścieżce wśród glinianych murów, bo przecież tej cuchnącej pomyjami dróżki nie można było
nazwać ulicą. Biedna smarkula wpada w zachwyt na widok kolumnad zdumiewająco propor-
cjonalnych świątyń i nienagannej symetrii białawych, jakby pokrytych nalotem napylonego
metalu wąziutkich liści drzew czy ciemnoniebieskich owoców ułożonych w doskonałe geo-
metryczne grona. Ileż jest tych biednych maleństw, które do końca życia nie mogą pojąć, że
wyjście jest tylko jedno: kłamać i zdradzać. Kłamać swoim towarzyszom i zdradzać własną
pracę.
Tylko sam Dziewięćdziesiąty Trzeci wiedział, jak dalece i jak dawno przestał być Zbie-
raczem. Przybywając na nową planetę dzięki swemu bogatemu doświadczeniu i wrodzonej
intuicji momentalnie stapiał się z życiem jej mieszkańców i bezbłędnie określał, na czym
polega nieskomplikowane szczęście zwykłego tubylca. Nie szukał wyszukanych rozkoszy,
tylko konsekwentnie kosztował wszystkich prymitywnych, powszednich radości dostępnych
istocie, której postać przybrał.
Na przykład na trzeciej planecie Remazangi łowił zakazane błękitne pająki i mrużąc śle-
pia rozduszał je sobie na brzuchu, dzięki czemu wydawały niezrównany aromat pogrążający
go na trzy małe remazangańskie cykle w stan błogiej prostracji; na jedynej planecie słońca
Nii-Naa rozgrabionej ze szczętem przez nieubłagalnie mnożących się mieszkańców, półdzi-
kich istot rodzących się po osiem lub dziesięć sztuk naraz, przepełzał z jaskini do jaskini
zostawiając za sobą ślad własnej kleistej śliny i szukając żółtookich noworodków, a kiedy je
znalazł — chwytał z triumfalnym okrzykiem zwołującym na ucztę całe plemię; na Zielonej
Górze, skąd uciekli, pozostawiając na miejscu co najmniej połowę załogi zdołał przekroczyć
cztery z sześciu Nieprzekraczalnych Zakazów i nawet odbyć stosunek z białą ptakomyszą
Szelą, co było taką niewyobrażalną zbrodnią, iż żadnemu z kodyfikatorów nawet nie przyszło
do głowy zabronić jej w Prawie.
Wprawdzie wykraczało to już poza ramy zwykłych przyjemności dostępnych szerego-
wemu tubylcowi, ale Dziewięćdziesiąty Trzeci raz pozwolił sobie na odstępstwo od własnych
zasad, jako że znalazł się na wyjątkowo dzikiej planecie. Po powrocie na statek był już znowu
Logitańczykiem, a Logitańczycy w ogóle nie uznawali wyjątków. To nie leżało w ich naturze.
Precyzyjne przepisy towarzyszyły życiu Logitańczyka od samej kolebki, od kolebki też
wbijano im do głów, że wszelkie wyjątki jedynie szkodzą rozumowi, rozbudzając szkodliwą
wyobraźnię.
Dziewięćdziesiąty Trzeci niczego się nie bał. Wraz z obcą postacią otrzymywał również
obce instynkty, którym poddawał się bez wahania i nawet z pewną demonstracyjną ochotą.
Wiedział, że każdy jego ruch jest rejestrowany przez niezliczone ASP porozrzucane nad
całym rejonem działania Zbieraczy i nawet nie usiłował niczego ukrywać. Konsekwentnie
przechodził przez wszystkie stadia rozkoszy, a przyrządy skrupulatnie rejestrowały wszystkie
stadia jego zbydlęcenia. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że gdyby zachował się tak po raz
pierwszy, zdębiały ze zdumienia i wstrętu Dowódca natychmiast wykreśliłby go z listy
Zbieraczy i po prostu fizycznie zlikwidował, ale cały sekret Dziewięćdziesiątego Trzeciego
polegał na tym, że stopniowo przyuczał Dowódcę do traktowania każdej jego przygody jako
aktu poświęcenia się dla dobra Wielkiej Logitanii. Zmęczony i pełen demonstracyjnego
obrzydzenia do siebie samego stawał przed Dowódcą i nie ukrywając żadnego szczegółu, któ-
ry mogły zaobserwować ASP, niesłychanie plastycznie opisywał wewnętrzny świat tubylca,
który niezmiennie w porównaniu z mieszkańcem Wielkiej Logitanii okazywał się tępym, chu-
tliwym zwierzęciem zdemoralizowanym przez posiadanie układu współczulnego. Z nieubła-
ganą szczerością, skandując każde słowo, wspominał fragmenty swoich przeżyć, które były
najbardziej wstydliwe zarówno z punktu widzenia tubylca, jak i w mniemaniu Logitanina.
Nakreślony w ten sposób wizerunek tubylca musiał sprawiać wrażenie wiarygodnego.
Dziewięćdziesiąty Trzeci zdobył w ten sposób niezachwianą reputację najlepszego
specjalisty od psychologii istot rozumnych na innych planetach. Trzeba dodać, że podtrzy-
mywanie tej reputacji przychodziło mu bez zbytniego trudu.
Choćby i teraz: szerokim, miarowym krokiem szedł za Dwudziestą Siódmą, przy czym
ostre kolana tak wyraźnie rysowały się pod starym chitonem, iż zdawać się mogło, że zaraz
go przebiją; kozia bródka rytmicznie podskakiwała do góry. Uliczka, którą się wspinali, bie-
gła stokiem stromego wzgórza, więc odłamki szarawego kamienia staczały się spod jego nóg.
Z poprzecznych zaułków zbiegających w niziny ciągnęło chłodem zmieszanym z zapachem
świeżo złowionych ryb i wielkich pasiastych owoców rosnących wprost na ziemi. Promienie
wznoszącej się nisko nad horyzontem gwiazdy dziennej, którą tu nazywano Heliosem, prawie
nie grzały, ale zabarwiały brudne gliniane ogrodzenia na delikatny złocisto- różowy kolor.
Starzec mlasnął i ruszył w stronę knajpy.
Tę mroczną szopę otwierano o wschodzie Heliosa, a najprawdopodobniej w ogóle nie
zamykano. Z prymitywnych drewnianych stołów chyba nigdy nie sprzątano, a zasypiające na
stojąco dziewki wracające z dolnych ulic przed powrotem do swych nor macały rękami po
stołach w poszukiwaniu nie dojedzonych resztek.
Starzec wybrał sobie miejsce przy samych drzwiach, żeby mógł widzieć zarówno ude-
ptany placyk przed gospodą, jak i wąskie uliczki zbiegające ku morzu. Do tej pory towarzy-
szył Dwudziestej Siódmej w odległości paru kroków, a teraz uznał, że dziewczyna powinna
nauczyć się wreszcie działać samodzielnie. Nie rzuci jej zresztą zupełnie na pastwę losu,
będzie w pobliżu gotowy w każdej chwili pospieszyć z pomocą, bo Geańczycy dosłownie
rzucają się na nią, co niezmiennie wprawia w osłupienie Dowódcę, tego... — starzec pieczo-
łowicie wybrał najtrafniejsze słowo z języka Geańczyków — tego kretyna.
Dziewięćdziesiąty Trzeci przez chwilę obserwował, jak dziewczyna przytrzymując ręką
skraj szaty wspinała się po zboczu wzgórza, a potem wyjął z płóciennej torby zwyczajną gli-
nianą czarkę i postawił ją przed sobą. Później postukał kostkami palców po stole i wyciągnął
szyję wyglądając przez drzwi. Dwudziestą Siódmą jeszcze było widać, ale było też widać, jak
krępy niewolnik, skracający sobie drogę ku morzu, skąd dobiegał głos rybackiego dzwonu
zwołującego pierwszych kupców, łypał na nią chciwym okiem, jak to będą robić wszyscy
Geańczycy, których spotka na swej drodze. Dziewięćdziesiąty Trzeci chwycił w garść swoją
rzadką bródkę i zmrużył oczy. On wiedział, dlaczego tak się dzieje. Wiedział, bo jego samego
do niej ciągnęło. To był zew instynktu nie znanego żadnemu Logitańczykowi.
Wszystko szło tak, jak powinno było iść, więc starzec ponownie zastukał w stół.
Gospodyni pojawiła się w drzwiach, zasłaniając sobą światło — okien w gospodzie nie
było, a lampy zostały już pogaszone. Starzec otworzył zaciśniętą dłoń i pokazał blaszkę dro-
bnej monety przyklejoną do pomarszczonej skóry. Kobieta pochyliła się do przodu i schwy-
ciła monetę nie mając najmniejszej wątpliwości, że ten żebrak musiał ją gdzieś ukraść. Nie
bacząc na to natychmiast postawiła przed nim miskę wczorajszej ryby i nalała do czary łyk
jasnego wina zalatującego zgniłą trawą. Starzec wypił i znów chwycił się za bródkę — wino
było paskudne. Jeszcze raz niecierpliwie zabębnił w mokre deski stołu i znów moneta — tym
razem już większa i cięższa — zniknęła w fałdach brudnej odzieży gospodyni. Znów wino.
Znów moneta. I znowu wino.
Monety rzeczywiście zostały ukradzione poprzedniej nocy (podrabianie ich zajęłoby
zbyt wiele cennego czasu), co w oczach Dowódcy stanowiło akt niezwykłej odwagi i poświę-
cenia w imię czystości eksperymentu i dla sławy Wielkiej Logitanii, dla starca zaś było wie-
lkim powodem do uciechy, a nawet więcej — jedynym szczęściem dostępnym dla ubogiego
Geańczyka, który zdobył mnóstwo pieniędzy bez żadnego nakładu pracy.
Dzisiaj te pieniądze wydaje.
I to również jest szczęście.
Wolno sączył kolejne czary wina i stopniowo się upijał. Jego przestrzeń życiowa zwija-
ła się wokół miski ze smażoną rybą, zamykając starca z kolczykiem w uchu w głucho dudnią-
cym kokonie oszołomienia. Jego głowa opadała coraz niżej i niżej, i kiedy Dwudziesta Sió-
dma, błyskawicznie, jakby uchodząc przed niewidzialną pogonią, przebiegła obok gospody
wracając na siatek — nawet tego nie zauważył.
6
Dwudziesta Siódma obróciła się na dźwięk otwieranych drzwi i znieruchomiała ze
zdziwienia. W progu jej kabiny stał Dowódca.
— Kiedy wróciłaś?
Dwudziesta Siódma nie odpowiedziała, a Dowódca zachmurzył się, bo zrozumiał, że
zadał niepotrzebne pytanie. Naturalnie wiedział lepiej niż ktokolwiek inny, kiedy opuściła
statek i kiedy nań wróciła, ale nie to było najważniejsze.
Dwudziesta Siódma zmieniła wygląd.
Miała na sobie dokładnie taką samą tunikę jak rano i takie same sandały, ale teraz to
wszystko było oślepiająco białe. Nie tylko strój. Że też tego od razu nie zauważył! Zupełnie
białe usta, skóra, włosy. Nienaturalna, martwa biel, nie matowa, lecz skrząca się i krucha, jak-
by Dwudziesta Siódma została wykuta z bryły lodu. Na martwej masce twarzy tylko czarne
źrenice oczu zwężały się i rozszerzały — żyły.
— Dlaczego zmieniłaś kamuflaż?
Dowódca jeszcze raz spojrzał na Dwudziestą Siódmą i zrozumiał, że ona po prostu nie
ma zamiaru odpowiadać.
— Wczoraj wieczorem uciekałaś przed czterema Geańczykami i nie potrafiłaś powie-
dzieć, dlaczego to zrobiłaś. Dziś rano wróciłaś w ogóle nie wykonawszy zadania i również nie
możesz powiedzieć dlaczego. Po powrocie sporządziłaś sobie tę powłokę, chociaż mogłaś się
zadowolić mundurem polowym — wskazał gestem swoją odzież. — Dlaczego?
Dziewczyna nawet nie drgnęła. Nawet jej źrenice przestały żyć. Dowódca zrobił zwrot i
kilkakrotnie obszedł dokoła malutką kabinę, dotykając ramieniem ściany. Rytmiczne ruchy
powinny pomagać w myśleniu, a miał do rozwiązania poważny problem. Co powinien teraz
zrobić z tą Dwudziestą Siódmą? Spróbował sobie przypomnieć stosowny fragment regulami-
nu. Planeta, która nie może niczego dać Wielkiej Logitanii, winna być wykorzystana jako
teren dla młodych Zbieraczy. Niczego więcej nie mógł sobie przypomnieć, pomyślał jednak,
że do skutecznego treningu potrzebna jest maksymalna aktywność całego organizmu, Dwu-
dziesta Siódma zaś znajduje się w stanie dziwnego szoku. A zatem należy ją z tego szoku
wyprowadzić.
— Ta Gea — powiedział — na którą patrzysz z większą uwagą i zainteresowaniem, niż
nakazuje ci obowiązek Zbieracza, ta Gea jest dla Wielkiej Logitanii zupełnie bezużyteczna.
Dziewczyna gwałtownym ruchem uniosła głowę i popatrzyła prosto w oczy Dowódcy.
Jej spojrzenie zdawało się przenikać przez niego na wylot i to wrażenie było tak silne, że z
największym trudem opanował chęć obejrzenia się za siebie.
Zmieszał się.
Ani pełna godności dwulicowość Dziewięćdziesiątego Trzeciego, ani wszechogarniają-
ca, potęgująca się z każdym dniem nienawiść Sto Czterdziestego nigdy nie potrafiły wytrącić
go z równowagi, pozbawić pewności siebie. A teraz pod ostrzałem tych oczu, a właściwie
samych źrenic, które znów ożyły, zająknął się i po raz pierwszy zwątpił w siebie To, co
zamierzał powiedzieć, dalej było mądre, logiczne i niezbędne, ale kłamliwe.
Dowódca odwrócił się. Brednie! Wszystko starannie przeanalizował, jego myśli są
precyzyjne, a nawet nie pozbawione pewnej elegancji. Wszystko jest prawidłowe. Powinien
mówić, powinien wytrzebić Geę z duszy tej upartej dziewczyny, dopóki jeszcze logitański
statek nie opuścił planety.
W przeciwnym razie Dwudziesta Siódma zabierze Geę ze sobą i nie zdoła o niej zapo-
mnieć wyruszając do innego układu gwiezdnego. Prawo i regulaminy głoszą, iż Zbieracz
winien zbierać, lecz nie zapamiętywać. Kiedy statek opuszcza planetę, to wszystkie dane o
niej powinny znajdować się wyłącznie na taśmach z raportami ASP i w pojemnikach na
wytwory kultury materialnej, umysł Zbieracza zaś musi zostać oczyszczony ze wspomnień o
porzuconej planecie i gotowy do pracy na nowej, gdzie zgodnie z teorią prawdopodobieństwa
i danymi niezliczonych rejsów zwiadowczych statków logitańskich natknie się na całkowicie
odmienne warunki, odmienne formy życia i zupełnie odmienne cywilizacje. Chociaż najczę-
ściej cywilizacji nie spotka.
Dowódca znów zaczął krążyć pod ścianami kabiny, starannie szlifując w myśli zdanie,
które miał zamiar powiedzieć, gdy nagle, zupełnie dla siebie nieoczekiwanie, zatrzymał się i
nawet nie odwracając głowy wyszeptał:
— A przecież Logitania kiedyś była taka sama jak Gea...
Trudno sobie wręcz wyobrazić całą świętokradczość tego zdania. Porównać Wielką
Logitanię, czy chociażby jej przeszłość, z dzikim światem prymitywnych Geańczyków!
— Zresztą nie, taka na szczęście nigdy nie była. To, co obserwujemy na Gei, to nie jest
najniższy stopień cywilizacji, lecz jej przedwczesny uwiąd. Nasi przodkowie zdołali uratować
Logitanię. Tutaj władza jest rozproszona i dlatego zbyt słaba, aby całkowicie podporządko-
wać sobie całe życie gospodarcze i polityczne planety. Zastanówmy się, co determinuje nie-
uchronną zagładę cywilizacji na Gei.
Cybernetyczne informatory krążące po różnych orbitach nad planetą zgodnie donoszą,
że poziom rozwoju geańskich plemion jest niesłychanie zróżnicowany.
Nie dość na tym, że każde ognisko cywilizacji ma własny system zarządzania, to je-
szcze system ten rozbity jest na szereg sektorów — władzę państwową, wojskową i religijną,
nie mówiąc już o odrębnych systemach szpiegowania jednego sektora przez inne. Czym to
grozi?
Ledwie władzę zdobędzie jakaś bardziej lub mniej aktywna jednostka, a już zaczyna
rozszerzać swoje włości kosztem sąsiadów, zupełnie nie zastanawiając się nad tym, czy zdoła
utrzymać w posłuszeństwie podbite tereny.
A zatem wódz, król czy rzadziej naczelny kapłan rozpoczynają wojnę toczoną we
własnym interesie. To jest logiczne, ale później taki protagonista zaczyna zachowywać się
bez sensu. Zdobyte łupy dzieli mianowicie między siebie, skarb państwa, którym nie zawsze
może swobodnie dysponować, kastę kapłańską i ogromną liczbę dostojników. W ten sposób
wzmacnia te warstwy, na których podporządkowanie traci najwięcej sił.
Podstawowa masa wojska w razie sukcesu również bogaci się w sposób absolutnie
niedopuszczalny, co prowadzi do jej demoralizacji, rozleniwienia i utraty maksymalnej spra-
wności bojowej. Wojownicy otrzymują niewolników i każdy z nich — do niedawna najniższy
poddany swojego władcy — już czuje się jak malutki królik swoich niewolników. Rozwija się
i rośnie niezależność myślenia wśród najniższych kast.
Poza tym na Gei występują zjawiska zupełnie na Logitanii nie znane, takie jak tworze-
nie tak zwanych dzieł sztuki. Jest to bezcelowe i bezużyteczne, logicznie nieuzasadnione
tracenie sił i środków. Z pragmatycznego punktu widzenia wszystkich kapłanów sztuki wraz z
ich wytworami należałoby zlikwidować dla dobra samych Geańczyków. Jednak Logitania nie
zajmuje się dobroczynnością, więc problem sztuki jest prawie nieobecny w sprawozdaniach
Zbieraczy. Tylko dla porządku wyprawa zabierze ze sobą nieliczne wytwory artystów.
Cóż więc dzieje się na Gei? Warstwy najniższe odwykają od bezwzględnego posłuszeń-
stwa, bo myślą przede wszystkim o swoich niewolnikach i o swoim dobytku; warstwy naj-
wyższe, niedopuszczalnie liczne, tuczą się, tępieją i demoralizują pod wpływem sztuki; masy
niewolników, którym ich sytuacja tylko dlatego wydaje się tak ciężka, że mogą ją porównać z
życiem wolnego pospólstwa, burzą się i gotowe są w każdej chwili do buntu. Takie państwo
już całkowicie dojrzało do tego, żeby sąsiednie dzikie hordy całkowicie starły je z powierz-
chni Gei.
Tak się też stanie.
Tak się będzie działo dopóty, dopóki cywilizacja na Gei nie doprowadzi się do całko-
witej samozagłady — myślał i mówił Dowódca.
Czy istnieje jakiś naturalny sposób na zapobieżenie temu? Nie, gdyż Geańczycy zbyt
szybko się mnożą, a co za tym idzie, ziemia nie zdoła wykarmić wciąż przybywających
mieszkańców i wojny najeźdźcze są nieuniknione.
Czy istnieje sposób na zaprowadzenie tutaj siłą cywilizacji logitańskiej?
Oczywiście. Wystarczyłoby kilkaset wielkich geańskich cykli pod kontrolą Logitańczy-
ków i mielibyśmy całkiem zadowalającą logitanopodobną cywilizację. Ale Wielka Logitania
nie uprawia dobroczynności.
Pozostawmy zatem Geę z jej dopiero co zrodzoną, lecz już umierającą cywilizacją jej
własnemu losowi niczym jej nie pomagając i nic od niej nie biorąc, wszak jest to jałowa pla-
neta, która i tak niczego nie może dać Wielkiej Logitanii.
Dowódca zamilkł. Od dawna już nie przemawiał tak długo i tak namiętnie. Ale postąpił
słusznie. Postąpił tak, jak nakazuje Prawo.
Punkt pierwszy i najważniejszy Prawa Zbieracza głosi: Podstawowym Obowiązkiem
Dowódcy jest zachowanie w komplecie całej załogi statku i troska o jej sprawność.
To Czwarty potrafi wykonać.
— A teraz idź — powiedział zwyczajnym tonem.
Dziewczyna ruszyła, ale nie ku drzwiom, lecz prosto w jego stronę. Zatrzymała się o
krok od niego i powiedziała:
— Chcę zostać na Gei.
Długo milczeli. Dowódca patrzył na dziewczynę i czuł z przerażeniem, że ogarnia go
ciężkie zobojętnienie. Jeszcze chwila, a powie: „Zostań”. Albo co jeszcze gorzej: „Wszystko
mi jedno”.
— Idź! — rozkazał ostrym tonem. — Prosto!
Wyszedł za nią z kabiny na główny korytarz. Mesa. Sterownia. Śluza wyjściowa...
Dalej.
— Na górę!
Pierwszy poziom. Magazyn eksponatów. Wszystkie komory pełne:
— Na górę!
Drugi poziom. Jak ona lekko idzie! Kobiety geańskie tak nie chodzą... Ale to już nie ma
znaczenia.
Dwudziesta Siódma zwalnia. Drzwi. Dalej. Jeszcze jedne drzwi. Dwudziesta Siódma
potyka się i pada na kolana, lecz i tak nie musi iść dalej. Te komory są puste, a teraz i tak nie
ma czasu na ich zapełnianie. Niech będzie ta.
— Wejdź.
Drzwi za dziewczyną zamykają się z trzaskiem. Od środka nie można ich otworzyć.
Dowódca szybko wraca do sterowni. Cała załoga jest na pokładzie... Włącza sygnał
wywołania ogólnego:
— Załoga zbierze się w centralnej sterowni. Wszystkie ASP odwołać na statek. Odwo-
łać wyloty transportowców po wyznaczone eksponaty. Przyspieszyć załadunek eksponatów
już dostarczonych. Po jego zakończeniu startujemy awaryjnie.
7
Podłoga była szorstka i wcale nie zimna, gdyż komora przygotowana została do prze-
chowywania eksponatów nieorganicznych w takiej samej temperaturze, w jakiej przebywały
w momencie pobierania. Dwudziesta Siódma podciągnęła kolana pod brodę i objęła je ręka-
mi. Noc dopiero co się zaczęła. Do świtu było jeszcze tak daleko, że nawet najpowolniejszy
ciężarowy transportowiec automatyczny zdążyłby wykonać przez ten czas dwadzieścia kur-
sów do miasta i z powrotem.
Jeszcze nie wszystko stracone. Jeszcze nie wszystko! Jakie to szczęście, że Dowódca
tak się spieszył, że zatrzymał się akurat na tym poziomie. Gdyby poszedł wyżej, wówczas
rzeczywiście byłby koniec. Ale oszukała Dowódcę z taką łatwością, jakby ktoś ją tego przed-
tem nauczył. Prawdziwy cud! To przecież niemożliwe i logicznie niedopuszczalne, żeby sze-
regowy Zbieracz mógł oszukać swojego Dowódcę. Tak, ale zrobiła to nie Logitanka. Podo-
bnie jak wówczas, gdy dopędzali ją czterej żołnierze, Dwudziesta Siódma poczuła się małą
geańską dziewczynką i ta dziewczynka pozwoliła sobie na malutki podstęp i sama wybrała
OLGA ŁARIONOWA WRÓĆ PO SWEGO STORA PRZEKŁAD: TADEUSZ GOSK I ANITA TYSZKOWSKA PAŃSTWOWE WYDAWNICTWO „ISKRY” WARSZAWA 1985
Jedna z niewielu Kobiety uprawiające pisarstwo SF są zjawiskiem tak rzadkim, że ich dokonania litera- ckie niemal zupełnie nie ważą na rozwoju gatunku. Od tej reguły zdarzają się wszakże chwa- lebne wyjątki. Do nich w skali światowej należy ponad wszelką wątpliwość Ursula K. Le Guin, a w Związku Radzieckim trzy panie: Ariadna Gromowa, Walentyna Żurawlowa i naj- wybitniejsza z nich — Olga Łarionowa. Olga Łarionowa mieszka w Leningradzie. W leningradzkich wydawnictwach ukazała się też większość jej utworów, chociaż doskonała debiutancka powieść Łarionowej — Leopard s wierszyny Kilimandżaro — została opublikowana w 1965 roku przez moskiewską oficynę „Znanije” w Almanachu NF. Olga Łarionowa jest autorką kilkudziesięciu opowiadań, nowel i powieści, z których najcelniejsze zebrała w tomach autorskich Ostrów mużestwa („Leninizdat” 1971), Skazka korolej („Leninizdat” 1971) i Znaki zodiaka („Mołodaja Gwardija” 1983). Swoje utwory publikowała w czasopismach (m.in. „Iskatiel”), a także w antologiach fantastyki naukowej.
Wróć po swego Stora Było już po piątej. Astor szedł pustoszejącym korytarzem instytutu i w miarę jak mijał coraz więcej oszklonych drzwi laboratoriów i pracowni, coraz dalej odpływały powszednie myśli, oddalało się to, co czyniło zeń po prostu fizyka. Pozostawało mu jeszcze około dwu- dziestu kroków korytarza, schody wiodące do obszernego westybulu i sosnowa aleja, aby zna- leźć się w domu, położonym o jakieś pięć minut marszu od instytutu i o dwadzieścia minut lotu od Związku Pisarzy. Gdy przekroczy jego próg, wówczas już ostatecznie przestanie być fizykiem. Wtedy będzie wieczór, a wieczorami był nie tylko Astorem Elamitą, lecz także pisarzem cieszącym się światową sławą. Szedł wolno, chociaż właśnie dzisiaj powinien się spieszyć. Wiedział o tym, ale jednak otwierał każde drzwi, czasami wchodził do któregoś z pokojów, rozglądał się dokoła, zerkał na szafy i aparaty. Odpoczywał. To była króciutka przerwa, relaks, bufor mię- dzy tymi dwoma stanami, przez które z nieubłaganą periodycznością przechodził każdego dnia. Bo to były właśnie stany, a nie zawody. Te kilka minut, podczas których pozwalał sobie być nie fizykiem i nie pisarzem, dawały mu poczucie, że jest tylko zmęczonym, oderwanym od wszystkiego człowiekiem. Jednak jak zwykle te skąpe minuty tracił na odnalezienie Riki, bo wiedział, że dziewczyna jeszcze nie poszła do domu. Znalazł ją na parapecie okiennym w małej kalkulatorni. Siedziała z brodą opartą na kolanach jak smutny, nastroszony ptak i było widać, że obecność Astora jest ostatnią kroplą przepełniającą kielich jej malutkich dziewczyńskich nieszczęść. Podszedł do niej i zatrzymał się. Trzeba było coś powiedzieć, a on nawet nie miał poję- cia, dlaczego właściwie jej szukał. Chyba dlatego, że sam jej widok sprawiał mu przyje- mność. Ale teraz, patrząc na nią, szukał w sobie tej przyjemności, radości czy zadowolenia chociażby, które powinno się w nim zrodzić — i najzwyczajniej w świecie niczego nie znaj- dował. Co zresztą mogło go łączyć z tą młodziutką, płową, roztrzepaną praktykantką? Często zastanawiał się nad tym, jaka siła zmusza go do szukania tej smarkuli, męczącego szukania idiotycznych, obcych słów mających usprawiedliwiać te niby przypadkowe spotkania, dlacze- go nie machnie na nią ręką, tylko wciąż szuka, wciąż gada brednie i wciąż patrzy. — Czemu pani nie poszła do domu? — zapytał drewnianym głosem. — Przecież wie pani, że dopływ energii do gmachu został już odcięty. Popatrzyła na niego z wysokości swego parapetu i odpowiedziała nieśmiałym głosi- kiem: — Ja energii nie zużywam. Zabawne, pomyślał Astor. Ciekawe, co ja zrobię z tą sceną wieczorem, kiedy wszystko będzie się dziać już nie w życiu, tylko w mojej powieści, kiedy nie będę już samym sobą, lecz kimś innym, młodszym i przystojniejszym, noszącym nie to kretyńskie imię pasujące raczej do rasowego psa myśliwskiego, ale będę nazywał się Stor, będę mężczyzną o wyglądzie kapi- tana ze staroświeckiej powieści bulwarowej i wszystkich tych cechach, których tak bardzo mi brakuje? Z tą smarkatą już sobie poradziłem: przekształciłem ją w miedzianowłosą Reginę, kobietę piękną i bezduszną, ale co mam zrobić z tym dialogiem? Czy mogę pozwolić, żeby w mojej powieści traktowała mnie z takim brakiem szacunku? — Proszę już iść — powiedział najsurowszym tonem, na jaki tylko potrafił się zdobyć. — Praktykantom nie wolno przebywać po godzinach pracy na terenie instytutu bez dozoru odpowiedzialnych pracowników. — Niech więc pan mnie podogląda — zaproponowała dziewczyna podciągając wyżej kolana i zwalniając w ten sposób kawałek parapetu. — Proszę przy mnie usiąść i podoglądać. No nie, moja droga, pomyślał Astor wciąż stojąc przed nią, to z pewnością zachowam.
Moja Regina na pewno w takiej sytuacji powiedziałaby: proszę mnie podoglądać... Zrobiłaby mi też miejsce na parapecie. Całe nieszczęście polega jednak na tym, że to nie ja, tylko Stor usiądzie obok niej i potem, mój Boże, co będzie potem? Przecież wiem, że sytuacja jest bana- lna do obrzydliwości, na samą myśl o tym palce zwijają mi się do środka, a jednak będę pisał. Literatura, szlag by ją trafił! — Słuchaj, dziecko — zaczął, wiedząc z góry, że będzie mówił akurat nie to, co trzeba powiedzieć. — Wielokrotnie radziłem ci zmienić zawód. Nie trać czasu, to nie ma sensu, bo porządny fizyk i tak z ciebie nie wyrośnie. Masz nieodpowiednie usposobienie. — Wcale nie mam zamiaru zostać porządnym fizykiem. — Smarkula wcale nie wyglą- dała na zmieszaną. — Ja tylko od tego zaczynam, a potem zostanę Prawdziwym Pisarzem. Popatrzył na nią ze zdziwieniem, bo nigdy nie mówił w instytucie o swoim drugim zawodzie. Natychmiast poprawił się w myśli: o swoim drugim stanie. — To jest o wiele trudniejsze niż zostać tylko fizykiem — powiedział wolno. — Można pisać przez całe życie, a jednak nie zostać Prawdziwym Pisarzem. — Ja właśnie zamierzam pisać przez całe życie. — Najpierw jednak trzeba się nauczyć pisać na papierze. Pisanie na papierze jest niezmiernie męczące. Wie się o swoim bohaterze tak wiele, że mimo woli przestaje się rozumieć coś ponadto, przestaje się czuć podtekst, traci się pewność, czy udało się w nim umieścić to, czego nie da się wtłoczyć w drukowane wersy. Dla autora ten podtekst istnieje sam przez się, gdyż wszystko, o czym myślał tworząc powieść lub króciutkie opowiadanie, wciąż w nim żyje, i kiedy czyta napisane przez siebie zdania, tysiące skojarzeń roją mu się w głowie, i chcąc nie chcąc przekształcają się w ów gąszcz zapachów, odczuć i pragnień, który sprawia, że suchy tekst obrasta żywym ciałem. Ale tylko dla samego autora. Jak sprawdzić, czy tak samo odbiera jego dzieło człowiek postronny, czytelnik? Zresztą dla samego autora jego tekst może brzmieć odmiennie w zależności od tego, czy został napisany odręcznie, na maszynie lub też wydrukowany. I zorientuj się tu, człowieku, gdzie ci się udało stworzyć coś przyzwoitego, a gdzie jest zwykły bełkot? Człowiek pisze i pisze, męczy się jak potępieniec i kiedy wreszcie postanawia rzucić wszystko w diabły, bo nareszcie zrozumiał, że nic z jego pisaniny nie będzie — jak grom z jasnego nieba zaskakuje go wiadomość, iż Związek Pisarzy postanowił nadać mu prawo bycia Prawdziwym Pisarzem. Wówczas wyróżniony przestaje pisać na papierze. — Chcę tak samo, jak pan — powtórzyła z uporem Rika. — Chcę być Prawdziwym Pisarzem i tworzyć żywych ludzi. To jeszcze zupełne dziecko, pomyślał Astor. Młodziutkie i głupiutkie. Każdy dzieciak w pewnym wieku marzy o tym, żeby albo polecieć na Uran, albo zostać Prawdziwym Pisa- rzem. Jednak z reguły w okolicach szesnastego roku życia wybijają sobie te mrzonki z głowy. Połowa z nich zabazgruje papier, ale tylko jednostkom dane będzie korzystać z dobrego tworzywa. Jednostkom wybranym spośród wielomiliardowej ludności całej planety. Całej reszcie ta dziecinna pasja przechodzi. Przejdzie i tej dziewczynie, przejdzie sama, więc nie ma sensu niczego jej mówić. Przekonywanie młodej kobiety, że się do czegoś nie nadaje, jest zajęciem niewdzięcznym, a ponadto całkowicie nieskutecznym. — Po to, żeby tworzyć, nie wystarczy chcieć — ze zdumieniem usłyszał własny głos. — Prawo tworzenia „żywych ludzi” nadaje Związek Pisarzy i to nie dożywotnio, gdyż może je w każdej chwili odebrać. A poza tym wśród Prawdziwych Pisarzy jest niezmiernie mało kobiet. Prawdopodobnie dzieje się tak dlatego, że kobiety mogą tworzyć żywych ludzi w inny, znacznie naturalniejszy sposób dany im przez samą przyrodę. Rika zaczerwieniła się tak gwałtownie, że Astor aż się jej przestraszył, ale dziewczyna tylko jeszcze wyżej podciągnęła nogi, poczekała, póki rumieniec, jej zdaniem, nie zniknie, chociaż naprawdę utrzymywał się jeszcze przez dobre dziesięć minut, i znów niemal wykrzy- knęła z wyzywającym uporem:
— A ja chcę i będę, chcę i będę! To będą moi ludzie, tylko moi. Wymyślę ich od począ- tku do końca, każę im oddychać, poruszać się, cierpieć i, co najważniejsze, żyć po ludzku. Rozumie pan, nauczę ich żyć tak, jak sama tego zapragnę! — Rozumiem — odparł Astor. — Ja też o tym marzyłem. Marzyłem o tym, że moi bohaterowie będą naprawdę żyć, naprawdę wydam ich na świat. Wiedziałem z góry, że będę ich nadmiernie kochał, ale podobnie jak i pani zapominałem, że wcześniej lub później będę musiał ich zabić. Od razu pożałował, że tak powiedział. Wcale nie dlatego, że Rika takich rzeczy nie powinna na razie wiedzieć. Po prostu chciał odpocząć i nie myśleć o niczym, zanim nie dojdzie do domu, ale to, co podświadomie drążyło go nawet za dnia, kiedy pozornie myślał tylko o swojej fizyce, wyrwało się na powierzchnię i zatruło nawet te krótkie minuty spokoju. Widocznie musiało się to odbić na jego twarzy, gdyż Rika spuściła nogi z parapetu, zeskoczyła na podłogę i ruszyła w jego stronę z twarzą wykrzywioną w jakimś dziwnym grymasie. — A! — powiedział Astor, machnął ręką i szybko oddalił się korytarzem. Wyszedł z instytutu i ruszył sosnową alejką w stronę domu, gdzie czekał na niego dyktafon połączony bezpośrednio łączem ze studiem Związku Pisarzy. Przez całą drogę zastanawiał się, co ma właściwie zrobić, gdyż jego powieść zbliżyła się do swego naturalnego końca, a ten koniec musiał oznaczać również koniec Stora. Koniec zresztą nie musi równać się tragicznemu rozwiązaniu. Koniec jest również wtedy, gdy bohaterowie „pobrali się, po czym żyli długo i szczęśliwie”. Koniec to punkt, w którym bohater, którego zrodziło się w bólach, wyniańczyło, postawiło na nogi i nauczyło czynić takie cuda, które samemu autorowi nigdy nie będą dostępne, kończy odmierzoną przez swego twórcę drogę. Jest to kulminacja, po której nie można mu już niczego narzucić, po której nic już od autora nie zależy. I dlatego pisarz chodzi i męczy się przed postawieniem tej ostatniej kropki, miota się w poszukiwaniu sposobu jeśli nie unieśmiertelnienia swego bohatera, to przynajmniej uczynie- nia go zwyczajnym śmiertelnikiem. Nie może niczego wymyślić i dlatego mitręży, zwleka do ostatniej chwili, aż wreszcie nadejdzie taki dzień jak dzisiaj, kiedy naprawdę musi skończyć. Bo Prawdziwy Pisarz nie ma prawa odchodzić ze świata, dopóki nie zadecyduje o losach swo- jego bohatera. To była okrutna, lecz sprawiedliwa zasada, gdyż w przeciwnym razie wszyscy staraliby się pozostawiać swe dzieła bez zakończenia, żeby pozwolić stworzonym postaciom na iluzoryczne życie w studio, życie w świecie dekoracji i holograficznych figur zastępują- cych postacie drugoplanowe. Unicestwienie własnego bohatera jest dla twórcy niezmiernie bolesne, dlatego też tytuł i uprawnienia Prawdziwego Pisarza nadaje się tylko ludziom bardzo mężnym. Astor nie uważał się za takiego człowieka, chociaż inni sądzili widać inaczej. Nie mylił się jednak we własnej ocenie, skoro jego pierwsza powieść napisana nie na papierze, lecz w materii stworzonych przezeń żywych ludzi, faktycznie dawno już została skończona, a jemu wciąż brakowało odwagi do postawienia ostatniej kropki. Dzisiaj jednak musiał to zrobić, bo jutro w jego laboratorium będzie przeprowadzony eksperyment, który może zakończyć się dość tragicznie. Astor nie mógł nikomu go zlecić i zamierzał wykonać doświadczenia sam, gdyż tylko on wiedział, jak wysoki jest stopień ryzy- ka. Jutro wszystko mogło się zdarzyć. Skoro tak, to dziś trzeba koniecznie zamknąć sprawę Stora. Astor dotarł do swego domu i obejrzał się. Ogromny gmach instytutu otoczony sosnami wznosił się nad nimi na podobieństwo śnieżnej góry. Rika pewnie znów wdrapała się na parapet i gapiła się w przestrzeń. Lnianowłosa Rika, którą musiał zobaczyć przynajmniej raz dziennie. Skąd dowiedziała się o jego drugim stanie? Skąd ta chęć „tworzenia żywych ludzi”? W studio Pisarze nie mówią o swoich bohaterach jako o żywych istotach. Nazywają ich
„biorobotami scenicznymi” lub „zmaterializowanymi postaciami”. Ale to byli rzeczywiście niemal żywi ludzie, żyjący krótkim, z góry zakreślonym, lecz diabelnie barwnym i godnym pozazdroszczenia życiem. Jak Stor. Astor usiadł, przysunął sobie dyktafon i nagle poczuł... To było dziwne, wręcz niepra- wdopodobne uczucie przelotnej wszechmocy. Pal licho wszystko na świecie! — pomyślał. — Jesteś człowiekiem niegłupim, może nawet utalentowanym. Jesteś w dodatku Prawdziwym Pisarzem! Szukaj więc wyjścia, dokonuj rzeczy niemożliwych, ale ratuj swojego Stora! Masz jeszcze trochę czasu, więc nie trać go na wzdychanie, parapety i miedziane pukle. Najwa- żniejszy jest Stor. Uratuj go!” Włączył dyktafon. — Po wyjściu z instytutu — powiedział — Stor był już pewien, że nigdy więcej nie zobaczy Reginy. Dobrze jej tak, ryżej, pomyślał. Zdematerializuję ją bez najmniejszego żalu. Szybko szedł aleją, ale kiedy skończyła się przed drzwiami jego domu, nagle zawahał się, po czym obszedł dom i znalazł się na lądowisku, gdzie każdego wieczoru, poczynając od piątej po południu, czekał na niego malutki sportowy mobil. Uniósł aparat w powietrze i po dwudziestu minutach był już tam, gdzie za rosnącymi gęsto pniami sosen wznosiła się opali- zująca ściana studia. Ściana otaczała teren o powierzchni dobrych kilkuset kilometrów kwa- dratowych i dlatego jej krzywizna była zupełnie niezauważalna. Sięgała aż pod niebo, gdzie łączyła się z chmurami, co sprawiało, że wyglądała na nie mającą początku ani końca. Tutaj Stor kiedyś po raz pierwszy spotkał się z Reginą i teraz nieświadomie odnalazł to miejsce obok koślawego, oblepionego przez mrówki pnia, usiadł na suchym mchu i zaczął czekać nie wiadomo na co, strącając z pantofli ogromne rude mrówki, które uparcie nie chciały zbaczać z wybranej drogi... Astor zastanawiał się przez chwilę, czy nie należałoby jeszcze czegoś dodać, i wyłączył dyktafon. Odcinek został wysłany do studia i zarejestrowany. Teraz automatyczni asystenci zapewne go już rozszyfrowali i przygotowują stosowne rekwizyty: mobil i całą resztę. Deko- racje pozostały te same — kopia drogi od instytutu aż do domu Astora, lądowisko za domem i zagajnik. Ale to już nie dekoracje halowe tylko plener, tak rzadki w studio. Już czas. Astor wyszedł z domu, wyprowadził mobil z garażu i gwałtownie wystrzelił do góry. Skierował się nie ku głównemu budynkowi studia, lecz ku ścianie akurat w tym miejscu, gdzie za jakiś czas z przeciwległej strony powinien wyjść jego Stor. Astor nie lubił latać na dużych wysokościach. Ożywione szlaki przebiegały daleko od jego trasy i znacznie wyżej, więc spokojnie patrzył w dół przez przezroczyste dno aparatu i próbował wyobrazić sobie, co teraz dzieje się tam, w studio. Wczoraj zostawił Stora w jego laboratorium. Przedtem był jego dialog z Reginą. Bardzo niedobry dialog, potrzebny tylko po to, aby odwlec zakończenie. Fragment zakończył tym, że Stor zirytował się, zaklął pod nosem i wypędził Reginę na jej stanowisko pracy. A więc teraz przed rozpoczęciem nowego epizodu cybernetyczni asystenci wprowadzili do pamięci Stora to, co on rzekomo robił między rozmową z Reginą a wyjściem z instytutu. Może nawet już włączyły się niewidoczne dla Stora urządzenia rejestrujące przebieg akcji i Stor posłusznie obchodził swój dom, jak mu to kazał zrobić Astor, wsiada do mobilu, który wznosi się jak prawdziwy mobil, ale tylko na parę metrów, a następnie rusza projektor wy- świetlający sfilmowane wcześniej kadry i Storowi wydaje się, iż ziemia się oddala, że prze- mykają pod nim miasta i lasy, ciągną się nienaturalnie proste drogi i kanały. A w rzeczy- wistości makieta mobilu przesunie się tylko o kilkadziesiąt metrów w bok, do miejsca, gdzie rosną prawdziwe drzewa pod opalizującą ścianą, cały zaś lot potrwa najwyżej trzydzieści sekund, gdyż nie można zmuszać widza do oglądania przez pół godziny bohatera siedzącego bezczynnie w mobilu. Jednak kiedy Stor wyląduje, to będzie pewien, że jego lot trwał
dwadzieścia minut, czyli dokładnie tyle, ile podyktował Astor. Na pulpicie sterowniczym aparatu zapłonął czerwony sygnał ostrzegawczy. To radar zlokalizował niedaleką już ścianę. Astor zaczął podchodzić do lądowania. Drzewa rosły tak gęsto, że mobil z największym trudem przecisnął się między nimi, rozpychając gęste gałęzie, i zawisnął o jakieś pół metra nad ziemią pokrytą krótkim, suchym mchem. Astor zeskoczył na ziemię. Nigdy przedtem nie podchodził tak blisko do ściany. Teraz była tuż obok, o jakieś cztery metry od niego. Ostatnie drzewa niemal do niej przytykały. Astor zrobił jeszcze dwa kroki, podszedł do samej ściany, odruchowo obejrzał się i znieruchomiał ze zdumienia. Ostatni szereg drzew, ten stojący najbliżej ściany, nie miał dru- giej strony. Oglądane z miejsca, w którym wylądował mobil, wyglądały jak normalne drzewa, żywe i pełne. Jednak spod samej ściany było widać, że to tylko połówki przecięte niewidzia- lną pionową płaszczyzną opalizującą tak samo jak ściana. Astor uderzył kostkami palców w tę płaszczyznę i usłyszał głuchy stuk, jakby połówki drzew były wewnątrz próżne. Postał jeszcze chwilę nad czymś się zastanawiając, aż wreszcie uznał, że muszą to być makiety drzew, ustawione na zewnątrz studia prawdopodobnie po to, żeby prawdziwe rośliny nie przebijały się przez ścianę. Nie było jednak czasu na głębsze zastanawianie się nad tajemniczym zjawiskiem. Tam, za ścianą, Stor już przyleciał na miejsce, gdyż w filmach kręconych w studio czas płynie inaczej niż w życiu zwyczajnych ludzi. Czasami jego bieg jest spowolniony i pół godziny życia bohatera rozpada się na mnóstwo drobnych, a dzięki swej atomizacji jakby nieważnych epizodów. Dwie siły — życzliwa uwaga z zewnątrz i okrutna konieczność od środka — ce- mentują te odłamki w jedną całość i niczym dwie ogromne dłonie podsuwają pod oczy widza minuty wymyślonego życia, których waga spotęgowana jest przez ślimaczy przebieg akcji. Częściej jednak bywa inaczej i lata egzystencji bohatera zamieniają się w godziny, zresztą wcale nie dlatego, że są nieważne i niewarte dokładniejszego opisu. Po prostu pisarz mocą swego talentu musi wtłoczyć całe ogromne życie w krótki okres. Wtedy czas zmateria- lizowanych bohaterów... Masz ci los! — zdumiał się Astor. — Skąd mi się to wzięło? Dotychczas zawsze nazywałem ich żywymi ludźmi i dopiero teraz, kiedy znalazłem się pod tą ścianą, mechani- cznie użyłem utartego terminu. Ale nie, to nie są „zmaterializowani bohaterowie”, lecz żywi ludzie, różniący się od wszystkich pozostałych tylko jednym. Tym mianowicie, że są absolu- tnie podporządkowani autorowi. Chociaż nie, niecałkowicie. Przecież już wielokrotnie zda- rzało się, że autor stworzywszy tę lub inną postać spostrzegł nagle, że bohater wymyka mu się spod kontroli, że dyktowane przez niego słowa i postępki są dla owego bohatera zupełnie nie do przyjęcia. Zdarza się nawet tak, iż autor pod wpływem tworu własnej wyobraźni musi zrezygnować z przemyślanej w najdrobniejszych szczegółach intrygi i budować nową, odpo- wiadającą jego bohaterowi. Naturalnie dzieje się tak tylko w wypadku pisarzy obdarzonych wielką wrażliwością. Są jednak i tacy autorzy, którzy na nic nie bacząc uparcie zmuszają swoich bohaterów do postępowania sprzecznego z ich naturą. Wtedy jest to ich ostatnie dzie- ło, gdyż zostają pozbawieni tytułu Prawdziwych Pisarzy, a co za tym idzie, dostępu do studia kreacyjnego. To, co zamierzał teraz zrobić Astor Elamita. również groziło utratą wszystkich praw Prawdziwego Pisarza. Astor jednak zdecydował się na ten zakazany postępek, gdyż Stor był mu droższy ponad wszystko na świecie. Musiał go uratować, nie myśląc o karze za swój czyn ani nawet o tym, czy samemu Storowi wyjdzie to na dobre. Musiał, po prostu musiał. Przesunął się jeszcze trochę do przodu i zatrzymał się tak blisko ściany, że gdyby zrobił jeszcze pół kroku, jego twarz pogrążyłaby się w galaretowatą substancję, z której ogrodzenie studia zostało zbudowane. Na policzkach czuł delikatne ukłucia, jakby dotykał nimi parzyde- łek ogromnej opalizującej meduzy. W tę mętną galaretę musiał wejść. Znów musiał.
Dlaczego jednak ani razu aż do tej chwili nie zapytał siebie, czy może to zrobić? Dlaczego zakładał, iż jest to rzecz sama przez się zrozumiała? Wiele wiedział na temat studia, wiedział wszystko — albo mu się tylko wydawało, że wie wszystko — o tych, którzy aktem woli Prawdziwych Pisarzy zyskiwali prawo do życia w murach tego studia — jak wielekroć to sobie powtarzał — często o wiele barwniejszego i pożyteczniejszego od egzystencji wielu zwyczajnych ludzi. Co jednak wiedział na temat ściany? Tylko to, że za przejście na jej drugą stronę zapłaci prawem kreowania żywych ludzi. A mówiąc ściślej, również i to nie było abso- lutną wiedzą, lecz tylko umotywowanym domysłem. Dlaczego nie wie, czym jest ściana? I czy odważy się przez nią przejść? Stał bez ruchu i czekał, licząc na to, że gdzieś w głębi duszy znajdzie odpowiedzi na te pytania. Odpowiedzi jednak nie było, a zamiast nich w świadomości Astora wyraźnie zaryso- wała się otchłań niewiedzy, pustki, jaką czujemy po omdleniu. Zaraz potem owa pustka zaczęła się gwałtownie wypełniać świadomością wołającej o pomstę do nieba karygodności tego, co zamierzał uczynić. Nie pozwolił jednak, żeby ten kategoryczny i wciąż potężniejący zakaz sparaliżował mu wolę i ciało, wyciągnął ręce do przodu, jak człowiek poruszający się w gęstej mgle, i wszedł w opalizującą substancję ściany. Przez moment niczego nie widział, ale zaraz potem oślepiająca mgła zniknęła i Astor odniósł wrażenie, iż znalazł się w zdumiewają- cej, krystalicznej pustce. Cieniutka srebrzysta błonka pod nogami i absolutnie nic dookoła. Nie wiedzieć czemu pomyślał, że w podobnych okolicznościach ludzie powinni wpadać w przerażenie, ale on był jedynie zdumiony. Szybko ruszył do przodu, wciąż wyciągając przed siebie ręce, i po paru krokach znów dostał się w warstwę opalizującego dymu, który po chwili też się rozproszył. Astor znalazł się po drugiej stronie. Już po wszystkim, pomyślał. To było całkiem proste. A więc człowiek może przekro- czyć ścianę studia. Wprawdzie za cenę pozbawienia prawa do ukochanej pracy, ale może. A roboty biologiczne? Czy nie prościej byłoby rozkazać Storowi wyjść na zewnątrz, do świata ludzi? To rozwiązanie jakoś wcześniej nie przyszło mu do głowy. Pewnie dlatego, iż rzecz była niewykonalna. Chyba tak! Znowu ta dziwna luka w świadomości. Dlaczego nie wie takiej ważnej rzeczy? Dlaczego nie zna wszystkich możliwości Stora? Myśl o Storze ocuciła go, skłoniła do działania. To nie była pora na jałowe rozważania. Był na terenie studia, na obszarze zakazanym. Teraz zamiast rezonować musi działać szybko i nieuchwytnie. Musi odnaleźć Stora, a wówczas okaże się, czy biorobot może, czy też nie może przekroczyć ściany. Ściany, przez którą on przeszedł bez trudu niczego się jednak nie dowiedziawszy o jej naturze. Astor poszedł naprzód szukając miejsca, które sam dwukrotnie opisywał w swojej po- wieści, ale na razie ani powykręcanego pnia, ani Stora, który powinien na tym pniu siedzieć, nigdzie w pobliżu nie było. Zaniepokoił się. „Zaniepokoił się” to stanowczo zbyt łagodne określenie, gdyż przeraził się tak okropnie, jak to bywa w dzieciństwie, kiedy człowiek błyskawicznie wpada w bez- denną otchłań wypełnioną elastyczną masą ustępującą pod nogami.... Zrozumiał, że to nie jest tamto miejsce. Nie próbował nawet gdzieś biec, szukać, zawołać kogoś na pomoc. Nie było sensu. Obszar studia liczy paręset kilometrów kwadratowych, więc... No dobrze, ale skąd się wzięła pewność, że przekroczy ogrodzenia studia akurat w tym miejscu, gdzie Stor będzie na niego czekał? Skąd? Dziwne, ale jeszcze do niedawna miał tę pewność. Teraz nie zostało z niej nic, dosło- wnie nic — nawet chęci powrotu. Astor zachwiał się i łamiąc gałęzie krzewów ruszył gdzieś w bok. Parł na przełaj przez gąszcz poprzetykany małymi polankami, ślizgał się na zeszłoro- cznym igliwiu i zatrzymał się dopiero wtedy, gdy na zalanym słońcem łysym pagóreczku dostrzegł człowieka. Jakiś starzec siedział z półprzymkniętymi oczami i zdawał się po prostu
wygrzewać stare kości. No i wpadłem, pomyślał beznadziejnie Astor. Wlazłem na zajęty plan zdjęciowy akurat w momencie, kiedy kamery kręcą zbliżenia. Za jakieś piętnaście minut scena trafi do obróbki i cybernetyczny korektor automatycznie podniesie alarm, ponieważ w kadrze znalazła się obca postać. I koniec. Przyjrzał się uważnie starcowi, chcąc sprawdzić, czy ten zdziwił się na jego widok. Starzec jednak bez najmniejszego zdziwienia, a nawet jakby z pewną satysfakcją we wzroku patrzył na zbliżającego się człowieka. Patrzył tak pewnie od samego początku, ale Astor nie zwrócił na to uwagi. Podszedł jeszcze bliżej. — Proszę, niech pan siada — powiedział starzec i nieco się przesunął, chociaż na pniu powalonej sosny miejsca i tak było pod dostatkiem. Astor wolno przerzucił nogę przez pień i usiadł na nim wierzchem, a rude, nagrzane przez słońce płatki kory posypały się w dół ni- czym łuski wielkiej złocistej ryby. To tacy są ci, myślał Astor wpatrując się bezceremonialnie w starca, tacy są ci, których powołujemy do życia wątpliwą siłą naszej wyobraźni. Oglądamy ich potem na stereoekranie jako przestrzenne, niesłychanie prawdziwe postacie, ale nigdy nie obcujemy z ich cielesnymi powłokami. Tak zresztą chyba być powinno, bo autor, spotkawszy się raz ze swoim bohaterem tak, jak ja teraz z tym starcem, już nie zdoła zmuszać go do życia, myślenia, odczuwania. Dla personelu technicznego studia — biokonstruktorów, neuroaplika- torów, operatorów urządzeń łącznościowych — oni zawsze są tylko scenicznymi robotami biologicznymi, zdalnie sterowanymi antropoidami bez sprzężenia zwrotnego. Ale tylko my — może nawet nie wszyscy, tylko nieliczni z nas — wiemy, w jak wielkim stopniu są oni ludźmi. Starzec wciąż patrzył wprost przed siebie, nie obracając się w stronę Astora, a jego malutkie pomarszczone ręce jakoś szczególnie bezsilnie leżały na kolanach. On jest jeszcze starszy, niż się wydaje, pomyślał Astor. A w ogóle tego staruszka już gdzieś widziałem. Cho- ciaż nie, nie mogłem go widzieć, bo przecież to biologiczny robot sceniczny, zmaterializowa- na postać! Ale ta postać może mieć prototyp... Z pewnością go widziałem. Nie w instytucie, bo z tego terenu byłbym go z pewnością zapamiętał. A zatem w Związku Pisarzy. A co się właściwie stanie, jeśli go o to wprost zapytam? Chciał już otworzyć usta, gdy starzec wolno obrócił się ku niemu i powiedział: — No dobrze. Widzę, że ja pierwszy będę musiał się przedstawić. — Poruszył bez- dźwięcznie wargami, znów dziwnie smutnym wzrokiem popatrzył w dal i znieruchomiał, jak- by oczekując, że Astor jednak przerwie mu i mimo wszystko pierwszy się przedstawi. Astor jednak postanowił z tym czekać. — Widzi pan, jestem pisarzem, a o tym zawsze jakoś niezręcznie mi mówić. — Uśmie- chnął się przepraszająco i niespokojnie poruszył małymi rączkami. — Ale jestem Prawdzi- wym Pisarzem, a właściwie należałoby powiedzieć, że byłem Prawdziwym Pisarzem. Taak, pomyślał Astor. Ja przecież też nim byłem. — Stworzyłem wiele książek — kontynuował starzec. — Trzy ostatnie pozwolono mi zmaterializować. Teraz usiłuję dociec, usiłuję zrozumieć, co było dla mnie najważniejsze, najradośniejsze w pracy nad prawdziwą książką. Tą ostatnią. Wymyślenie intrygi? Pojawienie się bohatera? Co jest bliższe sercu, pierwsze pojawienie się go w wyobraźni, czy też pierwsze spotkanie z nim na stereoekranie? Zabawne, pomyślał Astor. To naprawdę zabawne. Przecież on teraz rozmawia ze mną, osobą postronną. A zatem nie jest to monolog odautorski. Te myśli są niezależne od tego, kto stworzył tego starca. Niezależne od jego woli. Nie, to nie jest zabawne. To jest przerażające! — Podobnie nie wiedziałem, który ze zrodzonych przeze mnie bohaterów jest mi naj- bliższy. Do niedawna nie wiedziałem. Dowiedziałem się tego dopiero wtedy, kiedy nadszedł czas rozstania z ostatnim z nich. Wówczas pojąłem, że rozstanie z nim, jego zniknięcie,
równa się nie tylko mojej własnej śmierci, lecz czemuś o wiele straszniejszemu, pustce, w której będzie trwała moja egzystencja. Jesteś obrzydliwym mięczakiem, pomyślał Astor w nieoczekiwanym gniewie. Wykań- czasz człowieka, którego powołałeś do życia i przez to życie przeprowadziłeś. Poruszasz bezradnie swoim słabymi łapkami, a tymczasem jego tam zdematerializują. Nie tam, tylko tutaj, bo przecież to dzieje się tu, w studiu. Jeszcze trochę i to samo stanie się z moim Storem. Obaj jesteśmy .mięczakami, bo ja przecież też nic dla niego nie zrobiłem. — Wpisałem weń samego siebie — ciągnął monotonnym głosem starzec. — Nie takie- go jak ja, nie! Troszeczkę lepszego i... młodszego. Nie potrafiłem uczynić go naprawdę mło- dym, bo o tym nie potrafię już nawet marzyć. Był taki, jakim chciałbym się stać teraz, gdyby taki cud był możliwy: w średnim wieku, nie geniusz, ale jednak światowa sława, nie gwiazda, lecz po prostu człowiek rzetelnie wykonujący swoją pracę. Co jednak najważniejsze, pragną- łem mu przekazać cały ten ból, z jakim tworzy się bohatera i z jakim się go porzuca. Przestaję go rozumieć, machinalnie stwierdził Astor. On sam jest pisarzem i jego boha- ter też jest pisarzem. Ale jeśli jeszcze nie zwariowałem, to nie jest prawdziwy człowiek! Jego samego ktoś wykreował. Obłęd, szufladka w szufladce. — Przepraszam, ale pan się nie przedstawił — powiedział na glos. — Jestem Prawdziwym Pisarzem — odparł smutno starzec. — Już pan to mówił. — Jestem prawdziwym Prawdziwym Pisarzem. Rzeczywiście obłęd. Astor potarł czoło i skrzywił się boleśnie. I w tym momencie zrozumiał. To jest po prostu człowiek! Taki sam człowiek, jak on sam! Człowiek, który po- dobnie jak on przekroczył zakazaną granicę, żeby kogoś uratować. Teraz jest ich dwóch. We dwójkę z pewnością coś wymyślą. We dwójkę coś może im się udać. — Jak się pan nazywa? — niemal krzyknął. — Kastor Elamita — powiedział starzec. Astor wstał. Wolno przełożył nogę przez pień sosny, zerknął na swoje ręce i schował je do kieszeni. Opalizująca substancja ściany jakby wypłynęła spoza drzew i ruszyła w ich stronę. — Taak — powiedział. — Tak. To bardzo zabawny zbieg okoliczności. Starzec nie odzywał się. — Pan nazywa się Kastor Elamita. Tak. Ale w takim razie kim ja jestem? Starzec wciąż milczał. — I skąd się wziąłem? Starzec w milczeniu patrzył na szarawą, niknącą w chmurach ścianę. Za tą ścianą rosły drzewa istniejące tylko w połowie. Nie rosły. Te makiety po prostu stały. Rosnąć może jedy- nie coś żywego. Niepotrzebne były żadne dowody, żadne wyjaśnienia. Wystarczyło po prostu przypomnieć sobie tamte połówki drzew, zrozumieć, że studio znajdowało się tam, za ścianą, a tutaj był świat ludzi. — Chce pan, żebym sam to powiedział? Zgoda. Biorobot, android bez sprzężenia zwrotnego stworzony na obraz i podobieństwo autora. Dokładnie w ten sam sposób, w jaki ja tworzyłem swojego Stora! — wykrzyknął Astor. — Troszkę młodszego i nieco... lepszego. Tak. A poza tym imię. To jest pańskie imię skrócone o jedną literę. To jednak wciąż pozostawało nieprawdopodobne. Zwłaszcza wtedy, kiedy się to wyma- wiało na głos. Myśl, że się jest robotem, przeraża. Ta sama myśl ubrana w głośne słowa staje się zwyczajnym bezsensem i wystarczy tylko mówić, mówić, mówić, aby w dźwięku słów bezsens ich treści stał się do końca oczywisty. — To znaczy, że świat, w którym dotychczas żyłem, jest światem dekoracji, imitowa- nych dźwięków, zmaterializowanych postaci? Światem makiet i filmowych dokrętek? Świa- tem nie istniejących odległości i rzekomych wysokości? Światem wydumanego dzieciństwa i
wymyślonej przez kogoś miłości? Zamilkł. Rika. Jego Rika i dojmująca konieczność zobaczenia jej chociażby raz dzien- nie... — Więc i Rika była nieprawdziwa? — zapytał szeptem. — Tak — powiedział starzec. — Dałem ci to, o czym sam marzyłem: wszystko jedno jaką, byle młodą, zupełnie młodziutką, nieprawdopodobnie smarkatą, od której nie chciałbyś nic poza tym, żeby zobaczyć ją raz dziennie. — Tak. — Głos Astora był spokojny, prawie beznamiętny. — Zobaczyć raz dziennie. A więc i to było pańskie. Mojego nie było nic. Naturalnie. Teraz sobie przypominam. Cudze słowa. Mówiłem do niej cudzymi, pozbawionymi sensu słowami. A co było moje? I czy w ogóle coś takiego było? — Astor — powiedział starzec takim tonem, jakim osoba dorosła zwraca się do niezbyt grzecznego dziecka — jest twoją własnością. Przestałeś być moim, Astorze, gdy tylko stam- tąd wyszedłeś. — Dziękuję — powiedział Astor. — Dziękuję za piętnaście minut stanu zawieszenia, których nie starczy mi nawet na to, żeby stać się samym sobą. Ale po co pan to zrobił? Przecież doskonale pan wie, że zniknięcie biorobota musi zostać wykryte, jeśli uciekinierowi nawet w jakiś sposób uda się przeniknąć do świata ludzi. Zaczną mnie szukać i pewnie znajdą bez większego trudu. Co wtedy? Dematerializacja na miejscu przestępstwa? A może ludzie wymyślili gorszą karę dla robotów, które zyskały swobodę woli? — Proszę cię, Astorze! — powiedział błagalnie starzec. — Przepraszam za zdrożną ciekawość. I tak muszę wracać, bo jutro odbędzie się do- świadczenie, moje ostatnie doświadczenie, które pan wymyślił, ale które ja muszę przeprowa- dzić. Zgadza się? — Tak — przytaknął starzec. — To będzie jutro. Przed zjawieniem się tutaj skończy- łem książkę. — Dziękuję. Postaram się zagrać jak najnaturalniej. — Daj spokój, chłopcze. Nie staraj się być odrobinę lepszy ode mnie. Wystarczy, że jesteś młodszy. — Lepszy... — Astor usłyszał własny śmiech. — Po diabła wyciągał pan mnie na tę stronę? Niechby się stało to, co zgodnie z pańską wolą powinno się wydarzyć jutro, i koniec! Po co jednak mi przedśmiertna świadomość, że jestem tylko kukłą?! Przepraszam, androidem, zdalnie sterowanym biologicznym robotem scenicznym? — Tak — powiedział z westchnieniem starzec. — Chyba nie da się tego uniknąć. Wło- żyłem w ciebie nie tylko własną duszę, ale również wszystko to, czego w mojej opinii brako- wało mi do absolutnej doskonałości. A jednak okazałeś się w rezultacie bardziej miałki, sła- bszy ode mnie. — Przepraszam bardzo — powiedział zwyczajnym tonem Astor — ale spieszy mi się w moje jutro. A poza tym, jeśli pan pozwoli, chciałbym jeszcze trochę pobyć... samym sobą. — Mój chłopcze — starzec ciężko dźwignął się z pnia i stanął obok Astora — zapomi- nasz, że czas... — nie mógł przez chwilę znaleźć słowa — tych, którzy znajdują się za ścianą, płynie o wiele szybciej niż czas ludzki. Jutro Astora Elamity nastąpi za dwadzieścia minut. — Ach tak! — powiedział Astor. — W takim razie rzeczywiście muszę się spieszyć. Powinienem być w instytucie, prawda? — Tak, naturalnie... — Starzec uśmiechnął się ze smutkiem. — To było najprostsze wyjście. — Nie wytrzymają zabezpieczenia? — Tak, mój chłopcze... — A więc anihilacja. Ależ to okropnie banalne! Przecież jest pan fizykiem, o ile się nie mylę?
— Nie miałem czasu na nic innego, Astorze. Wiesz, że Prawdziwy Pisarz nie ma prawa zostawiać nie zakończonej książki, a ja jestem bardzo stary i bardzo chory. Tak chory, że cybernetyczny analizator nie potrafi znaleźć żadnego sposobu na zahamowanie rozwoju dole- gliwości Przyszedłem do ciebie dziś, bo dziś jeszcze miałem na to dość siły. Musiałem zdecy- dować o twoim losie i zrobiłem to. Żegnaj, mój chłopcze. Uniósł swoje malutkie, lekkie ręce i ceremonialnym gestem położył je na ramionach Astora. Stali tak przez dłuższą chwilę, a potem Astor ujął jego dłonie i ostrożnie, jakby bał się sprawić starcowi ból, uścisnął je. — No, to ja już pójdę — powiedział. — Jednak mnie nie zrozumiałeś, mój chłopcze. Ja tam pójdę. — Dokąd? — zapytał zaskoczony Astor. Starzec uśmiechnął się z pobłażaniem i ruszył ku ścianie, opalizującej za drzewami. — Nie — powiedział Astor i zastąpił mu drogę. — Nie! Starzec podszedł na krok i Astor chwycił go za ramiona. — Pozostało już niecałe dwadzieścia minut — zauważył spokojnie starzec. — Jestem nie tylko fizykiem, lecz również jednym z tych, którzy projektowali studio, wznosili jego ścianę i programowali automaty. Dzięki temu potrafiłem na krótko zakłócić działanie aparatu- ry zdjęciowej i kontrolnej i dlatego zdołałeś się stamtąd wydostać, a kiedy zamiast ciebie wrócę ja, nikt tego nie zauważy. Jednak przebieg akcji mojej książki już został podyktowany i nie można go zmienić. Ktoś powinien wrócić i odegrać rolę do końca. — To będę ja — powiedział Astor. — I proszę mnie nie zmuszać do użycia siły. — Tak, uczyniłem cię młodszym i silniejszym od siebie. — Starzec uniósł dumnie gło- wę i popatrzył Astorowi w oczy. — Ale jestem człowiekiem, więc nie możesz stanąć mi na drodze. Strząsnął z siebie ręce Astora i ruszył w kierunku ściany, starając się trzymać jak naj- prościej. Astor patrzył mu w plecy nie odważając się ruszyć z miejsca. Myśli wirowały mu w głowie przekształcając się w bezpostaciową masę, z której wciąż nie mogła się wykrystalizo- wać ta jedna jedyna racja, która dałaby mu prawo powstrzymać starca. Czuł jednak, że ma takie prawo, chociaż wymyka mu się uzasadnienie, i miał nadzieję, że zaraz to uzasadnienie znajdzie. Wtedy jednak starzec, który doszedł już do ostatniego rzędu drzew, odwrócił się i powiedział głośno: — Żegnaj, Astorze Elamita! Astor odnalazł swoją rację. — Proszę zaczekać! — krzyknął i rzucił się ku starcowi. — Nie mogę puścić tam pana zamiast siebie, bo mam jeszcze swojego Stora. Starzec popatrzył na niego ze zdumieniem. — Teraz rozumiem — ciągnął pospiesznie Astor — dlaczego go tutaj nie spotkałem. — Przecież to świat ludzi, a on jest tylko biorobotem. Musi być zatem na terenie studia. Dlatego ja tam muszę pójść, żeby go odnaleźć. To przecież jedyne, co mam. — Mylisz się — powiedział starzec. — Nie masz swojego Stora. On również jest mój, podobnie jak dzieciństwo, które pamiętasz, jak prawa fizyki, którymi się posługujesz, jak przymus widywania Riki. On nie jest twój. — To prawda, że pan to wszystko wymyślił, że zgodnie z pana wolą odgrywałem rolę Prawdziwego Pisarza tworzącego żywych ludzi. Ale to ja cierpiałem, nie pan. Ból jest wła- snością tego, kto traci. — Znasz tylko nikłe echa tego bólu, jaki wycierpiałem myśląc o tobie. — Skoro tak jest, to proszę sobie zabrać wszystko, nawet ten ból tworzenia. Nie ma czasu się targować. Ale te parę minut, jakie pozostały do wybuchu, należą tylko do mnie, bo jeśli ja tam nie pójdę, to co pan zrobi dla Stora? — Nic — odparł spokojnie starzec.
— A ja zrobię! Odnajdę go... — Nie znajdziesz go, bo on po prostu nie istnieje, bo tym się od ciebie różni, że ty jesteś postacią zmaterializowaną, a on nie. Stor żyje tylko na papierze i w twojej wyobraźni. — Więc to tak... — powiedział wolno Astor. — Ostatnia szufladka okazała się pusta. Ale jak żyć w tym świecie, jak żyć w jakimkolwiek świecie, kiedy w środku nie ma się nic? — Mój chłopcze, jeszcze nie upłynęła godzina od chwili, gdy stałeś się prawdziwym człowiekiem, ale wszystko, co w tym czasie przeżyłeś, Jest już twoje własne. I wszystko, co zdarzy się po moim odejściu, też będzie do ciebie należało. Zostawiam ci swoje imię i prawo do korzystania ze studia. Jeszcze nie masz swojego Stora, ale możesz go stworzyć. Astor milczał wstrząśnięty. — Jeśli jednak zapragniesz uratować tego Stora, twojego Stora, to pamiętaj: bioroboty sceniczne nie mogą przekroczyć granicy dzielącej ich od świata ludzi. Korektorzy cybernety- czni sprawdzający cały materiał trafiający do studia po prostu zatrzymają taki rozkaz, a jeśli jakimś dziwnym przypadkiem go przepuszczą, to i tak żaden biorobot go nie wykona. Po prostu są w ten sposób zaprogramowane. — A ja? — Pamiętaj, dokąd szedłeś. Chciałeś dostać się nie do świata ludzi, lecz także do świata wyimaginowanych bohaterów. Miałeś spotkać się nie z twoim twórcą, lecz z własnym tworem. Gdyby ten fragment tekstu sprawdzali ludzie, na pewno od razu rozszyfrowaliby mój podstęp, ale automaty udało mi się wyprowadzić w pole. Zapamiętaj ten jedyny sposób, na który wpadłem tylko dlatego, że niegdyś sam projektowałem i budowałem strefę graniczną. Człowiek nie ma żadnego powodu, aby ją przekraczać, bo i tak robot-obserwator nie pozwoli mu się spotkać z żadnym robotem scenicznym. Zapamiętaj ten sposób! Z zakłóceniem pracy urządzeń kontrolnych poradzisz sobie bez trudu, bo wbudowałem w ciebie całą wiedzę, jaką dysponowałem. Przecież i ty rano bywałeś fizykiem. Astor skinął głową. — I nie spiesz się, niczego nie skracaj, niczego nie dodawaj tylko dlatego, że komuś to się może spodobać. Twórz swojego Stora tylko z miłości i cierpienia. To są jedyne czyste składniki, cała reszta to tylko pozór. Nie przywiązuj się do Stora tylko dlatego, że jest twój. On musi być wart tego, żeby po niego wrócić. A kiedy zrozumiesz, że istotnie jest tego wart, będziesz wiedział, jak go uratować. Jeszcze przez chwilę stali w milczeniu, patrząc po prostu na siebie. Potem starzec zrobił krok do tyłu i zniknął w opalizującej materii ściany. Astor czekał. Ciche szmery przedwieczornego lasu ogarniały go ze wszystkich stron, a on wytężał słuch, żeby dowiedzieć się, co dzieje się po tamtej stronie. Nie usłyszał najmniej- szego dźwięku. Wciąż czekał. W pewnym momencie przypomniał sobie, że przecież po tam- tej stronie las nigdy nie szumiał. Odwrócił się na pięcie i jakby popchnięty przez to wspo- mnienie ruszył przed siebie. Szedł coraz szybciej, wcale się nie oglądając, bo to miejsce i tak zapamiętał na całe życie, na całe swoje ludzkie życie, i wiedział, że odnajdzie je natychmiast, gdy tylko nadejdzie pora powrotu. przełożyła Anita Tyszkowska
Jałowa planeta 1 Tutaj, na ogromnym, nieco rozmigotanym ekranie, miasto Geańczyków wyglądało jeszcze bardziej nędznie i ubogo. Zwłaszcza ta jego część, która leżała na zboczach wzgórza. Tam już nie było smukłych, wielokolumnowych świątyń i placów brukowanych szarawym kamieniem. Tam mieścił się rynek, jedno z najobrzydliwszych miejsc w całym mieście. Kosze i ma- ty, maty i kosze. Całe sterty surowych lub tylko na wpół przyrządzonych artykułów spoży- wczych, leżących w kurzu niemal na gołej ziemi i dotykanych gołymi, brudnymi rękami. Owoce, zielenina i ryby wędrowały do koszyków nabywców, a często i z powrotem na matę handlarza, jeśli któraś ze stron miała zastrzeżenia do jakości towaru lub do jego ceny. Szalona gestykulacja, wyszukane przekleństwa i brud, brud, brud. Dowódca skrzywił się ze wstrętem. Że też ci, którzy wyszli dzisiaj ze statku na zwiad, musieli udać się akurat na ten targ! Tłumy snujących się bez celu Geańczyków wypełniały ekran i trudno było odnaleźć wśród nich tę dwójkę, która tylko zewnętrznie podobna jest do tubylców. Aha, są... Dowódca pochylił się do przodu, wpatrując się uważnie w białą figurkę, niespiesznie przesuwającą się po ekranie. Szła wolniej od pozostałych, wymijana i potrącana przez tłum, a każdy, kto przypadkiem spojrzał w jej twarz, stawał jak wkopany i jeszcze długo się na nią gapił. Dlaczego? Czym ona się różni od geańskich kobiet? Ten, który owego ranka miał ją ubezpieczać i kontrolować, idzie o jakieś piętnaście czy dwadzieścia kroków z tyłu. Jego luźny szary strój, kostur — autentyczny! — w rękach i bujny zarost na twarzy nie zwraca niczyjej uwagi. Dziewczyna czasami rzuca na niego ukradkowe spojrzenie, a on wolno pochyla głowę, jakby wpatrywał się w nierówną, wysypaną żwirem drogę i ten ledwie widoczny gest oznacza, że wszystko idzie jak należy. A jednak dziewczyna czasem wzbudza zainteresowanie przechodniów. Sama tego prawdopodobnie nie zauważa i odważnie wkracza na rynek. Unosi rąbek tuniki i przeskakuje przez koszyk z drobnymi ciemnoczerwonymi owocami. Z przeciwka drepcze chudy staruszek z bródką ufarbowaną na pomarańczowo, który przedtem długo stał pod daszkiem kramu, gdzie wymieniano monety. A teraz pochyla się jakby w ukłonie, odzy- wa się do dziewczyny, proponuje jej jakieś ozdoby. Do kupienia? Nie. Wygląda na to, że te ozdoby chce jej po prostu podarować. Chwyta ją za rękę i łagodnie, ale uparcie ciągnie za sobą, wskazując kryte nosidła. Dziewczyna odmawia gestami, bo widocznie nie jest pewna swojej wymowy. Niepotrzebna obawa, bo przecież w czasie instruktażu cybernetyczny infor- mator wbijał jej do głowy, że w takich publicznych miejscach jak ulice, rynki i porty często można napotkać przyjezdnych mówiących różnymi językami, a nie tylko w tym, którym posługują się mieszkańcy miasta i jego okolic. Teraz powinien wtrącić się ubezpieczający. No tak, udając ślepca wpada na nich tak gwałtownie, że rudobrody Geańczyk zatacza się na gliniany mur i upada. Zrywa się, ale dziewczyna już zdążyła skryć się za załomem muru. Co jednak tego staruszka tak bardzo zainteresowało? Dlaczego spośród wszystkich kobiet mrowiących się na rynku wybrał właśnie ją? Odzież dziewczyny i jej wygląd został wymodelowany przez cybernetycznego informa- tora po długotrwałej analizie powierzchowności, stylu życia i zwyczajów Geańczyków. Dopracowywanie szczegółów odbywało się pod osobistym nadzorem Dowódcy, który nie
wykrył ani jednej pomyłki. Dlaczego więc każdy przechodzień gapi się na nią, a rudobrody nawet usiłował zatrzymać? Dowódca nacisnął klawisz łączności zewnętrznej: — Dwudziesta Siódma, wracaj natychmiast na statek! Jeden z nielicznych przekaźników wykonanych w kształcie niewielkich latających stworzeń i rozmieszczonych w powietrzu niemal nad całym miastem odebrał rozkaz, gwałto- wnie obniżył lot i przemknął nad głową Dwudziestej Siódmej. Dziewczyna zatrzymała się, odwróciła na pięcie i szybko ruszyła w stronę wyjścia z miasta. Po jakimś czasie dotrze do porośniętych krzewami wzgórz, gdzie Geańczycy się nie zapuszczają, i włączy lewiter. Dowódca zamknął oczy postanawiając odpocząć. 2 — Ręce — rozkazał Dowódca. Dziewczyna uniosła dłonie, niezręcznie przyciskając łokcie do ciała, i znieruchomiała z głową odrzuconą do tyłu, jakby nie mogła jej utrzymać pionowo pod ciężarem ogromnego węzła czarnych, polśniewających metalicznym blaskiem włosów. Dowódca chwycił jej dłonie, zbliżył do oczu i uważnie obejrzał ze wszystkich stron. Przypatrzył się wydłużonym paznokciom, ornamentowi naczyń krwionośnych prześwitują- cych przez cienką skórę pokrytą dziwacznymi wzorami przypominającymi drobniutkie pę- knięcia na różowym marmurze. Wszystko było w porządku. A jeśli nawet był błąd, to czy da się go wykryć z odległości kilku kroków? Puścił ręce dziewczyny, które opadły bezwładnie wzdłuż ciała. — Zrób trzy kroki. Dziewczyna jeszcze wyżej uniosła głowę i zrobiła trzy lekkie, posuwiste kroki. — Obróć się profilem. Obróciła się. — Do ściany i z powrotem. Wolno. Wykonała rozkaz. — Teraz trochę szybciej. A potem: — Stój. Idź. Stój. Idź. Wolniej. Szybciej. Naprzód. Do tyłu... Niewłaściwie trzymasz głowę! — krzyknął Dowódca. — Nie — powiedziała dziewczyna. — Nie. — Skąd wiesz? — Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale czuję, że nie o to chodzi. Dowódca westchnął, energicznie wstał z fotela i podszedł do dziewczyny. Ostrożnie, żeby nie uszkodzić autentyków, odpiął brązową agrafę z ramienia dziewczyny i wyjął szpilkę spinającą jej strój w talii. Biała tkanina z niebieskim szlakiem bezszelestnie opadła na podło- gę. Dowódca potrzymał na dłoni brązowe przedmiociki, jakby zamierzał je zważyć, a potem odłożył na biurko. Następnie podniósł z podłogi białe płótno, podszedł do pulpitu obsługi wewnętrznej i wystukał kod rozkazu: Magazyn centralny. Próbki autentycznych tkanin. Niemal natychmiast szczęknęły drzwiczki ściennego transportera poziomego i szara taśma przenośnika wyrzuciła na podstawkę teczkę z równiutkimi kwadratami różnobarwnych tkanin. Dowódca wziął teczkę i jeszcze raz obrzucił dziewczynę uważnym spojrzeniem. Stała o trzy kroki od niego w samych tylko sandałach z głową nadal odrzuconą do tyłu i półprzy- mkniętymi powiekami. Sandały jednak nie mogły jej również demaskować, bo podobnie jak agrafa i szpilka były prawdziwe.
Dowódca opadł na fotel i otworzył teczkę z próbkami. Gdyby miał prawo do zmęczenia, przyznałby się samemu sobie, że jest niezmiernie zmęczony. Niepowodzenia, niepowodzenia, niepowodzenia. Od najpoważniejszych (ani jedna z dowodzonych przez niego wypraw nie przyniosła pozytywnych wyników) do najdrobniej- szych, z zastanawiającym uporem spadających na jego głowę, chociażby takich, jak to, że Dwudziesta Siódma, praktykantka odbywająca pierwszy rejs, została zdemaskowana przez tubylców pozornie bez żadnych ku temu podstaw. Chyba rozsądniej byłoby poradzić Dwudziestej Siódmej przybranie postaci jakiegoś zwierzęcia. Przecież Sto Czterdziesty wybrał dla siebie powłokę sporego czarnego zwierzaka, który tak często towarzyszył Geańczykom zarówno w spacerach po mieście, jak i w dłuż- szych podróżach. Tak, powinien wziąć pod uwagę jej brak doświadczenia i poradzić jej rolę zwierzęcia. Naturalnie ograniczyłoby to obszar i czas obserwacji, ale zbieranie najważniej- szych danych można byłoby zlecić automatycznym szperaczom-przekaźnikom skonstruowa- nym specjalnie do używania na Gei i zbudowanym w kształcie niewielkich latających stwo- rzeń, wydających przenikliwe rytmiczne dźwięki. Czarne i ciemnoszare ASP wisiały, fruwały i latały nad miastem, przedostawały się pod dachy domostw, kryły się w liściach drzew i nieustannie przekazywały na statek wszystko, co działo się w ich sektorze obserwacyjnym. Wszystkie te dane trafiały do pamięci informatora cybernetycznego, po czym były selekcjo- nowane, porównywane i starannie analizowane. Dowódca dotknął przełącznika termicznego łączności pokładowej. — Sto Czterdziesty zamelduje się natychmiast u mnie! — powiedział. Stukając pazurami po twardej powłoce podłogi do głównej sterowni wbiegł czarny kosmaty zwierz, który stanąwszy na tylnych łapach dorównałby wzrostem każdemu Geańczy- kowi. Miarowo machając ogonem i plamiąc śliną błyszczącą podłogę podszedł do Dwudzie- stej Siódmej i nie patrząc na nią znieruchomiał obok. I znów Dowódca zaczął się w nich wpatrywać w ciężkim milczeniu, znów coś w rodza- ju poczucia krzywdy, niejasnego wrażenia, że los go niezasłużenie prześladuje, ścisnęło go za gardło. I już nie Dowódca wyprawy Zbieraczy — wyprawy już szesnastej z rzędu — lecz po prostu Czwarty, po prostu starzejący się Logitańczyk, któremu pozostało niewiele już rejsów, starał się stłumić tę niegodną prawdziwego mężczyzny gorycz i nie mógł. „Zbieracz, który sporządził opis badanej przez siebie planety, może uważać, że spełnił swój obowiązek” — głosiło Prawo. Po opuszczeniu planety wszyscy szeregowi członkowie wyprawy natychmiast o niej zapomną, natomiast Dowódca musi sporządzić raport, w którym określi wstępne korzyści, jakie ta planeta może przynieść Wielkiej Logitanii. Jeśli zrobi to bezbłędnie, jeśli właściwie uargumentuje swoje wnioski, to wówczas będzie mógł spać spokojnie. Jego raport zostanie rozpatrzony przez Najwyższy Komitet Cywilizacji Obcoplanetarnych, który zadecyduje o dalszym postępowaniu. Tak było zawsze, ale nigdy przedtem Dowódca nie czuł się tak żałośnie niekompetent- ny. Wreszcie udało mu się odpędzić od siebie tę myśl i kiedy wreszcie przekonał się, że nadal obchodzą go wyłącznie losy wyprawy, obrócił się w stronę Sto Czterdziestego i Dwu- dziestej Siódmej. Dwie dziwne postacie tkwiły przed nim w bezruchu: naga Geanka z odrzu- coną do tyłu głową i czarny ponury zwierz. Dowódca patrzył na każde z nich oddzielnie, lecz na tworzoną przez nie grupę, i znowu zastanawiał się, dlaczego poczucie gorzkiej krzywdy zrodziło się w nim właśnie teraz. Może dlatego, że ta dwójka ma przed sobą jeszcze wiele, wiele lotów? — Sto Czterdziesty — powiedział, odpędzając od siebie nieproszone myśli. — Jesteś gotów do wyjścia?
Sto Czterdziesty potrząsnął głową, wydał jakiś nieartykułowany dźwięk i nerwowo podwinął jedną z przednich łap. Wybrany przez niego kamuflaż znakomicie służył mu w geańskim mieście, ale na statku utrudniał przyjmowanie pokarmu i właściwie uniemożliwiał porozumiewanie się. Jednak przybieranie obcej postaci zabierało zbyt wiele czasu i sił, aby Zbieracz mógł pozwolić sobie na zrzucenie maski po powrocie na pokład. — Choćby zaraz! — wychrypiał wreszcie. — Jutro będziesz ubezpieczającym. Zwiad wyłącznie w porze nocnej. Użycie lewitera i broni w strefie obserwowanej przez Geańczyków nadal zakazane. Wykonać. Dziewczyna odwróciła się i ruszyła ku wyjściu. Jej drewniane sandały ledwie słyszalnie postukiwały na metalowej podłodze. Dlaczego ona tak lekko chodzi? Krok Geanek jest o wiele cięższy... I w ogóle czymś nieuchwytnym różni się od kroku tubylek, chociaż informa- tor cybernetyczny sporządził jej wizerunek na podstawie kilkuset zdjęć, a Czwarty, Dziewięć- dziesiąty Trzeci i Sto Czterdziesty nie potrafią jej odróżnić od dziewcząt z Gei. Geańczykom wystarczy jeden rzut oka, żeby rozpoznać w niej obcą. Dowódca odwrócił się. Drzwi stuknęły miękko i Czwarty znów został sam na sam ze swoimi myślami, i znów myśli te przeniosły go do ojczyzny, daleko, daleko od Gei, jałowej planety, która niczego nie może dać Wielkiej Logitanii. 3 Ge-a. Dźwięk niczym żółta puszysta kulka zatykająca gardło i dławiąca strachem, że nigdy już oddech nie oderwie się od warg. Gea to rozpacz, kiedy nie można wymówić naj- prostszego z obcych słów; to nocne gwiazdy nieustannie spadające na dół; to przejrzysta mgiełka wiosennych sadów i wiszącego nad nimi rozkwitającego przed brzaskiem nieba; to gardłowy krzyk echa w wąwozie zrodzonego przez stado przestraszonych ptaków umykają- cych na północ — Ge-a... Ge-a... Ten natłok wrażeń i potok dziwacznych słów — zbyt miękkich i podatnych dla twarde- go logitańskiego języka — takich jak paraliżująca r o z p a c z i okropny, doznany niedawno, dopiero dzisiaj wieczorem, s t r a c h. Strach zrodził się dzisiaj, dzisiaj zabrzmiał jego pierwszy krzyk, kiedy miarowy tupot czterech biegnących żołnierzy narastał z wolna za plecami; strach przyszedł z zewnątrz, zro- dził się daleko i wszędzie jednocześnie, jak gdyby na linii horyzontu. Błyskawicznie zamknął się nad głową jak kopuła ochronnego poła siłowego. To pole jednak nie dawało poczucia bez- pieczeństwa, lecz na odwrót — mroziło myśli, zatrzymywało bieg krwi, skłaniało do robienia czegoś niepojętego, w najwyższym stopniu nielogicznego: kazało krzyczeć, upaść na ziemię... Zamiast tego jednak z pamięci wypłynęło samo słowo, które obca pustka za jednym zama- chem unicestwiła, i paraliżujące uczucie bezradności i chaos myśli, pozostawiając tylko niezmierne zdumienie, że to ona, Dwudziesta Siódma, istota rządząca się surowymi prawami wewnętrznego świata Logitańczyków, pozwoliła sobie na nieoczekiwanie zejść do poziomu Geańczyków, tych półzwierząt powodujących się nie rozumem, lecz zoologicznymi insty- nktami. Strach — powtarzała w duchu — zwierzęcy strach dyktowany przez instynkt samoza- chowawczy; strach przed tym tupotem, przed brzękiem metalu, przed świszczącymi oddecha- mi dławiących się wilgotnym nocnym powietrzem Geańczyków — oto co pędziło ją teraz krętą, przecinaną cieniami drogą. Strach pędził ją i nie była podczas tej ucieczki ani Zbiera- czką, ani po prostu Logitanką, tylko malutką przestraszoną dziewczynką z Gei. Zatrzymała się natychmiast, gdy tylko to sobie uświadomiła. Ścigająca ją czwórka nie mogła powstrzymać swego biegu równie gwałtownie, jak to zrobiła ona. Żołnierze przebiegli jeszcze kilka kroków i ślizgając się na gliniastym zboczu
wreszcie się zatrzymali. Dzieliło ich od Dwudziestej Siódmej zaledwie parę kroków, ale wciąż stali dysząc ciężko po szalonym pościgu, chciwie łowili powietrze szeroko otwartymi ustami i żaden z nich, nie wiedzieć czemu, nie kwapił się zrobić tych paru kroków. Dwudziesta Siódma stała nieruchomo zwrócona ku swym prześladowcom. W jej bezru- chu było coś nieludzkiego, gdyż stać godzinami w czasami okropnie niewygodnej dla ludzi pozie potrafili jedynie Logitańczycy. Dwudziesta Siódma była jednak zbyt młoda, żeby zauważyć swój błąd i dlatego spokojnie patrzyła na żołnierzy nie mogąc pojąć, co kazało im pędzić za nią, a teraz każe nieśmiało przestępować z nogi na nogę, kiedy mogą dopaść jej w paru susach. Dziewczyna patrzyła na żołnierzy i zupełnie się już ich nie bała. Trochę nawet żałowała tego, że strach się skończył, że opuściło ją podniecające uczucie, które chyba już nigdy się nie powtórzy. Czy powinna o tym zameldować Dowódcy? To należy do obowiązków Zbieracza. Melduje się jednak o uczuciach, jakich doznają Logitańczycy, ona zaś teraz nie była Logi- tanką. Co jednak począć z tymi żołnierzami? Stoją. Dyszą. Normalnie Geańczycy oddychając unoszą górną część torsu i lekko uchylają usta, ale tym oddycha całe ciało, powietrze ze świstem wychodzi z gardła, po czym pierś błyskawicznie pęcznieje, następnie ciało bezsilnie opada, jakby mięśnie ześlizgiwały się ze szkieletu. Ale to przecież są żołnierze, to są Geańczycy umyślnie ćwiczeni do walki i wytrzymali jak juczne zwierzęta. Może źle zrobiła biegnąc tak szybko? Z irytacją wspomniała o ubezpieczającym. Sto Czterdziesty, duży czarny zwierz. Roz- minęła się z nim po wyjściu z gospody. Nie mógł towarzyszyć jej w środku, więc został na le- dwie oświetlonej ulicy. Wtedy jednak akurat czterej żołnierze urządzili bijatykę, w powietrzu zaczęły latać odłamki białego kamienia i bryły ziemi, a potem ci czterej zobaczyli dziewczynę i pobiegli za nią, zmuszając do ucieczki ciemnymi zaułkami i potem w stronę morza, ale Sto Czterdziestego przy niej nie było. I oto ci czterej stoją przed nią, chociaż nie można pojąć, dlaczego przed chwilą pędzili za nią, a teraz nawet nie usiłują się do niej zbliżyć. Może powinna się do nich odezwać, a może odwrócić się i znów zacząć uciekać, bo przecież tak stać i patrzeć bez końca było jakoś głupio. A może z braku lepszego wyjścia włączyć lewiter i unieść się w powietrze? I nagle zobaczyła, jak zmienia się wyraz ich twarzy. Najpierw pojawiło się na nich coś na kształt oczekiwania, że niby złapiemy oddech, nabierzemy sił i wtedy... Ale potem poja- wiło się zmieszanie, zdumienie i wreszcie strach. Ten sam strach, który dopiero co czuła. Czego ci żołnierze się bali? Stojącej na widocznym miejscu dziewczyny z twarzą Geanki, dziewczyny nieruchomej i jasno oświetlonej światłem księżyca? Wówczas z daleka dobiegi stukot pazurów po kamienistej ścieżce. Geańczycy natura- lnie niczego jeszcze nie słyszeli i nie mogli widzieć, gdyby nawet odwrócili się w tamtą stronę, ale Dwudziesta Siódma natychmiast zrozumiała, że to ubezpieczający, że wreszcie ta głupia niezrozumiała przygoda dobiegnie końca. Geańczycy odwrócili się jak na komendę, ale było już za późno, gdyż zwierzę przeleciało nad nimi jednym długim susem, opadło koło nóg dziewczyny i błyskawicznie znieruchomiało na kształt posągu wykutego z błyszczącego kamienia. Dziewczyna nadal nie zmieniała pozy. Przez jakiś czas Geańczycy jeszcze stali, potem któryś z nich wrzasnął i wszyscy czterej zwalili się w drgawkach na ziemię. Logitanie słyszeli stukot ich zębów, rozróżniali powtarza- ne zduszonym szeptem nigdy przedtem nie słyszane i dlatego niezrozumiałe słowo „Hekate, Hekate!” Potem dygot i szczękanie zębów ustało. Geańczycy nie podnosząc głów odczołgi- wali się w kierunku najbliższych zarośli. Ciemna chmura zakryła księżyc i w ciemności rozległ się gromki tupot. To niedawni prześladowcy salwowali się ucieczką. Księżyc wyłonił się jakby niechętnie zza chmury i wówczas dwójka pozostałych na niewysokim wzgórzu Logitańczyków poruszyła się. Dzie-
wczyna opuściła głowę i popatrzyła na psa wzrokiem mówiącym, że na szczęście nic się nie stało, że instrukcja nie została pogwałcona, więc można spokojnie wracać na statek i złożyć raport Dowódcy. Zwierzę również poruszyło głową i otrząsnęło się ze wstrętem, wskutek czego jego sierść zjeżyła się i przestała błyszczeć. No tak, mówiła jego poza, wszystko dobrze się skończyło, ale narobiliśmy mnóstwo głupstw, o których trzeba będzie Dowódcy zameldo- wać. Dziewczyna zawahała się i ruszyła wolnym krokiem w dół. Postanowiła, że zamelduje Czwartemu o wszystkim, co się wydarzyło, ale o tym, co czuła, kiedy za jej plecami brzęczały miedziane pancerze żołnierzy, nie powie ani słowa. To uczucie nie zostanie głośno nazwane i dlatego na zawsze pozostanie tylko jej własnością. Nie podzieli się nim z innymi Logitańczy- kami, którzy i tak niczego nie zrozumieją, nie odda im tej cząstki cudownego świata Gei. Wróciła na statek i złożyła szczegółowy raport z tego, co widział i co mógł zrozumieć jej ubezpieczający. Strach jednak zostawiła dla siebie. Dowódca słuchał jej z opuszczoną głową. Jakże zmęczyła go ta nieprzewidywalna, szalona Gea. Żeby tak można było ogłosić alarm i zarządzić awaryjny start, porzucić na tej przeklętej Gei całą aparaturę, przebić się przez to idiotyczne błękitne niebo i znaleźć się w końcu u sie- bie, w czarnym przestworze międzygwiezdnej pustki. U siebie. U siebie! Dobrze powiedzia- ne, chociaż nieco przedwcześnie. W śnieżnobiałych Panteonach Wielkiej Logitanii znajduje się mnóstwo jednakowych grobów, ale są to wszystko groby zwyczajnych Logitańczyków. Zbieraczy, tej najwyższej kasty poddanych Wielkiej Logitanii, wśród nich nie ma. Jeśli nawet Zbieracz przypadkiem umrze na swojej planecie, jego ciało i tak zostanie umieszczone w hermetycznie zamkniętym, lśniącym pojemniku i wystrzelone w przestrzeń z dala od utartych szlaków logitańskich sta- tków. Oto skąd się wzięło Czwartemu niegdyś sarkastyczne, potem gorzkie, a teraz bezna- miętne określenie „U siebie”. Jednak „do siebie” jeszcze mu iść nie wolno. Istnieje Prawo, istnieją regulaminy określające dokładnie czas przebywania na danej planecie. Gea jest wprawdzie planetą jałową i bezużyteczną, ale nawet w takim wypadku należy przeprowadzić szereg badań, wykorzystać postój do szkolenia młodych Zbieraczy, załadować eksponaty potwierdzające bezużyteczność planety i dopiero wówczas odlecieć, uprzednio zniszczywszy wszelkie ślady swojego pobytu. Szkolenie młodych Zbieraczy... Prawo i regulaminy. Regulaminy i Prawo. Jutro ostatnia próba zwiadu w mieście. Ubezpieczać będzie Dziewięćdziesiąty Trzeci. 4 Dowódca wzywał do siebie tylko Dwudziestą Siódmą i Sto Czterdziesty skwapliwie pozostał na zewnątrz. Wciąż mu się wydawało, że swoimi pazurzastymi łapami i posklejaną sierścią bruka niepokalaną biel wnętrza statku. Sto Czterdziesty z nienawiścią potrząsnął głową, jakby odpędzał dokuczliwego owada, a owady przez cały dzień okropnie mu dokuczały. Teraz była noc, insekty gdzieś się pocho- wały, ale myśli, natrętne i monotonne, wciąż nie dawały spokoju. Wszyscy robią nie to, co należy. Dziewczynka nigdy nie zostanie prawdziwym Zbiera- czem, gdyż zbyt uważnie wpatruje się w ten paskudny, powikłany świat, zbyt chętnie zapu- szcza się w labirynt cuchnących zaułków tej brudnej osady. Nie ma w niej i nigdy nie będzie świętej nienawiści do wszystkiego, co nie jest Wielką Logitanią i świętej zachłanności, pragnienia zdobycia wszystkiego, co może być dla niej pożyteczne. A stary? Sam Dowódca? Czy oni wszyscy razem wzięci mogą dorównać mu w tym ślepym, bezgranicznym oddaniu
dla dalekiej ojczyzny, które przepełniało go w nie kończących się włóczęgach? Sto Czterdziesty uniósł wydłużony pysk i wydał przeciągły, rozpaczliwy dźwięk. Dźwięk ten, który niczego nie oznaczał w języku Geańczyków ani w języku Logitańczyków zrodził się sam w jego piersi. Ten dźwięk płynął od serca, tylko nie wiadomo, czy było to jego własne serce, czy też należące do tego czarnego zagubionego w świecie zwierzęcia, którego postać przybrał. Wiele podobnych do siebie zwierząt spotykał na uliczkach i placykach miasta. Różniły się od siebie ubarwieniem i wielkością, głosem i sposobem zachowania. Jednak po jakimś czasie Sto Czterdziesty zrozumiał, że jest pewien zasadniczy wyróżnik dzielący te zwierzęta na dwa zupełnie odrębne obozy: jedne były bezdomne, inne należały do jakiegoś Geańczyka. I teraz, patrząc na połyskliwy kadłub statku, Sto Czterdziesty wyraźnie odczuł, jak dale- ko jest jego właściciel, ogromny i głosem nie znającym sprzeciwu wzywający go do siebie. Gigantyczny statek wydał mu się zaledwie niewielką okruszyną, znikomym składnikiem tego odległego właściciela, i przepełniony nieoczekiwanym współczuciem dla siebie, poczuciem krzywdy, że tak mało dano mu szczęścia, którego pragnął najbardziej — rozkoszy usłużenia — znowu zawył i poczołgał się na brzuchu w stronę statku. 5 Następnego dnia rano Dziewięćdziesiąty Trzeci obudził się w świetnym humorze, gdyż czekała go ostatnia wyprawa ze statku na powierzchnię tej sympatycznej, beztroskiej planety. Dziewięćdziesiąty Trzeci był stary i mądry. Do penetracji Gei wybrał sobie swój ulu- biony kamuflaż. Zawsze przybierał postać sędziwego tubylca, jeśli naturalnie na planecie, na której lądował statek, w ogóle byli jacyś tubylcy i ich postacie nadawały się do skopiowania. Doskonale wiedział, że jest uważany za jednego z najlepszych Zbieraczy na całej Logitanii i śmiał się z tego w kułak. Zresztą po cichu wyśmiewał się absolutnie ze wszystkiego, a zwła- szcza ze swoich towarzyszy podróży. Śmieszył go Dowódca z jego wiecznym czepianiem się innych i samego siebie i marzeniem, aby stać się idealnym Zbieraczem, co pragnął osiągnąć trzymając się niewolniczo każdego paragrafu Prawa; śmieszył go Sto Czterdziesty z jego fanatycznym oddaniem dla Wielkiej Logitanii — mitycznej ojczyzny, którą dane jest oglądać tylko nielicznym i to w charakterze nagrody za szczególne zasługi; dobrotliwy śmiech wzbu- dzała w nim również ta smarkata Dwudziesta Siódma z jej zachwytami nad pierwszą zoba- czoną w życiu planetą. Potem będzie druga, piąta, ósma planeta, zachwyty ustąpią miejsca otępieniu, a może nawet nienawiści, zupełnie jak u Sto Czterdziestego. To będzie wyolbrzy- mione uczucie własnej tymczasowości, przypadkowości i zbędności, poczucie nieustannie się nasilające... Planety i przeloty, przeloty i planety, i żałosne okruchy wiedzy, które zabiorą ukradkiem nie dając niczego w zamian, ukradną ku chwale Wielkiej Logitanii. Biedny dzieciak, myślał, posuwając się za nią drobnymi kroczkami po kamienistej ścieżce wśród glinianych murów, bo przecież tej cuchnącej pomyjami dróżki nie można było nazwać ulicą. Biedna smarkula wpada w zachwyt na widok kolumnad zdumiewająco propor- cjonalnych świątyń i nienagannej symetrii białawych, jakby pokrytych nalotem napylonego metalu wąziutkich liści drzew czy ciemnoniebieskich owoców ułożonych w doskonałe geo- metryczne grona. Ileż jest tych biednych maleństw, które do końca życia nie mogą pojąć, że wyjście jest tylko jedno: kłamać i zdradzać. Kłamać swoim towarzyszom i zdradzać własną pracę. Tylko sam Dziewięćdziesiąty Trzeci wiedział, jak dalece i jak dawno przestał być Zbie- raczem. Przybywając na nową planetę dzięki swemu bogatemu doświadczeniu i wrodzonej intuicji momentalnie stapiał się z życiem jej mieszkańców i bezbłędnie określał, na czym polega nieskomplikowane szczęście zwykłego tubylca. Nie szukał wyszukanych rozkoszy,
tylko konsekwentnie kosztował wszystkich prymitywnych, powszednich radości dostępnych istocie, której postać przybrał. Na przykład na trzeciej planecie Remazangi łowił zakazane błękitne pająki i mrużąc śle- pia rozduszał je sobie na brzuchu, dzięki czemu wydawały niezrównany aromat pogrążający go na trzy małe remazangańskie cykle w stan błogiej prostracji; na jedynej planecie słońca Nii-Naa rozgrabionej ze szczętem przez nieubłagalnie mnożących się mieszkańców, półdzi- kich istot rodzących się po osiem lub dziesięć sztuk naraz, przepełzał z jaskini do jaskini zostawiając za sobą ślad własnej kleistej śliny i szukając żółtookich noworodków, a kiedy je znalazł — chwytał z triumfalnym okrzykiem zwołującym na ucztę całe plemię; na Zielonej Górze, skąd uciekli, pozostawiając na miejscu co najmniej połowę załogi zdołał przekroczyć cztery z sześciu Nieprzekraczalnych Zakazów i nawet odbyć stosunek z białą ptakomyszą Szelą, co było taką niewyobrażalną zbrodnią, iż żadnemu z kodyfikatorów nawet nie przyszło do głowy zabronić jej w Prawie. Wprawdzie wykraczało to już poza ramy zwykłych przyjemności dostępnych szerego- wemu tubylcowi, ale Dziewięćdziesiąty Trzeci raz pozwolił sobie na odstępstwo od własnych zasad, jako że znalazł się na wyjątkowo dzikiej planecie. Po powrocie na statek był już znowu Logitańczykiem, a Logitańczycy w ogóle nie uznawali wyjątków. To nie leżało w ich naturze. Precyzyjne przepisy towarzyszyły życiu Logitańczyka od samej kolebki, od kolebki też wbijano im do głów, że wszelkie wyjątki jedynie szkodzą rozumowi, rozbudzając szkodliwą wyobraźnię. Dziewięćdziesiąty Trzeci niczego się nie bał. Wraz z obcą postacią otrzymywał również obce instynkty, którym poddawał się bez wahania i nawet z pewną demonstracyjną ochotą. Wiedział, że każdy jego ruch jest rejestrowany przez niezliczone ASP porozrzucane nad całym rejonem działania Zbieraczy i nawet nie usiłował niczego ukrywać. Konsekwentnie przechodził przez wszystkie stadia rozkoszy, a przyrządy skrupulatnie rejestrowały wszystkie stadia jego zbydlęcenia. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że gdyby zachował się tak po raz pierwszy, zdębiały ze zdumienia i wstrętu Dowódca natychmiast wykreśliłby go z listy Zbieraczy i po prostu fizycznie zlikwidował, ale cały sekret Dziewięćdziesiątego Trzeciego polegał na tym, że stopniowo przyuczał Dowódcę do traktowania każdej jego przygody jako aktu poświęcenia się dla dobra Wielkiej Logitanii. Zmęczony i pełen demonstracyjnego obrzydzenia do siebie samego stawał przed Dowódcą i nie ukrywając żadnego szczegółu, któ- ry mogły zaobserwować ASP, niesłychanie plastycznie opisywał wewnętrzny świat tubylca, który niezmiennie w porównaniu z mieszkańcem Wielkiej Logitanii okazywał się tępym, chu- tliwym zwierzęciem zdemoralizowanym przez posiadanie układu współczulnego. Z nieubła- ganą szczerością, skandując każde słowo, wspominał fragmenty swoich przeżyć, które były najbardziej wstydliwe zarówno z punktu widzenia tubylca, jak i w mniemaniu Logitanina. Nakreślony w ten sposób wizerunek tubylca musiał sprawiać wrażenie wiarygodnego. Dziewięćdziesiąty Trzeci zdobył w ten sposób niezachwianą reputację najlepszego specjalisty od psychologii istot rozumnych na innych planetach. Trzeba dodać, że podtrzy- mywanie tej reputacji przychodziło mu bez zbytniego trudu. Choćby i teraz: szerokim, miarowym krokiem szedł za Dwudziestą Siódmą, przy czym ostre kolana tak wyraźnie rysowały się pod starym chitonem, iż zdawać się mogło, że zaraz go przebiją; kozia bródka rytmicznie podskakiwała do góry. Uliczka, którą się wspinali, bie- gła stokiem stromego wzgórza, więc odłamki szarawego kamienia staczały się spod jego nóg. Z poprzecznych zaułków zbiegających w niziny ciągnęło chłodem zmieszanym z zapachem świeżo złowionych ryb i wielkich pasiastych owoców rosnących wprost na ziemi. Promienie wznoszącej się nisko nad horyzontem gwiazdy dziennej, którą tu nazywano Heliosem, prawie nie grzały, ale zabarwiały brudne gliniane ogrodzenia na delikatny złocisto- różowy kolor. Starzec mlasnął i ruszył w stronę knajpy. Tę mroczną szopę otwierano o wschodzie Heliosa, a najprawdopodobniej w ogóle nie
zamykano. Z prymitywnych drewnianych stołów chyba nigdy nie sprzątano, a zasypiające na stojąco dziewki wracające z dolnych ulic przed powrotem do swych nor macały rękami po stołach w poszukiwaniu nie dojedzonych resztek. Starzec wybrał sobie miejsce przy samych drzwiach, żeby mógł widzieć zarówno ude- ptany placyk przed gospodą, jak i wąskie uliczki zbiegające ku morzu. Do tej pory towarzy- szył Dwudziestej Siódmej w odległości paru kroków, a teraz uznał, że dziewczyna powinna nauczyć się wreszcie działać samodzielnie. Nie rzuci jej zresztą zupełnie na pastwę losu, będzie w pobliżu gotowy w każdej chwili pospieszyć z pomocą, bo Geańczycy dosłownie rzucają się na nią, co niezmiennie wprawia w osłupienie Dowódcę, tego... — starzec pieczo- łowicie wybrał najtrafniejsze słowo z języka Geańczyków — tego kretyna. Dziewięćdziesiąty Trzeci przez chwilę obserwował, jak dziewczyna przytrzymując ręką skraj szaty wspinała się po zboczu wzgórza, a potem wyjął z płóciennej torby zwyczajną gli- nianą czarkę i postawił ją przed sobą. Później postukał kostkami palców po stole i wyciągnął szyję wyglądając przez drzwi. Dwudziestą Siódmą jeszcze było widać, ale było też widać, jak krępy niewolnik, skracający sobie drogę ku morzu, skąd dobiegał głos rybackiego dzwonu zwołującego pierwszych kupców, łypał na nią chciwym okiem, jak to będą robić wszyscy Geańczycy, których spotka na swej drodze. Dziewięćdziesiąty Trzeci chwycił w garść swoją rzadką bródkę i zmrużył oczy. On wiedział, dlaczego tak się dzieje. Wiedział, bo jego samego do niej ciągnęło. To był zew instynktu nie znanego żadnemu Logitańczykowi. Wszystko szło tak, jak powinno było iść, więc starzec ponownie zastukał w stół. Gospodyni pojawiła się w drzwiach, zasłaniając sobą światło — okien w gospodzie nie było, a lampy zostały już pogaszone. Starzec otworzył zaciśniętą dłoń i pokazał blaszkę dro- bnej monety przyklejoną do pomarszczonej skóry. Kobieta pochyliła się do przodu i schwy- ciła monetę nie mając najmniejszej wątpliwości, że ten żebrak musiał ją gdzieś ukraść. Nie bacząc na to natychmiast postawiła przed nim miskę wczorajszej ryby i nalała do czary łyk jasnego wina zalatującego zgniłą trawą. Starzec wypił i znów chwycił się za bródkę — wino było paskudne. Jeszcze raz niecierpliwie zabębnił w mokre deski stołu i znów moneta — tym razem już większa i cięższa — zniknęła w fałdach brudnej odzieży gospodyni. Znów wino. Znów moneta. I znowu wino. Monety rzeczywiście zostały ukradzione poprzedniej nocy (podrabianie ich zajęłoby zbyt wiele cennego czasu), co w oczach Dowódcy stanowiło akt niezwykłej odwagi i poświę- cenia w imię czystości eksperymentu i dla sławy Wielkiej Logitanii, dla starca zaś było wie- lkim powodem do uciechy, a nawet więcej — jedynym szczęściem dostępnym dla ubogiego Geańczyka, który zdobył mnóstwo pieniędzy bez żadnego nakładu pracy. Dzisiaj te pieniądze wydaje. I to również jest szczęście. Wolno sączył kolejne czary wina i stopniowo się upijał. Jego przestrzeń życiowa zwija- ła się wokół miski ze smażoną rybą, zamykając starca z kolczykiem w uchu w głucho dudnią- cym kokonie oszołomienia. Jego głowa opadała coraz niżej i niżej, i kiedy Dwudziesta Sió- dma, błyskawicznie, jakby uchodząc przed niewidzialną pogonią, przebiegła obok gospody wracając na siatek — nawet tego nie zauważył. 6 Dwudziesta Siódma obróciła się na dźwięk otwieranych drzwi i znieruchomiała ze zdziwienia. W progu jej kabiny stał Dowódca. — Kiedy wróciłaś? Dwudziesta Siódma nie odpowiedziała, a Dowódca zachmurzył się, bo zrozumiał, że zadał niepotrzebne pytanie. Naturalnie wiedział lepiej niż ktokolwiek inny, kiedy opuściła
statek i kiedy nań wróciła, ale nie to było najważniejsze. Dwudziesta Siódma zmieniła wygląd. Miała na sobie dokładnie taką samą tunikę jak rano i takie same sandały, ale teraz to wszystko było oślepiająco białe. Nie tylko strój. Że też tego od razu nie zauważył! Zupełnie białe usta, skóra, włosy. Nienaturalna, martwa biel, nie matowa, lecz skrząca się i krucha, jak- by Dwudziesta Siódma została wykuta z bryły lodu. Na martwej masce twarzy tylko czarne źrenice oczu zwężały się i rozszerzały — żyły. — Dlaczego zmieniłaś kamuflaż? Dowódca jeszcze raz spojrzał na Dwudziestą Siódmą i zrozumiał, że ona po prostu nie ma zamiaru odpowiadać. — Wczoraj wieczorem uciekałaś przed czterema Geańczykami i nie potrafiłaś powie- dzieć, dlaczego to zrobiłaś. Dziś rano wróciłaś w ogóle nie wykonawszy zadania i również nie możesz powiedzieć dlaczego. Po powrocie sporządziłaś sobie tę powłokę, chociaż mogłaś się zadowolić mundurem polowym — wskazał gestem swoją odzież. — Dlaczego? Dziewczyna nawet nie drgnęła. Nawet jej źrenice przestały żyć. Dowódca zrobił zwrot i kilkakrotnie obszedł dokoła malutką kabinę, dotykając ramieniem ściany. Rytmiczne ruchy powinny pomagać w myśleniu, a miał do rozwiązania poważny problem. Co powinien teraz zrobić z tą Dwudziestą Siódmą? Spróbował sobie przypomnieć stosowny fragment regulami- nu. Planeta, która nie może niczego dać Wielkiej Logitanii, winna być wykorzystana jako teren dla młodych Zbieraczy. Niczego więcej nie mógł sobie przypomnieć, pomyślał jednak, że do skutecznego treningu potrzebna jest maksymalna aktywność całego organizmu, Dwu- dziesta Siódma zaś znajduje się w stanie dziwnego szoku. A zatem należy ją z tego szoku wyprowadzić. — Ta Gea — powiedział — na którą patrzysz z większą uwagą i zainteresowaniem, niż nakazuje ci obowiązek Zbieracza, ta Gea jest dla Wielkiej Logitanii zupełnie bezużyteczna. Dziewczyna gwałtownym ruchem uniosła głowę i popatrzyła prosto w oczy Dowódcy. Jej spojrzenie zdawało się przenikać przez niego na wylot i to wrażenie było tak silne, że z największym trudem opanował chęć obejrzenia się za siebie. Zmieszał się. Ani pełna godności dwulicowość Dziewięćdziesiątego Trzeciego, ani wszechogarniają- ca, potęgująca się z każdym dniem nienawiść Sto Czterdziestego nigdy nie potrafiły wytrącić go z równowagi, pozbawić pewności siebie. A teraz pod ostrzałem tych oczu, a właściwie samych źrenic, które znów ożyły, zająknął się i po raz pierwszy zwątpił w siebie To, co zamierzał powiedzieć, dalej było mądre, logiczne i niezbędne, ale kłamliwe. Dowódca odwrócił się. Brednie! Wszystko starannie przeanalizował, jego myśli są precyzyjne, a nawet nie pozbawione pewnej elegancji. Wszystko jest prawidłowe. Powinien mówić, powinien wytrzebić Geę z duszy tej upartej dziewczyny, dopóki jeszcze logitański statek nie opuścił planety. W przeciwnym razie Dwudziesta Siódma zabierze Geę ze sobą i nie zdoła o niej zapo- mnieć wyruszając do innego układu gwiezdnego. Prawo i regulaminy głoszą, iż Zbieracz winien zbierać, lecz nie zapamiętywać. Kiedy statek opuszcza planetę, to wszystkie dane o niej powinny znajdować się wyłącznie na taśmach z raportami ASP i w pojemnikach na wytwory kultury materialnej, umysł Zbieracza zaś musi zostać oczyszczony ze wspomnień o porzuconej planecie i gotowy do pracy na nowej, gdzie zgodnie z teorią prawdopodobieństwa i danymi niezliczonych rejsów zwiadowczych statków logitańskich natknie się na całkowicie odmienne warunki, odmienne formy życia i zupełnie odmienne cywilizacje. Chociaż najczę- ściej cywilizacji nie spotka. Dowódca znów zaczął krążyć pod ścianami kabiny, starannie szlifując w myśli zdanie, które miał zamiar powiedzieć, gdy nagle, zupełnie dla siebie nieoczekiwanie, zatrzymał się i nawet nie odwracając głowy wyszeptał:
— A przecież Logitania kiedyś była taka sama jak Gea... Trudno sobie wręcz wyobrazić całą świętokradczość tego zdania. Porównać Wielką Logitanię, czy chociażby jej przeszłość, z dzikim światem prymitywnych Geańczyków! — Zresztą nie, taka na szczęście nigdy nie była. To, co obserwujemy na Gei, to nie jest najniższy stopień cywilizacji, lecz jej przedwczesny uwiąd. Nasi przodkowie zdołali uratować Logitanię. Tutaj władza jest rozproszona i dlatego zbyt słaba, aby całkowicie podporządko- wać sobie całe życie gospodarcze i polityczne planety. Zastanówmy się, co determinuje nie- uchronną zagładę cywilizacji na Gei. Cybernetyczne informatory krążące po różnych orbitach nad planetą zgodnie donoszą, że poziom rozwoju geańskich plemion jest niesłychanie zróżnicowany. Nie dość na tym, że każde ognisko cywilizacji ma własny system zarządzania, to je- szcze system ten rozbity jest na szereg sektorów — władzę państwową, wojskową i religijną, nie mówiąc już o odrębnych systemach szpiegowania jednego sektora przez inne. Czym to grozi? Ledwie władzę zdobędzie jakaś bardziej lub mniej aktywna jednostka, a już zaczyna rozszerzać swoje włości kosztem sąsiadów, zupełnie nie zastanawiając się nad tym, czy zdoła utrzymać w posłuszeństwie podbite tereny. A zatem wódz, król czy rzadziej naczelny kapłan rozpoczynają wojnę toczoną we własnym interesie. To jest logiczne, ale później taki protagonista zaczyna zachowywać się bez sensu. Zdobyte łupy dzieli mianowicie między siebie, skarb państwa, którym nie zawsze może swobodnie dysponować, kastę kapłańską i ogromną liczbę dostojników. W ten sposób wzmacnia te warstwy, na których podporządkowanie traci najwięcej sił. Podstawowa masa wojska w razie sukcesu również bogaci się w sposób absolutnie niedopuszczalny, co prowadzi do jej demoralizacji, rozleniwienia i utraty maksymalnej spra- wności bojowej. Wojownicy otrzymują niewolników i każdy z nich — do niedawna najniższy poddany swojego władcy — już czuje się jak malutki królik swoich niewolników. Rozwija się i rośnie niezależność myślenia wśród najniższych kast. Poza tym na Gei występują zjawiska zupełnie na Logitanii nie znane, takie jak tworze- nie tak zwanych dzieł sztuki. Jest to bezcelowe i bezużyteczne, logicznie nieuzasadnione tracenie sił i środków. Z pragmatycznego punktu widzenia wszystkich kapłanów sztuki wraz z ich wytworami należałoby zlikwidować dla dobra samych Geańczyków. Jednak Logitania nie zajmuje się dobroczynnością, więc problem sztuki jest prawie nieobecny w sprawozdaniach Zbieraczy. Tylko dla porządku wyprawa zabierze ze sobą nieliczne wytwory artystów. Cóż więc dzieje się na Gei? Warstwy najniższe odwykają od bezwzględnego posłuszeń- stwa, bo myślą przede wszystkim o swoich niewolnikach i o swoim dobytku; warstwy naj- wyższe, niedopuszczalnie liczne, tuczą się, tępieją i demoralizują pod wpływem sztuki; masy niewolników, którym ich sytuacja tylko dlatego wydaje się tak ciężka, że mogą ją porównać z życiem wolnego pospólstwa, burzą się i gotowe są w każdej chwili do buntu. Takie państwo już całkowicie dojrzało do tego, żeby sąsiednie dzikie hordy całkowicie starły je z powierz- chni Gei. Tak się też stanie. Tak się będzie działo dopóty, dopóki cywilizacja na Gei nie doprowadzi się do całko- witej samozagłady — myślał i mówił Dowódca. Czy istnieje jakiś naturalny sposób na zapobieżenie temu? Nie, gdyż Geańczycy zbyt szybko się mnożą, a co za tym idzie, ziemia nie zdoła wykarmić wciąż przybywających mieszkańców i wojny najeźdźcze są nieuniknione. Czy istnieje sposób na zaprowadzenie tutaj siłą cywilizacji logitańskiej? Oczywiście. Wystarczyłoby kilkaset wielkich geańskich cykli pod kontrolą Logitańczy- ków i mielibyśmy całkiem zadowalającą logitanopodobną cywilizację. Ale Wielka Logitania nie uprawia dobroczynności.
Pozostawmy zatem Geę z jej dopiero co zrodzoną, lecz już umierającą cywilizacją jej własnemu losowi niczym jej nie pomagając i nic od niej nie biorąc, wszak jest to jałowa pla- neta, która i tak niczego nie może dać Wielkiej Logitanii. Dowódca zamilkł. Od dawna już nie przemawiał tak długo i tak namiętnie. Ale postąpił słusznie. Postąpił tak, jak nakazuje Prawo. Punkt pierwszy i najważniejszy Prawa Zbieracza głosi: Podstawowym Obowiązkiem Dowódcy jest zachowanie w komplecie całej załogi statku i troska o jej sprawność. To Czwarty potrafi wykonać. — A teraz idź — powiedział zwyczajnym tonem. Dziewczyna ruszyła, ale nie ku drzwiom, lecz prosto w jego stronę. Zatrzymała się o krok od niego i powiedziała: — Chcę zostać na Gei. Długo milczeli. Dowódca patrzył na dziewczynę i czuł z przerażeniem, że ogarnia go ciężkie zobojętnienie. Jeszcze chwila, a powie: „Zostań”. Albo co jeszcze gorzej: „Wszystko mi jedno”. — Idź! — rozkazał ostrym tonem. — Prosto! Wyszedł za nią z kabiny na główny korytarz. Mesa. Sterownia. Śluza wyjściowa... Dalej. — Na górę! Pierwszy poziom. Magazyn eksponatów. Wszystkie komory pełne: — Na górę! Drugi poziom. Jak ona lekko idzie! Kobiety geańskie tak nie chodzą... Ale to już nie ma znaczenia. Dwudziesta Siódma zwalnia. Drzwi. Dalej. Jeszcze jedne drzwi. Dwudziesta Siódma potyka się i pada na kolana, lecz i tak nie musi iść dalej. Te komory są puste, a teraz i tak nie ma czasu na ich zapełnianie. Niech będzie ta. — Wejdź. Drzwi za dziewczyną zamykają się z trzaskiem. Od środka nie można ich otworzyć. Dowódca szybko wraca do sterowni. Cała załoga jest na pokładzie... Włącza sygnał wywołania ogólnego: — Załoga zbierze się w centralnej sterowni. Wszystkie ASP odwołać na statek. Odwo- łać wyloty transportowców po wyznaczone eksponaty. Przyspieszyć załadunek eksponatów już dostarczonych. Po jego zakończeniu startujemy awaryjnie. 7 Podłoga była szorstka i wcale nie zimna, gdyż komora przygotowana została do prze- chowywania eksponatów nieorganicznych w takiej samej temperaturze, w jakiej przebywały w momencie pobierania. Dwudziesta Siódma podciągnęła kolana pod brodę i objęła je ręka- mi. Noc dopiero co się zaczęła. Do świtu było jeszcze tak daleko, że nawet najpowolniejszy ciężarowy transportowiec automatyczny zdążyłby wykonać przez ten czas dwadzieścia kur- sów do miasta i z powrotem. Jeszcze nie wszystko stracone. Jeszcze nie wszystko! Jakie to szczęście, że Dowódca tak się spieszył, że zatrzymał się akurat na tym poziomie. Gdyby poszedł wyżej, wówczas rzeczywiście byłby koniec. Ale oszukała Dowódcę z taką łatwością, jakby ktoś ją tego przed- tem nauczył. Prawdziwy cud! To przecież niemożliwe i logicznie niedopuszczalne, żeby sze- regowy Zbieracz mógł oszukać swojego Dowódcę. Tak, ale zrobiła to nie Logitanka. Podo- bnie jak wówczas, gdy dopędzali ją czterej żołnierze, Dwudziesta Siódma poczuła się małą geańską dziewczynką i ta dziewczynka pozwoliła sobie na malutki podstęp i sama wybrała