tulipan1962

  • Dokumenty3 698
  • Odsłony238 463
  • Obserwuję173
  • Rozmiar dokumentów2.9 GB
  • Ilość pobrań208 942

Bacigalupi Paolo - Zatopione miasta - F

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

tulipan1962
Dokumenty
fantastyka

Bacigalupi Paolo - Zatopione miasta - F.pdf

tulipan1962 Dokumenty fantastyka
Użytkownik tulipan1962 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 34 osób, 35 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 337 stron)

Paolo Bacigalupi Zatopione miasta Wydawnictwo Literackie Kraków 2

Spis treści Karta redakcyjna Dedykacja Część I. Ścierwo wojny Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział 19 Rozdział 20 Rozdział 21 Rozdział 22 Rozdział 23 Rozdział 24

Rozdział 25 Część II. Zatopione miasta Rozdział 26 Rozdział 27 Rozdział 28 Rozdział 29 Rozdział 30 Rozdział 31 Rozdział 32 Rozdział 33 Rozdział 34 Rozdział 35 Rozdział 36 Rozdział 37 Rozdział 38 Rozdział 39 Rozdział 40 Rozdział 41 Rozdział 42 Rozdział 43 Rozdział 44 Rozdział 45 Rozdział 46 Podziękowania Copyright © 2 by Paolo Bacigalupi All rights reserved © Copyright for the Polish translation by Wydawnictwo Literackie, 2 ISBN -83-08-17-0 Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o.

ul. Długa 1, 31- Kraków 8 tel. (+48 12) 00 96 email: ksiegarnia@wydawnictwoliterackie.pl Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl Konwersja: eLitera s.c. Mojemu ojcu

CZĘŚĆ PIERWSZA ŚCIERWA WOJNY 1 Łańcuchy brzęczały w ciemnościach cel. Fetor moczu z latryn, wzmocniony wyziewami zmęczenia i strachu, splatał się ze słodkawym smrodem gnijącej słomy. Woda ściekała po starożytnych marmurach, zaczerniając ich piękno mchem i glonami. Wilgoć i ciepło. Powiew morza - daleki, okrutny, dręczący zapach, który dawał więźniom do zrozumienia, że już nigdy nie zasmakują wolności. Od czasu do czasu któryś z nich, chrześcijanin z Głębin albo wyznawca Świętego Rdzy, wykrzykiwał słowa modlitwy, lecz większość czekała w milczeniu. Oszczędzali siły. Usłyszeli grzechot dolatujący od strony zewnętrznych bram. Ktoś się zbliżał. Ciężkie stąpanie wielu stóp. Część więźniów uniosła głowy, zaskoczona. W górze nie dało się słyszeć zgiełku ani krzyków żołnierzy podekscytowanych krwawą rozrywką. Mimo to ktoś otwierał bramy więzienia. Zagadka. Czekali w nadziei, że jej rozwiązanie nie będzie kosztować ich życia. Że przetrwają kolejny dzień. Strażnicy przyszli całą grupą, jakby chcieli dodać sobie otuchy. Popędzali i popychali jeden drugiego ciasnym korytarzem, w stronę ostatniej zardzewiałej celi. Kilku było uzbrojonych w pistolety, a jeden ściskał w dłoni trzeszczący, strzelający iskrami paralizator - narzędzie tresera, choć mężczyźnie brakowało jego finezji i umiejętności. Ciągnął się za nimi odór przerażenia. Klucznik zajrzał do celi przez kraty.

Mroczna, duszna klitka, taka jak wszystkie pozostałe, wymoszczona słomą i zapleśniała. Lecz w odległym kącie leżało coś jeszcze - potężna, rozlazła masa cienia. - Wstawaj, psiryju - rzucił klucznik. - Jesteś potrzebny. Góra cienia nie kwapiła się jednak do odpowiedzi. - Wstawaj! Wciąż cisza. W celi obok ktoś zaniósł się mokrym, ciężkim od gruźlicy kaszlem. - Zdechł, nareszcie. W końcu musiał - wymamrotał jeden ze strażników. - Nie. Te ścierwa nigdy nie zdychają. - Klucznik wyciągnął pałkę i zastukał nią o żelazne pręty. - Wstawaj po dobroci albo pożałujesz. Potraktujemy cię prądem. Ciekawe, jak to ci się spodoba. Nie wydawało się, żeby postać w kącie cokolwiek słyszała. Żadnych oznak życia. Strażnicy czekali. Mijały minuty. Długie, coraz dłuższe minuty. W końcu jeden z nich powiedział: - Nie oddycha. Nic a nic. - Trafił go szlag - zgodził się inny. - Pantery załatwiły sprawę. - Trochę to trwało. - Straciłem przez to ścierwo sto czerwonych chińczyków. Jak pułkownik powiedział, że go wystawią przeciwko sześciu bagiennym panterom... - Mężczyzna pokręcił zrezygnowany głową. - A mogłem przytulić łatwą kasę. - Chyba nigdy nie widziałeś, jak te potwory walczą na północy, przy granicy. - Gdybym widział, postawiłbym na psiryja. Wszyscy wpatrywali się w martwą górę ciała. - Teraz to już naprawdę tylko ścierwo dla robaków - stwierdził pierwszy strażnik. - Pułkownik nie będzie zadowolony. Dajcie mi klucze. - Nie - wychrypiał klucznik. - Ja nie wierzę. Te psy to diabelski pomiot. Znak nadchodzącego oczyszczenia. Święty Olmos to przewidział, zginą dopiero w

ostatniej powodzi. - Po prostu oddaj mi klucze, staruszku. - Nie zbliżaj się do niego. Strażnik zgromił klucznika pogardliwym wzrokiem. - To żaden demon, tylko mięso i kości - takie samo jak my, nawet jeśli ulepszone. Posiekasz go, zastrzelisz, to zdechnie. Nie jest ani trochę bardziej nieśmiertelny od smarków, które walczą dla Armii Boga. Ściągnijcie tu Żniwiarzy i zapytajcie, czy chcą jego organy. W najgorszym 16 razie sprzedamy krew. Ulepszeni mają czystą krew. Mężczyzna wsadził klucz do zamka. Wzmocniona stal zapiszczała, gdy odsuwał kratę zaprojektowaną specjalnie dla uwięzionego za nią potwora. Następnie zajął się drugim zestawem zamków w oryginalnych drzwiach z zardzewiałych prętów, które poskromiłyby wysiłki każdego człowieka, ale nie tego przerażającego wytworu nauki i wojny. Drzwi zaszurały, przesuwając się po posadzce. Strażnik spojrzał na ciało. Wbrew sobie poczuł, jak przechodzą go ciarki. Nawet martwa, istota ta wzbudzała dojmujący strach. Widział na własne oczy, jak jej potężne pięści zamieniają ludzką czaszkę w miazgę krwi i fragmentów kości; widział, jak wybija się w powietrze i przeskakuje dwadzieścia stóp, by zatopić kły w szyi pantery. Po śmierci skuliła się w sobie, wciąż jednak była wielka; za życia była olbrzymia i górowała nad wszystkimi, lecz to nie rozmiary czyniły ją tak zabójczą. To krew wielu drapieżników wtłoczona w jej żyły, koktajl DNA zabójców: tygrysa, psa, hieny - i Losy wiedzą, czego jeszcze. Istota doskonała, zaprojektowana od podstaw, by polować, walczyć i zabijać. Choć poruszała się jak człowiek, gdy obnażała zęby, ukazywała kły tygrysa. Gdy nasłuchiwała, robiła to niczym szakal, a gdy węszyła, zapachy przesiewał nos psa myśliwskiego. Żołnierze wystarczająco wiele razy widzieli, jak walczyła na ringu, i woleliby stawić czoło dziesiątce mężczyzn z maczetami niż

tej chodzącej masakrze. Strażnik długą chwilę stał nad ciałem, nie odrywając od niego wzroku. Żadnych oznak życia, choćby pojedynczego oddechu. Tam, gdzie do niedawna drzemała siła, witalność i zabójcza skuteczność, teraz zostało już tylko mięso dla Żniwiarzy. Potwór wyzionął ducha. Strażnik uklęknął i przeciągnął dłonią po jego krótkiej sierści. - Szkoda, byłeś żyłą złota. Chętnie zobaczyłbym, jak bijesz się z wilkojotem, którego już dla ciebie szykowaliśmy. Byłaby niezła walka. W ciemnościach rozbłysło złote oko lśniące wrogością. - W istocie, wielka szkoda - warknął potwór. - Wyłazić! - krzyknął klucznik, ale było już za późno. Cień w jednej chwili poderwał się do skoku. Strażnik uderzył o ścianę i padł na podłogę bezwładnie jak worek błota. - Zamknijcie bramę! Gdy zatrzaśnięto kraty, rozległ się ryk. Klucznik próbował zamknąć celę, ale odskoczył, widząc, jak potwór z obnażonymi kłami rzuca się na pręty. Żelazo wygięło się od siły uderzenia. Strażnicy wyszarpywali zza pasków elektryczne ościenie. W powietrze strzelały fontanny błękitnych iskier, gdy uderzali w potwora i pręty, próbując odgonić kreaturę od klucznika, który desperacko usiłował zabezpieczyć drugą, wzmocnioną kratę. Sięgali drżącymi rękami po pistolety - wystarczyło jedno warknięcie bestii, by zaprawieni w swym fachu mordercy przemienili się w bandę bełkoczących tchórzy. Potwór po raz drugi uderzył w pręty, a zardzewiałe żelazo zatrzeszczało i wygięło się mocniej. - Nie wytrzyma! Spieprzamy! Klucznik trwał jednak uparcie przy kracie i gmerał przy zamkach wzmocnionej klatki.

- Już prawie mam! Nagle potwór wyrwał jeden z prętów z podstawy i zamachnął się nim przez otwór. Żelazo trafiło klucznika w czaszkę. Mężczyzna runął na ziemię, a pozostali strażnicy rzucili się korytarzem do ucieczki, wołając o pomoc. Potwór metodycznie wyrywał kolejne pręty. Więźniowie w innych celach krzyczeli i błagali o litość. Ich płacz odbijał się echem od ścian więzienia niczym świergot zniewolonych ptaków. Pierwszy rząd prętów ustąpił, otwierając potworowi drogę do drugiego. Sprawdził kratę. Zamknięta. Warknął i przysiadł, by przecisnąć wielką pięść między prętami, po czym wyciągnął rękę w kierunku stopy klucznika. Przyciągnął mężczyznę do siebie. Chwilę później trzymał klucz w ręce i wkładał go do zamka. Przekręcił go, 21 a mechanizm kliknął. Krata odsunęła się na bok. Uzbrojony w żelazny pręt z własnej celi, potwór o imieniu Tool pokuśtykał przez blok więzienny do schodów i wspiął się w stronę światła. 2 Tool przemierzał długie mile. Został do tego stworzony i nawet ranny poruszał się z prędkością, która człowiekowi odebrałaby cały zapas sił w ciągu kilku minut. Brodził w kanałach zarośniętych algami, chwiejnym krokiem pokonywał pola fasoli i nawodnione pola ryżowe. Mijał farmerów w szerokich kapeluszach, którzy odrywali się od katorżniczej pracy i w przerażeniu rzucali się do ucieczki. Krążył i kluczył po własnych śladach przez ruiny zbombardowanych zabudowań, by zmylić trop, i chociaż oddalał się od Zatopionych Miast, żołnierze cały czas deptali mu po piętach. Z początku sądził, że pogoń da za wygraną. Pułkownik Glenn Stern i jego patriotyczna armia mieli wystarczająco wielu wrogów, by znaleźć sobie ciekawsze zajęcie.

W Zatopionych Miastach wprost roiło się od zwaśnionych ugrupowań, które wiecznie skakały sobie do gardeł. Jeden zbiegły ulepszony mógł nie być wart uwagi pułkownika. Kiedy jednak dogoniły go pantery, Tool zrozumiał, że pułkownik nie pozwoli swojej utytułowanej maszynie do zabijania wymknąć się tak łatwo. Ból rozdzierał jego ciało, ale Tool starał się go ignorować. Co z tego, że wyrwał rękę ze stawu, gdy rzucił się wściekle na kraty? Co z tego, że tropiące go pantery zostawiły na jego plecach głębokie, krwawe bruzdy? Co z tego, że widział tylko na jedno oko? Wciąż mógł się poruszać i był wolny, a przecież uczono go, jak znosić ból. Cierpienie nie budziło w nim strachu. Jeśli nawet nie było jego przyjacielem, to należało do rodziny; dorastał z nim, ucząc się je szanować, lecz nigdy mu nie ulegać. Ból stanowił jedynie sygnał, których członków wciąż może używać do rozszarpywania wrogów, jak daleko uniosą go nogi i jakie ma szanse w kolejnej potyczce. Za nim ujadały mastify. Podchwyciły trop. Tool warknął poirytowany i nieświadomie obnażył zęby, gdy usłyszał w wyciu psich kuzynów żądzę krwi. Psy były doskonałymi zabójcami, zupełnie tak jak on. Ponawiały bezmyślnie ataki, póki przeciwnik nie rozgniótł ich pod swą podeszwą. Zdychały szczęśliwe, że spełniły wolę panów. Psia natura Toola, wpleciona w geny zgodnie z naukowym wzorcem, znała ich czworonożne potrzeby. Wiedział, że nie spoczną, póki nie wydadzą z siebie ostatniego tchnienia. Albo one, albo on. Nie miał do nich żalu. On też był kiedyś wierny i posłuszny. Dotarł do gęstwiny nowej dżungli i zagłębił się w cienie, rozrywając splątane pnącza. Przedzierał się przez roślinność z gracją słonia, każdy jego krok rodził trzask i łomot. Zdawał sobie sprawę, że zostawia za sobą wyraźny trop, który odczytają nawet głupi ludzie, ale nie miał innego wyjścia, jeśli nie chciał się

zatrzymywać. Najedzony, z całkowicie sprawnymi kończynami, mógłby dniami i nocami wodzić za nos te żałosne psy i ich panów, od czasu do czasu zawracając i eliminując w dżungli jednego po drugim. Zamieniłby tych ludzi i ich zwierzęta w przerażone plemię skupione wokół płomieni samotnego ogniska. W obecnej sytuacji wątpił jednak, czy udałoby mu się pozbyć więcej niż kilku. Co gorsza, po ostatniej zasadzce, którą na nich zastawił, poznali się na jego metodach. Już rozumieli - teraz - jak łatwo pękają ich kości. Zatrzymał się zdyszany, z wywieszonym językiem. Jego pierś unosiła się i opadała ciężko. Wciągnął w nozdrza wilgotne powietrze. Słona bryza. Morze. Gdzieś na północy znajdowała się zatoka. Gdyby zdołał dotrzeć do morza, być może wymknąłby się pogoni, zanurkował w oceanie i zjednoczył z morskim światem. Potrafił pływać. Wiedział, że nie obejdzie się bez bólu, ale dałby radę. Odwrócił się na północny wschód, pchany wyłącznie siłą woli. Za nim pędziły psy. Tool prawie się roześmiał. To były dobre psy i właśnie dlatego wiele z nich musiało zginąć. Za to on był bardzo, bardzo złym psem. Jego właściciele często to powtarzali, kiedy go bili, szkolili i kształtowali jego wolę na podobieństwo własnej. Zrobili z niego mordercę, by następnie uczynić go 27 trybem zabójczej maszyny, którą stanowiła jego sfora. Pluton egzekucyjny. Przez jakiś czas był dobrym, posłusznym psem. Pluton. Sfora. Kompania. Batalion. Tool przypomniał sobie Czerwony Sztandar generała Caroi, powiewający na wietrze ponad obozem w Delcie Kalkuty, kiedy uderzyła na nich Tygrysia Straż. Zły pies. Tool zachowywał się jak zły pies, bo wciąż żył - a powinien był zginąć na

grząskich, błotnych równinach pod Kalkutą, gdzie wody Gangesu spotykały się z ciepłym bezmiarem Oceanu Indyjskiego, gdzie krew i ciała unosiły się na słonych falach równie czerwonych co flaga generała Caroi. Powinien był zginąć w wojnach o obce wybrzeża, i to jakieś tysiąc razy. A mimo to zawsze wychodził z potyczek cało, by dalej walczyć. Przystanął, sapiąc ciężko, i rozejrzał się po leśnej gęstwinie. Motyle mieniące się barwami tęczy przefruwały przez snopy czerwieniejącego wieczornego światła. Wraz z nadejściem zmierzchu leśny okap stawał się coraz ciemniejszy, szmaragdowe liście przybierały brudną barwę. Czarne tropiki - tak niektórzy zwali to miejsce, właśnie z powodu zimowych ciemności; duszne, upalne, wilgotne otoczenie, gdzie pytony, pantery i wilkojoty grasowały nieskrępowane. Niewybredni zabójcy. Toola irytowała świadomość, że tym razem to on był zwierzyną, w dodatku z każdą chwilą coraz słabszą. Strażnicy głodzili go od tygodni, a z nieleczonych ran sączyła się ropa. Tylko dzięki sprawnemu systemowi immunologicznemu trzymał się jeszcze na nogach. Każda inna istota już dawno uległaby superbakterii toczącej rany i krążącej w żyłach, lecz nawet jego czas powoli dobiegał końca. Gdyby był dobrym psem, gdyby był psem należącym do kogoś i wiernym, jego właś-ciciele opatrzyliby go i wyleczyli. Generał Caroa wiele by zrobił, żeby chronić wojenną inwestycję, i zapewniłby mu każdy rodzaj opieki, by Tool na powrót mógł się stać apoteozą rzezi. Dobre psy miały panów, a panowie trzymali dobre psy przy boku. Z tyłu znów zawyła pogoń. Bliżej. Tool parł naprzód. Liczył każdy krok, dopóki się nie przewrócił. Wiedział, że już nie ucieknie. Mimo to wstał, po raz ostatni. Jeszcze tylko jedna bitwa. Przynajmniej będzie mógł powiedzieć, że walczył. Gdy spotka się ze swymi braćmi i siostrami po drugiej stronie, powie im, że nie złożył broni. Być może zdradził wszystko, do czego został wyhodowany, ale

nigdy się nie ugiął... Nagle roztoczyły się przed nim słone bagna. Wszedł do wody. Wielkie węże czmychały, ślizgając się brzuchami po zmarszczkach na powierzchni; pytony i mokasyny błotne, które zrozumiały, że nie chcą wchodzić w drogę komuś takiemu jak on, odpływały w pośpiechu. Tool zrobił kolejny krok i natrafił stopą na niespodziewaną, nęcącą głębinę. Bagno było głębokie na wiele metrów. Miła niespodzianka. Ta okolica kryła wypełnione wodą leje zapadliskowe. Westchnąwszy z ulgą, Tool zanurzył się w bagnie. Otoczyły go bąbelki powietrza. W dół. Płatki jego nozdrzy odcięły dopływ powietrza, a tęczówkę zdrowego oka zasnuła przezroczysta powłoczka, by chronić wzrok, gdy nurkował w głębiny, wśród raków i korzeni namorzyńca. Niech teraz spróbują mnie upolować. W górze zbliżał się łomot żołnierzy. Głosy dorosłych mężczyzn i innych, młodszych. Niektórzy byli tak mali, że Tool bez trudu 31 mógłby zjadać jednego dziennie. Wszyscy dzierżyli jednak broń, wszyscy ekscytowali się polowaniem. Krzyczeli i nawoływali, a ich głosy, splecione ze szczekaniem i tumultem psów, dolatywały przefiltrowane przez wodę do uszu Toola. Plusk na płyciznach; płynące psy, łapy młócące wodę. Zwierzęta ujadały zdezorientowane, próbując podchwycić trop. Tool widział je tam, widział ich wściekle pracujące kończyny. Mógłby podpłynąć i wciągać je pod wodę jednego po drugim... Stłumił instynkt łowcy. - Do diabła, gdzie on się podział? - Ciii! Słyszycie coś? - Clay, powiedz tym kundlom, żeby zamknęły mordy!

Zapadła cisza - choć tylko taka, na jaką stać było żałosnych ludzi i sforę psów. Nawet przez wodę Tool słyszał ich próby bezdźwięcznego oddychania. Mimo to na swój dziecinny sposób starali się polować. - Zgubiliśmy trop - wymamrotał jeden z nich, stąpając cicho po trawie. - Przekażcie porucznikowi, że nie mamy tropu. Tool mógł sobie wyobrazić, jak stoją na skraju bagien i wpatrują się w czarne wody. Nasłuchują pulsu i drapania owadów, odległego ryku dzikiej pantery. Byli łowcami, lecz teraz, gdy zapadała noc, a bagna stawały się coraz ciemniejsze, coraz gorętsze i coraz bliższe, przejmowali rolę zwierzyny. Po raz drugi zdusił w sobie chęć polowania. Musiał myśleć jak potencjalna ofiara i wykorzystać każdy ich błąd. Spowolniwszy puls i ruchy masywnego ciała, aby zminimalizować zapotrzebowanie na tlen, mógł leżeć pod wodą nawet dwadzieścia minut. Gdyby całkowicie wyeliminował wysiłek, wytrzymałby dłużej, ale te dwadzieścia minut było pewne jak to, że nie zmęczy go pięciomilowy bieg stromymi zboczami Tybetu ani trzydniowa wędrówka po piaskach Sahary. Odliczał powoli. Psy krążyły w wodzie, wymachując łapami, a żołnierze zastanawiali się, co robić. - Myślicie, że znowu zawrócił? - Możliwe. Cwana z niego bestia. Niech Ocho zabierze swój oddział... - Ocho jest cały poharatany. - No to Van i Soa! Wracajcie ścieżką. I rozdzielcie się. - W ciemnościach? - Kwestionujesz moje rozkazy, Gutty? - Niech to szlag, gdzie się podział porucznik? Szmery i bulgot bagien dolatywały do nastrojonych uszu Toola. Pozwolił, by rozciągnęły się jak wachlarze obejmujące wodę. Nasłuchiwał.

Szelest małego szczupaka, dreptanie raków; stłumiony niczym w macicy plusk i szum słonej wody, która mieszała się z bratnimi wodami wybrzeża. Mokradła i spienione fale uderzały o siebie, by razem wspinać się na jeszcze wyższe poziomy. - Będzie szedł w stronę oceanu - stwierdził jeden z żołnierzy. - Powinniśmy wystawić jeden oddział po północnej stronie. - O nie, ukryje się tutaj, na bagnach. Nigdzie się stąd nie ruszy. Tu jest bezpiecznie. - Może dopadnie go jakiś wilkojot. - Mało prawdopodobne. Sam widziałeś, co zrobił z tymi panterami. - Ale tu jest dużo więcej wilkojotów. W głębinach poruszyło się coś ciemnego i głodnego. Tool wzdrygnął się, po czym zamarł. Przez wodę niczym cień śmierci sunął wielki, milczący potwór. Tool zdławił warknięcie, kiedy bestia przemknęła tuż obok. Robił wszystko, co w jego mocy, by utrzymać powolny rytm serca i oszczędzać cenny tlen. Minęły go długie metry zrogowaciałej skóry, wspaniały król pośród gadów, zwierzę większe od najpotężniejszych waranów z Komodo żyjących na równiku; olbrzymi i przerażający aligator bez wysiłku poruszający ogonem i nogami, które z drapieżną gracją nadawały mu pęd w ciemniejących wodach. Krążył, przyciągnięty przez rozgorączkowane zwierzęta i ich bezmyślną szamotaninę. Pierwszy z psów zszedł pod wodę, zanim z jego gardła wyrwał się skowyt, drugi dołączył do niego równie szybko. Krew zmieszała się z wodą. Żołnierze podnieśli krzyk, błysnęły strzały. Broń automatyczna - śrutówki. Cień przerażenia przemknął przez ich twarze, kiedy dziurawili wodę pociskami. - Załatwcie go! Załatwcie! Uderzenie. W ramieniu Toola eksplodował ostry ból. Zadrżał, przeklinając swojego pecha, ale pozostał w miejscu. Nie pierwszy raz go postrzelono, a to na

pewno nie była najgorsza rana. Śrut utknął w mięsie, Tool wiedział, że przeżyje. - To nie psiryj, to aligator! - Żołnierze oddali w trzęsawisko kolejną serię wś-ciekłych strzałów. Przywoływali psy gwizdami. - Do nogi! Smugi krwi unosiły się z ramienia Toola. Przycisnął pięść do rany, żeby powstrzymać krwotok. Na szczęście woda była już wystarczająco czerwona, by jego przeciwnicy nie wzięli krwi za wskazówkę, ale zaczynał śmierdzieć słabością zranionej zwierzyny. Żołnierze wciąż stali na krawędzi bajora. Strzelali do wszystkiego, co się rusza, i przeklinali wielkiego drapieżnika. Aligator krążył w wodzie i dojadał resztki psów, nic sobie nie robiąc z górujących nad nim bezsilnych ludzi. Tool przypatrywał się zwierzęciu jak kolejnej zmiennej w równaniu przetrwania. Nie czuł z tą bestią żadnych braterskich więzi. Jeśli nawet w jego żyłach płynęła domieszka krwi gada, to ten pierwiastek jego istoty ukryto głęboko w helisie DNA. W tym potworze widział tylko wroga. Tymczasem w górze wreszcie cichły głosy żołnierzy, którzy ruszyli na łowy w inne zakątki bagien. Uwięziony w mrocznych głębinach, Tool obserwował aligatora. Wiedział, że gdy tylko się poruszy, bestia natychmiast go wyczuje. Na domiar złego jego pierś zaczynała drżeć, domagając się powietrza. Zacisnął zęby. Czekał w nadziei, że aligator odpłynie. Zamiast tego nasycony gad opadł na dno zbiornika. Tool podejrzewał, że zdąży wydostać się z wody na czas, jeśli się pospieszy, ale szybkość odgrywała kluczową rolę. Zdawał sobie sprawę, że powietrza wystarczy mu już tylko na dwieście uderzeń serca - później będzie zbyt słaby, by walczyć. Krew dudniła mu w uszach, odliczała sekundy do śmierci. Owszem, mógł zwolnić pracę serca, ale nie mógł jej zatrzymać. Uniósł rękę i złapał za korzeń namorzyńca, żeby się podciągnąć. Aligator zakręcił się gwałtownie. Tool miał już wyskoczyć ponad wodę,

wiedział jednak, że jeśli teraz pojawi się na powierzchni, będzie łatwym celem. Aligator zerwał się w jego stronę, rozdziawiwszy najeżoną zębami nienasyconą paszczę. Tool pomógł sobie korzeniami namorzyńca, by zrobić unik. Szczęki trzasnęły, ale chybiły. Potężny gad obrócił się, jego ogon cisnął półczłowiekiem o korzenie. Oko zaszło Toolowi krwią. Aligator znów zaszarżował, a Tool sięgnął po broń. Szarpnął jeden z korzeni, ale drewno pękło i w ręce pozostał mu tylko krótki kikut. Paszcza aligatora rozwarła się, głęboka jak otchłań zapomnienia. Tool dopadł potwora, uzbrojony w wystrzępiony kawałek drewna. Ze stłumionym rykiem wepchnął pięść prosto w gardziel bestii. Jej szczęki zatrzasnęły się, zęby zmiażdżyły ramię półczłowieka, rozszarpały ciało. Ból uderzył jak piorun. Potwór zanurkował, ciągnąc Toola za sobą. Wiedział instynktownie, że wystarczy pozbawić go dostępu do powietrza. Został stworzony do tej walki; przez dziesiątki lat swego życia zawsze wychodził z niej zwycięsko. Zamierzał utopić przeciwnika, tak jak wiele razy topił nieświadome zwierzęta, by potem najeść się do syta. Tool walczył. Podważał paszczę aligatora, ale nawet jego nadludzka siła nie mogła się równać z ugryzieniem bestii. Szczęka trzymała jak imadło. Aligator znów się przekręcił. Uderzył Toolem w błoto i przyparł go ciałem do podłoża. Toola ogarnęło przerażenie. Tonął. Z trudem tłumił odruch, by wciągnąć w płuca powietrze. Jeszcze raz spróbował podważyć paszczę gada. Nie brał pod uwagę kapitulacji, choć wiedział, że jego wysiłki są daremne. Ten gad nie jest dla ciebie przeciwnikiem. To tylko zwierzę. Jesteś od niego lepszy. Przez głowę przemknęła mu zbłąkana, absurdalna myśl i niewielkie po-cieszenie - zostanie pozbawiony życia przez zwierzę z mózgiem wielkości orzeszka. Wyszczerzył zęby w grymasie pogardy, kiedy aligator przeciągał go przez

wodorosty i błoto. Nie traktuj tej głupiej bestii jak przeciwnika. Tool nie był brutalną istotą zdolną myśleć wyłącznie w dwóch kategoriach: walki i ucieczki. Był czymś znacznie więcej. Nie przetrwałby tak długo, gdyby rozumował jak zwierzę. Zagrażali mu tylko dwaj wrogowie: panika i bezmyślność. Jak zawsze. Nie kule, nie zęby, nie maczety i nie pazury. Nie bomby, nie bicze i nie drut kolczasty. I nie ten głupi gad. Panika i bezmyślność. Nie miał najmniejszych szans na uwolnienie ręki ze szczęk aligatora - idealnej pułapki, która wyewoluowała w taki sposób, by chwytać i nigdy nie puszczać. Nikt nie był w stanie wyrwać się z paszczy tego gada, nawet ktoś tak silny jak Tool. Po co więc dłużej próbować? Zamiast tego otoczył drugą ręką łeb aligatora i zacisnął niczym wnyki. Potężny chwyt wbił zęby gada głębiej w jego ramię. Jeszcze więcej krwi zasnuło wodę. Być może w mrocznych zakamarkach swojego umysłu aligator z zadowoleniem przyjął fakt, że jego zęby mocniej złapały ofiarę. Tool odzyskał jednak swobodę ruchów ręki, która tkwiła w paszczy, i znów mógł nią pracować - nie na zewnątrz, a w środku. Odwrócił pęknięty fragment korzenia namorzyńca i zaczął metodycznie wbijać go w podniebienie potwora. Wdzierał się w ciało raz za razem, coraz mocniej. Czując w środku szarpanie, aligator zrozumiał, że coś jest nie w porządku, i próbował otworzyć paszczę, ale Tool, zamiast go puścić, zacieśnił chwyt. Nie uciekaj, pomyślał. Teraz mam cię dokładnie tam gdzie trzeba. Smugi krwi sączyły się z ramienia półczłowieka, ale wzmocniła go wściekłość walki. Zdobył przewagę. Mimo że Toolowi kończyło się powietrze i czas, pradawny gad był już martwy. W ugryzieniach aligatora drzemała zabójcza moc, lecz nawet ten drapieżnik miał słabe strony - w mięśniach brakowało mu siły, by z łatwością otwierać paszczę. Choć korzeń starł się na pył, Tool nie ustawał w swych wysiłkach i wdzierał się

głębiej pazurami. Aligator wierzgnął dziko, by się uwolnić. Długie lata łatwych zdobyczy nie przygotowały go na potyczkę z istotą taką jak Tool - z czymś jeszcze bardziej pierwotnym i przerażającym niż on sam. Szarpał się i wykręcał, próbując strząsnąć półczłowieka z grzbietu, tak jak pies próbowałby strząsnąć szczura. Tool widział przed okiem gwiazdy, ale nie dawał za wygraną i rozszarpywał ciało. Skończyło mu się powietrze. Natrafił pięścią na kość. Ostatnim wysiłkiem woli rozerwał pazurami czaszkę i wbił się w mózg bestii. Zadrżała; ulatywało z niej życie. Czy zrozumiała, że od początku była skazana na porażkę? Że umierała, bo natura nie przygotowała jej do walki z półczłowiekiem? Tool zgniótł mózg ofiary na miazgę. Potężny gad wyzionął ducha, pokonany przez potwora, który nigdy nie powinien był się narodzić, przez perfekcyjnego zabójcę z piekła rodem, stworzonego w laboratorium i wyszkolonego na polach tysięcy bitew. Pazury Toola wyskrobały resztki mózgu z czaszki pradawnego gada. Aligator zesztywniał, a Toola zalał przypływ pierwotnej dumy, kiedy jego przeciwnik poddał się śmierci. Pociemniało mu przed okiem, więc sam dał za wygraną. Zwyciężył. Nawet gdy umierał, był zwycięzcą. 3 - Wystarczy, Mahlia. - Doktor Mahfouz wyprostował się z westchnieniem. - Zrobiliśmy już wszystko, co w naszej mocy. Pozwól jej odejść. Mahlia odchyliła się i starła z warg ostatnią ślinę Tani, przestając oddychać za dziewczynę, która już dawno przestała oddychać za siebie. Leżała przed nią nieruchomo młoda kobieta o niebieskich oczach wpatrzonych martwo w bambusowy sufit dziupli.

Wszędzie była krew: na doktorze i Mahlii, na Tani, na podłodze, na starym panu Salvatore. Dziesięć dużych szklanek, jak uczył ją doktor Mahfouz - właśnie tyle krwi wypełnia istotę ludzką. I właśnie tyle na pierwszy rzut oka wyciekło z pacjentki. Jasnej, czerwonej cieczy bogatej w tlen. Nie była niebieska jak łożysko, ale czerwona. Jak rubiny. Co za bałagan. Dziupla śmierdziała spalonym olejem warzywnym z lampy, zmieszanym z ostrą żelazistą wonią krwi i wstrętnym kwaśnym odorem ludzkiej desperacji. Śmierdziała bólem. Promienie słońca przeciskały się przez szpary w bambusowych ścianach niczym stopione ostrza dnia. Doktor Mahfouz zapytał wcześniej, czy Tani i pan Salvatore nie woleliby przyjąć porodu na zewnątrz, gdzie było chłodniej i gdzie mieli więcej światła i powietrza, ale panu Salvatore, tradycjonaliście, zależało na prywatności córki - nawet jeśli prywatność stanowiła ostatnią cnotę, o jaką dziewczyna dbała za życia. Teraz zaś wydawało się, że spowiła ich wszystkich woń śmierci. W kącie dziupli, pod stertą poplamionych koców, leżał cicho morderca Tani. Po porodzie noworodek ssał przez chwilę pierś matki, a Mahlia była zaskoczona radoś-cią, jaką sprawił jej fakt, że drobne, pomarszczone dziecko urodziło się zdrowe i że sam zabieg trwał krócej, niż z początku przewidywała. Wtedy jednak Tani przewróciła konwulsyjnie oczami. - Mahlia, chodź tu, proszę - przyzwał ją doktor Mahfouz. Mahlia poznała po jego tonie, że stara się nie straszyć pacjentki, ale coś było bardzo nie w porządku. Podeszła do doktora, który klęczał między nogami dziewczyny, i ujrzała krew - z każdą chwilą coraz więcej krwi, całe ręce doktora we krwi. Najpierw kazał Mahlii uciskać brzuch pacjentki, a potem zdecydował, że muszą ją pokroić. Nie miał jednak żadnych proszków, żeby pozbawić Tani przytomności i ułatwić operację, nie miał niczego oprócz kilku ostatnich kropel heroiny z czarnego

rynku. Kiedy wyciągnął skalpel, Tani, dysząc ciężko, zapytała, co się dzieje, a doktor odparł: - Kochanie, spróbuj się przez chwilę nie ruszać. Oczywiście Tani spanikowała, więc doktor Mahfouz posłał po jej ojca. Pan Salvatore wspiął się po drabinie do dziupli i na widok krwi krzykiem zażądał wyjaśnień, czym oczywiście nastraszył dziewczynę jeszcze bardziej. Doktor poinstruował go, by stanął za głową córki i trzymał ją mocno za ramiona, podczas gdy on usiądzie jej na nogach. Poprosił Mahlię, żeby mu pomogła, mimo że dziewczyna miała tylko kikut prawej ręki i szczęśliwą lewą - choć w chwilach, kiedy potrzebowała do pracy obydwu, ta lewa wcale nie wydawała się taka szczęśliwa. Doktor wziął się do pracy przy migotliwym blasku świec i pojedynczej lampki na olej roślinny. Mahlia pochyliła się nisko, żeby prowadzić skalpel staruszka własnymi oczami. Jej wskazówki pomagały mu wykonać cięcie Pfannenstiela na podbrzuszu Tani - musiała nauczyć się go z podręczników do medycyny, bo doktor nie widział już zbyt dobrze. Sprawną ręką podawała mu narzędzia chirurgiczne najszybciej, jak umiała, a on wkładał je do brzucha Tani i szukał źródła krwawienia. Zanim jednak zdążył je znaleźć, Tani przestała się rzucać. Odeszła z brzuchem otwartym jak u patroszonej świni. Stary Salvatore trzymał ją za rękę, a krew była dosłownie wszędzie. - Wystarczy, Mahlia - powiedział doktor Mahfouz, a Mahlia wyprostowała się, rezygnując z prób przywrócenia dziewczyny do życia za pomocą metody ustausta. Salvatore wpatrywał się w nich z oskarżeniem w oczach. - Zabiliście ją. - Nikt nikogo nie zabił - odparł doktor. - Poród nigdy nie jest pewny. - Ona. Ona zabiła. - Salvatore wskazał na Mahlię. - Dlaczego pozwoliłeś jej zbliżyć się do mojej córeczki?

Słysząc oskarżenia mężczyzny, Mahlia schowała w sprawnej dłoni zakrwawiony skalpel. Nic nie dała po sobie poznać, kiedy odwracała się w stronę pana Salvatore, ale była przygotowana. Niech no tylko podniesie na nią rękę. - Mahlia. - Tym razem w głosie doktora pobrzmiewało ostrzeżenie. On jeden zawsze wiedział, jakie myśli chodzą jej po głowie, lecz mimo to Mahlia nie odłożyła narzędzia. Przezorny zawsze ubezpieczony. - Wyrzutki takie jak ta dziewczyna przynoszą pecha, ściągają na siebie wzrok Oka Losów - zagrzmiał Salvatore. - Trzeba było ją przegonić, kiedy mieliśmy okazję. - Panie Salvatore, błagam. - Doktor Mahfouz starał się uspokoić mężczyznę, Mahlia nie sądziła jednak, by przyniosło to jakikolwiek rezultat. Córka tego człowieka leżała na stole martwa, z otwartym brzuchem, a obok stała Mahlia - idealny kozioł ofiarny. - Pech i śmierć - mruknął pan Salvatore. - Głupi byłeś, doktorze, że przyjąłeś do siebie tę dziewuchę. - Błagam, panie Salvatore, nawet święty Olmos nakazuje miłosierdzie. - Ona zabija. Wszędzie, gdzie idzie, ciągnie się za nią szlak krwi i śmierci. - Przesadza pan. - Ściągnęła wzrok Oka Losów na kozy Alejandra. - Nawet ich nie dotknęłam - zaczęła bronić się Mahlia. - Dopadł je wilkojot, wszyscy o tym wiedzą. Ja ich nawet nie tknęłam. - Alejandro widział, jak na nie patrzyłaś. - Patrzę też na pana - odparła. - Czy to znaczy, że pan też jest martwy? - Mahlia! Wzdrygnęła się na dźwięk zdumionego głosu doktora. - Nic nie zrobiłam pańskiej córce. Ani kozom. - Spojrzała na pogrążonego w żałobie ojca. - Przykro mi, że do tego doszło. Nikomu nie życzę takiego losu. Zaczęła zbierać poplamione narzędzia chirurgiczne, a doktor zajął się

uspokajaniem pana Salvatore. Był w tym dobry. Wiedział, jak rozmawiać z ludźmi. W ciągu całego swojego życia Mahlia nie poznała nikogo, kto potrafiłby równie skutecznie zamknąć człowiekowi usta i przekonać go, by usiadł, posłuchał i rozsądnie porozmawiał. Doktor Mahfouz nawet podczas kłótni nie tracił opanowania ani delikatności, chociaż wielu na jego miejscu pękłoby i zamieniło słowa na krzyki. Wyciągał z ludzi to, co najlepsze. Gdyby nie jego wstawiennictwo, już dawno przepędziliby ją z Banyan Town. Może pozwoliliby zostać Mouse’owi, mimo że był takim samym ścierwem wojny jak ona, ale jej, wyrzutkowi? W życiu - nie bez doktora i jego magicznych słów w rodzaju „miłosierdzie”, „dobroć” czy „współczucie”. Doktor Mahfouz lubił powtarzać, że każdy chce być dobry - po prostu niektórzy potrzebują przewodnika, który wskaże im drogę. Właśnie tak twierdził, gdy po raz pierwszy przyjął do siebie Mahlię i Mouse’a; powiedział to nawet wtedy, kiedy posypywał krwawy kikut jej ręki sulfonamidem, jakby nie miał pojęcia, co się dzieje dosłownie tuż pod jego nosem. Zatopione Miasta po raz kolejny rozszarpywały się na strzępy, a mimo to ten człowiek uparcie twierdził, że ludzie pragną być dobrzy i uprzejmi. Mahlia i Mouse spojrzeli po sobie, ale nie odezwali się choćby słowem. Skoro doktor Mahfouz naprawdę był aż tak szalony, żeby pozwolić im zostać, to mógł sobie pleść, co mu ślina na język przyniesie. A teraz podniósł dziecko Tani i złożył je na rękach cierpiącego dziadka. - I co ja mam z tym zrobić? - zapytał Salvatore. - Przecież nie jestem kobietą. Jak ja to wykarmię? - Nie to, tylko jego. To chłopiec - odpowiedział doktor. - Niech mu pan nada imię. Niech pan nada wnukowi imię. A z całą resztą jakoś sobie poradzimy. Nie jest pan sam. Nikt nie jest.

- Łatwo powiedzieć. - Salvatore znów przeniósł wzrok na Mahlię. - Gdyby ona miała obie ręce, uratowalibyście moją córkę. - Nikt ani nic nie mogło uratować Tani. Choć chcemy myśleć inaczej, prawda jest taka, że czasem okazujemy się bezsilni. - Myślałem, że zna się pan na medycynie rozjemców. - Wiedza i niezbędne narzędzia to dwie zupełnie różne rzeczy. Raczej nie nazwałbym tej klitki szpitalem. Musimy się zadowolić tym, co mamy pod ręką, a trudno winić za to Mahlię. Tani była ofiarą wielu nieszczęść, ale Mahlia nie jest pierwszym ogniwem tego łańcucha ani nawet ostatnim. Jeśli ktokolwiek odpowiada za śmierć twojej córki, to ja. - Na pewno by pomogło, gdyby twoja pielęgniarka miała dwie sprawne ręce - upierał się jednak Salvatore. Mahlia czuła na plecach wzrok mężczyzny, kiedy wrzucała ostatnie zaciski i skalpele do torby Mahfouza. Wiedziała, że po powrocie do mieszkania doktora będzie je musiała wygotować, ale cieszyła się, że wreszcie stąd wyjdzie. Przytrzymując torbę kikutem prawej ręki, palcami lewej, szczęśliwej, gmerała przy zatrzaskach. Na skórze torby widniał stempel szpitala rozjemców, gdzie doktor praktykował przed ponownym wybuchem wojny. - słowo z Przyspieszonego Wieku oznaczające Zatopione Miasta. Obok wyzierał znak , czyli „Chiny”. Mahlia rozpoznała jeszcze kilka innych znaków: „przyjaźń”, „operacja” i „dziedziniec”. W wolnym tłumaczeniu: „szpital przyjaźni”. Jedno z miejsc, które stworzyli 58 chińscy rozjemcy, gdy przypłynęli, by zapobiec wojnie. Miejsce ze sterylną, wygotowaną bielizną, z dobrym oświetleniem, workami krwi i roztworem fizjologicznym do transfuzji, a także tysiącem innych rzeczy, bez których nie obejdzie się żaden prawdziwy lekarz. Obecnie szpital znajdował się tam, gdzie doktor Mahfouz rozłożył swoją torbę -

tyle zostało ze wspaniałej placówki ufundowanej przez Chińczyków, jeśli nie liczyć kilku paczuszek do rehydratacji opieczętowanych słowami: „Z najlepszymi życzeniami szczęścia i pokoju od ludności Pekinu”. Mahlia potrafiła wyobrazić sobie ludzi w tym odległym kraju, którzy wspierali finansowo ofiary wojenne Zatopionych Miast. Wszyscy byli wystarczająco zamożni, by wysyłać przez biegun szybkie klipry z ryżem, ubraniami i lekarstwami na odwodnienie, wszyscy wystarczająco bogaci, żeby wtrącać się w cudze sprawy. Zamykając torbę doktora, starała się nie patrzeć na ciało Tani. Czasami, jeśli na miejscu był koc, przykrywali zwłoki, ale tym razem zużyli całą pościel na becik dla noworodka. Zastanawiała się, czy powinna coś czuć, patrząc na zwłoki dziewczyny. Widziała już niejedną śmierć, ale z Tani było inaczej. Umarła, ponieważ miała pecha; nie tak jak większość ludzi, którzy ginęli, bo trep z mlekiem pod nosem postanowił przywłaszczyć sobie coś, co do niego nie należało, albo nie spodobał mu się czyjś akcent i kształt oczu. Z zamyślenia wyrwał ją głos doktora. - Mahlia, może zaniesiesz dziecko do domu Amai, a ja porozmawiam jeszcze chwilę z panem Salvatore. Ona będzie mogła je nakarmić. Mahlia spojrzała niepewnie na pana Salvatore. Wyglądało na to, że mężczyzna nie ma zamiaru oddać jej wnuka. - Panu Salvatore chyba nie spodobał się ten pomysł. Doktor Mahfouz znów zaczął łagodzić sytuację: - Jest pan wzburzony. Proszę pozwolić Mahlii zabrać dziecko, przynajmniej na chwilę. Musimy załatwić sprawy związane z pańską córką. Będzie pan musiał zorganizować ceremonię, zanim wyślemy ją na drugą stronę. Ja nie znam modlitw z Głębin. Mężczyzna nie spuszczał wzroku z Mahlii, stopniowo jednak ulatywał z niego gniew.