tulipan1962

  • Dokumenty3 698
  • Odsłony239 324
  • Obserwuję173
  • Rozmiar dokumentów2.9 GB
  • Ilość pobrań209 267

Bilenkin Dymitr - Desant na Merkurego

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :293.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

tulipan1962
Dokumenty
fantastyka

Bilenkin Dymitr - Desant na Merkurego.pdf

tulipan1962 Dokumenty fantastyka rosyjska s-f
Użytkownik tulipan1962 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 23 osób, 34 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 31 stron)

DYMITR BILENKIN DESANT NA MERKUREGO TYTUŁ ORYGINAŁU: ДЕСАНТ НА МЕРКУРИЙ PRZEKŁAD: SŁAWOMIR KĘDZIERSKI PAŃSTWOWE WYDAWNICTWO „ISKRY” WARSZAWA 1984

O autorze Dymitr Bilenkin (ur. 1933) – geolog geochemik z wykształcenia – pracuje jako dziennikarz („Komsomolska Prawda”, potem „Wokrug Święta”). Zajmuje się publicystyką naukową. Brał udział w kilku ekspedycjach geologicznych. Jest autorem wielu książek popularno-naukowych. Pierwsze opowiadanie science fiction opublikował w 1958 roku, pierwszy zbiór opowiadań pt.: Marsjanskij priboj, w roku 1967. Kolejne zbiory tego autora to: Nocz kontrabandoj (1971), Prowierka na razumnost (1974) i Sniega Olimpa (1980). Czytelnikowi polskiemu znany jest z licznych opowiadań drukowanych w „Problemach”, almanachu Kroki w nieznane (Iskry) oraz serii opowiadań fantasty- cznych Stało się jutro (Nasza Księgarnia). Połynow orientował się, że do psychologów odnoszą się w kosmosie z pewną dozą iro- nii. Przede wszystkim dlatego, że ich praca była w zasadzie niedostrzegalna. Nieprzypadkowo zresztą – psycholog, którego otoczenie zdaje sobie sprawę z jego działalności, niewart jest funta kłaków. Oczywiście miało to swoje złe strony. Gdy przyjmowano kogoś do załogi na stanowi- sko lekarza, biologa, psychologa, to kapitan nieporównanie bardziej interesował się, jakim le- karzem i jakim biologiem jest kandydat. I niesłusznie! W czasie ostatniej konferencji kosmo- psychologów jeden z uczestników opowiedział taki oto przypadek z własnej praktyki. Sytua- cja była identyczna – obca planeta, lądowanie, nerwowo dygocące palce. Psycholog jednak okazał się skończoną fujarą. Dobrze znał dowódcę statku, Tugarinowa, ale mimo to nie uznał za stosowne przeprowadzić działań profilaktycznych. I w najbardziej krytycznym momencie Tugarinow całkowicie przejął sterowanie statkiem! Tugarinowa w porę obezwładniono. Ale w czasie tych sekund, kiedy kapitan ręcznie sprowadzał statek do lądowania na Wenus, paru osobom przybyło sporo siwych włosów. Przecież nawet stażysta wie, że reakcja człowieka, jego zmysł orientacji są zbyt wolne, by człowiek mógł sam, bez pomocy automatów, wylądować na obcej planecie. W takiej sytuacji przejść na sterowanie ręczne to tak, jakby wleźć do trumny i własnoręcznie zatrzasnąć wieko. Oczywiście postępek Tugarinowa łatwo zrozumieć. Trudno, bardzo trudno jest leżeć pokornie w fotelu i czekać: orzeł czy reszka, sukces czy śmierć. A wynik zależy od automa- tów. Kota można dostać! Wielu się buntowało przeciwko temu, nie tylko Tugarinow, ale bezpieczniki poleciały właśnie u niego. Czy dlatego, że nie dowierzał automatom? Ha... Nie automatom, ale ludziom, tym nieznanym, bezimiennym ludziom, którzy wykonali całą tę aparaturę. Tugarinowi przewróciła w głowie dawna sława – i to wszystko. Zarozumiałość i zbytnia pewność siebie toczyły go jak choroba. W chwili niebezpieczeństwa nastąpił kryzys. I pilot kosmonauta przepadł. Zabroniono mu latać, umieszczono w sanatorium, by pod- reperował nerwy. Nerwy! Ile razy można przekonywać wszystkich i każdego z osobna, że wymagają one nieporównywalnie większej troski niż mechanizmy? I na Ziemi, i w kosmosie. Szczególnie w kosmosie. No dobrze, niech sobie Baade uważa psychologa za kogoś w rodzaju szarlatana, w porządku. Szumerina, rzecz jasna, nie można zestawiać z Tugarinowem, ale Połynow na wszelki wypadek powinien zadbać, by nie przyszły kapitanowi do głowy teraz jakieś zbędne myśli.

– Ciekawe – powiedział Połynow – jaki będzie ten Merkury? – Zwyczajny – bez namysłu odparł Szumerin. Jego dłonie spoczywały na poręczach fotela. – Wiemy o nim prawie wszystko. Automatyczna Stacja Merkuriańska 51, ASM-63, straciłem już orientację, ile ich już tam było. Baade, który przed chwilą wziął się za obliczenia, uniósł głowę. – Nie masz, Michale, w sobie ani krzty romantyzmu. Na spotkanie z nową planetą – z powagą uniósł palec – należy iść jak na spotkanie z Piękną Nieznajomą. Chwilami trudno było się zorientować, czy Baade kpi, czy mówi serio. – Słusznie – przytaknął Połynow. – Czytaj Błoka póki czas. Wprawi cię w odpowiedni nastrój. W przeciwnym razie skąd weźmiesz ten zapał, z którym po raz pierwszy postawisz stopę na Merkurym? – Na diabła mi to, nie jestem dzieckiem... – Lecz poważanym kapitanem żeglugi międzyplanetarnej – skończył za niego Połynow. – A tak na marginesie mówiąc, to słyszałem kiedyś ciekawe zdanie: Starzejemy się dlatego, że wstydzimy się młodości. Szumerin mruknął coś pod nosem i wyciągnął rękę w stronę konsoli elektronicznej apa- ratury nawigacyjnej, jakby chcąc dać do zrozumienia, że nie ma czasu na takie bzdury. – Ooo, to wspaniała sentencja! – stwierdził Baade, kiwając głową. – Przypomnijcie sobie – nie wytrzymał Szumerin – jak wyobrażaliśmy sobie Marsa! Niezwykły, tajemniczy. Przylecieliśmy. I nic szczególnego. – Dobre sobie! – Baade znowu oderwał się od obliczeń. – A na przykład epichordyza- cja? – Nie o to chodzi. Z naukowego punktu widzenia jest tam wiele ciekawych rzeczy. I na Wenus również. Chodzi mi o odczucia emocjonalne... Niebo, piasek, góry... Podobne, wszy- stko podobne! – I rozczarowałeś się? – Psychologa zainteresowała ta rozmowa. Odkrywał w kapitanie coś nowego. – Gdybym się rozczarował, to przestałbym latać. Po prostu nie oczekuję spotkania z Piękną Nieznajomą, jak to przed chwilą określiliście. – Słusznie – powiedział Baade. – Słusznie! Dwa razy dwa równa się cztery i po wszy- stkim. Cała reszta to emocje. Ja też tak sądzę. Połynow nic nie odpowiedział. Wsłuchiwał się. W kabinie nawigacyjnej zawsze słychać było delikatny szmer – zbędne przypomnienie tytanicznej pracy wykonywanej przez ukryte za płytami i obudowami mechanizmy: tysiące, miliony najrozmaitszych przełączników, druko- wanych obwodów i innych elementów elektronicznej kabalistyki. Teraz natężenie dźwięków wzrosło. Oznaczało to, że lada chwila rozlegnie się sygnał zapowiadający lądowanie. – Wiesz, Michał, kim jesteś? Sceptykiem? Międzyplanetarnym Pieczorinem? Nic podo- bnego. Prymitywny mistyk z ciebie, bracie, wypisz, wymaluj, uczniak, który przed egzami- nem powtarza obleję, obleję, w nadziei, że los lubi postępować na opak. Milczenie. Szumerin patrzy na ekran. – Jasne. Chyba mamy jeszcze sporo do zrobienia – odezwał się wreszcie. Elegancka aluzja: jestem zajęty, przeszkadzasz mi. W porządku, uznał psycholog. Teraz będzie przeżywać. Przeżywaj sobie, przeżywaj, dzięki temu zapomnisz, że jesteś czymś w rodzaju Jonasza w brzuchu wieloryba. Merkury dawał o sobie znać. Zmysły statku już go wyczuwały. Impulsy radarów obma- cywały powierzchnię planety; uważnie, kilometr po kilometrze oglądały ją oczy teleskopów; palce analizatorów szperały w atmosferze sterując sondami. Ludzie nic z tego nie widzieli i nie słyszeli, wszystko jawiło im się pod postacią wypreparowanych, przedestylowanych da- nych: cyfr, znaków, elektronicznych symboli. Poza tym ludzie mogli podziwiać srebrzysty, lekko zamglony i rosnący szybko sierp planety. Albo obserwować coraz szybszy bieg cyfr i

symboli, by – gdy zajdzie potrzeba – skorygować trajektorię lotu statku. Ale takie sytuacje prawie się nie zdarzały. Gdy do powierzchni było już niedaleko, włączył się jeszcze jeden przełącznik. Teraz trzeba było przypomnieć ludziom, że należy jeszcze zrobić to i to, to i to. Zapaliły się napisy świetlne, rozległ się sygnał, fotele zmieniły położenie tak, by przeciążenie oddziaływało naj- słabiej. Rozległo się dudnienie, wypełniając wkrótce cały statek. Włączyły się silniki hamujące. Olbrzymi kosmolot pierwszej klasy „Aleksander Newski” opadał w stronę niewidzialnego Merkurego. A ludzie mogli obserwować to niezwykłe wydarzenie – pierwsze lądowanie na tej planecie – wyłącznie za pośrednictwem elektronicznych wykresów krzywych na ekranach oscylografów. Przeciążenie rosło. Na przekór temu, na przekór rosnącemu ciężarowi ich ciał, czuli, że spadają. Serca zamierały w piersi. Spadali z kosmosu, z pustki, która wymykała im się spod nóg, rozsypywała, kruszyła; skulone ciało bezwiednie oczekiwało na uderzenie. Nie dało na siebie czekać. Tak, nazywanie tego uderzeniem było śmieszną przesadą. Po prostu wstrząs, jak przy niespodziewanym zatrzymaniu się windy. Czekano jednak nań zbyt długo. Oparcia foteli uniosły się. Usiedli. Szumerin otarł pot. No, w takich warunkach nietrudno się rozbestwić, pomyślał Połynow. Lecieliśmy sobie, lecieli, zasiedliśmy w fotelach, podenerwowaliśmy się ociupinkę, wstrząs i – voilá! – Merku- ry! Pasażerowie mogą wysiadać. Na razie jednak wysiąść nie mogli. Dopóki automaty nie przeprowadzą rozpoznania zgodnie z „programem nr 7”, dopóty włazu otwierać nie wolno. Pomiary radiacji, natężenia pól, próby wirusowe, licho wie co jeszcze, migocące serie cyfr i symboli w okienku analiza- tora – do momentu, gdy zapali się zielone światełko i komputer oznajmi głosem przystojnej stewardesy: – Zezwala się na wyjście. Skafander numer... Stali naprzeciwko siebie uśmiechając się z zakłopotaniem i zupełnie nie wiedzieli, jak się w takiej chwili mają zachować. Dobrze, że Baademu udało się unieszkodliwić kamerę filmową, która automatycznie włącza się w czasie lądowania i utrwala dla potomności ich oblicza. – Włączcie namiernik akustyczny – wpadł na pomysł Połynow. Szumerin wzruszył ramionami (cóż można usłyszeć w tak rzadkiej atmosferze?), ale spełnił prośbę. Dźwięk jednak był. Kosmonauci popatrzyli po sobie. Pierwszy dźwięk, jaki usłyszeli na Merkurym, do złudzenia im coś przypominał. – Podobne do szelestu suchych liści – określił wreszcie Połynow. – Otóż to – nie wytrzymał Szumerin. – Lecieliśmy na kraj świata, żeby sobie posłuchać szelestu jesiennych liści. – Przyznacie jednak, że to niespodzianka. Czyżby wiatr? – Wkrótce się dowiemy. Czas oczekiwania szybko staje się ciężarem, od którego zaczynają boleć ramiona. Szumerin nawet zaczął już przestępować z nogi na nogę. Wreszcie elektroniczna „stewardesa” zlitowała się nad nimi. Potwierdziła, że na ze- wnątrz nie czyha na nich żadne niebezpieczeństwo. – Pan pierwszy. – Połynow, nie wiadomo czemu, zwrócił się do kapitana per pan. Stał przy włazie i patrzył, jak wolno i niezgrabnie Szumerin schodzi po trapie. Psycholog po raz pierwszy znalazł się na planecie, na której nikt dotąd jeszcze nie był. Dziecięce marzenia spełniły się, ale wtedy wszystko, rzecz jasna, wyglądało inaczej. Jak? Tego nie przypominał sobie zbyt dokładnie. Zdaje się, że wszystko było różowe, przepełnione

szczęściem serce zamierało. Czy teraz również był szczęśliwy? Połynow nie spieszył się z odpowiedzią, było jakoś zbyt spokojnie, zbyt zwyczajnie. Może nawet trochę strasznie, jak wtedy, gdy stojąc wysoko, spojrzymy w dół. Ale nie czuł najmniejszego rozczarowania; być może tak właśnie wygląda szczęście wielkiego spełnienia? Grunt wyglądał niezwykle. Przede wszystkim był jakiś nieostry, jakby widzieli go przez zapotniałą szybę hełmu. Na gładkiej i szarej, przypominającej beton powierzchni leżały cza- rne jak sadza kamienie. Cienie wydłużały ich kontury. Tak było wszędzie. Czarne kamienie oprawione w beton. Rzecz jasna Szumerin chciał stanąć tak, by mieć pod nogami równy grunt. Zawahał się przez chwilę; pewnie i jego deprymowała ta dziwna nieostrość otoczenia. Uniósł wysoko nogę, odchylił głowę do tyłu i ruszył jakby krokiem defiladowym. I o mały włos upadłby, jego noga bowiem zapadła się w „beton” po kostkę. Wzbił się dymek. Baade i Połynow nie wytrzymali i roześmieli się – może zbyt nerwowo, niżby to wyni- kało z sytuacji. – A to dobre! – gwizdnął Szumerin i schylił się. – Przecież to obłok pyłowy! Kosmonauci zbiegli w dół. Tak, kapitan nie mylił się: ten beton był w gruncie rzeczy obłokiem pyłowym, suchą mgłą zakrywającą wszystkie wgłębienia. – No cóż, jasna sprawa. – Baade podniósł się z klęczek i machinalnie otrzepał kolana rękawicą. – Grunt nagrzany do dwustu stopni, niewielka siła ciążenia i pyłki tańczą. Ruchy Browna. Połynow zawsze bardzo lubił oglądać przydrożne krajobrazy i może dlatego tak marzył o chwili, w której po raz pierwszy zetknie się z Merkurym. Teraz jednak im dłużej wpatrywał się w pejzaż obcej planety, tym silniej narastało w nim podświadome uczucie wrogości i roz- drażnienia. Olbrzymie słońce piętrzyło się nad widnokręgiem Merkurego jak ściana białego płomie- nia – tak jaskrawego, że horyzont zdawał się topić i uginać pod jego ciężarem. W dali równi- na żarzyła się mętnie, jakby podpalona oślepiającym blaskiem. W górze zastygło czarnofioletowe niebo. W kosmicznym chłodzie powoli poruszały się purpurowe języki protuberancji i to w jeszcze większym stopniu przywodziło na myśl skoja- rzenie z roztwartym piecem, z którego w każdej chwili mogą runąć na Merkurego płomienie i żar. Lecz od słońca rozbiegły się na boki perłowe skrzydła korony; w ich rozmachu krył się chłód zmierzchu. Palące południe, nieprzenikniona noc, aksamitny wieczór – wszystko to sąsiadowało ze sobą, tworząc przeciwne naturze kontrasty. Atmosfera Merkurego migotała i świeciła, przesycając sobą i światło, i mrok. Jak mgła, choć nie było to mgłą. Nieuchwytne drżenie powietrza, wibracja eteru – trudno było znaleźć jakąś precyzyjną nazwę. Wszystko było nieostre i drżące, jakby widziane przez migotliwą zasłonę, którą wciąż się miało ochotę zrzucić. – Do diabła – zaklął Połynow mrugając zawzięcie. Oko odruchowo zwiększyło często- tliwość ruchu powiek, by w ten sposób usunąć przeszkodę – zetrzeć nie istniejącą łzę. Pozostali czuli to samo rozdrażnienie i przykrość. Umysł, nie wiadomo czemu, nie chciał rejestrować tego, co widziały oczy: to było nowe, nieznane i nieprzyjemne wrażenie. W żaden sposób nie mogę zrozumieć, co to takiego – westchnął wreszcie Szumerin. – Po prostu jesteśmy wewnątrz świetlówki – odparł Baade mrużąc oczy. – Albo we- wnątrz zorzy polarnej, jeżeli wam to bardziej odpowiada. Rozrzedzona atmosfera, niewielka odległość od Słońca i w rezultacie wysoka jonizacja gazów. To wszystko. A poza tym... Popatrzył na przyjaciół. – Poza tym, zostaliśmy świętymi. Wyciągnął rękę i wtedy wszyscy zauważyli, że nad hełmami płoną ledwo widoczne

aureole. Ogniki tańczyły również na kadłubie statku. – Elektryzacja! – zawołał Połynow. – Otóż to. I wiecie, co było tym szelestem liści? Potrzaskiwanie tych oto iskier. – Mogliśmy się od razu domyślić. – Oczywiście. – Ależ ten Merkury wygląda... – Nieprzytulnie. – Rzeczywiście. Dość długo rozmawiali w tym stylu, nie wiadomo bowiem czemu nie mieli już ochoty patrzeć na Merkurego, ale wstydzili się do tego przyznać. Zwykłe oceny nie miały tu żadnych punktów odniesienia. Piękny, paskudny – te i podobne słowa zupełnie tu nie pasowały. Był to istotnie obcy, wymagający nowych pojęć i określeń świat. Przylecieli tu jednak nie po to, by podziwiać krajobrazy, ale by prowadzić badania, i dlatego te pierwsze wrażenia były nie tak ważne. Mieli swój program, zadania i cel. Na emo- cje nie pozostawało miejsca. Tak się im, w każdym razie, wydawało. Szumerin gospodarskim spojrzeniem obrzucił cały placyk. W porządku. Połyskuje sej- smograf, przypominający wbitą w podłoże pinezkę; jeżeli zagrażać będzie trzęsienie ziemi, to dzięki sejsmografowi dowiedzą się o tym wystarczająco wcześnie. W cieniu skały ukryły się liczniki Czerenkowa. Potok kosmicznych cząsteczek też ich nie zaskoczy. Co prawda takie same przybory funkcjonują również na statku, ale instrukcja – rzecz święta. Inaczej być nie może. Nie są przecież beztroskimi turystami. Oni, podobnie jak alpini- ści, muszą działać z asekuracją. Cały placyk połyskuje wąsikami, przewodami, czaszami anten, wyszczerzonymi pa- szczami analizatorów gazów. Stadko mądrych mechanizmów. Nie, raczej plantacja dziwa- cznych roślin, wyhodowanych dzięki, wysiłkowi tysięcy umysłów. Plonem będą zebrane info- rmacje. Ogrodnik może wreszcie odejść; plon dojrzeje bez niego. Ile jednak stracono na to czasu! Czy nie na próżno? Jeżeli nie brać pod uwagę dwóch, trzech przyborów, wszystkie albo dublowały w celach porównawczych pracę aparatury pokła- dowej, albo ciągle uściślały, uzupełniały, po raz któryś z rzędu sprawdzały dane uzyskane z wysłanych o wiele wcześniej stacji automatycznych. Wszystko to było potrzebne, niezbędne, ale z tego właśnie powodu stracili okazję do przeprowadzenia przynajmniej dwóch wypraw w głąb planety. Przykre, po prostu przykre. Chciałoby się iść, patrzeć, przeżywać. Cyfry zaś są wszędzie jednakowe. I tu, i na Ziemi, i w innej galaktyce. A w ogóle, jeżeli się zastanowić, do czego sprowadza się ich rola odkrywców? Do roli nadzorców mądrych maszyn? A może wycieczkowiczów, którzy oglądają sobie planetę i przy okazji potwierdzają dane otrzymywane od automatów? Nie, oczywiście nie ma racji. Cyfry są martwe i nieme. Po prostu Merkury jeszcze nie przemówił do duszy człowieka. Automaty odkryły go dla rozumu, ale emocje będzie mógł wzbudzić dopiero w człowieku. Nie sposób jest kochać abstrakcję lub nienawidzić jej. Nie sposób jest żyć w świecie wykresów i danych, jeżeli nie wywołuje on żadnych uczuć. Nie można rozdzielić rozumu i serca, inaczej człowiek będzie wtedy czuć się źle. – Kapitanie, transporter gotów. Baade i Połynow zbliżali się do niego i sprawiało to niesamowite wrażenie, gdy nogi ich zagłębiały się w cień i znikały tam jak odrąbane, a tułowia ludzi w lśniących skafandrach zawisały nad pustką. Wyszli z cienia. Teraz słońce świeciło im zza pleców i obydwaj kosmo- nauci natychmiast przekształcili się w bezcielesne sylwetki. – Stańcie z boku – poprosił Szumerin. – Rozmowa z dziurkami w niebie nie należy do przyjemności.

Roześmieli się. W żaden sposób nie mogli się przyzwyczaić do dziwacznego światłocie- nia, który deformował każdy przedmiot. Co prawda, przy uważnej obserwacji, zarysy pono- wnie występowały z mroku pod postacią zielonej plamy. Ale dopiero po dłuższej chwili. – No to co, kapitanie? W drogę? – spytał Baade odwracając się bokiem. – Nareszcie będziemy się poruszać, obserwować! – Najpierw odpoczynek i sen – powstrzymał go Połynow. Baade popatrzył na psychologa z wyrzutem. – Lekarz zalecił i kropka. Dyskusja skończona – rozłożył ręce Szumerin. Baade mruknął coś pod nosem, Szumerin zaś odwrócił się w stronę rakiety, dając w ten sposób do zrozumienia, że sprawę uważa za zakończoną. I wtedy właśnie zobaczył. Z ocienionej półkuli Merkurego bezdźwięcznie i szybko coś nadciągało. Jakieś szare pasemko. – Uwaga! – krzyknął Szumerin. Pasemko wcale nie wyglądało groźnie, niepokojące były tylko szybkość, z jaką się zbli- żało, i jego nieznany charakter. – Na pokład! – Szumerin nie wiadomo czemu tupnął. Zaczęli biec, ale bez pośpiechu, odwracając się co chwila. Jakoś trudno im było trakto- wać serio to niebezpieczeństwo. Przejście od niezmąconego spokoju do stanu zagrożenia i ucieczki było tak gwałtowne, zmiana zaś tak nieprawdopodobna, że umysł nie mógł się z tym pogodzić. Niedaleki horyzont Merkurego utrudniał ocenę odległości, w której znajdowało się pa- smo. Zresztą, nie było to już pasmo. To była fala, która rosła, piętrzyła się, pęczniała i pędziła gasząc gwiazdy. – Aparatura! – przypomniał sobie Baade, gdy znaleźli się przy samym włazie. Całe oprzyrządowanie pozostało nie zabezpieczone. – Na szczycie piana! – zauważył Połynow. Wtedy zrozumieli wreszcie, co im przypomina ten widok. Wodę. I to właśnie było najbardziej nieprawdopodobne. Po rozpalonej równinie toczyła się, zwieńczona płatami piany fala wody, szarej, jesiennej wody... Światło słoneczne tonęło w jej wygiętej powierzchni, tu i ówdzie odbijając się przymglonymi błyskami. Zresztą wiele szczegółów podpowiadała wyo- braźnia. Jak na złość przeklęte migotanie było niezwykle silne. – Właz! – krzyknął Szumerin. Słusznie, zdążył pomyśleć Połynow. Mniejsza o aparaturę... Masywny luk zatrzasnął się za nimi. Pompy zaczęły z szumem tłoczyć silny strumień powietrza w głąb śluzy. W blasku świecących pod sufitem jaskrawych lamp cienie szybko traciły swą kosmiczną czerń, stawały się ziemskie, przejrzyste. Równie prędko powracał spo- kój. Gdy tylko umilkł szum pomp, Szumerin powiedział: – Do nawigacyjnej! Oczekiwali wstrząsu. Oczekiwali, wierząc, że nie będzie zbyt silny – statek był dla fali zbyt potężną przeszkodą. Ale wstrząsu nie było. Żadnego. Ani słabego, ani silnego. – No wiecie... – rzekł Szumerin, gdy tylko rozsunęły się zasłonki iluminatora. Naokoło było pusto. Gładka równina pokryta plamami cieni. Ani śladu fali, która prze- toczyła się tędy przed chwilą. Baade tępo popatrzył na Połynowa, ten zaś na kapitana. Szumerin wzruszył ramionami. – Jakaś bzdura... – Trzeba wyjaśnić tę sprawę – stwierdził mechanik. – Dwie – uściślił Połynow. – Skąd się wzięła ta... hm... ciecz i gdzie się podziała. Wyjaśnianie problemów nie było dla nich żadną nowością. Wyjaśniali je niekiedy w

najbardziej nieoczekiwanych i skomplikowanych sytuacjach. – A więc? – nalegał Szumerin. – Uważam, że to proste – rozpoczął Baade. Stopniowo w jego głosie coraz wyraźniej zaczęło dźwięczeć głębokie przekonanie. – Z zacienionej strony Merkurego runął na nas potok cieczy o nieznanym składzie chemicznym. To pierwszy fakt. Wiemy, że na zacienionej półkuli są lodowce uformowane z zamarzniętych gazów o zróżnicowanym składzie chemi- cznym. Są też jeziora u stóp gór. To fakt drugi. Wynika stąd, że z nieznanego powodu została tam przerwana jakaś naturalna przegroda. Mieliśmy więc do czynienia z merkuriańską powo- dzią. – Henryczku, z ust twych płynie poezja prostoty – zawołał Połynow. – Jest tylko jeden szkopuł. Dlaczego ta ciecz nie kipiała po wypłynięciu na oświetloną równinę? I dlaczego na- gle zniknęła? – Mamy zatem dwa problemy – beznamiętnie uściślił Baade. – Dlaczego więc ta prze- klęta ciecz nie wrzała przy tak niskim ciśnieniu i wysokiej temperaturze środowiska... Na postronnym obserwatorze rozmowa ta wywarłaby zapewne dość dziwne wrażenie. Ludzie, którzy przed chwilą przeżyli gwałtowny szok, siedzą sobie spokojnie i dyskutują w taki sposób, jakby rozwiązywali jakiś abstrakcyjny problem. Bez zbędnych emocji i zbędnych słów, zupełnie jak maszyny logiczne. Ale w kosmosie był to jedyny możliwy sposób bycia. Wszelkie histeryczne wyskoki były stratą czasu. – Odpowiem na pytanie, dlaczego nie mogła wrzeć – ciągnął dalej Baade. – Po pie- rwsze, wrzała. Zwróciliście uwagę na intensyfikację migotania? Rzecz jasna była ona wywo- łana przez gwałtowne parowanie, innego wytłumaczenia nie widzę. Po drugie, doświadczenia, jakie Nikołajew i Graften przeprowadzali z ciekłymi gazami o zmiennym składzie, a podkre- ślam, że nie znamy składu tej cieczy, wskazują, że w określonych warunkach pośrednie zwią- zki gazów szlachetnych mogą spełniać rolę katalizatorów parowania. To fakt poświadczony laboratoryjnie. – Jednakże nagłe zniknięcie... – Wcale nie nagłe. Przez kilka minut nie mogliśmy prowadzić obserwacji. Niewątpliwie potok miał, w początkowej fazie swego ruchu, niską temperaturę. Szybkość przepływu opó- źniała nagrzewanie się cieczy. Jednakże wcześniej czy później temperatura ogólnej masy cie- czy musiała osiągnąć punkt krytyczny, w którym ciecz szybko, a nawet błyskawicznie, w zależności od składu, jak też i czynników zewnętrznych, przeszła w parę. Oto dlaczego nie poczuliśmy żadnego wstrząsu. – O, potęgo umysłu fizyka! – Połynow z radością klepnął Baadego po ramieniu. – No cóż, słusznie powiadają, że matematyka może wyjaśnić wszystko. – Henryk wysunął przekonującą hipotezę – rzekł Szumerin. – My natomiast mamy obiektywnego świadka, który hipotezę tę może potwierdzić lub obalić. – Jakiego świadka? – Analizator gazów. Połynow natychmiast wstał. – Pójdę sprawdzić. – Możemy zażądać, by pokładowy analizator podał nam dane – powiedział Szumerin. – Nie, Połynow ma rację – zaoponował Baade. – Pokładowy jest zbyt wysoko usytuo- wany. Kapitan i mechanik nieomal dotykając twarzami iluminatorów patrzyli, jak Połynow zeskoczył w dół, jak podszedł do analizatora, manipulował przy kasetach. Wreszcie psycho- log wyprostował się. Kilka sekund z zadumą patrzył na aparat. – Znalazł coś ciekawego – stwierdził Baade. – Aha – przytaknął Szumerin. Połynow wrócił.

– No i co? – spytali obaj chórem. W odpowiedzi psycholog przytaknął skinieniem głowy. – Skład? – indagował dalej Szumerin. – Skomplikowana mieszanina związków helu z azotem, iv i wodorem. Szkoda mi było taśmy, więc to przepisałem... Baade schwycił notatkę. – Nikołajew i Graften będą zachwyceni – powiedział chowając ją do kieszeni. – Przepraszam za niedyskretne pytanie – rzekł Szumerin – ale dlaczego tak zwlekałeś z powrotem? – Słucham? – Połynow nie zrozumiał pytania. – A, to... Zdziwił mnie skład chemiczny tej cieczy. Gazy szlachetne niezbyt łatwo tworzą związki, zwłaszcza takie. – No nie, ci biolodzy są niepoprawni – roześmiał się Baade. – Przecież intensywne pro- mieniowanie zwiększa łatwość wchodzenia w reakcje. – Ach tak! No, to wszystko w porządku. Jakie będą polecenia, kapitanie? – Takie jak poprzednio – oznajmił Szumerin. – Odpoczynek, sen, a następnie zwiad... – Zgadzam się – odparł Połynow – ale... – Co? – Najpierw wszyscy muszą przejść badania lekarskie. – Jasza, przecież duch pedantyzmu i ślepego posłuszeństwa instrukcji zawsze był ci obcy! – Baade ze zdziwienia aż uniósł się z fotela. – Kapitanie, stanowczo nalegam. – Cóż, wiesz lepiej. – Szumerin wzruszył ramionami. – Wprawdzie nie widzę potrzeby, ale... Obawiasz się czegoś? – Nie, niczego się nie obawiam, tylko wciąż mam w uszach ten twój krzyk: „Uwaga!” – W tej sytuacji ja również domagam się przeprowadzenia badań – stwierdził Szumerin. – Załoga zaczyna się denerwować. – Kto zostanie? – spytał Szumerin. Z góry wiedział, że ochotników nie będzie i przygo- towywał się do przykrego obowiązku oznajmienia jednemu ze swoich przyjaciół: „Ty zosta- niesz!” Jednakże, wbrew oczekiwaniom, zgłosił się Połynow. Baade popatrzył nań ze zdumieniem. – Uwielbiam poświęcenie. – Ktoś musi zostać – Połynow odwrócił się. – Uważam, że słuszniej będzie, jeżeli zosta- nę ja. Biolog nie ma na Merkurym nic do roboty. – My zaś postaramy się, żeby lekarz też nie miał – obiecał mechanik. Transporter, szczękając ogniwami gąsienic, spełzł po rampie. Obok rakiety ta przypo- minająca starożytny czołg machina o atomowym sercu wyglądała jak skorupka orzecha. Szumerin i Baade zajęli swoje miejsca. Połynow pomachał im ręką. Jej cień jak czarna błyskawica przebiegł po szarej powierzchni. A kiedy transporter zniknął za horyzontem, psy- cholog nagle poczuł się jak dziecko w pustym i ciemnym pokoju – maleńki i bezbronny. Szybkim krokiem ruszył w stronę luku. Transporter kołysał się rytmicznie. Jechał prosto w słońce i ściana białego płomienia stopniowo unosiła się nad horyzontem, aż wreszcie zawisła nad nimi jak olbrzymia, oślepiają- ca plama. Monotonny krajobraz – szara warstwa pyłu, osmalone boki głazów, mozaika światłocie- nia – zmieniał się. Odnosili wrażenie, że jadą prosto w ogień, który rozwija przed nimi ośle- piający kobierzec. Chwilami zdawało się im, że ślizgają się po powierzchni lustra – jaskrawe- go, odbijającego światło lustra. Nawet filtry nie były w stanie przyćmić jego blasku. Zielonkawa poświata na niebie zniknęła całkowicie. Teraz, jakby dla kontrastu, było

ono zupełnie czarne i gwiezdny pył wyglądał na nim jak odblaski słońca. Słońce unosiło się im na spotkanie pełznąc jak potworny, ognisty krab ku zenitowi. Cienie zniknęły. Wszystko stało się gładkie, jak wypolerowane. Ludzie milczeli. Podtrzymywanie rozmowy sprawiało im trudność; nie mieli na nią ochoty. Przejeżdżali obok niezwykłej formacji geologicznej. Długie, przezroczyste kryształy kwarcu były wycelowane jak włócznie prosto w słońce. Grotem w stronę światła, tak by ilość pochłanianej przez minerał energii była jak najmniejsza. Tu nawet kamień obawiał się słońca. Pojawienie się kryształów na chwilę ożywiło podróżników. – Światło i śmierć znaczą tu to samo – powiedział Szumerin. – Najbardziej gorące miejsce ze wszystkich planet – dodał Baade. I rozmowa znów się urwała. Nawet w kosmosie, a tym bardziej na Ziemi, zawsze czuli ciężar czasu. Dziesięć minut, godzina – słowa te zawsze coś znaczyły. Teraz nie znaczyły nic. Nawet takie pojęcia jak „mniej”, „więcej” traciły tu swój sens. Czego mniej? Czego więcej? Jak można było odpowie- dzieć na te pytania w świecie, w którym nic się nie działo i nic się nie zmieniało, w którym słońce zawsze stało w miejscu, światło nigdy nie słabło, a każdy punkt przestrzeni ciągle pozostawał nieruchomy. Jak można było odczuwać upływ czasu, jeżeli bez względu na szy- bkość, z jaką poruszał się transporter, ciągle znajdowali się w centrum idealnie równego kręgu, nakreślonego wyraźnie czernią nieba? Poza tym – ten upał. Przenikał tu wraz ze światłem, potęgowała go wyobraźnia – prze- cież na zewnątrz można było topić ołów. Człowiek, by poczuć ból oczu, wcale nie musi pa- trzeć w słońce. Wystarczy, jeżeli w całkowitej ciemności wyobrazi je sobie. Ale Baade nie zawracał, Szumerin zaś nie protestował przeciwko kontynuowaniu tej szaleńczej jazdy w ogień. Kierowało nimi hipnotyczne pragnienie: widzieć, widzieć! Niewa- żne, co będzie dalej. Transporter ze znieruchomiałym Baadem przy kierownicy i Szumerinem obok niego pędził na wprost, coraz bardziej zagłębiając się w połyskującą nieskończoność. – Henryk, Misza, czemu tak daleko? Zaniepokojony głos Połynowa, który rozległ się w głośniku, jakby obudził ich ze snu. Poruszyli się. Szumerin spojrzał na licznik kilometrów i zaklął. – W porządku, Jasza, zaraz zawracamy! – zawołał do mikrofonu. – Dobrze – słowa ledwo przebijały się przez trzaski zakłóceń. – Bo ja tu obserwuję wasz namiar i nie mogę się połapać, po co pchacie się w samo piekło, a nie trzymacie się wy- znaczonej trasy. Szumerin miał ochotę odpowiedzieć, że to niechcący, ale ugryzł się w język. Psycholo- gowi wystarczy byle pretekst, żeby przyczepił się jak rzep do psiego ogona. – To nic, to nic, Jasza, wszystko w porządku. Po prostu bardzo ciekawie. Potem opo- wiem. Przerwał łączność. – Wiesz co – powiedział Baade zawracając ostro. – Trzeźwo patrzę na świat i wszystkie te emocje trzymam mocno w garści. Ale teraz przypomniałem sobie... – Co takiego? – Jak w dzieciństwie jeździłem na wsi na nartach. Zdarzało nam się zapuścić gdzieś da- leko. Oślepiający śnieg, naokoło pusto, głucho i zimno, miejsca już nie znane, w domu czeka- ją, niepokoją się, ale nas wciąż coś ciągnie do przodu... Jeszcze dziesięć kroków, Jeszcze sto... Głupio, strasznie, bez sensu, ale idziemy. I strasznie i, rany, jak fajnie. Dlaczego, co? – Zapytaj Połynowa. To on jest specjalistą i z rozkoszą zacznie się grzebać w twoich przeżyciach. – Naszych, Misza, naszych.

Teraz krótki, jakby obrąbany cień transportera pędził przed nimi. Wyglądał jak przy- wiązana do kół jama, jak czarna przepaść bez dna i brzegów. – To mi działa na nerwy – poskarżył się w końcu Baade. – A poza tym, to wredne migo- tanie. Nagle mechanik wdepnął hamulec. Sklepienie niebieskie zakołysało się jak kurtyna, pojawiły się na nim zmarszczki, fałdy. Gwiazdy drgnęły, zbiegły się w gromady. Elastyczne fałdy zaczęły napełniać się białawym światłem i jakby pod jego ciężarem pękały nagle, rzuca- jąc w dół cienkie strumyki poświaty. Wszystko to trwało zaledwie kilka sekund. – Zorza polarna? – spytał Szumerin. – Na to wygląda. – Baade zerknął na konsolę z przyrządami. – Zgadza się. – Na Ziemi, prawdę mówiąc, wygląda bardziej efektownie. Szumerin spodziewał się gry barw, purpurowych protuberancji, baśniowych korowo- dów, lecz z nieba wciąż spływała chłodna, jednostajna, mleczna poświata przypominająca światło świetlówki. Pod jego wpływem robiło się zimno i nieprzytulnie, zupełnie jak wtedy, gdy przez okno nie uprzątniętego pokoju zagląda pochmurny poranek. Od Ziemi nie da się uciec, pomyślał Szumerin, od wspomnień o niej. Wspomnień, które ożywiają wszystko. Zorza gasła powoli. I znowu rozpoczęła się jazda przez żar, pod palącym niebem; pojedynek z cieniem i za- sychającym gardłem; migotanie światła. Monotonia doznań sprawiła, że zaczynało kłonić ich do snu, tym bardziej że wzrok zmęczył się walką z drżeniem powietrza, które jak nierówne szkło zniekształcało widziany obraz. Na próżno Szumerin robił sobie wyrzuty. Przecież je- stem na Merkurym, wszystko, co widzę, człowiek ogląda po raz pierwszy... Fizjologia zwy- ciężyła. Wstrząs, uderzenie łokciem, krzyk Baadego. Serce gwałtownie przyspieszyło rytm, jak zwykle, gdy nagły alarm wyrwie człowieka z drzemki. – Tam, tam... – szeptał Baade. – Co, tam? – ze złością spytał Szumerin rozcierając łokieć. Baade wskazał ręką. Pośrodku oślepiająco błyszczącej równiny stał fortepian konce- rtowy. Szumerin potrząsnął głową. Potem wyciągnął termos, nalał na dłoń wody i chlusnął ją sobie w twarz. Fortepian nie zniknął. Jego lakierowane boki połyskiwały, wieko było uniesione, klawi- sze oczekiwały na dotknięcie palców. – Pojawił się... pojawił się nagle? – Szumerin wreszcie zdecydował się zadać pytanie. – Nie, z plamy... Pomyślałem, że mam halucynacje. – No i?... – To niemożliwe. – Wiem o tym! Ale kto z nas tu oszalał: my czy Merkury? – Podjedźmy bliżej. – Ale ostrożnie. Szumerin spodziewał się, że gdy się zbliżą, fortepian zniknie. Był w błędzie. W da- lszym ciągu odpływał horyzont, przed oczyma migotała biaława mgiełka, a przed nimi tkwiło niewzruszone widmo fortepianu. – Musimy wyjść – rzekł Baade. – Nie boisz się? Zamiast odpowiedzi usłyszał nieartykułowane parsknięcie. Zamknęli hełmy i wyszli. Szumerin natychmiast poczuł, że bardzo chciałby cofnąć się do transportera. Czarna przepaść nieba nad głową, rozpalone kamienie pod nogami, pośrodku zaś to, co nie miało prawa tu się znajdować: fortepian koncertowy. Szumerin przygryzł wargę

i zrobił krok do przodu. Fortepian stał tuż obok. Szumerin wyciągnął rękę. Przeszła bez trudu przez polerowane drewno. Szumerin gwałtownie cofnął rękę – nerwy nie wytrzymały. – Do diabła! – zawołał Baade. Fortepian jakby zafalował, potem drgnął, cofnął się nieco. I zniknął. Teraz na jego miej- scu pulsowało powietrze. Milczeli długo, starając się nie patrzeć na siebie. Bali się, że w oczach jednego drugi zobaczy strach. Gdyby nie pędzili tak do przodu i nie dali się opanować rozmyślaniom, czy raczej goni- twie myśli, na pewno zauważyliby, że wokoło jest coś niezwykłego. Opamiętali się dopiero wtedy, gdy oślepiająca nawet na tle rozpalonej równiny smużka zaczęła zbliżać się do ich po- jazdu. Przysunęła się jeszcze bliżej i trudno już było nie zauważyć przezroczystych języków ognia. – No... – Szumerin zdołał wykrztusić tylko tyle. Działać szybko i pewnie można tylko wtedy, gdy się wie, z czym ma się do czynienia. To jednak, co rozgrywało się przed nimi, przekraczało wszelkie możliwości pojmowania. Za- ciskał się nie tylko pierścień niebezpieczeństwa; zamykał się również krąg czegoś niezrozu- miałego, na co nie mogło pomóc całe zdobyte doświadczenie. I Szumerin czekał, patrząc tępo przed siebie. Po prostu czekał, co będzie dalej. Baadego nie tak łatwo było wytrącić z równowagi. Wyłączył silnik, wytarł pot sapiąc, i przez chwilę wpatrywał się lekko przymrużonymi oczyma w iluminator. – Zdaje się, że wpadliśmy. To lawa, i co gorsza, zbliża się do nas. Czy nie za dużo nie- spodzianek naraz? – Lawa? Jesteś pewien, że to lawa? – Przecież widzę. Co prawda miga mi przed oczyma, ale to na pewno lawa. Charaktery- styczne pęcherze, języki płomieni, o, tam, wydobywa się gaz... Szumerin nagle poczuł się tak lekko i radośnie, że nieomal roześmiał się na głos. Rzeczywiście lawa, po prostu lawa, tylko lawa! Przewidujący Baade zatrzymał transporter na wzniesieniu i dlatego też lawa kłębiła się, bulgotała pękającymi pęcherzami w bezpiecznej odległości. Przez sekundę drążyło go pytanie – skąd się ona wzięła? Nie, nie, bzdura, kto się na gorącym sparzył, na zimne dmucha. To erupcja linearna, taka, jakie już nieraz obserwowano na Merkurym. Zwykła, normalna erupcja roztopionego bazaltu. Jak to dobrze, gdy wszystko jest jasne i zrozumiałe! Gdzieniegdzie widać było identyczne wysepki. Ale lawa przybierała. Jej poziom mógł podnieść się jeszcze bardziej. No, a jeżeli nawet się nie podniesie, to jak długo będą musieli czekać, nim zastygnie? W każdym razie dłużej, niż mogą sobie na to pozwolić. Oho, trzeba na serio pomyśleć, co robić dalej. – Mamy szansę się upiec – powiedział Baade, któremu przyszła do głowy ta sama myśl. – Bzdura – już całkowicie spokojnie zaprzeczył Szumerin. – Zawołamy Połynowa, przyleci i nas zabierze. Miejsca na realot starczy. – Tak, o ile poziom lawy się nie podniesie. – Coś ty, nie znasz Połynowa? Wymyśli coś” takiego, że wyląduje nawet na dachu transportera. Połącz się z nim. Sygnały z trudem przebijały się przez skrzypienie i trzaski. Najwyraźniej był to wpływ tej samej burzy elektromagnetycznej, która rozjarzyła niebo zorzą polarną. Z uporem, z jubi- lerską precyzją Szumerin stroił radiostację. Tymczasem Baade bez szczególnej satysfakcji zauważył, że lawa jednak ciągle przybiera. Gdzieniegdzie na jej powierzchni pojawiły się czerwone plamy wysepek stygnącej skorupy; między nimi pełgały niebieskie ogieńki. – Piękny widok – mruknął. – Co, nie możesz się połączyć? Nagle, całkiem wyraźnie, jakby Połynow był z nimi w kabinie, rozległo się pytanie:

– No, przyznajcie się, łobuzy, dlaczego utknęliście? Szumerin wyjaśnił pokrótce. – Rozumiem, rozumiem. Zaraz wypuszczę telesondę i natychmiast wylecę. Szumerin mrugnął, zadowolony. – No i po wszystkim. Wyraźnie rozkoszował się klarownością sytuacji. Takie niebezpieczeństwo, jak poja- wienie się lawy, nawet mu odpowiadało; choćby dlatego, że spychało gdzieś w ciemny zaką- tek pamięci tę niewytłumaczalną historię z fortepianem. Jak połyskliwa kropelka rtęci przemknęła po niebie telesonda. Zbliżyła się i zawisła nad transporterem. – Słuchajcie – rozległ się głos Połynowa. – Lawa jeszcze do was nie dotarła? – Nie, na razie miejsca na realot starczy – odparł ze zdziwieniem Połynow. – Co się sta- ło? Źle widzisz? Odpowiedź nadeszła dopiero po chwili. Połynow wyraźnie grał na zwłokę. – Otóż tak – odezwał się wreszcie. – Nie zwracajcie uwagi na głupstwa. Jedźcie przez lawę. Oczywiście jeżeli temperatura na zewnątrz nie będzie się podnosić. Szumerin nagle zrozumiał. – Połynow! – krzyknął. – Co się z nami dzieje? – Wszystko w porządku. Jedźcie śmiało. – Jakoś przestaję kojarzyć – mruknął Baade. Jego oczy biegały nerwowo, jakby szuka- jąc pomocy. – Albo my, albo on. – Nieważne. Włączaj silnik. Transporter, kołysząc się, spełznął ze wzniesienia. Szumerin, nie odwracając wzroku od termoskopu, z całych sił zacisnął dłonie na poręczach fotela. W miarę zbliżania się do rozpa- lonego płynu temperatura wcale się nie podnosiła. Baade zaklął i zwiększył szybkość. Gąsienice pojazdu dotknęły lawy i ta rozstąpiła się przed nimi. Transporter mknął mię- dzy błękitnymi pochodniami, a przed nim otwierało się przejście. – Teraz – podsumował Szumerin – najlepszym rozwiązaniem byłoby zamknąć oczy i bez względu na to, co się dzieje wokół nas, nie otwierać ich aż do samej rakiety. Zgodnie z kategorycznym życzeniem Szumerina iluminator był zasłonięty. Pośrodku zamkniętego czterema ścianami przytulnego światka na stole pluł strumykami pary ekspres do kawy. Szumerin wstawał, to znów siadał, pił kawę parząc wargi, nie patrząc odstawiał filiża- nkę (naokoło spodka zrobiła się już pokaźna kałuża) i znowu po nią sięgał. – Nie, Jasza, odpowiedz mi wprost. Jesteśmy zdrowi? Połynow bez pośpiechu mieszał kawę, powoli podnosił łyżeczkę do ust, dmuchał na nią i nawet nie próbując wlewał kawę z powrotem. Szumerin mimowolnie śledził ruchy psycho- loga. Ręce kapitana, które bez przerwy chwytały to solniczkę, to łyżeczkę, zamarły wreszcie w bezruchu. – Teraz lepiej – Połynow z zadowoleniem skinął głową i odstawi! filiżankę. – No cóż, odpowiem wprost: obaj jesteście zupełnie zdrowi. – Skąd ta pewność? – spytał ponuro milczący do tej pory Baade. Pił jedną filiżankę kawy po drugiej, nie zwracając uwagi ani na to, ile wypił, ani na warstwę fusów na dnie. – Po pierwsze – nieprzypadkowo nalegałem, by przed ekspedycją przeprowadzić bada- nia kontrolne. Mieliście nieco zwiększoną pobudliwość nerwową, ot i wszystko. A to można wyjaśnić niezwykłością sytuacji i niespodziewanym pojawieniem się fali. – Jakiej fali? – nie zrozumiał Baade. – Tej, która później wyparowała.

– Aha! Zdążyłem już o niej zapomnieć. – I niesłusznie. Po drugie, moje przekonanie podtrzymuje również i ten fakt, że w czasie waszej nieobecności sprawdziłem także swój stan zdrowia. – Co? – spytał zdziwiony Szumerin. – Również zwątpiłeś... – W nic nie zwątpiłem, ale zasady obowiązują wszystkich. Wreszcie trzecie i najwa- żniejsze: to był miraż, zwykły miraż. – Spodziewałem się, że to powiesz – z nieoczekiwanym spokojem zauważył Szumerin. – Ale bardzo cię proszę, oszczędź sobie tych uspokajających pigułek. Powiedz prawdę. – Prawdę? – Połynow nie zdołał ukryć zdziwienia, ale natychmiast opanował się. – No dobrze, wyjaśnijmy to. Nie zrozumiałem, o co ci chodzi. – A ja – o co tobie... – Wszystko, co powiedziałem, to prawda. – No, a fala? – Co fala? – Uważasz ją za miraż? – Tak. – Ale zarejestrowane dane... Połynow spuścił wzrok. – W porządku – odparł głuchym głosem. – To moja wina, przyznaję. Żadnych danych nie było. Ukryłem ten fakt. W przeciwnym razie nie mógłbym zorientować się w stanie wa- szej psychiki, obraz byłby zniekształcony przez silne emocje. Ja natomiast musiałem wiedzieć dokładnie, czy to halucynacja, czy miraż. Baade nieoczekiwanie machnął ręką, jakby dając do zrozumienia: to i tak beznadziejna sprawa, nie trafię za wami, i wygodnie rozparł się w fotelu. I nagle gest ten sprawił, że psy- cholog i kapitan roześmieli się głośno. Wszystkim jakoś od razu ulżyło. – Na razie mało mnie twój postępek wzrusza. Na razie – kapitan wymownie patrzył na Połynowa. – Powiedz mi lepiej, czy lawa to również miraż? – Kiedy porównałem wasz opis sytuacji z tym, co zobaczyłem na ekranie, nie mogłem nie zwrócić uwagi na pewną różnicę. Wyraźnie widziałem, że lawa zalała gąsienice transpo- rtera, co się nie zgadzało z waszymi wyjaśnieniami. No, a stąd prościutki wniosek... – Ach tak, prościutki! – Szumerin nie zdołał opanować irytacji. – Jednakże, o ile się orientuję, miraż, nawet merkuriański, to tworzenie się pozornych obrazów realnie istniejących przedmiotów. A może się mylę? – Nie. Dodaj tylko, że obrazy te nie zawsze dają się odróżnić od rzeczywistych. – No to skąd, u diabła, na tej dzikiej planecie mógł się znaleźć fortepian? – Jaki znowu fortepian? Szumerin wyjaśnił. Szumerin z niezwykłym wysiłkiem starał się zachować spokojny wygląd. – To wszystko? – spytał, gdy Szumerin skończył. – Wszystko. – Dlaczego nie powiedziałeś mi o tym od razu? – Sam nalegałeś. Później, później, najpierw odpoczniemy, napijemy się kawy... Domy- ślam się, po co robiłeś te wszystkie psychologiczne gierki, ale wierz mi, teraz są one zupełnie zbędne. Szumerin mówił spokojnym tonem, ale jego głos drżał lekko. Połynow nie odpowiedział, ale zamknął oczy, rozłożył ręce, rozczapierzył palce i zno- wu szybko je zwarł. Wycelował bezbłędnie. Szumerin zadygotał. Psycholog rzucił nań szy- bkie spojrzenie. – Wiecie co, przyjaciele – odezwał się nagle Baade – nie jesteśmy już tacy jak dawniej. – Tak, masz rację – Połynow potarł czoło. – Zmieniliśmy się. Ciekawa planetka z tego

Merkurego. No nic, zorientujemy się co i jak. Nie, fortepian oczywiście nie był mirażem. To mi bardzo przypomina halucynacje. – Wiedziałem! – zawołał Szumerin. – Nie wiem dlaczego, ale właśnie zupełnie zdrowi ludzie najbardziej nerwowo reagują na to określenie – lodowatym tonem odparł psycholog. – A tymczasem halucynacje zdarzają się najnormalniejszym ludziom. Niezwykła sytuacja, pobudliwość i gotowe. – Na pewno? – Zaręczam. – Nawet fortepian? – Choćby wieża Eiffla. – No, toś mnie pocieszył. Okazuje się więc, że nie możemy się ruszyć nawet na krok, nie narażając się na kuksańca od jakiegoś płodu własnej wyobraźni? – Nie ma powodów do obaw. Mamy kofrodeinę. Nie znam przypadku, w którym nie likwidowałaby halucynacji. Popełniłem błąd, że nie dałem jej wam przed wyjazdem. – I nie był to twój pierwszy błąd. Połynow nie mógł zaprzeczyć. W duchu pomyślał tylko, że nawet nie może sobie sensownie wytłumaczyć, dlaczego postąpił właśnie tak. I to gnębiło go najbardziej. – Co o tym myślisz, Baade? – zapytał Szumerin. – Ja? Wcale nie myślę, milczę. Wszelkie te halucynacje, kryzysy psychiczne dotyczą sfery zjawisk nadprzyrodzonych, w której uczciwy inżynier nie ma nic do roboty. Nauką jest tylko to, co daje się zważyć i zmierzyć. W subiektywnej zaś parafii naszego przyjaciela nie ma nawet jednostek miary, jakichś tam uczucioamperów czy woltonastrojów... Połynow roześmiał się. – W porządku, Henryku, jeszcze ci to przypomnę! Tym bardziej że są to bardzo przesta- rzałe wyobrażenia o psychologii. Powiedz mi lepiej, czy miraż to też zjawisko nadprzyrodzo- ne? – Nie, dlaczego? Miraż to klasyczna fizyka. – Można odróżnić miraż od niemirażu? – W zasadzie tak. – To właśnie chciałem usłyszeć. Oto plan sprawdzianu. Znowu wyjedziemy na rekone- sans. Baade i ja. Za pośrednictwem kofrodeiny likwiduję wszelkie możliwości halucynacji. I wtedy, gdy napotkamy coś niezwykłego, Baade zabierze się do roboty, zacznie mierzyć i wa- żyć... No i wszystko stanie się zrozumiałe. – Zrozumiałe, cóż to za piękne słowo! – Szumerin nalał sobie kawy. – Plan jest rzeczy- wiście prosty: albo – albo, trzeciego wyjścia nie ma. Tylko że... – Tylko co? – spytał zazdrośnie Połynow. – Nic, nic. A co ty uważasz, Henryku? Baade dostojnie skinął głową. – Choć zabrzmi to dziwnie, ale Połynow myśli jak fizyk. W ustach inżyniera było to najwyższą pochwałą. Psycholog skłonił się. – No to zdecydowaliśmy – oznajmił Szumerin. – Ale przedtem – Połynow podniósł głos – jeszcze raz przeprowadzimy badania kontro- lne. Gdy Połynow pozostał sam, popatrzył uważnie na stół – stos książek, gammamikro- skop, maleńki Pinokio – złapał notes i z całej siły cisnął nim w kąt. Trzepocząc kartkami jak startujący gołąb, notes zatoczył szeroki łuk i pacnął w ścianę. Wypróbowany środek (gniew powinien znaleźć jakieś bezpieczne ujście) pomógł. Poły- now usiadł, skierował reflektor tak, by stożek światła padał na pustą część stołu, skoncentro- wał na niej spojrzenie i przede wszystkim starał się przypomnieć sobie, kiedy, w jakich okoli-

cznościach popełnił kilka błędów jeden po drugim. Pamięć podpowiedziała mu usłużnie: po gwałtownym przejściu od normalnej, spokojnej sytuacji do nieoczekiwanej, pełnej intensy- wnych przeżyć. To że wniosek był tak oczywisty, wyjaśniało rzecz jasna pewne sprawy, ale wcale nie przynosiło mu ukojenia. Wiedział przecież nie od dzisiaj o istnieniu tej szczególnej cechy psychiki ludzkiej i już dawno temu opracował do swego własnego użytku niezawodny, jak dotąd, odruch ochronny – cały system ćwiczeń umysłowych, które powinny oswoić go z wszelkimi wstrząsami psychicznymi. Ale tym razem wypróbowany sposób zawiódł – dlacze- go? Dwa błędy, jeden po drugim – to niewybaczalne u psychologa! I czy aby na pewno tylko dlatego, że przeskok był zbyt gwałtowny, a sytuacja zbyt nowa? W żaden sposób nie mógł dotrzeć do sedna sprawy. Irytowało go to i złościło. Należało więc zepchnąć te dywagacje gdzieś w podświadomość i zająć się czymś innym. A wtedy, być może, odpowiedź prędzej czy później przyjdzie sama. Dawniej takie przypadki nazywano olśnieniem. Połynow przeszedł do laboratorium i nie zapalając światła nacisnął wyłącznik. W cie- mności rozjarzyła się widmowo żółta kula psychomodelu. Połynow pochylił się nad nim. Dla laika kula ta była dziwną łamigłówką, którą tworzyły utkane ze światła płaszczyzny rieman- nowskie, barwne wzory usiane błękitnymi gwiazdeczkami; wszystko to znajdowało się wewnątrz pulsujących sfer, budzących dalekie skojarzenia z półkulami mózgowymi. Na pie- rwszy rzut oka trudno było dopatrzeć się w tym labiryncie jakiegoś ładu, ale dla Połynowa model stanu psychicznego jego przyjaciół i jego samego był otwartą księgą. Zakodował odpo- wiedni zestaw sygnałów i w żółtawym, przezroczystym wnętrzu kuli poruszyły się trzy cieniutkie jak nerw krzywe. Zbliżył je do siatkowanej, wydętej jak żagiel powierzchni. – Krzywe halucynatoryczne w normie – mruknął, regulując jasność. – Baade w ogóle jest poza wszelkimi podejrzeniami. Spróbujemy wprowadzić kofrodeinę. Zgodnie z oczekiwaniami krzywe po wprowadzeniu odpowiedniego sygnału opadły i prawie zgasły. – No to zrobimy tak... I na model spadła lawina bodźców. Niebezpieczeństwa, niespodzianki, w których było wszystko – rozbłysk błyskawicy, uderzenie huraganu, tygrys skaczący spośród zarośli, pię- trzący się grzbiet tsunami – wstrząsały kulą. Roztańczyła się w niej zamieć błękitnych gwiazd potęgowana skokami krzywych; zderzeniu dwóch gwiazdek towarzyszyła eksplozja przypo- minająca fontannę; tam gdzie stykały się ze sobą dwie krzywe, przebiegało po nim, jak po włóknie żarówki, oślepiające wyładowanie. Desperacja, odwaga, rozterka – cała gama uczuć przebiegała w ułamku sekundy przed oczyma psychologa, wstrząsała posadami psychiki tych, których myśli, uczucia, wola, pragnienia były zaprogramowane w tym chaosie ogników. Połynow nieraz zastanawiał się, jak straszliwą bronią w ręku intryganta, człowieka zawistnego, demagoga lub fanatyka mógłby stać się ten nawet niezbyt doskonały i dokładny model. Obdarowałby go niezmierzoną władzą, wiedzą, jak zachowa się jego ofiara w takiej czy innej sytuacji. On sam posługiwał się psychomodelem tylko wtedy, gdy nie miał innego wyjścia. Nie powodowała nim, obca przecież lekarzowi, fałszywa skromność, lecz zwykłe, ludzkie skrępowanie, które odczuwał za każdym razem, gdy obserwował działanie kuli. Poza tym za każdym razem ogarniało Połynowa onieśmielenie. Lękiem napawała go możliwość obserwowania – z dystansu, z wysoka – największych tajemnic czyjegoś życia, posegregowa- nych i wypreparowanych zgodnie z wszelkimi zasadami matematyki. Było w tym coś nie- przyzwoitego i świętokradczego. Połynow wstrzymał zamęt sygnałów. Wszystko w środku kuli zamarło, tylko niektóre gwiazdeczki trzepotały jeszcze tak, jak trzepoce się, serce. Połynow zbliżył twarz do kuli. Bijące z niej światło wyraźnie podkreślało zmarszczki na czole, kości policzkowe, zaciśnięte mocno wargi. – Uff! – czoło wygładziło się. Połynow westchnął z ulgą. Nie, jeżeli kuli można wie-

rzyć, to najstraszliwsze burze w dalszym ciągu nie mogą wytrącić z równowagi ani jego, ani jego przyjaciół. Dlaczego więc?... Teraz spróbował wymodelować sytuację, w jakiej znaleźli się wszyscy trzej wtedy, gdy pojawiła się fala, i sytuację, w której znaleźli się Szumerin i Baade. Początkowo założył, że warunki mające wpływ na psychikę były jak najbardziej sprzyjające. Potem powtórzył do- świadczenie, uprzednio rozstroiwszy nieco cały system. Zaskoczyły go sprzeczności w wynikach. W ogólnych zarysach wszystko się zgadzało – i to, co stało się naprawdę, i to, co modelowała kula. Ale tylko w ogólnych zarysach. W obu przypadkach model zdecydowanie nie chciał powtarzać niektórych czynności, które ludzie wykonali. Na przykład, uparcie nie chciał odtworzyć jego, Połynowa, błędów. Nie pozwalał oślepiającej ciszy zahipnotyzować ludzi – a przecież zdarzyło się to Szumerinowi i Baademu. W ogóle działaniami modelu logika kierowała o wiele silniej niż działaniami ludzi, silniej też dawał się zauważyć moment krytycznej analizy własnych poczynań. Można to było objaśnić dwojako. Po pierwsze, mogła na to wpłynąć niedoskonałość modelu. Po drugie, nie wprowadzono do niego wszystkich bodźców. Zresztą ta druga sprawa wymagała uściślenia – wszystkich bodźców nie można było wprowadzić. Jednakże dzięki kompensatorowi brak niektórych, drugorzędnych czynników nie mógł w zasadniczy sposób wpłynąć na zachowanie się modelu. Należało uwzględnić jedynie te najważniejsze... – Czyżbym o czymś zapomniał? – mruknął Połynow. Znowu powtórzył doświadczenie, dokładnie sprawdzając wprowadzone dane. Rezultat ten sam! Ślepy zaułek. Jeżeli pominięty został jakiś istotny czynnik, to mógł się on znajdować je- dynie w osobliwościach merkuriańskich warunków. A więc odnaleźć go mógł tylko człowiek. Połynow wyłączył aparaturę. Przyśnił mu się dziwny sen. Stał na równinie porośniętej białą trawą. Sam. Nad horyzontem wisiało słońce. Było ró- wnie wielkie jak na Merkurym, ale nie grzało. Powietrze również świeciło białym, fosforyzu- jącym światłem. Połynow jakby skądś wiedział, że trawa dlatego jest biała, że odbarwia ją poblask powietrza. Mimo to ani przez chwilę nie wątpił, że jest na Ziemi, a nie na Merkurym. Wiedział również, że czeka go spotkanie z kimś lub czymś i że będzie to spotkanie nieprzyje- mne. Nie orientował się, gdzie ani kiedy ma się ono odbyć, i chciał odejść, by go uniknąć. Nie wiadomo czemu zdawało mu się, że w tym celu powinien unikać cieni, czarnych, nieprzeni- knionych cieni, które kładły się na równinie, choć przedmiotów, które je rzucały, nie było. Zresztą nawet i to go nie dziwiło, wiedział, że tak właśnie być powinno – skradające się cie- nie na gołej ziemi. Przyspieszył kroku (duma nie pozwalała mu biec), ale bez względu na to, jak szybko szedł, nie oddalał się od cieni, lecz wręcz przeciwnie, zmierzał w ich stronę, one zaś rosły w oczach i piętrzyły się gładkimi ścianami po bokach. Przypominało mu to bieg zwężającym się korytarzem, który nie zamykał się przed nim jedynie dzięki słońcu oświetlającemu jaskrawo każdą trawkę i nie pozwalającemu cieniom się połączyć. Szedł ciągle naprzód z ponurą dete- rminacją, a świecące powietrze powoli formowało nad jego głową przezroczyste, muślinowe fałdy opadające coraz niżej i niżej, jak zarzucana przez kogoś sieć. Za sfałdowaną zasłoną zniknęło już słońce i tylko z boków piętrzyły się cienie; ich zmieniający się kształt pozwalał się domyślić, że zaraz będzie zakręt. Skręcił posłusznie i powietrze nad jego głową przekształciło się w materiał, płócienne sklepienie namiotu. Cienie zniknęły. Przez płótno przeświecały promienie słoneczne, tworząc na jego pochyłości tęczowy krąg. Pośrodku namiotu rozstawionego w wąwozie (nie widział tego, ale czuł) stał składany stolik kempingowy, zarzucony rulonami kalki i brystolu. Za sto- łem siedział człowiek w spłowiałej, niemodnej już flanelowej koszuli. Miał ogorzałą, krągłą i pomarszczoną twarz, w jednej ręce trzymał pijałę z parującą herbatą, drugą zaś tarmosił rza-

dką bródkę. – A więc zjawił się pan – powiedział człowiek. Połynow poznał w nim swego starego nauczyciela biologii. Ale nie ucieszył się z tego, raczej wręcz przeciwnie, bo patrzące nań bez mrugnięcia powieką oczy staruszka nie miały źrenic. Posłusznie podporządkował się gestowi, którym nauczyciel wskazał mu składane krzesełko, usiadł i czekał. – Długo wymigiwał się pan od egzaminu – powiedział starzec. – Byłem bardzo zajęty... – Wiem. Ludzie są coraz bardziej zajęci i mają coraz mniej czasu na to, żeby myśleć. Tym bardziej potrzebny jest egzamin. No nic, Merkury pana przyprowadził. A więc pierwsze pytanie: Czym jest niebo? – Niebo? To, to... masa powietrza otaczająca... – Niech pan pomyśli, Połynow, niech pan pomyśli. Najbardziej skomplikowane proble- my są zarazem najbardziej prostymi problemami. Merkurego również otacza atmosfera, ale czy jest tam niebo? Połynow nagle poczuł się jak student, który zapomniał zajrzeć do ściągaczki. – Może następne pytanie – poprosił. Nauczyciel zasępił się i ze współczuciem popatrzył na Połynowa. Rulon papieru mili- metrowego zaszeleścił, wypełzła z niego czarna jak węgiel żmija i wygięła się w znak zapyta- nia. Jej agatowe, pochłaniające światło oczy patrzyły obok Połynowa. I dopiero wtedy Poły- now zauważył wzór na skórze żmii – nieznane symbole matematyczne tworzyły dziwnie zna- jome formuły, ale nie mógł przypomnieć sobie, co one znaczą. – Oto drugie pytanie. Starzec podał mu kawałek papieru. Połynow wziął go. Kartka była pusta. – Tu nic nie jest napisane... W odpowiedzi usłyszał chrypliwy, starczy śmiech. – Ha, ha, ha... To przyszłość, Połynow, przyszłość! Trzeba ją umieć odczytać, trzeba umieć... Dobrze, pomogę panu. Stuknął palcem w kartkę. Czym różni się ziemia od nieziemi? – przeczytał z przeraże- niem Połynow. – Ziemia od nieziemi... Różni się tym, że... Ale przecież to pytanie nie z mojej specja- lności! Może coś z wyższej matematyki? – Specjaliści nie istnieją – surowo napomniał go egzaminator. – Są ludzie i są maszyny, rozumie pan? – Żmija potakująco skinęła głową. – Jakiej klasy rozum pan reprezentuje? – Nie wiem... – To źle, bardzo źle. I to wszystko przez to zahipnotyzowanie matematyką. No, dobrze, niech będzie pytanie z pańskiej specjalności: Gdzie powstał człowiek? – Zgodnie z ostatnimi teoriami – zawołał radośnie Połynow – istnieje kilka ośrodków powstania człowieka! W Afryce... Żmija zasyczała cicho. Symbole matematyczne na jej grzbiecie zmieniły uszeregowa- nie. – Ech, Połynow, Połynow, mój najlepszy uczniu! – ze smutkiem machnął ręką egzami- nator i pokiwał głową. – Zupełnie pan nie myśli, zupełnie. Zapomniał pan z domu ściągawki! (Skąd on to wie? pomyślał Połynow). Człowiek powstał na Ziemi, rozumie pan? Na Ziemi! I jeszcze pytanie. Co to takiego nostalgia? O czym świadczy miraż? Dlaczego małpy nie widzą promieni podczerwonych? Rzucał pytanie za pytaniem, jego usta powiększały się, tworząc jakby jaskinię, która zaczęła już obejmować pół twarzy... – Wiem, wiem! – krzyknął Połynow tylko po to, by przerwać tę straszliwą metamorfo- zę.

Obudził się krzycząc te właśnie słowa. Tym razem Baade ani na chwilę nie spuszczał wzroku z przyborów rejestrujących wa- runki na zewnątrz transportera. Nie przeszkadzało mu to zręcznie lawirować pomiędzy cienia- mi, których liczba zwiększała się w miarę zbliżania do strefy zmierzchu. Połynow sądził, że inżynier postępuje tak, ponieważ zupełnie nie było widać znajdujących się w cieniu przed- miotów. Wkrótce jednak przekonał się, że nie tylko o to chodziło. Okolica coraz bardziej przypominała górski płaskowyż. Grunt pokryty był bruzdami przypominającymi ślady jakichś gigantycznych grabi. Najwyraźniej było to działanie pyłu. Głazy, już nie tak gładkie, nie połyskujące pustynną opalenizną, lecz popękane i kanciaste, podrzucały transporter i podróżnicy pokornie podskakiwali w swojej metalowej skorupie. Nawet skafander przestał już być tak wygodny, gdyż przy wstrząsach okazywało się nagle, że sterczą w nim jakieś ostre kanty, których obecności dawniej nie podejrzewali. Mleczne żyły kwarcu, przypominające rozbryzgi białej farby, jeszcze bardziej zwiększały złudzenie, że znajdują się na jakimś zupełnie ziemskim płaskowzgórzu. Gdyby nie bliski, opadający stromo horyzont, gdyby nie otaczająca ich i deformująca okoliczne skały fosforyzująca mgła, gdyby nie kudłate słońce za plecami, iluzja byłaby całkowita. Transporter zbliżył się do granicy ciemnej przestrzeni, w którą dziwacznie wciskały się języki światła. Ostatnie promienie słońca strzelały w niebo jak smugi reflektorów. Wbijały się w noc, najdziwniejszą noc, jaką kiedykolwiek mogli zobaczyć Połynow i Baade. Piętrzyła się ona jak ściana z czarnego szkła, ściana, za którą jednak nie było mroku. Coś tam się tliło, coś pulsowało kłębami zielonkawego dymu. – Zaraz ci pokażę sztuczkę. – Baade mrugnął do Połynowa i zahamował pojazd. Otworzył wieczko skrzynki, pogrzebał w niej przez chwilę, wyciągnął przewód z żarówką i przymocował jego końcówki do zacisków. Połynow zauważył, że w miniaturowej żaróweczce znajduje się gruba, obliczona na duże napięcia spirala. – Patrz uważnie – uprzedził go Baade. Silnik ryknął, pojazdem szarpnęło i w momencie gdy przeskakiwał granicę światła i cie- nia, żaróweczka rozbłysnęła jaskrawo w ciemności. I natychmiast zgasła. – Cóż to takiego? – Połynow starał się nie okazać zdziwienia. – Och, to tylko intuicja inżyniera! – dudniącym basem roześmiał się Baade. – Z czym stykamy się na granicy światła i ciemności? Z olbrzymimi różnicami temperatur. Ogniwo termiczne, nieprawdaż? I niedaleko generator elektromagnetyczny – Słońce. Zgadza się? Cztery działania arytmetyczne w pamięci, wybieram odpowiednią żaróweczkę, podłączam ją do kadłuba i zamykam obwód korpusem maszyny po to, by cię ucieszyć widokiem krótkiego spięcia. Merkuriańskiego spięcia! Połynow z szacunkiem popatrzył na ściany ciasnej kabiny. Na pierwszy rzut oka to ty- lko miękka wykładzina, a przecież ile włożono pracy i pomysłowości, by wytrzymywała upał, chłód, radiację, elektryzację i była wciąż wygodna i niezauważalna. – Otóż to – zauważył z zadowoleniem Baade dostrzegając spojrzenie psychologa. – Przewidzieliśmy wszystko. Niezawodny pancerz! – Stuknął pięścią w wykładzinę. – Dwa razy dwa równa się cztery i żadnych problemów... – Co? – Nic, ja tak sobie... Lepiej patrz, gdzie jedziesz, bo palniesz w coś... nieprzewidziane- go. Transporter płynął w ciemności, drążąc w niej tunel światłami reflektorów. Właściwie takiej prawdziwej ciemności nie było. Przypominała ona raczej mrok przesycony promienio- waniem potężnych lamp ultrafioletowych, niewidzialnym dla oka, lecz przezeń wyczuwa- lnym. Połynow zerknął Baademu przez ramię na ekran telelokatora. Oblizał wyschnięte nagle

wargi. Świat na ekranie, w którym nie było ani głuchej ciemności, ani oślepiającego światła reflektorów, również wyglądał nieco nierealnie! – Nie najlepsza wizja – zauważył. – Owszem – skinął głową Baade. – Lokator był regulowany na Księżycu z uwzględnie- niem przekazanych przez ASM danych o Merkurym, ale trochę zamglenia pozostało. Przecież cały problem polega nie tylko na tym, żeby usunąć zakłócenia, ale również, by w dalszym ciągu obraz był rejestrowany przez oko ludzkie. – A jest w tym sprzeczność? – I to jaka! Nasze oko, niestety, nie jest najdoskonalszym narzędziem. Pamiętam, jak brałem udział w opracowywaniu nowego systemu telewizji kolorowej. Żeby barwy były jak najnaturalniejsze, musieliśmy zastosować migocącą emisję. Wtedy już zrezygnowaliśmy z wiązki elektronicznej, tak... Kolory były niesamowicie wierne, ale wielu zaczęło się skarżyć, że obraz jest nieostry. A przecież nieostrości nie było ani śladu! No i co powiesz? Musieliśmy przerabiać, iść na kompromis. Kolor się pogorszył, ale nikt już nie skarżył się na brak ostro- ści. – A więc znalezienie dokładnego odpowiednika rzeczywistości... – Co to znaczy „dokładnego”? Dla kogo dokładnego? Proszę bardzo, bez najmniejszych kłopotów moglibyśmy skonstruować telewizor, który pokazywałby wszystko tak, jak widzi pszczoła. I pszczoły nie mogłyby odróżnić kwiatka na ekranie od kwiatka na łące. Ale ludzie raczej nie byliby zachwyceni... Jeżeli chcesz wiedzieć, to jest to bardzo poważny problem: w jaki sposób wcisnąć stale rosnący potok informacji w wąskie kanały ludzkiej percepcji. – Jakoś nie dostrzegałem tu szczególnych trudności... – Hm! Wyobraź sobie, że wszystkie organy zmysłów statku podłączone są do organów zmysłu człowieka. Wszystkie te radioteleskopy, zwykłe teleskopy, aparatura neutronowa, liczniki elektronów, liczniki mezonów, czujniki pól magnetycznych, czujniki pól grawitacyj- nych i tak dalej i temu podobne setki, tysiące aparatów. No i co by się stało z człowiekiem? – Nie wytrzymałby ani sekundy. – Nie wątpię. I dlatego właśnie nie odbieramy wszystkich danych zbieranych przez przyrządy, ale jedynie najważniejsze. – Kto jednak ustala, które dane w tych lub innych warunkach są ważne, a które nie? Ludzie? – Oczywiście. – Tak. Przed nimi w jaskrawym świetle reflektorów pojawiła się biała plama. Później prze- kształciła się w ścieżkę, zasypaną śniegiem, otoczoną mrokiem ścieżkę, którą, w ślad za smu- gami reflektorów, każdy ruch kierownicy rzucał to w prawo, to w lewo. – Zamarznięte gazy – powiedział Baade. W powietrzu zamigotały poderwane gąsienicami śnieżynki. Droga opadała. – A przy okazji, Henryku... Zanim tam, w pustyni, zobaczyłeś fortepian, nie myślałeś o nim przypadkiem? – Jasne że nie! Może Szumerin? – Nie, pytałem go o to. – O co ci właściwie chodzi? – Na razie o nic. Śnieżna droga urwała się. Zamykała ją kamienista grań. Za nią połyskiwało coś jak lustro. – Ostrożnie... – uprzedził Połynow. Ale Baade sam zmniejszył prędkość. Zakręt, jeszcze jeden zakręt – i przed nimi ukazała się smoliście czarna gładź jeziora. Przeciwległy brzeg piętrzył się okapami skał, ten, na którym się znaleźli, łagodnie opadał w

stronę zasnutej lekką mgiełką, nieruchomej powierzchni. – Jak to rozumieć? – spytał Połynow. – Tak jak interpretuje to termolokator. On zaś wskazuje, że temperatura gruntu się podnosi. Najwidoczniej miejscowe ognisko ciepła, które spowodowało roztopienie się gazów. Ale chciałbym cię uprzedzić – Baade podniósł głos – chcę cię uprzedzić, że wkrótce, być może, zaczną się efekty pirotechniczne. – Jakie? – Nie wiem dokładnie. Ale widzisz, wskazówka indykatora drgnęła. Najwidoczniej na Słońcu miał miejsce potężny rozbłysk i teraz czeka nas burza elektromagnetyczna. – Czy to nam czymś grozi? – Ciekawe w jaki sposób? Taka ewentualność została, mój drogi, przewidziana. Oba- wiam się tylko, że spektakl nie będzie zbyt efektowny. Tam w pustyni wyglądało to dosyć mi- zernie. Widzisz? Coś zaczyna się dziać. Uważam, że powinniśmy zatrzymać się tutaj, zwła- szcza że powinniśmy jeszcze zbadać jezioro. Baade miał rację. Wokoło coś się zmieniało. Seria nieuchwytnych przemian, odbiera- nych bardziej emocjonalnie niż rozumowo, przypominająca owe zwiastuny, które na Ziemi ostrzegają, że nadciąga burza w chwili, gdy powietrze jest jeszcze ciche i spokojne. Ciemność jakby się rozpuszczała. Nisko pojawiła się w niej przeświecająca warstwa. Niekiedy z głębin mroku wypływały kłęby czarnej, jakby skoncentrowanej ciemności, ale topniały szybko, ustę- pując miejsca poświacie. Tak wyglądała uwertura. I nagle kurtyna nocy została zerwana. Od razu! Połynow i Baade jednocześnie krzyknęli z zachwytu. Z nieba leciały bezdźwięczne, zimne błyskawice. Jezioro migotało eksplozjami odblasków. Wszystko rozświetliło się nagle, cienie zniknęły. Szczyty skał płonęły widmowym, niebieskawym światłem, które trzepotało, jakby rozwiewał je wiatr. Nagle nad jeziorem wygiął się zielonkawy łuk. Zawisł, stykając się ze swym odbiciem w jeziorze. Przebiegała po nim pulsacja. Każdy kolejny cykl pulsacji jakby go rozpalał, coraz silniej i silniej, aż rozbryznął się iskrami, obsypując całą okolicę pląsającym migotaniem. Ze zwisających nad jeziorem widmowych brył lodu strzeliła tęcza. – Ohoho! – krzyknął Baade podskakując w fotelu. Trudno było poznać zazwyczaj fle- gmatycznego inżyniera. – Do diabła, warto było tu przylecieć! Psycholog potakująco skinął głową. Baade pokornie zerknął na Połynowa. – Jasza – powiedział proszącym tonem – nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Wyjdę, dobrze? – A co, myślisz, że ja nie mam ochoty? Wyszli. I natychmiast otoczył ich korowód zimnych ogni. Krążyły nad nimi jak świetli- ki. – Ojej, takie to piękne, że chyba zaraz sam się puszczę w tany – oznajmił Baade. I bez końca rozbłyskiwały bezgłośne błyskawice, unosiły się tęcze, migotały odbłyski w jeziorze, trwało całe to wspaniałe i pełne zamętu święto Merkurego. Po raz pierwszy planeta nie wyglądała wrogo i obco i dlatego ludzie jakoś nie dopuszczali do siebie myśli, że te wspa- niałości kiedyś się skończą. Ale fajerwerk powoli gasł. Z wolna nadpełzała mgła. Wszystko zaczął zasnuwać dym, jakim kopcą gasnące ognie. – Przedstawienie skończone – powiedział Baade, a ten oklepany zwrot nie sprawiał już wrażenia bluźnierstwa. – Pora brać się do roboty. – Nie guzdrz się za bardzo – odezwał się Połynow. – Coś cię niepokoi? – Tak. Z góry opada mgła.

– Hmm. Czy to nie wszystko jedno, skąd ją licho niesie? – Możliwe. Ale mnie się to nie wiadomo czemu nie podoba. – Uczucia, emocje, podświadome kompleksy... – burknął Baade. – Zrobi się ciemno i to wszystko. Stań koło pojazdu i w razie czego szybciutko włącz światło. A ja pójdę. Połynow niezupełnie miał rację twierdząc, że mgła opada z góry. Nadpełzała zewsząd i na dobrą sprawę znikąd. Ciemność walczyła ze światłem tak, jak czasem zło walczy z dobrem przyjmując jego kształt, jego postać. Lecz uwaga Połynowa, sterowana skojarzeniami z maja- kami sennymi, zwrócona była tylko na widzialny ruch fal mroku – głuchy przypływ nocy, zamykający otaczającą ich przestrzeń. Tę obserwację przerwał mu głos Baadego. – Słuchaj, tu jest płytko i, wiesz co, wejdę kawałek, żeby, powiedzmy, wykąpać się trochę. Jego hełm widniał już w szczelinie skalnej. – Henryk, oszalałeś? – Przecież to zupełnie bezpieczne! Tu jest płytko, zmierzyłem. Woda czyściutka, masz wrażenie, że za chwilę wypłynie złota rybka... No nie, zrozum, człowieku: wykąpać się w merkuriańskim jeziorze!!! Co? Jak chcesz, to podejdź bliżej i ubezpieczaj mnie liną, dobra? Połynow podbiegł do krawędzi zwisającej nad jeziorem płyty skalnej. Baade siedział w kucki i przesuwał rękawicą po powierzchni, obserwując rozbiegające się wolno i niechętnie kręgi. Obok leżał, żałośnie mrugając lampką kontrolną, aparat do pobierania próbek. Przez gęsty, oleisty płyn widać było drobniutkie kamyczki na dnie. Połynow zrozumiał, że okru- cieństwem byłoby nie pozwolić Baademu spełnić jego pragnienia. Dzieciak, pomyślał tkliwie. Dorosły dzieciak... Zresztą, ma rację, żadnego realnego niebezpieczeństwa nie ma. A pomysł z kąpielą jest kuszący. – Poczekaj – powiedział, włączając na wszelki wypadek reflektory transportera. Wycią- gnął linę i jeden koniec rzucił Baademu. – Opasz się nią. Baade zrobił krok na spotkanie swego zniekształconego przez falę odbicia. – E! Tu jest płycej niż myślałem... No tak, przecież to nie woda, inny jest współczynnik załamania... Solidna bryła metalu – tak Baade wyglądał w skafandrze – powoli wchodziła w jezioro. Przysiadła, plasnęła dłońmi po płynie, zanurzyła się. Człowiek kąpał się w mieszaninie gazów szlachetnych, t się tam, gdzie nigdy nie było i nie będzie słońca. Inżynier głośno parskał. Drobniutkie fale z cichym szelestem uderzały o brzeg. Wokoło powoli zapadała ciemność. Połynow, dopóki nie było za późno, zaterkotał kamerą filmową. To, co obaj tu wypra- wiali, nie mieściło się w żadnej instrukcji. Było straszliwym pogwałceniem wszelkich norm i zasad. Ale Połynow z własnego doświadczenia, pomnożonego o doświadczenie wielu ekspe- dycji, wiedział dobrze, że nic tak nie zbliża człowieka z otoczeniem, nie podnosi nastroju, za- pada w pamięć, jak takie nie zaplanowane, a raczej nawet zabronione rozrywki, których cały pożytek i rozkosz polega na tym, że są właśnie nieoczekiwane, że stają się jakby podarkiem, powstają jak oaza w unormowanej pustyni zadań i obowiązków. Baade doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Buszował w jeziorze z pluskiem, jakby tańczył jakiś przedziwny taniec. – No, dosyć – po chwili wahania powiedział wreszcie Połynow. Inżynier wyszedł posłusznie i otrząsnął się. – Ale było fajnie. Połynowa też korciło, żeby się wykąpać. Ale powstrzymał się: nie należy dwukrotnie kusić losu. Mimo to jednak odniósł wrażenie, jakby po kąpieli przyjaciela planeta przestała być zupełnie obca. Tymczasem przeciwległy brzeg zmętniał i przybliżył się, zawisając nad jeziorem. Noc jednak ciągle zwlekała. Po krótkiej naradzie kosmonauci uznali, że jeszcze zdążą zapoznać się z otoczeniem jeziora. Tym bardziej że tak czy owak wymagał tego program: nie sposób

zapoznać się z jakimś miejscem, oglądając je przez szybę pojazdu. By tego dokonać, należało chodzić pieszo, koniecznie pieszo. Połynow szedł powoli, oglądał brzeg, czubkiem buta przewracał kamyki. Kamienie jak kamienie, takie same jak wszędzie – bazalt z na wpół przezroczystymi żyłkami oliwinu. Gdy- by nie świecąca, a zarazem ciemna mgła, wytrącająca z równowagi swym brakiem podobień- stwa do ziemskich mgieł, można by było sobie wyobrazić, że wreszcie udało się zharmonizo- wać widziany obraz z rzeczywistością. Ale harmonii tej jednak nie było. Trudno wszystko sprowadzać do zwykłego mirażu czy fatamorgany. Sprawa jest bardziej złożona, pomyślał Połynow. I niech mnie diabli, nie mogę znaleźć nazwy na to, co ciągle, poza paroma momentami, oddziela mnie od tej dziwnej planety. Nie ma się czego uchwycić: nie mogę odszukać jakiegoś ziemskiego odpowiednika. Wszystko, wszystkie sko- jarzenia okazują się bądź nieścisłe, bądź mylne. Cóż wiec robić, i czy w ogóle należy coś robić? Dobiegło go pomrukiwanie Baadego: – Tak, tak, płyta wypolerowana jak lustro... Podobne do obsydianu... Nie, to coś innego. Psycholog uniósł głowę. Niewyraźna sylwetka misiowatej postaci Baadego majaczyła jak na źle wywołanym zdjęciu. Drżała lekko, wydawało się, że widać ją przez taflę lekko po- marszczonej wody i że lada chwila rozpłynie się w falach zagadkowego światłomroku. Baade zrobił jeszcze jeden krok. I w tym momencie psycholog bezwiednie chciał przetrzeć oczy, zrobiwszy bowiem ten krok, Baade zniknął. Zniknął tak, jakby go wcale tu nie było.. Głuchy krzyk, odgłos upadku przekazany drganiami gruntu sprawiły, że Połynow puścił się biegiem. Wpadł na płytę, na której przed chwilą stał Baade i z której zrobił krok do przo- du. Tylko jakiś instynkt powstrzymał go przed zrobieniem tego samego. U jego stóp leżała półprzeźroczysta, połyskująca słabo jak zapotniałe zwierciadło tafla. Za nią widać było coś ciemnego. Baadego nigdzie nie było. – Henryku, Henryku! – zawołał Połynow. – Jestem tutaj... – usłyszał głos dobiegający gdzieś z dołu. – Żyję, skafander cały, tylko noga... – Zasypało cię? – Nie! Rzucaj linę, rzucaj przez płytę, jej nie ma. Sens tych słów nie od razu dotarł do świadomości Połynowa. Jak to nie ma płyty, jeżeli jest. I nagle zrozumiał: oto właśnie ta sprzeczność. Złudzenie, ułuda, które stały się ciałem i które wciąż odgradzały go od Merkurego, oto czym była ta płyta. – Gotowe... – dobiegł go głos spod ziemi. Połynow zaczął ciągnąć, szybko i zręcznie, ale w głębi duszy wzdrygał się na myśl o ich dotychczasowej niefrasobliwości. Najpierw dały się dostrzec zarysy ciała Baadego, który jakby wynurzał się z głębi płyty. Wreszcie znalazł na powierzchni. – Nie, nic się nie stało – ponownie starał się uspokoić psychologa. – Leciałem jakieś dziesięć metrów, nawet zdążyłem odwrócić się jak kot, łapami do dołu... Tylko zaczepiłem o coś nogą... – Możesz nią poruszać? – Mogę, ale bardzo boli. – Dobrze, a tak? – Palce Połynowa zaczęły poruszać się szybko naciskając z całej siły grubą powłokę skafandra. – Udało ci się, zwykłe zwichnięcie. Pochylił się, by wziąć Baadego na plecy. – No cóż, zdrowy musi nieść kalekę... Połynow szedł z nadzwyczajną ostrożnością, zastanawiając się, gdzie zrobić następny krok, badając stopą grunt w każdym, choć trochę podejrzanym miejscu tak, jak bada się cienki lód. Być może dawała o sobie znać rozbudzona wyobraźnia, ale teraz Połynow w

każdej chwili spodziewał się jakiegoś nowego psikusa. Udało mu się jednak. W kabinie odczekali, aż kompresor oczyści powietrze z wpuszczonej przez nich merku- riańskiej atmosfery. Byle jak ściągnęli skafandry. Połynow podwinął nogawkę Baademu. – Teraz trochę cię będzie bolało. Cierpliwości. Szarpnął z całej siły. Baade zgrzytnął zębami. – Uff... – sapnął dysząc ciężko i pocierając opuchniętą nogę. – Nie przypuszczałem, że wpadnę w łapy konowała. Myślałem sobie, że mój doktor zaraz wyjmie jakiś sprytny apara- cik... – Proste przypadki wymagają prostych metod. Nawet na Merkurym. A tak na margine- sie, to ktoś mnie zapewniał, że odróżnienie mirażu od niemirażu to kaszka z mleczkiem. – Normalnego mirażu, normalnego, rozumiesz? Takiego, który oddala się, kiedy zbliża się do niego normalny człowiek. – Nie jesteśmy na Ziemi. – Nie-wia-ry-god-ne... Nie wiem czemu, ale ten fakt, poznany w nader bolesny sposób, był mi wiadomy. No i co z tego? Lepiej ci z tym? – Lepiej. Gdyby mi się to przytrafiło na Ziemi... Sam rozumiesz. Ale tu, wszystko jest w porządku. Istnieje jakieś zjawisko, którego aparatura z jakiegoś powodu nie rejestruje. W tym, mam wrażenie, ukryty jest klucz tej zagadki. – Jaką masz teorię? – To najwyraźniej nie jest ani miraż, ani halucynacja. Ale tego na razie jeszcze nie wy- kluczyłem z ogólnego schematu. Na razie. Baade skinął głową i wygodnie ułożył nogę na siedzeniu fotela. – Boli? – spytał zaniepokojony Połynow. – Nie. Jestem zły i dlatego odpowiem jak Newton: nie tworzę hipotez! Niech to sobie będą diabelskie sztuczki, latające trumny, czarownice na miotłach, ale ja muszę mieć ścisłe fakty! Ścisłe, rozumiesz? Fakty! – Mam wrażenie, że za bardzo liczysz na to – Połynow postukał palcem w szkiełko ska- li indykatora. – W ciągu ostatnich dziesięcioleci za bardzo przyzwyczailiśmy się do patrzenia na świat przez te właśnie okulary. Konserwatyzm przyzwyczajeń, Rozumiesz? – Zamiast bawić się w domysły, lepiej spróbujmy się stąd wydostać. Mgła, pomyślał Połynow. Intelektualna mgła. Usiadł wygodnie za kierownicą, włączył silnik i rozejrzał się wokoło, starając się wy- brać jak najdogodniejszą drogę. Wtedy zobaczył, że drogi już nie ma. Proces, który rozpoczął się, gdy wędrowali po brzegu jeziora, właśnie się zakończył. Na zewnątrz panował świetlisty mrok. Ściana białego jak mleko powietrza, bardziej nieprzenikliwa niż głucha noc. Światła reflektorów rozpływały się w niej bez śladu. I ani jednej gwiazdy na niebie. Baade uniósł się lekko w fotelu. – Spróbuj wziąć namiar na statek... Ogłuszający trzask w eterze. – Wyłącz... Cisza. Cisza wypełniała transporter. Taka absolutna cisza panuje na zatopionych okrę- tach. – A więc – Połynow usłyszał swój szept i na przekór podniósł głos. – A więc przeliczy- liśmy się. Dlaczego? – Czegoś nie wzięliśmy pod uwagę... – Czego? – Najprawdopodobniej tego, że do chwili naszej ekspedycji nie patrzyliśmy na Merku- rego własnymi oczyma. Inżyniera całkowicie opuściła dotychczasowa pewność siebie. Ale nie stracił głowy. Z samozaparciem, surowo zaczął szukać, gdzie tkwi błąd. Teraz starał się przypomnieć sobie

wszystko od samego początku – dziesiątki filmów zarejestrowanych przez ASM-y, masę nie podlegających żadnej dyskusji formuł i grafików, obliczeń i doświadczeń, które ostatecznie składały się na model Merkurego. Model, w którego dokładność wierzył i który, jak się oka- zało, w jakimś istotnym szczególe nie zgadzał się z rzeczywistością. Połynow nie starał się go popędzać. Czas płynął, bezcenny czas. – Może nasze merkuriańskie stacje nie stykały się z taką burzą? – ośmielił się wreszcie zadać pytanie. Baade pokręcił głową. Nie, przecież bylibyśmy durniami... I znowu milczenie. Tylko doświadczeni, twardzi ludzie mogą zdobyć się na milczenie, na rozmyślania w chwili, gdy wszystko, zdawałoby się, zmusza człowieka do energicznych lub choćby tylko pozornych działań. – Mam pewną koncepcję. – Baade odwrócił się w stronę Połynowa tak gwałtownie, że aż fotel zatrzeszczał. – Problem, zdaje się, polega na tym, że nasze sztuczne widzenie jest doskonalsze od naturalnego. – Wytłumacz. – Spróbuję. Cała informacja o otaczającym nas świecie dociera do nas w stosunkowo niewielkim zakresie fal elektromagnetycznych. Jak postępuje konstruktor, któremu zlecono wykonanie telesondy przeznaczonej dla Merkurego? Wykorzystuje wszelkie zdobycze techni- ki, to oczywiste. Zapewnia możliwość widzenia w pełnym zakresie fal, instaluje automaty- czną korektę zakłóceń i tak dalej. No a efekt? Załóżmy, że cały widzialny zakres został, tak jak w tej chwili, zablokowany przez zakłócenia. Automatyka natychmiast przełącza się na te częstotliwości, na których zakłóceń nie ma. Tymczasem nasze oko zrobić tego nie może. Teraz o błędzie. Wiesz, powinienem przeprosić cię za moje wczorajsze słowa... Ponieważ błąd, jak sądzę, ma podłoże całkowicie psychologiczne. Wiedzieliśmy, że oko automatyczne jest lepsze od naturalnego. Podświadomie jednak byliśmy przekonani o czymś wręcz przeci- wnym. O tym, że nic nie może widzieć świata lepiej niż my. To przecież wpływ tysięcy lat, nieprawdaż? I nawet nie zastanawiamy się nad tym, czy nasze oko w takich czy innych waru- nkach będzie widzieć równie dobrze. Ta myśl po prostu nie przychodzi nam do głowy! I teraz mamy rezultat. Na transporterze nie montuje się automatyki wizyjnej. Po co ta skomplikowa- na, nieporęczna aparatura, kiedy w kabinie siedzi człowiek? Człowiek! Najdoskonalszy twór przyrody, chodzący ideał, rozumiesz? Ja, ty, my, wszyscy jesteśmy podmiotem i przedmiotem tej dumy, bez której zresztą nas by tu nie było. Tak, nie byłoby. Ale dialektyka dialektyką... To tylko koncepcja, tylko ogólna koncepcja – opamiętał się nagle Baade, który zawsze najwy- żej cenił precyzję myślenia. – Być może wszystko wygląda zupełnie inaczej. Połynow położył mu dłoń na ramieniu. – Henryku – powiedział. – Zuch z, ciebie! Tego mimo wszystko nie powinien był mówić. Baade nie cierpiał wielkich słów. – Lepiej pomyślmy, jak się stąd wydostać – odparł ostro. – Wiesz co? Mam nieźle roz- winiętą orientację przestrzenną. Powinniśmy jechać w tamtym kierunku. Będziemy się poru- szać po omacku, jak niewidomi. Prędzej czy później wydostaniemy się na oświetloną stronę. No, a tam będziemy mieli punkt orientacyjny, którego nic nie może nam zasłonić, Słońce. Gdy Połynow ruszył, zdawało mu się przez moment, że pojazd lada chwila zacznie pły- nąć w stronę powierzchni. Dopiero ciężki łoskot gąsienic pomógł mu uwolnić się od tego złu- dzenia. Transporter przeciskał się przez nieprzejrzystość i wolno pełzł naprzód. Silnik ryczał, jakby oburzony, że człowiek nie chce w pełni wykorzystać jego mocy. Można było jechać szybciej, ale Połynow bał się, że popełni jakiś błąd. Za każdym razem, gdy tylko przed poja- zdem ukazywał się kamień lub występ skalny, starał się otrzeć o jego skraj. Czasami mu się udawało – świadczył o tym słaby boczny wstrząs. Częściej jednak transporter przechylał się i pokonywał przeszkodę ze zgrzytem gąsienic. To nic, metoda prób i błędów nigdy jeszcze nie