Tę powieść poświęcam Haroldowi Bloomowi, który sprawił mi ogromną przyjemność,
odmawiając współpracy w naszej Epoce Żalów
Skąd Homer miałby to wszystko wiedzieć? Przecież kiedy te wydarzenia miały miejsce, był
wielbłądem w Baktrii!
Lukian Sen
...prawdziwa i kompletna historia świata musi być historią wiecznej wojny. Człowiek nigdy
nie zazna wytchnienia: ani towarzysze, ani bogowie, ani namiętności nie dadzą mu spokoju.
Joseph Conrad
Uwagi o życiu i listy
Nie spisujcie Troi dziejów,
Na ziemi, śmierci pergaminie.
Nie mąćcie gniewem szczęścia,
Co na wolnych ludzi spłynie.
Choć znowu zadał Sfinks gładki
Obce Tebom śmierci zagadki.
Nowe powstaną Ateny
I nowe czasy ozłocą -
Jak zachód słońca niebo -
Splendoru swego mocą;
Przetrwa, gdy minie światłość dnia,
Co ziemia przyjmie, co niebo da.
Percy Bysshe Shelley
Hellada
Część 1
1
Tuż przed świtem Helenę Trojańską budzą syreny ogłaszające alarm przeciwlotniczy.
Wyciąga rękę na drugą stronę łóżka, ale jej kochanka, Hockenberry’ego, już nie ma – znów
wymknął się z sypialni i przepadł w mroku nocy, nie czekając, aż służący się zbudzą. Zawsze tak
robi po nocnej schadzce, zupełnie jakby się wstydził. Przekrada się pewnie teraz do domu
ciemnymi zaułkami, w których pochodnie świecą najsłabiej. Helena musi przyznać, że
Hockenberry jest człowiekiem dziwnym i smutnym. I wtedy sobie przypomina.
Mój mąż nie żyje.
Od śmierci Parysa w pojedynku z bezlitosnym Apollem minęło już dziewięć dni – uroczysty
pogrzeb z udziałem Trojan i Achajów rozpocznie się za trzy godziny, o ile Ilion przetrwa
rozpoczynający się właśnie nalot bożego rydwanu – ale Helena wciąż nie może w to uwierzyć.
Parys, syn Priama, zabity na polu bitwy? Parys martwy? Parys strącony w ciemne otchłanie
Hadesu, pozbawiony całej swojej urody i wdzięku? To niewyobrażalne. Przecież to Parys, jej
śliczny chłopczyk, który wykradł ją Menelaosowi, przeprowadził przez posterunki i uwiózł z dala
od zielonych łąk Lakonii. Parys, jej najczulszy kochanek, którego nie zmieniła nawet nużąca
dekada wojowania; Parys, którego nieraz sekretnie nazywała „wypasłym koniem, długo
trzymanym przy żłobie”.
[Ten i dalsze cytaty z Iliady w przekładzie F.K. Dmochowskiego.]
Wyślizguje się z łóżka i rozchyla delikatne zasłony. Wychodzi na taras omywany iliońskim
brzaskiem. Jest środek zimy; marmur ziębi jej nagie stopy. Czterdzieści, może pięćdziesiąt
szperaczy przeszukuje wciąż jeszcze ciemne niebo w poszukiwaniu boga lub bogini w latającym
rydwanie. Kopuła ustawionego przez morawce pola siłowego, które chroni miasto, drży i faluje
od tłumionych eksplozji plazmy. Nagle z rozmieszczonych wokół Ilionu baterii obronnych
strzelają w górę snopy koherentnego światła – lite słupy lazuru, szmaragdowej zieleni
i krwawego szkarłatu. Helena patrzy, jak potężny wybuch wstrząsa północną dzielnicą. Pod
naporem fali uderzeniowej drżą niebosiężne iliońskie wieżyce. Podmuch rozwiewa jej długie
ciemne włosy. Od kilku tygodni bogowie próbują przebijać ochronną kopułę tradycyjnymi
bombami: zamknięty w monomolekularnej obudowie ładunek generuje własne kwantowe pole
teleportacyjne i przenika na drugą stronę osłony. Tak to przynajmniej próbowali tłumaczyć jej
Hockenberry i ta zabawna metalowa istotka Mahnmut.
Ale Helena Trojańska ma w nosie wszystkie te machiny.
Parys nie żyje. To jej się po prostu nie mieści w głowie. Spodziewała się, że zginą razem
w dniu, gdy Achajowie pod wodzą jej byłego męża Menelaosa i szwagra Agamemnona wedrą się
w końcu do miasta, co przepowiedziała Kasandra, nieomylna wieszczka i przyjaciółka Heleny.
Mieli zabić wszystkich chłopców i mężczyzn, a kobiety zgwałcić, wziąć do niewoli i wywieźć na
greckie wyspy. Na taki dzień była przygotowana, bez względu na to, czy zginęłaby z własnej
ręki, czy od miecza Menelaosa, ale nie potrafiła uwierzyć, że jej ukochany, próżny, boski Parys,
jej wypasły koń, jej piękny mąż wojownik umrze przed nią. Przez ponad dziewięć lat oblężenia
i chwalebnych bitew ufała, że bogowie zachowają go przy życiu, że cały i zdrowy będzie dzielił
z nią łoże. I przez ponad dziewięć lat jej nie zawiedli. A teraz go zabili.
Przypomina sobie, kiedy ostatni raz widziała swojego trojańskiego małżonka – przed
dziesięcioma dniami, kiedy wyruszał na pojedynek z Apollem. Nigdy przedtem nie był tak
pewny siebie – w zbroi z lśniącego brązu, z podniesioną głową, długimi włosami powiewającymi
jak grzywa rumaka, błyszczącymi bielą zębami... Tak jak tysiące Trojan odprowadzała go
wzrokiem i wiwatowała z murów nad Bramą Skajską. Poruszał się chyżo, „pyszny swoją
pięknością”, jak śpiewał o nim ulubiony pieśniarz króla Priama. Lecz tamtego dnia pomknął
wprost na spotkanie ze śmiercią z rąk rozwścieczonego Apolla.
A teraz nie żyje. Jeśli wierzyć szeptanym raportom, które udało się jej podsłuchać, z jego
ciała pozostał zwęglony zewłok. Mówiło się, że ma potrzaskane kości, ohydnie uśmiechniętą
czaszkę w miejscu złocistoskórej twarzy, ścięte jak łój błękitne oczy, strzępy spieczonego ciała
zwisające z osmolonych policzków jak... jak... jak przypalone kawałki ofiarnego mięsa, które
wyrzuca się ze świętego ognia, uznając za niegodne bogów.
Helena wzdryga się w podmuchach chłodnego porannego wiatru. Patrzy, jak dym wzbija się
pod niebo nad dachami Troi.
Trzy rakiety przeciwlotnicze, wystrzelone z okolic leżącego na południe od miasta
achajskiego obozu, lecą w ślad za wycofującym się rydwanem, który migocze w słońcu jak
gwiazda. Ścigają go smugi gazów wydechowych greckich pocisków. Nagle rydwan teleportuje
się i znika. Poranne niebo jest puste. Wracajcie na ten swój oblężony Olimp, tchórze, myśli
Helena Trojańska.
Tym razem wycie syren oznacza odwołanie alarmu. Ulica biegnąca obok apartamentów
Heleny (mieszczących się w domu Parysa, nieopodal zburzonego pałacu Priama) nagle ożywa.
Brygady strażackie biegną z wiadrami na północny zachód, gdzie dym nadal unosi się
w zimowym powietrzu. Latające machiny morawców z buczeniem przemykają nad domami.
Opatrzone sterczącymi odnóżami i obrotowymi wypustkami do złudzenia przypominają
szerszenie w czarnych chitynowych pancerzach. Z doświadczenia – i z nocnych peror
Hockenberry’ego – Helena wie, że niektóre z nich zapewnią poniewczasie osłonę powietrzną,
a inne pomogą gasić pożar. A potem Trojanie wspólnie z morawcami całymi godzinami będą
wygrzebywać zwłoki spod gruzów. Zna prawie wszystkich mieszkańców miasta i teraz
zastanawia się, otępiała, którzy z nich zstąpią tego dnia w mroki Hadesu.
Dziś pogrzeb Parysa. Mojego ukochanego. Mojego niemądrego, zdradzonego kochanka.
W domu zaczyna się ruch. Służący wstają. Najstarsza z nich – Aitra, dawna królowa Aten
i matka króla Tezeusza, uprowadzona przez braci Heleny w odwecie za porwanie ich siostry –
staje w drzwiach sypialni.
– Czy dziewki mają przygotować kąpiel, pani? – pyta.
Helena kiwa potakująco głową. Jeszcze przez chwilę patrzy w jaśniejące niebo. Dym
najpierw gęstnieje, a potem rzednie, gdy strażakom i morawieckim machinom gaśniczym udaje
się opanować pożar.
Bojowe szerszenie kierują się na wschód w beznadziejnej pogoni za nieobecnym już
rydwanem. Helena Trojańska odwraca się na pięcie; jej bose stopy cicho stąpają po zimnym
marmurze. Musi przygotować się do pogrzebowego rytuału i do pierwszego od dziesięciu lat
spotkania ze swoim byłym mężem Menelaosem. Menelaosem rogaczem. Zapowiada się pierwsze
publiczne wydarzenie, przy którym obecni będą Hektor, Achilles, Menelaos, Helena i wielu
innych Trojan i Achajów. Wszystko może się zdarzyć.
Tylko bogowie wiedzą, co przyniesie ten okropny dzień.
Mimo smutku nie przestaje się uśmiechać. Ostatnio bogowie zupełnie nie słuchają modłów.
Nic ich już nie łączy ze śmiertelnikami – to znaczy nic poza śmiercią i zagładą, którą przynoszą
ludziom w swych boskich rękach.
Helena Trojańska wraca do sypialni, żeby się wykąpać i ubrać na pogrzeb.
2
Rudowłosy Menelaos stał na czele delegacji achajskich bohaterów, pomiędzy Odyseuszem
i Diomedesem, w swojej najlepszej zbroi, milczący, nieruchomy, majestatyczny i dumny.
Achajowie przybyli do Ilionu, aby uczcić pamięć i wziąć udział w pogrzebie Parysa – tego psa,
złodzieja jego żony, syna Priama. Przez cały ten czas Menelaos myślał tylko o jednym: jak
i kiedy zabije Helenę.
To powinno być proste. Widział ją po drugiej stronie szerokiej ulicy, nieco powyżej jej
poziomu, niespełna piętnaście metrów od gości zgromadzonych na olbrzymim miejskim placu.
Stała na królewskim tarasie widokowym u boku Priama. Przy odrobinie szczęścia mógłby ją
dopaść, zanim ktokolwiek zdążyłby mu przeszkodzić. A nawet gdyby szczęścia mu zabrakło
i Trojanie zagrodziliby mu drogę, wyciąłby ich w pień jak chwasty.
Natura poskąpiła mu wzrostu – nie był olbrzymem, ani szlachetnym jak jego nieobecny brat
Agamemnon, ani nikczemnym jak ten mrówczy kutas Achilles – wiedział więc, że kiedy
podskoczy, nie sięgnie dolnej krawędzi tarasu, żeby potem podciągnąć się na rękach. Będzie
musiał pobiec schodami, przeciskając się przez zebrany na nich trojański tłum, tnąc na odlew,
siekąc i rżnąc bez litości. Bardzo mu to odpowiadało.
Byle tylko Helena mu się nie wymknęła. Na sterczący z muru świątyni Zeusa taras
widokowy, na którym stała, prowadziły tylko jedne schody na dziedziniec. Mogła schronić się
w samej świątyni, ale dopadłby ją i tam. Był pewien, że ją zabije, zanim sam padnie pod ciosami
rozwścieczonych Trojan, prowadzonych przez Hektora, który miał przewodniczyć ceremonii
pogrzebowej i który właśnie pojawił się w bramie. A wtedy Trojanie i Achajowie porzucą tę
obłąkańczą wojnę przeciw bogom i znów skoczą sobie nawzajem do gardeł. Naturalnie gdyby
wojna trojańska miała rozgorzeć na nowo, Menelaos będzie jedną z jej pierwszych ofiar,
podobnie jak Odyseusz, Diomedes, a może nawet sam niezwyciężony Achilles – na pogrzeb tego
wieprza Parysa przybyło zaledwie trzydziestu Achajów, a Trojan zebrały się tysiące – na placu,
murach i w alei prowadzącej do Bramy Skajskiej.
Warto spróbować.
Ta myśl jak grot włóczni przeszyła mu mózg.
Zabicie tej wiarołomnej suki jest warte każdej ofiary.
Mimo chłodnej aury – był szary, zimowy dzień – pot spływał mu po głowie strumieniami,
przesączał się przez krótką rudą brodę i skapywał z podbródka na wykuty z brązu napierśnik.
Oczywiście nie raz i nie dwa słyszał już dźwięk rozbryzgujących się na metalu kropli, ale do tej
pory zawsze była to krew wrogów ściekająca im na pancerze. Zacisnął z całej siły dłoń opartą na
inkrustowanej srebrem rękojeści miecza. Palce mu zdrętwiały.
Teraz?
Nie teraz.
Dlaczego nie? Jak nie teraz, to kiedy?
Nie teraz.
Te dwa spierające się głosy pod czaszką – oba jego własne, gdyż bogowie przestali do niego
przemawiać – doprowadzały go do szaleństwa.
Poczekaj, aż Hektor podpali stos. Wtedy zaczniesz działać.
Pot zalewał mu oczy. Zamrugał, próbując wycisnąć go spod powiek. Nie wiedział, który głos
usłyszał – ten zachęcający go do działania czy ten drugi, tchórzliwy, zalecający umiar – ale rada
przypadła mu do gustu. Procesja pogrzebowa wkraczała właśnie do miasta przez Bramę Skajską,
niosąc spalone zwłoki Parysa okryte jedwabnym całunem, i kierowała się szeroką aleją wprost na
główny plac, gdzie czekały szeregi dostojników i bohaterów. Kobiety – tak jak Helena –
obserwowały przemarsz konduktu z góry, z murów i balkonów. Za kilka minut starszy brat
zabitego, Hektor, zapali stos pogrzebowy i wszystkie oczy zwrócą się ku płomieniom
pożerającym i tak już zwęglone ciało.
To będzie idealny moment. Nikt nie zwróci na mnie uwagi, dopóki nie zatopię dwudziestu
centymetrów klingi w zdradzieckiej piersi Heleny.
Tradycja nakazywała, by uroczystości pogrzebowe członków rodu królewskiego – takich jak
Parys, syn Priama, jeden z książąt Troi – trwały dziewięć dni, z czego większość powinny
zajmować igrzyska żałobne – z wyścigami rydwanów i zmaganiami sportowymi i kończące się
najczęściej turniejem rzutu włócznią. Tym razem rytualne dziewięć dni, jakie upłynęły od chwili,
gdy Apollo spopielił Parysa, poświęcono przede wszystkim na długą wyprawę do lasu, który
wciąż porastał zbocza Idy wiele kilometrów na południowy wschód od miasta. Poproszono małe
machiny zwane morawcami, aby skierowały swoje szerszenie i magiczne przyrządy latające
w ślad za karawaną drwali i zapewniły jej osłonę pola siłowego na wypadek ataku bogów.
Bogowie, rzecz jasna, zaatakowali. Ale drwale wykonali zadanie.
Dopiero dziś, dziesiątego dnia, drewno zgromadzono w Troi i ułożono w stos. Menelaos
i wielu jego przyjaciół (choćby stojący obok Diomedes) uważali palenie cuchnącego truchła
Parysa za marnotrawstwo dobrego drewna. Zarówno w Troi, jak i w achajskim obozie ciągnącym
się całymi kilometrami na plaży od miesięcy brakowało opału. Po dziesięciu latach wojny
otaczające Troję lasy i karłowate drzewka na równinie zostały gruntownie przetrzebione. Pole
bitwy jeżyło się kikutami pni, wyzbierano wszystkie, nawet najmniejsze gałązki. Gotując obiady
dla swych panów, achajscy niewolnicy rozpalali ogniska nawozem, co ani nie wpływało najlepiej
na smak potraw, ani nie poprawiało podłego nastroju greckich żołnierzy.
Na czele konduktu jeden za drugim jechały trojańskie rydwany. Owinięte czarnym filcem
kopyta koni cicho uderzały o kamienne płyty. W rydwanach obok woźniców stali w milczeniu
najwięksi bohaterowie Ilionu, wojownicy, którzy przetrwali najpierw dziewięć lat wojny
trojańskiej, a potem osiem miesięcy tego nowego konfliktu, okrutnej potyczki z bogami.
Pierwszy jechał Polidorus, jeden z synów Priama, zaraz za nim Nestor, kolejny przyrodni brat
Parysa. Następny rydwan wiózł Ifeusa, sprzymierzeńca Trojan, dalej zaś jechał Laodukus, syn
Antenora. W wysadzanym klejnotami pojeździe a nie, jak reszta starszyzny, na trybunie, stał sam
stary Antenor. Jak zwykle otaczali go żołnierze. Za nim toczył się rydwan kapitana Polifetesa
i drugi, należący do słynnego Trasmelusa, zastępującego Sarpedona, dowódcą Lików, który
dawno temu – gdy jeszcze Trojanie zamiast z bogami walczyli z Grekami – zginął z ręki
Patroklosa. Następny był szlachetny Pilartes – oczywiście nie Trojanin zgładzony przez Ajaksa
Wielkiego tuż przed wybuchem wojny z bogami, lecz ten drugi Pilartes, który tak często walczył
u boku Elazosa i Muliusa. Nie zabrakło też syna Megasa, Perimusa, oraz Epistora i Melanippusa.
Menelaos znał ich wszystkich. Byli bohaterami. I wrogami. Tysiące razy widział ich
czerwone od krwi i wykrzywione wściekłością twarze, obramowane brązem hełmów. Byli tak
blisko, że mógłby zadać śmiertelne pchnięcie mieczem lub włócznią, ale wciąż stali mu na
drodze do dwóch wytęsknionych celów: Ilionu i Heleny.
Dzieli mnie od niej piętnaście metrów. I nikt się nie spodziewa mojego ataku.
Za turkoczącymi cicho rydwanami szli ofiarnicy, prowadząc przeznaczone na rzeź zwierzęta:
dziesięć najlepszych wierzchowców Parysa, jego myśliwskie ogary, stado tłustych owiec – to
była bardzo hojna ofiara, bo na skutek boskiego oblężenia wełna i baranina stały się nader
pożądanymi towarami – i parę sztuk krętorogiego, starego i ledwie trzymającego się na nogach
bydła. Bydła nie przyprowadzono po to, by uświetnić ofiarę; kto zresztą miałby ją przyjąć po
tym, jak bogowie stali się wrogami ludzi? Krowi tłuszcz miał sprawić, że stos pogrzebowy
zapłonie jaśniejszym i gorętszym ogniem.
Za zwierzętami ofiarnymi maszerowały tysiące trojańskich piechurów w wypolerowanych
zbrojach, błyszczących nawet w ponurym, zimowym świetle tego dnia. Ich szeregi ciągnęły się
daleko za Bramę Skajską, na otaczającą Ilion równinę. W samym środku tej ludzkiej masy
przesuwały się mary z ciałem Parysa, niesione przez dwunastu najbliższych mu ludzi –
towarzyszy broni gotowych oddać życie za drugiego (pod względem starszeństwa) syna Priama,
żołnierzy, którzy płakali, uginając się pod ciężarem masywnej lektyki dla zmarłych.
Zwłoki okryto błękitnym całunem, który teraz ginął już pod setkami obciętych loków – to
żołnierze i dalsi krewni okazali tak swój żal. Hektor i bliscy Parysa mieli obciąć sobie po
kosmyku tuż przed zapaleniem stosu. Trojanie nie poprosili Achajów, aby i ci obcięli włosy na
znak żałoby, ale gdyby tak się stało, i gdyby Achilles, główny sprzymierzeniec Hektora w tych
obłąkanych dniach, przekazał ich prośbę lub, co gorsza, zamienił ją w rozkaz i nakazał swoim
Myrmidonom dopilnować jego wykonania, on, Menelaos, pierwszy stanąłby na czele buntu.
Żałował, że nie ma przy nim Agamemnona. Jego brat zawsze wiedział, co należy zrobić. Był
prawdziwym dowódcą Argiwów – bo z pewnością nie był nim ten uzurpator Achilles, ani tym
bardziej trojański bękart Hektor, który ostatnio miał czelność rozkazywać wszystkim naraz:
Argiwom, Achajom, Myrmidonom i Trojanom. O nie, to Agamemnon był prawdziwym wodzem
Greków, i gdyby dziś znalazł się na tym placu, to albo powstrzymałby Menelaosa od
nierozważnego ataku na Helenę, albo stanął u jego boku i zginął wraz z nim. Ale Agamemnon
z pięciuset najwierniejszymi żołnierzami przed siedmioma tygodniami wsiedli na czarne okręty
i pożeglowali z powrotem na wyspy greckie i do Sparty. Ich powrotu spodziewano się
najwcześniej za miesiąc. Oficjalnie wrócili werbować nowych wojowników do wojny z bogami,
w rzeczywistości mieli jednak zebrać sojuszników do buntu przeciw Achillesowi.
Achilles. Zdradziecki potwór szedł zaledwie o krok za Hektorem, który nie odstępował mar,
olbrzymimi dłońmi podtrzymując głowę brata.
Na widok Hektora i zwłok Parysa z gardeł tysięcy Trojan wydobył się żałosny jęk. Kobiety
na dachach i murach – te mniej znaczące, nienależące do rodziny królewskiej – uderzyły
w żałobny lament. Menelaos ze zdumieniem stwierdził, że ich zawodzenie przyprawia go o gęsią
skórkę. Jęki płaczek zawsze tak na niego działały.
Złamał mi rękę, przypomniał sobie, rozniecając stygnący gniew niczym dogasające
przedwcześnie ognisko.
Achilles półbóg, ten sam, który w tej chwili mijał go, podążając za marami niesionymi przed
złożoną z achajskich kapitanów strażą honorową, osiem miesięcy wcześniej złamał mu rękę.
Stało się to w dniu, gdy szybkonogi mężobójca obwieścił Achajom, że Atena Pallas zamordowała
jego przyjaciela Patroklosa i, chcąc sprowokować Achillesa, zabrała ciało na Olimp. Następnie
ogłosił, że od tej pory Achajowie i Trojanie nie będą już wojować ze sobą, lecz oblegną Olimp.
Agamemnon mu się sprzeciwił. Nie podobała mu się arogancja Achillesa, nie podobało mu
się to, że uzurpator rościł sobie przynależne tylko jemu, królowi królów, prawo do władzy nad
wszystkim zebranymi pod Troją Grekami, nie podobało mu się bluźnierstwo jakim byłoby
zwrócenie się przeciw bogom, bez względu na to, czy jego przyjaciela zabiła Atena (o ile
Achilles w ogóle mówił prawdę) nie podobało mu się wreszcie i to, że dziesiątki tysięcy
achajskich żołnierzy miałyby przejść pod dowództwo Achillesa.
W owym pamiętnym dniu odpowiedź Achillesa była krótka: będzie walczył z każdym
Grekiem, który wystąpił przeciw jego przywództwu i deklaracji wojny. Mógł potykać się
z oponentami pojedynczo lub z wszystkimi naraz, byle ten, który wytrwa do końca rządził od tej
pory wszystkimi Achajami.
Agamemnon i Menelaos, dumni synowie Atreusa, zaatakowali jednocześnie, uzbrojeni we
włócznie, miecze i tarcze. Setki achajskich kapitanów i tysiące zwykłych wojowników oniemiałe
śledziły rozwój wypadków.
Menelaos był wprawdzie zaprawionym w bojach weteranem, ale nikt nie zaliczał go
w poczet największych bohaterów, jacy spotkali się pod Troją. Za to jego brat uchodził,
przynajmniej dopóki Achilles całymi tygodniami przesiadywał w swoim namiocie, za
najzacieklejszego greckiego wojownika. Włócznia Agamemnona rzadko chybiała celu, miecz
ciął wzmacniane tarcze nieprzyjaciół jak płótno, a on sam nie okazywał miłosierdzia nawet
najszlachetniejszym wrogom, kiedy błagali o litość. Był równie wysoki, muskularny i podobny
bogom jak blondwłosy Achilles, lecz jego ciało znaczyły blizny całe dziesięć lat dłużej zbierane
na polach bitew. Tego dnia jego oczy pałały demoniczny gniewem. Achilles czekał spokojnie,
z lekko rozkojarzonym wyrazem chłopięcej twarzy.
Załatwił ich jak dzieci. Włócznia, ciśnięta z mocą przez Agamemnona, ześliznęła się po ciele
syna Peleusa i Tetydy, jakby otaczało go niewidoczne pole siłowe morawców. Po wściekłym
ciosie Agamemnona – Menelaos gotów był przysiąc, że miecz rozciąłby kamień klinga strzaskała
się na pięknej tarczy Achillesa.
A potem szybkonogi mężobójca rozbroił ich obu, wyrzucił do morza ich zapasowe włócznie
i miecz Menelaosa, obalił ich na piasek i zdarł z nich pancerze z taką łatwością, jak sęp odziera
bezbronnego trupa z ubrania. Następnie złamał Menelaosowi lewą rękę. Otaczający ich kręgiem
kapitanowie i żołnierze wstrzymali oddech, słysząc trzask pękających jak kruche gałązki kości.
Zaraz potem pozornie niedbałym uderzeniem otwartej dłoni złamał Agamemnonowi nos, kopnął
go w żebra i oparł sandał na piersi jęczącego króla królów. Menelaos leżał obok brata i kwiczał
tak jak on.
Dopiero wtedy Achilles sięgnął po miecz.
– Poddajcie się i przysięgnijcie mi wierność, a nadam wam rangę kapitanów, potraktuję was
z szacunkiem należnym synom Atreusa i uznam za sojuszników w nadchodzącej wojnie –
powiedział. – Ale jeśli będziecie się wahać choć sekundę, poślę wasze psie dusze do Hadesu,
zanim wasi przyjaciele zdążą choćby mrugnąć. A potem każę poćwiartować ciała i rzucić je
sępom na pożarcie, aby nie doczekały pochówku.
Agamemnon – dysząc, jęcząc i niemal wymiotując przepełniającą go żółcią – poddał się
i przysiągł wierność Achillesowi. Menelaos – z poobijaną nogą, potrzaskanym żebrami i złamaną
ręką – sekundę później poszedł w jego ślady.
Łącznie trzydziestu pięciu achajskich dowódców odważyło się tamtego dnia wystąpić
przeciw Achillesowi. Rozprawił się z nimi w godzinę. Najodważniejszych ściął, kiedy odmówili
złożenia broni, i zgodnie z zapowiedzią rzucił ich ciała sępom, psom i rybom. Pozostało
dwudziestu ośmiu, którzy wybrali posłuszeństwo. Żaden z achajskich bohaterów dorównujących
sławą Agamemnonowi – ani Odyseusz, ani Diomedes, ani Nestor, ani Ajaksowie, ani Teukros –
nie rzucił wyzwania szybkonogiemu mężobójcy. Za to wszyscy – wysłuchawszy historii
o zamordowaniu Patroklosa przez Atenę oraz opowieści o tym, jak ta sama bogini zgładziła
synka Hektora, Skamandriosa – gromkimi głosami wypowiedzieli wojnę bogom.
Menelaos znów poczuł ból. Mimo usilnych starań sławnego medyka Asklepiosa, kości nie
zrosły się jak należy i w chłodne, dżdżyste dni – takie jak ten – ręka dawała znać o sobie.
Powstrzymał się jednak i nie roztarł obolałego ramienia, gdy mary z ciałem Parysa i idący za
nimi Achilles wolno mijali achajską delegację.
Otulone całunem i obsypane ściętymi włosami mary stają obok stosu pogrzebowego, tuż pod
tarasem widokowym świątyni Zeusa. Żołnierze w kondukcie nieruchomieją. Kobiece zawodzenia
i lamenty milkną. W niespodziewanej ciszy Menelaos słyszy chrapliwe oddechy koni i odgłos,
z jakim struga moczu jednego z nich rozbryzguje się na bruku.
Stojący obok Priama Helenus, stary wieszczek, pierwszy prorok i doradca króla Ilionu,
wygłasza mowę pogrzebową, ale wiatr wiejący od morza, który zerwał się przed chwilą
i przywodzi na myśl lodowaty oddech niezadowolonych bogów, unosi jego słowa w dal. Helenus
podaje ceremonialny nóż Priamowi, który, choć niemal całkiem łysy, jakimś cudem zachował
jeszcze kilka długich siwych pasm nad uszami, jakby specjalnie na takie uroczyste okazje.
Ostrym jak brzytwa nożem odcina teraz jeden kosmyk. Niewolnik – osobisty służący króla,
towarzyszący mu wiernie od lat – łapie włosy do złotej misy i podchodzi do Heleny. Helena
bierze od Priama nóż, przez długą chwilę wpatruje się w klingę, jakby miała ochotę zatopić ją
w swojej piersi – Menelaos czuje nagłe ukłucie lęku na myśl o tym, że mogłaby to zrobić
i pozbawić go jakże bliskiej zemsty – po czym podnosi ją, drugą ręką ujmuje zwisający z boku
głowy skręcony lok i odcina koniuszek. Czarne włosy spadają do misy. Niewolnik staje przed
Kasandrą, jedną z wielu córek Priama.
Wysiłek i ryzyko związane ze sprowadzeniem drewna ze stoków Idy opłaciły się. Stos jest
wspaniały. Ponieważ na placu nie zmieściłby się jednocześnie tłum ludzi i tradycyjny królewski
stos o boku długości trzydziestu metrów, stos Parysa ma tylko dziesięć metrów długości
i szerokości, ale za to jest wyższy niż zwykle, jego wierzchołek sięga tarasu widokowego.
Szerokie drewniane stopnie – które przypominają małe tarasy – prowadzą na górę. Konstrukcja
ogromnej sterty opiera się na masywnych belkach wydartych z murów pałacu Parysa.
Mocarni tragarze wnoszą mary na podwyższenie na szczycie stosu. Hektor czeka u stóp
szerokich schodów.
Zwierzęta szybko i sprawnie giną z rąk ludzi – mistrzów w rzeźnickim rzemiośle i składaniu
rytualnych ofiar. Właściwie, myśli Menelaos, różnica jest niewielka. Owcom i krowom
podrzynają gardła, a po zebraniu krwi do ceremonialnych pucharów odzierają truchła ze skóry
i tłuszczu. Wszystko trwa dosłownie kilka minut. Ciało Parysa zostaje ułożone w zwojach
zwierzęcego łoju jak przypieczone mięso w miękkiej bułce.
Ofiarnicy wnoszą oskórowane zwierzęta na stos i układają je przy zwłokach Parysa. Ze
świątyni Zeusa wychodzą kobiety – dziewice w odświętnych szatach, z zasłonami na twarzach –
niosąc amfory z miodem i oliwą. Nie wolno im wejść na stos, oddają dzbany gwardzistom Parysa
– chwilowo pełniącym obowiązki tragarzy, którzy wnoszą je na górę i ostrożnie rozstawiają
wokół mar.
Pod stos zajeżdżają ulubione konie Parysa. Z dziesiątki wybrana zostaje czwórka najlepszych
i Hektor nożem brata podcina im gardła. Porusza się między nimi tak szybko, że inteligentne,
dumne, świetnie wyszkolone rumaki nie potrafią zareagować.
Nie kto inny jak Achilles – obdarzony nadludzką siłą, z oczami pałającymi ogniem – rzuca
zabite konie obok ciała Parysa, jednego za drugim; stos pogrzebowy staje się coraz wyższy.
Sługa Parysa przyprowadza sześć ukochanych ogarów swojego pana. Hektor głaszcze je,
drapie za uszami i nieruchomieje na moment, jakby wspominał te chwile, gdy brat karmił psy
resztkami ze swojego stołu, a potem zabierał je na polowania w góry i na mokradła.
Wybiera dwa z nich i skinieniem głowy daje do zrozumienia, że resztę można odprowadzić.
Trzyma je jeszcze przez chwilę za luźną skórę na karku, jakby zaraz miał im rzucić kość albo
inny przysmak, po czym podrzyna im gardła z takim impetem, że w obu przypadkach niewiele
brakuje, by obciął zwierzęciu głowę. Sam ciska zwłoki psów na stos; przelatują nad ciałami koni
i lądują przy samych marach.
A teraz niespodzianka.
Dziesięciu Trojan w zbrojach z brązu i dziesięciu podobnie odzianych achajskich
włóczników wprowadza na plac mały wóz. Na wozie stoi klatka. W klatce jest bóg.
3
Stojąc na tarasie widokowym świątyni Zeusa, pełna złych przeczuć Kasandra śledziła
przebieg obrzędów pogrzebowych Parysa. Kiedy na dziedziniec wjechał wóz, ciągnięty nie przez
konie czy woły, lecz przez trojańskich włóczników – wóz wiozący skazanego za zagładę boga –
omal nie zemdlała.
Helena – Greczynka, przyjaciółka Kasandry, która wraz z Parysem ściągnęła nieszczęście na
Troję – złapała ją pod ramię i podtrzymała.
– Co się dzieje? – spytała szeptem.
– To obłęd – wyszeptała Kasandra, opierając się o marmurową ścianę.
Nie wyjaśniła jednak, czy ma na myśli własne szaleństwo, niedorzeczny pomysł złożenia
boga w ofierze, absurd całej tej długiej wojny, czy wreszcie obsesję stojącego na dziedzińcu
Menelaosa, która od godziny narastała niczym zesłana przez Zeusa burza. Sama tego nie
wiedziała.
Spętany bóg, uwięziony nie tylko żelaznymi prętami wbitymi w podłogę wozu, lecz także
bezbarwną, jajowatą skorupą morawieckiego pola siłowego, które ostatecznie go zniewoliło, miał
na imię Dionizos, był synem Zeusa i Semele, patronem wina, seksu i zaspokojenia wszelkich
żądz. Kasandra, mimo że od dziecka opiekował się nią przede wszystkim Apollo, zabójca Parysa,
wielokrotnie dostąpiła także intymnego zjednoczenia z Dionizosem. Był pierwszym
nieśmiertelnym, którego udało się wziąć do niewoli w wojnie z bogami. Boski Achilles pojmał
go, magia morawców uniemożliwiła mu teleportację, przebiegły Odyseusz namówił go do
poddania się, a użyczone przez morawce pole energetyczne, migoczące wokół niego jak
rozgrzane powietrze w letni dzień, ostatecznie go spętało.
Jak na boga nie prezentował się oszałamiająco. Był niski – miał niespełna metr osiemdziesiąt
wzrostu – blady i pulchny nawet według standardów śmiertelników, a jego twarz okalała grzywa
złoto-brązowych loków i kiełkująca kępkami chłopięca broda.
Wóz się zatrzymał. Hektor otworzył klatkę, sięgnął do wnętrza półprzepuszczalnego pola
siłowego i wywlókł Dionizosa na pierwszy stopień schodów prowadzących na szczyt stosu.
Achilles złapał małego boga za kark.
– Bogobójstwo – wyszeptała Kasandra. – Obłęd i bogobójstwo.
Helena, Priam, Andromacha i inni widzowie na tarasie zdawali się jej nie słyszeć. Nie
odrywali oczu od bladoskórego boga i dwóch przewyższających go wzrostem, odzianych w brąz
śmiertelników.
W przeciwieństwie do słabego głosu Helenusa, który przepadł w pomruku tłumu i zimnym
wietrze, donośny bas Hektora przetoczył się nad placem jak grzmot i odbił echem od iglic
i murów Ilionu. Niewykluczone, że było go słychać aż pod szczytem Idy, wiele kilometrów na
wschód od miasta.
– Parysie, ukochany bracie! Zebraliśmy się tutaj, aby cię pożegnać! Pożegnać w taki sposób,
żebyś usłyszał nas nawet tam, gdzie dziś mieszkasz, w otchłani Domu Umarłych! Składamy ci
w darze słodki miód, cenną oliwę, twoje ulubione wierzchowce i najwierniejsze ogary, a ja
dorzucam teraz tego oto boga olimpijskiego, syna Zeusa. Jego tłuszcz nakarmi nienasycone
płomienie i przyspieszy wędrówkę twojej duszy do Hadesu.
Hektor sięgnął po miecz. Pole siłowe zamigotało i zgasło, na przegubach i kostkach
Dionizosa pozostały żelazne kajdany.
– Mogę coś powiedzieć? – zapytał mały, blady bóg. Jego głos nie brzmiał tak donośnie jak
słowa Trojanina.
Hektor się zawahał.
– Niech przemówi bóg! – zawołał Helenus ze swojego miejsca na tarasie, u boku Priama.
– Niech przemówi bóg! – podchwycił jego okrzyk Kalchas, wieszczek achajski, stojący obok
Menelaosa.
Hektor nachmurzył się, ale skinął głową.
– Niech to będzie twoje ostatnie słowo, Zeusowy bękarcie. Nawet jeśli poprosisz ojca
o pomoc, dziś ci nie pomoże. Nic cię nie uratuje. Zasilisz stos pogrzebowy mojego brata.
Dionizos uśmiechnął się, ale był to niepewny uśmiech – to znaczy, byłby niepewny
u śmiertelnika. U boga niekoniecznie.
– Trojanie i Achajowie! – zaczął kluchowaty bożek z postrzępioną bródką. – Nie możecie
zabić nieśmiertelnego boga. Zrodziłem się z łona śmierci, głupcy. W dzieciństwie jako syn Zeusa
bawiłem się zabawkami, które prorocy przypisują władcom świata: kośćmi, piłką, bąkiem,
złotymi jabłkami, kołatką i wełną. Lecz tytani, których mój ojciec pobił i strącił do Tartaru –
piekła pod piekłem, królestwa koszmarów leżącego głębiej niż kraina umarłych, po której wasz
Parys szybuje teraz jak zapomniane pierdnięcie – pobielili twarze kredą i niczym duchy zmarłych
rzucili się na mnie. Rozszarpali mnie białymi, gołymi rękami na siedem części i wrzucili do kotła
stojącego na trójnogu nad ogniem o wiele gorętszym niż ten żałosny stosik, który tu
zbudowaliście.
– Skończyłeś? – zapytał Hektor.
– Prawie – odparł zadowolony z siebie Dionizos. Teraz i jego głos niósł się echem wśród
murów, które wcześniej odbijały przemowę Hektora. – Ugotowali mnie, a potem upiekli nad
ogniem na siedmiu rożnach. Cudowny aromat pieczonego mięsa zwabił mojego ojca, Zeusa we
własnej osobie, który przybył z nadzieją, że zostanie zaproszony na ucztę tytanów. Kiedy jednak
ujrzał moją dziecięcą główkę na rożnie i dziecięce rączki w rosole, poraził ich piorunami
i z powrotem strącił do Tartaru, gdzie w strachu i nędzy żyją po dziś dzień.
– Czy to już wszystko?
– Prawie. – Mały bóg przeniósł wzrok na króla Priama i jego orszak zgromadzony na tarasie
świątyni Zeusa. Jego głos przypominał teraz ryk bawołu. – Mówi się jednak, że moje ugotowane
członki zakopano w ziemi. Demeter zgromadziła je w jednym miejscu, a z nich wyrosły pierwsze
winorośle, z których dziś macie wino. Tylko jeden z moich chłopięcych członków przetrwał
ogień i pogrzebanie w ziemi. Atena Pallas przyniosła go Zeusowi, a ten powierzył go, kradiaios
Dionysos, Hipcie. To azjatyckie imię Wielkiej Matki Rheaso, która odtąd miała go nosić na
głowie. Trzeba wam wiedzieć, że ojciec użył określenia kradiaios Dionysos półżartem, bo kradia
w starym języku oznacza serce, a krada – figowiec, więc, jak widzicie...
– Dość tego! – zawołał Hektor. – Ta paplanina nie przedłuży twojego nędznego żywota.
Masz dziesięć sekund. Albo sam skończysz, albo ja skończę za ciebie.
– Możesz mi obciągnąć – odparł Dionizos.
Hektor ujął oburącz swój olbrzymi miecz i jednym ciosem obciął bogu głowę.
Trojanom i Grekom zaparło dech w piersiach. Stłoczone szeregi jak na komendę cofnęły się
o krok. Bezgłowe ciało Dionizosa jeszcze przez drugą chwilę stało, chwiejąc się, na pierwszym
stopniu schodów, aż w końcu runęło na ziemię jak marionetka, której ktoś poprzecinał sznurki.
Hektor podniósł obciętą głowę (nadal miała otwarte usta) za brodę i cisnął ją wysoko na stos.
Wylądowała między truchłami koni i psów.
Tnąc dalej znad głowy jak siekierą, Hektor porąbał ciało Dionizosa. Oddzielił od tułowia
ręce, nogi i genitalia, rozrzucając je po stosie, tak by nie znalazły się zbyt blisko mar i ułatwiając
w ten sposób zadanie Trojanom, którzy mieli później sortować popioły i oddzielać czcigodne
kości Parysa od szczątków psów, koni i boga. Na koniec pociął korpus na kilkadziesiąt małych,
mięsistych kawałków; część cisnął na stos, inne rzucił psom Parysa, które biegały swobodnie po
placu, spuszczone ze smyczy przez opiekujących się nimi ludzi.
Kiedy posiekał resztki kości i ścięgien, znad żałosnych resztek Dionizosa uniosła się czarna
chmura, przypominająca mały cyklon lub kłębiącą się masę niewidzialnych czarnych gzów.
Przez chwilą kotłowała się tak gwałtownie, że nawet Hektor musiał przerwać swoje zajęcie i się
odsunąć. Tłum, nie wyłączając trojańskich żołnierzy i achajskich bohaterów, również cofnął się
o krok. Kobiety na murach zawyły, zasłaniając twarze woalami i dłońmi.
Chwilę później chmura się rozwiała. Hektor cisnął na stos ostatnie białoróżowe strzępy
i kopniakiem umieścił odartą z mięsa klatkę piersiową i kręgosłup wśród chrustu. Zrzucił
zakrwawioną zbroję, którą słudzy natychmiast wynieśli. Jeden z niewolników podsunął mu misę
z wodą, w której Hektor obmył z krwi ręce i twarz; drugi podał mu ręcznik.
Czysty, odziany w tunikę i sandały Hektor wzniósł misę pełną ściętych włosów, wszedł po
szerokich stopniach na szczyt stosu, gdzie na platformie z drewna i żywicy spoczęły mary,
i wysypał loki bliskich i przyjaciół na okryte całunem zwłoki Parysa. Goniec – najszybszy
biegacz ostatnich trojańskich igrzysk – wbiegł do miasta przez Bramę Skajską z pochodnią
w dłoni. Przemknął wśród ciżby żołnierzy i gapiów, która się przed nim rozstąpiła, i wbiegł na
górę do Hektora. Oddał mu płonącą chybotliwym płomieniem żagiew, skłonił się i tyłem zszedł
na plac.
Menelaos podnosi głowę i odprowadza wzrokiem szybującą nad miastem czarną chmurę.
– Febus Apollo – szepcze Odyseusz.
Z zachodu wieje zimnem, gdy Hektor upuszcza pochodnię obok mar, na przesączone żywicą
i tłuszczem drewno. Stos dymi, ale nie płonie.
Menelaos, bardziej porywczy niż Agamemnon i inni zimnokrwiści greccy zabójcy
i bohaterowie, czuje, że serce wali mu jak młotem. Zbliża się chwila działania. Nie przeszkadza
mu specjalnie fakt, że za chwilę może zginąć – pod warunkiem że ta suka Helena pierwsza
podąży do Hadesu. Gdyby wszystko ułożyło się po myśli Menelaosa, syna Atreusa, zostałaby
wtrącona w najgłębsze czeluście Tartaru, gdzie tytani, o których przed chwilą bajdurzył martwy
już Dionizos, do dziś błąkają się w ciemnościach, skamląc i rycząc z bólu.
Na dany przez Hektora znak Achilles podaje mu dwa napełnione po brzegi puchary, po czym
schodzi ze stosu. Hektor podnosi kielich.
– Wiatry zachodu i północy! – woła. – Porywisty Zefirze i zimnopalcy Boreaszu! Zadmijcie
i rozpalcie stos, na którym leży Parys opłakiwany przez Trojan, a nawet przez oddających mu
cześć Argiwów! Przybądź, Boreaszu! Przybądź, Zefirze! Wspomóżcie nas swym tchnieniem
i rozniećcie ogień, a przysięgam, że nie pożałuję wam wspaniałych ofiar i hojnie napełnionych
kielichów!
Na balkonie Helena szepcze do Andromachy.
– To jakiś obłęd! Nasz ukochany Hektor wzywa bogów, z którymi toczymy wojnę, aby
pomogli mu spalić trupa boga, którego sam prze chwilą zarżnął!
Stojąca w cieniu Kasandra parska śmiechem, uprzedzając odpowiedź Andromachy
i ściągając na siebie surowe spojrzenia Priama i całej starszyzny. Udaje jednak, że ich nie
zauważa, i syczy pod adresem Heleny i Andromachy:
– Taak, to szaleńssstwo! Mówiłam wam przecież. Tak jak szaleństwem jest to, co planuje
Menelaos. Zamierza cię zabić, Heleno, chce urządzić jatkę nie gorszą od tej, jaką Hektor
zgotował Dionizosowi.
– Co ty wygadujesz, Kasandro? – odpowiada Helena ostrym szeptem, ale blednie przy tym
jak ściana.
Kasandra się uśmiecha.
– Mówię o twojej śmierci. Dzieli cię od niej ledwie kilka chwil. Powstrzymuje ją tylko to, że
stos jeszcze nie zapłonął.
– Menelaos?
– Twój szlachetny małżonek – śmieje się Kasandra. – Poprzedni szlachetny małżonek, nie
ten, który gnije jak kupa przypalonego kompostu na szczycie stosu. Nie słyszysz chrapliwego
oddechu Menelaosa? Bicia jego szkaradnego serca? Nie słyszysz, jak szykuje się by cię zabić?
Nie czujesz woni jego potu? Bo ja tak.
Andromacha odwraca się plecami do widowiska i podchodzi do Kasandry, chcąc zabrać ją
do świątyni, gdzie nikt nie musiałby jej słuchać i oglądać.
Kasandra znów parska śmiechem i odsłania skrywany w dłoni cienki, ale ostry jak brzytwa
sztylet.
– Spróbuj mnie tylko tknąć, kurwo jedna, a potnę cię tak jak ty pocięłaś tego małego
niewolnika, którego nazwałaś synem!
– Ciszej! – syczy Andromacha. Jej oczy płoną wściekłością.
Priam i mężczyźni znów odwracają się i marszczą brwi. Są przygłusi ze starości
i z pewnością nie rozróżnili słów, ale rozzłoszczone szepty musiały wzbudzić ich niepokój.
Helenie trzęsą się ręce.
– Kasandro, sama mi powiedziałaś, że wszystkie twoje proroctwa były dotychczas fałszywe.
Troja wciąż stoi, chociaż minęły miesiące od przepowiadanej przez ciebie zagłady miasta. Priam
żyje, wbrew twoim zapowiedziom, że zginie tu, w tej świątyni. Achilles i Hektor również żyją,
chociaż przez lata całe upierałaś się, że polegną, zanim Troja padnie. Żadna z kobiet nie trafiła do
niewoli, a ty nie zostałaś wywieziona do domu Agamemnona. Tymczasem twierdziłaś, że
Klitajmestra ma zabić jego, ciebie i wasze dzieci. Andromacha miała...
Kasandra odrzuca głowę w tył w bezgłośnym skowycie. W dole Hektor w dalszym ciągu
kusi bogów ofiarami i winem zmieszanym z miodem, czekając, aż wiatr roznieci ogień na stosie
jego brata. Gdyby w owych czasach istniał już teatr, zgromadzeni na placu widzowie
z pewnością uznaliby, że dramat przeradza się w farsę.
– Tego wszystkiego już nie ma – szepcze Kasandra. Ostrzem sztyletu nacina sobie karby na
przedramieniu. Krew ścieka po jej bladej skórze i kapie na marmur, ale Kasandra na nią nie
patrzy. Nie odrywa wzroku od Andromachy i Heleny. – Stara przyszłość zniknęła, siostry. Mojry
nas opuściły. Nasz świat i jego przyszłość przestały istnieć. Ich miejsce zajął jakiś inny, dziwny
kosmos. Lecz nadal ciąży na mnie wieszcza klątwa Apolla, siostry. Menelaos lada chwila
wbiegnie tu po schodach i przebije mieczem twoje śliczne cycuszki, Heleno Trojańska.
Dwa ostatnie słowa wprost ociekają sarkazmem.
Helena chwyta Kasandrę za ramiona. Andromacha wyrywa jej sztylet z ręki i razem
popychają młodą wieszczkę w gąszcz kolumn, w chłodny cień świątynnego wnętrza. Przypierają
ją do marmurowej balustrady, zawisając nad nią niczym para Furii.
Andromacha przystawia jej sztylet do gardła.
– Przyjaźnimy się od lat – syczy. – Ale jeśli powiesz jeszcze słowo, głupia cipo, zarżnę cię
jak wieprza.
Kasandra się uśmiecha.
Helena łapie Andromachę za nadgarstek, chociaż trudno byłoby powiedzieć, czy chce ją
powstrzymać, czy może pomóc w egzekucji. Drugą dłoń kładzie Kasandrze na ramieniu.
– Czy Menelaos naprawdę chce mnie zabić? – szepcze prosto do ucha udręczonej wieszczki.
– Dwakroć przyjdzie dziś po ciebie, i dwakroć los pokrzyżuje mu plany – odpowiada
bezbarwnym tonem Kasandra. Patrzy w dal. Jej uśmiech tężeje w grymas.
– Kiedy przyjdzie? – pyta Helena. – I kto mu przeszkodzi?
– Po raz pierwszy, gdy zapłonie stos – odpowiada Kasandra tak beznamiętnie, jakby
recytowała dziecięcą bajkę. – Po raz drugi, kiedy stos się wypali.
– Kto mu przeszkodzi? – powtarza Helena.
– Najpierw na drodze Menelaosa stanie małżonka Parysa. – Oczy uciekły Kasandrze w głąb
czaszki. Spod powiek błyskają same białka. – Potem przeszkodzi mu Agamemnon i przyszła
morderczyni Achillesa, Pentesileja.
– Pentesileja? Ta Amazonka? – pyta z niedowierzaniem Andromacha, a jej głos niesie się
echem po świątyni Zeusa. – Przecież ona jest tysiące kilometrów stąd! Agamemnon też. Jakim
cudem mieliby przy być do Troi, zanim stos Parysa zgaśnie?
– Ćśśś – ucisza ją Helena i znów zwraca się do Kasandry: – Powiedziałaś, że małżonka
Parysa uniemożliwi Menelaosowi zabicie mnie, gdy zapłonie stos. Jak mam to zrobić? Jak?!
Kasandra mdleje i osuwa się na posadzkę. Andromacha ukrywa sztylet w fałdach sukni
i policzkuje wieszczkę, kilka razy, mocno. Kasandra nie odzyskuje przytomności.
Helena kopie bezwładną Kasandrę.
– Niech ją piekło... Jak mam powstrzymać Menelaosa przed zamordowaniem mnie? Przecież
za chwilę...
Z zewnątrz dobiegają triumfalne okrzyki zebranych na placu Trojan i Achajów. Słychać też
szum i ryk płomieni.
Wiatr posłusznie przybył przez Bramę Skajską. Drewno zajęło się ogniem. Stos płonie.
4
Menelaos patrzył, jak zachodni wiatr podsyca ogień – najpierw pierwsze jęzory płomieni
nieśmiało liznęły stos, a po chwili sterta drewna zmieniła się w olbrzymie ognisko. Hektor ledwie
zdążył zbiec po schodach i uskoczyć przed pożogą.
Teraz, pomyślał Menelaos.
Równe szeregi Achajów pękły, gdy tłum zaczął się odsuwać od ognia. Korzystając
z chwilowego zamieszania, Menelaos prześliznął się między Argiwami i przecisnął przez
dzielące go od stosu szyki trojańskiej piechoty. Krok po kroku przesuwał się w lewo, w kierunku
świątyni Zeusa. Zauważył, że niesione wiatrem iskry i żar zmusiły Priama, Helenę i pozostałych
do cofnięcia się w głąb tarasu, a żołnierzy – co było znacznie ważniejsze – do zejścia ze
schodów. Miał wolną drogę.
Chyba bogowie mi sprzyjają.
Może naprawdę tak było? Codziennie słyszało się opowieści o kontaktach Trojan i Argiwów
z ich dawnymi bóstwami. To, że śmiertelnicy i bogowie wdali się w wojnę, nie znaczyło jeszcze,
że dawne więzy krwi i wiekowego obyczaju zostały całkowicie zerwane. Menelaos znał
dziesiątki Achajów, którzy po nocach potajemnie składali ofiary bogom, tak jak czynili to od lat
– i nie przeszkadzało im to w ciągu dnia stawać do walki z nimi. Czyż sam Hektor przed chwilą
nie wezwał bogów północnego i zachodniego wiatru, Zefira i Boreasza, aby pomogli mu rozpalić
stos pogrzebowy brata? I czy bogowie nie wysłuchali jego prośby, mimo że na w tym samym
ogniu spłonęły kości i bebechy Dionizosa, syna Zeusa, rozwleczone po całym stosie jak resztki,
które rzuca się psom?
Niełatwo żyć w takich czasach.
Cóż... odezwał się drugi głos w głowie Menelaosa, ten bardziej cyniczny, który nie był
jeszcze gotowy do zabicia Heleny. Ty już sobie długo nie pożyjesz, brachu.
Przystanął u stóp schodów i wysunął miecz z pochwy. Nikt niczego nie zauważył; wszyscy
wpatrywali się w płonący z hukiem, oddalony o dziesięć kroków stos. Setki żołnierzy osłaniały
twarze rękami, Żar był trudny do zniesienia.
Menelaos wszedł na pierwszy stopień.
Nie dalej niż trzy metry od niego spod portyku świątyni Zeusa wyszła kobieta z twarzą
zasłoniętą woalem, jedna z dziewic, które wcześniej wniosły na stos oliwę i miód. Szła prosto
w stronę płomieni. Wszystkie oczy spoczęły na niej i znajdujący się tuż za nią Menelaos musiał
znieruchomieć i opuścić miecz. Wolał nie zwracać na siebie uwagi.
Kobieta zrzuciła zasłonę. Trojanie stłoczeni po przeciwnej stronie stosu zamarli.
– Ojnone! – krzyknął ktoś na tarasie.
Menelaos zadarł głowę. Słysząc zaskoczone szepty i okrzyki, Priam, Helena, Andromacha
i inni wrócili na taras. Przemówiła jednak nie Helena, lecz jedna z niewolnic.
Ojnone? Imię to wydało mu się dziwnie znajome. Budziło jakieś skojarzenia sprzed trwającej
dziesięć lat wojny, ale nie umiał go skojarzyć z twarzą. Jego myśli zresztą zaprzątało tylko
najbliższe pół minuty. Helena stała u szczytu schodów. Schody miały niespełna pięć metrów
długości. Nikt nie stał mu na drodze.
– Tak, to ja! Ojnone, prawdziwa małżonka Parysa! – wykrzyknęła kobieta. Mimo że stała
bardzo blisko Menelaosa, ledwie usłyszał jej słowa, na wpół zagłuszone przez wiatr i ryk
płomieni.
Prawdziwa małżonka Parysa?!
Menelaos zdębiał. Ze świątyni i pobliskich uliczek wylewały się tłumy zaciekawionych
widowiskiem Trojan. Kilkunastu ludzi wspięło się na stopnie, stając obok i powyżej Menelaosa.
Rudowłosy Achaj przypomniał sobie wreszcie, że po uprowadzeniu Heleny w Sparcie mówiło się
coś o uprzednim małżeństwie Parysa z jakąś pospolitą kobietą, dziesięć lat od niego starszą.
Ponoć w zamian za pomoc bogów przy porwaniu Heleny miał się pozbyć poprzedniej żony,
Ojnone.
– To nie Apollo Febus zabił Parysa, syna Priama – wołała dalej Ojnone. – Ja to zrobiłam!
Odpowiedziały jej mniej i bardziej obelżywe okrzyki. Paru najbliżej stojących żołnierzy
chciało ruszyć w jej stronę, jakby zamierzali ją złapać, ale towarzysze ich powstrzymali.
Większość zebranych chciała usłyszeć, co Ojnone ma do powiedzenia.
Menelaos spojrzał na Hektora, widocznego przez zasłonę płomieni. Nawet największy heros
Ilionu był w tej sytuacji bezradny – od kobiety oddzielał go pałający wściekłym żarem stos
pogrzebowy.
Ojnone stała tak blisko ognia, że ubranie na niej parowało. Wyglądała, jakby specjalnie
oblała się wodą, przygotowując się do tego przedstawienia. Pod przemoczoną suknią wyraźnie
rysowały się jej pełne, lekko obwisłe piersi.
– Parys nie zginął od ognia, którym poraził go Apollo Febus! – wrzasnęła. – Dziesięć dni
temu, kiedy mój mąż wraz z bogiem zniknęli w wolnoczasie, każdy oddał po jednym strzale
z łuku; tak jak chciał tego mój małżonek, stoczyli pojedynek łuczniczy. Obaj chybili. Dopiero
śmiertelnik, tchórzliwy Filoktet, wypuścił strzałę, która śmiertelnie ugodziła mojego męża!
W tym miejscu Ojnone wskazała grupę Achajów, w której Filoktet stał ramię w ramię
z Ajaksem Wielkim.
– To kłamstwo! – ryknął stary łucznik. Odyseusz dopiero niedawno, kilka miesięcy po
wybuchu wojny z bogami, uwolnił go z wygnania i sprowadził z odległej wyspy.
Ojnone zignorowała jego okrzyk i podeszła jeszcze bliżej stosu. Skóra na jej twarzy
i odsłoniętych rękach poczerwieniała od gorąca, Para buchająca z sukni otuliła ją jak gęsta mgła.
– Po tym, jak niepocieszony Apollo uciekł z powrotem na Olimp, argiwski tchórz, Filoktet,
z dawna żywiący urazę do Parysa, wystrzelił zatrutą strzałę i trafił mojego męża w pachwinę!
– Skąd mogłabyś to wiedzieć, kobieto?! – zakrzyknął Achilles głosem stokroć czystszym
i donośniejszym niż głos wdowy. – Nikt z nas nie podążył za synem Priama i Apollem
w wolnoczas! Nikt nie widział pojedynku!
– Kiedy Apollo zorientował się, że doszło do zdrady, porzucił mojego męża na stokach Idy,
gdzie od ponad dziesięciu lat żyję na wygnaniu... – ciągnęła Ojnone.
Znów odpowiedziały jej pojedyncze okrzyki, ale poza tym na olbrzymim placu,
wypełnionym tysiącami trojańskich żołnierzy, a wraz z nim na okolicznych murach i dachach
panowała pełna wyczekiwania cisza.
– Parys błagał mnie, bym przyjęła go z powrotem – rozszlochała się Ojnone. Jej mokre włosy
parowały teraz równie intensywnie jak ubranie. – Umierał od greckiej trucizny. Jego podbrzusze,
jądra i niegdyś umiłowany członek całe sczerniały. Prosił, abym opatrzyła mu ranę.
– Niby jak zwykła wiedźma miała uzdrowić go od trucizny?! – zawołał Hektor. Przemówił
po raz pierwszy. Jego głos, dobiegający zza ściany płomieni, grzmiał jak głos boga.
– Wyrocznia przepowiedziała mojemu małżonkowi, że tylko ja będę mogła uleczyć taką ranę
– odkrzyknęła Ojnone. Trudno było powiedzieć, czy głos jej się łamie, czy też huk płomieni
coraz łatwiej ją zagłusza. Menelaos ją słyszał, ale wątpił, by jej słowa docierały do większości
gapiów na placu.
– Cierpiał okrutnie i błagał mnie – krzyczała dalej – błagał, żebym obłożyła mu zatrutą ranę
balsamem. „Nie potępiaj mnie teraz”, mówił. „Zostawiłem cię, bo Mojry kazały mi płynąć po
Helenę. Dziś wolałbym umrzeć, niż sprowadzić tę dziwkę do pałacu Priama. Błagam cię, Ojnone,
zaklinam na miłość, jaką się darzyliśmy, i na nasze dawne przysięgi, wybacz mi i ulecz mnie”.
Menelaos patrzył, jak robi kolejne dwa kroki do przodu. Płomienie lizały jej ciało. Jej stopy
zaczęły czernieć, skóra sandałów zwęglała się i zwijała jak papier.
– Odmówiłam! – Głos Ojnone zabrzmiał bardziej chrapliwie, ale i głośniej niż przed chwilą.
– Parys umarł. Mój ukochany, jedyny kochanek i mąż nie żyje. Skonał w bólach, bluźniąc
okrutnie. Moje sługi i ja próbowaliśmy spalić jego ciało. Chciałam, aby mój potępiony przez
Mojry mąż spłonął na stosie godnym bohatera. Niestety, drzewa na Idzie są twarde i trudno je
ściąć, a my jesteśmy tylko słabymi kobietami. Nie uporałam się nawet z tym prostym zadaniem.
Kiedy Apollo Febus zobaczył, jak nędznie uhonorowałyśmy Parysa, użalił się nad nim drugi raz,
zabrał jego zbezczeszczone szczątki na pole bitwy i wyrzucił zwęglone ciało z wolnoczasu, tak
jakby spłonęło w bitwie. Przepraszam, że go nie uleczyłam. Przepraszam za wszystko. –
Odwróciwszy się, spojrzała na taras, ale wątpliwe, by kogoś tam dostrzegła. Oczy łzawiły jej od
dymu i żaru, a powietrze wokół niej drżało z gorąca. – Cieszę się tylko, że ta suka Helena już go
żywego nie zobaczyła.
Wśród Trojan rozszedł się niespokojny pomruk, który szybko urósł do ryku.
Dopiero teraz – za późno – tuzin trojańskich strażników rzucił się w stronę Ojnone, aby
odciągnąć ją od stosu i zabrać na przesłuchanie.
Ojnone weszła na stos.
Pierwsze zajęły się ogniem włosy. Zaraz potem suknia. Zakrawało to na cud, ale szła w górę
stosu, nawet kiedy jej ciało płonęło, zwęglało się i odłaziło płatami od kości jak spopielony
pergamin. Dopiero na sekundę przed tym, jak nogi się pod nią ugięły, na jej twarzy odmalował
się grymas cierpienia. I tylko jej krzyk wypełniał płac przez – zdawałoby się – długie minuty, na
dobre uciszając oszołomiony tłum.
Kiedy masa Trojan znów przemówiła, jednym głosem zażądała wydania Filokteta.
Wściekły i zagubiony Menelaos spojrzał w górę schodów. Królewska straż Priama otoczyła
kordonem zebranych na tarasie widzów.
Drogę do Heleny zagrodził mu mur okrągłych trojańskich tarcz i las włóczni.
Zeskoczył ze stopnia i przebiegł pustą przestrzeń obok stosu. Żar uderzył go w twarz niczym
pięść; czuł, że opala sobie brwi. Chwilę później dołączył do argiwskich szeregów i wzniósł
miecz. Ajaks, Diomedes, Odyseusz, Teukros i pozostali otoczyli kręgiem Filokteta i też sięgnęli
po broń.
Mający przytłaczającą przewagę liczebną Trojanie podnieśli wyżej tarcze, nastawili poziomo
włócznie i ruszyli na dwa tuziny skazanych na zagładę Greków, gdy wtem rozległ się tubalny
głos Hektora:
– Przestańcie! Zabraniam! Bełkot Ojnone, o ile to naprawdę ona weszła na stos, nic nie
znaczy. Była obłąkana! Mój brat poległ w pojedynku z Apollem.
Rozwścieczeni Trojanie nie dali się łatwo przekonać. Nie opuścili włóczni ani mieczy.
Menelaos popatrzył na swoich towarzyszy. Odyseusz obserwował wszystko z marsem na czole,
Filoktet kulił się tchórzliwie, za to Ajaks szczerzył zęby w uśmiechu, jakby nie mógł się
doczekać nieuchronnej rzezi, która zakończy jego życie.
Hektor obszedł stos i wszedł między Greków i trojańskie włócznie. Nadal nie miał pancerza
ani broni, ale i bez nich nagle wydał się najpotężniejszym przeciwnikiem.
– Ci ludzie są naszymi sojusznikami i gośćmi na pogrzebie Parysa! – ryknął. – Nie pozwolę,
abyście wyrządzili im krzywdę. Każdy, kto mi się sprzeciwi, zginie z mojej ręki. Przysięgam na
kości mego brata!
Achilles podniósł tarczę. W przeciwieństwie do Hektora nadal był opancerzony i uzbrojony.
Nic nie powiedział i więcej się nie poruszył, ale mieszkańcy Ilionu nie mogli go nie zauważyć.
Setki Trojan spojrzały na swojego wodza, na szybkonogiego mężobójcę, wreszcie na stos, na
którym płomienie już niemal doszczętnie strawiły ciało kobiety – i odstąpiły. Menelaos czuł, jak
bojowy duch wycieka z otaczającego Greków tłumu; widział malujące się na twarzach Trojan
zmieszanie.
Odyseusz wyprowadził Achajów przez Bramę Skajską. Menelaos i pozostali opuścili miecze,
ale ich nie schowali. Trojanie rozstępowali się przed nimi niechętnie, niczym nadal żądne krwi
morze.
– Na bogów... – wyszeptał idący w środku kręgu Filoktet, kiedy za bramą mijali dalsze
szeregi żołnierzy. – Przysięgam, że...
– Zamknij ryj, dziadu jeden – uciszył go mocarny Diomedes. – Jeśli piśniesz choćby słówko,
zanim wrócimy na czarne okręty, osobiście cię zamorduję.
Minęli achajskie posterunki i obronne okopy i znaleźli się pod osłoną morawieckich pól
siłowych. Na całej plaży panowało zamieszanie, mimo że zamieszkujący obóz żołnierze nie
mogli jeszcze wiedzieć o niefortunnych wydarzeniach w Troi. Menelaos wysforował się naprzód
i puścił się biegiem.
– Król wrócił! – wykrzyknął włócznik, mijając go w pełnym biegu i dmąc w konchę. – Wódz
jest z nami!
Chyba nie Agamemnon? – zdziwił się Menelaos. Bo jego nie będzie jeszcze co najmniej
miesiąc. Albo dwa.
Ale rzeczywiście chodziło o jego brata. Stał na dziobie największego okrętu skromnej,
liczącej trzydzieści statków floty. Jego złocista zbroja lśniła w promieniach słońca. Napędzany
wiosłami długi, wąski okręt mknął przez łamiące się fale w stronę brzegu.
Menelaos wszedł po kolana w wodę.
– Bracie! – zawołał, wymachując rękami nad głową jak mały chłopiec. – Jakie wieści
przynosisz z domu? Gdzie nowi wojownicy, których miałeś przywieźć?
Okręt znajdował się jeszcze dobre dwadzieścia metrów od brzegu. Woda rozbryzgiwała się
pod czarnym dziobem, kiedy niesiony długą falą parł ku plaży. Agamemnon osłonił dłonią oczy,
jakby raziło go popołudniowe słońce, i odkrzyknął:
– Zniknęli, bracie mój, synu Atreusa! Wszyscy zniknęli!
5
Stos pogrzebowy będzie płonął przez całą noc. Krótko przed zmierzchem Thomas
Hockenberry oddala się od stosu palącego się na głównym placu miasta i wspina na drugą pod
względem wysokości wieżę w Troi, uszkodzoną i grożącą zawaleniem, aby na jej szczycie
spokojnie zjeść posiłek złożony z chleba, sera i wina. Dla niego był to długi, niezwykły dzień.
Niegdyś Hockenberry był licencjatem filologii angielskiej Wabash College, magistrem
i doktorem filologii klasycznej na uniwersytecie Yale, pracownikiem naukowym Uniwersytetu
Stanowego w Indianie, ba, nawet szefem tamtejszej katedry filologu klasycznej, aż do chwili, gdy
umarł na raka w 2006 roku. Ostatnio, przez dziewięć z dziewięciu lat i ośmiu miesięcy, jakie
upłynęły od jego wskrzeszę ma, pełnił obowiązki homeryckiego scholiasty na usługach bogów
olimpijskich, który składał muzie imieniem Melete ustne sprawozdania z przebiegu wojny
trojańskiej oraz śledził zgodności wydarzeń na polu bitwy z Iliadą Homera – wygląda na to, że
bogowie są takimi samymi analfabetami jak trzyletnie dzieci.
Wieża, którą tak chętnie wybiera na miejsce odosobnienia, znajduje się bliżej Bramy
Skajskiej niż centrum miasta i pałacu Priama. Stoi z dala od głównych ulic i w ostatnich czasach
znajdujące się u jej podnóża magazyny najczęściej świecą pustkami. Oficjalnie wstęp na wieżę –
przed wojną jedną z najwyższych w mieście (według dwudziestowiecznych standardów miała
prawie czternaście kondygnacji i podobną z kształtu do łodygi z makówką albo minaretu z pęka
tym zwieńczeniem – jest surowo wzbroniony. Na początku nowej wojny bomba rzucona przez
bogów skróciła ją o trzy piętra i ukośnie ścięła pół makówki, odsłaniając znajdujące się w niej
pomieszczenia. Na trzonie wieży zarysowały się niepokojące pęknięcia, a wąskie kręcone schody
są zasypane tynkiem i gruzem. Podczas pierwszej wizyty w wieży – dwa miesiące temu –
Hockenberry zmitrężył masę czasu na oczyszczenie wejścia na dziesiąte piętro. Na polecenie
Hektora morawce zakleiły wejścia pomarańczową taśmą z wyrazistymi piktogramami
przedstawiającymi grożące śmiałkom niebezpieczeństwa. Te najstraszniejsze przedstawiały
wieżę walącą się w gruzy. Ten, kto złamałby zakaz wstępu, ściągnąłby na siebie gniew króla
Priama.
W ciągu następnych siedemdziesięciu dwóch godzin rabusie rozszabrowali calusieńką
zawartość wieży – I od tamtej pory faktycznie nikt już się do środka nie zapuszczał. Bo i po co?
Została tylko pusta skorupa.
Hockenberry prześlizguje się pod taśmą, włącza latarkę i zaczyna długą wspinaczkę. Nie boi
się, że ktoś go będzie tu chciał napaść, aresztować czy w jakikolwiek sposób niepokoić. Jest
uzbrojony w nóż i krótki miecz, ale najważniejsze, że wszyscy go tu znają to Thoraas
Hockenberry, syn Duane’a, przyjaciel no, może nie przyjaciel, ale z pewnością częsty gość
Achillesa i Hektora, a także osoba publiczna blisko zaznajomiona z morawcami i skałowcami.
Tę powieść poświęcam Haroldowi Bloomowi, który sprawił mi ogromną przyjemność, odmawiając współpracy w naszej Epoce Żalów Skąd Homer miałby to wszystko wiedzieć? Przecież kiedy te wydarzenia miały miejsce, był wielbłądem w Baktrii! Lukian Sen ...prawdziwa i kompletna historia świata musi być historią wiecznej wojny. Człowiek nigdy nie zazna wytchnienia: ani towarzysze, ani bogowie, ani namiętności nie dadzą mu spokoju. Joseph Conrad Uwagi o życiu i listy Nie spisujcie Troi dziejów, Na ziemi, śmierci pergaminie. Nie mąćcie gniewem szczęścia, Co na wolnych ludzi spłynie. Choć znowu zadał Sfinks gładki Obce Tebom śmierci zagadki. Nowe powstaną Ateny I nowe czasy ozłocą - Jak zachód słońca niebo - Splendoru swego mocą; Przetrwa, gdy minie światłość dnia, Co ziemia przyjmie, co niebo da. Percy Bysshe Shelley Hellada
Część 1
1 Tuż przed świtem Helenę Trojańską budzą syreny ogłaszające alarm przeciwlotniczy. Wyciąga rękę na drugą stronę łóżka, ale jej kochanka, Hockenberry’ego, już nie ma – znów wymknął się z sypialni i przepadł w mroku nocy, nie czekając, aż służący się zbudzą. Zawsze tak robi po nocnej schadzce, zupełnie jakby się wstydził. Przekrada się pewnie teraz do domu ciemnymi zaułkami, w których pochodnie świecą najsłabiej. Helena musi przyznać, że Hockenberry jest człowiekiem dziwnym i smutnym. I wtedy sobie przypomina. Mój mąż nie żyje. Od śmierci Parysa w pojedynku z bezlitosnym Apollem minęło już dziewięć dni – uroczysty pogrzeb z udziałem Trojan i Achajów rozpocznie się za trzy godziny, o ile Ilion przetrwa rozpoczynający się właśnie nalot bożego rydwanu – ale Helena wciąż nie może w to uwierzyć. Parys, syn Priama, zabity na polu bitwy? Parys martwy? Parys strącony w ciemne otchłanie Hadesu, pozbawiony całej swojej urody i wdzięku? To niewyobrażalne. Przecież to Parys, jej śliczny chłopczyk, który wykradł ją Menelaosowi, przeprowadził przez posterunki i uwiózł z dala od zielonych łąk Lakonii. Parys, jej najczulszy kochanek, którego nie zmieniła nawet nużąca dekada wojowania; Parys, którego nieraz sekretnie nazywała „wypasłym koniem, długo trzymanym przy żłobie”. [Ten i dalsze cytaty z Iliady w przekładzie F.K. Dmochowskiego.] Wyślizguje się z łóżka i rozchyla delikatne zasłony. Wychodzi na taras omywany iliońskim brzaskiem. Jest środek zimy; marmur ziębi jej nagie stopy. Czterdzieści, może pięćdziesiąt szperaczy przeszukuje wciąż jeszcze ciemne niebo w poszukiwaniu boga lub bogini w latającym rydwanie. Kopuła ustawionego przez morawce pola siłowego, które chroni miasto, drży i faluje od tłumionych eksplozji plazmy. Nagle z rozmieszczonych wokół Ilionu baterii obronnych strzelają w górę snopy koherentnego światła – lite słupy lazuru, szmaragdowej zieleni i krwawego szkarłatu. Helena patrzy, jak potężny wybuch wstrząsa północną dzielnicą. Pod naporem fali uderzeniowej drżą niebosiężne iliońskie wieżyce. Podmuch rozwiewa jej długie ciemne włosy. Od kilku tygodni bogowie próbują przebijać ochronną kopułę tradycyjnymi bombami: zamknięty w monomolekularnej obudowie ładunek generuje własne kwantowe pole teleportacyjne i przenika na drugą stronę osłony. Tak to przynajmniej próbowali tłumaczyć jej Hockenberry i ta zabawna metalowa istotka Mahnmut. Ale Helena Trojańska ma w nosie wszystkie te machiny. Parys nie żyje. To jej się po prostu nie mieści w głowie. Spodziewała się, że zginą razem w dniu, gdy Achajowie pod wodzą jej byłego męża Menelaosa i szwagra Agamemnona wedrą się w końcu do miasta, co przepowiedziała Kasandra, nieomylna wieszczka i przyjaciółka Heleny.
Mieli zabić wszystkich chłopców i mężczyzn, a kobiety zgwałcić, wziąć do niewoli i wywieźć na greckie wyspy. Na taki dzień była przygotowana, bez względu na to, czy zginęłaby z własnej ręki, czy od miecza Menelaosa, ale nie potrafiła uwierzyć, że jej ukochany, próżny, boski Parys, jej wypasły koń, jej piękny mąż wojownik umrze przed nią. Przez ponad dziewięć lat oblężenia i chwalebnych bitew ufała, że bogowie zachowają go przy życiu, że cały i zdrowy będzie dzielił z nią łoże. I przez ponad dziewięć lat jej nie zawiedli. A teraz go zabili. Przypomina sobie, kiedy ostatni raz widziała swojego trojańskiego małżonka – przed dziesięcioma dniami, kiedy wyruszał na pojedynek z Apollem. Nigdy przedtem nie był tak pewny siebie – w zbroi z lśniącego brązu, z podniesioną głową, długimi włosami powiewającymi jak grzywa rumaka, błyszczącymi bielą zębami... Tak jak tysiące Trojan odprowadzała go wzrokiem i wiwatowała z murów nad Bramą Skajską. Poruszał się chyżo, „pyszny swoją pięknością”, jak śpiewał o nim ulubiony pieśniarz króla Priama. Lecz tamtego dnia pomknął wprost na spotkanie ze śmiercią z rąk rozwścieczonego Apolla. A teraz nie żyje. Jeśli wierzyć szeptanym raportom, które udało się jej podsłuchać, z jego ciała pozostał zwęglony zewłok. Mówiło się, że ma potrzaskane kości, ohydnie uśmiechniętą czaszkę w miejscu złocistoskórej twarzy, ścięte jak łój błękitne oczy, strzępy spieczonego ciała zwisające z osmolonych policzków jak... jak... jak przypalone kawałki ofiarnego mięsa, które wyrzuca się ze świętego ognia, uznając za niegodne bogów. Helena wzdryga się w podmuchach chłodnego porannego wiatru. Patrzy, jak dym wzbija się pod niebo nad dachami Troi. Trzy rakiety przeciwlotnicze, wystrzelone z okolic leżącego na południe od miasta achajskiego obozu, lecą w ślad za wycofującym się rydwanem, który migocze w słońcu jak gwiazda. Ścigają go smugi gazów wydechowych greckich pocisków. Nagle rydwan teleportuje się i znika. Poranne niebo jest puste. Wracajcie na ten swój oblężony Olimp, tchórze, myśli Helena Trojańska. Tym razem wycie syren oznacza odwołanie alarmu. Ulica biegnąca obok apartamentów Heleny (mieszczących się w domu Parysa, nieopodal zburzonego pałacu Priama) nagle ożywa. Brygady strażackie biegną z wiadrami na północny zachód, gdzie dym nadal unosi się w zimowym powietrzu. Latające machiny morawców z buczeniem przemykają nad domami. Opatrzone sterczącymi odnóżami i obrotowymi wypustkami do złudzenia przypominają szerszenie w czarnych chitynowych pancerzach. Z doświadczenia – i z nocnych peror Hockenberry’ego – Helena wie, że niektóre z nich zapewnią poniewczasie osłonę powietrzną, a inne pomogą gasić pożar. A potem Trojanie wspólnie z morawcami całymi godzinami będą wygrzebywać zwłoki spod gruzów. Zna prawie wszystkich mieszkańców miasta i teraz zastanawia się, otępiała, którzy z nich zstąpią tego dnia w mroki Hadesu. Dziś pogrzeb Parysa. Mojego ukochanego. Mojego niemądrego, zdradzonego kochanka.
W domu zaczyna się ruch. Służący wstają. Najstarsza z nich – Aitra, dawna królowa Aten i matka króla Tezeusza, uprowadzona przez braci Heleny w odwecie za porwanie ich siostry – staje w drzwiach sypialni. – Czy dziewki mają przygotować kąpiel, pani? – pyta. Helena kiwa potakująco głową. Jeszcze przez chwilę patrzy w jaśniejące niebo. Dym najpierw gęstnieje, a potem rzednie, gdy strażakom i morawieckim machinom gaśniczym udaje się opanować pożar. Bojowe szerszenie kierują się na wschód w beznadziejnej pogoni za nieobecnym już rydwanem. Helena Trojańska odwraca się na pięcie; jej bose stopy cicho stąpają po zimnym marmurze. Musi przygotować się do pogrzebowego rytuału i do pierwszego od dziesięciu lat spotkania ze swoim byłym mężem Menelaosem. Menelaosem rogaczem. Zapowiada się pierwsze publiczne wydarzenie, przy którym obecni będą Hektor, Achilles, Menelaos, Helena i wielu innych Trojan i Achajów. Wszystko może się zdarzyć. Tylko bogowie wiedzą, co przyniesie ten okropny dzień. Mimo smutku nie przestaje się uśmiechać. Ostatnio bogowie zupełnie nie słuchają modłów. Nic ich już nie łączy ze śmiertelnikami – to znaczy nic poza śmiercią i zagładą, którą przynoszą ludziom w swych boskich rękach. Helena Trojańska wraca do sypialni, żeby się wykąpać i ubrać na pogrzeb.
2 Rudowłosy Menelaos stał na czele delegacji achajskich bohaterów, pomiędzy Odyseuszem i Diomedesem, w swojej najlepszej zbroi, milczący, nieruchomy, majestatyczny i dumny. Achajowie przybyli do Ilionu, aby uczcić pamięć i wziąć udział w pogrzebie Parysa – tego psa, złodzieja jego żony, syna Priama. Przez cały ten czas Menelaos myślał tylko o jednym: jak i kiedy zabije Helenę. To powinno być proste. Widział ją po drugiej stronie szerokiej ulicy, nieco powyżej jej poziomu, niespełna piętnaście metrów od gości zgromadzonych na olbrzymim miejskim placu. Stała na królewskim tarasie widokowym u boku Priama. Przy odrobinie szczęścia mógłby ją dopaść, zanim ktokolwiek zdążyłby mu przeszkodzić. A nawet gdyby szczęścia mu zabrakło i Trojanie zagrodziliby mu drogę, wyciąłby ich w pień jak chwasty. Natura poskąpiła mu wzrostu – nie był olbrzymem, ani szlachetnym jak jego nieobecny brat Agamemnon, ani nikczemnym jak ten mrówczy kutas Achilles – wiedział więc, że kiedy podskoczy, nie sięgnie dolnej krawędzi tarasu, żeby potem podciągnąć się na rękach. Będzie musiał pobiec schodami, przeciskając się przez zebrany na nich trojański tłum, tnąc na odlew, siekąc i rżnąc bez litości. Bardzo mu to odpowiadało. Byle tylko Helena mu się nie wymknęła. Na sterczący z muru świątyni Zeusa taras widokowy, na którym stała, prowadziły tylko jedne schody na dziedziniec. Mogła schronić się w samej świątyni, ale dopadłby ją i tam. Był pewien, że ją zabije, zanim sam padnie pod ciosami rozwścieczonych Trojan, prowadzonych przez Hektora, który miał przewodniczyć ceremonii pogrzebowej i który właśnie pojawił się w bramie. A wtedy Trojanie i Achajowie porzucą tę obłąkańczą wojnę przeciw bogom i znów skoczą sobie nawzajem do gardeł. Naturalnie gdyby wojna trojańska miała rozgorzeć na nowo, Menelaos będzie jedną z jej pierwszych ofiar, podobnie jak Odyseusz, Diomedes, a może nawet sam niezwyciężony Achilles – na pogrzeb tego wieprza Parysa przybyło zaledwie trzydziestu Achajów, a Trojan zebrały się tysiące – na placu, murach i w alei prowadzącej do Bramy Skajskiej. Warto spróbować. Ta myśl jak grot włóczni przeszyła mu mózg. Zabicie tej wiarołomnej suki jest warte każdej ofiary. Mimo chłodnej aury – był szary, zimowy dzień – pot spływał mu po głowie strumieniami, przesączał się przez krótką rudą brodę i skapywał z podbródka na wykuty z brązu napierśnik. Oczywiście nie raz i nie dwa słyszał już dźwięk rozbryzgujących się na metalu kropli, ale do tej pory zawsze była to krew wrogów ściekająca im na pancerze. Zacisnął z całej siły dłoń opartą na inkrustowanej srebrem rękojeści miecza. Palce mu zdrętwiały. Teraz?
Nie teraz. Dlaczego nie? Jak nie teraz, to kiedy? Nie teraz. Te dwa spierające się głosy pod czaszką – oba jego własne, gdyż bogowie przestali do niego przemawiać – doprowadzały go do szaleństwa. Poczekaj, aż Hektor podpali stos. Wtedy zaczniesz działać. Pot zalewał mu oczy. Zamrugał, próbując wycisnąć go spod powiek. Nie wiedział, który głos usłyszał – ten zachęcający go do działania czy ten drugi, tchórzliwy, zalecający umiar – ale rada przypadła mu do gustu. Procesja pogrzebowa wkraczała właśnie do miasta przez Bramę Skajską, niosąc spalone zwłoki Parysa okryte jedwabnym całunem, i kierowała się szeroką aleją wprost na główny plac, gdzie czekały szeregi dostojników i bohaterów. Kobiety – tak jak Helena – obserwowały przemarsz konduktu z góry, z murów i balkonów. Za kilka minut starszy brat zabitego, Hektor, zapali stos pogrzebowy i wszystkie oczy zwrócą się ku płomieniom pożerającym i tak już zwęglone ciało. To będzie idealny moment. Nikt nie zwróci na mnie uwagi, dopóki nie zatopię dwudziestu centymetrów klingi w zdradzieckiej piersi Heleny. Tradycja nakazywała, by uroczystości pogrzebowe członków rodu królewskiego – takich jak Parys, syn Priama, jeden z książąt Troi – trwały dziewięć dni, z czego większość powinny zajmować igrzyska żałobne – z wyścigami rydwanów i zmaganiami sportowymi i kończące się najczęściej turniejem rzutu włócznią. Tym razem rytualne dziewięć dni, jakie upłynęły od chwili, gdy Apollo spopielił Parysa, poświęcono przede wszystkim na długą wyprawę do lasu, który wciąż porastał zbocza Idy wiele kilometrów na południowy wschód od miasta. Poproszono małe machiny zwane morawcami, aby skierowały swoje szerszenie i magiczne przyrządy latające w ślad za karawaną drwali i zapewniły jej osłonę pola siłowego na wypadek ataku bogów. Bogowie, rzecz jasna, zaatakowali. Ale drwale wykonali zadanie. Dopiero dziś, dziesiątego dnia, drewno zgromadzono w Troi i ułożono w stos. Menelaos i wielu jego przyjaciół (choćby stojący obok Diomedes) uważali palenie cuchnącego truchła Parysa za marnotrawstwo dobrego drewna. Zarówno w Troi, jak i w achajskim obozie ciągnącym się całymi kilometrami na plaży od miesięcy brakowało opału. Po dziesięciu latach wojny otaczające Troję lasy i karłowate drzewka na równinie zostały gruntownie przetrzebione. Pole bitwy jeżyło się kikutami pni, wyzbierano wszystkie, nawet najmniejsze gałązki. Gotując obiady dla swych panów, achajscy niewolnicy rozpalali ogniska nawozem, co ani nie wpływało najlepiej na smak potraw, ani nie poprawiało podłego nastroju greckich żołnierzy. Na czele konduktu jeden za drugim jechały trojańskie rydwany. Owinięte czarnym filcem kopyta koni cicho uderzały o kamienne płyty. W rydwanach obok woźniców stali w milczeniu
najwięksi bohaterowie Ilionu, wojownicy, którzy przetrwali najpierw dziewięć lat wojny trojańskiej, a potem osiem miesięcy tego nowego konfliktu, okrutnej potyczki z bogami. Pierwszy jechał Polidorus, jeden z synów Priama, zaraz za nim Nestor, kolejny przyrodni brat Parysa. Następny rydwan wiózł Ifeusa, sprzymierzeńca Trojan, dalej zaś jechał Laodukus, syn Antenora. W wysadzanym klejnotami pojeździe a nie, jak reszta starszyzny, na trybunie, stał sam stary Antenor. Jak zwykle otaczali go żołnierze. Za nim toczył się rydwan kapitana Polifetesa i drugi, należący do słynnego Trasmelusa, zastępującego Sarpedona, dowódcą Lików, który dawno temu – gdy jeszcze Trojanie zamiast z bogami walczyli z Grekami – zginął z ręki Patroklosa. Następny był szlachetny Pilartes – oczywiście nie Trojanin zgładzony przez Ajaksa Wielkiego tuż przed wybuchem wojny z bogami, lecz ten drugi Pilartes, który tak często walczył u boku Elazosa i Muliusa. Nie zabrakło też syna Megasa, Perimusa, oraz Epistora i Melanippusa. Menelaos znał ich wszystkich. Byli bohaterami. I wrogami. Tysiące razy widział ich czerwone od krwi i wykrzywione wściekłością twarze, obramowane brązem hełmów. Byli tak blisko, że mógłby zadać śmiertelne pchnięcie mieczem lub włócznią, ale wciąż stali mu na drodze do dwóch wytęsknionych celów: Ilionu i Heleny. Dzieli mnie od niej piętnaście metrów. I nikt się nie spodziewa mojego ataku. Za turkoczącymi cicho rydwanami szli ofiarnicy, prowadząc przeznaczone na rzeź zwierzęta: dziesięć najlepszych wierzchowców Parysa, jego myśliwskie ogary, stado tłustych owiec – to była bardzo hojna ofiara, bo na skutek boskiego oblężenia wełna i baranina stały się nader pożądanymi towarami – i parę sztuk krętorogiego, starego i ledwie trzymającego się na nogach bydła. Bydła nie przyprowadzono po to, by uświetnić ofiarę; kto zresztą miałby ją przyjąć po tym, jak bogowie stali się wrogami ludzi? Krowi tłuszcz miał sprawić, że stos pogrzebowy zapłonie jaśniejszym i gorętszym ogniem. Za zwierzętami ofiarnymi maszerowały tysiące trojańskich piechurów w wypolerowanych zbrojach, błyszczących nawet w ponurym, zimowym świetle tego dnia. Ich szeregi ciągnęły się daleko za Bramę Skajską, na otaczającą Ilion równinę. W samym środku tej ludzkiej masy przesuwały się mary z ciałem Parysa, niesione przez dwunastu najbliższych mu ludzi – towarzyszy broni gotowych oddać życie za drugiego (pod względem starszeństwa) syna Priama, żołnierzy, którzy płakali, uginając się pod ciężarem masywnej lektyki dla zmarłych. Zwłoki okryto błękitnym całunem, który teraz ginął już pod setkami obciętych loków – to żołnierze i dalsi krewni okazali tak swój żal. Hektor i bliscy Parysa mieli obciąć sobie po kosmyku tuż przed zapaleniem stosu. Trojanie nie poprosili Achajów, aby i ci obcięli włosy na znak żałoby, ale gdyby tak się stało, i gdyby Achilles, główny sprzymierzeniec Hektora w tych obłąkanych dniach, przekazał ich prośbę lub, co gorsza, zamienił ją w rozkaz i nakazał swoim Myrmidonom dopilnować jego wykonania, on, Menelaos, pierwszy stanąłby na czele buntu. Żałował, że nie ma przy nim Agamemnona. Jego brat zawsze wiedział, co należy zrobić. Był
prawdziwym dowódcą Argiwów – bo z pewnością nie był nim ten uzurpator Achilles, ani tym bardziej trojański bękart Hektor, który ostatnio miał czelność rozkazywać wszystkim naraz: Argiwom, Achajom, Myrmidonom i Trojanom. O nie, to Agamemnon był prawdziwym wodzem Greków, i gdyby dziś znalazł się na tym placu, to albo powstrzymałby Menelaosa od nierozważnego ataku na Helenę, albo stanął u jego boku i zginął wraz z nim. Ale Agamemnon z pięciuset najwierniejszymi żołnierzami przed siedmioma tygodniami wsiedli na czarne okręty i pożeglowali z powrotem na wyspy greckie i do Sparty. Ich powrotu spodziewano się najwcześniej za miesiąc. Oficjalnie wrócili werbować nowych wojowników do wojny z bogami, w rzeczywistości mieli jednak zebrać sojuszników do buntu przeciw Achillesowi. Achilles. Zdradziecki potwór szedł zaledwie o krok za Hektorem, który nie odstępował mar, olbrzymimi dłońmi podtrzymując głowę brata. Na widok Hektora i zwłok Parysa z gardeł tysięcy Trojan wydobył się żałosny jęk. Kobiety na dachach i murach – te mniej znaczące, nienależące do rodziny królewskiej – uderzyły w żałobny lament. Menelaos ze zdumieniem stwierdził, że ich zawodzenie przyprawia go o gęsią skórkę. Jęki płaczek zawsze tak na niego działały. Złamał mi rękę, przypomniał sobie, rozniecając stygnący gniew niczym dogasające przedwcześnie ognisko. Achilles półbóg, ten sam, który w tej chwili mijał go, podążając za marami niesionymi przed złożoną z achajskich kapitanów strażą honorową, osiem miesięcy wcześniej złamał mu rękę. Stało się to w dniu, gdy szybkonogi mężobójca obwieścił Achajom, że Atena Pallas zamordowała jego przyjaciela Patroklosa i, chcąc sprowokować Achillesa, zabrała ciało na Olimp. Następnie ogłosił, że od tej pory Achajowie i Trojanie nie będą już wojować ze sobą, lecz oblegną Olimp. Agamemnon mu się sprzeciwił. Nie podobała mu się arogancja Achillesa, nie podobało mu się to, że uzurpator rościł sobie przynależne tylko jemu, królowi królów, prawo do władzy nad wszystkim zebranymi pod Troją Grekami, nie podobało mu się bluźnierstwo jakim byłoby zwrócenie się przeciw bogom, bez względu na to, czy jego przyjaciela zabiła Atena (o ile Achilles w ogóle mówił prawdę) nie podobało mu się wreszcie i to, że dziesiątki tysięcy achajskich żołnierzy miałyby przejść pod dowództwo Achillesa. W owym pamiętnym dniu odpowiedź Achillesa była krótka: będzie walczył z każdym Grekiem, który wystąpił przeciw jego przywództwu i deklaracji wojny. Mógł potykać się z oponentami pojedynczo lub z wszystkimi naraz, byle ten, który wytrwa do końca rządził od tej pory wszystkimi Achajami. Agamemnon i Menelaos, dumni synowie Atreusa, zaatakowali jednocześnie, uzbrojeni we włócznie, miecze i tarcze. Setki achajskich kapitanów i tysiące zwykłych wojowników oniemiałe śledziły rozwój wypadków. Menelaos był wprawdzie zaprawionym w bojach weteranem, ale nikt nie zaliczał go
w poczet największych bohaterów, jacy spotkali się pod Troją. Za to jego brat uchodził, przynajmniej dopóki Achilles całymi tygodniami przesiadywał w swoim namiocie, za najzacieklejszego greckiego wojownika. Włócznia Agamemnona rzadko chybiała celu, miecz ciął wzmacniane tarcze nieprzyjaciół jak płótno, a on sam nie okazywał miłosierdzia nawet najszlachetniejszym wrogom, kiedy błagali o litość. Był równie wysoki, muskularny i podobny bogom jak blondwłosy Achilles, lecz jego ciało znaczyły blizny całe dziesięć lat dłużej zbierane na polach bitew. Tego dnia jego oczy pałały demoniczny gniewem. Achilles czekał spokojnie, z lekko rozkojarzonym wyrazem chłopięcej twarzy. Załatwił ich jak dzieci. Włócznia, ciśnięta z mocą przez Agamemnona, ześliznęła się po ciele syna Peleusa i Tetydy, jakby otaczało go niewidoczne pole siłowe morawców. Po wściekłym ciosie Agamemnona – Menelaos gotów był przysiąc, że miecz rozciąłby kamień klinga strzaskała się na pięknej tarczy Achillesa. A potem szybkonogi mężobójca rozbroił ich obu, wyrzucił do morza ich zapasowe włócznie i miecz Menelaosa, obalił ich na piasek i zdarł z nich pancerze z taką łatwością, jak sęp odziera bezbronnego trupa z ubrania. Następnie złamał Menelaosowi lewą rękę. Otaczający ich kręgiem kapitanowie i żołnierze wstrzymali oddech, słysząc trzask pękających jak kruche gałązki kości. Zaraz potem pozornie niedbałym uderzeniem otwartej dłoni złamał Agamemnonowi nos, kopnął go w żebra i oparł sandał na piersi jęczącego króla królów. Menelaos leżał obok brata i kwiczał tak jak on. Dopiero wtedy Achilles sięgnął po miecz. – Poddajcie się i przysięgnijcie mi wierność, a nadam wam rangę kapitanów, potraktuję was z szacunkiem należnym synom Atreusa i uznam za sojuszników w nadchodzącej wojnie – powiedział. – Ale jeśli będziecie się wahać choć sekundę, poślę wasze psie dusze do Hadesu, zanim wasi przyjaciele zdążą choćby mrugnąć. A potem każę poćwiartować ciała i rzucić je sępom na pożarcie, aby nie doczekały pochówku. Agamemnon – dysząc, jęcząc i niemal wymiotując przepełniającą go żółcią – poddał się i przysiągł wierność Achillesowi. Menelaos – z poobijaną nogą, potrzaskanym żebrami i złamaną ręką – sekundę później poszedł w jego ślady. Łącznie trzydziestu pięciu achajskich dowódców odważyło się tamtego dnia wystąpić przeciw Achillesowi. Rozprawił się z nimi w godzinę. Najodważniejszych ściął, kiedy odmówili złożenia broni, i zgodnie z zapowiedzią rzucił ich ciała sępom, psom i rybom. Pozostało dwudziestu ośmiu, którzy wybrali posłuszeństwo. Żaden z achajskich bohaterów dorównujących sławą Agamemnonowi – ani Odyseusz, ani Diomedes, ani Nestor, ani Ajaksowie, ani Teukros – nie rzucił wyzwania szybkonogiemu mężobójcy. Za to wszyscy – wysłuchawszy historii o zamordowaniu Patroklosa przez Atenę oraz opowieści o tym, jak ta sama bogini zgładziła synka Hektora, Skamandriosa – gromkimi głosami wypowiedzieli wojnę bogom.
Menelaos znów poczuł ból. Mimo usilnych starań sławnego medyka Asklepiosa, kości nie zrosły się jak należy i w chłodne, dżdżyste dni – takie jak ten – ręka dawała znać o sobie. Powstrzymał się jednak i nie roztarł obolałego ramienia, gdy mary z ciałem Parysa i idący za nimi Achilles wolno mijali achajską delegację. Otulone całunem i obsypane ściętymi włosami mary stają obok stosu pogrzebowego, tuż pod tarasem widokowym świątyni Zeusa. Żołnierze w kondukcie nieruchomieją. Kobiece zawodzenia i lamenty milkną. W niespodziewanej ciszy Menelaos słyszy chrapliwe oddechy koni i odgłos, z jakim struga moczu jednego z nich rozbryzguje się na bruku. Stojący obok Priama Helenus, stary wieszczek, pierwszy prorok i doradca króla Ilionu, wygłasza mowę pogrzebową, ale wiatr wiejący od morza, który zerwał się przed chwilą i przywodzi na myśl lodowaty oddech niezadowolonych bogów, unosi jego słowa w dal. Helenus podaje ceremonialny nóż Priamowi, który, choć niemal całkiem łysy, jakimś cudem zachował jeszcze kilka długich siwych pasm nad uszami, jakby specjalnie na takie uroczyste okazje. Ostrym jak brzytwa nożem odcina teraz jeden kosmyk. Niewolnik – osobisty służący króla, towarzyszący mu wiernie od lat – łapie włosy do złotej misy i podchodzi do Heleny. Helena bierze od Priama nóż, przez długą chwilę wpatruje się w klingę, jakby miała ochotę zatopić ją w swojej piersi – Menelaos czuje nagłe ukłucie lęku na myśl o tym, że mogłaby to zrobić i pozbawić go jakże bliskiej zemsty – po czym podnosi ją, drugą ręką ujmuje zwisający z boku głowy skręcony lok i odcina koniuszek. Czarne włosy spadają do misy. Niewolnik staje przed Kasandrą, jedną z wielu córek Priama. Wysiłek i ryzyko związane ze sprowadzeniem drewna ze stoków Idy opłaciły się. Stos jest wspaniały. Ponieważ na placu nie zmieściłby się jednocześnie tłum ludzi i tradycyjny królewski stos o boku długości trzydziestu metrów, stos Parysa ma tylko dziesięć metrów długości i szerokości, ale za to jest wyższy niż zwykle, jego wierzchołek sięga tarasu widokowego. Szerokie drewniane stopnie – które przypominają małe tarasy – prowadzą na górę. Konstrukcja ogromnej sterty opiera się na masywnych belkach wydartych z murów pałacu Parysa. Mocarni tragarze wnoszą mary na podwyższenie na szczycie stosu. Hektor czeka u stóp szerokich schodów. Zwierzęta szybko i sprawnie giną z rąk ludzi – mistrzów w rzeźnickim rzemiośle i składaniu rytualnych ofiar. Właściwie, myśli Menelaos, różnica jest niewielka. Owcom i krowom podrzynają gardła, a po zebraniu krwi do ceremonialnych pucharów odzierają truchła ze skóry i tłuszczu. Wszystko trwa dosłownie kilka minut. Ciało Parysa zostaje ułożone w zwojach zwierzęcego łoju jak przypieczone mięso w miękkiej bułce. Ofiarnicy wnoszą oskórowane zwierzęta na stos i układają je przy zwłokach Parysa. Ze świątyni Zeusa wychodzą kobiety – dziewice w odświętnych szatach, z zasłonami na twarzach –
niosąc amfory z miodem i oliwą. Nie wolno im wejść na stos, oddają dzbany gwardzistom Parysa – chwilowo pełniącym obowiązki tragarzy, którzy wnoszą je na górę i ostrożnie rozstawiają wokół mar. Pod stos zajeżdżają ulubione konie Parysa. Z dziesiątki wybrana zostaje czwórka najlepszych i Hektor nożem brata podcina im gardła. Porusza się między nimi tak szybko, że inteligentne, dumne, świetnie wyszkolone rumaki nie potrafią zareagować. Nie kto inny jak Achilles – obdarzony nadludzką siłą, z oczami pałającymi ogniem – rzuca zabite konie obok ciała Parysa, jednego za drugim; stos pogrzebowy staje się coraz wyższy. Sługa Parysa przyprowadza sześć ukochanych ogarów swojego pana. Hektor głaszcze je, drapie za uszami i nieruchomieje na moment, jakby wspominał te chwile, gdy brat karmił psy resztkami ze swojego stołu, a potem zabierał je na polowania w góry i na mokradła. Wybiera dwa z nich i skinieniem głowy daje do zrozumienia, że resztę można odprowadzić. Trzyma je jeszcze przez chwilę za luźną skórę na karku, jakby zaraz miał im rzucić kość albo inny przysmak, po czym podrzyna im gardła z takim impetem, że w obu przypadkach niewiele brakuje, by obciął zwierzęciu głowę. Sam ciska zwłoki psów na stos; przelatują nad ciałami koni i lądują przy samych marach. A teraz niespodzianka. Dziesięciu Trojan w zbrojach z brązu i dziesięciu podobnie odzianych achajskich włóczników wprowadza na plac mały wóz. Na wozie stoi klatka. W klatce jest bóg.
3 Stojąc na tarasie widokowym świątyni Zeusa, pełna złych przeczuć Kasandra śledziła przebieg obrzędów pogrzebowych Parysa. Kiedy na dziedziniec wjechał wóz, ciągnięty nie przez konie czy woły, lecz przez trojańskich włóczników – wóz wiozący skazanego za zagładę boga – omal nie zemdlała. Helena – Greczynka, przyjaciółka Kasandry, która wraz z Parysem ściągnęła nieszczęście na Troję – złapała ją pod ramię i podtrzymała. – Co się dzieje? – spytała szeptem. – To obłęd – wyszeptała Kasandra, opierając się o marmurową ścianę. Nie wyjaśniła jednak, czy ma na myśli własne szaleństwo, niedorzeczny pomysł złożenia boga w ofierze, absurd całej tej długiej wojny, czy wreszcie obsesję stojącego na dziedzińcu Menelaosa, która od godziny narastała niczym zesłana przez Zeusa burza. Sama tego nie wiedziała. Spętany bóg, uwięziony nie tylko żelaznymi prętami wbitymi w podłogę wozu, lecz także bezbarwną, jajowatą skorupą morawieckiego pola siłowego, które ostatecznie go zniewoliło, miał na imię Dionizos, był synem Zeusa i Semele, patronem wina, seksu i zaspokojenia wszelkich żądz. Kasandra, mimo że od dziecka opiekował się nią przede wszystkim Apollo, zabójca Parysa, wielokrotnie dostąpiła także intymnego zjednoczenia z Dionizosem. Był pierwszym nieśmiertelnym, którego udało się wziąć do niewoli w wojnie z bogami. Boski Achilles pojmał go, magia morawców uniemożliwiła mu teleportację, przebiegły Odyseusz namówił go do poddania się, a użyczone przez morawce pole energetyczne, migoczące wokół niego jak rozgrzane powietrze w letni dzień, ostatecznie go spętało. Jak na boga nie prezentował się oszałamiająco. Był niski – miał niespełna metr osiemdziesiąt wzrostu – blady i pulchny nawet według standardów śmiertelników, a jego twarz okalała grzywa złoto-brązowych loków i kiełkująca kępkami chłopięca broda. Wóz się zatrzymał. Hektor otworzył klatkę, sięgnął do wnętrza półprzepuszczalnego pola siłowego i wywlókł Dionizosa na pierwszy stopień schodów prowadzących na szczyt stosu. Achilles złapał małego boga za kark. – Bogobójstwo – wyszeptała Kasandra. – Obłęd i bogobójstwo. Helena, Priam, Andromacha i inni widzowie na tarasie zdawali się jej nie słyszeć. Nie odrywali oczu od bladoskórego boga i dwóch przewyższających go wzrostem, odzianych w brąz śmiertelników. W przeciwieństwie do słabego głosu Helenusa, który przepadł w pomruku tłumu i zimnym wietrze, donośny bas Hektora przetoczył się nad placem jak grzmot i odbił echem od iglic i murów Ilionu. Niewykluczone, że było go słychać aż pod szczytem Idy, wiele kilometrów na
wschód od miasta. – Parysie, ukochany bracie! Zebraliśmy się tutaj, aby cię pożegnać! Pożegnać w taki sposób, żebyś usłyszał nas nawet tam, gdzie dziś mieszkasz, w otchłani Domu Umarłych! Składamy ci w darze słodki miód, cenną oliwę, twoje ulubione wierzchowce i najwierniejsze ogary, a ja dorzucam teraz tego oto boga olimpijskiego, syna Zeusa. Jego tłuszcz nakarmi nienasycone płomienie i przyspieszy wędrówkę twojej duszy do Hadesu. Hektor sięgnął po miecz. Pole siłowe zamigotało i zgasło, na przegubach i kostkach Dionizosa pozostały żelazne kajdany. – Mogę coś powiedzieć? – zapytał mały, blady bóg. Jego głos nie brzmiał tak donośnie jak słowa Trojanina. Hektor się zawahał. – Niech przemówi bóg! – zawołał Helenus ze swojego miejsca na tarasie, u boku Priama. – Niech przemówi bóg! – podchwycił jego okrzyk Kalchas, wieszczek achajski, stojący obok Menelaosa. Hektor nachmurzył się, ale skinął głową. – Niech to będzie twoje ostatnie słowo, Zeusowy bękarcie. Nawet jeśli poprosisz ojca o pomoc, dziś ci nie pomoże. Nic cię nie uratuje. Zasilisz stos pogrzebowy mojego brata. Dionizos uśmiechnął się, ale był to niepewny uśmiech – to znaczy, byłby niepewny u śmiertelnika. U boga niekoniecznie. – Trojanie i Achajowie! – zaczął kluchowaty bożek z postrzępioną bródką. – Nie możecie zabić nieśmiertelnego boga. Zrodziłem się z łona śmierci, głupcy. W dzieciństwie jako syn Zeusa bawiłem się zabawkami, które prorocy przypisują władcom świata: kośćmi, piłką, bąkiem, złotymi jabłkami, kołatką i wełną. Lecz tytani, których mój ojciec pobił i strącił do Tartaru – piekła pod piekłem, królestwa koszmarów leżącego głębiej niż kraina umarłych, po której wasz Parys szybuje teraz jak zapomniane pierdnięcie – pobielili twarze kredą i niczym duchy zmarłych rzucili się na mnie. Rozszarpali mnie białymi, gołymi rękami na siedem części i wrzucili do kotła stojącego na trójnogu nad ogniem o wiele gorętszym niż ten żałosny stosik, który tu zbudowaliście. – Skończyłeś? – zapytał Hektor. – Prawie – odparł zadowolony z siebie Dionizos. Teraz i jego głos niósł się echem wśród murów, które wcześniej odbijały przemowę Hektora. – Ugotowali mnie, a potem upiekli nad ogniem na siedmiu rożnach. Cudowny aromat pieczonego mięsa zwabił mojego ojca, Zeusa we własnej osobie, który przybył z nadzieją, że zostanie zaproszony na ucztę tytanów. Kiedy jednak ujrzał moją dziecięcą główkę na rożnie i dziecięce rączki w rosole, poraził ich piorunami i z powrotem strącił do Tartaru, gdzie w strachu i nędzy żyją po dziś dzień. – Czy to już wszystko?
– Prawie. – Mały bóg przeniósł wzrok na króla Priama i jego orszak zgromadzony na tarasie świątyni Zeusa. Jego głos przypominał teraz ryk bawołu. – Mówi się jednak, że moje ugotowane członki zakopano w ziemi. Demeter zgromadziła je w jednym miejscu, a z nich wyrosły pierwsze winorośle, z których dziś macie wino. Tylko jeden z moich chłopięcych członków przetrwał ogień i pogrzebanie w ziemi. Atena Pallas przyniosła go Zeusowi, a ten powierzył go, kradiaios Dionysos, Hipcie. To azjatyckie imię Wielkiej Matki Rheaso, która odtąd miała go nosić na głowie. Trzeba wam wiedzieć, że ojciec użył określenia kradiaios Dionysos półżartem, bo kradia w starym języku oznacza serce, a krada – figowiec, więc, jak widzicie... – Dość tego! – zawołał Hektor. – Ta paplanina nie przedłuży twojego nędznego żywota. Masz dziesięć sekund. Albo sam skończysz, albo ja skończę za ciebie. – Możesz mi obciągnąć – odparł Dionizos. Hektor ujął oburącz swój olbrzymi miecz i jednym ciosem obciął bogu głowę. Trojanom i Grekom zaparło dech w piersiach. Stłoczone szeregi jak na komendę cofnęły się o krok. Bezgłowe ciało Dionizosa jeszcze przez drugą chwilę stało, chwiejąc się, na pierwszym stopniu schodów, aż w końcu runęło na ziemię jak marionetka, której ktoś poprzecinał sznurki. Hektor podniósł obciętą głowę (nadal miała otwarte usta) za brodę i cisnął ją wysoko na stos. Wylądowała między truchłami koni i psów. Tnąc dalej znad głowy jak siekierą, Hektor porąbał ciało Dionizosa. Oddzielił od tułowia ręce, nogi i genitalia, rozrzucając je po stosie, tak by nie znalazły się zbyt blisko mar i ułatwiając w ten sposób zadanie Trojanom, którzy mieli później sortować popioły i oddzielać czcigodne kości Parysa od szczątków psów, koni i boga. Na koniec pociął korpus na kilkadziesiąt małych, mięsistych kawałków; część cisnął na stos, inne rzucił psom Parysa, które biegały swobodnie po placu, spuszczone ze smyczy przez opiekujących się nimi ludzi. Kiedy posiekał resztki kości i ścięgien, znad żałosnych resztek Dionizosa uniosła się czarna chmura, przypominająca mały cyklon lub kłębiącą się masę niewidzialnych czarnych gzów. Przez chwilą kotłowała się tak gwałtownie, że nawet Hektor musiał przerwać swoje zajęcie i się odsunąć. Tłum, nie wyłączając trojańskich żołnierzy i achajskich bohaterów, również cofnął się o krok. Kobiety na murach zawyły, zasłaniając twarze woalami i dłońmi. Chwilę później chmura się rozwiała. Hektor cisnął na stos ostatnie białoróżowe strzępy i kopniakiem umieścił odartą z mięsa klatkę piersiową i kręgosłup wśród chrustu. Zrzucił zakrwawioną zbroję, którą słudzy natychmiast wynieśli. Jeden z niewolników podsunął mu misę z wodą, w której Hektor obmył z krwi ręce i twarz; drugi podał mu ręcznik. Czysty, odziany w tunikę i sandały Hektor wzniósł misę pełną ściętych włosów, wszedł po szerokich stopniach na szczyt stosu, gdzie na platformie z drewna i żywicy spoczęły mary, i wysypał loki bliskich i przyjaciół na okryte całunem zwłoki Parysa. Goniec – najszybszy biegacz ostatnich trojańskich igrzysk – wbiegł do miasta przez Bramę Skajską z pochodnią
w dłoni. Przemknął wśród ciżby żołnierzy i gapiów, która się przed nim rozstąpiła, i wbiegł na górę do Hektora. Oddał mu płonącą chybotliwym płomieniem żagiew, skłonił się i tyłem zszedł na plac. Menelaos podnosi głowę i odprowadza wzrokiem szybującą nad miastem czarną chmurę. – Febus Apollo – szepcze Odyseusz. Z zachodu wieje zimnem, gdy Hektor upuszcza pochodnię obok mar, na przesączone żywicą i tłuszczem drewno. Stos dymi, ale nie płonie. Menelaos, bardziej porywczy niż Agamemnon i inni zimnokrwiści greccy zabójcy i bohaterowie, czuje, że serce wali mu jak młotem. Zbliża się chwila działania. Nie przeszkadza mu specjalnie fakt, że za chwilę może zginąć – pod warunkiem że ta suka Helena pierwsza podąży do Hadesu. Gdyby wszystko ułożyło się po myśli Menelaosa, syna Atreusa, zostałaby wtrącona w najgłębsze czeluście Tartaru, gdzie tytani, o których przed chwilą bajdurzył martwy już Dionizos, do dziś błąkają się w ciemnościach, skamląc i rycząc z bólu. Na dany przez Hektora znak Achilles podaje mu dwa napełnione po brzegi puchary, po czym schodzi ze stosu. Hektor podnosi kielich. – Wiatry zachodu i północy! – woła. – Porywisty Zefirze i zimnopalcy Boreaszu! Zadmijcie i rozpalcie stos, na którym leży Parys opłakiwany przez Trojan, a nawet przez oddających mu cześć Argiwów! Przybądź, Boreaszu! Przybądź, Zefirze! Wspomóżcie nas swym tchnieniem i rozniećcie ogień, a przysięgam, że nie pożałuję wam wspaniałych ofiar i hojnie napełnionych kielichów! Na balkonie Helena szepcze do Andromachy. – To jakiś obłęd! Nasz ukochany Hektor wzywa bogów, z którymi toczymy wojnę, aby pomogli mu spalić trupa boga, którego sam prze chwilą zarżnął! Stojąca w cieniu Kasandra parska śmiechem, uprzedzając odpowiedź Andromachy i ściągając na siebie surowe spojrzenia Priama i całej starszyzny. Udaje jednak, że ich nie zauważa, i syczy pod adresem Heleny i Andromachy: – Taak, to szaleńssstwo! Mówiłam wam przecież. Tak jak szaleństwem jest to, co planuje Menelaos. Zamierza cię zabić, Heleno, chce urządzić jatkę nie gorszą od tej, jaką Hektor zgotował Dionizosowi. – Co ty wygadujesz, Kasandro? – odpowiada Helena ostrym szeptem, ale blednie przy tym jak ściana. Kasandra się uśmiecha. – Mówię o twojej śmierci. Dzieli cię od niej ledwie kilka chwil. Powstrzymuje ją tylko to, że stos jeszcze nie zapłonął.
– Menelaos? – Twój szlachetny małżonek – śmieje się Kasandra. – Poprzedni szlachetny małżonek, nie ten, który gnije jak kupa przypalonego kompostu na szczycie stosu. Nie słyszysz chrapliwego oddechu Menelaosa? Bicia jego szkaradnego serca? Nie słyszysz, jak szykuje się by cię zabić? Nie czujesz woni jego potu? Bo ja tak. Andromacha odwraca się plecami do widowiska i podchodzi do Kasandry, chcąc zabrać ją do świątyni, gdzie nikt nie musiałby jej słuchać i oglądać. Kasandra znów parska śmiechem i odsłania skrywany w dłoni cienki, ale ostry jak brzytwa sztylet. – Spróbuj mnie tylko tknąć, kurwo jedna, a potnę cię tak jak ty pocięłaś tego małego niewolnika, którego nazwałaś synem! – Ciszej! – syczy Andromacha. Jej oczy płoną wściekłością. Priam i mężczyźni znów odwracają się i marszczą brwi. Są przygłusi ze starości i z pewnością nie rozróżnili słów, ale rozzłoszczone szepty musiały wzbudzić ich niepokój. Helenie trzęsą się ręce. – Kasandro, sama mi powiedziałaś, że wszystkie twoje proroctwa były dotychczas fałszywe. Troja wciąż stoi, chociaż minęły miesiące od przepowiadanej przez ciebie zagłady miasta. Priam żyje, wbrew twoim zapowiedziom, że zginie tu, w tej świątyni. Achilles i Hektor również żyją, chociaż przez lata całe upierałaś się, że polegną, zanim Troja padnie. Żadna z kobiet nie trafiła do niewoli, a ty nie zostałaś wywieziona do domu Agamemnona. Tymczasem twierdziłaś, że Klitajmestra ma zabić jego, ciebie i wasze dzieci. Andromacha miała... Kasandra odrzuca głowę w tył w bezgłośnym skowycie. W dole Hektor w dalszym ciągu kusi bogów ofiarami i winem zmieszanym z miodem, czekając, aż wiatr roznieci ogień na stosie jego brata. Gdyby w owych czasach istniał już teatr, zgromadzeni na placu widzowie z pewnością uznaliby, że dramat przeradza się w farsę. – Tego wszystkiego już nie ma – szepcze Kasandra. Ostrzem sztyletu nacina sobie karby na przedramieniu. Krew ścieka po jej bladej skórze i kapie na marmur, ale Kasandra na nią nie patrzy. Nie odrywa wzroku od Andromachy i Heleny. – Stara przyszłość zniknęła, siostry. Mojry nas opuściły. Nasz świat i jego przyszłość przestały istnieć. Ich miejsce zajął jakiś inny, dziwny kosmos. Lecz nadal ciąży na mnie wieszcza klątwa Apolla, siostry. Menelaos lada chwila wbiegnie tu po schodach i przebije mieczem twoje śliczne cycuszki, Heleno Trojańska. Dwa ostatnie słowa wprost ociekają sarkazmem. Helena chwyta Kasandrę za ramiona. Andromacha wyrywa jej sztylet z ręki i razem popychają młodą wieszczkę w gąszcz kolumn, w chłodny cień świątynnego wnętrza. Przypierają ją do marmurowej balustrady, zawisając nad nią niczym para Furii. Andromacha przystawia jej sztylet do gardła.
– Przyjaźnimy się od lat – syczy. – Ale jeśli powiesz jeszcze słowo, głupia cipo, zarżnę cię jak wieprza. Kasandra się uśmiecha. Helena łapie Andromachę za nadgarstek, chociaż trudno byłoby powiedzieć, czy chce ją powstrzymać, czy może pomóc w egzekucji. Drugą dłoń kładzie Kasandrze na ramieniu. – Czy Menelaos naprawdę chce mnie zabić? – szepcze prosto do ucha udręczonej wieszczki. – Dwakroć przyjdzie dziś po ciebie, i dwakroć los pokrzyżuje mu plany – odpowiada bezbarwnym tonem Kasandra. Patrzy w dal. Jej uśmiech tężeje w grymas. – Kiedy przyjdzie? – pyta Helena. – I kto mu przeszkodzi? – Po raz pierwszy, gdy zapłonie stos – odpowiada Kasandra tak beznamiętnie, jakby recytowała dziecięcą bajkę. – Po raz drugi, kiedy stos się wypali. – Kto mu przeszkodzi? – powtarza Helena. – Najpierw na drodze Menelaosa stanie małżonka Parysa. – Oczy uciekły Kasandrze w głąb czaszki. Spod powiek błyskają same białka. – Potem przeszkodzi mu Agamemnon i przyszła morderczyni Achillesa, Pentesileja. – Pentesileja? Ta Amazonka? – pyta z niedowierzaniem Andromacha, a jej głos niesie się echem po świątyni Zeusa. – Przecież ona jest tysiące kilometrów stąd! Agamemnon też. Jakim cudem mieliby przy być do Troi, zanim stos Parysa zgaśnie? – Ćśśś – ucisza ją Helena i znów zwraca się do Kasandry: – Powiedziałaś, że małżonka Parysa uniemożliwi Menelaosowi zabicie mnie, gdy zapłonie stos. Jak mam to zrobić? Jak?! Kasandra mdleje i osuwa się na posadzkę. Andromacha ukrywa sztylet w fałdach sukni i policzkuje wieszczkę, kilka razy, mocno. Kasandra nie odzyskuje przytomności. Helena kopie bezwładną Kasandrę. – Niech ją piekło... Jak mam powstrzymać Menelaosa przed zamordowaniem mnie? Przecież za chwilę... Z zewnątrz dobiegają triumfalne okrzyki zebranych na placu Trojan i Achajów. Słychać też szum i ryk płomieni. Wiatr posłusznie przybył przez Bramę Skajską. Drewno zajęło się ogniem. Stos płonie.
4 Menelaos patrzył, jak zachodni wiatr podsyca ogień – najpierw pierwsze jęzory płomieni nieśmiało liznęły stos, a po chwili sterta drewna zmieniła się w olbrzymie ognisko. Hektor ledwie zdążył zbiec po schodach i uskoczyć przed pożogą. Teraz, pomyślał Menelaos. Równe szeregi Achajów pękły, gdy tłum zaczął się odsuwać od ognia. Korzystając z chwilowego zamieszania, Menelaos prześliznął się między Argiwami i przecisnął przez dzielące go od stosu szyki trojańskiej piechoty. Krok po kroku przesuwał się w lewo, w kierunku świątyni Zeusa. Zauważył, że niesione wiatrem iskry i żar zmusiły Priama, Helenę i pozostałych do cofnięcia się w głąb tarasu, a żołnierzy – co było znacznie ważniejsze – do zejścia ze schodów. Miał wolną drogę. Chyba bogowie mi sprzyjają. Może naprawdę tak było? Codziennie słyszało się opowieści o kontaktach Trojan i Argiwów z ich dawnymi bóstwami. To, że śmiertelnicy i bogowie wdali się w wojnę, nie znaczyło jeszcze, że dawne więzy krwi i wiekowego obyczaju zostały całkowicie zerwane. Menelaos znał dziesiątki Achajów, którzy po nocach potajemnie składali ofiary bogom, tak jak czynili to od lat – i nie przeszkadzało im to w ciągu dnia stawać do walki z nimi. Czyż sam Hektor przed chwilą nie wezwał bogów północnego i zachodniego wiatru, Zefira i Boreasza, aby pomogli mu rozpalić stos pogrzebowy brata? I czy bogowie nie wysłuchali jego prośby, mimo że na w tym samym ogniu spłonęły kości i bebechy Dionizosa, syna Zeusa, rozwleczone po całym stosie jak resztki, które rzuca się psom? Niełatwo żyć w takich czasach. Cóż... odezwał się drugi głos w głowie Menelaosa, ten bardziej cyniczny, który nie był jeszcze gotowy do zabicia Heleny. Ty już sobie długo nie pożyjesz, brachu. Przystanął u stóp schodów i wysunął miecz z pochwy. Nikt niczego nie zauważył; wszyscy wpatrywali się w płonący z hukiem, oddalony o dziesięć kroków stos. Setki żołnierzy osłaniały twarze rękami, Żar był trudny do zniesienia. Menelaos wszedł na pierwszy stopień. Nie dalej niż trzy metry od niego spod portyku świątyni Zeusa wyszła kobieta z twarzą zasłoniętą woalem, jedna z dziewic, które wcześniej wniosły na stos oliwę i miód. Szła prosto w stronę płomieni. Wszystkie oczy spoczęły na niej i znajdujący się tuż za nią Menelaos musiał znieruchomieć i opuścić miecz. Wolał nie zwracać na siebie uwagi. Kobieta zrzuciła zasłonę. Trojanie stłoczeni po przeciwnej stronie stosu zamarli. – Ojnone! – krzyknął ktoś na tarasie. Menelaos zadarł głowę. Słysząc zaskoczone szepty i okrzyki, Priam, Helena, Andromacha
i inni wrócili na taras. Przemówiła jednak nie Helena, lecz jedna z niewolnic. Ojnone? Imię to wydało mu się dziwnie znajome. Budziło jakieś skojarzenia sprzed trwającej dziesięć lat wojny, ale nie umiał go skojarzyć z twarzą. Jego myśli zresztą zaprzątało tylko najbliższe pół minuty. Helena stała u szczytu schodów. Schody miały niespełna pięć metrów długości. Nikt nie stał mu na drodze. – Tak, to ja! Ojnone, prawdziwa małżonka Parysa! – wykrzyknęła kobieta. Mimo że stała bardzo blisko Menelaosa, ledwie usłyszał jej słowa, na wpół zagłuszone przez wiatr i ryk płomieni. Prawdziwa małżonka Parysa?! Menelaos zdębiał. Ze świątyni i pobliskich uliczek wylewały się tłumy zaciekawionych widowiskiem Trojan. Kilkunastu ludzi wspięło się na stopnie, stając obok i powyżej Menelaosa. Rudowłosy Achaj przypomniał sobie wreszcie, że po uprowadzeniu Heleny w Sparcie mówiło się coś o uprzednim małżeństwie Parysa z jakąś pospolitą kobietą, dziesięć lat od niego starszą. Ponoć w zamian za pomoc bogów przy porwaniu Heleny miał się pozbyć poprzedniej żony, Ojnone. – To nie Apollo Febus zabił Parysa, syna Priama – wołała dalej Ojnone. – Ja to zrobiłam! Odpowiedziały jej mniej i bardziej obelżywe okrzyki. Paru najbliżej stojących żołnierzy chciało ruszyć w jej stronę, jakby zamierzali ją złapać, ale towarzysze ich powstrzymali. Większość zebranych chciała usłyszeć, co Ojnone ma do powiedzenia. Menelaos spojrzał na Hektora, widocznego przez zasłonę płomieni. Nawet największy heros Ilionu był w tej sytuacji bezradny – od kobiety oddzielał go pałający wściekłym żarem stos pogrzebowy. Ojnone stała tak blisko ognia, że ubranie na niej parowało. Wyglądała, jakby specjalnie oblała się wodą, przygotowując się do tego przedstawienia. Pod przemoczoną suknią wyraźnie rysowały się jej pełne, lekko obwisłe piersi. – Parys nie zginął od ognia, którym poraził go Apollo Febus! – wrzasnęła. – Dziesięć dni temu, kiedy mój mąż wraz z bogiem zniknęli w wolnoczasie, każdy oddał po jednym strzale z łuku; tak jak chciał tego mój małżonek, stoczyli pojedynek łuczniczy. Obaj chybili. Dopiero śmiertelnik, tchórzliwy Filoktet, wypuścił strzałę, która śmiertelnie ugodziła mojego męża! W tym miejscu Ojnone wskazała grupę Achajów, w której Filoktet stał ramię w ramię z Ajaksem Wielkim. – To kłamstwo! – ryknął stary łucznik. Odyseusz dopiero niedawno, kilka miesięcy po wybuchu wojny z bogami, uwolnił go z wygnania i sprowadził z odległej wyspy. Ojnone zignorowała jego okrzyk i podeszła jeszcze bliżej stosu. Skóra na jej twarzy i odsłoniętych rękach poczerwieniała od gorąca, Para buchająca z sukni otuliła ją jak gęsta mgła. – Po tym, jak niepocieszony Apollo uciekł z powrotem na Olimp, argiwski tchórz, Filoktet,
z dawna żywiący urazę do Parysa, wystrzelił zatrutą strzałę i trafił mojego męża w pachwinę! – Skąd mogłabyś to wiedzieć, kobieto?! – zakrzyknął Achilles głosem stokroć czystszym i donośniejszym niż głos wdowy. – Nikt z nas nie podążył za synem Priama i Apollem w wolnoczas! Nikt nie widział pojedynku! – Kiedy Apollo zorientował się, że doszło do zdrady, porzucił mojego męża na stokach Idy, gdzie od ponad dziesięciu lat żyję na wygnaniu... – ciągnęła Ojnone. Znów odpowiedziały jej pojedyncze okrzyki, ale poza tym na olbrzymim placu, wypełnionym tysiącami trojańskich żołnierzy, a wraz z nim na okolicznych murach i dachach panowała pełna wyczekiwania cisza. – Parys błagał mnie, bym przyjęła go z powrotem – rozszlochała się Ojnone. Jej mokre włosy parowały teraz równie intensywnie jak ubranie. – Umierał od greckiej trucizny. Jego podbrzusze, jądra i niegdyś umiłowany członek całe sczerniały. Prosił, abym opatrzyła mu ranę. – Niby jak zwykła wiedźma miała uzdrowić go od trucizny?! – zawołał Hektor. Przemówił po raz pierwszy. Jego głos, dobiegający zza ściany płomieni, grzmiał jak głos boga. – Wyrocznia przepowiedziała mojemu małżonkowi, że tylko ja będę mogła uleczyć taką ranę – odkrzyknęła Ojnone. Trudno było powiedzieć, czy głos jej się łamie, czy też huk płomieni coraz łatwiej ją zagłusza. Menelaos ją słyszał, ale wątpił, by jej słowa docierały do większości gapiów na placu. – Cierpiał okrutnie i błagał mnie – krzyczała dalej – błagał, żebym obłożyła mu zatrutą ranę balsamem. „Nie potępiaj mnie teraz”, mówił. „Zostawiłem cię, bo Mojry kazały mi płynąć po Helenę. Dziś wolałbym umrzeć, niż sprowadzić tę dziwkę do pałacu Priama. Błagam cię, Ojnone, zaklinam na miłość, jaką się darzyliśmy, i na nasze dawne przysięgi, wybacz mi i ulecz mnie”. Menelaos patrzył, jak robi kolejne dwa kroki do przodu. Płomienie lizały jej ciało. Jej stopy zaczęły czernieć, skóra sandałów zwęglała się i zwijała jak papier. – Odmówiłam! – Głos Ojnone zabrzmiał bardziej chrapliwie, ale i głośniej niż przed chwilą. – Parys umarł. Mój ukochany, jedyny kochanek i mąż nie żyje. Skonał w bólach, bluźniąc okrutnie. Moje sługi i ja próbowaliśmy spalić jego ciało. Chciałam, aby mój potępiony przez Mojry mąż spłonął na stosie godnym bohatera. Niestety, drzewa na Idzie są twarde i trudno je ściąć, a my jesteśmy tylko słabymi kobietami. Nie uporałam się nawet z tym prostym zadaniem. Kiedy Apollo Febus zobaczył, jak nędznie uhonorowałyśmy Parysa, użalił się nad nim drugi raz, zabrał jego zbezczeszczone szczątki na pole bitwy i wyrzucił zwęglone ciało z wolnoczasu, tak jakby spłonęło w bitwie. Przepraszam, że go nie uleczyłam. Przepraszam za wszystko. – Odwróciwszy się, spojrzała na taras, ale wątpliwe, by kogoś tam dostrzegła. Oczy łzawiły jej od dymu i żaru, a powietrze wokół niej drżało z gorąca. – Cieszę się tylko, że ta suka Helena już go żywego nie zobaczyła. Wśród Trojan rozszedł się niespokojny pomruk, który szybko urósł do ryku.
Dopiero teraz – za późno – tuzin trojańskich strażników rzucił się w stronę Ojnone, aby odciągnąć ją od stosu i zabrać na przesłuchanie. Ojnone weszła na stos. Pierwsze zajęły się ogniem włosy. Zaraz potem suknia. Zakrawało to na cud, ale szła w górę stosu, nawet kiedy jej ciało płonęło, zwęglało się i odłaziło płatami od kości jak spopielony pergamin. Dopiero na sekundę przed tym, jak nogi się pod nią ugięły, na jej twarzy odmalował się grymas cierpienia. I tylko jej krzyk wypełniał płac przez – zdawałoby się – długie minuty, na dobre uciszając oszołomiony tłum. Kiedy masa Trojan znów przemówiła, jednym głosem zażądała wydania Filokteta. Wściekły i zagubiony Menelaos spojrzał w górę schodów. Królewska straż Priama otoczyła kordonem zebranych na tarasie widzów. Drogę do Heleny zagrodził mu mur okrągłych trojańskich tarcz i las włóczni. Zeskoczył ze stopnia i przebiegł pustą przestrzeń obok stosu. Żar uderzył go w twarz niczym pięść; czuł, że opala sobie brwi. Chwilę później dołączył do argiwskich szeregów i wzniósł miecz. Ajaks, Diomedes, Odyseusz, Teukros i pozostali otoczyli kręgiem Filokteta i też sięgnęli po broń. Mający przytłaczającą przewagę liczebną Trojanie podnieśli wyżej tarcze, nastawili poziomo włócznie i ruszyli na dwa tuziny skazanych na zagładę Greków, gdy wtem rozległ się tubalny głos Hektora: – Przestańcie! Zabraniam! Bełkot Ojnone, o ile to naprawdę ona weszła na stos, nic nie znaczy. Była obłąkana! Mój brat poległ w pojedynku z Apollem. Rozwścieczeni Trojanie nie dali się łatwo przekonać. Nie opuścili włóczni ani mieczy. Menelaos popatrzył na swoich towarzyszy. Odyseusz obserwował wszystko z marsem na czole, Filoktet kulił się tchórzliwie, za to Ajaks szczerzył zęby w uśmiechu, jakby nie mógł się doczekać nieuchronnej rzezi, która zakończy jego życie. Hektor obszedł stos i wszedł między Greków i trojańskie włócznie. Nadal nie miał pancerza ani broni, ale i bez nich nagle wydał się najpotężniejszym przeciwnikiem. – Ci ludzie są naszymi sojusznikami i gośćmi na pogrzebie Parysa! – ryknął. – Nie pozwolę, abyście wyrządzili im krzywdę. Każdy, kto mi się sprzeciwi, zginie z mojej ręki. Przysięgam na kości mego brata! Achilles podniósł tarczę. W przeciwieństwie do Hektora nadal był opancerzony i uzbrojony. Nic nie powiedział i więcej się nie poruszył, ale mieszkańcy Ilionu nie mogli go nie zauważyć. Setki Trojan spojrzały na swojego wodza, na szybkonogiego mężobójcę, wreszcie na stos, na którym płomienie już niemal doszczętnie strawiły ciało kobiety – i odstąpiły. Menelaos czuł, jak bojowy duch wycieka z otaczającego Greków tłumu; widział malujące się na twarzach Trojan zmieszanie.
Odyseusz wyprowadził Achajów przez Bramę Skajską. Menelaos i pozostali opuścili miecze, ale ich nie schowali. Trojanie rozstępowali się przed nimi niechętnie, niczym nadal żądne krwi morze. – Na bogów... – wyszeptał idący w środku kręgu Filoktet, kiedy za bramą mijali dalsze szeregi żołnierzy. – Przysięgam, że... – Zamknij ryj, dziadu jeden – uciszył go mocarny Diomedes. – Jeśli piśniesz choćby słówko, zanim wrócimy na czarne okręty, osobiście cię zamorduję. Minęli achajskie posterunki i obronne okopy i znaleźli się pod osłoną morawieckich pól siłowych. Na całej plaży panowało zamieszanie, mimo że zamieszkujący obóz żołnierze nie mogli jeszcze wiedzieć o niefortunnych wydarzeniach w Troi. Menelaos wysforował się naprzód i puścił się biegiem. – Król wrócił! – wykrzyknął włócznik, mijając go w pełnym biegu i dmąc w konchę. – Wódz jest z nami! Chyba nie Agamemnon? – zdziwił się Menelaos. Bo jego nie będzie jeszcze co najmniej miesiąc. Albo dwa. Ale rzeczywiście chodziło o jego brata. Stał na dziobie największego okrętu skromnej, liczącej trzydzieści statków floty. Jego złocista zbroja lśniła w promieniach słońca. Napędzany wiosłami długi, wąski okręt mknął przez łamiące się fale w stronę brzegu. Menelaos wszedł po kolana w wodę. – Bracie! – zawołał, wymachując rękami nad głową jak mały chłopiec. – Jakie wieści przynosisz z domu? Gdzie nowi wojownicy, których miałeś przywieźć? Okręt znajdował się jeszcze dobre dwadzieścia metrów od brzegu. Woda rozbryzgiwała się pod czarnym dziobem, kiedy niesiony długą falą parł ku plaży. Agamemnon osłonił dłonią oczy, jakby raziło go popołudniowe słońce, i odkrzyknął: – Zniknęli, bracie mój, synu Atreusa! Wszyscy zniknęli!
5 Stos pogrzebowy będzie płonął przez całą noc. Krótko przed zmierzchem Thomas Hockenberry oddala się od stosu palącego się na głównym placu miasta i wspina na drugą pod względem wysokości wieżę w Troi, uszkodzoną i grożącą zawaleniem, aby na jej szczycie spokojnie zjeść posiłek złożony z chleba, sera i wina. Dla niego był to długi, niezwykły dzień. Niegdyś Hockenberry był licencjatem filologii angielskiej Wabash College, magistrem i doktorem filologii klasycznej na uniwersytecie Yale, pracownikiem naukowym Uniwersytetu Stanowego w Indianie, ba, nawet szefem tamtejszej katedry filologu klasycznej, aż do chwili, gdy umarł na raka w 2006 roku. Ostatnio, przez dziewięć z dziewięciu lat i ośmiu miesięcy, jakie upłynęły od jego wskrzeszę ma, pełnił obowiązki homeryckiego scholiasty na usługach bogów olimpijskich, który składał muzie imieniem Melete ustne sprawozdania z przebiegu wojny trojańskiej oraz śledził zgodności wydarzeń na polu bitwy z Iliadą Homera – wygląda na to, że bogowie są takimi samymi analfabetami jak trzyletnie dzieci. Wieża, którą tak chętnie wybiera na miejsce odosobnienia, znajduje się bliżej Bramy Skajskiej niż centrum miasta i pałacu Priama. Stoi z dala od głównych ulic i w ostatnich czasach znajdujące się u jej podnóża magazyny najczęściej świecą pustkami. Oficjalnie wstęp na wieżę – przed wojną jedną z najwyższych w mieście (według dwudziestowiecznych standardów miała prawie czternaście kondygnacji i podobną z kształtu do łodygi z makówką albo minaretu z pęka tym zwieńczeniem – jest surowo wzbroniony. Na początku nowej wojny bomba rzucona przez bogów skróciła ją o trzy piętra i ukośnie ścięła pół makówki, odsłaniając znajdujące się w niej pomieszczenia. Na trzonie wieży zarysowały się niepokojące pęknięcia, a wąskie kręcone schody są zasypane tynkiem i gruzem. Podczas pierwszej wizyty w wieży – dwa miesiące temu – Hockenberry zmitrężył masę czasu na oczyszczenie wejścia na dziesiąte piętro. Na polecenie Hektora morawce zakleiły wejścia pomarańczową taśmą z wyrazistymi piktogramami przedstawiającymi grożące śmiałkom niebezpieczeństwa. Te najstraszniejsze przedstawiały wieżę walącą się w gruzy. Ten, kto złamałby zakaz wstępu, ściągnąłby na siebie gniew króla Priama. W ciągu następnych siedemdziesięciu dwóch godzin rabusie rozszabrowali calusieńką zawartość wieży – I od tamtej pory faktycznie nikt już się do środka nie zapuszczał. Bo i po co? Została tylko pusta skorupa. Hockenberry prześlizguje się pod taśmą, włącza latarkę i zaczyna długą wspinaczkę. Nie boi się, że ktoś go będzie tu chciał napaść, aresztować czy w jakikolwiek sposób niepokoić. Jest uzbrojony w nóż i krótki miecz, ale najważniejsze, że wszyscy go tu znają to Thoraas Hockenberry, syn Duane’a, przyjaciel no, może nie przyjaciel, ale z pewnością częsty gość Achillesa i Hektora, a także osoba publiczna blisko zaznajomiona z morawcami i skałowcami.