tulipan1962

  • Dokumenty3 698
  • Odsłony237 831
  • Obserwuję172
  • Rozmiar dokumentów2.9 GB
  • Ilość pobrań208 698

David.Gemmell.-.Legenda.Kroczacej.Smierci

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

tulipan1962
Dokumenty
fantastyka

David.Gemmell.-.Legenda.Kroczacej.Smierci.pdf

tulipan1962 Dokumenty fantastyka
Użytkownik tulipan1962 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 27 osób, 47 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 209 stron)

David Gemmell LEGENDA KROCZĄCEJ ŚMIERCI Przełożył Zbigniew A. Królicki Tytuł oryginału The Legend of Deathwalker Wydanie I Legendę Kroczącej Śmierci z przyjemnością dedykuję Hotzom de Baar: Wielkiemu Ozowi, który kroczy doliną martwych komputerów, wskrzeszając zaginione w otchłani powieści - człowiekowi, który chętnie poświeci wam swój czas, energie i umiejętności, ale nigdy biszkopty - Młodemu Ozowi, który mi udowodnił, ze „Cywilizacja" to gra nie dla mnie, jego siostrze Claire za przysmaki z grilla, których nie upuściła, oraz Alison za gościnność. PODZIĘKOWANIA Składam podziękowania mojemu wydawcy, Lizie Reeves, pierwszym czytelnikom - Val Gemmell, Edith Graham i jej córce Stelli oraz mojej korektorce, Jean Maund. Dziękuję również licznym czytelnikom, którzy od lat do mnie piszą, domagając się kolejnych opowieści o Drussie. Ostatnio otrzymuję tyle listów, że już nie mogę na wszystkie odpowiedzieć. Jednakże wszystkie je czytam i staram się uwzględniać zawarte w nich uwagi.

PROLOG Księżyc wisiał jak sierp nad Dros Delnoch, gdy Pellin stał na murach, spoglądając na oblany srebrzystą poświatą obóz Nadirów. Znajdowały się tam tysiące wojowników, którzy nazajutrz przebiegną z wrzaskiem przez wąski pas zalanej krwią ziemi, taszcząc drabiny i liny z kotwiczkami. Ich przeraźliwe bojowe okrzyki będą przerażać go, tak jak dziś, gdy zdawało się, że przeszywają skórę lodowatymi igłami. Pellin jeszcze nigdy w swoim młodym życiu nie był tak przestraszony. Najchętniej uciekłby gdzieś i schowałby się, zrzuciłby swoją niedopasowaną zbroję i pobiegł na południe, do domu. Nadirowie wciąż nacierali, fala za falą, ochryple wywrzaskując swoją nienawiść. Płytka rana lewego ramienia pulsowała i swędziała. Gilad zapewnił go, że to oznacza, iż dobrze się goi. Jednak był to przedsmak cierpienia, ponura zapowiedź znacznie gorszego bólu, jaki go czeka. Widział towarzyszy wijących się i krzyczących z bólu, z brzuchami rozprutymi przez ząbkowane ostrza mieczy... Pellin starał się odepchnąć od siebie te wspomnienia. Z północy powiał zimny wiatr, gnając przed sobą czarne deszczowe chmury. Pellin zadrżał i wspomniał ciepło swojej krytej strzechą chaty i dużego kamiennego kominka. W takie zimne noce jak ta leżeli z Karą w łóżku, ona opierała głowę na jego ramieniu i lewą nogę na jego udach. Leżeli razem w łagodnej poświacie dogasającego ognia i słuchali żałośnie wyjącego na zewnątrz wiatru. Pellin westchnął. - Proszę, nie dajcie mi tu zginąć - pomodlił się w duchu. Z dwudziestu trzech mężczyzn, którzy zgłosili się na ochotnika z jego wioski, pozostało zaledwie dziewięciu. Obejrzał się na szeregi śpiących obrońców, leżących na otwartej przestrzeni między trzecim a czwartym murem. Czy ci nieliczni zdołają powstrzymać największą armię, jaką kiedykolwiek zebrano? Pellin wiedział, że nie. Powróciwszy spojrzeniem do obozu Nadirów, popatrzył na drugi koniec równiny. Tam przenoszono i palono poległych Drenajów, odartych ze zbroi i oręża. Oleisty czarny dym godzinami unosił się nad Dros, niosąc obrzydliwy i mdlący odór smażonego mięsa. „To mogłem być ja" - pomyślał Pellin, wspominając krwawą jatkę towarzyszącą zdobyciu drugiego muru. Zadrżał. Dros Delnoch, najpotężniejsza forteca na świecie, otoczona sześcioma wysokimi kamiennymi murami, z solidnym kasztelem. Jeszcze nigdy nie została zdobyta przez wroga. Lecz jeszcze nigdy nie atakowała jej tak liczna armia. Pellin miał wrażenie, że Nadirów jest więcej niż gwiazd na niebie. Po zaciętej walce obrońcy wycofali się z pierwszego muru, gdyż był najdłuższy, a więc najtrudniejszy do obrony. Chyłkiem opuścili w nocy pozycje, oddając go w ręce wroga bez dalszych strat. Natomiast drugi mur został zdobyty po zaciekłym oporze. Nieprzyjaciel zdołał przerwać linię obrony i wedrzeć się do środka, otaczając część obrońców. Pellin ledwie zdążył wycofać się na trzeci mur i pamiętał kwaśny smak strachu w ustach oraz straszliwe drżenie kończyn, gdy wdrapał się na blanki i osunął na kamienie. I po co to wszystko? - zastanawiał się. Co to za różnica, czy Drenajowie będą samodzielnym państwem, czy rządzonym przez UIryka? Czy ziemia da mniejszy plon? Czy bydło zachoruje i padnie? A dwanaście tygodni temu, kiedy drenajscy werbownicy przybyli do wioski, wszystko wydawało się wspaniałą przygodą. Kilka tygodni służby na tych wielkich murach, a potem powrót do domu w glorii bohatera. Bohatera! Sovil był bohaterem - do czasu gdy strzała trafiła go w oko, wyszarpując je z oczodołu. Jocan też był bohaterem, gdy leżał, krzycząc i zakrwawionymi rękami przytrzymując wypadające wnętrzności. Pellin dosypał węgla do żelaznego kotlarza i pomachał stojącemu trzydzieści metrów dalej wartownikowi. Mężczyzna przytupywał z zimna. Przed godziną zamienił się miejscami z Pellinem i niebawem to on stanie przy palenisku. Zdając sobie z tego sprawę, Pellin tym bardziej cieszył się ciepłem, wyciągnąwszy dłonie nad ogniem. W polu widzenia pojawiła się ogromna postać, ostrożnie przestępująca przez śpiących obrońców i zmierzająca na mury. Serce Pellina zaczęło bić mocniej, gdy ujrzał wchodzącego po schodach Drussa. Druss Legenda, Obrońca Przełęczy Skeln, człowiek, który przemierzył cały świat, aby odbić porwaną

przez łowców niewolników żonę. Druss Rębacz, Srebrzysty Zabójca. Nadirowie zwali go Kroczącą Śmiercią i teraz Pellin wiedział już dlaczego. Widział go na murach, rąbiącego i siekącego tym straszliwym toporem. Nie był zwykłym śmiertelnikiem, lecz mrocznym bogiem wojny. Pellin miał nadzieję, że wojownik nie podejdzie do niego. Cóż młody żołnierz mógł powiedzieć takiemu herosowi jak Druss? Z ulgą zobaczył, że rębacz przystanął przy drugim wartowniku i zaczął z nim rozmawiać. Widział, jak żołnierz nerwowo przestępuje z nogi na nogę. Nagle zdał sobie sprawę z tego, że Druss wygląda jak ucieleśnienie tej starożytnej fortecy, niezdobytej, lecz nadwątlonej przez czas - nieco słabszej, a mimo to wspaniałej. Pellin uśmiechnął się, wspominając, jak herold Nadirów przekazał Drussowi ultimatum: poddajcie się albo zginiecie. Stary się roześmiał. - Może na północy - rzekł - góry drżą, kiedy Ulryk puszcza wiatry. Tutaj jednak jest ziemia Drenajów i dla mnie on jest tylko kolejnym brzuchatym dzikusem, który bez wytatuowanej na udzie drenajskiej mapy nie potrafiłby podetrzeć sobie tyłka. Uśmiech Pellina przygasł, gdy żołnierz zobaczył, że Druss poklepał drugiego wartownika po ramieniu i ruszył w kierunku kotlarza. Deszcz przestał padać i księżyc znów jasno świecił. Pellin wytarł spotniałe dłonie o płaszcz. Stanął na baczność, gdy Legenda podszedł do niego po murze. Ostrze topora połyskiwało srebrzyście w promieniach księżyca. Młodemu wartownikowi zaschło w ustach. Wyprężył się i zasalutował, przyciskając pięść do napierśnika. - Spocznij, chłopcze - rzekł Druss, kładąc potężny topór na murze. Stary wojownik wyciągnął szerokie dłonie nad ogniem, ogrzewając je, a potem usiadł pod murem i skinieniem kazał Pellinowi uczynić to samo. Pellin jeszcze nigdy nie znajdował się tak blisko Drussa. Teraz dostrzegł głębokie bruzdy przecinające jego szeroką twarz i nadające jej wygląd granitu. Jednakże spod gęstych brwi bystro spoglądały bladoniebieskie oczy, których spojrzenia Pellin nie zdołał wytrzymać. - Oni nie uderzą w nocy - zapewnił Druss. – Zaatakują tuż przed świtem. Bez wojennych okrzyków, ale po cichu. - Skąd to wiesz, panie? Druss zachichotał. - Chciałbym ci powiedzieć, iż to moje ogromne doświadczenie wojenne pozwala mi wysnuć taki wniosek, lecz prawda wygląda znacznie skromniej. Przepowiedziało to Trzydziestu, a oni wiedzą, co mówią. Zwykle nie zwracam uwagi na magów i im podobnych, ale ci tutaj to dobrzy wojownicy. Zdjął z głowy czarny hełm i przygładził dłonią gęste siwe włosy. - Dobrze mi służył, ten hełm - wyznał Pellinowi, obracając go tak, że blask księżyca oświetlił srebrny wzór na czole. - I nie wątpię, że dobrze sprawi się jutro. Na myśl o nadchodzącej bitwie Pellin nerwowo zerknął na mur, za którym czekali Nadirowie. Z miejsca gdzie siedział, widział zakutanych w koce wojowników leżących wokół obozowych ognisk. Niektórzy nie spali, ostrząc broń lub rozmawiając w małych grupkach. Młodzieniec obrócił głowę i spojrzał na wyczerpanych drenajskich obrońców, leżących na ziemi, owiniętych kocami, usiłujących skorzystać z kilku godzin kojącego, odświeżającego snu. - Siadaj, chłopcze - polecił Druss. - Nie zdołasz ich odstraszyć. Wartownik oparł włócznię o mur i usiadł. Brzęknęła pochwa miecza, uderzając o mur. Niezgrabnie poprawił ją. - Nie mogę przyzwyczaić się do tego uzbrojenia - oświadczył Pellin. - Wciąż potykam się o własny miecz. Obawiam się, że żaden ze mnie wojownik. - Trzy dni temu na drugim murze wyglądałeś na wojownika w każdym calu - rzekł Druss. - Widziałem, jak zabiłeś dwóch Nadirów i przedarłeś się do sznurów zwisających z muru. I nawet wtedy pomogłeś rannemu w nogę towarzyszowi. Wspinałeś się za nim, podtrzymując go. - Widziałeś to? Przecież panowało takie zamieszanie i byłeś w samym środku bitwy! - Dostrzegam wiele rzeczy, chłopcze. Jak się nazywasz?

- Pellin... Cul Pellin - poprawił się. - Panie – dodał pospiesznie. - Dajmy spokój tym formalnościom, Pellinie - rzucił przyjaźnie Druss. - Dziś wieczorem jesteśmy tylko dwoma weteranami, siedzącymi spokojnie i czekającymi na wschód słońca. Boisz się? Pellin skinął głową i Druss się uśmiechnął. - I zadajesz sobie pytanie, dlaczego ty? Dlaczego to ty masz stać tu naprzeciw całej potęgi Nadirów? - Tak. Kara nie chciała, żebym szedł z innymi. Powiedziała mi, że jestem głupcem. Chcę powiedzieć, jaka to różnica, czy zwyciężymy, czy przegramy? - Za sto lat? Żadna - odparł Druss. - Jednak każda armia najeźdźców przynosi ze sobą swoje demony. Jeśli przejdą tędy, rozleją się po sentrańskiej równinie, niosąc śmierć i zniszczenie. gwałt i przemoc. Dlatego musimy ich powstrzymać. A dlaczego ty? Ponieważ jesteś odpowiednim człowiekiem do tej roli. - Myślę, że umrę tutaj - oznajmił Pellin. - Nie chcę umierać. Moja Kara jest w ciąży i chcę zobaczyć, jak rośnie mój syn, wysoki i silny. Chcę... - zamilkł, gdyż ściśnięte gardło nie pozwoliło mu powiedzieć nic więcej. - Chcesz tego, czego wszyscy pragniemy, chłopcze - rzekł łagodnie Druss. - Jesteś jednak mężczyzną, a mężczyźni muszą zwalczyć strach, inaczej ich zniszczy. - Nie wiem, czy zdołam. Wciąż myślę o tym, żeby przyłączyć się do innych dezerterów. Wymknąć się nocą na południe. Ruszyć do domu. - Czemuż więc tego nie zrobiłeś? Pellin zastanawiał się chwilę. - Nie wiem - rzekł niemrawo. - Powiem ci dlaczego, chłopcze. Ponieważ rozglądasz się i widzisz innych, którzy muszą tu zostać i byłoby im jeszcze trudniej, gdybyś opuścił swój posterunek. Ty nie należysz do takich, którzy zrzucaliby swoją robotę na innych. - Chciałbym w to wierzyć. Naprawdę chciałbym. - Uwierz w to, chłopcze, gdyż ja znam się na ludziach. - Nagle Druss uśmiechnął się. - Znałem kiedyś innego Pellina. Był oszczepnikiem. W dodatku bardzo dobrym. Zdobył złoto na Igrzyskach Wspólnoty w Gulgothirze. - Myślałem, że zdobył je Nicotas - zauważył Pellin. - Pamiętam paradę po ich powrocie do domu. Nicotas niósł drenajską flagę. Stary potrząsnął głową. - Wydaje się, że to było wczoraj - powiedział z szerokim uśmiechem. - Ja jednak mówię o piątych igrzyskach. Chyba odbyły się mniej więcej trzydzieści lat temu, na długo przed tym, zanim stałeś się oczkiem w głowie twojej matki. Pellin był dobry. - Czy brałeś udział w tamtych zawodach, panie? Na dworze szalonego króla? - zapytał wartownik. Druss skinął głową. - Chociaż wcale nie zamierzałem. Byłem wtedy farmerem, ale Abalayn zaprosił mnie do Gulgothiru razem z drenajską delegacją. Moja żona, Rowena, namówiła mnie, żebym przyjął zaproszenie. Myślała, że zaczynam nudzić się w górach. - Zachichotał. - I miała rację! Pamiętam, że przejeżdżaliśmy przez Dros Delnoch. Było nas czterdziestu pięciu zawodników i jeszcze setka zbieraniny służących, trenerów, dziwek. Zapomniałem nazwisk większości z nich. Pellina pamiętam, ponieważ rozśmieszał mnie i lubiłem przebywać w jego towarzystwie. Starzec zamilkł, pogrążając się we wspomnieniach. - A więc w jaki sposób dołączyłeś do zespołu, panie.' - Ach, to! Drenajowie mieli pięściarza zwanego... niech mnie licho, jeśli pamiętam jak. Starość zżera mi pamięć. W każdym razie był to nieprzyjemny człowiek. Wszyscy zawodnicy zabrali ze sobą trenerów i partnerów, z którymi mogli ćwiczyć. Ten pięściarz... Grawal, tak się zwał! - był brutalem i poturbował

dwóch swoich partnerów. Pewnego dnia poprosił, żebym z nim poćwiczył. Do Gulgothiru pozostały nam jeszcze trzy dni drogi i strasznie mi się nudziło. To jedno z przekleństw mojego życia, chłopcze. Łatwo się nudzę! Dlatego zgodziłem się. To byt błąd. Wiele obozowych kobiet przyglądało się walkom treningowym, a powinienem był wiedzieć, że Grawal lubił się popisywać. No cóż, zaczęliśmy ćwiczyć. Z początku wszystko szło dobrze. Był niezły, miał silne ramiona, a w dodatku zwinny. Boksowałeś kiedyś, Pellinie? - Nie, panie. - No cóż, to wygląda tak samo jak prawdziwa walka, tylko ciosy są wstrzymywane. Chodzi o to, żeby poprawić refleks zawodnika. Po pewnym czasie pojawiła się grupka kobiet, które usiadły w pobliżu. Grawal chciał pokazać im, jaki Jest twardy i zadał mi kilka silnych ciosów. Poczułem się tak, jakby kopnął mnie muł i muszę przyznać, że to mnie zirytowało. Cofnąłem się i powiedziałem, żeby nie przesadzał. Ten głupiec nie posłuchał mnie i zaatakował. Tak więc uderzyłem go. Niech mnie licho, jeśli nie złamałem mu szczęki w trzech miejscach. W wyniku tego Drenajowie stracili jedynego zawodnika wagi ciężkiej i honor nakazywał mi zająć jego miejsce. - I co było potem? - zapytał Pellin, gdy Druss podniósł się i przechylił przez mur. Na wschodzie pojawiła się słaba łuna przedświtu. - Na dalszy ciąg tej historii będziesz musiał zaczekać do wieczora, chłopcze - odparł łagodnie Druss. - Nadchodzą! Pellin zerwał się na równe nogi. Tysiące nadyryjskich wojowników w milczeniu parło w kierunku muru. Druss krzyknął ostrzegawczo i trąbka zagrała na alarm. Drenajscy obrońcy w czerwonych płaszczach odrzucali koce i biegli na mury. Pellin drżącą dłonią wyjął miecz, spoglądając na rzesze nacierających wojowników. Setki niosły drabiny, inni trzymali zwinięte liny z kotwiczkami. Serce waliło Pellinowi jak młotem. - Słodki Missaelu - szepnął. - Nic ich nie powstrzyma! Cofnął się o krok, lecz Druss położył swą szeroką dłoń na jego ramieniu. - Kim jestem, chłopcze? - zapytał, hipnotyzując go spojrzeniem swych lodowato niebieskich oczu. - C...co?-wykrztusił Pellin. - Kim jestem? Pellin zamrugał oczami, oślepiony przez spływający z czoła pot. - Jesteś Druss Legenda - odparł. - Zostań ze mną, Pellinie - rzekł ponuro starzec - a razem powstrzymamy ich. - Nagle rębacz uśmiechnął się. - Rzadko coś opowiadam i nienawidzę, kiedy mi przerywają. Tak więc po tej drobnej potyczce postawię ci puchar czerwonego lentryjskiego i opowiem o gothiryjskim bogu-królu oraz Oczach Alchazzara. Pellin zaczerpnął tchu. - Zostanę z tobą, panie - powiedział.

ROZDZIAŁ 1 Gdy nieprzebrany tłum rykiem domagał się krwi, Sieben Poeta rozglądał się po ogromnym koloseum z potężnymi kolumnami i łukami, kondygnacjami i posągami. Daleko w dole, na złotym piasku areny dwaj mężczyźni walczyli ku chwale swoich narodów. Piętnaście tysięcy widzów zagrzewało ich do walki ogłuszającym krzykiem, przypominającym ryk jakiejś wygłodniałej bestii. Sieben przyłożył do nosa uperfumowana chusteczkę, usiłując zdusić otaczający go odór spoconych ciał. Koloseum było wspaniałym osiągnięciem architektonicznym, z kolumnami ozdobionymi rzeźbami starożytnych bohaterów i bogów, z siedzeniami z najlepszego marmuru pokrytymi atłasowymi poduszkami z gęsiego pierza. Te poduszki denerwowały Siebena, gdyż ich kolor nie pasował do jego jasnoniebieskiej jedwabnej tuniki z bufiastymi rękawami naszywanymi kawałkami opali. Poeta był dumny z tego stroju, który kosztował go ogromną sumę, zapłaconą najlepszemu krawcowi w Drenanie. Nie mógł znieść faktu, że paskudny kolor poduszek psuje efekt tak wspaniałej szaty. Ponieważ jednak wszyscy siedzieli, jego strój i tak nie robił wrażenia. Słudzy nieustannie przeciskali się przez tłum, niosąc tace z zimnymi napojami, słodyczami, plackami, ciastkami i innymi smakołykami. Loże bogaczy były ocienione jedwabnymi baldachimami, także z tego okropnego zielonego atłasu, podczas gdy bardzo bogaci zasiadali w przepychu czerwonego Jedwabiu, wachlowani przez służących. Sieben próbował zmienić miejsce i zasiąść wśród szlachty, lecz nie udało mu się to, chociaż szczodrze szafował pochlebstwami i obiecywał łapówkę. Po prawej widział skraj balkonu boga-króla oraz plecy dwóch królewskich gwardzistów w srebrnych napierśnikach i białych płaszczach. Ich hełmy, pomyślał poeta, są naprawdę wspaniałe, inkrustowane złotem i zwieńczone kitami z końskiego włosia. Oto piękno czystych barw - rozmyślał. Czerń, biel, srebro i złoto rzadko dają się zdominować innym kolorom, choćby nie wiadomo jak jaskrawym. - Czy on zwycięża? - spytał Majon, drenajski ambasador, ciągnąc Siebena za rękaw. - Strasznie obrywa. Ten Lentryjczyk jeszcze nigdy nie został pokonany, wiesz. Mówią, że zeszłej wiosny zabił dwóch zawodników podczas igrzysk w Mashrapurze. Do licha, postawiłem dziesięć złotych raq na Drussa. Sieben delikatnie odczepił palce ambasadora od swojego rękawa, wygładził zmięty jedwab i oderwał wzrok od cudów architektury, żeby na chwilę skupić go na walczących na arenie pięściarzach. Lentryjczyk uderzył Drussa podbródkowym, a potem prawym sierpowym. Druss cofnął się o krok. Z rozciętego łuku brwiowego płynęła mu krew. - Jakie były notowania? - chciał wiedzieć Sieben. Szczupły ambasador przygładził dłonią krótko ścięte siwe włosy. - Sześć do jednego. Chyba oszalałem. - Wcale nie - odparł gładko poeta. - Zrobiłeś to z poczucia patriotyzmu. Posłuchaj, wiem, że ambasadorowie nie są dobrze opłacani, więc odkupię twój zakład. Daj mi kwit. - Nie powinienem... Chciałem tylko powiedzieć, że on tak strasznie obrywa. - Nie ma sprawy. W końcu Druss to mój przyjaciel, więc powinienem postawić na niego z czystej lojalności. Sieben dostrzegł błysk chciwości w oczach ambasadora. - Cóż, jeśli chcesz... Szczupłe palce ambasadora sięgnęły do wyszywanej perłami skórzanej sakiewki u boku, wyjęły prostokąt papirusu z woskową pieczęcią i wypisaną sumą. Sieben wziął kwit, a Majon czekał z wyciągniętą ręką. - Nie zabrałem sakiewki - rzekł poeta - ale wieczorem dam ci te pieniądze. - Tak, oczywiście - mruknął z widocznym rozczarowaniem Majon. - Chyba przejdę się po koloseum - oznajmił Sieben. - Tyle jest tu do zobaczenia. Zdaje się, że w podziemiach są galerie sztuki i sklepy.

- Niezbyt przejmujesz się losem twojego przyjaciela - zauważył Majon. Sieben zignorował tę krytyczną uwagę. - Mój drogi ambasadorze, Druss walczy, ponieważ to uwielbia. Lepiej zachować swoje współczucie dla tych nieszczęśników, którzy stawiają mu czoło. Zobaczymy się później, podczas uroczystości. Podniósłszy się z ławy, Sieben wspiął się po marmurowych schodach i podszedł do stanowiska, przy którym przyjmowano zakłady. W głębi siedział szczerbaty urzędnik. Za nim stal żołnierz, pilnując worków z pieniędzmi. - Chcesz obstawić? - zapytał urzędnik. - Nie, czeka na wypłatę. - Postawiłeś na Lentryjczyka? - Nie, na zwycięzcę. Taki mam nawyk - odparł z uśmiechem. - Bądź tak dobry i przygotuj sześćdziesiąt sztuk złota oraz dziesięć tych, które wpłaciłem. Pisarz zachichotał. - Postawiłeś na Drenaja? Prędzej w piekle będzie zimny dzień, niż odzyskasz te pieniądze. - O rany, chyba czuję, że robi się chłodniej – skomentował z uśmiechem Sieben. Na arenie lentryjski mistrz opadał z sił. Krew płynęła mu ze złamanego nosa, a prawe oko zasłoniła opuchlizna, ale wciąż był groźnym przeciwnikiem. Druss doskoczył, uchylił się przed prawym sierpowym i zadał potężny cios w tułów przeciwnika, lecz brzuch Lentryjczyka chroniła gruba warstwa twardych jak stal mięśni. Mistrz uderzył w kark Drussa, pod którym ugięły się kolana. Z pomrukiem bólu uderzył w brodaty podbródek pięściarza, aż głowa Lentryjczyka odskoczyła jak piłka. Druss zadał zamachowy cios, nie trafiając w szczękę, lecz w skroń przeciwnika. Lentryjczyk otarł krew z twarzy, po czym wymierzył Drenajowi silny lewy prosty, a po nim prawy sierpowy, którym o mało nie zwalił go z nóg. Tłum wył, wyczuwając, że pojedynek dobiega końca. Druss próbował wejść w zwarcie, lecz przeciwnik powstrzymał go prawym prostym, od którego Drenaj aż się zachwiał. Zablokował cios prawą i znów uderzył podbródkowym. Lentryjczyk zatoczył się, ale nie upadł. Skontrował sierpowym, trafiając w głowę Drussa, który tylko się otrząsnął. Lentryjczyk był zmęczony, więc cios nie był już tak szybki i silny jak poprzednio. Teraz nadeszła odpowiednia chwila! Druss skrócił dystans i zadał serię uderzeń w twarz przeciwnika: trzy lewe proste, a po nich prawy sierpowy, którym ponownie trafił w podbródek. Lentryjczyk stracił równowagę, spróbował wyprostować się - i runął twarzą w piach. Nad areną przetoczył się ogłuszający ryk. Druss zaczerpnął tchu i cofnął się, przyjmując owację. Nowa drenąjska flaga, przedstawiająca białego rumaka na błękitnym tle, została wciągnięta na maszt i zatrzepotała na wietrze. Druss ruszył naprzód, zatrzymał się przed królewską lożą i złożył ukłon królowi- bogu, którego nie mógł z dołu dostrzec. Dwaj Lentryjczycy podbiegli i uklękli przy pokonanym mistrzu. Po chwili dołączyli do nich noszowi i znieśli nieprzytomnego pięściarza z areny. Druss pomachał widzom, a potem powoli wszedł w ciemny otwór tunelu prowadzącego do łaźni i szatni dla atletów. Przy wejściu do tunelu stał uśmiechnięty oszczepnik Pellin. - Już myślałem, że cię załatwi, człowieku z gór. - Niewiele brakowało - rzekł Druss i splunął krwią. Twarz miał opuchniętą i kilka obluzowanych zębów. – Był silny. Muszę to przyznać. Razem przeszli tunelem i dotarli do pierwszej łaźni. Zgiełk tłumu ledwie było tam słychać, a w trzech marmurowych basenach z podgrzewaną wodą odpoczywało kilkunastu zawodników. Druss usiadł obok pierwszego basenu. Na parującej powierzchni wody unosiły się różane płatki, których zapach wypełniał pomieszczenia. Biegacz Pars podpłynął do pięściarza. - Wyglądasz tak, jakby stado koni przebiegło ci po twarzy - zauważył.

Druss pochylił się, położył dłoń na łysawej głowie biegacza i wepchnął go pod wodę. Pars wynurzył się, odpłynął na bezpieczną odległość i ochlapał Drussa wodą. Pellin, który zdjął już spodnie oraz tunikę, wskoczył do basenu. Druss ściągnął spodnie i zanurzył się w ciepłej wodzie. Przyniosła natychmiastową ulgę jego obolałym mięśniom. Przez kilka minut pływał w basenie, a potem wyszedł z wody. Pars dołączył do niego. - Połóż się, to zrobię ci masaż - zaproponował. Druss podszedł do stołu i wyciągnął się wygodnie, a Pars namaścił dłonie olejem i zaczął wprawnie masować mięśnie jego barków. Pellin usiadł w pobliżu, wycierając ciemną czuprynę. Potem zarzucił sobie biały ręcznik na ramiona. - Oglądałeś inne pojedynki? - zagadnął Drussa. - Ten zawodnik Gothirów, Klay, jest niesamowity. Szybki. Odporny na ciosy. A prawą wali jak młotem. Walka zakończyła się po niecałych dwudziestu uderzeniach serca. Jeszcze nigdy nie widziałem czegoś takiego, Druss. Ten Vagryjczyk nawet nie wiedział, co go rąbnęło. - Tak słyszałem - mruknął Druss, gdy palce Parsa zanurzyły się głębiej w obrzmiałe mięśnie jego karku. - Załatwisz go, Druss. Jakie to ma znaczenie, że jest większy, silniejszy, szybszy i przystojniejszy? - I w lepszej formie - wtrącił Pellin. - Powiadają, że codziennie przebiega osiem kilometrów w górach poza miastem. - Tak, myślałem. W lepszej formie. I młodszy. Ile ty masz lat, Druss? - zapytał Pars. - Trzydzieści - warknął Druss. - Staruszek - rzekł Pellin, mrugając do Parsa. - Mimo to jestem pewny, że zwyciężysz. No... prawie pewny. Druss usiadł. - To miło, że wy, chłopcy, tak podnosicie mnie na duchu. - Cóż, jesteśmy drużyną - rzeki Pellin. - A ponieważ pozbawiłeś nas uroczego towarzystwa Grawala, musieliśmy cię adoptować, Druss. - Pars zajął się spuchniętymi knykciami pięściarza. - A mówiąc poważnie, mój przyjacielu - ciągnął biegacz - masz paskudnie obtłuczone dłonie. W domu użylibyśmy lodu, żeby zlikwidować opuchliznę. Wieczorem powinieneś wymoczyć je w zimnej wodzie. - Jeszcze trzy dni do finału. Do tego czasu opuchlizna zejdzie. Jak ci poszło w biegach? - Przybiegłem jako drugi, więc przynajmniej wystąpię w finale. Jednak nie będę w pierwszej trójce. Gothir jest znacznie lepszy ode mnie, tak samo jak Vagryjczyk i Chiatze. Nie mogę się z nimi równać. - Może sam się zdziwisz - pocieszył go Druss. - Nie wszyscy jesteśmy tacy jak ty, człowieku z gór zauważył Pellin. - Nadal trudno mi uwierzyć, że wystąpiłeś na igrzyskach nie przygotowany i dotarłeś do finału. Naprawdę jesteś legendą. - Nagle uśmiechnął się. - Brzydki, stary i powolny, a mimo to legendarny! - dodał. Druss wstał. - Prawie udało ci się mnie oszukać, chłopcze. A już myślałem, że okażesz mi odrobinę szacunku. Wyciągnął się i zamknął oczy. Pars z Pellinem zostawili go i podeszli do sługi, który trzymał dzban z zimną wodą. Na ich widok napełnił dwa puchary. Pellin opróżnił swój i przyjął dolewkę, a Pars sączył powoli. - Nie powiedziałeś mu o proroctwie - rzekł. - Ty też nie. I tak wkrótce się dowie. - I jak myślisz, co zrobi? - zapytał łysawy biegacz. Pellin wzruszył ramionami. - Znam go zaledwie od miesiąca, ale nie wydaje mi się, żeby chciał przestrzegać tradycji.

- Będzie musiał! - nalegał Pars. Pellin pokręcił głową. - On nie jest taki jak inni, przyjacielu. Ten Lentryjczyk powinien zwyciężyć, ale nie zdołał. Druss to żywioł i nie sądzę, żeby przejmował się polityką. - Założę się o dwadzieścia raq, że jesteś w błędzie. - Nie przyjmuję tego zakładu, Pars. Widzisz, ze względu na dobro nas wszystkich mam nadzieję, że masz rację. Z prywatnej loży wysoko nad areną ogromny jasnowłosy pięściarz Klay patrzył, jak Druss zadaje decydujący cios. Lentryjczyk miał nadmiernie umięśnione ramiona i barki, więc chociaż zadawał niesamowicie potężne ciosy, były one za wolne... zbyt łatwe do przewidzenia. Pomimo to trafiał Drenaja. Klay uśmiechnął się. - Uważasz tego człowieka za zabawnego, milordzie ? Zaskoczony Klay odwrócił się. Twarz nowo przybyłego nie zdradzała żadnych uczuć. Wygląda jak maska, pomyślał Klay, złota maska Chiatze, gładka i pozbawiona wyrazu. Nawet kruczoczarne włosy, ściągnięte w ciasny kucyk, były tak mocno nawoskowane i wyperfumowane, że wyglądały na fałszywe namalowane na zbyt dużej czaszce. Klay zaczerpnął tchu. zirytowany tym, że zaskoczono go we własnej loży i zły, ponieważ nie usłyszał szmeru zasłon ani szelestu grubej, sięgającej do kostek szaty z czarnego aksamitu. - Poruszasz się jak zabójca, Garen-Tsenie - stwierdził. - Czasem, milordzie, należy poruszać się bezszelestnie -zauważył Chiatze łagodnym, melodyjnym głosem. Klay spojrzał w dziwne oczy przybysza, skośne jak ostrza włóczni. Jedno było brązowe z szarymi plamkami, a drugie niebieskie jak wiosenne niebo. - Chyba jest to potrzebne tylko wtedy, kiedy przebywa się wśród wrogów? - rzekł Klay. - Istotnie. Jednakże najgroźniejsi wrogowie zwykle udają przyjaciół. Dlaczego ten Drenaj cię rozbawił? - Garen-Tsen minął Klaya, podszedł do balustrady loży i spojrzał na arenę. - Nie widzę w nim niczego śmiesznego. To barbarzyńca i tak też walczy. Odwrócił się. Wysoki kołnierz szaty obramował jego szczupłą, wąską twarz. Klay stwierdził, że odczuwa coraz większą niechęć do tego człowieka, lecz skrywając swe uczucia, zastanowił się nad jego pytaniem. - On wcale mnie nie śmieszy, ministrze. Podziwiam go. Po odpowiednim treningu mógłby być naprawdę bardzo dobry. I umie bawić ludzi. Tłum zawsze uwielbia dzielnego wojownika. A, na niebiosa, temu Drussowi nie brakuje odwagi. Chciałbym go trochę przeszkolić - wtedy walka byłaby ładniejsza. - Myślisz, że szybko się zakończy? Klay potrząsnął głową. - Nie. Ten człowiek ma ogromne zasoby siły. Ona płynie z jego dumy i przekonania, że jest niepokonany. Widać to po sposobie, w jaki walczy. To będzie długi i zawzięty pojedynek. - A jednak zwyciężysz? Zgodnie z przepowiednią króla-boga? Klay po raz pierwszy dostrzegł zmianę wyrazu twarzy rozmówcy. - Powinienem go przeprosić, Garen-Tsenie. Jestem większy, silniejszy, szybszy i lepiej wyszkolony. Jednak w każdej walce istnieje element ryzyka. Mogę się poślizgnąć, zadając cios, albo zachorować przed walką i być powolny, osłabiony. Mogę się zagapić i otrzymać decydujący cios. Klay szeroko się uśmiechnął, bo wyraz twarzy ministra zdradzał teraz głęboki niepokój. - To się nie zdarzy - rzekł. - Przepowiednia się spełni. Klay dobrze zastanowił się, zanim odpowiedział.

- Wiara, jaką pokłada we mnie bóg-król, to dla mnie wielki zaszczyt. Ze względu na to będę walczył jeszcze lepiej. - To dobrze. Miejmy nadzieję, że wywrze wprost przeciwny skutek na tego Drenaja. Będziesz dziś wieczorem na bankiecie, milordzie? Bóg-król zażyczył sobie twojej obecności. Chce, żebyś zasiadł obok niego. - To wielki zaszczyt - odparł z ukłonem Klay. - Istotnie - Garen-Tsen podszedł do zasłony przy wyjściu i odwrócił się. - Czy znasz atletę zwanego Lepant? - Tego biegacza? Tak. Ćwiczy w moim gimnazjonie. Dlaczego pytasz? - Umarł dziś rano podczas przesłuchania. A wydawał się taki silny. Czy dostrzegłeś kiedyś oznaki wskazujące na to, że miał słabe serce? Omdlenia, kłucie w piersi? - Nie - odparł Klay, przypominając sobie jasnookiego i wesołego chłopca, wiecznie sypiącego żartami i anegdotkami. - Dlaczego przesłuchiwano? - Rozgłaszał oszczerstwa i mieliśmy powody przypuszczać, że należał do tajnego stowarzyszenia zamierzającego zgładzić boga-króla. - Bzdura. Był tylko głupim chłopcem, który opowiadał kiepskie dowcipy. - Na to wygląda - zgodził się Garen-Tsen. - Teraz jest martwym chłopcem, który już nigdy nie opowie kiepskiej anegdotki. Czy był utalentowanym biegaczem? - Nie. - To dobrze. Zatem niewiele straciliśmy. – Dziwnego koloru oczy przez kilka sekund spoglądały na Klaya. – Byłoby lepiej, milordzie, gdybyś przestał słuchać takich żartów. W przypadku zdrady istnieje takie pojęcie jak winny przez współudział. - Zapamiętam twoją radę, Garen-Tsenie. Kiedy minister wyszedł, Klay zszedł do galerii pod areną. Było tam chłodniej i lubił przechadzać się wśród zabytków. Galerię uwzględniono w planach koloseum na wyraźne żądanie króla - na długo przed tym, zanim jego schorowany umysł zupełnie stracił zdolność logicznego myślenia. Znajdowało się tu około pięćdziesiąt stoisk i sklepów, w których wybredni nabywcy mogli zakupić antyki lub ich wierne kopie. Były tu stare księgi, obrazy, porcelana, a nawet broń. Obecni w galerii ludzie przystawali i kłaniali się z szacunkiem przechodzącemu gothiryjskiemu mistrzowi. Klay uśmiechem i skinieniem głowy odpowiadał na każdy ukłon. Chociaż wysoki, poruszał się z gracją atlety, zwinnie i czujnie. Przystanął przed odlanym z brązu posągiem boga-króla. Rzeźba była ładna, ale Klay uważał, że oczy z lapis lazuli nie pasują do twarzy z brązu. Podszedł do niego marszand, który wystawił rzeźbę na sprzedaż. - Wspaniale wyglądasz, milordzie - powiedział. - Oglądałem twoją walkę, chociaż była tak krótka. Byłeś wspaniały. - Dziękuję ci, panie. - I pomyśleć, że twój przeciwnik przybył z tak daleka, żeby tak się dać upokorzyć! - On nie został upokorzony, panie, tylko pokonany. Zasłużył sobie na prawo spotkania ze mną, walcząc z wieloma bardzo dobrymi pięściarzami. I miał pecha, że poślizgnął się na piasku w chwili, gdy go uderzyłem. - Oczywiście, oczywiście! Twoja skromność przynosi ci ogromny zaszczyt, milordzie - rzekł gładko mężczyzna. - Widzę, że podziwiasz ten posąg. To wspaniałe dzieło nowego rzeźbiarza. On daleko zajdzie. - i dodał ciszej: - Każdego innego kupca, milordzie, kosztowałaby tysiąc sztuk srebra. Jednak potężnemu Klayowi obniżę cenę do ośmiuset. - Mam już dwa popiersia imperatora: dał mi je osobiście. Dziękuję ci jednak za propozycję.

Klay ruszył dalej, lecz młoda kobieta zastąpiła mu drogę. Trzymała za rękę jasnowłosego, mniej więcej dziesięcioletniego chłopczyka. - Milordzie,przepraszam za śmiałość - zaczęła, kłaniając się nisko - ale mój syn bardzo chciał cię poznać. - Nie ma za co - odparł Klay, przykucając przed malcem. - Jak masz na imię, chłopcze? - Atka, panie - odparł. - Widziałem wszystkie twoje walki. Jesteś... jesteś cudowny. - To naprawdę pochwała. Będziesz oglądał finałowe walki? - Och tak, panie. Będę tam, żeby zobaczyć, jak zetrzesz tego Drenaja w proch. Jego też oglądałem. O mało nie przegrał. - Nie sądzę, Atka, To twardy człowiek, z kamienia i żelaza. Postawiłem na niego. - On nie może cię pokonać, panie. Prawda? – zapytał chłopiec, szeroko otwierając oczy, w których pojawił się cień powątpiewania. Klay uśmiechnął się. - Każdy człowiek może zostać pokonany, Atka. Będziesz musiał poczekać kilka dni, wtedy zobaczysz. Wstał i uśmiechnął się do czerwonej ze zmieszania kobiety. - Świetny chłopak - zwrócił się do niej. Ujął jej dłoń i ucałował, a potem poszedł dalej, przystając, by obejrzeć obrazy na przeciwległej ścianie. Większość z nich przedstawiała pustynne i górskie krajobrazy lub młode kobiety, mniej lub bardziej rozebrane. Na niektórych były sceny z polowań, a na dwóch - które przyciągnęły uwagę Klaya - dzikie kwiaty. Na drugim końcu galerii znajdował się długi stragan, za którym stal stary Chiatze. Klay podszedł do tego człowieka i obejrzał starannie poukładany na straganie towar. Głównie posążki, broszki, amulety, bransoletki, kolczyki i pierścionki. Klay podniósł figurkę z kości słoniowej, najwyżej dziesięciocentymetrową. Przedstawiała piękną kobietę w powiewnej sukni. Miała kwiaty we włosach i w ręce trzymała węża, który owinął ogonem jej przegub. - Ta jest śliczna - rzekł Klay. Mały Chiatze skinął głową i uśmiechnął się. - To Shul-sen, narzeczona Oshikaia Smokogromcy. Ta figurka ma prawie tysiąc lat. - Skąd wiesz? - Jestem Chorin-Tsu, milordzie, królewski mistrz sztuki balsamowania i miłośnik historii. Znalazłem ją podczas badań archeologicznych w pobliżu miejsca legendarnej Bitwy Pięciu Armii. Jestem pewny, że liczy sobie co najmniej dziewięćset lat, Klay uważnie obejrzał posążek. Kobieta miała owalną twarz i skośne oczy. Sprawiała wrażenie, że się uśmiecha. - Ona była Chiatze, ta Shul-sen? - zapytał. Chorin-Tsu rozłożył ręce. - To zależy od punktu widzenia, milordzie. Była, jak już powiedziałem, żoną Oshikaia, który jest uważany za ojca Nadirów. To on wyprowadził zbuntowane szczepy z terenów Chiatze i przedarł się aż do ziem, które teraz należą do Gothirów. Po jego śmierci plemiona zerwały sojusz i zaczęły walczyć ze sobą, co trwa do dziś. Tak więc jeśli on był pierwszym Nadirem, to Shul-sen była... kim? Nadiryjką czy Chiatze? - Jedną i drugą - stwierdził Klay. - I była piękna. Co się z nią stało? Chiatze wzruszył ramionami i Klay dostrzegł w jego ciemnych, skośnych oczach smutek. - To zależy, w którą wersję historycznych wydarzeń zechcesz uwierzyć. Osobiście sądzę, że została zamordowana wkrótce po śmierci Oshikaia. Wszystkie zapisy na to wskazują, chociaż według niektórych przekazów odpłynęła do jakiejś mitycznej krainy za morzem. Jeśli jesteś romantykiem, to pewnie powinieneś przychylić się do tej wersji. - Staram się trzymać prawdy, jeśli to tylko możliwe - oświadczył Klay. - Jednak w tym przypadku

wolałbym wierzyć, że potem żyła gdzieś szczęśliwe. Podejrzewam, że nigdy się tego nie dowiemy. Chorin-Tsu ponownie rozłożył ręce. - Jako badacz pragnę wierzyć, że pewnego dnia mgła niewiedzy rozejdzie się. Może uda mi się znaleźć jakieś dokumenty. - Gdyby tak się stało, daj mi znać. A na razie kupię ten posążek. Każ dostarczyć go do mojego domu. - Chcesz znać cenę, milordzie? - Jestem pewny, że będzie uczciwa. - Istotnie, panie. Klay już miał odejść, ale znów odwrócił się do antykwariusza. - Powiedz mi, Chorin-Tsu, jak to się stało, że królewski mistrz balsamowania prowadzi stragan z antykami? - Balsamowanie, milordzie, to mój zawód. Historia to moja pasja. I jak każdą namiętnością, trzeba się nią dzielić. Radość, jaką sprawił ci widok tej figurki, to dla mnie ogromna przyjemność. Klay odszedł, przechodząc przez galerię do jadalni. Dwaj strażnicy otworzyli przed nim drzwi do pięknie umeblowanej sali jadalnej dla szlachty. Klay od dawna przestał odczuwać dreszcz emocji przy wchodzeniu do takich salonów, gdyż pomimo niskiego urodzenia cieszył się teraz tak wielką sławą, że ludzie poważali go bardziej niż arystokratów. W komnacie było niewielu gości, lecz zauważył wśród nich drenajskiego ambasadora Majona, toczącego ożywioną dyskusję z jakimś elegancikiem w wyszywanej perłami, błękitnej tunice. Elegant był wysoki i szczupły, bardzo przystojny, o ciemnoblond włosach przytrzymywanych srebrną obręczą z opalem. Klay podszedł do nich. Majon w pierwszej chwili nie zauważył go, ganiać swego rozmówcę. - Uważam, że to nie w porządku, Siebenie, skoro tyle wygrałeś... - W tym momencie dostrzegł Klaya i natychmiast zmienił wyraz twarzy, rozciągając usta w szerokim uśmiechu. - Ach, mój drogi, jakże miło znów cię widzieć. Proszę, przyłącz się do nas. To będzie dla nas wielki zaszczyt. Przed chwilą rozmawialiśmy o tobie. To jest Sieben Poeta. - Słyszałem kilka twoich utworów - rzekł Klay - i z zainteresowaniem czytałem Sagę o Drussie Legendzie. Poeta posiał mu krzywy uśmiech. - Czytałeś książkę, a wkrótce spotkasz się z jej bohaterem. Muszę ci powiedzieć, panie, że będę stawiał na niego. - Zatem wybaczysz mi, że nie będę życzył ci szczęścia - powiedział Klay i usiadł. - Oglądałeś dzisiejszą walkę? - zapytał Majon. - Istotnie, ambasadorze. Druss to interesujący zawodnik, Wygląda na to, że ból tylko skłania go do wzmożonego wysiłku. Jest zawzięty i bardzo silny. - I zawsze wygrywa - rzeki wesoło Sieben. - Taki ma talent. - Sieben jest dziś w niezwykle dobrym humorze - skomentował kwaśno Majon. - Wygrał sześćdziesiąt sztuk złota. - Ja również wygrałem - oznajmił Klay. - Stawiałeś na Drussa? - zdziwił się Sieben. - Tak. Przyjrzałem się obu zawodnikom i doszedłem do wniosku, że Lentryjczyk nie ma dość woli walki, żeby sprostać waszemu pięściarzowi. Ponadto za wolno uderzał lewą, co dawało przeciwnikowi szansę parowania ciosów. Powinniście jednak powiedzieć Drussowi, żeby zmienił pozycję przy ataku. Zwykle opuszcza głowę, zanim zrobi wypad, przez co naraża się na celny podbródkowy. - Na pewno mu powiem - obiecał Sieben. - Mam w domu salę treningową. Będzie w niej mile widziany.

- To bardzo uprzejma propozycja - wtrącił Majon. - Wydajesz się bardzo pewny siebie, panie - zauważył Sieben. - Czy nie niepokoi cię to, że Druss jeszcze nigdy nie przegrał? - Nie bardziej niż to, że ja też jeszcze nigdy nie przegrałem. Cokolwiek się stanie, jednemu z nas przerwie się to pasmo sukcesów. Pomimo to słońce nadal będzie świecić, a ziemia nie rozpadnie się na kawałki. A teraz, moi przyjaciele, czy możemy zamówić coś do zjedzenia? Powietrze było świeże i czyste, a wietrzyk szemrał nad stawkiem z fontanną, chłodząc je, gdy Sieben i Druss wspinali się stromą ścieżką na szczyt największego wzgórza w Grand Park. Nad nimi rozpościerał się wspaniały błękit letniego nieba, usiany gęstymi białymi obłoczkami, powoli dryfującymi ze wschodu. Włócznie słonecznego światła, przedzierającego się w oddali przez chmury, nagle oświetliły część wschodniego łańcucha gór, malując je purpurą i złotem, tak że zapłonęły jak klejnoty w blasku pochodni. A gdy wędrujące obłoki znów zasłoniły sionce, złociste skały równie szybko przybrały szarą barwę. Druss tęsknie spoglądał na góry, wspominając zapach sosen i pieśń strumieni swych rodzinnych wyżyn. Chmury podążyły dalej i słońce ponownie oświetliło dalekie pasmo gór. Był to piękny widok, lecz Druss wiedział, że nie znajdzie tam sosnowych lasów. Na wschód od Gulgothiru rozpościerały się nadyryjskie stepy, bezkresna pustynia - sucha, okrutna i niegościnna. Sieben usiadł przy fontannie i włożył dłoń do wody. - Teraz rozumiesz, dlaczego nazywają to miejsce Wzgórzem Sześciu Dziewic - odezwał się. Na środku sadzawki znajdował się pomnik sześciu kobiet, pięknie wyrzeźbionych w jednym bloku marmuru. Stały kręgiem, pochylając się i wyciągając ramiona, jakby przywołując patrzących. Nad nimi górowała postać starca trzymającego wazę, z której lała się woda, spływając po białych posągach do sadzawki. - Kilkaset lat temu - ciągnął Sieben - gdy armia najeźdźców z północy otoczyła Gulgothir, poświęcono sześć dziewic, aby przebłagać bogów wojny. Zostały rytualnie utopione. Potem bogowie wojny wysłuchali modlitw obrońców, którzy odparli atak. Sieben uśmiechnął się, widząc, że Druss zmrużył bladoniebieskie oczy. Wojownik podniósł rękę i machinalnie szarpał swoją krótko przyciętą, czarną brodę - widomy znak jego rosnącej irytacji. - Nie wierzysz, że bogów można przebłagać? – zapytał łagodnie Sieben. - Nie krwią niewinnych. - Przecież zwyciężyli, Druss. Tak więc chyba warto było złożyć tę ofiarę? Rębacz przecząco pokręcił głową. - Jeśli uwierzyli, że taką ofiarą przebłagali bogów, to dodało im sił do walki. To samo można było osiągnąć dobrym przemówieniem. - A złóżmy, że bogowie naprawdę zażądali takiej ofiary, a potem pomogli im wygrać bitwę? - Lepiej byłoby, gdyby ją przegrali. - Aha! - zakrzyknął triumfalnie Sieben. - Przecież gdyby przegrali, byłoby znacznie więcej niewinnych ofiar, zgwałconych i zabitych kobiet, niemowląt zamordowanych w kołyskach, Jak na to odpowiesz? - Nie muszę odpowiadać. Większość ludzi odróżnia zapach perfum od smrodu krowiego łajna. Nie ma potrzeby o tym rozprawiać. - Daj spokój, stary koniu, słabo się starasz. Odpowiedź jeśli prosta: pojęcia dobra i zła nie opierają się na matematycznych podstawach. Wynikają z chęci - lub niechęci -jednostek do czynienia tego co słuszne i sprawiedliwe, zarówno w kategoriach sumienia, jak i prawa. - Słowa, słowa, słowa! - warknął Druss. - One nic nie znaczą! Ludzkie pragnienia są tym, co sprowadza najwięcej zła, A co do sumienia i prawa, to co się dzieje, kiedy człowiek nie ma sumienia, a prawo zezwala na rytualne zabójstwa? Czy to sprawia, że stają się dobrym uczynkiem? Przestań wciągać mnie w kolejną z tych twoich bezsensownych dyskusji.

- My, poeci, uwielbiamy takie bezsensowne dyskusje - rzekł Sieben, powstrzymując gniew. - Lubimy ćwiczyć nasz? inteligencję, aby rozwijać umysły. To pozwala nam lepiej uświadamiać sobie potrzeby bliźnich. Jesteś dziś w kiepskim humorze, Druss. Myślałem, że będziesz szalał z radości na myśl o nadchodzącym pojedynku, kolejnym przeciwniku, na którym wypróbujesz siłę swoich pięści. O mistrzowski tytuł, ni mniej, ni więcej. Wiwaty tłumów, podziw rodaków. Ach, jeszcze krew i siniaki oraz nie kończące się parady i uczty wydane na twoją cześć! Druss zaklął i spochmurniał. - Wiesz, że gardzę tym wszystkim. Sieben potrząsnął głową. - Może częściowo, Druss. Twoje lepsze ja gardzi rozgłosem, tylko jak to się dzieje, że wszystko co robisz, jeszcze ci go przysparza? Zostałeś tu zaproszony jako gość, rodzaj inspirującej maskotki, jeśli wolisz. A co ty robisz? Łamiesz szczękę drenajskiego mistrza, a potem sam zajmujesz jego miejsce. - Nie chciałem tak poturbować tego człowieka. Gdybym wiedział, że ma porcelanowy podbródek, uderzyłbym go w brzuch. - Jestem pewien, że chciałbyś w to wierzyć, stary koniu. Tak samo pewny jak tego, że ja nie zamierzam. Powiedz mi, co czułeś, kiedy tłum wykrzykiwał twoje imię? - Dość tego, poeto. Czego ode mnie chcesz? Sieben zrobił głęboki, uspokajający wdech. - Tylko słowami możemy opisać, co czujemy i czego oczekujemy od siebie. Bez nich jak moglibyśmy uczyć młodych lub przekazywać przyszłym pokoleniom nasze nadzieje? Postrzegasz świat w sposób bardzo uproszczony, Druss, jakby wszystko było tylko z ognia lub wody. Samo w sobie nie ma to znaczenia. Jednakże, jak wszyscy ludzie o ciasnych umysłach i skromnych wymaganiach, usiłujesz wyśmiać to, czego nie możesz zrozumieć. Cywilizacje buduje się słowami, Druss. A niszczy toporami. Co ci to mówi, rębaczu? - Nic takiego, czego bym już nie wiedział. No, skończyłeś już, poeto? Nagle Sieben zapomniał o gniewie i uśmiechnął się. - Lubię cię, Druss, zawsze cię lubiłem. Masz jednak niesamowitą zdolność doprowadzania mnie do szału. Druss z powagą pokiwał głową. - Nie jestem myślicielem - rzekł - ale też nie jestem głupcem. Jestem człowiekiem, jakich wielu. Mógłbym być farmerem, cieślą, a nawet robotnikiem. Nigdy jednak nauczycielem czy urzędnikiem. Myśliciele mnie denerwują. Tak jak Majon. - Pokręcił głową. - Spotkałem wielu ambasadorów i wszyscy wyglądają tak samo: szerokie nieszczere uśmiechy i świdrujące; spojrzenia, które niczego nie przeoczą. W co oni wierzą? Czy mają poczucie honoru? Albo patriotyzmu? Czy też śmieją się z nas, zwyczajnych ludzi, napychając sobie kabzy naszym złotem? Niewiele wiem, poeto, lecz zdaję sobie sprawę z tego, że tacy ludzie jak Majon - a także ty - potrafią sprawić, że wszystko, w co wierzę, wyda się równie nierzeczywiste jak śnieg w lecie. A w dodatku zrobić ze mnie głupca. Och, rozumiem, że dobro czy zło można sprowadzić do prostych liczb. Tak jak z tymi kobietami w fontannie. Oblegające wojska mogą rzec: „Zabijcie sześć kobiet, a oszczędzimy miasto”. Cóż, na takie żądanie jest tylko jedna właściwa odpowiedź. Nie potrafię ci jednak wyjaśnić, skąd wiem, że jest właściwa. - Ja potrafię - wtrącił Sieben, zupełnie zapominając o gniewie. - I nauczyłem się tego, przynajmniej częściowo, od ciebie. Największym złem jest zmuszenie innych do czynienia zła. Oblegająca armia, o której wspomniałeś, tak naprawdę mówi: „Jeśli nie wyrządzicie takiego niewielkiego zła, my uczynimy naprawdę ogromne”. Oczywiście, bohaterską odpowiedzią byłaby odmowa. Jednakże dyplomaci i politycy są pragmatykami, Druss. Żyją, nie znając i nie rozumiejąc poczucia honoru. Mam rację? Druss uśmiechnął się i klepnął go w ramię. - Tak, poeto. Wiem jednak, że bez zmrużenia oka mógł byś twierdzić coś wręcz przeciwnego. Dlatego

skończmy tę róż mowę. - Zgoda! Powiedzmy, że spór pozostał nie rozstrzygnięty Druss spojrzał w kierunku południowym. W dole leżak centrum starego Gulgothiru, istny labirynt gęsto upakowanych budynków, domów, sklepów i warsztatów, poprzecinany tuzina mi wąskich zaułków i uliczek. Stary zamek rozsiadł się w samym jego środku niczym przysadzisty, szary pająk. Niegdyś siedzib królów, teraz był wykorzystywany jako zbrojownia i spichlerz. Druss spojrzał na zachód, na nowy pałac boga-króla - kolosalną budowlę z białego kamienia, z kolumnami zdobionymi złotą blachą oraz posągami (przeważnie samego władcy) pokrytymi srebrem i złotem. Pałac otaczały wypielęgnowane ogrody i nawet z tego miejsca Druss mógł podziwiać przepych królewskich rabat oraz kwitnących drzew. - Widziałeś już boga-króla? - zapytał wojownik. - Byłem blisko królewskiej loży, kiedy ty zabawiałeś się z tym Lentryjczykiem. Dostrzegłem jednak tylko plecy gwardzistów króla. Powiadają, że farbuje włosy szczerym złotem. - Co masz na myśli, mówiąc, że się zabawiałem? To był twardy zawodnik i jeszcze czuję siłę jego ciosów. Sieben zachichotał. - Zaczekaj, aż spotkasz się z mistrzem Gothiru. Drussie. W walce jest niesamowity. Mówią, że wali jak piorun. Stawiają na niego w stosunku dziewięć do jednego. - No to może przegram - mruknął Druss - ale lepiej na niego nie stawiaj! - Och, tym razem nie postawię nawet miedziaka. Poznałem Klaya. Niezwykły człowiek, Drussie. Od kiedy cię znam. Jeszcze nie spotkałem nikogo, kto mógłby pokonać cię w walce. Aż do teraz. - Phi! -prychnął Druss. -Chciałbym dostać sztuki; złota za każdym razem, gdy mi mówiono, że znają silniejszego, szybszego, lepszego lub groźniejszego ode mnie wojownika. I gdzie oni są teraz? - Cóż, stary koniu - odparł spokojnie Sieben – większość nie żyje, zabita przez ciebie w toku nieustannych poszukiwań tego co dobre, czyste i sprawiedliwe. Druss zmrużył oczy. - Zdawało mi się, że powiedziałeś, że pozostawiamy ten spór nie rozstrzygnięty. Sieben rozłożył ręce. - Przepraszam. Nie mogłem się oprzeć. Nadyryjski wojownik znany jako Talisman uskoczył w ciemną uliczkę i pobiegł nią. Krzyki prześladowców przycichły, ale; wiedział, że ich nie zgubił... na razie. Wyszedłszy na niewielki plac, przystanął. Ujrzał wiele drzwi - naliczył co najmniej sześć ! W każdej ścianie. "Tędy! Tędy!" - ktoś zawołał. Promienie księżyca przez chwilę oświetliły północną i zachodnią ścianę, gdy pobiegł na południe i wcisnął się plecami w niszę bramy. W swoim długim czarnym płaszczu był prawie niewidoczny w mroku. Zaczerpnął tchu, starając się uspokoić. Jego dłoń odruchowo powędrowała na biodro, gdzie powinien wisieć długi myśliwski nóż. Talisman zaklął w duchu. Żadnemu nadyryjskiemu wojownikowi nie wolno było nosić broni w gothiryjskich miastach. Nienawidził tego kamiennego labiryntu z przetaczającymi się tu tłumami i wszechobecnym smrodem. Tęsknił do otwartych przestrzeni nadyryjskich stepów. Do majestatycznych gór pod pustym, jasnym niebem, bezkresnych równin i dolin, po których można jechać rok i nigdy nie spotkać drugiego człowieka. Na stepach człowiek żyje. Nie tak jak w tym szczurzym gnieździe z jego zepsutym, skażonym powietrzem niosącym smród ludzkich ekskrementów, wyrzucanych z okien i leżących w zaułkach obok gnijących śmieci i odpadków. Szczur przebiegi mu po bucie, lecz Talisman nawet nie drgnął. Wróg był blisko. Wróg? Te męty z najgorszej dzielnicy Gulgothiru ledwie zasługiwały na takie określenie. Po prostu zabijali nudę swej bezsensownej egzystencji, polując w ciemnych uliczkach na nadyryjskiego plemieńca, traktując to jak rozrywkę uatrakcyjniającą ich nędzną wegetację. Znów zaklął. Nosta Khan ostrzegał go przed bandami i mówił, których miejsc powinien unikać, ale Talisman prawie go nie słuchał. Nigdy jeszcze nie był w

takim dużym mieście jak Gulgothir i nie miał pojęcia, jak łatwo w nim zabłądzić. Usłyszał tupot nóg i zacisnął dłonie w pięści. Jeśli go tu znajdą, spróbują go zabić. - Widzieliście, dokąd uciekł? - usłyszał gardłowy głos. - Nie! Może tędy? - Wy trzej sprawdzicie tę uliczkę, a my pobiegniemy Szlakiem Tawern. Spotkamy się na placu! Naciągnąwszy kaptur na twarz aż po same oczy, Talisman czekał. Najpierw pierwszy ze ścigających przebiegł obok bramy, potem drugi. Trzeci jednak zerknął w bok i zauważył go. Talisman skoczył na niego. Mężczyzna pchnął nożem, lecz Nadir uchylił się i uderzył pięścią w twarz napastnika. Łotr zatoczył się w tył, a Talisman uskoczył w lewo i wbiegł w następną uliczkę. - On jest tutaj! - wrzasnął napastnik. - Tutaj! Talisman ujrzał przed sobą dwu i pól metrowy mur. Podskoczył, złapał palcami za jego krawędź i wdrapał się na górę. Po drugiej stronie rozpościerał się oblany światłem księżyca ogród. Talisman zeskoczył na trawę, podbiegł do następnego muru i również go pokonał. Znalazł za nim wąską ulicę, którą pobiegł sprężystym krokiem. Narastał w nim gniew. Było mu wstyd, że ucieka przed tymi niezdarnymi, okrąglookimi południowcami. Dotarł do skrzyżowania i skierował się na północ. Nic słyszał odgłosów pościgu, ale nie uspokoił się. Nie miał pojęcia, gdzie się znajduje, ponieważ wszystkie budynki wydawały musie takie same. Nosta Khan kazał mu odszukać dom Chorin-Tsu, mistrza balsamowania, który znajdował się przy ulicy Prządek w północno-zachodniej części miasta. A gdzie jestem teraz? - zastanawiał się Nadir. Z cienia wyłonił się wysoki mężczyzna z zardzewiałym nożem w dłoni. - Mam cię, ty mały nadyryjski bękarcie! - syknął. Talisman spojrzał w jego zimne oczy i poczuł, że rośnie w nim gniew, zimny i niepohamowany. - Masz, ale śmierć! - wycedził Talisman. Wysoko unosząc rękę, mężczyzna podbiegi i ciął, mierząc w szyję Nadira. Ten jednak odchylił się w prawo, a lewym przedramieniem zablokował cios. Takim samym płynnym ruchem wepchnął prawy bark pod pachę napastnika i gwałtownie szarpnął, popychając go całym ciężarem ciała. Trzasnęła złamana w łokciu ręka, mężczyzna wrzasnął i upuścił nóż. Talisman uwolnił go, złapał nóż i wbił po rękojeść między żebra tamtego. Chwyciwszy go za tłuste włosy, odchylił jego głowę do tyłu i spojrzał w przerażone oczy. - Gnij we wszystkich kręgach piekieł! - syknął Nadir, okręcając nóż. Śmiertelnie ranny mężczyzna otworzył usta, by wydać ostatni jęk bólu, lecz umarł, zanim zdążył nabrać tchu. Puściwszy ciało, Talisman otarł zakrwawione ostrze o brudną tunikę ofiary, po czym wtopił się w mrok. Wokół panowała cisza. Z obu stron ciągnęły się wysokie ściany z widocznymi zarysami zamkniętych okiennic. Talisman wyszedł na szerszą ulicę, mającą najwyżej dwadzieścia metrów długości. Ujrzał światła migoczące w oknach tawerny. Schowawszy nóż pod płaszczem, ruszył w tym kierunku. Drzwi gospody otworzyły się i stanął w nich rosły mężczyzna z krótką czarną brodą. Talisman podszedł do niego. - Wybacz, panie - powiedział Nadir. Te słowa piekły go w język niczym kwas. - Czy mógłbyś wskazać mi drogę na ulicę Tkaczek? - Chłopcze - odparł mężczyzna, bezwładnie opadając na dębową ławę. - Zdziwiłbym się, gdybym sam zdołał dziś znaleźć drogę do domu. Ja też jestem tu obcy i już kilka razy gubiłem drogę w tym labiryncie. Wielkie nieba, nie mam pojęcia, dlaczego ktoś chce mieszkać w takim miejscu? A ty? Talisman odwrócił się. W tym momencie z ciemności wynurzyli się ludzie, którzy go ścigali - pięciu na jednym końcu uliczki, a czterech na drugim. - Wyrwiemy ci serce! - wrzasnął ich przywódca, wysoki i łysawy obwieś. Talisman wyrwał zza pasa nóż, gdy rzuciła się na niego pierwsza piątka napastników. Kątem oka

dostrzegł jakiś ruch po lewej. Zerknął w tym kierunku. Pijany nieznajomy podniósł się z ławy i usiłował ją przestawić. Nie, nie przestawić, zrozumiał Talisman, ale podnieść! To było tak dziwne i nieoczekiwane, że z trudem oderwał wzrok od tej sceny, żeby stawić czoło atakującym. Byli już blisko-trzej uzbrojeni w noże, a dwaj w ołowiane maczugi. Nagle ciężka dębowa ława przeleciała jak włócznia nad głową Talismana. Uderzyła prowodyra bandytów w twarz, wybijając mu zęby i obalając na ziemię, a potem wpadła na pozostałych, dwóch z nich zwalając z nóg. Pozostali dwaj przeskoczyli przez leżących i podbiegli bliżej. Talisman napotkał pierwszego, ostrzem odbił ostrze, a potem uderzył łokciem w podbródek napastnika. Ten runął twarzą na bruk. Gdy usiłował wstać, Talisman dwukrotnie kopnął go w głowę. Przy drugim kopnięciu mężczyzna jęknął i nieprzytomny osunął się na ziemię. Talisman obrócił się na pięcie, lecz ostatni napastnik bezradnie szamotał się w stalowym uścisku nieznajomego, który złapał go za kark i głowę, a teraz trzymał go wysoko w powietrzu. Talisman odwrócił się i zobaczył czterech pozostałych przeciwników, ostrożnie podchodzących z drugiego końca uliczki. Nieznajomy podbiegł do nich, stęknął i cisnął w nich nieszczęśnikiem, którego trzymał. Wszyscy upadli, ale zaraz podnieśli się z ziemi. Mężczyzna zrobił krok naprzód. - Myślę, że już wystarczy, chłopcy - stwierdził zimno. - Na razie jeszcze nie zabiłem żadnego z was. Może więc zabierzecie waszych przyjaciół i zajmiecie się swoimi sprawami. Jeden z tamtych ostrożnie podszedł bliżej, spoglądając na nieznajomego. - Ty jesteś tym drenajskim zawodnikiem, tak? Nazywasz się Druss? - Zgadza się. A teraz idźcie już sobie, chłopcy. Zabawa skończona, chyba że macie ochotę na więcej? - Klay zrobi z ciebie miazgę w finale, ty draniu! Nie mówiąc nic więcej, napastnik wepchnął nóż do pochwy i odwrócił się do kamratów. Razem pomogli rannemu wstać i ponieśli prowodyra, który nadal nie odzyskał przytomności. Nieznajomy zwrócił się do Talismana. - Paskudne miejsce zasłużył z szerokim uśmiechem - ale ma swoje zalety. Osuszysz ze mną dzban? - Dobrze walczysz - rzekł Talisman. Zerknąwszy przez ramię, zobaczył przeciwników kręcących się na końcu uliczki. - Tak, napiję się z tobą, Drenaju, ale nie tutaj. Mam przeczucie, że kiedy się naradzą, odzyskają odwagę i znowu zaatakują. - Cóż, chodź więc ze mną, chłopcze. Gothirowie przydzielili nam kwaterę, chyba niedaleko stąd. Znajdziemy tam dzban czerwonego lentryjskiego, który czeka na mnie już od dłuższego czasu. Razem ruszyli na zachód, w kierunku głównej ulicy wiodącej do koloseum. Napastnicy nie poszli za nimi. Talisman jeszcze nigdy nie był w tak luksusowej kwaterze i ciemnymi skośnymi oczami chłonął ten widok: długie schody z dębowych desek, aksamitne kilimy na ścianach, rzeźbione i złocone wyścielane krzesła, dywany z jedwabiu Chiatze. Olbrzymi wojownik imieniem Druss poprowadził go po schodach i długim korytarzem. Co piętnaście kroków po obu stronach znajdowały się drzwi. Nieznajomy przystanął przed jednymi z nich, nacisnął klamkę z brązu i drzwi uchyliły się, ukazując wspaniale umeblowane wnętrze. Kiedy Talisman zajrzał do środka, najpierw zobaczył dwumetrowe, prostokątne lustro. Zamrugał, bo chociaż już kiedyś widział swoje odbicie, to nigdy tak duże i równie wyraźne. Skradziony czarny płaszcz i tunika były brudne i zakurzone, a z czarnych jak węgiel oczu wyzierało znużenie. Wydawało mu się, że twarz, którą ujrzał – chociaż bez zarostu - należy nie do osiemnastoletniego młodzieńca, lecz znacznie starszego człowieka, a zaciśnięte wargi nadawały jej wyraz ponurej determinacji. Odpowiedzialność przygniatała go jak sęp zżerający jego młodość. Podszedł do lustra i dotknął gładkiej powierzchni. Wyglądała jak szkło. A przecież szkło jest przezroczyste, więc jakim cudem odbijało wszystko tak dokładnie? Obejrzał taflę z bliska i w prawym dolnym rogu dostrzegł małą rysę. Przyklęknął i przyjrzał się jej. Przez rysę zobaczył skrawek kilimu, który wisiał na ścianie pod lustrem.

- Powlekają szkło srebrem - rzekł Druss. - Nic wiem, jak to robią. Odwróciwszy się od lustra, Talisman wszedł do komnaty. Zobaczył sześć kanap pokrytych wyprawioną skórą, kilka krzeseł oraz długi niski stół, na którym stał dzban z winem i cztery srebrne puchary. To pomieszczenie było tak duże jak rodzinny namiot jego ojca, w którym mieszkało czternaście osób! Podwójne drzwi na końcu pomieszczenia prowadziły na szeroki balkon z widokiem na koloseum. Talisman przeszedł po grubym dywanie i wyszedł na zewnątrz. Wielką arenę otaczały wysokie mosiężne słupy, na których stały płonące lampy, rzucające czerwony blask na dolną połowę koloseum. Wydawało się, że ogromna budowla stoi w ogniu. Talisman chciałby, żeby spłonęła - a z nią całe to miasto! - Ładna, no nie? - zapytał Druss. - Walczysz tu? - Jeszcze tylko raz. Z mistrzem Gothirów, Klayem Potem wracam do domu, do mojej żony i farmy. Druss podał mu puchar czerwonego lentryjskiego i Talisman upił łyk. - Powiewa tam tyle flag różnych narodów. Dlaczego'? Zamierzacie ruszyć na wojnę? - O ile mi wiadomo - odparł Druss - wprost przeciwnie. Ludzie przybyli tutaj na igrzyska. Mają umacniać przyjaźń między narodami i ożywić handel. - Nadirów nie zaproszono do udziału w nich - powiedział Talisman, odwracając się od balustrady i wracając do komnaty. - No cóż, to polityka, chłopcze. Nie rozumiem tego i nie pochwalam. Tylko że gdyby nawet chcieli zaprosić Nadirów, to do kogo mieliby wysłać zaproszenie? Tam są setki plemion, przeważnie zwaśnionych z innymi. Nie mają rządu ani przywódcy. - To się zmieni - oznajmił Talisman. - Przepowiedziano, że pojawi się przywódca, wielki człowiek. Zjednoczycie!! - Słyszałem, że było już wielu tak zwanych Zjednoczycieli. - Ten będzie inny. Ma mieć oczy koloru fiołków i będzie nosił imię, jakiego jeszcze nie wybrał sobie żaden Nadir. On przybędzie. A wtedy biada waszemu światu! - Cóż, życzę wam szczęścia - mruknął Druss, siadając na kanapie i kładąc obute stopy na stole. - Fiołkowe oczy, tak? To będzie coś nowego. - Jak Oczy Alchazzara - wyjaśnił Talisman. – Będzie ucieleśnieniem Wielkiego Wilka w Górach Księżycowych. Drzwi otworzyły się i Talisman gwałtownie odwrócił się do wchodzącego - wysokiego i przystojnego mężczyzny. Przybysz miał jasne włosy upięte w ciasny kucyk i nosił szkarłatny płaszcz, narzucony na długą błękitną tunikę z naszywanego perłami jedwabiu. - Mam nadzieję, że zostawiłeś trochę wina, stary koniu - zwrócił się do Drussa. - Gardło mam suche jak skóra jaszczurki. - Muszę już iść - powiedział Talisman, ruszając do drzwi. - Zaczekaj! - rzekł Druss, wstając. - Siebenie, czy wiesz, gdzie znajduje się ulica Tkaczek? - Nie, ale w drugim pokoju jest mapa. Przyniosę. Po chwili Sieben wrócił i rozłożył mapę na stole. - W jakiej dzielnicy? - zapytał Talismana. - Północno-zachodniej. Sieben przesunął szczupłym palcem po mapie. - Jest! Obok starożytności. - Zerknął na Talismana. - Wyjdziesz stąd głównym wyjściem i pójdziesz ulicą, aż dotrzesz do posągu bogini wojny, takiej wysokiej kobiety z długą włócznią i sokołem na ramieniu. Pójdziesz jeszcze milę w lewo, aż zobaczysz przed sobą Park Poetów. Wtedy skręcisz w prawo i będziesz szedł, aż do muzeum starożytności. Ma cztery ogromne kolumny, a nad wejściem wielką

kamienną płytę z płaskorzeźbą orła. Ulica Tkaczek to pierwsza na prawo za tym budynkiem. Mam to powtórzyć? - Nie-odparł Talisman. - Znajdę. I bez słowa opuścił pokój. Kiedy wyszedł, Sieben uśmiechnął się. - Jego wdzięczność jest porażająca. Gdzie ty znajdujesz takich ludzi? - Wpadł w tarapaty i pomogłem mu trochę. - Ilu zabitych? - zainteresował się Sieben. - O ile wiem, żadnego. - Starzejesz, się, Druss. To był Nadir, prawda? Ma tupet, żeby kręcić się po Gulgothirze. - Taak, spodobał mi się. Opowiadał mi o Zjednoczycielu, który ma się pojawić, człowieku o Oczach Alchazzara, cokolwiek to oznacza. - Łatwo to wyjaśnić - zaczął Sieben, napełniając sobie puchar winem. - To stara nadyryjska legenda. Setki lat temu trzej nadyryjscy szamani, podobno bardzo potężni, postanowili stworzyć posąg ku czci bogów kamienia i wody. Czerpiąc moc z ziemi, stworzyli taki posąg, który nazwali Alchazzarem, z kamienia Gór Księżycowych. Jeśli dobrze pamiętam, nadali mu postać ogromnego wilka. Ślepia miał z ametystów, zęby z kości słoniowej... - Do rzeczy, poeto! - warknął rozmówca. - Strasznie jesteś niecierpliwy, Druss. Zaczekaj chwilę. Legenda głosi, że szamani wykorzystali magiczną moc ziemi i obdarzyli nią tego wilka. Zrobili to, aby zapanować nad przeznaczeniem Nadirów. Jednak jeden z nich ukradł później Oczy Alchazzara i czar przestał działać. Pozbawione swych bogów nadyryjskie plemiona - dotychczas żyjące w pokoju - zaczęły walczyć ze sobą, tocząc straszliwe wojny, które trwają do dziś. To tyle! Miła bajeczka, która pomoże ci zasnąć. - A co się stało z tym człowiekiem, który ukradł klejnoty? - zapytał Druss. - Nie mam pojęcia. - Dlatego nie cierpię twoich opowieści, poeto. Brak w nich szczegółów. Po co przywołali tę magię? Dlaczego on ukradł ametysty? Gdzie one są teraz? - Zignoruję te zniewagi, stary koniu - rzekł z uśmiechem Sieben. - Wiesz dlaczego? Ponieważ kiedy rozeszła się wieść, że jesteś chory, twoje szansę w walce z Klayem oszacowano zaledwie jak jeden do dwunastu. - Chory? Nigdy w życiu nie chorowałem. Skąd się wzięły takie plotki? Sieben wzruszył ramionami. - Cóż... pewnie w wyniku tego, że nie pojawiłeś się na bankiecie wydanym na cześć boga-króla. - Do licha, zapomniałem o nim! Powiedziałeś im, że zachorowałem? - Chyba nie mówiłem o chorobie... raczej o... obrażeniach. Tak, właśnie. Cierpisz w wyniku doznanych obrażeń. Twój przeciwnik był tam i pytał o ciebie. Miły człowiek. Powiedział, że ma nadzieję, iż proroctwo nie wpłynie na twój styl walki. - Jakie proroctwo? - Coś o tym, że masz przegrać w finale - odparł niedbale Sieben. - Nie ma się czym przejmować. Poza tym sam możesz go o to zapytać. Prosił, żebyś jutro wieczorem przyszedł do jego domu i byłbym wdzięczny, gdybyś przyjął to zaproszenie. - Byłbyś wdzięczny? Rozumiem, że chodzi o jakąś kobietę? - Skoro już o tym wspomniałeś, to rzeczywiście poznałem cudowną pokojówkę z pałacu. Uważa mnie za cudzoziemskiego księcia. - Ciekawe, jak wpadła na taki pomysł – skomentował Druss. - Nie mam pojęcia, stary koniu. W każdym razie poprosiłem, żeby poszła tam ze mną jutro. Poza tym

myślę, że polubisz Klaya. Jest niegłupi i cywilizowany, i dobrze ukrywa swoją arogancję. - Ach tak - mruknął Druss. - Już go lubię.

ROZDZIAŁ 2 D om przy ulicy Tkaczek był typowym gothiryjskim budynkiem z szarego kamienia, jednopiętrowym, z dachem pokrytym czerwoną terakotową dachówką. Jednakże pomieszczenia przebudowano w stylu Chiatze. Nie pozostawiono żadnych kwadratowych czy prostokątnych komnat i wszystkie ściany były teraz wypukłe lub wklęsłe, względnie wklęsłe albo wypukłe. Drzwi oraz ich futryny również były owalne. Nawet grube framugi prostokątnych gothiryjskich okien, wyglądających z zewnątrz zupełnie zwyczajnie, od środka ozdobiono kunsztownie rzeźbionymi drewnianymi ramami, nadającymi im owalny kształt. W małym środkowym pokoju Chorin-Tsu siedział z podwiniętymi nogami na haftowanym kilimie z jedwabiu Chiatze, ciemnobrązowymi oczami nieruchomo spoglądając na klęczącego przed nim człowieka. Oczy przybysza były mroczne i czujne, a chociaż klęczał - jak przystało gościowi w obecności gospodarza - był spięty i gotowy. Przypominał Chorin-Tsu zwiniętego węża, nieruchomego, ale gotowego do ataku. Talisman zerknął na wklęsłe ściany pokoju, na sztukaterie z rzeźbionego i lakierowanego drewna i pastelowe obrazy w ramach z laki. Powiódł spojrzeniem po tych dziełach sztuki, nie przyglądając się im dokładniej. Ponownie skupił uwagę na małym Chiatze. Czy ty mi się podobasz? - zastanawiał się Chorin- Tsu w przedłużającej się ciszy. Czy można ci zaufać? Dlaczego przeznaczenie wybrało akurat ciebie, żebyś uratował twój lud' Nie mrugnąwszy okiem, Chorin-Tsu przyjrzał się twarzy młodzieńca. Wysokie czoło, które często świadczy o inteligencji, i skóra raczej złocistej barwy Chiatze niż matowo żółta, jaką mieli Nadirowie. Ile mógł mieć lat? Dziewiętnaście? Dwadzieścia? Taki młody! A jednak emanował siłą i pewnością siebie. Jesteś bardzo doświadczony jak na swój wiek, pomyślał starzec. I kogo widzisz przed sobą, młody wojowniku? Pomarszczonego starucha - lampę z resztkami oliwy i pełgającym płomieniem? Starca; w pokoju pełnym pięknych obrazów! Cóż, kiedyś byłem równie silny jak ty i także miałem wielkie marzenia. Na wspomnienie tych marzeń przez chwilę błądził myślami i gdy nagle wrócił do rzeczywistości, ujrzał wpatrzone w niego, czarne jak węgiel oczy Talismana. Przeszedł go dreszcz strachu, gdyż były teraz zimne i zniecierpliwione. - Bądź tak dobry i pokaż mi jakiś dowód - rzekł Chorin-Tsu w języku południowców, głosem ledwie głośniejszym od szeptu. Talisman sięgnął za pazuchę i wyjął niewielką monetę; z wizerunkiem wilczego łba. Podał staremu, który wziął ją drżącymi palcami i pochylił się, dokładnie ją oglądając. Talisman mimo woli zapatrzył się w biały kosmyk włosów na czubku| wygolonej głowy Chorin-Tsu. - To interesująca moneta, młodzieńcze. Jednakże ze smutkiem muszę stwierdzić, że każdy l może taką posiadać - rzekł mistrz balsamowania świszczącymi z emocji głosem. - Mogła zostać odebrana prawdziwemu posłańcowi. Talisman uśmiechnął się zimno. - Nosta Khan mówił mi, że jesteś mistykiem, Chorin-Tsu. Tak więc sądzę, że powinieneś sprawdzić mnie bez trudu, Na jedwabnym kilimie stały dwie płytkie czarki z wodą. Młody Nadir sięgnął po jedną z nich, lecz starzec machnął ręki i potrząsnął głową. - Jeszcze nie, Talismanie. Wybacz mi, ale sam ci powiem, kiedy masz to wypić. Co zaś do twego pytania, to Nosta Khan nie mówił o nadprzyrodzonym zdolnościach. Nigdy nie byłem prawdziwym mistykiem. Natomiast przez całe życie, Talismanie, byłem pilnym uczniem. Studiowałem mój fach, zwiedzałem ważne miejsca historycznych wydarzeń, ale przede wszystkim studiowałem ludzi. A im dłużej przyglądałem się bliźnim, tym lepiej rozumiałem ich słabostki. Ale najdziwniejsze w takich badaniach jest to, że kiedy prowadzi je człowiek o otwartym umyśle, czuje się coraz mniejszy. Wybacz mi jednak, filozofia nie jest ulubionym zajęciem Nadirów. - Jako dzikusów, chciałeś powiedzieć? - odparł Nadir bez urazy. - Może więc powinienem pozostawić odpowiedź kapłanowi-filozofowi Dardalionowi, który rzekł: "Każda znaleziona odpowiedź prowadzi do siedmiu następnych pytań. Tak więc gromadzący wiedzę badacz staje się tylko bardziej świadomy tego,