David Gemmell
RYCERZE MROCZNEJ CHWAŁY
(Knights of Dark Renown)
Tłumaczyła Sylwia Twardo
DEDYKACJA
Prawdziwi przyjaciele to rzadkość, lecz bez nich życie nie miałoby
żadnej wartości.
Rycerzy mrocznej chwały poświęcam moim dobrym przyjaciołom
i sąsiadom, Val i Mikowi Adamsom. Dedykuję ją także Ivanowi
Kellhamowi, Sue Blackman oraz pracownikom Village Video w Hastings,
którzy cierpliwie spełniali kaprysy autora, pożyczając mu filmy spod
lady, ilekroć zapragnął oderwać się od swego komputera.
PODZIĘKOWANIA
Jak zwykle pragnę wyrazić wdzięczność Lizie Reeves za wskazówki,
Jean Maund za korektę, a także Stelli Graham, Tomowi Taylorowi
i Edith Graham za ich komentarze.
Dziękuję również Val, mojej przystani na burzliwych falach życia.
PROLOG
Poszybował gdzieś pod gwiazdami, wysoko ponad oblaną blaskiem
księżyca ziemią, odczuwając zarazem smutek i wielką radość. Był to
sen. Nawet w wieku dziesięciu lat wie się, że ludzie tak naprawdę nie
potrafią latać. Ale bez względu na to, czy był to sen, czy też nie, w tej
właśnie chwili był sam i był wolny.
Nikt tu nie wychłoszcze go za kradzież ciastka na miodzie, nikt go
nie zbije za niedoskonale, mimo wielogodzinnych starań, wyczyszczone
srebra.
Gdzieś tam – nie potrafił tego określić dokładniej – znajdowało się
ciało jego zmarłej matki. Myśl o tym przeszyła mu serce jak nóż.
Jednak, jak to dziecko, odrzucił ją i popatrzył na jaskrawo świecące
gwiazdy. Wydawało się, że są bardzo blisko, więc spróbował się do nich
wznieść, lecz mimo wszelkich wysiłków cały czas znajdowały się poza
jego zasięgiem, zimne i niedostępne. Spowolnił swój lot i popatrzył
w dół.
Gabala wydawała mu się teraz niewielką krainą na przeogromnej
ziemi. Puszcza nad Oceanem wyglądała jak wilcza skóra, góry zaś
przypominały zmarszczki na ciele starca. Chłopiec zniżył lot, aż nagle
zaczął spadać, zataczając kręgi. Widząc, że zbliża się do ostrych zębów
gór, krzyczał ze strachu. Niespodziewanie chłopiec przestał spadać
i poszybował ponownie. Koło Portu Pertii widział na morzu wielkie
okręty – tryremy – o kwadratowych żaglach i z podniesionymi wiosłami,
a na lądzie światła wiosek i miast. Na murach fortecy Macthy paliły się
cztery wielkie ognie, połyskując jak świeczki na torcie urodzinowym.
Jak najszybciej oddalił się od tych świateł i skierował w stronę
odległych gór.
Z całej duszy pragnął więcej nie wracać do domu, chciał zawsze już
tak szybować z dala od udręk niewolnictwa. Za życia matka dbała
o Luga – nie jak o niewolnika, ale jak o własne dziecko, krew ze swej
krwi. Jej ramiona zawsze były gotowe objąć go serdecznym uściskiem.
A potem okazało się, że odeszła... kiedy on spał. Pocałował ją na
dobranoc, zanim go odprowadzono do pomieszczenia, które dzielił
z pięcioma innymi chłopcami. Kiedy wykonał swoje poranne obowiązki,
pobiegł do jej pokoiku. Leżała tam przykryta białym całunem. Odsłonił
jej twarz. Miała przymknięte powieki i półotwarte usta. Nie oddychała
ani się nie poruszała.
Znalazł go podstarzały niewolnik domowy imieniem Patricaeus
i zaniósł do swojego pokoju. Lug zdawał sobie sprawę, że gdzieś go
niosą, ale nie mógł się poruszyć. Był jak sparaliżowany. Czuł, że
Patricaeus układa go w swoim łóżku i okrywa kocem, ale nawet nie
miał siły zamknąć oczu. Stary człowiek łagodnie pogładził go po
policzku i delikatnie przymknął mu powieki.
Przez pewien czas chłopiec spał. Potem coś się stało i jego dusza
poszybowała w mrok.
Lug zadrżał, chociaż wcale nie było mu zimno, i zatęsknił za matką.
W tym samym momencie skierował swoją uwagę na jakiś ruch w dole,
na ziemi. Po dłuższej chwili spostrzegł dziewięciu jeźdźców
posuwających się w mroku jeden za drugim na wielkich białych
rumakach. Zniżając lot, skierował się w ich stronę i zauważył, że mieli
na sobie srebrne zbroje, a z ich ramion luźnymi fałdami opadały białe
płaszcze. Wjechali na jakąś łąkę i zatrzymali się, tworząc równą linię.
U kopyt ich koni kłębiła się gęsta, biała mgła. Na szczycie pobliskiego
wzgórza chłopiec ujrzał mężczyznę ukrywającego twarz pod czarnym
kapturem atłasowej peleryny. Mężczyzna śpiewał coś w nieznanym
Ługowi języku. Rycerze czekali w milczeniu, a mgła z wolna gęstniała.
Chłopiec zbliżył się jeszcze bardziej, omijając śpiewającego
mężczyznę, i wylądował na porośniętym drzewami zboczu sąsiedniego
wzgórza. Gdy zetknął się z ziemią, zaczął się w nią zagłębiać, ale pod
wpływem paniki znowu nieco się uniósł, z całych sił pragnąc stać się na
powrót istotą materialną. Jego życzenie spełniło się i Lug znienacka
usiadł na murawie. Mgła nie dotarła jeszcze do wyższych partii
wzgórza. Chłopiec skoncentrował się na obserwacji rycerzy.
Ich zbroje lśniły w blasku księżyca: hełmy z wysokimi pióropuszami,
srebrne nakarczki połączone z wygiętymi naramiennikami,
grawerowane napierśniki, nabiodrki i nagolenice. Żaden nie miał
tarczy.
Dziewięciu jeźdźców na białych rumakach...
Lug przypomniał sobie historię, którą Patricaeus opowiadał
niewolnikom podczas sobótki – i już wiedział, kogo przed sobą widzi.
Legendarnych rycerzy Gabali.
Lug nie znał ich imion; wiedział tylko, że najważniejszy z nich
nazywał się Samildanach i był niedoścignionym szermierzem. Chłopiec
przyjrzał się dokładniej milczącej grupie. Rycerz stojący pośrodku był
wyższy od pozostałych, a jego hełm ozdabiały lśniące, wykonane ze
srebra skrzydła krucze. Tak, to Samildanach... zamarły w oczekiwaniu.
Ale na co?
Chłopiec przeniósł wzrok na śpiewającego mężczyznę. Nagle konie
zaczęły rżeć z przerażenia. Rycerze powściągnęli wodze, a oszołomiony
Lug patrzył, jak gwiazdy znikają z firmamentu, przysłonięte wielkimi,
czarnymi wrotami, które pojawiły się przed jeźdźcami. Ich krawędzie
połyskiwały srebrem. Zerwał się lodowaty wiatr. Wtedy mgła podniosła
się jak wielka fala i ogarnęła jeźdźców. Zza wrót dało się słyszeć
nieziemskie głosy i wycia.
– Za mną! – rozległ się krzyk i Lug ujrzał wzniesiony miecz
Samildanacha, lśniący niczym pochodnia, i usłyszał tętent kopyt, gdy
rycerze ruszyli naprzód.
Zapadła cisza, a mrok znowu rozjaśniły gwiazdy.
Lug popatrzył na wierzchołek sąsiedniego wzgórza, ale nie dostrzegł
już na nim śpiewającego mężczyzny.
Mgła zaczęła się podnosić i ogarniać coraz większą część zbocza.
Chłopiec wstał i próbował wznieść się w powietrze, lecz nie potrafił. Był
nadal materialny i przykuty do ziemi. Zadrżał pod powiewem
lodowatego wiatru.
Ten sen stawał się coraz bardziej nieprzyjemny. Lug zapragnął
wrócić do domu. Ale gdzie jest teraz jego dom? Jak bardzo się od niego
oddalił?
Z mgły dobiegł jakiś dźwięk – coś jakby szelest. Chłopiec wpatrzył
się w tamtą stronę, ale szara mgła przesłaniała wszystko. Z bijącym
sercem ruszył biegiem na szczyt, ale pośliznął się i upadł na błotnisty
stok. Gdy obrócił się na plecy, zobaczył nad sobą cień. Ostre szpony
zawisły nad nim, więc przetoczył się znowu, usiłując ich uniknąć.
– Nie! – zawołał, gdy nad jego twarzą pojawiła się ociekająca śliną
paszczęka. Podniósł rękę, a z jego palców trysnął złocisty promień
światła. Ogarnął on prześladujące Luga stworzenie, które znikło,
wydając bolesny wrzask. Chłopiec opadł bezwładnie na trawę.
Zamajaczył nad nim następny cień i Lug przywarł do ziemi.
– Nie bój się – odezwał się jakiś głos.
Lug spojrzał w górę i dostrzegł nad sobą zarys ludzkiej postaci.
Księżyc przeświecał zza jej ramienia, nie pozwalając wyodrębnić rysów
twarzy.
– Boję się – powiedział Lug. – Chcę do domu.
– Zaraz się tam znajdziesz, chłopcze. A wtedy... ten sen... zniknie
z twojej pamięci.
– Co to był za potwór?
– Przeszedł przez wrota. Ale już nie żyje. Zabiłeś go, tak jak
przewidywałem, albowiem posiadasz moc. Do widzenia. Spotkamy się
jeszcze.
– Kim jesteś?
– Nazywam się Dagda. Zaśnij teraz... i wracaj do domu. Lug
zamknął oczy i stracił świadomość. Kiedy otworzył je ponownie, leżał
w łóżku Patricaeusa, a stary niewolnik drzemał obok niego na krześle.
Chłopiec ułożył się wygodniej. Łóżko skrzypnęło, budząc
Patricaeusa.
– Jak się czujesz?
– Co ja tutaj robię, proszę pana? Gdzie jest moja matka?
– Nie żyje, chłopcze – powiedział ze smutkiem Patricaeus. –
Pochowaliśmy ją dziś po południu. – Chłopiec usiadł gwałtownie,
zrzucając z siebie koc.
– Bogowie! – wyszeptał stary niewolnik. – Coś ty sobie zrobił? – Lug
spojrzał w dół: na piersi miał cztery płytkie zadrapania, które krwawiąc
obficie, poplamiły prześcieradło znajdujące się pod kocem. Patricaeus
odkrył chłopca i dostrzegł jego zabłocone stopy.
– Wytłumacz się, Lug. Gdzie byłeś, kiedy spałem?
– Nie wiem – odparł chłopiec. – Nie wiem nic. Gdzie moja mama?
Stary niewolnik usiadł obok płaczącego chłopca i objął go
ramieniem.
– Przykro mi, Lug. Naprawdę.
ROZDZIAŁ 1
Jeździec zwolnił na przełęczy, wśród poszumu wiatru, który szalał na
szczytach gór. W dole rozciągały się ziemie Gabali o barwie soczystej
zieleni, poprzecinane wstążeczkami strumieni i lśniącymi rzekami,
wzgórza i doliny, puszcze i lasy – wszystko takie samo jakie pojawiało
się w jego snach, wzywając do powrotu.
– Dom, Kuanie – wyszeptał do wielkiego szarego ogiera, ale wiatr
porwał jego słowa. Jeździec dotknął piętami boków konia, odchylił się
w siodle i zaczęli powoli schodzić. Wiatr uspokoił się, gdy dotarli
w pobliże opuszczonego fortu granicznego z dębowymi, okutymi
brązem wrotami wiszącymi na połamanych zawiasach. Orzeł Gabali
został zerwany – na butwiejącym drewnie pozostał tylko fragment
skrzydła tak spatynowany, że z trudnością dawało się go zauważyć.
Jeździec zsiadł z konia. Był wysoki i miał na sobie długi płaszcz
z kapturem, a jego twarz przysłaniał szal, który przytrzymywał również
kaptur. Mężczyzna wprowadził zwierzę do środka zrujnowanej strażnicy
i zatrzymał się przed posągiem Manannana. Figurze brakowało lewego
ramienia, które leżało na brukowanej posadzce, a także nosa
i podbródka, jakby ktoś odrąbał je toporem albo młotem.
– Krótka jest pamięć ludzka – powiedział mężczyzna. – Słysząc głos
pana, koń zbliżył się i położył pysk na jego ramieniu. Człowiek odwrócił
się, zdjął grube wełniane rękawice i pogładził zwierzę po szyi. W forcie
było cieplej, więc pozbył się też szala i zawiesił go na łęku siodła.
Zsunął kaptur i słońce zalśniło na jego srebrzystym hełmie.
– Muszę cię napoić, Kuanie – rzekł, podchodząc do studni
znajdującej się pośrodku dziedzińca. Wiadro rozeschło się i pod
żelaznymi obręczami widać było spore szczeliny. Lina wyschła na
pieprz, ale przy zachowaniu ostrożności nadawała się jeszcze do
użytku. W opuszczonych zabudowaniach strażnicy mężczyzna znalazł
gliniany dzbanek i głęboką misę. Wstawił dzbanek do wiadra i opuścił
je do studni. Potem wyciągnął ostrożnie wiadro, z którego szczelinami
tryskała woda, ale dzbanek był pełny. Człowiek podniósł naczynie do
ust i pił długo. Po czym postawił misę na bruku dziedzińca, napełnił ją
wodą i napoił konia. Poluzował popręg, dolał wody do misy, a w końcu
usiadł na schodach prowadzących na mury i grzał się w słońcu.
A więc taki był koniec imperium. Nie na krwawych polach bitwy, nie
dzięki wyjącym hordom wroga, nie w szczęku oręża, ale tutaj... na tym
zakurzonym, zaniedbanym dziedzińcu, w tym bezrękim posągu,
rozeschniętym wiadrze i cmentarnej ciszy.
– Nie tego chciałeś, Samildanachu – szepnął mężczyzna. – Ten
widok złamałby ci serce.
Zamyślił się, próbując odnaleźć w sobie żal z powodu upadku
Gabali. Ale nie znalazł nic... Patrząc na posąg, potrafił tylko litować się
nad własnym losem.
Manannan, rycerz Gabali. Jeden z dziewięciu. Stał ponad książętami
i zwykłymi ludźmi. Sięgnąwszy do sakiewki, wydobył z niej
nieskazitelne srebrne zwierciadło i uniósł je przed oczy.
Były Rycerz przyjrzał się swojej kwadratowej twarzy i otaczającemu
ją srebrzystemu metalowi. Hełm stracił pióropusz w jakieś potyczce na
północy, a przyłbicę, teraz podniesioną, wyszczerbił wrogi miecz
podczas wojen fomoriańskich. Runy oznaczające imię rycerza zostały
zerwane w jednej z bitew na wschodzie. Rycerz nie pamiętał tego
ciosu... zbyt wiele wymierzono ich w ciągu sześciu samotnych lat, od
dnia kiedy zatrzasnęły się wrota. Przeniósł wzrok na brodę, która rosła
pod hełmem: powoli, ale nieodwołalnie zbliżała się chwila, w której go
udusi.
Co za śmierć dla rycerza Gabali: uwięzionego w swoim hełmie,
uduszonego własną brodą. Taka jest cena zdrady, powiedział sobie
Manannan. Tak płaci się za tchórzostwo.
Czy rzeczywiście okazał się tchórzem? Zamyślił się nad tym. Przez
te kilka lat samotnej wędrówki wiele razy wyróżnił się odwagą: w walce
na miecze, szarży, długim oczekiwaniu na bitwę, w której nie ma się
szans. Ale to nie ciało zawiodło go sześć lat temu, gdy otworzyły się
czarne wrota i umarły gwiazdy. Zupełnie inna ułomność sprawiła, że
stał w miejscu jak sparaliżowany.
Inni jej nie ulegli. No, ale Samildanach rzuciłby się do walki
z ogniami piekielnymi, mając do dyspozycji garstkę śniegu. Tak samo
pozostali. Pateus, Edrin... Każdy z nich.
– Bądź przeklęty, Ollathairze – syknął Były Rycerz. – Przeklęta niech
będzie twoja pycha!
Schował zwierciadło do sakiewki.
Odpoczywał jeszcze pół godziny, po czym ruszył dalej. Twierdza
była oddalona o trzy dni drogi na zachód. Omijał miasta i osady;
kupował pożywienie w odludnych gospodarstwach i nocował w polu.
Czwartego dnia rano znalazł się na miejscu.
Przejechał pod drzewami i skierował konia tam, gdzie dawniej
znajdował się ogród różany. Teraz kompletnie zarósł, ale tu i ówdzie
widać było kwiaty wyłaniające się spośród chwastów. Wyłożoną
kamieniami ścieżkę pokryła trawa i małe, niebieskie kwiatki. To nic
dziwnego, pomyślał Były Rycerz, przez sześć lat wiatr nawiewał ziemię
na ten starannie ułożony bruk. Boczna furtka była otwarta, więc
wjechał na dziedziniec. Tu także w szparach między kamieniami rosła
trawa, która czerpała wodę przelewającą się przez marmurową
obudowę fontanny.
Powoli zsiadł z konia, pobrzękując zbroją. Rumak stał bez ruchu.
– Nie tak to pamiętasz, Kuanie – szepnął, zdejmując rękawice
i gładząc zwierzę po szyi. – Oni wszyscy odeszli. – Poprowadził konia do
fontanny i zaczekał, aż się napije. Szarpnięta podmuchem wiatru
drewniana okiennica uderzyła o ścianę. Koń niespokojnie poruszył
głową i stulił uszy.
– To nic, stary – powiedział kojąco Manannan. – Nic ci tutaj nie grozi.
Gdy zwierzę piło, poluźnił popręg i zdjął juki. Zarzucił je na ramię
i wszedł po schodach, a potem przez podwójne drzwi do wielkiej sali.
Pełno tu było kurzu, a długi dywan wydawał z siebie woń rozkładu
i pleśni. Posągi patrzyły na niego pozbawionymi wyrazu oczami.
Poczuł silniejszy przypływ winy, przechodząc obok posągów do
kaplicy na tyłach budynku. Gdy otwierał drzwi w kształcie liścia,
zawiasy zaskrzypiały przeciągle. Wewnątrz było czysto: niskiego
ołtarza nie szpecił nawet pyłek kurzu, ale zniknęły gdzieś złote
lichtarze, srebrne kielichy i jedwabne zasłony. Mimo to kaplica tchnęła
spokojem. Mężczyzna odstawił juki i odwiązał rzemienie. Podszedł do
ołtarza, zdjął sztylet i pas, spod naramienników wysunął napierśnik.
Ostrożnie ustawił na ołtarzu części zbroi, naramienniki i fartuch. Będzie
mu brakowało kolczugi: niejeden raz uratowała mu życie. Położył na
kamieniu ołtarza fartuch zbroi, nabiodrki, nakolanki i nagolenice, a na
końcu umieścił na napierśniku srebrno-czarne rękawice.
– Niechaj się to wreszcie skończy – wyszeptał, sięgając do hełmu,
ale powstrzymał go nagły lęk. Sześć lat temu Ollathair właśnie w tej
kaplicy rzucił zaklęcie... ale czy sama jej atmosfera bez obecności
maga zdejmie z niego czar? Manannan przywołał się do porządku.
Dotknął zatrzasku, ale metalowy pręcik ani drgnął. Nacisnął mocniej,
a potem opuścił rękę. Strach minął, a na jego miejsce pojawił się
gniew.
– Czego jeszcze ode mnie chcesz? – zawołał. Opadł na kolana
i modlił się o wyzwolenie, ale czuł, że jego słowa nie docierają do
miejsca przeznaczenia. Podniósł się wyczerpany: rycerz bez zbroi.
Wyjął z juków ubranie: dopasowane wełniane spodnie i skórzaną
tunikę, i przebrał się szybko. Potem przerzucił pendent przez ramię, tak
że miecz i sztylet znalazły się na jego prawym boku. Na koniec włożył
miękkie buty do jazdy konnej i sięgnął po koc. Juki zostawił na miejscu.
Na podwórzu koń skubał trawę przy przeciwległym murze. Były
Rycerz przeszedł obok niego do kuźni. Tutaj także widać było ślady
opuszczenia: wszędzie kurz, narzędzia poniszczone i zardzewiałe,
wielki miech dziurawy i postrzępiony, a w palenisku zagnieździły się
szczury.
Manannan znalazł zardzewiały brzeszczot piły. Nawet gdyby był
nowy i naostrzony, do niczego by mu się nie przydał. Srebrzysta stal
hełmu była bardzo wytrzymała, a dodatkowo została wzmocniona
zaklęciem Ollathaira, tak że tylko wysoka temperatura mogłaby ją
uszkodzić. Pewnego razu przez dwie godziny cierpiał męki, podczas
gdy kowal usiłował przepalić pręcik zatrzasku. W końcu poddał się
i upadł przed Manannanem na kolana.
– Panie, mógłbym przepalić ten zatrzask, ale to na nic. Od żaru
twoje ciało rozpłynęłoby się, a mózg by wyparował. Potrzebujesz
czarnoksiężnika, a nie kowala.
A więc Manannan znalazł czarnoksiężników, niedoszłych magów,
jasnowidzów i kobiety Wyccha. Ale żadne z nich nie potrafiło pokonać
zaklęcia Zbrojmistrza.
– Potrzebuję twojej pomocy, Ollathairze – powiedział Były Rycerz. –
Twoich czarów i umiejętności. Dokąd odszedłeś?
Ollathair był przede wszystkim patriotą. Nie opuściłby królestwa
dobrowolnie. Ale kto potrafiłby zmusić do czegokolwiek Zbrojmistrza
rycerzy Gabala? Manannan siedział w milczeniu pośród
przerdzewiałych szczątków narzędzi Ollathaira i usiłował sobie
przypomnieć rozmowy sprzed wielu lat.
W porównaniu z czasami swojej świetności kraina Gabala nie
odznaczała się wielkością. Droga od granic Fomorii na południu do
przybrzeżnych szlaków na Cithaeron nie przekraczała tysiąca mil.
Odległość ze wschodu na zachód: od stepów zamieszkanych przez
Nomadów do zachodniego morza i Asripur, liczyła ich zaledwie
czterysta. Jedno było pewne: Ollathair niewątpliwie unika dużych miast,
zawsze nienawidził nowobogackich marmurów Furbolg.
A więc dokąd się udać? I jako kto?
Ollathair to imię, którego Zbrojmistrz używał oficjalnie, ale korzystał
także z innego, gdy podczas wędrówki, nie chciał zwracać na siebie
uwagi. Manannan poznał je przypadkiem dziesięć lat temu podczas
podróży do jednego z dziewięciu księstw, wysuniętego najdalej na
północ. Zatrzymał się w zajeździe i obserwował, jak jego właściciel
popisuje się ptaszkiem z brązu, który potrafił śpiewać w czterech
językach. Gospodarz podniósł rękę, a ptaszek przeleciał przez pokój,
napełniając wnętrze słodkim zapachem.
Manannan podszedł do mężczyzny, który skłonił mu się nisko,
widząc zbroję rycerzy Gabala.
– Skąd wziąłeś tego ptaszka? – zapytał.
– Nie ukradłem go, panie, przysięgam. Na życie moich dzieci.
– Nie przyjechałem, by cię sądzić. Pytam tylko.
– Był tu podróżny, panie... dwa dni temu. Niski, mocno zbudowany,
brzydki jak noc. Nie miał pieniędzy, więc zapłacił mi w ten sposób. Czy
wolno mi go zatrzymać?
– Zatrzymaj go albo sprzedaj, rób, co chcesz. Dokąd pojechał ten
podróżny?
– Na południe, Drogą Królewską. – Podał jakieś nazwisko?
– Tak, panie, wszystko zgodnie z prawem. Wpisał się do księgi
meldunkowej. Oto ona.
Podał rycerzowi oprawną w skórę księgę. Następnego popołudnia
Manannan dogonił Ollathaira na prostym odcinku drogi. Zbrojmistrz
dosiadał tłustego kuca.
– Nigdy nie dacie mi spokoju? – zapytał. – O co chodzi?
– U mnie wszystko w porządku; nasze spotkanie jest przypadkowe –
odparł Manannan. – Widziałem twój wyrób w zajeździe: chyba trochę
drogo zapłaciłeś za jedną noc.
– Ptaszek ma wadę: działa tylko przez kilka dni. A teraz jedź i daj mi
spokój. Do zobaczenia za tydzień, w twierdzy.
Teraz, widząc dookoła siebie obraz zaniedbania i rujnacji, Manannan
poczuł, że przechodzi go zimny dreszcz.
Być może Ollathair przybrał nowe imię. A może już nie żyje.
Nie posiadając jednak żadnych innych danych, Były Rycerz nie mógł
uczynić niczego innego, jak tylko wyruszyć na północ i szukać wieści
o Rzemieślniku zwącym się Ruad Ro-fhessa.
Chłopiec mocniej ujął szczypce, podniósł maleńki płatek brązu
i wziął głęboki oddech. Oblizał wargi, pochylając się nad stołem
warsztatowym. Drżała mu ręka.
– Spokojnie – powiedział siedzący obok niego brzydki mężczyzna. –
Uspokój się i oddychaj normalnie. Jesteś zbyt napięty.
Uczeń kiwnął głową i poruszył ramionami, starając się rozluźnić
mięśnie. Jego dłoń uspokoiła się i płatek brązu trafił na swoje miejsce
na grzbiecie modelu.
– No! – powiedział z triumfem mężczyzna, oglądając swym jedynym
okiem metalowego jastrzębia. – A teraz podnieś mu skrzydło.
Ostrożnie!
Chłopiec wykonał polecenie i skrzydło rozwinęło się, połyskując
metalowymi piórami.
– Puść! – Skrzydło złożyło się i przywarło do pokrytego brązową
łuską korpusu.
– Udało się, Ruad, udało mi się! – zawołał uczeń, klaszcząc w dłonie.
– Rzeczywiście – zgodził się mężczyzna, ukazując krzywe zęby
w szerokim uśmiechu. – W jeden rok osiągnąłeś to, co mnie zajęło trzy,
gdy byłem w twoim wieku. No ale ty masz lepszego nauczyciela niż ja!
– Będzie latał? – zapytał chłopiec, a Ruad Ro-fhessa zmierzwił mu
jasne, mocno kręcone włosy. Wzruszył szerokimi ramionami i wstał,
prostując plecy.
– To zależy od tego, ile magii potrafisz pobierać z powietrza. Chodź,
posiedzimy trochę.
Ruad wyszedł zza stołu i przeszedł przez warsztat do dużej
komnaty, w której przed wielkim kominkiem stały dwa głębokie fotele.
Usiadł w jednym z nich, wyciągając swe krótkie nogi w stronę ognia
i krzyżując grube ramiona na piersi. Blask ognia odbijał się w brązowej
opasce, która zakrywała mu oko i wydobywał z mroku siwe pasemka
w ciemnych, rzedniejących włosach. Chłopiec usiadł w drugim fotelu.
Jak na swój wiek był wysoki i prawie już wyrósł z roboczej tuniki.
– Dobrze się spisałeś, Lug – powiedział Ruad. – Pewnego dnia
zostaniesz Mistrzem Rzemiosła. Jestem z ciebie bardzo zadowolony.
Lug zaczerwienił się i spuścił oczy. Ruad rzadko go chwalił i nigdy
przedtem nie zapraszał, by usiadł przy ogniu.
– Będzie latał?
– Czy czujesz magię w powietrzu? – zapytał w odpowiedzi Ruad.
– Nie.
– Zamknij oczy i połóż głowę na oparciu fotela.
Ruad wziął ciężki pogrzebacz, poruszył nim drewno na kominku,
ożywiając płomienie, a potem dodał trzy nowe polana.
– Magia ma wiele nurtów, a Kolory są silne i niekiedy zaskakujące.
Musisz zacząć od Kolorów. Pomyśl o Białym, który oznacza pokój.
Harmonię. Wyobraź sobie ten kolor i uleć wraz z nim. Widzisz go?
– Tak – szepnął Lug.
– Biały to antidotum na gniew, nienawiść i cierpienie inne niż
fizyczne. Wezwij go. Błękit to niebo, siły powietrza, marzenie o lataniu.
Widzisz Błękit?
– Widzę, panie. – Co odczuwasz?
– Czuję, że nieboskłon mnie wzywa. Czuję, że chciałbym mieć
skrzydła.
Ruad uśmiechnął się.
– A więc wróćmy do jastrzębia, ale nie zapominaj o swoich
odczuciach.
Poszli do warsztatu, gdzie chłopiec wziął do ręki nieduży nóż.
– Czy jestem gotów? – zapytał.
– Zobaczymy – odparł Ruad. – Uwolnij magię Błękitu. Lug zadrasnął
nożem skórę na swoim prawym przegubie i przytrzymał rękę nad
głową ptaka, aż kropla krwi kapnęła na dziób.
– Teraz skrzydła – polecił Ruad. – Szybko. Lug wykonał polecenie
i cofnął się o krok.
– Przyłóż palec do rany i zatamuj krwawienie.
Lug wykonał polecenie, ale nie odrywał swych niebieskich oczu od
jastrzębia. Z początku nic się nie działo, ale po chwili złocista głowa
drgnęła, zgrzytając płytkami metalu. Skrzydła rozpostarły się powoli
i ptak zerwał się ze stołu, a potem wyleciał przez otwarte okno.
Mężczyzna i chłopiec wybiegli na stok i patrzyli, jak lśniący ptak wzbija
się coraz wyżej. Nagle zachwiał się i Lug spostrzegł, że jastrząb gubi
jedno ze swych metalowych piór... potem następne... i jeszcze jedno.
Lot stał się niezgrabny.
– Nie! – krzyknął Lug, wyciągając szczupłą rękę w kierunku ptaka.
Ruad patrzył ze zdumieniem, jak dwa delikatne pióra unoszą się
i wracają na swoje miejsce. Na chwilę lot się wyrównał. Potem skrzydła
zamknęły się z trzaskiem i jastrząb runął jak martwy na ziemię. Lug
podbiegł do niego, zbierając pióra i kołysząc w ramionach pokrzywiony
korpus.
Ruad Ro-fhessa zbliżył się bezszelestnie i położył rękę na jego
ramieniu.
– Nie daj się zrazić, Lug. Mój pierwszy ptak nawet nie doleciał do
okna. Osiągnąłeś bardzo dużo.
– Ale ja chciałem, żeby on żył – zaprotestował chłopiec.
– Wiem. I przez chwilę tak było: znalazł drogę do nieba. Następnym
razem staranniej sprawdzimy połączenia.
– Następnym razem? – powtórzył ze smutkiem Lug. – W przyszłym
tygodniu osiągnę pełnoletność. W domu nie ma dla mnie miejsca, więc
zostanę sprzedany.
– To będzie za tydzień. Tymczasem wiele się może wydarzyć –
odparł Ruad. – Przynieś ptaka do kuźni i zobaczymy, co się da
uratować.
– Chyba ucieknę. Przyłączę się do Llawa Gyffesa.
– U Mocarza chyba nie będziesz miał lekkiego życia... ale o tym
porozmawiamy jutro. Zaufaj mi, Lug, a na razie zajmijmy się
jastrzębiem.
Ruad obserwował, jak młodzieniec wspina się po zboczu, zbierając
fragmenty metalu. Spadające pióra, które udało mu się zatrzymać...
chociaż trwało to tylko parę chwil. A Lug przecież osiągnął dopiero
Żółty, najmniej istotny z Kolorów.
Znalazłszy się z powrotem w warsztacie, odłożyli na bok kawałki
brązu i usiedli przy ogniu. Lug był smutny i małomówny.
– Powiedz mi – zaczął cicho Ruad. – Co czułeś, gdy wołałeś do
niebios?
Chłopiec podniósł na niego wzrok.
– Rozpacz – odpowiedział krótko.
– Nie, chodzi mi o tę chwilę, kiedy krzyknąłeś. Lug wzruszył
ramionami.
– Nie wiem, o co ci chodzi, panie. Chciałem... żeby poleciał.
– Czy zauważyłeś, co się wtedy stało?
– Nic. Spadł.
– Nie od razu – sprostował Ruad. – Próbował na powrót stać się
jednością. W jakiś sposób byliście ze sobą połączeni. Ale mówisz, że nic
nie czułeś. A Kolor? Może Niebieski?
Lug zastanawiał się przez chwilę.
– Nie, Żółty. Inne Kolory czuję tylko za twoim pośrednictwem, panie.
– Nieważne, muszę to sobie przemyśleć. Na ciebie już chyba pora,
o ile pamiętam, twój wolny czas kończy się o zmroku.
– Mam jeszcze chwilę – odparł młodzieniec. – Marshin mówiła, że
rodzina wróci z Furbolg dopiero jutro. Przywiozą gości na aukcję.
– Może nie będzie tak źle – pocieszył go Ruad. – Jest wiele dobrych
domów. Lady Dianu może będzie potrzebowała służącego... albo lord
Errin. Oboje znani są z dobrego traktowania służby.
– Dlaczego muszę być niewolnikiem! – warknął Lug. – Dlaczego?
Imperium upadło. Na jego dawnych ziemiach rządzą ludy składające
się z byłych niewolników. A ja muszę służyć! To niesprawiedliwe.
– Życie rzadko bywa sprawiedliwe, chłopcze. Wojna fomoriańska
była ostatnia, a ty stałeś się jej ofiarą. Ale kiedyś będziesz mógł się
wykupić z niewoli; twoja sytuacja nie należy do najgorszych.
– Byłeś kiedyś niewolnikiem, panie?
– Tylko mojego zawodu – przyznał Ruad. – Ale to się nie liczy,
prawda? Zostałeś pojmany... kiedy to... pięć lat temu? Ile miałeś wtedy
lat? Dziesięć? Jedenaście? Tak to już jest, Lug. Wojny są kosztowne,
więc straty wyrównuje się grabieżą i chwytaniem niewolników. Gabala
prowadziła wojnę powodowana dumą narodową, tylko po to, aby móc
oddać z honorem imperium, nie zaś by zostało jej odebrane. Ty jesteś
jedną z ostatnich ofiar. Wiem, że to niesprawiedliwe, ale człowiek,
który idzie przez życie, uskarżając się na to, niczego nie osiągnie.
Wierz mi, chłopcze. Są trzy rodzaje ludzi: zwycięzcy, przegrani
i wojownicy. Zwycięzcy mają błogosławieństwo Kolorów: cokolwiek
zrobią, traktowani są przez życie jak bogowie. Przegrani tracą siły,
uskarżając się jak skarcone dzieci; nie uzyskają nic. Wojownicy dbają,
by ich miecze były zawsze ostre, a tarcze w pogotowiu. Nie oczekują,
że otrzymają cokolwiek bez bitwy i walczą, dopóki nie padną trupem.
– Nie chcę być wojownikiem – powiedział Lug.
– Posłuchaj, chłopcze! – warknął Ruad. – I dobrze się zastanów. Nie
mówię o szermierce, mówię o życiu. Rozum to twoja tarcza i twój
miecz. To kwestia punktu widzenia. Jeśli chcesz coś osiągnąć, zaplanuj
to. Pomyśl, co może się nie udać, i wyobraź sobie, jak temu można
zapobiec. A potem wprowadź swój plan w czyn. Nie gadaj o tym bez
końca. Działaj! Skoncentruj się na swoim zadaniu. Umiesz myśleć
i masz wielki talent.
Nie wiem, w jaki sposób utrzymałeś tego ptaka w powietrzu, ale
masz w sobie moc. Postaraj się więc do niej dotrzeć. Rozwijaj ją. I nigdy
nie pozwól, by rozpacz zapanowała w twoim sercu. Rozumiesz?
– Spróbuję, panie.
– Zadowolę się taką odpowiedzią. Teraz idź do domu, a ja przyjrzę
się jastrzębiowi.
Lug wstał i uśmiechnął się.
– Jesteś dla mnie taki dobry, panie. Dlaczego? – A czemu nie?
– Nie wiem. W Macthcie mówią, że jesteś odludkiem,
nienawidzącym towarzystwa. Mówią, że jesteś... gburowaty i zgryźliwy,
kłótliwy i niecierpliwy. Ale ja nigdy tego od ciebie nie zaznałem.
Ruad podniósł się i położył wielką dłoń na ramieniu chłopca.
– Jestem taki, jak mówią, Lug. Nie daj się zwieść. Nie lubię ludzi
i nigdy ich nie lubiłem. Są chciwi i zapatrzeni w siebie. Inaczej jest, gdy
mam do czynienia z talentem. Potrafię sprawić, by zakwitł... jak
ogrodnik. Pamiętasz ten dzień, gdy złapałem cię ukrytego w krzakach
na tyłach warsztatu?
– Tak – odparł Lug, uśmiechając się szeroko. – Myślałem, że mnie
zabijesz.
– Przez siedem tygodni w każdy dzień Tierna chowałeś się tam
i obserwowałeś mnie przy pracy. Okazałeś się cierpliwy, to rzadka
cecha u młodych. Dlatego właśnie zdecydowałem, że zacznę cię uczyć
o Kolorach. Byłeś pojętnym uczniem. Jeśli taka będzie wola Źródła,
nauka się nie skończy. No, dość tego, biegnij do domu!
Gdy chłopiec się oddalił, Ruad zebrał wszystkie części ptaka
i zbadał złącza poniżej szyi, które okazały się za słabe. Wałki zębate
były za cienkie, ale tylko odrobinę. Lug miał zręczne dłonie i bystre
oko, jednak jego dusza nie dostroiła się jeszcze do magii nieba. Ruad
zdawał sobie sprawę, że skoro magia opiera się na harmonii, młody
niewolnik u progu pełnoletności ma małe szansę, by ją osiągnąć. Może
zostać sprzedany kapitanowi statku, i spędzić życie pod pokładem,
albo księciu, i służyć w haremie jako kastrat. Chłopca o takiej urodzie
może spotkać jeszcze gorszy los. Jednak na szczęście większość
młodych zdolnych niewolników trafiała do panów, którzy dobrze ich
traktowali, dając im w wieku trzydziestu lat możliwość wykupienia się.
Mimo to nie mógł winić chłopca, że obawia się najgorszego.
Ruad zamknął drzwi frontowe i osiodłał swą starą gniadą klacz.
Rzadko jeździł do Macthy, ale musiał zrobić zakupy: potrzebował soli
i cukru, suszonego mięsa i ziół, a przede wszystkim pewnej ilości
sztabek złota i brązu.
Brąz był dobrym materiałem do pracy dla czeladnika, ale złoto
lepiej służyło magii. Gdyby ptak Luga został wykonany
z fomoriańskiego złota, na każde żądanie poleciałby nad najwyższą
górę i wrócił do niego, ale o materiał ten było trudniej niż o cnotliwą
kobietę.
Ruad wgramolił się na swą starą klacz i skierował ją na ścieżkę
między sosnami. Po dwóch godzinach jazdy dotarł do Macthy, a widok
białych, kamiennych budowli nie sprawił mu wielkiej przyjemności.
Pomachał strażnikowi w północnej bramie i podjechał do stajni
należącej do Hyama. Stary we własnej osobie siedział na płocie padoku
i zawzięcie targował się z nomadzkim kupcem.
Ruad zdjął z klaczy siodło i poprowadził ją do żłobu. Potem
przeczesał zgrzebłem grzbiet zwierzęcia i wrócił do płotu, gdzie spór
rozgorzał na dobre.
– Zaczekaj! Zaczekaj no! – zawołał Hyam, wymachując szczupłymi
palcami przed twarzą Nomady. – Odwołajmy się do tego oto
podróżnego. – Zwrócił się do Ruada i mrugnął okiem.
– Dobry panie, bądź łaskaw obejrzeć te dwa konie przy płocie
i powiedz, ile powinny kosztować. Zgodzę się na cenę, jaką podasz.
Ruad spojrzał na palce Hyama, które szybko ułożyły się
w starożytny Znak. Krzepki Rzemieślnik podszedł do pierwszego
zwierzęcia: był to mniej więcej ośmioletni kasztanowy ogier, wysoki na
siedemnaście dłoni. Przeciągnął rękoma po jego silnych nogach
i bokach, a potem zbliżył się do wałacha. To zwierzę miało szesnaście
dłoni wysokości, było mniej więcej pięć lat starsze od ogiera, a grzbiet
zaczynał mu się wyginać siodłowato. Hyam zasygnalizował czterdzieści
srebrnych półkoronówek za parę.
– Dałbym trzydzieści osiem srebrnych półkoronówek – oznajmił
Ruad.
– Chcesz mnie zrujnować! – kwiknął Hyam, podskakując w miejscu.
– Nie możesz mi tego zrobić!
– Zgodziłeś się przyjąć jego cenę – przypomniał mu Nomada. –
A chociaż jest to o pięć półkoronówek więcej, niż proponowałem, biorę
je.
– To jakiś spisek przeciwko mnie – powiedział Hyam, potrząsając
głową. – Własna głupota wpędziła mnie w pułapkę. Myślałem, że ten
człowiek zna się na koniach. Bierz je; trafiła ci się niezwykła okazja.
Mężczyzna uśmiechnął się i odliczył pieniądze, a potem
wyprowadził konie z padoku. Hyam przełożył srebro do woreczka
przytroczonego do pasa i szczerząc zęby, odchylił się do tyłu.
– Jesteś szubrawcem – stwierdził Ruad. – Ogier ma zapalenie
ścięgna: okuleje przed upływem tygodnia. A wałach? W nim już nie ma
ducha.
– Nic dziwnego – rzekł cicho stary. – Pochodzą ze stajni księcia, a on
nie ma zwyczaju dobrze traktować swoich zwierząt.
– A co u ciebie, Hyam?
– Mogłoby być lepiej – odparł, przegarniając dłonią swe rzedniejące,
siwe włosy. – Ale szykuj się na ciężkie czasy.
– Ty... i wszyscy inni handlarze końmi... zawsze mówią, że są ciężkie
czasy – uśmiechnął się Ruad.
– Nie zaprzeczam, przyjacielu, ale tym razem, wierz mi, chodzi o coś
innego. W całej Macthcie widać znaki. Liczba żebraków zwiększyła się
od twojego ostatniego pobytu. A prostytutki? W mieście aż się roi od
nowych dziwek. Dziesięć lat temu nie uskarżałbym się na to, ale dziś?
Teraz widzę, co to oznacza. Wiele uczciwych kobiet utraciło mężów lub
domy. Przejdź się Dzielnicą Rzemiosł i zobacz, ile jest zamkniętych
sklepów i warsztatów. Ceny niewolników spadają... to nigdy nie jest
dobry znak. Żebracy walczą o lepsze miejsca, a od zeszłego roku liczba
napadów podwoiła się.
– A co na to książę? Hyam chrząknął i splunął.
– Jego niewiele to obchodzi. Mam wieści ze wszystkich włości.
Wszędzie prawie podwoił podatki. Chłopi muszą oddawać mu
dwadzieścia procent plonów albo wszystkie jednoroczne zwierzęta.
A skoro większość z nich dzierżawi ziemię od szlachty, zostaje im mniej
więcej dziesięć procent na wykarmienie rodzin i następny rok.
Pojawiło się kilku mężczyzn, którzy chcieli oglądać konie. Hyam
gestem nakazał Ruadowi milczenie i dalszą rozmowę odbywali za
pomocą Znaków.
– Świat zwariował, przyjacielu. Miesiąc temu książę skazał na pal
trzech mężczyzn. Ich zbrodnią było to, że napisali do króla w sprawie
podniesionych podatków. Król przysłał hrabiego Tollibara, kuzyna
księcia. Teraz sprawiedliwość obróci się przeciwko trzem ludziom,
którzy o nią prosili. Jest w tym pewna ponura poezja.
– Wbijanie na pal zostało zakazane ponad dwadzieścia lat temu –
stwierdził Ruad.
– Ale wtedy rycerze przemierzali cały kraj i rządził stary król.
Zapomnij o tamtych czasach... odeszły, tak jak rycerze.
– To niemożliwe, żeby nie został żaden z doradców – zaprotestował
Ruad. – Co z Kalibem?
– Otruty, jak mówią. – Rulic?
– Zginął na polowaniu. Radzę ci dobrze zaopatrzyć się na zimę; coś
złego unosi się w powietrzu.
– Zaopiekuj się moją klaczą – powiedział głośno Ruad. Przedarł się
przez tłum zbierający się na licytację koni i skierował do Dzielnicy
Rzemiosł. Istotnie, tak jak powiedział Hyam, wielu handlarzy zwinęło
swoje interesy. To nie był dobry znak.
Podeszła do niego młoda kobieta.
– Czego sobie życzysz, panie?
– Interesy idą ci kiepsko, skoro zaczepiasz kogoś tak brzydkiego jak
ja – uśmiechnął się.
Nie odwzajemniła uśmiechu.
– Tylko trzy miedziane kwodry – powiedziała, nie patrząc mu
w oczy.
Ujął jej dłonie i przyjrzał się im. Były domyte, a paznokcie zadbane.
– Czemu nie? – odparł i poszedł za nią przez labirynt uliczek do
żałosnej rudery z wyłamanymi drzwiami. Wewnątrz było czysto, ale
biednie, a w głębi, na stercie koców, spało niemowlę. Kobieta
poprowadziła go do nędznego wyrka i szybko położyła się na plecach,
unosząc wełnianą spódnicę. Ruad już zamierzał rozpiąć pas, gdy
usłyszał, że coś poruszyło się za jego plecami i zrobił krok w bok, dzięki
czemu maczuga przeleciała mu koło ramienia. Odwrócił się i wymierzył
cios w żołądek napastnika, a potem kantem prawej dłoni uderzył go
w szyję. Nieprzytomny mężczyzna upadł na ziemię.
Kobieta poderwała się, przysłaniając dłonią usta.
– Potrzebujemy pieniędzy – szepnęła. – On żyje, prawda?
– Tak – odparł Ruad. – Dostaniesz pieniądze, kiedy na nie zarobisz –
dodał i rozluźnił pas.
Wyłonił się z ponurego wnętrza na pełną słońca ulicę, mrużąc
zdrowe oko, spięty i czujny. Kobieta rozczarowała go, gdyż wybuchnęła
płaczem, gdy tylko się do niej zbliżył. Zirytowała go, ale Ruad był
jednym z tych mężczyzn, którzy nie łączą gniewu z pożądaniem. Ubrał
się i odszedł.
Wrócił do głównej ulicy, po drodze odsuwając od siebie żebraków.
Hyam miał rację; Mactha stawała się ropiejącą raną.
Ulica Kruszców była opustoszała i Ruad zdziwił się, gdy spostrzegł,
że właśnie zabijano deskami okna wystawowe sklepu Cartaina. Drzwi
frontowe były otwarte, więc wszedł do środka. Jakiś Nomada pilnował
pakowania wielkich skrzyń, ale zauważył Ruada i gestem zaprosił go na
tyły sklepu.
Wkrótce pojawił się też Cartain, nalał kielich soku jabłkowego
i poczęstował nim oszołomionego Rzemieślnika.
– Ty też się wynosisz? – zaczął Ruad. – Dlaczego? Wysoki, kościsty
kupiec usiadł przy biurku, wbijając w gościa spojrzenie swych
ciemnych, skośnych oczu.
– Wiesz, dlaczego jestem bogaty? – zapytał, gładząc się po
haczykowatym nosie.
– Nigdy nie lubiłem, jak ktoś odpowiada pytaniem na pytanie –
warknął Ruad.
Cartain uśmiechnął się, ukazując złoty ząb.
– Lubię cię, Ruad, ale odpowiedz mi.
– Kupujesz tanio i sprzedajesz drogo. A teraz powiedz, dlaczego się
wyprowadzasz?
– Jestem bogaty – stwierdził kupiec, uśmiechając się na widok
rosnącej irytacji Ruada – dlatego że patrzę, skąd wieje wiatr. Jeśli jest
przyjazny, można na tym zarobić; jeśli jest zły, to także może się
okazać korzystne. Kiedy jednak zapadnie cisza, nadchodzi pora, by się
wynosić.
– Irytujący z ciebie człowiek – orzekł Ruad – ale będzie mi ciebie
brakowało. Komu mam teraz sprzedawać moje zabawki?
– Przyślę ci kogoś. Twoje wyroby są nadal bardzo poszukiwane.
Masz coś dla mnie?
– Może. Ale potrzebuję sztabek złota i brązu... a także nieco oleju
wschodniego.
– Ile złota? – zapytał Cartain, odchylając się do tyłu i odwracając
wzrok.
– Dostaniesz trzysta raqów za mojego śpiewaka. Wezmę za sto.
– Pokaż.
Ruad otworzył skórzany woreczek, który miał u boku, i wyjął z niego
niedużego, złotego ptaszka ze szmaragdowymi oczami. Pogładził go po
grzbiecie i postawił sobie na dłoni. Potem podniósł go do ust
i wyszeptał jakieś słowo. Metalowe skrzydełka rozpostarły się, ptak
wzleciał i zaczął krążyć po pokoju. Z jego dzioba dobiegała cicha
muzyka, powietrze zaś wypełniła upojna woń.
– Piękny – powiedział Cartain. – Po prostu rozkoszny. Na jak długo
wystarczy magii?
– Trzy lata. Cztery. – Ruad uniósł rękę i ptaszek gładko na niej
wylądował. Podał go Cartainowi.
– Jaka jest komenda?
– Imię Rzemieślnika.
– Doskonale. Jesteś niezrównany. Daleko stąd na wschód mieszka
król, pragnący posiadać wielkiego orła, na którym mógłby się wznieść
w przestworza. Zapłaci diamentami wielkości ludzkiej czaszki.
– Tego się nie da zrobić – odparł Ruad.
– Zawsze jest jakiś sposób, partnerze. Wszystko jest możliwe.
– Istnieją pewne ograniczenia. – Ruad potrząsnął głową. – Magia ma
określony zakres. Dawno temu Zinazar próbował go poszerzyć,
używając krwi niewinnych. Nie udało mu się i teraz też taka próba nie
może się powieść.
– Ale wyobraź sobie, że tysiąc osób dobrowolnie odda swoją krew?
– Na całym świecie nie ma tysiąca osób, które potrafiłyby używać
Kolorów. Zapomnij o tych diamentach, Cartain. Ile bogactwa może
posiadać jeden człowiek?
Cartain zachichotał.
– Cały świat... i jeszcze miedziaka. Ruad dopił swój sok.
– A teraz powiedz mi, dlaczego się wyprowadzasz, ale ani słowa
o wietrze, jeśli łaska.
Uśmiech zniknął z twarzy jego rozmówcy.
– Nadchodzą złe czasy, a ja nie chcę brać w tym udziału. Posłańcy
powiadomili mnie, że w stolicy źle się dzieje. Nie miałoby to większego
wpływu na losy takiego Nomady jak ja, ale na skutek nadużyć króla
Ahaka skarbiec jest pusty. Kilku nomadzkich kupców zostało
aresztowanych, oskarżonych o zdradę i zamęczonych na śmierć. Ich
majątki przejął król. Stary Cartain nie chce zasilać skarbca tego sępa.
– Ja też miałem na pieńku z królem – powiedział Ruad. – Jest butny
i uparty, ale to nie despota.
– Zmienił się, drogi przyjacielu – poinformował go Cartain. – Otoczył
się złymi ludźmi... nawet zebrał grupę, którą nazywa nowymi rycerzami
Gabali... są przerażający. Wieść niesie, że był śmiertelnie chory i został
uleczony przez czarownika, ale jego dusza umarła. Nie znam prawdy.
Takich opowieści jest mnóstwo. Z drugiej strony, ludzie zawsze gadają
o panujących. Pewien jestem tylko, że dla Nomadów lub ludzi
pochodzenia nomadzkiego klimat stał się niezdrowy. Widziałem już
takie rzeczy... w innych krajach. Z tego nie może wyniknąć nic
dobrego.
– Dokąd się udasz?
– Przez Morze Środka do Cithaeron. Mam tam krewnych... i młodą
żonę.
– Z tego, co pamiętam, żonę masz i tutaj.
– Bogatego człowieka stać na wiele żon! Wiesz co, jedź ze mną.
Razem możemy zbić majątek.
– Nie pragnę zysku – odparł Ruad. – Wyślij jutro w góry to, co
zamówiłem.
– Tak zrobię. Uważaj na siebie, Rzemieślniku. Wszystkie tajemnice
kiedyś wychodzą na jaw, a twoja może nie okazać się wyjątkiem. A tym
razem możesz stracić więcej niż oko.
Ruad opuścił zakład kupca i skierował się do stajni, po drodze
zatrzymując się na posiłek w niewielkiej karczmie.
Planowany wyjazd Cartaina wywołał w nim uczucie niepokoju. Mimo
swego sprytu kupiec był człowiekiem godnym zaufania. Ponadto
istniało niewielu jemu podobnych, a Ruad go potrzebował. Skończył
jeść i zapatrzył się na zbierające się chmury.
Tajemnice wychodzą na jaw.
Coś w tym było, ale problem nie stał się jeszcze palący. Zapłacił
karczmarzowi i, zabierając worek z zapasami żywności, wrócił do stajni.
Hyam gdzieś wyszedł, ale jego najmłodszy syn osiodłał klacz Ruada.
Chłopak miał bystre spojrzenie i sympatyczny uśmiech.
– Powinien pan kupić nowego konia – powiedział. – Ten już do
niczego się nie nadaje.
Ruad wskoczył na siodło i uśmiechnął się do chłopca.
– Tego wierzchowca sprzedał mi twój ojciec dwa miesiące temu,
przysięgając na dusze swoich synów, że będzie biegać do skończenia
świata.
– Ach – odparł młodzieniec – ojciec już nie jest taki młody. A my tu
mamy wałacha po Buesecusie i nawet tak wielki mężczyzna jak pan
może jechać na nim cały dzień, a zwierzę nawet tego nie poczuje.
– Pokaż mi go – rzekł Ruad i podjechał za chłopcem na padok.
Czarny wałach miał prawie siedemnaście dłoni wzrostu, mocny grzbiet
i sprawne nogi. Ruad zsiadł z klaczy.
– Czy to prawda – zapytał konia – że twoim ojcem jest Buesecus?
Wałach potrząsnął głową.
– Nie – odparł – chłopak kłamie, tak samo jak jego ojciec.
Młodzieniec cofnął się, patrząc wielkimi z przerażenia oczami.
– A wyglądasz tak niewinnie. – Ruad pokręcił głową.
David Gemmell RYCERZE MROCZNEJ CHWAŁY (Knights of Dark Renown) Tłumaczyła Sylwia Twardo
DEDYKACJA Prawdziwi przyjaciele to rzadkość, lecz bez nich życie nie miałoby żadnej wartości. Rycerzy mrocznej chwały poświęcam moim dobrym przyjaciołom i sąsiadom, Val i Mikowi Adamsom. Dedykuję ją także Ivanowi Kellhamowi, Sue Blackman oraz pracownikom Village Video w Hastings, którzy cierpliwie spełniali kaprysy autora, pożyczając mu filmy spod lady, ilekroć zapragnął oderwać się od swego komputera.
PODZIĘKOWANIA Jak zwykle pragnę wyrazić wdzięczność Lizie Reeves za wskazówki, Jean Maund za korektę, a także Stelli Graham, Tomowi Taylorowi i Edith Graham za ich komentarze. Dziękuję również Val, mojej przystani na burzliwych falach życia.
PROLOG Poszybował gdzieś pod gwiazdami, wysoko ponad oblaną blaskiem księżyca ziemią, odczuwając zarazem smutek i wielką radość. Był to sen. Nawet w wieku dziesięciu lat wie się, że ludzie tak naprawdę nie potrafią latać. Ale bez względu na to, czy był to sen, czy też nie, w tej właśnie chwili był sam i był wolny. Nikt tu nie wychłoszcze go za kradzież ciastka na miodzie, nikt go nie zbije za niedoskonale, mimo wielogodzinnych starań, wyczyszczone srebra. Gdzieś tam – nie potrafił tego określić dokładniej – znajdowało się ciało jego zmarłej matki. Myśl o tym przeszyła mu serce jak nóż. Jednak, jak to dziecko, odrzucił ją i popatrzył na jaskrawo świecące gwiazdy. Wydawało się, że są bardzo blisko, więc spróbował się do nich wznieść, lecz mimo wszelkich wysiłków cały czas znajdowały się poza jego zasięgiem, zimne i niedostępne. Spowolnił swój lot i popatrzył w dół. Gabala wydawała mu się teraz niewielką krainą na przeogromnej ziemi. Puszcza nad Oceanem wyglądała jak wilcza skóra, góry zaś przypominały zmarszczki na ciele starca. Chłopiec zniżył lot, aż nagle zaczął spadać, zataczając kręgi. Widząc, że zbliża się do ostrych zębów gór, krzyczał ze strachu. Niespodziewanie chłopiec przestał spadać i poszybował ponownie. Koło Portu Pertii widział na morzu wielkie okręty – tryremy – o kwadratowych żaglach i z podniesionymi wiosłami, a na lądzie światła wiosek i miast. Na murach fortecy Macthy paliły się cztery wielkie ognie, połyskując jak świeczki na torcie urodzinowym. Jak najszybciej oddalił się od tych świateł i skierował w stronę odległych gór. Z całej duszy pragnął więcej nie wracać do domu, chciał zawsze już tak szybować z dala od udręk niewolnictwa. Za życia matka dbała o Luga – nie jak o niewolnika, ale jak o własne dziecko, krew ze swej krwi. Jej ramiona zawsze były gotowe objąć go serdecznym uściskiem. A potem okazało się, że odeszła... kiedy on spał. Pocałował ją na dobranoc, zanim go odprowadzono do pomieszczenia, które dzielił z pięcioma innymi chłopcami. Kiedy wykonał swoje poranne obowiązki, pobiegł do jej pokoiku. Leżała tam przykryta białym całunem. Odsłonił
jej twarz. Miała przymknięte powieki i półotwarte usta. Nie oddychała ani się nie poruszała. Znalazł go podstarzały niewolnik domowy imieniem Patricaeus i zaniósł do swojego pokoju. Lug zdawał sobie sprawę, że gdzieś go niosą, ale nie mógł się poruszyć. Był jak sparaliżowany. Czuł, że Patricaeus układa go w swoim łóżku i okrywa kocem, ale nawet nie miał siły zamknąć oczu. Stary człowiek łagodnie pogładził go po policzku i delikatnie przymknął mu powieki. Przez pewien czas chłopiec spał. Potem coś się stało i jego dusza poszybowała w mrok. Lug zadrżał, chociaż wcale nie było mu zimno, i zatęsknił za matką. W tym samym momencie skierował swoją uwagę na jakiś ruch w dole, na ziemi. Po dłuższej chwili spostrzegł dziewięciu jeźdźców posuwających się w mroku jeden za drugim na wielkich białych rumakach. Zniżając lot, skierował się w ich stronę i zauważył, że mieli na sobie srebrne zbroje, a z ich ramion luźnymi fałdami opadały białe płaszcze. Wjechali na jakąś łąkę i zatrzymali się, tworząc równą linię. U kopyt ich koni kłębiła się gęsta, biała mgła. Na szczycie pobliskiego wzgórza chłopiec ujrzał mężczyznę ukrywającego twarz pod czarnym kapturem atłasowej peleryny. Mężczyzna śpiewał coś w nieznanym Ługowi języku. Rycerze czekali w milczeniu, a mgła z wolna gęstniała. Chłopiec zbliżył się jeszcze bardziej, omijając śpiewającego mężczyznę, i wylądował na porośniętym drzewami zboczu sąsiedniego wzgórza. Gdy zetknął się z ziemią, zaczął się w nią zagłębiać, ale pod wpływem paniki znowu nieco się uniósł, z całych sił pragnąc stać się na powrót istotą materialną. Jego życzenie spełniło się i Lug znienacka usiadł na murawie. Mgła nie dotarła jeszcze do wyższych partii wzgórza. Chłopiec skoncentrował się na obserwacji rycerzy. Ich zbroje lśniły w blasku księżyca: hełmy z wysokimi pióropuszami, srebrne nakarczki połączone z wygiętymi naramiennikami, grawerowane napierśniki, nabiodrki i nagolenice. Żaden nie miał tarczy. Dziewięciu jeźdźców na białych rumakach... Lug przypomniał sobie historię, którą Patricaeus opowiadał niewolnikom podczas sobótki – i już wiedział, kogo przed sobą widzi. Legendarnych rycerzy Gabali.
Lug nie znał ich imion; wiedział tylko, że najważniejszy z nich nazywał się Samildanach i był niedoścignionym szermierzem. Chłopiec przyjrzał się dokładniej milczącej grupie. Rycerz stojący pośrodku był wyższy od pozostałych, a jego hełm ozdabiały lśniące, wykonane ze srebra skrzydła krucze. Tak, to Samildanach... zamarły w oczekiwaniu. Ale na co? Chłopiec przeniósł wzrok na śpiewającego mężczyznę. Nagle konie zaczęły rżeć z przerażenia. Rycerze powściągnęli wodze, a oszołomiony Lug patrzył, jak gwiazdy znikają z firmamentu, przysłonięte wielkimi, czarnymi wrotami, które pojawiły się przed jeźdźcami. Ich krawędzie połyskiwały srebrem. Zerwał się lodowaty wiatr. Wtedy mgła podniosła się jak wielka fala i ogarnęła jeźdźców. Zza wrót dało się słyszeć nieziemskie głosy i wycia. – Za mną! – rozległ się krzyk i Lug ujrzał wzniesiony miecz Samildanacha, lśniący niczym pochodnia, i usłyszał tętent kopyt, gdy rycerze ruszyli naprzód. Zapadła cisza, a mrok znowu rozjaśniły gwiazdy. Lug popatrzył na wierzchołek sąsiedniego wzgórza, ale nie dostrzegł już na nim śpiewającego mężczyzny. Mgła zaczęła się podnosić i ogarniać coraz większą część zbocza. Chłopiec wstał i próbował wznieść się w powietrze, lecz nie potrafił. Był nadal materialny i przykuty do ziemi. Zadrżał pod powiewem lodowatego wiatru. Ten sen stawał się coraz bardziej nieprzyjemny. Lug zapragnął wrócić do domu. Ale gdzie jest teraz jego dom? Jak bardzo się od niego oddalił? Z mgły dobiegł jakiś dźwięk – coś jakby szelest. Chłopiec wpatrzył się w tamtą stronę, ale szara mgła przesłaniała wszystko. Z bijącym sercem ruszył biegiem na szczyt, ale pośliznął się i upadł na błotnisty stok. Gdy obrócił się na plecy, zobaczył nad sobą cień. Ostre szpony zawisły nad nim, więc przetoczył się znowu, usiłując ich uniknąć. – Nie! – zawołał, gdy nad jego twarzą pojawiła się ociekająca śliną paszczęka. Podniósł rękę, a z jego palców trysnął złocisty promień światła. Ogarnął on prześladujące Luga stworzenie, które znikło, wydając bolesny wrzask. Chłopiec opadł bezwładnie na trawę. Zamajaczył nad nim następny cień i Lug przywarł do ziemi.
– Nie bój się – odezwał się jakiś głos. Lug spojrzał w górę i dostrzegł nad sobą zarys ludzkiej postaci. Księżyc przeświecał zza jej ramienia, nie pozwalając wyodrębnić rysów twarzy. – Boję się – powiedział Lug. – Chcę do domu. – Zaraz się tam znajdziesz, chłopcze. A wtedy... ten sen... zniknie z twojej pamięci. – Co to był za potwór? – Przeszedł przez wrota. Ale już nie żyje. Zabiłeś go, tak jak przewidywałem, albowiem posiadasz moc. Do widzenia. Spotkamy się jeszcze. – Kim jesteś? – Nazywam się Dagda. Zaśnij teraz... i wracaj do domu. Lug zamknął oczy i stracił świadomość. Kiedy otworzył je ponownie, leżał w łóżku Patricaeusa, a stary niewolnik drzemał obok niego na krześle. Chłopiec ułożył się wygodniej. Łóżko skrzypnęło, budząc Patricaeusa. – Jak się czujesz? – Co ja tutaj robię, proszę pana? Gdzie jest moja matka? – Nie żyje, chłopcze – powiedział ze smutkiem Patricaeus. – Pochowaliśmy ją dziś po południu. – Chłopiec usiadł gwałtownie, zrzucając z siebie koc. – Bogowie! – wyszeptał stary niewolnik. – Coś ty sobie zrobił? – Lug spojrzał w dół: na piersi miał cztery płytkie zadrapania, które krwawiąc obficie, poplamiły prześcieradło znajdujące się pod kocem. Patricaeus odkrył chłopca i dostrzegł jego zabłocone stopy. – Wytłumacz się, Lug. Gdzie byłeś, kiedy spałem? – Nie wiem – odparł chłopiec. – Nie wiem nic. Gdzie moja mama? Stary niewolnik usiadł obok płaczącego chłopca i objął go ramieniem. – Przykro mi, Lug. Naprawdę.
ROZDZIAŁ 1 Jeździec zwolnił na przełęczy, wśród poszumu wiatru, który szalał na szczytach gór. W dole rozciągały się ziemie Gabali o barwie soczystej zieleni, poprzecinane wstążeczkami strumieni i lśniącymi rzekami, wzgórza i doliny, puszcze i lasy – wszystko takie samo jakie pojawiało się w jego snach, wzywając do powrotu. – Dom, Kuanie – wyszeptał do wielkiego szarego ogiera, ale wiatr porwał jego słowa. Jeździec dotknął piętami boków konia, odchylił się w siodle i zaczęli powoli schodzić. Wiatr uspokoił się, gdy dotarli w pobliże opuszczonego fortu granicznego z dębowymi, okutymi brązem wrotami wiszącymi na połamanych zawiasach. Orzeł Gabali został zerwany – na butwiejącym drewnie pozostał tylko fragment skrzydła tak spatynowany, że z trudnością dawało się go zauważyć. Jeździec zsiadł z konia. Był wysoki i miał na sobie długi płaszcz z kapturem, a jego twarz przysłaniał szal, który przytrzymywał również kaptur. Mężczyzna wprowadził zwierzę do środka zrujnowanej strażnicy i zatrzymał się przed posągiem Manannana. Figurze brakowało lewego ramienia, które leżało na brukowanej posadzce, a także nosa i podbródka, jakby ktoś odrąbał je toporem albo młotem. – Krótka jest pamięć ludzka – powiedział mężczyzna. – Słysząc głos pana, koń zbliżył się i położył pysk na jego ramieniu. Człowiek odwrócił się, zdjął grube wełniane rękawice i pogładził zwierzę po szyi. W forcie było cieplej, więc pozbył się też szala i zawiesił go na łęku siodła. Zsunął kaptur i słońce zalśniło na jego srebrzystym hełmie. – Muszę cię napoić, Kuanie – rzekł, podchodząc do studni znajdującej się pośrodku dziedzińca. Wiadro rozeschło się i pod żelaznymi obręczami widać było spore szczeliny. Lina wyschła na pieprz, ale przy zachowaniu ostrożności nadawała się jeszcze do użytku. W opuszczonych zabudowaniach strażnicy mężczyzna znalazł gliniany dzbanek i głęboką misę. Wstawił dzbanek do wiadra i opuścił je do studni. Potem wyciągnął ostrożnie wiadro, z którego szczelinami tryskała woda, ale dzbanek był pełny. Człowiek podniósł naczynie do ust i pił długo. Po czym postawił misę na bruku dziedzińca, napełnił ją wodą i napoił konia. Poluzował popręg, dolał wody do misy, a w końcu usiadł na schodach prowadzących na mury i grzał się w słońcu.
A więc taki był koniec imperium. Nie na krwawych polach bitwy, nie dzięki wyjącym hordom wroga, nie w szczęku oręża, ale tutaj... na tym zakurzonym, zaniedbanym dziedzińcu, w tym bezrękim posągu, rozeschniętym wiadrze i cmentarnej ciszy. – Nie tego chciałeś, Samildanachu – szepnął mężczyzna. – Ten widok złamałby ci serce. Zamyślił się, próbując odnaleźć w sobie żal z powodu upadku Gabali. Ale nie znalazł nic... Patrząc na posąg, potrafił tylko litować się nad własnym losem. Manannan, rycerz Gabali. Jeden z dziewięciu. Stał ponad książętami i zwykłymi ludźmi. Sięgnąwszy do sakiewki, wydobył z niej nieskazitelne srebrne zwierciadło i uniósł je przed oczy. Były Rycerz przyjrzał się swojej kwadratowej twarzy i otaczającemu ją srebrzystemu metalowi. Hełm stracił pióropusz w jakieś potyczce na północy, a przyłbicę, teraz podniesioną, wyszczerbił wrogi miecz podczas wojen fomoriańskich. Runy oznaczające imię rycerza zostały zerwane w jednej z bitew na wschodzie. Rycerz nie pamiętał tego ciosu... zbyt wiele wymierzono ich w ciągu sześciu samotnych lat, od dnia kiedy zatrzasnęły się wrota. Przeniósł wzrok na brodę, która rosła pod hełmem: powoli, ale nieodwołalnie zbliżała się chwila, w której go udusi. Co za śmierć dla rycerza Gabali: uwięzionego w swoim hełmie, uduszonego własną brodą. Taka jest cena zdrady, powiedział sobie Manannan. Tak płaci się za tchórzostwo. Czy rzeczywiście okazał się tchórzem? Zamyślił się nad tym. Przez te kilka lat samotnej wędrówki wiele razy wyróżnił się odwagą: w walce na miecze, szarży, długim oczekiwaniu na bitwę, w której nie ma się szans. Ale to nie ciało zawiodło go sześć lat temu, gdy otworzyły się czarne wrota i umarły gwiazdy. Zupełnie inna ułomność sprawiła, że stał w miejscu jak sparaliżowany. Inni jej nie ulegli. No, ale Samildanach rzuciłby się do walki z ogniami piekielnymi, mając do dyspozycji garstkę śniegu. Tak samo pozostali. Pateus, Edrin... Każdy z nich. – Bądź przeklęty, Ollathairze – syknął Były Rycerz. – Przeklęta niech będzie twoja pycha! Schował zwierciadło do sakiewki.
Odpoczywał jeszcze pół godziny, po czym ruszył dalej. Twierdza była oddalona o trzy dni drogi na zachód. Omijał miasta i osady; kupował pożywienie w odludnych gospodarstwach i nocował w polu. Czwartego dnia rano znalazł się na miejscu. Przejechał pod drzewami i skierował konia tam, gdzie dawniej znajdował się ogród różany. Teraz kompletnie zarósł, ale tu i ówdzie widać było kwiaty wyłaniające się spośród chwastów. Wyłożoną kamieniami ścieżkę pokryła trawa i małe, niebieskie kwiatki. To nic dziwnego, pomyślał Były Rycerz, przez sześć lat wiatr nawiewał ziemię na ten starannie ułożony bruk. Boczna furtka była otwarta, więc wjechał na dziedziniec. Tu także w szparach między kamieniami rosła trawa, która czerpała wodę przelewającą się przez marmurową obudowę fontanny. Powoli zsiadł z konia, pobrzękując zbroją. Rumak stał bez ruchu. – Nie tak to pamiętasz, Kuanie – szepnął, zdejmując rękawice i gładząc zwierzę po szyi. – Oni wszyscy odeszli. – Poprowadził konia do fontanny i zaczekał, aż się napije. Szarpnięta podmuchem wiatru drewniana okiennica uderzyła o ścianę. Koń niespokojnie poruszył głową i stulił uszy. – To nic, stary – powiedział kojąco Manannan. – Nic ci tutaj nie grozi. Gdy zwierzę piło, poluźnił popręg i zdjął juki. Zarzucił je na ramię i wszedł po schodach, a potem przez podwójne drzwi do wielkiej sali. Pełno tu było kurzu, a długi dywan wydawał z siebie woń rozkładu i pleśni. Posągi patrzyły na niego pozbawionymi wyrazu oczami. Poczuł silniejszy przypływ winy, przechodząc obok posągów do kaplicy na tyłach budynku. Gdy otwierał drzwi w kształcie liścia, zawiasy zaskrzypiały przeciągle. Wewnątrz było czysto: niskiego ołtarza nie szpecił nawet pyłek kurzu, ale zniknęły gdzieś złote lichtarze, srebrne kielichy i jedwabne zasłony. Mimo to kaplica tchnęła spokojem. Mężczyzna odstawił juki i odwiązał rzemienie. Podszedł do ołtarza, zdjął sztylet i pas, spod naramienników wysunął napierśnik. Ostrożnie ustawił na ołtarzu części zbroi, naramienniki i fartuch. Będzie mu brakowało kolczugi: niejeden raz uratowała mu życie. Położył na kamieniu ołtarza fartuch zbroi, nabiodrki, nakolanki i nagolenice, a na końcu umieścił na napierśniku srebrno-czarne rękawice. – Niechaj się to wreszcie skończy – wyszeptał, sięgając do hełmu,
ale powstrzymał go nagły lęk. Sześć lat temu Ollathair właśnie w tej kaplicy rzucił zaklęcie... ale czy sama jej atmosfera bez obecności maga zdejmie z niego czar? Manannan przywołał się do porządku. Dotknął zatrzasku, ale metalowy pręcik ani drgnął. Nacisnął mocniej, a potem opuścił rękę. Strach minął, a na jego miejsce pojawił się gniew. – Czego jeszcze ode mnie chcesz? – zawołał. Opadł na kolana i modlił się o wyzwolenie, ale czuł, że jego słowa nie docierają do miejsca przeznaczenia. Podniósł się wyczerpany: rycerz bez zbroi. Wyjął z juków ubranie: dopasowane wełniane spodnie i skórzaną tunikę, i przebrał się szybko. Potem przerzucił pendent przez ramię, tak że miecz i sztylet znalazły się na jego prawym boku. Na koniec włożył miękkie buty do jazdy konnej i sięgnął po koc. Juki zostawił na miejscu. Na podwórzu koń skubał trawę przy przeciwległym murze. Były Rycerz przeszedł obok niego do kuźni. Tutaj także widać było ślady opuszczenia: wszędzie kurz, narzędzia poniszczone i zardzewiałe, wielki miech dziurawy i postrzępiony, a w palenisku zagnieździły się szczury. Manannan znalazł zardzewiały brzeszczot piły. Nawet gdyby był nowy i naostrzony, do niczego by mu się nie przydał. Srebrzysta stal hełmu była bardzo wytrzymała, a dodatkowo została wzmocniona zaklęciem Ollathaira, tak że tylko wysoka temperatura mogłaby ją uszkodzić. Pewnego razu przez dwie godziny cierpiał męki, podczas gdy kowal usiłował przepalić pręcik zatrzasku. W końcu poddał się i upadł przed Manannanem na kolana. – Panie, mógłbym przepalić ten zatrzask, ale to na nic. Od żaru twoje ciało rozpłynęłoby się, a mózg by wyparował. Potrzebujesz czarnoksiężnika, a nie kowala. A więc Manannan znalazł czarnoksiężników, niedoszłych magów, jasnowidzów i kobiety Wyccha. Ale żadne z nich nie potrafiło pokonać zaklęcia Zbrojmistrza. – Potrzebuję twojej pomocy, Ollathairze – powiedział Były Rycerz. – Twoich czarów i umiejętności. Dokąd odszedłeś? Ollathair był przede wszystkim patriotą. Nie opuściłby królestwa dobrowolnie. Ale kto potrafiłby zmusić do czegokolwiek Zbrojmistrza rycerzy Gabala? Manannan siedział w milczeniu pośród
przerdzewiałych szczątków narzędzi Ollathaira i usiłował sobie przypomnieć rozmowy sprzed wielu lat. W porównaniu z czasami swojej świetności kraina Gabala nie odznaczała się wielkością. Droga od granic Fomorii na południu do przybrzeżnych szlaków na Cithaeron nie przekraczała tysiąca mil. Odległość ze wschodu na zachód: od stepów zamieszkanych przez Nomadów do zachodniego morza i Asripur, liczyła ich zaledwie czterysta. Jedno było pewne: Ollathair niewątpliwie unika dużych miast, zawsze nienawidził nowobogackich marmurów Furbolg. A więc dokąd się udać? I jako kto? Ollathair to imię, którego Zbrojmistrz używał oficjalnie, ale korzystał także z innego, gdy podczas wędrówki, nie chciał zwracać na siebie uwagi. Manannan poznał je przypadkiem dziesięć lat temu podczas podróży do jednego z dziewięciu księstw, wysuniętego najdalej na północ. Zatrzymał się w zajeździe i obserwował, jak jego właściciel popisuje się ptaszkiem z brązu, który potrafił śpiewać w czterech językach. Gospodarz podniósł rękę, a ptaszek przeleciał przez pokój, napełniając wnętrze słodkim zapachem. Manannan podszedł do mężczyzny, który skłonił mu się nisko, widząc zbroję rycerzy Gabala. – Skąd wziąłeś tego ptaszka? – zapytał. – Nie ukradłem go, panie, przysięgam. Na życie moich dzieci. – Nie przyjechałem, by cię sądzić. Pytam tylko. – Był tu podróżny, panie... dwa dni temu. Niski, mocno zbudowany, brzydki jak noc. Nie miał pieniędzy, więc zapłacił mi w ten sposób. Czy wolno mi go zatrzymać? – Zatrzymaj go albo sprzedaj, rób, co chcesz. Dokąd pojechał ten podróżny? – Na południe, Drogą Królewską. – Podał jakieś nazwisko? – Tak, panie, wszystko zgodnie z prawem. Wpisał się do księgi meldunkowej. Oto ona. Podał rycerzowi oprawną w skórę księgę. Następnego popołudnia Manannan dogonił Ollathaira na prostym odcinku drogi. Zbrojmistrz dosiadał tłustego kuca. – Nigdy nie dacie mi spokoju? – zapytał. – O co chodzi? – U mnie wszystko w porządku; nasze spotkanie jest przypadkowe –
odparł Manannan. – Widziałem twój wyrób w zajeździe: chyba trochę drogo zapłaciłeś za jedną noc. – Ptaszek ma wadę: działa tylko przez kilka dni. A teraz jedź i daj mi spokój. Do zobaczenia za tydzień, w twierdzy. Teraz, widząc dookoła siebie obraz zaniedbania i rujnacji, Manannan poczuł, że przechodzi go zimny dreszcz. Być może Ollathair przybrał nowe imię. A może już nie żyje. Nie posiadając jednak żadnych innych danych, Były Rycerz nie mógł uczynić niczego innego, jak tylko wyruszyć na północ i szukać wieści o Rzemieślniku zwącym się Ruad Ro-fhessa. Chłopiec mocniej ujął szczypce, podniósł maleńki płatek brązu i wziął głęboki oddech. Oblizał wargi, pochylając się nad stołem warsztatowym. Drżała mu ręka. – Spokojnie – powiedział siedzący obok niego brzydki mężczyzna. – Uspokój się i oddychaj normalnie. Jesteś zbyt napięty. Uczeń kiwnął głową i poruszył ramionami, starając się rozluźnić mięśnie. Jego dłoń uspokoiła się i płatek brązu trafił na swoje miejsce na grzbiecie modelu. – No! – powiedział z triumfem mężczyzna, oglądając swym jedynym okiem metalowego jastrzębia. – A teraz podnieś mu skrzydło. Ostrożnie! Chłopiec wykonał polecenie i skrzydło rozwinęło się, połyskując metalowymi piórami. – Puść! – Skrzydło złożyło się i przywarło do pokrytego brązową łuską korpusu. – Udało się, Ruad, udało mi się! – zawołał uczeń, klaszcząc w dłonie. – Rzeczywiście – zgodził się mężczyzna, ukazując krzywe zęby w szerokim uśmiechu. – W jeden rok osiągnąłeś to, co mnie zajęło trzy, gdy byłem w twoim wieku. No ale ty masz lepszego nauczyciela niż ja! – Będzie latał? – zapytał chłopiec, a Ruad Ro-fhessa zmierzwił mu jasne, mocno kręcone włosy. Wzruszył szerokimi ramionami i wstał, prostując plecy. – To zależy od tego, ile magii potrafisz pobierać z powietrza. Chodź, posiedzimy trochę. Ruad wyszedł zza stołu i przeszedł przez warsztat do dużej komnaty, w której przed wielkim kominkiem stały dwa głębokie fotele.
Usiadł w jednym z nich, wyciągając swe krótkie nogi w stronę ognia i krzyżując grube ramiona na piersi. Blask ognia odbijał się w brązowej opasce, która zakrywała mu oko i wydobywał z mroku siwe pasemka w ciemnych, rzedniejących włosach. Chłopiec usiadł w drugim fotelu. Jak na swój wiek był wysoki i prawie już wyrósł z roboczej tuniki. – Dobrze się spisałeś, Lug – powiedział Ruad. – Pewnego dnia zostaniesz Mistrzem Rzemiosła. Jestem z ciebie bardzo zadowolony. Lug zaczerwienił się i spuścił oczy. Ruad rzadko go chwalił i nigdy przedtem nie zapraszał, by usiadł przy ogniu. – Będzie latał? – Czy czujesz magię w powietrzu? – zapytał w odpowiedzi Ruad. – Nie. – Zamknij oczy i połóż głowę na oparciu fotela. Ruad wziął ciężki pogrzebacz, poruszył nim drewno na kominku, ożywiając płomienie, a potem dodał trzy nowe polana. – Magia ma wiele nurtów, a Kolory są silne i niekiedy zaskakujące. Musisz zacząć od Kolorów. Pomyśl o Białym, który oznacza pokój. Harmonię. Wyobraź sobie ten kolor i uleć wraz z nim. Widzisz go? – Tak – szepnął Lug. – Biały to antidotum na gniew, nienawiść i cierpienie inne niż fizyczne. Wezwij go. Błękit to niebo, siły powietrza, marzenie o lataniu. Widzisz Błękit? – Widzę, panie. – Co odczuwasz? – Czuję, że nieboskłon mnie wzywa. Czuję, że chciałbym mieć skrzydła. Ruad uśmiechnął się. – A więc wróćmy do jastrzębia, ale nie zapominaj o swoich odczuciach. Poszli do warsztatu, gdzie chłopiec wziął do ręki nieduży nóż. – Czy jestem gotów? – zapytał. – Zobaczymy – odparł Ruad. – Uwolnij magię Błękitu. Lug zadrasnął nożem skórę na swoim prawym przegubie i przytrzymał rękę nad głową ptaka, aż kropla krwi kapnęła na dziób. – Teraz skrzydła – polecił Ruad. – Szybko. Lug wykonał polecenie i cofnął się o krok. – Przyłóż palec do rany i zatamuj krwawienie.
Lug wykonał polecenie, ale nie odrywał swych niebieskich oczu od jastrzębia. Z początku nic się nie działo, ale po chwili złocista głowa drgnęła, zgrzytając płytkami metalu. Skrzydła rozpostarły się powoli i ptak zerwał się ze stołu, a potem wyleciał przez otwarte okno. Mężczyzna i chłopiec wybiegli na stok i patrzyli, jak lśniący ptak wzbija się coraz wyżej. Nagle zachwiał się i Lug spostrzegł, że jastrząb gubi jedno ze swych metalowych piór... potem następne... i jeszcze jedno. Lot stał się niezgrabny. – Nie! – krzyknął Lug, wyciągając szczupłą rękę w kierunku ptaka. Ruad patrzył ze zdumieniem, jak dwa delikatne pióra unoszą się i wracają na swoje miejsce. Na chwilę lot się wyrównał. Potem skrzydła zamknęły się z trzaskiem i jastrząb runął jak martwy na ziemię. Lug podbiegł do niego, zbierając pióra i kołysząc w ramionach pokrzywiony korpus. Ruad Ro-fhessa zbliżył się bezszelestnie i położył rękę na jego ramieniu. – Nie daj się zrazić, Lug. Mój pierwszy ptak nawet nie doleciał do okna. Osiągnąłeś bardzo dużo. – Ale ja chciałem, żeby on żył – zaprotestował chłopiec. – Wiem. I przez chwilę tak było: znalazł drogę do nieba. Następnym razem staranniej sprawdzimy połączenia. – Następnym razem? – powtórzył ze smutkiem Lug. – W przyszłym tygodniu osiągnę pełnoletność. W domu nie ma dla mnie miejsca, więc zostanę sprzedany. – To będzie za tydzień. Tymczasem wiele się może wydarzyć – odparł Ruad. – Przynieś ptaka do kuźni i zobaczymy, co się da uratować. – Chyba ucieknę. Przyłączę się do Llawa Gyffesa. – U Mocarza chyba nie będziesz miał lekkiego życia... ale o tym porozmawiamy jutro. Zaufaj mi, Lug, a na razie zajmijmy się jastrzębiem. Ruad obserwował, jak młodzieniec wspina się po zboczu, zbierając fragmenty metalu. Spadające pióra, które udało mu się zatrzymać... chociaż trwało to tylko parę chwil. A Lug przecież osiągnął dopiero Żółty, najmniej istotny z Kolorów. Znalazłszy się z powrotem w warsztacie, odłożyli na bok kawałki
brązu i usiedli przy ogniu. Lug był smutny i małomówny. – Powiedz mi – zaczął cicho Ruad. – Co czułeś, gdy wołałeś do niebios? Chłopiec podniósł na niego wzrok. – Rozpacz – odpowiedział krótko. – Nie, chodzi mi o tę chwilę, kiedy krzyknąłeś. Lug wzruszył ramionami. – Nie wiem, o co ci chodzi, panie. Chciałem... żeby poleciał. – Czy zauważyłeś, co się wtedy stało? – Nic. Spadł. – Nie od razu – sprostował Ruad. – Próbował na powrót stać się jednością. W jakiś sposób byliście ze sobą połączeni. Ale mówisz, że nic nie czułeś. A Kolor? Może Niebieski? Lug zastanawiał się przez chwilę. – Nie, Żółty. Inne Kolory czuję tylko za twoim pośrednictwem, panie. – Nieważne, muszę to sobie przemyśleć. Na ciebie już chyba pora, o ile pamiętam, twój wolny czas kończy się o zmroku. – Mam jeszcze chwilę – odparł młodzieniec. – Marshin mówiła, że rodzina wróci z Furbolg dopiero jutro. Przywiozą gości na aukcję. – Może nie będzie tak źle – pocieszył go Ruad. – Jest wiele dobrych domów. Lady Dianu może będzie potrzebowała służącego... albo lord Errin. Oboje znani są z dobrego traktowania służby. – Dlaczego muszę być niewolnikiem! – warknął Lug. – Dlaczego? Imperium upadło. Na jego dawnych ziemiach rządzą ludy składające się z byłych niewolników. A ja muszę służyć! To niesprawiedliwe. – Życie rzadko bywa sprawiedliwe, chłopcze. Wojna fomoriańska była ostatnia, a ty stałeś się jej ofiarą. Ale kiedyś będziesz mógł się wykupić z niewoli; twoja sytuacja nie należy do najgorszych. – Byłeś kiedyś niewolnikiem, panie? – Tylko mojego zawodu – przyznał Ruad. – Ale to się nie liczy, prawda? Zostałeś pojmany... kiedy to... pięć lat temu? Ile miałeś wtedy lat? Dziesięć? Jedenaście? Tak to już jest, Lug. Wojny są kosztowne, więc straty wyrównuje się grabieżą i chwytaniem niewolników. Gabala prowadziła wojnę powodowana dumą narodową, tylko po to, aby móc oddać z honorem imperium, nie zaś by zostało jej odebrane. Ty jesteś jedną z ostatnich ofiar. Wiem, że to niesprawiedliwe, ale człowiek,
który idzie przez życie, uskarżając się na to, niczego nie osiągnie. Wierz mi, chłopcze. Są trzy rodzaje ludzi: zwycięzcy, przegrani i wojownicy. Zwycięzcy mają błogosławieństwo Kolorów: cokolwiek zrobią, traktowani są przez życie jak bogowie. Przegrani tracą siły, uskarżając się jak skarcone dzieci; nie uzyskają nic. Wojownicy dbają, by ich miecze były zawsze ostre, a tarcze w pogotowiu. Nie oczekują, że otrzymają cokolwiek bez bitwy i walczą, dopóki nie padną trupem. – Nie chcę być wojownikiem – powiedział Lug. – Posłuchaj, chłopcze! – warknął Ruad. – I dobrze się zastanów. Nie mówię o szermierce, mówię o życiu. Rozum to twoja tarcza i twój miecz. To kwestia punktu widzenia. Jeśli chcesz coś osiągnąć, zaplanuj to. Pomyśl, co może się nie udać, i wyobraź sobie, jak temu można zapobiec. A potem wprowadź swój plan w czyn. Nie gadaj o tym bez końca. Działaj! Skoncentruj się na swoim zadaniu. Umiesz myśleć i masz wielki talent. Nie wiem, w jaki sposób utrzymałeś tego ptaka w powietrzu, ale masz w sobie moc. Postaraj się więc do niej dotrzeć. Rozwijaj ją. I nigdy nie pozwól, by rozpacz zapanowała w twoim sercu. Rozumiesz? – Spróbuję, panie. – Zadowolę się taką odpowiedzią. Teraz idź do domu, a ja przyjrzę się jastrzębiowi. Lug wstał i uśmiechnął się. – Jesteś dla mnie taki dobry, panie. Dlaczego? – A czemu nie? – Nie wiem. W Macthcie mówią, że jesteś odludkiem, nienawidzącym towarzystwa. Mówią, że jesteś... gburowaty i zgryźliwy, kłótliwy i niecierpliwy. Ale ja nigdy tego od ciebie nie zaznałem. Ruad podniósł się i położył wielką dłoń na ramieniu chłopca. – Jestem taki, jak mówią, Lug. Nie daj się zwieść. Nie lubię ludzi i nigdy ich nie lubiłem. Są chciwi i zapatrzeni w siebie. Inaczej jest, gdy mam do czynienia z talentem. Potrafię sprawić, by zakwitł... jak ogrodnik. Pamiętasz ten dzień, gdy złapałem cię ukrytego w krzakach na tyłach warsztatu? – Tak – odparł Lug, uśmiechając się szeroko. – Myślałem, że mnie zabijesz. – Przez siedem tygodni w każdy dzień Tierna chowałeś się tam i obserwowałeś mnie przy pracy. Okazałeś się cierpliwy, to rzadka
cecha u młodych. Dlatego właśnie zdecydowałem, że zacznę cię uczyć o Kolorach. Byłeś pojętnym uczniem. Jeśli taka będzie wola Źródła, nauka się nie skończy. No, dość tego, biegnij do domu! Gdy chłopiec się oddalił, Ruad zebrał wszystkie części ptaka i zbadał złącza poniżej szyi, które okazały się za słabe. Wałki zębate były za cienkie, ale tylko odrobinę. Lug miał zręczne dłonie i bystre oko, jednak jego dusza nie dostroiła się jeszcze do magii nieba. Ruad zdawał sobie sprawę, że skoro magia opiera się na harmonii, młody niewolnik u progu pełnoletności ma małe szansę, by ją osiągnąć. Może zostać sprzedany kapitanowi statku, i spędzić życie pod pokładem, albo księciu, i służyć w haremie jako kastrat. Chłopca o takiej urodzie może spotkać jeszcze gorszy los. Jednak na szczęście większość młodych zdolnych niewolników trafiała do panów, którzy dobrze ich traktowali, dając im w wieku trzydziestu lat możliwość wykupienia się. Mimo to nie mógł winić chłopca, że obawia się najgorszego. Ruad zamknął drzwi frontowe i osiodłał swą starą gniadą klacz. Rzadko jeździł do Macthy, ale musiał zrobić zakupy: potrzebował soli i cukru, suszonego mięsa i ziół, a przede wszystkim pewnej ilości sztabek złota i brązu. Brąz był dobrym materiałem do pracy dla czeladnika, ale złoto lepiej służyło magii. Gdyby ptak Luga został wykonany z fomoriańskiego złota, na każde żądanie poleciałby nad najwyższą górę i wrócił do niego, ale o materiał ten było trudniej niż o cnotliwą kobietę. Ruad wgramolił się na swą starą klacz i skierował ją na ścieżkę między sosnami. Po dwóch godzinach jazdy dotarł do Macthy, a widok białych, kamiennych budowli nie sprawił mu wielkiej przyjemności. Pomachał strażnikowi w północnej bramie i podjechał do stajni należącej do Hyama. Stary we własnej osobie siedział na płocie padoku i zawzięcie targował się z nomadzkim kupcem. Ruad zdjął z klaczy siodło i poprowadził ją do żłobu. Potem przeczesał zgrzebłem grzbiet zwierzęcia i wrócił do płotu, gdzie spór rozgorzał na dobre. – Zaczekaj! Zaczekaj no! – zawołał Hyam, wymachując szczupłymi palcami przed twarzą Nomady. – Odwołajmy się do tego oto podróżnego. – Zwrócił się do Ruada i mrugnął okiem.
– Dobry panie, bądź łaskaw obejrzeć te dwa konie przy płocie i powiedz, ile powinny kosztować. Zgodzę się na cenę, jaką podasz. Ruad spojrzał na palce Hyama, które szybko ułożyły się w starożytny Znak. Krzepki Rzemieślnik podszedł do pierwszego zwierzęcia: był to mniej więcej ośmioletni kasztanowy ogier, wysoki na siedemnaście dłoni. Przeciągnął rękoma po jego silnych nogach i bokach, a potem zbliżył się do wałacha. To zwierzę miało szesnaście dłoni wysokości, było mniej więcej pięć lat starsze od ogiera, a grzbiet zaczynał mu się wyginać siodłowato. Hyam zasygnalizował czterdzieści srebrnych półkoronówek za parę. – Dałbym trzydzieści osiem srebrnych półkoronówek – oznajmił Ruad. – Chcesz mnie zrujnować! – kwiknął Hyam, podskakując w miejscu. – Nie możesz mi tego zrobić! – Zgodziłeś się przyjąć jego cenę – przypomniał mu Nomada. – A chociaż jest to o pięć półkoronówek więcej, niż proponowałem, biorę je. – To jakiś spisek przeciwko mnie – powiedział Hyam, potrząsając głową. – Własna głupota wpędziła mnie w pułapkę. Myślałem, że ten człowiek zna się na koniach. Bierz je; trafiła ci się niezwykła okazja. Mężczyzna uśmiechnął się i odliczył pieniądze, a potem wyprowadził konie z padoku. Hyam przełożył srebro do woreczka przytroczonego do pasa i szczerząc zęby, odchylił się do tyłu. – Jesteś szubrawcem – stwierdził Ruad. – Ogier ma zapalenie ścięgna: okuleje przed upływem tygodnia. A wałach? W nim już nie ma ducha. – Nic dziwnego – rzekł cicho stary. – Pochodzą ze stajni księcia, a on nie ma zwyczaju dobrze traktować swoich zwierząt. – A co u ciebie, Hyam? – Mogłoby być lepiej – odparł, przegarniając dłonią swe rzedniejące, siwe włosy. – Ale szykuj się na ciężkie czasy. – Ty... i wszyscy inni handlarze końmi... zawsze mówią, że są ciężkie czasy – uśmiechnął się Ruad. – Nie zaprzeczam, przyjacielu, ale tym razem, wierz mi, chodzi o coś innego. W całej Macthcie widać znaki. Liczba żebraków zwiększyła się od twojego ostatniego pobytu. A prostytutki? W mieście aż się roi od
nowych dziwek. Dziesięć lat temu nie uskarżałbym się na to, ale dziś? Teraz widzę, co to oznacza. Wiele uczciwych kobiet utraciło mężów lub domy. Przejdź się Dzielnicą Rzemiosł i zobacz, ile jest zamkniętych sklepów i warsztatów. Ceny niewolników spadają... to nigdy nie jest dobry znak. Żebracy walczą o lepsze miejsca, a od zeszłego roku liczba napadów podwoiła się. – A co na to książę? Hyam chrząknął i splunął. – Jego niewiele to obchodzi. Mam wieści ze wszystkich włości. Wszędzie prawie podwoił podatki. Chłopi muszą oddawać mu dwadzieścia procent plonów albo wszystkie jednoroczne zwierzęta. A skoro większość z nich dzierżawi ziemię od szlachty, zostaje im mniej więcej dziesięć procent na wykarmienie rodzin i następny rok. Pojawiło się kilku mężczyzn, którzy chcieli oglądać konie. Hyam gestem nakazał Ruadowi milczenie i dalszą rozmowę odbywali za pomocą Znaków. – Świat zwariował, przyjacielu. Miesiąc temu książę skazał na pal trzech mężczyzn. Ich zbrodnią było to, że napisali do króla w sprawie podniesionych podatków. Król przysłał hrabiego Tollibara, kuzyna księcia. Teraz sprawiedliwość obróci się przeciwko trzem ludziom, którzy o nią prosili. Jest w tym pewna ponura poezja. – Wbijanie na pal zostało zakazane ponad dwadzieścia lat temu – stwierdził Ruad. – Ale wtedy rycerze przemierzali cały kraj i rządził stary król. Zapomnij o tamtych czasach... odeszły, tak jak rycerze. – To niemożliwe, żeby nie został żaden z doradców – zaprotestował Ruad. – Co z Kalibem? – Otruty, jak mówią. – Rulic? – Zginął na polowaniu. Radzę ci dobrze zaopatrzyć się na zimę; coś złego unosi się w powietrzu. – Zaopiekuj się moją klaczą – powiedział głośno Ruad. Przedarł się przez tłum zbierający się na licytację koni i skierował do Dzielnicy Rzemiosł. Istotnie, tak jak powiedział Hyam, wielu handlarzy zwinęło swoje interesy. To nie był dobry znak. Podeszła do niego młoda kobieta. – Czego sobie życzysz, panie? – Interesy idą ci kiepsko, skoro zaczepiasz kogoś tak brzydkiego jak
ja – uśmiechnął się. Nie odwzajemniła uśmiechu. – Tylko trzy miedziane kwodry – powiedziała, nie patrząc mu w oczy. Ujął jej dłonie i przyjrzał się im. Były domyte, a paznokcie zadbane. – Czemu nie? – odparł i poszedł za nią przez labirynt uliczek do żałosnej rudery z wyłamanymi drzwiami. Wewnątrz było czysto, ale biednie, a w głębi, na stercie koców, spało niemowlę. Kobieta poprowadziła go do nędznego wyrka i szybko położyła się na plecach, unosząc wełnianą spódnicę. Ruad już zamierzał rozpiąć pas, gdy usłyszał, że coś poruszyło się za jego plecami i zrobił krok w bok, dzięki czemu maczuga przeleciała mu koło ramienia. Odwrócił się i wymierzył cios w żołądek napastnika, a potem kantem prawej dłoni uderzył go w szyję. Nieprzytomny mężczyzna upadł na ziemię. Kobieta poderwała się, przysłaniając dłonią usta. – Potrzebujemy pieniędzy – szepnęła. – On żyje, prawda? – Tak – odparł Ruad. – Dostaniesz pieniądze, kiedy na nie zarobisz – dodał i rozluźnił pas. Wyłonił się z ponurego wnętrza na pełną słońca ulicę, mrużąc zdrowe oko, spięty i czujny. Kobieta rozczarowała go, gdyż wybuchnęła płaczem, gdy tylko się do niej zbliżył. Zirytowała go, ale Ruad był jednym z tych mężczyzn, którzy nie łączą gniewu z pożądaniem. Ubrał się i odszedł. Wrócił do głównej ulicy, po drodze odsuwając od siebie żebraków. Hyam miał rację; Mactha stawała się ropiejącą raną. Ulica Kruszców była opustoszała i Ruad zdziwił się, gdy spostrzegł, że właśnie zabijano deskami okna wystawowe sklepu Cartaina. Drzwi frontowe były otwarte, więc wszedł do środka. Jakiś Nomada pilnował pakowania wielkich skrzyń, ale zauważył Ruada i gestem zaprosił go na tyły sklepu. Wkrótce pojawił się też Cartain, nalał kielich soku jabłkowego i poczęstował nim oszołomionego Rzemieślnika. – Ty też się wynosisz? – zaczął Ruad. – Dlaczego? Wysoki, kościsty kupiec usiadł przy biurku, wbijając w gościa spojrzenie swych ciemnych, skośnych oczu. – Wiesz, dlaczego jestem bogaty? – zapytał, gładząc się po
haczykowatym nosie. – Nigdy nie lubiłem, jak ktoś odpowiada pytaniem na pytanie – warknął Ruad. Cartain uśmiechnął się, ukazując złoty ząb. – Lubię cię, Ruad, ale odpowiedz mi. – Kupujesz tanio i sprzedajesz drogo. A teraz powiedz, dlaczego się wyprowadzasz? – Jestem bogaty – stwierdził kupiec, uśmiechając się na widok rosnącej irytacji Ruada – dlatego że patrzę, skąd wieje wiatr. Jeśli jest przyjazny, można na tym zarobić; jeśli jest zły, to także może się okazać korzystne. Kiedy jednak zapadnie cisza, nadchodzi pora, by się wynosić. – Irytujący z ciebie człowiek – orzekł Ruad – ale będzie mi ciebie brakowało. Komu mam teraz sprzedawać moje zabawki? – Przyślę ci kogoś. Twoje wyroby są nadal bardzo poszukiwane. Masz coś dla mnie? – Może. Ale potrzebuję sztabek złota i brązu... a także nieco oleju wschodniego. – Ile złota? – zapytał Cartain, odchylając się do tyłu i odwracając wzrok. – Dostaniesz trzysta raqów za mojego śpiewaka. Wezmę za sto. – Pokaż. Ruad otworzył skórzany woreczek, który miał u boku, i wyjął z niego niedużego, złotego ptaszka ze szmaragdowymi oczami. Pogładził go po grzbiecie i postawił sobie na dłoni. Potem podniósł go do ust i wyszeptał jakieś słowo. Metalowe skrzydełka rozpostarły się, ptak wzleciał i zaczął krążyć po pokoju. Z jego dzioba dobiegała cicha muzyka, powietrze zaś wypełniła upojna woń. – Piękny – powiedział Cartain. – Po prostu rozkoszny. Na jak długo wystarczy magii? – Trzy lata. Cztery. – Ruad uniósł rękę i ptaszek gładko na niej wylądował. Podał go Cartainowi. – Jaka jest komenda? – Imię Rzemieślnika. – Doskonale. Jesteś niezrównany. Daleko stąd na wschód mieszka król, pragnący posiadać wielkiego orła, na którym mógłby się wznieść
w przestworza. Zapłaci diamentami wielkości ludzkiej czaszki. – Tego się nie da zrobić – odparł Ruad. – Zawsze jest jakiś sposób, partnerze. Wszystko jest możliwe. – Istnieją pewne ograniczenia. – Ruad potrząsnął głową. – Magia ma określony zakres. Dawno temu Zinazar próbował go poszerzyć, używając krwi niewinnych. Nie udało mu się i teraz też taka próba nie może się powieść. – Ale wyobraź sobie, że tysiąc osób dobrowolnie odda swoją krew? – Na całym świecie nie ma tysiąca osób, które potrafiłyby używać Kolorów. Zapomnij o tych diamentach, Cartain. Ile bogactwa może posiadać jeden człowiek? Cartain zachichotał. – Cały świat... i jeszcze miedziaka. Ruad dopił swój sok. – A teraz powiedz mi, dlaczego się wyprowadzasz, ale ani słowa o wietrze, jeśli łaska. Uśmiech zniknął z twarzy jego rozmówcy. – Nadchodzą złe czasy, a ja nie chcę brać w tym udziału. Posłańcy powiadomili mnie, że w stolicy źle się dzieje. Nie miałoby to większego wpływu na losy takiego Nomady jak ja, ale na skutek nadużyć króla Ahaka skarbiec jest pusty. Kilku nomadzkich kupców zostało aresztowanych, oskarżonych o zdradę i zamęczonych na śmierć. Ich majątki przejął król. Stary Cartain nie chce zasilać skarbca tego sępa. – Ja też miałem na pieńku z królem – powiedział Ruad. – Jest butny i uparty, ale to nie despota. – Zmienił się, drogi przyjacielu – poinformował go Cartain. – Otoczył się złymi ludźmi... nawet zebrał grupę, którą nazywa nowymi rycerzami Gabali... są przerażający. Wieść niesie, że był śmiertelnie chory i został uleczony przez czarownika, ale jego dusza umarła. Nie znam prawdy. Takich opowieści jest mnóstwo. Z drugiej strony, ludzie zawsze gadają o panujących. Pewien jestem tylko, że dla Nomadów lub ludzi pochodzenia nomadzkiego klimat stał się niezdrowy. Widziałem już takie rzeczy... w innych krajach. Z tego nie może wyniknąć nic dobrego. – Dokąd się udasz? – Przez Morze Środka do Cithaeron. Mam tam krewnych... i młodą żonę.
– Z tego, co pamiętam, żonę masz i tutaj. – Bogatego człowieka stać na wiele żon! Wiesz co, jedź ze mną. Razem możemy zbić majątek. – Nie pragnę zysku – odparł Ruad. – Wyślij jutro w góry to, co zamówiłem. – Tak zrobię. Uważaj na siebie, Rzemieślniku. Wszystkie tajemnice kiedyś wychodzą na jaw, a twoja może nie okazać się wyjątkiem. A tym razem możesz stracić więcej niż oko. Ruad opuścił zakład kupca i skierował się do stajni, po drodze zatrzymując się na posiłek w niewielkiej karczmie. Planowany wyjazd Cartaina wywołał w nim uczucie niepokoju. Mimo swego sprytu kupiec był człowiekiem godnym zaufania. Ponadto istniało niewielu jemu podobnych, a Ruad go potrzebował. Skończył jeść i zapatrzył się na zbierające się chmury. Tajemnice wychodzą na jaw. Coś w tym było, ale problem nie stał się jeszcze palący. Zapłacił karczmarzowi i, zabierając worek z zapasami żywności, wrócił do stajni. Hyam gdzieś wyszedł, ale jego najmłodszy syn osiodłał klacz Ruada. Chłopak miał bystre spojrzenie i sympatyczny uśmiech. – Powinien pan kupić nowego konia – powiedział. – Ten już do niczego się nie nadaje. Ruad wskoczył na siodło i uśmiechnął się do chłopca. – Tego wierzchowca sprzedał mi twój ojciec dwa miesiące temu, przysięgając na dusze swoich synów, że będzie biegać do skończenia świata. – Ach – odparł młodzieniec – ojciec już nie jest taki młody. A my tu mamy wałacha po Buesecusie i nawet tak wielki mężczyzna jak pan może jechać na nim cały dzień, a zwierzę nawet tego nie poczuje. – Pokaż mi go – rzekł Ruad i podjechał za chłopcem na padok. Czarny wałach miał prawie siedemnaście dłoni wzrostu, mocny grzbiet i sprawne nogi. Ruad zsiadł z klaczy. – Czy to prawda – zapytał konia – że twoim ojcem jest Buesecus? Wałach potrząsnął głową. – Nie – odparł – chłopak kłamie, tak samo jak jego ojciec. Młodzieniec cofnął się, patrząc wielkimi z przerażenia oczami. – A wyglądasz tak niewinnie. – Ruad pokręcił głową.