tulipan1962

  • Dokumenty3 698
  • Odsłony239 443
  • Obserwuję173
  • Rozmiar dokumentów2.9 GB
  • Ilość pobrań209 319

David Weber - Schronienie 01 - Rafa Armagedonu

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

tulipan1962
Dokumenty
fantastyka

David Weber - Schronienie 01 - Rafa Armagedonu.pdf

tulipan1962 Dokumenty fantastyka David.Weber.-.Schronienie.1-5
Użytkownik tulipan1962 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 562 osób, 259 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 652 stron)

David Weber Rafa Armagedonu Off Armagedon Reef Przełożył Robert Szmidt

Fredowi Saberhagenowi, którego dzieła dostarczyły mi – jak i wielu innym czytelnikom – tak wielkiej radości. Tym bardziej że w kontaktach osobistych okazał się równie świetnym człowiekiem oraz Sharon, za to, że mnie kocha, pilnuje dotrzymywania napiętych terminów, przypomina, który mamy dzień tygodnia, wie niemal wszystko na temat pływania i jest znana z tego, iż potrafi podsunąć chwytające za serce sceny tam, gdzie ich najbardziej potrzeba. Nie twierdzę jednak, że tak było i tym razem. Co to, to nie! Kocham cię.

2 LIPCA 2378 GWIAZDA CRESTWELLA HD 63077A, FEDERACJA TERRAŃSKA – Kapitan wzywany na mostek! Kapitan wzywany na mostek! Mateus Fofão stoczył się z koi, jak tylko usłyszał dobiegające z interkomu dźwięki sygnałów alarmowych i przebijający się przez nie głos oficera dyżurnego. Postawił bose stopy na pokładzie i sięgnął do komunikatora, zanim na dobre otworzył oczy, instynktownie wciskając odpowiednią kombinację klawiszy. – Tu mostek. – Odpowiedź nadeszła natychmiast, usłyszał beznamiętny głos, w którym dzięki wieloletniemu szkoleniu nie dało się wychwycić nawet cienia paniki. – Mówi kapitan, komandorze Kuzniecow – odparł równie zwięźle Fofão. – Proszę połączyć mnie z porucznik Henderson. – Tak jest, sir. Na moment zapadła kompletna cisza, potem odezwał się inny głos. – Melduje się oficer pokładowy. – Mów, Gabby. – Kapitan od razu przeszedł do rzeczy. – Tak jest, skipper – w głosie porucznik Gabrieli Henderson, pełniącej funkcję oficera taktycznego ciężkiego krążownika, dało się wyczuć spore napięcie. Charakterystyczny dla niej kontralt zastąpiły znacznie ostrzejsze tony. – Mamy niezidentyfikowane kontakty. Wiele niezidentyfikowanych kontaktów. Właśnie opuściły nadprzestrzeń o dwanaście minut świetlnych od naszej pozycji i kierują się do wnętrza systemu z prędkością ponad czterystu grawitacyjnych. Fofão zacisnął szczęki. Czterysta grawitacyjnych to niemal dwadzieścia procent więcej, niż zdołają wyciągnąć najlepsze kompensatory floty. Już z tego mógł wywnioskować, że kimkolwiek są nadlatujący, na pewno nie należą do Federacji. – Szacowana liczebność? – zapytał. – Wciąż pojawiają się kolejne jednostki, sir – odparła zdecydowanym tonem Henderson. – Do tej pory mam potwierdzenie ponad siedemdziesięciu obiektów. Kapitan skrzywił się. – Rozumiem. – Poczuł zdziwienie, słysząc, jak spokojnie brzmi jego głos. – Wdrożyć

procedury pierwszego kontaktu oraz programy Luneta i Strażnik. Potem przechodzimy na poziom czwarty. Proszę się upewnić, że pani gubernator została o wszystkim poinformowana, i przekazać jej, że ogłaszam kod Alfa. – Tak jest, sir. – Będę na mostku za pięć minut – dodał Fofão, gdy drzwi jego kajuty sypialnej otworzyły się, przepuszczając niosącego mundur stewarda. – Wystrzelcie też dodatkowe drony zwiadowcze w kierunku nadlatującej formacji. – Tak jest, sir. – Widzimy się za chwilę – powiedział kapitan. Wyłączył komunikator i odwrócił się, aby odebrać mundur z rąk pobladłego stewarda. * * * Mateus Fofão pojawił się na mostku OWFT Swiftsure przed czasem. Otrząsnął się z resztek snu, zanim opuścił kabinę windy wiozącej go na stanowisko dowodzenia; wszedł na mostek szybkim, żwawym krokiem, a jego wzrok od razu spoczął na mapie taktycznej. Nadlatujące jednostki pobłyskiwały złowieszczym szkarłatem na tle plątaniny linii opisujących granice systemu i czterech niebiesko-białych kręgów oznaczających planety. – Kapitan na mostku! – oznajmił Kuzniecow, ale Fofão machnął gniewnie dłonią, widząc, że wachtowi zrywają się z foteli. – Dajcie spokój – powiedział i niemal wszyscy obecni z powrotem usiedli. Porucznik Henderson z wyraźną ulgą opuściła znajdujące się na samym środku mostka stanowisko dowodzenia, ustępując miejsca zbliżającemu się kapitanowi. Fofão skinął jej głową, podszedł do fotela i usadowił się w nim wygodnie. – Kapitan przejmuje dowodzenie – oznajmił formalnym tonem, a potem podniósł wzrok na Henderson, która wciąż stała obok. – Odebraliśmy jakieś transmisje z nadlatujących okrętów? – Nie, sir. Gdyby zaczęli nadawać w momencie opuszczenia nadprzestrzeni, powinniśmy odebrać ich sygnały... – porucznik rzuciła okiem na wyświetlacz z zegarem – ponad dwie minuty temu, ale na razie nic do nas nie dotarło. Fofão skinął głową. Nie zdziwiło go to specjalnie – pole czerwieni na ekranie rozpościerało się coraz szerzej. – Nowe dane na temat liczebności? – zapytał. – Namierzyliśmy już osiemdziesiąt pięć dużych jednostek przestrzennych – zameldowała Henderson. – Nie zanotowaliśmy do tej pory startu myśliwców. Kapitan raz jeszcze skinął głową i nagle poczuł, że przepełnia go dziwne, nie dające się określić napięcie. Poczuł spokój człowieka stającego twarzą w twarz z zagrożeniem, do

którego zwalczania był szkolony i przygotowywany całymi latami, ale mającego jednocześnie nadzieję, że konfrontacja nigdy nie nastąpi. – Co ze Strażnikiem? – Wdrożony, sir – potwierdziła porucznik. – Antylopa osiągnęła prędkość nadświetlną dwie minuty temu. – A Luneta? – Włączona, sir. To już coś, taka myśl pojawiła się w zakamarkach mózgu Fofão. OWFT Antylopa był niewielką, pozbawioną uzbrojenia, ale za to niezwykle szybką jednostką kurierską. Świat Crestwella zaliczał się do najdalej wysuniętych przyczółków kolonialnych Federacji, od Sol dzieliło go niemal pięćdziesiąt lat świetlnych. Niedawno odkryty i zbyt słabo zasiedlony nie posiadał jeszcze własnego hipercomu. Wyłącznym sposobem komunikacji w takich sytuacjach były jednostki kurierskie i dlatego Antylopa mknęła teraz z maksymalną prędkością w kierunku systemu słonecznego, mając za zadanie dostarczenie wiadomości o ogłoszeniu kodu Alfa. Mianem Lunety określano systemy satelitów szpiegowskich krążących po peryferiach systemu planetarnego. Były to pasywne urządzenia, bardzo trudne, jeśli nie niemożliwe do namierzenia, których jednak nie umieszczono tam na użytek załogi Swiftsure. Ich zadaniem – wszystkich bez wyjątku – było zapewnienie Antylopie przed jej skokiem w nadprzestrzeń dostępu do wszelkich potrzebnych danych taktycznych. Te same dane trafiały równocześnie do komputerów OWFT Gazela, bliźniaczej jednostki kurierskiej, czekającej w ukryciu na orbicie gazowego giganta, najdalszej planety tego systemu. Gazela miała czaić się w ukryciu do samego końca, a następnie udać się w kierunku Starej Ziemi celem złożenia wyczerpującego raportu o przebiegu zdarzeń. I bardzo dobrze, że tam jest, pomyślał ponuro Fofão, bo sami na pewno nie będziemy w stanie niczego przekazać. – Stan okrętu? – zapytał. – Systemy bojowe przeszły na poziom czwarty, sir. Maszynownia melduje, że wszystkie stanowiska zostały obsadzone i oba napędy, zarówno pod-, jak i nadprzestrzenny, są gotowe do natychmiastowego wykonania pańskich rozkazów – wyrzuciła z siebie Henderson. – Znakomicie. – Kapitan wskazał jej stanowisko i nie spuścił z niej wzroku, dopóki go nie zajęła. Potem zaczerpnął tchu i nacisnął klawisz umieszczony w poręczy fotela. – Mówi kapitan – zaczął, pomijając formułki. – Wszyscy już wiecie, co się wydarzyło. W chwili obecnej posiadacie tyle samo wiadomości na temat nadlatujących okrętów co ja. Nie mam pojęcia, czy to Gbaba czy ktoś inny, ale jeśli przybysze są wrogami, znajdziemy się w naprawdę trudnej sytuacji. Chciałbym więc powiedzieć przy tej okazji, że jestem z was dumny. Bez względu na to, co niedługo się stanie, wiem jedno: żaden kapitan nie posiadał lepszego okrętu i lepszej załogi. – Odwrócił fotel, by spojrzeć na sternika. – Kurs zero-jeden-

pięć, jeden-jeden-dziewięć, prędkość pięćdziesiąt grawitacyjnych – powiedział ściszonym głosem i OWFT Swiftsure zajął pozycję pomiędzy planetą, którą koloniści ochrzcili mianem Świata Crestwella, a lecącą w jej kierunku armadą. Mateus Fofão zawsze był dumny ze swego okrętu. Z jego załogi i osiągów, z niesamowitej siły ognia upakowanej w ważącym siedemset pięćdziesiąt tysięcy ton kadłubie. W tej chwili wszakże mógł myśleć wyłącznie o niesamowitej kruchości tej jednostki. Jeszcze dziesięć lat temu Federacja Terrańska nie posiadała marynarki wojennej z prawdziwego zdarzenia. Istniał wprawdzie twór zwany flotą, ale obejmował głównie statki badawcze i niewielką liczbę wspierających je lekko uzbrojonych jednostek, których zadaniem było prowadzenie akcji poszukiwawczych i ratunkowych oraz z rzadka rozprawa z wyłącznie ludzkimi przeciwnikami. Przed dekadą sytuacja uległa zmianie, po tym jak okręty zwiadowcze Federacji trafiły na pierwsze dowody istnienia zaawansowanych obcych cywilizacji. Nikt nie wiedział, jakie miano nosiła rasa, ponieważ nie znaleziono jej ani jednego żywego przedstawiciela. Ludzkość doznała szoku, dowiadując się, że ktoś doprowadził do umyślnej zagłady całej cywilizacji. Że rasa zdolna do opanowania i eksploatacji własnego systemu planetarnego została zmieciona bez cienia litości. Na samym początku przyjęto nawet założenie, że zagłada mogła być efektem bratobójczych wojen prowadzonych przez nowo odkryte istoty. Naukowcy badający ruiny obcej cywilizacji przychylali się do tej teorii, uznając ją za najbardziej prawdopodobną, jednakże należeli do zdecydowanej mniejszości. Większość mieszkańców Federacji musiała w końcu się pogodzić z drugą, znacznie bardziej przerażającą hipotezą. Obcy nie wybili się wzajemnie, winnym rzezi był ktoś inny. Fofão nie miał pojęcia, kto ochrzcił hipotetycznych zabójców mianem Gbaba, i prawdę powiedziawszy, niespecjalnie go to martwiło. Wystarczał mu fakt, że istnienie tych istot stało się powodem stworzenia podwalin prawdziwej marynarki wojennej, a także wdrożenia systemów wczesnego ostrzegania, takich jak Luneta czy Strażnik. I tego, że OWFT Swiftsure znajdował się teraz pomiędzy Światem Crestwella a nadlatującą i wciąż milczącą masą czerwonych znaczników. W całym znanym wszechświecie nie było prawa fizyki, które umożliwiłoby pojedynczemu ciężkiemu krążownikowi powstrzymanie, spowolnienie czy choćby zakłócenie przelotu tak ogromnej siły, jaka zbliżała się teraz do okrętu dowodzonego przez Mateusa Fofão. Swiftsure nie był też w stanie umknąć przed napastnikami – co stało się jasne w momencie, gdy pokazali, jak niesamowite przyśpieszenia osiągają – ale tym akurat kapitan nie zaprzątał sobie głowy, nie zamierzał bowiem uciekać. Nawet przy tak niesamowitych prędkościach flota niezidentyfikowanych okrętów zdoła dotrzeć do Świata Crestwella dopiero za cztery godziny, zakładając, że planeta jest celem ataku. Jeśli Obcy nie zamierzają wchodzić na jej orbitę, miną ją za niespełna trzy godziny. Bez względu na ich plany Swiftsure musi pozostać na wyznaczonej pozycji, do ostatniej

chwili próbując nawiązać kontakt i wysyłając w stronę nadlatujących pokojowe komunikaty. Będzie kruchą tarczą i pułapką, zapewniającą bardzo nikłą możliwość powstrzymania ataku na pobliską nowo zasiedloną planetę. I, co bardzo prawdopodobne, pierwszą ofiarą wojny, do której Federacja przygotowywała się już od dekady. * * * – Sir, mamy odczyty nowych napędów – zameldowała porucznik Henderson. – Zdaje się, że to myśliwce – mówiła rzeczowo, z zawodowym opanowaniem. – Jest ich około czterystu. – Przyjąłem. Komunikacyjny, czy nadal nie ma odpowiedzi na nasze sygnały? – Nie ma, sir – odparł spięty wachtowy ze stanowiska komunikacyjnego. – Taktyczny, rozpoczynamy rozmieszczanie rakiet. – Tak jest, sir – odparła Henderson. – Rozmieszczanie rakiet rozpoczęte. Wielkie korpusy pocisków dalekiego zasięgu odłączyły się od zewnętrznych pierścieni uzbrojenia, mniejsze pomknęły w przestrzeń z komór na śródokręciu. Rakiety rozproszyły się wolno – lecąc na silnikach manewrowych, zajmowały pozycje przed dziobem Swiftsure na tyle daleko od macierzystego okrętu i pozostałych pocisków, by ich główne napędy po odpaleniu nie dokonały żadnych zniszczeń. Wygląda na to, że zamierzają otoczyć planetę, pomyślał Fofão, przyglądając się coraz szerzej lecącej formacji, w której kierunku jego okręt wysyłał nieprzerwanie sygnały. Pokojowo nastawione siły nie wykonują podobnych manewrów. Spojrzał na liczby pojawiające się na mapie taktycznej. Wróg wyszedł z nadprzestrzeni sto szesnaście minut temu. Zbliżał się do Świata Crestwella z prędkością trzydziestu jeden tysięcy kilometrów na sekundę i jeśli nie rozpocznie manewrów hamujących w ciągu najbliższych kilku sekund, minie skolonizowaną planetę, nie mogąc wejść na jej orbitę. Ciekawe, czy... – Odpalono rakiety! – zameldowała niespodziewanie Gabriela Henderson. – Powtarzam, odpalono rakiety! Wiele rakiet na kursie zbliżeniowym! Serce Mateusa Fofão zamarło. Przecież nie mogą mieć nadziei na trafienie manewrującej jednostki przestrzennej z tak wielkiego dystansu. Taka była jego pierwsza myśl, gdy spojrzał na rój tysięcy pocisków naniesionych na mapę systemu. Ale mogą być pewni jak cholera, że nie chybią celu wielkości planety... – podszepnął mu mózg sekundę później. Wpatrywał się w falę rakiet, wiedząc, co wkrótce nastąpi. Systemy obronne Swiftsure nie powstrzymają takiej masy pocisków, co najwyżej uszczkną kilka kropel z gigantycznej rzeki zniszczenia. Gdzieś w zakamarkach jego umysłu pojawiło się kolejne pytanie. Jakie głowice niosą te rakiety? Fuzyjne? A może wypełniono je antymaterią? Albo bronią chemiczną lub

biologiczną? Chyba że to zwykłe głowice kinetyczne. Przy tak wielkich prędkościach te rakiety nie potrzebują ładunków, by dokonać totalnego zniszczenia. – Komunikacyjny – usłyszał własny bezbarwny głos, gdy wciąż spoglądał na zbliżające się do okrętu narzędzia zagłady niemal pół miliona kolonistów zamieszkujących Świat Crestwella – przerwijcie nadawanie sygnałów. Manewrowy, pełna moc napędu, kurs zero- zero-zero, zero-zero-pięć. Taktyczny – odwrócił się i napotkał wzrok porucznik Henderson – przygotować się do starcia z wrogiem.

14 LUTEGO 2421 OWFT EXCALIBUR, OWFT GULIWER, ZESPÓŁ UDERZENIOWY NUMER JEDEN Jednostka zwiadowcza była zbyt mała, aby stanowić zagrożenie dla kogokolwiek. Kadłub tego mikroskopijnego stateczku stanowił zaledwie trzy procent masy Excalibura, flagowego pancernika zespołu uderzeniowego. Choć maluch był znacznie szybszy i miał na pokładzie o wiele bardziej zaawansowane systemy uzbrojenia, nie mógł podejść do okrętów wojennych na odległość minuty świetlnej, nie narażając się na kompletne zniszczenie. Sęk w tym, że nie musiał tego robić. * * * – Mamy potwierdzenie, sir. – Mahoniowa twarz kapitana Somerseta wyglądała złowieszczo na ekranie komunikatora okrętu flagowego. Dowódca Excalibura postarzał się mocno od czasu utworzenia tego zespołu uderzeniowego, pomyślał admirał Pei Kau-zhi. Zresztą nie on jeden. – Jaka odległość dzieli nas od niego, Martinie? – zapytał beznamiętnym tonem. – Nieco ponad dwie i pół minuty świetlnej – odparł Somerset, robiąc jeszcze bardziej ponurą minę. – Podszedł zbyt blisko, admirale. – Chyba nie... – powiedział Pei, potem uśmiechnął się blado do dowódcy flagowca. – Bez względu na dzielącą nas odległość, nie możemy się go pozbyć. – Mógłbym podesłać tam kilka ekranów i odepchnąć go na większą odległość, sir. Mógłbym nawet wydzielić eskadrę myśliwców, żeby wyprowadziły go poza pole widzenia naszych skanerów. – Nie wiemy, jak daleko za nim znajduje się coś większego. – Admirał pokręcił głową. – A chcemy przecież, żeby nas zauważono. – Admirale – odezwał się Somerset. – Wydaje mi się, że nie powinniśmy liczyć na szansę... – Nie możemy sobie pozwolić na brak tej szansy – oświadczył zdecydowanie Pei. – Zacznij od przesunięcia ekranów w jego kierunku. Sprawdźmy, czy damy radę odepchnąć go

nieco dalej od nas. Bez względu na efekt za pół godziny i tak wykonamy manewr odejścia. Kapitan przyglądał się dowódcy przez dłuższą chwilę, potem skinął głową. – Dobrze, sir. Wydam odpowiednie rozkazy. – Dziękuję, Martinie. – Pei odpowiedział o wiele łagodniejszym tonem i przerwał połączenie. – Kapitan może mieć rację, sir – zza jego pleców dobiegł cichy kontralt, więc obrócił fotel, by spojrzeć na osobę wypowiadającą te słowa. Komandor porucznik Nimue Alban była zbyt młodym oficerem, nawet w tej antygeronowej społeczności, aby sugerować czterogwiazdkowemu admirałowi – bez względu na to, z jakim szacunkiem wypowiadała swoje słowa – że jego ocena sytuacji może nie być bezbłędna. Ale Pei Kau-zhi nie czuł najmniejszej potrzeby zwracania jej uwagi. Po pierwsze dlatego, że mimo młodego wieku była jednym z najwybitniejszych oficerów taktycznych, jakich posiadała Federacja. Po drugie, jeśli ktokolwiek zasługiwał na przywilej pouczania admirała, była to z pewnością komandor porucznik Alban. – Kapitan ma rację – przyznał Pei. – I to całkowitą. Mam jednak przeczucie, że ten kruk jest zwiastunem złych wiadomości. – Przeczucie, sir? Alban otrzymała w spadku po ojcu, Walijczyku, ciemne włosy i szafirowe oczy, ale sylwetkę oraz silny kościec zawdzięczała matce, Szwedce. Admirał Pei był trzykrotnie starszym od niej, o wiele niższym, żylastym mężczyzną. Teraz kobieta górowała nad nim, patrząc w dół z uniesioną lekko jedną brwią. Z pewną satysfakcją odnotował, że w jej spojrzeniu nie ma ani krzty nieufności. Cokolwiek mówić, pomyślał, dzięki mojemu zamiłowaniu do instynktownych zachowań zostałem ostatnim czterogwiazdkowym admirałem, jakim dysponuje Federacja Terrańska. – Tu nie chodzi o żadne zdolności nadprzyrodzone, Nimue – powiedział. – Nie zastanawia cię, gdzie jest drugi zwiadowca? Jak wiesz, podobne jednostki Gbaba zawsze działają parami, a kapitan Somerset zameldował o obecności tylko jednej z nich. A to znaczy, że nasz drugi przyjaciel krąży gdzieś w pobliżu. – Zwołując resztę stada – stwierdziła Alban, a jej szafirowe oczy pociemniały. – Bez wątpienia. Musieli nas wyczuć, zanim ich zauważyliśmy, i jeden zawrócił natychmiast, by ściągnąć pomoc. Ten natomiast będzie się nas trzymał, śledząc każdy nasz ruch, aby naprowadzić resztę na cel, ale z pewnością nie uczyni niczego, co umożliwiłoby nam oddanie czystego strzału. Nie może sobie pozwolić na to, byśmy go dopadli i wywalili z nadprzestrzeni. Znalezienie nas po raz wtóry byłoby niezwykle trudne, wręcz niemożliwe. – Chyba wiem, do czego pan zmierza, sir. – Alban zamyśliła się na moment, skupiając wzrok na czymś, co tylko ona mogła dostrzec, potem znów spojrzała na starego admirała. – Sir? – odezwała się ściszonym głosem. – Czy złamię regulamin, jeśli skorzystam z uprzywilejowanego łącza? Chciałabym skontaktować się z Guliwerem i pożegnać komandora.

– Nie widzę w tym niczego zdrożnego – odparł Pei równie cicho i spokojnie. – Proszę mu przekazać, że cały czas będę z nim myślami. – Sam może mu pan to powiedzieć, sir. – Nie. – Admirał pokręcił głową. – Pożegnaliśmy się już z Kau-yungiem. – Rozumiem, sir. * * * Informacja o tym, że dziesiąta eskadra niszczycieli udaje się w stronę zwiadowcy Gbaba, rozprzestrzeniła się błyskawicznie z pokładu Excalibura, niosąc ze sobą falę zimnego, ohydnego strachu. Nie paniki, ponieważ wszyscy ludzie służący nadal w zdziesiątkowanej flocie pokonanej Federacji zdawali sobie sprawę, że ten moment w końcu nadejdzie. Prawdę powiedziawszy, spędzili masę czasu na przygotowaniach, co wszakże w żaden sposób nie zmniejszyło ich strachu, kiedy przyszło co do czego. Wielu oficerów i marynarzy przyglądało się bacznie ikonkom niszczycieli sunącym po tafli ekranu taktycznego w stronę zwiadowcy, modląc się w duszy o to, by dopadły wrogą jednostkę i zniszczyły ją. Wiedzieli jednak, że to niemal niemożliwe, a jeśli nawet jakiś cud sprawi, że przeciwnik zostanie unicestwiony, kupią sobie najwyżej kilka tygodni spokoju, może parę miesięcy. Wszelako to wystarczało, by zmawiali bezgłośne modlitwy. Przebywający na pokładzie Guliwera komandor także się modlił. Ale nie o zniszczenie jednostki zwiadowczej. Nawet nie o życie starszego brata, który miał lada moment zginąć. Kierował wszystkie myśli ku młodej kobiecie, która stała się dla niego niemal córką... i zgłosiła się na ochotnika do załogi Excalibura, wiedząc, że ten okręt nie ma prawa przetrwać. – Komandorze Pei, mamy przekaz do pana z pokładu okrętu flagowego – odezwał się cicho oficer komunikacyjny. – To Nimue, sir. – Dziękuję ci, Oskarze – odparł Pei Kau-yung. – Przełącz ją na mój wyświetlacz. – Tak jest, sir. – Nimue – powitał ją komandor, gdy na ekranie pojawiła się znajoma, owalna twarz o szafirowych oczach. – Komandorze – odparła. – Zakładam, że już wie pan o wszystkim. – Tak. Przygotowujemy się właśnie do wykonania manewru odejścia. – Wiem, że to robicie. Pański brat, admirał, prosił, abym przekazała panu, że cały czas będzie przy panu myślami. Ja zresztą też. Wiem, że i pan będzie o nas myślał, sir. Dlatego chciałam z panem porozmawiać po raz ostatni. – Spojrzała mu prosto w oczy. – Służenie pod pana rozkazami poczytuję sobie za honor i zaszczyt. Nie żałuję niczego, co przeżyłam od momentu, gdy wybrał mnie pan do swojego sztabu. – To... naprawdę wiele dla mnie znaczy, Nimue – odparł Pei bardzo łagodnym tonem. Był tradycjonalistą w każdym calu, podobnie jak jego brat, lecz choć okazywanie uczuć w jego

kulturze nie należało do przymiotów, tym razem musiała dostrzec w jego oczach ból, który go przepełniał. – Ja również – dodał – jestem wdzięczny za pani oddaną i znakomitą służbę. Słowa te zabrzmiały straszliwie patetycznie nawet w jego uszach, ale nie mógł powiedzieć niczego bardziej osobistego przez publiczny komunikator, zwłaszcza że wszystkie rozmowy prowadzone na tych kanałach były nagrywane. Ale ona zrozumiała, co miał na myśli, podobnie jak on bezbłędnie odebrał jej wcześniejsze słowa. – Cieszę się, sir – odrzekła. – Proszę przekazać moje pozdrowienia Shan-wei. Proszę przekazać jej wyrazy naszej miłości. – Oczywiście. Pozwolę sobie przekazać to samo w jej imieniu... – Pei, nie bacząc na wymogi kultury, w której został wychowany, odchrząknął głośno – oraz swoim – dodał ochryple. – To dla mnie wielki zaszczyt, sir. – Alban uśmiechnęła się do niego przyjaźnie. – Żegnaj, komandorze. Bóg z wami. * * * Niszczyciele zdołały odepchnąć zwiadowczą jednostkę wroga. Może nie tak daleko, jak by tego chciał admirał Pei, ale na wystarczająco duży dystans, aby mógł poczuć ulgę. – Przekażcie sygnał do wszystkich jednostek – powiedział, nawet na moment nie odrywając wzroku od ekranu taktycznego. – Rozpoczynamy manewr odejścia. – Tak jest, sir! – odparł starszy wachtowy sekcji komunikacyjnej na mostku flagowca i na ekranie przed admirałem pojawiły się sygnały świetlne. Tylko na moment i wyłącznie dlatego, że sensory komputera były ustawione na ich wykrycie. W każdym razie, pomyślał, tak to wygląda w teorii. Czterdzieści sześć ogromnych okrętów wyłączyło napędy nadprzestrzenne i zniknęło, przechodząc w jednej chwili na prędkości podświetlne. W tym samym momencie w ich miejsce pojawiła się taka sama liczba innych jednostek – tych, które do tej pory leciały zamaskowane. To był niesamowicie złożony i precyzyjny manewr, podwładni admirała ćwiczyli go nieustannie w symulatorach i wykonali ponad tuzin razy w otwartej przestrzeni kosmicznej, aby osiągnąć niemal idealne zgranie przy ostatniej, decydującej próbie. Czterdzieści sześć okrętów wślizgnęło się niezauważalnie w luki, uzupełniając lecącą formację, a charakterystyki ich napędów nie różniły się niemal niczym od tych, które zostawiały za sobą odlatujące jednostki. To będzie naprawdę przykra niespodzianka dla Gbaba, pomyślał zimno Pei. I początek drogi, na której końcu czekać ich będzie po stokroć większe zaskoczenie. – Wiecie – powiedział, odwracając się od ekranu, aby spojrzeć na twarze komandor porucznik Alban i kapitana Josepha Thiessena, szefa sztabu – byliśmy o krok od skopania im

tyłków. Zabrakło pięćdziesięciu, może siedemdziesięciu pięciu lat, byśmy prześcignęli ich „gwiezdne imperium”. – Wydaje mi się, że to nad wyraz optymistyczna wizja, sir – odparł po chwili Thiessen. – Nie wiemy nawet, jak wielkie jest to ich imperium. – To przecież nie ma najmniejszego znaczenia. – Pei pokręcił mocno głową. – W tej chwili jesteśmy dosłownie o włos za nimi w wyścigu technologicznym, Joe. A jak stare są ich okręty? – Niektóre są nowiusieńkie, sir. – Nimue Alban odpowiedziała za szefa sztabu. – Ale wiem, o co panu chodzi – dodała, a Thiessen, choć niechętnie, także skinął głową. Pei nie ciągnął tematu. Nie widział sensu w kontynuowaniu tej rozmowy, przynajmniej teraz. Choć z drugiej strony korciło go, by powiedzieć jeszcze komuś prócz Nimue, co naprawdę się wydarzy. Thiessen nie należał jednak do ludzi, którzy powinni o tym wiedzieć. Szef sztabu był dobrym człowiekiem, święcie wierzącym w założenia operacji Arka, i jak niemal każdy człowiek służący pod rozkazami admirała oddałby życie za jej powodzenie. Pei wiedział, że mimo to nie może mu powiedzieć, iż jego własny dowódca bierze udział w swoistym spisku przeciw ludzkości, będącym jedynym sposobem na urzeczywistnienie tej wizji. – Sądzi pan, sir, że uderzyliśmy ich wystarczająco mocno, żeby znów zaczęli myśleć rozwojowo? – zapytał po chwili kapitan. Pei spojrzał na niego, unosząc brew, a szef sztabu odpowiedział łobuzerskim uśmieszkiem. – Chciałbym wierzyć, sir, że ci dranie chociaż się spocili, próbując nas dopaść. – Wydaje mi się, że może pan przyjąć podobne założenie – odparł admirał, uśmiechając się posępnie. – Nie wiem jednak, czy to w jakikolwiek sposób ich zmieni. Ksenolodzy uważają, że raczej nie. Ich system i kultura sprawdzały się znakomicie przez ostatnie osiem albo i dziewięć tysięcy lat. Byliśmy co najwyżej większym wybojem na ich drodze, czymś, do czego nie przywykli, ale i tak jakoś sobie z nami w końcu poradzili. W najlepszym razie będą pobudzeni przez kolejne stulecie lub trzy wieki, sprawdzając, czy gdzieś w pobliżu nie została jedna z naszych kolonii, którą jakimś cudem przeoczyli, a potem znów zapadną w letarg. – Dopóki nie natkną się na nich kolejni biedni frajerzy – stwierdził z goryczą w głosie Thiessen. – Właśnie do wtedy – zgodził się z nim Pei i spojrzał ponownie na ekran. Osiem albo i dziewięć tysięcy lat, pomyślał. Taki przedział czasu wyliczają nasi najlepsi ksenolodzy, ale mogę iść o zakład, że chodzi o znacznie dłuższy okres. Boże, ile bym dał, żeby wiedzieć, kiedy pierwszy Gbaba odkrył ogień! To pytanie nie po raz pierwszy pojawiło się w jego umyśle w ciągu czterech dekad, jakich potrzebowało Imperium Gbaba do zniszczenia ludzkiej rasy, Obcy bowiem z pewnością nie posiadali dwu istotnych cech – nie byli ani innowacyjni, ani elastyczni. Na samym początku Gbaba nie docenili wyzwania, które stawiała przed nimi ludzkość.

Kilka pierwszych flot inwazyjnych przewyższało siły przyszłych ofiar liczebnością, ale tylko w niewielkim stopniu. Trzy-, góra czterokrotnie. Wkrótce też okazało się, że przy niesamowitej pomysłowości i taktyce ludzi nie mają one większych szans na zwycięstwo. Pierwszy ludobójczy atak kosztował Federację utratę Świata Crestwella i trzech kolejnych zamieszkanych systemów spośród czternastu kolonii zewnętrznych – straty wśród ludności wyniosły sto procent. Na tym jednak sukcesy wroga się skończyły. Zjednoczona flota powstrzymała go i zniszczyła. Nastąpił nawet kontratak, w którym ludzie podbili sześć systemów należących do Gbaba. To zmusiło przeciwnika do pełnej mobilizacji. Komandor Pei Kau-zhi był oficerem uzbrojenia na jednym z okrętów stacjonujących w systemie Starfall, gdy pojawiła się w nim flota Gbaba. Wciąż pamiętał ekrany taktyczne, po których przesuwały się nieskończone fale czerwonych punktów. Każdy z nich był odzwierciedleniem wynurzającego się z nadprzestrzeni pancernika albo krążownika. Przypominało to jazdę samochodem w szkarłatnej zawiei, tyle że żaden śnieg nie był w stanie zmrozić człowieka tak bardzo jak ten widok. Nadal nie miał pojęcia, jakim cudem admirał Thomas zdołała wyprowadzić z tego kotła część swoich jednostek. Większość została zniszczona razem z okrętem flagowym podczas osłaniania tych szczęśliwców, którym rozkazano przetrwać pogrom i zanieść wieści o nim do najdalszych kolonii. Poleciały przed siebie, wyprzedzając nadchodzącą nawałnicę, aby ostrzec ludzkość przed zbliżającą się apokalipsą. Choć ludzkość już spodziewała się najgorszego. Brutalność pierwszego ataku Gbaba dała do myślenia wielu osobom, mimo że w końcu udało się go odeprzeć. Dziesięć lat przed wydarzeniami w systemie Crestwella, gdy do Federacji dotarły wzmianki o istnieniu obcej, wrogiej cywilizacji, planety do niej należące zaczęły się zbroić i fortyfikować. A po jego zagładzie zbrojenia zostały dodatkowo przyśpieszone, w momencie ataku wiele systemów zamieniło się w niezdobyte twierdze. Ocalone jednostki floty zostały włączone do obrony wewnątrzsystemowej, walcząc do końca na orbitach zamieszkanych planet i zmuszając wroga do zapłacenia słonej ceny w zniszczonych i uszkodzonych okrętach. Ale Gbaba byli zdecydowani na poniesienie najwyższej ceny. Żaden z ksenologów nie umiał wytłumaczyć, dlaczego cywilizacja ta odmawia podjęcia rozmów pokojowych. Rozumieli przecież – jeśli nawet nie oni sami, to ich komputery – standardowy język angielski, skoro potrafili wykorzystywać dane zawarte w przechwyconych dokumentach i wydobyte z jeńców przesłuchiwanych w tak bestialski sposób, że trudno nie nazwać tego torturami. Ludzkość wiedziała więc, że istnieje możliwość komunikacji, ale jedyną odpowiedzią na każdą wysyłaną wiadomość było wyłącznie zwiększanie siły ataku. Pei wątpił, czy te istoty są w ogóle zdolne do jakiegokolwiek dialogu. Kilka obcych jednostek, które w wyniku walk dostały się w ręce ludzi, wyglądało na naprawdę starożytne.

Co najmniej jedna z nich została zbudowana – taką opinię wyrażali badający ją naukowcy – przed ponad dwoma tysiącleciami, ale nie znaleziono żadnych dowodów na to, że pomiędzy momentem wprowadzenia do służby a ostatnią bitwą przeszła jakiekolwiek modyfikacje. Najnowsze okręty, jak słusznie zauważyła Alban, wciąż dysponowały takim samym uzbrojeniem, komputerami, napędami nadprzestrzennymi i sensorami. To sugerowało tak potworny okres zastoju, jakiego nie przechodziły nawet Chiny, kraj przodków Peia, znany z odrzucania przez wieki wszystkiego co obce. Przy Gbaba nawet starożytny Egipt mógł się wydawać krainą słynącą z wynalazczości i przemian. Admirał nie potrafił zrozumieć, dlaczego inteligentne w końcu istoty miałyby przestać się rozwijać, i to na wiele tysiącleci. Może więc Gbaba przestali być istotami inteligentnymi, przynajmniej w ludzkim tego słowa rozumieniu. Może wszystko, czym dysponowali, było wytwarzane dzięki imperatywom kulturowym, tak głęboko zakorzenionym w ich świadomości, że aż instynktownym. Ale jeśli nawet tak było, nie pomogło to w ocaleniu ludzkiej rasy. Zagłada nie przyszła jednak szybko. Gbaba zostali zmuszeni do niszczenia jednej ludzkiej reduty po drugiej po oblężeniach trwających czasem całymi latami. Marynarka Przestrzenna Federacji została odbudowana dzięki ochronie fortyfikacji systemowych, w jej szeregi wstępowali nowi oficerowie i marynarze – wśród nich wielu takich, jak na przykład Nimue Alban: którzy nie znali życia sprzed postawienia ludzkości pod ścianą. Flota uderzała i robiła wypady, każąc zapłacić Gbaba wysoką cenę za nowe podboje, ale ostateczny wynik tej wojny był od początku przesądzony. Rada Federacji miała tego świadomość i dlatego wysyłała w przestrzeń kolejne floty kolonizacyjne z zadaniem wyszukania odległych planet nadających się do zamieszkania, na których resztki rodzaju ludzkiego mogłyby przeczekać najgorsze. Ale Gbaba, pomimo braku innowacyjności i elastyczności, mieli już nie raz do czynienia z podobnymi wybiegami. Otoczyli wszystkie systemy zamieszkane przez ludzi szczelną siecią jednostek zwiadowczych i obserwacyjnych. Eskadry eskortujące statki kolonizacyjne mogły zyskać chwilową przewagę nad rozproszonymi po całym systemie siłami wroga, nawet nad wspierającymi je okrętami liniowymi, lecz maleńkie stateczki zwiadowcze zawsze siedziały im na ogonach i każda próba przełamania blokady kończyła się niepowodzeniem, gdy wróg ściągał posiłki i ruszał w pościg za uciekinierami. Jedna z flot kolonizacyjnych zdołała przedrzeć się przez kordony i umknąć zwiadowcom... tylko po to, by niespełna dziesięć lat później wysłać krótką, rozpaczliwą wiadomość o zagładzie. Choć okręty przemknęły pomiędzy zwiadowcami w systemie, kolejne jednostki wroga bardzo szybko ruszyły ich śladem. Musiały być ich tysiące, żeby sprawdzić każdy możliwy cel, ku jakiemu mogli zmierzać koloniści, ale w końcu któryś prześladowca wpadł na ich trop i ściągnął im na kark ogromną flotę zabójców. Administrator kolonii uważał, że Gbaba zostali ściągnięci aktywnością radiową, mimo iż wszyscy robili co

mogli, by ją ograniczyć do niezbędnego minimum. Pei sądził, że od dawna już nieżyjący administrator miał rację. Twórcy operacji Arka także przyjęli ten punkt widzenia za pewnik. – Udało nam się odeprzeć tę cholerną jednostkę zwiadowczą na tak wielką odległość, że daliśmy naszym szansę na przeprowadzenie niezauważonego manewru odejścia – zauważył tymczasem Thiessen. Admirał skinął głową. Była to wypowiedź z gatunku „oczywistych oczywistości”, ale w takiej chwili jak ta nie zamierzał nikogo ganić za podobne stwierdzenia. Joe chciał chyba, żeby zabrzmiało to jak komplement, pomyślał, a w jego głowie rozbrzmiało coś w rodzaju mentalnego chichotu. W końcu manewr odejścia był dzieckiem umysłu Peia, sztuczką, która miała przekonać Gbaba, że oto udało im się namierzyć i zniszczyć ostatnią flotę kolonizacyjną ludzkości. Tylko dlatego czterdzieści sześć „niewidzialnych” pancerników i transportowców towarzyszących jego flocie nie oddało ani jednego strzału i nie wypuściło ani jednego myśliwca podczas próby przełamania blokady otaczającej System Słoneczny. Choć nie było to proste zadanie, nikt nie wątpił w sukces. Okręty należało zamaskować polami siłowymi, ich emisję zagłuszyć ciągłym ogniem z najcięższych dział eskorty, zmuszając przeciwnika do skupienia wszystkich systemów uzbrojenia na wybranych celach, aby ukryte jednostki kolejno zdołały przemknąć między zwiadowcami Gbaba, nietknięte i niewykryte. Poświęcenie dwu pełnych eskadr niszczycieli, które zostały za głównymi siłami tylko po to, by dopaść każdą jednostkę zwiadowczą nieprzyjaciela zdolną do przechwycenia i namierzenia odlatującej floty, pozwoliło admirałowi na wyrwanie się z okrążenia, a nawet na ukrytą głęboko w sercu nadzieję, że dzięki temu manewrowi uda mu się ukryć przed wrogiem, i to na długo. Gdyby tego dokonał, mimo marnych szans, mógłby ocalić wszystkie jednostki tej floty. Potrafił jednak odróżnić nadzieję od faktów i dlatego żaden z ukrytych okrętów nie ujawnił się aż do tej pory. Gdy flota Gbaba przybędzie – a uczyni to na pewno, jej okręty, choć przeraźliwie stare, nadal miały ogromną przewagę prędkości nad jednostkami budowanymi przez ludzi – odnajdzie taką samą liczbę uciekinierów z Sol, jaka widnieje w jej raportach. Taką samą, jaką wykryły statki zwiadowcze, gdy odnalazły ponownie trop. A gdy ostatni z jego okrętów zostanie zniszczony, gdy zginie ostatni człowiek z jego załogi, Gbaba uznają, że wykonali zadanie, unicestwiając wszystkich uciekinierów. Ale będą w błędzie, powiedział do siebie Pei. Przyjdzie taki dzień – mimo iż ludzie pokroju Langhorne’a i Bédard uczynią wszystko, by go powstrzymać – że powrócimy. A wtedy zobaczycie, wy cholerne gnoje, zoba... – Admirale – usłyszał cichy głos Nimue Alban. – Sensory dalekiego zasięgu wykryły jednostki wroga.

Odwrócił się w jej kierunku, ich spojrzenia spotkały się na moment. – Mamy dwa kontakty, sir – zameldowała. – Pierwszy oceniamy na tysiąc jednostek. Drugi jest znacznie większy. – Cóż... – stwierdził admirał niemal beztroskim tonem. – Tym razem potraktowali nas przynajmniej z odpowiednią atencją i wysłali wszystko, co mają. – Spojrzał na Thiessena. – Proszę rozmieścić jednostki w szyku obronnym – rozkazał. – Wystrzelić wszystkie myśliwce i przygotować rakiety do odpalenia.

7 WRZEŚNIA 2499 ENKLAWA PRZY JEZIORZE PEI, KONTYNENT HAVEN, SCHRONIENIE – Dziadku! Dziadku! Chodź szybko, tam jest anioł! Timothy Harrison podniósł wzrok na swojego prawnuka, który bezceremonialnie wparował przez otwarte drzwi do jego biura w ratuszu. Chłopak zachowywał się okropnie, to nie ulegało wątpliwości, ale naprawdę trudno było się gniewać na Matthew i nikt, kogo Timothy znał, nie potrafił się na niego długo złościć. A to oznaczało, że często uchodziły mu na sucho przewinienia, za które powinien dostać po tyłku. Tym razem jednak Timothy był skłonny przyjąć, że wielkie podniecenie jego prawnuka ma podstawy, choć nie zamierzał tego otwarcie przyznawać. – Matthew Paulu Harrisonie – oświadczył poważnym tonem – to jest moje biuro, nie łaźnia na stadionie baseballowym! Wymagam tutaj minimum kulturalnego zachowania od każdego petenta, a zwłaszcza od takiego małego chuligana jak ty! – Przepraszam – wybąkał chłopczyk, zwieszając głowę. Jednocześnie zerkał ciekawie przez gęste rzęsy, a na jego policzkach pojawiły się charakterystyczne dołki zwiastujące uśmiech, który towarzyszył mu przy wszystkich wygłupach w ciągu kilku ostatnich lat. – Cóż – stwierdził Timothy. – Myślę, że możemy ci to puścić płazem... ale tylko ten jeden raz! Poczuł odrobinę satysfakcji, widząc, że jego słowa zaniepokoiły lekko dzieciaka, i rozsiadł się wygodniej w fotelu. – Cóż zatem mówiłeś o tym aniele? – Widzieliśmy sygnał świetlny – wyjaśnił pośpiesznie Matthew, oczy znów mu zalśniły, gdy przypomniał sobie prawdziwy powód wtargnięcia do gabinetu dziadka. – Właśnie pojawił się nowy sygnał świetlny! Ojciec Michael powiedział, że mam biec do ciebie co sił i opowiedzieć o nim. Dziadku, nadchodzi anioł! – Jakiego koloru był ten sygnał świetlny? – zapytał Timothy. Wypowiedział te słowa tak spokojnym głosem, że nie wiedząc nawet o tym, stał się jeszcze większym obiektem uwielbienia dla swojego prawnuka. – Żółtego – odparł Matthew, a Timothy skinął głową.

Zatem to tylko jeden z pomniejszych aniołów. Poczuł lekkie ukłucie żalu, za które natychmiast zbeształ się w myślach. Wizyta któregoś z archaniołów byłaby o wiele bardziej ekscytująca, ale zwykły śmiertelnik nie miał prawa kierować takich żądań do Boga choćby w pośredni sposób. Zresztą nawet pomniejszy anioł powinien dostarczyć ci wystarczającej podniety, stary głupcze! – zganił się ponownie w myślach. – Tak... – mruknął, kiwając głową w stronę prawnuka – musimy zająć się przygotowaniami, skoro do Lakeview ma zawitać prawdziwy anioł. Biegnij do doków, Matthew. Znajdź Jasona i poproś go, aby wywiesił sygnał dla wszystkich kutrów. Mają natychmiast wracać do portu. Jak tylko to zrobisz, pędź do domu i powiadom o wszystkim mamę i babcię. Jestem pewien, że ojciec Michael niedługo zabije w dzwony, ale masz szanse uprzedzić go i ostrzec je pierwszy. – Tak, dziadku! – Chłopczyk pokiwał energicznie główką, potem obrócił się na pięcie i wybiegł tą samą drogą, którą tu przybył. Timothy patrzył za nim przez chwilę, uśmiechając się pod nosem, a potem wyprostował ramiona i także opuścił swój gabinet. Większość pracowników ratusza przerwała codzienne zajęcia i spoglądała ciekawie w jego stronę. – Skoro wszyscy już słyszeli, co Matthew miał mi do powiedzenia – oświadczył oschłym tonem – nie muszę nikomu niczego wyjaśniać. Dokończcie to, nad czym teraz pracujecie, poukładajcie wszystko, a potem śpieszcie do domów, aby poczynić stosowne przygotowania. Ludzie skinęli głowami. Tu i ówdzie rozległo się szuranie krzeseł po drewnianej podłodze, gdy skrybowie pomni jego polecenia od razu wzięli się do chowania akt w odpowiednich szufladach. Pozostali pochylili się pilnie nad biurkami, gęsie pióra śmigały w powietrzu, aby jak najszybciej dotrzeć do miejsca, w którym można zakończyć pracę. Timothy obserwował ich przez kilka sekund, potem opuścił ratusz, wychodząc głównymi drzwiami. Budynek magistratu stał na niewielkim wzniesieniu pośrodku miasteczka noszącego nazwę Lakeview. Miejscowość rosła z wolna, ale nieprzerwanie i Timothy zdawał sobie sprawę z tego, że już wkrótce przekroczy tę iluzoryczną linię, dzielącą miasteczko od miasta. Nie był jednak pewien, jak to przyjmie. Ale jego uczucia najmniej się teraz liczyły, zwłaszcza że nikt nie wątpił, co na ten temat sądzą Bóg i aniołowie. Z ich punktu widzenia zdanie zwykłego śmiertelnika było zupełnie nieistotne. Zauważył, że wiadomość rozeszła się wśród mieszkańców. Ludzie przemykali parami po brukowanych ulicach i chodnikach, pogrążeni w gorączkowych rozmowach, ci zaś, którzy szli samotnie, mieli na twarzach szerokie uśmiechy. Sygnał świetlny na iglicy kościoła ojca Michaela został umieszczony tak, aby było go widać z niemal każdego miejsca w miasteczku. Timothy, stojąc przed ratuszem, także dostrzegał jego bursztynową poświatę pomimo słonecznej, letniej pogody.

Dzwon umieszczony na wysokiej wieży zaczynał właśnie bić. Jego głęboki, dźwięczny ton niósł się w rozgrzanym powietrzu, przekazując radosną nowinę wszystkim tym, którzy nie mogli dostrzec sygnału. Timothy skinął głową, gdy i jego objęła jasna, melodyjna bańka szczęścia. Chwilę później ruszył w kierunku kościoła, kłaniając się z godnością każdemu człowiekowi, którego mijał po drodze. W końcu to on był burmistrzem Lakeview, człowiekiem, na którego barkach spoczywała wielka odpowiedzialność. Co więcej, był jednym z coraz mniej licznych Adamów swojej miejscowości, tak jak jego żona Sara zaliczała się do grona tutejszych Ew. To nakładało na nich dodatkowe obowiązki, jeśli mieli zapewnić odpowiednie przyjęcie nadchodzącemu nieśmiertelnemu przedstawicielowi Boga, któremu zawdzięczali każdy oddech wydobywający się z ich płuc. Musieli go powitać w aurze szacunku, adoracji i uwielbienia. Dotarł do wrót kościoła, ojciec Michael już tam na niego czekał. Kapłan był o wiele młodszy od Timothy’ego, ale wyglądał starzej. Michael był jednym z pierwszych dzieci, które przyszły na świat w odpowiedzi na rozkaz Pana wzywający ludzi do rozmnażania się i uczynienia ze Schronienia miejsca mlekiem i miodem płynącego. Sam Timothy nie „urodził się” w prostym tego słowa rozumieniu. Bóg stworzył jego nieśmiertelną duszę własnymi rękami, a archaniołowie Langhorne’a i Shan-wei stworzyli jego cielesną powłokę według wskazówek Pana. Timothy przebudził się tutaj, w Lakeview, stojąc razem z innymi Adamami i Ewami na rynku miasteczka, i nadal hołubił w pamięci tamten cudowny poranek – wtedy ujrzał po raz pierwszy przepiękny błękit nieba nad Schronieniem, blask Kau-zhi jaśniejącej nad horyzontem daleko na wschodzie – gwiazda wyglądała jak wielka kula miedzi przepływająca po nieboskłonie – wysokie zielone drzewa, pola mieniące się plonami gotowymi do zżęcia, granatowe wody Jeziora Pei i łodzie rybackie kołyszące się leniwie wokół przystani – nawet dzisiaj, po tylu latach, na samo wspomnienie tych wydarzeń czuł w duszy ogromny respekt. Wtedy też po raz pierwszy jego oczy spoczęły na Sarze, jego Sarze, co już samo w sobie można było uznać za cud. Wydarzenia te miały miejsce przed sześćdziesięciu pięciu laty. Gdyby był taki jak ludzie zrodzeni ze związku kobiety i mężczyzny, jego ciało dawno zaczęłoby odmawiać posłuszeństwa. Chociaż był starszy od ojca Michaela, to kapłan stał dzisiaj przygarbiony, siwiutki, z powykręcanymi palcami, podczas gdy włosy burmistrza wciąż były czarne i gęste, choć na brodzie gdzieniegdzie przetykały je pojedyncze srebrzące się pasemka. Timothy pamiętał ojca Michaela z czasów, gdy ten był jeszcze spoczywającym na rękach matki zawodzącym bobasem o poczerwieniałej twarzy. On sam był podówczas dorosłym mężczyzną – młodzieńcem w pełni sił, jak wszyscy Adamowie w momencie Przebudzenia. Jako jeden z nich, dzieło Boskich rąk, spodziewał się żyć znacznie dłużej niż istoty, które nie zrodziły się bezpośrednio w umyśle Pana. Być może Michael odczuwał z tego powodu zazdrość, lecz nie dawał niczego po sobie poznać. Kapłan był skromnym człowiekiem, ani na

chwilę nie zapominał o tym, że swoją pozycję zawdzięcza łasce Boga. Łasce, na którą żaden człowiek tak naprawdę nie zasługiwał. Co jednak nie powinno nikogo powstrzymywać przed próbami dostąpienia takiego zaszczytu. – Raduj się, Timothy! – zawołał kapłan, a oczy zalśniły mu pod krzaczastymi, siwymi brwiami. – Raduj się, ojcze – odparł burmistrz i przyklęknął na moment, by Michael mógł go pobłogosławić, kładąc mu dłoń na głowie. – Oby łaska Langhorne’a spłynęła na ciebie i pozwoliła kroczyć ścieżką Pana naszego, póki nie nastąpi Dzień Oczekiwany – wymruczał pod nosem kapłan, a potem dotknął lekko ramienia Timothy’ego. – Wstań – polecił. – Tyś jest naszym Adamem. Powiedz mi, że nie powinienem się tak denerwować! – Nie powinieneś się tak denerwować – zapewnił go posłusznie burmistrz, kładąc dłoń na ramieniu starego przyjaciela. – Naprawdę – dodał nieco poważniejszym tonem. – Sprawiłeś się doskonale, Michaelu. Twoja parafia miała doskonałą opiekę od czasu ostatniej wizytacji i cały czas rozwija się w pokoju. – Nasza parafia, chciałeś powiedzieć – poprawił go ojciec Michael. Timothy poruszył głową, aby zaprzeczyć zdecydowanym gestem, ale w ostatniej chwili stłumił chęć protestu. Postawienie sprawy w ten sposób było miłym gestem ze strony kapłana, choć obaj wiedzieli doskonale, że pomimo spoczywającej na barkach burmistrza ogromnej odpowiedzialności za miasto i okoliczne farmy, cała władza pochodzi od archaniołów, a zatem od samego Boga. Przyjmując taki tok rozumowania, to ojciec Michael, jako głowa lokalnego Kościoła, był ziemskim i duchowym przewodnikiem tej społeczności. Nie byłby jednak sobą, gdyby nie spróbował przedstawić tego w taki sposób, pomyślał Timothy, uśmiechając się pod nosem. – Chodźmy – powiedział. – Sądząc po wzorcu sygnału, czas wizyty jest już bliski. Musimy się przygotować. * * * Zanim lśniąca aureola kyousei hi pojawiła się daleko nad wodami Jeziora Pei, wszystko było gotowe. Cała populacja Lakeview – może z wyjątkiem kilku rybaków, którzy wypuścili się zbyt daleko na wody jeziora, aby móc dostrzec sygnały wzywające ich do powrotu – zgromadziła się na i wokół rynku miasteczka. Przybyły także rodziny zamieszkujące pobliskie farmy, nic więc dziwnego, że plac, choć wielki, nie był w stanie pomieścić wszystkich. Spóźnialskich rozmieszczano więc w przyległych uliczkach, które wypełnili tak szczelnie, że Timothy Harrison, patrząc na nich, poczuł wielką dumę z faktu, iż on i pozostali Adamowie oraz Ewy wywiązali się z powierzonego im zadania i rozmnożyli, jak Pan przykazał.