tulipan1962

  • Dokumenty3 698
  • Odsłony260 589
  • Obserwuję180
  • Rozmiar dokumentów2.9 GB
  • Ilość pobrań231 556

David Weber - Schronienie 04 - Potężna forteca

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :3.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

tulipan1962
Dokumenty
fantastyka

David Weber - Schronienie 04 - Potężna forteca.pdf

tulipan1962 Dokumenty fantastyka David.Weber.-.Schronienie.1-5
Użytkownik tulipan1962 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 746 stron)

David Weber Potężna Forteca A Mighty Fortress Przełożył Robert J. Szmidt

Dla Bobbie Rice. Czekaj tam na nas, Babciu. Tęsknimy za Tobą, ale wszyscy - Sharon i dzieciaki, i ja - kiedyś do Ciebie dołączymy.

WRZESIEŃ ROKU PAŃSKIEGO 893

.I. PLAC JASZCZURZY MANCHYR CORISAND - Nie wiem jak wy, ale ja mam serdecznie dosyć tego smoczego gówna! - wykrzyknął Paitryk Hainree z prowizorycznego podium dla mówcy, za jakie mu posłużyła cysterna miejskiej straży pożarnej. - Dranie! - rozległ się głos kogoś z tłumku zebranego przed tawerną. Był wczesny środowy ranek i ta tawerna, jak wszystkie spelunki w Manchyrze i na całym Schronieniu, została zamknięta do czasu, aż skończy się poranna msza. Słońce ledwie wzeszło, wąskie uliczki nadal przypominały wąwozy cienia, lecz chmury w górze już zapowiadały popołudniowy deszcz; zresztą nawet teraz panowała wysoka wilgotność. I - jak zauważył Hainree - raczej nerwowa atmosfera. Tłum nie porażał wielkością, właściwie przyszło mniej ludzi, niż liczył, a w dodatku połowa znalazła się tutaj wyłącznie z ciekawości i po tych nie było widać zaangażowania. Jednakże ci, którzy byli już zaangażowani... - Pieprzeni mordercy! - rzucił ktoś inny. Hainree pokiwał zamaszyście głową, starając się, aby każdy z rozzłoszczonych gapiów rozpoznał ten gest. Z zawodu był wytwórcą srebrnej biżuterii, nie aktorem ani mówcą, a już na pewno nie księdzem! Ale w ciągu ostatniego pięciodnia zyskał okazję do skorzystania z doświadczenia i rad całkiem sporej liczby duchownych. Dowiedział się, jak emisja głosu i „spontaniczna” mowa ciała wspomagają i wzmacniają przekaz - zwłaszcza gdy ów przekaz ma swoje źródło w szczerej, palącej wściekłości. - Tak! - zawołał w stronę ostatniego z krzyczących ludzi. - Cholerna racja, że to mordercy, chyba że ktoś chce wierzyć temu kłamliwemu draniowi Caylebowi! - Machnął ręką w wymownym geście pogardy. - Ależ oczywiście, że nie on to zrobił! Skądże, dlaczego miałby zlecać zabójstwo księcia Hektora!... Odpowiedział mu nowy gniewny chórek, tym razem dający wyraz czystemu gniewowi, a nie czemuś równie sztucznemu jak słowa. Hainree uśmiechnął się dziko. - Przeklęci rzeźnicy! - ryczał ktoś. - Mordercy księży! Heretycy!!! Nie zapomnimy

Feraydu! - Tak! - Hainree pokiwał głową nie mniej żywiołowo niż przedtem. - Mogą sobie mówić, co chcą... ten nasz nowy „arcybiskup” i jego biskupi... ale ja nie byłbym taki pewien w sprawie drogiego Caylebowi „Kościoła Charisu”! Może niektórzy duchowni nadużywali swojej władzy. Nikt nie chce w to wierzyć... bo ja nie chcę, a wy? Ale przypomnijcie sobie, co arcybiskup Wyllym stwierdził w swoim raporcie na temat masakry w Feraydzie! Nie ma wątpliwości, że Cayleb łgał w sprawie potworności pierwotnego ataku, i jest prawdą jak cholera, że on i jego przydupasy kłamali, mówiąc, jaka to ich odpowiedź była „wyważona”! Ale tak czy inaczej Kościół Matka przyznaje, że powieszeni księża... powieszeni bluźnierczo, bez kościelnego procesu, przez własnych braci „arcybiskupa” Maikela, zważcie na moje słowa... nie byli bez winy. Kościół Matka to przyznaje, a wielki wikariusz wymierza pokutę wielkiemu inkwizytorowi za to, że do tego doszło! Czy macie wrażenie, że Kościołowi Matce nie można ufać? Że nie radzi sobie z wewnętrznymi nadużyciami i korupcją? Że jedynym wyjściem jest rzucenie wyzwania Kościołowi Boga Oczekiwanego? Pozbycie się hierarchów wyświęconych przez samego Langhorne’a? Rozległ się kolejny gniewny pomruk, lecz jak zauważył Hainree, temu jakby brakowało mocy. Nieco go to rozczarowało, choć nie zdziwiło zbytnio. Mieszkańcy Corisandu w większości nigdy nie czuli się osobiście zagrożeni przez zakusy Kościoła Boga Oczekiwanego i Rycerzy Ziem Świątynnych. A już na pewno nie tak jak Charisjanie, gdy odkryli, że tenże Kościół potępił całe ich królestwo i skazał na wypalenie ogniem i wycięcie mieczem. A jeśli nawet nie cały Kościół, to przynajmniej ci, którzy nim rządzili. Mimo to byłoby nieścisłością - i głupotą - twierdzić, że wśród Corisandczyków wcale nie ma takich, co żywią zastrzeżenia wobec obecnych możnych Kościoła. Manchyr, było nie było, znajdował się daleko od Ziem Świątynnych i Syjonu, a Corisandczycy jako ogół niewątpliwie przejawiali większą niezależność w sprawach religii, aniżeli Inkwizycja czy wikariat byłyby rade widzieć. Skoro już o tym mowa, wielu mieszkańców Corisandu straciło synów, braci albo ojców podczas bitwy w cieśninie Darcos, a jak było powszechnie wiadomo, bitwa ta stanowiła tragiczny skutek wojny, w której Corisand i jego sprzymierzeńcy mieli działać jako zbrojne ramię Kościoła. Tych najbardziej ortodoksyjnych motywowała religijna gorączka, pasja rozgrzana do białości i oślepiająca, przewyższająca wszystko inne. Jednakże większość Corisandczyków nie miała aż tak gorących głów. Ich opozycja w stosunku do Kościoła Charisu wynikała głównie z tego, że był to Kościół najeźdźców, ściśle w ich odczuciu połączony z dynastią Ahrmahków, która zawładnęła ich księstwem, niewiele zaś miała wspólnego z ortodoksją jako taką. Prawdę powiedziawszy, Corisand zamieszkiwali

także zwolennicy reform i ci z kolei mogli lgnąć do rozłamowego Kościoła. Nie koncentruj się zbytnio na kwestii herezji, Paitryku, nakazał sobie w duchu Hainree. Pozwól, aby ci, których ta sprawa rozpala, rozgorzeli samoistnie. Ojciec Aidryn nie myli się w tej sprawie: ci są gorący i bez twojej pomocy. Zachowaj więc swoją iskrę na inne drwa. - Nie wątpię, że Bóg, jego apostoł Langhorne i archanioł Schueler zajmą się tym w swoim czasie - rzekł na głos. - Albowiem to sprawa Boga i Kościoła Matki, i im ją zostawiam! Lecz co się stanie poza Kościołem... co się stanie w Corisandzie albo tutaj, na ulicach Manchyru... to już ludzka sprawa. Nasza sprawa! Bo człowiek musi wiedzieć, za czym stoi, a kiedy już to wie, musi stać za tym murem, a nie machać rękami jak wiatrak i narzekać, że powinno być inaczej... Ostatnie słowo wymsknęło mu się na wpół falsetem, na wpół pogardliwym prychnięciem i Hainree poczuł wzbierający w nim znów gniew. - Hektor! - wrzasnął szczapowaty człowieczek z paskudnie kiedyś rozoranym, a teraz zabliźnionym policzkiem. Hainree wprawdzie go nie dostrzegł, ale od razu rozpoznał głos. I nic dziwnego. W końcu Rahn Aimayl był jednym ze starszych czeladników w jego warsztacie, zanim inwazja Charisu na Corisand doprowadziła go do ruiny, podobnie jak wielu innych rzemieślników oblężonej stolicy; co więcej, Hainree na własne oczy widział, jak rozbita forma i strumień roztopionego srebra ranią twarz Aimayla. - Hektor! - powtarzał Aimayl raz po raz. - Hektor! - Hektor, Hektor! - podchwycili inni, a ktoś, kto by akurat patrzył na mówcę, mógłby pomyśleć, że ma przed sobą uśmiechającego się jaszczurodrapa. - No! - podjął Hainree. - Cokolwiek mówić, nas jest znacznie więcej niż ich! I nie wiem, co wy myślicie, ale moim zdaniem wcale nie wszyscy nasi wielcy panowie i członkowie parlamentu chcą się podlizywać Caylebowi jak ta cała rada regencyjna! Może trzeba by pokazać, że i my nie zamierzamy tego robić! * * * - Hektor! Hektor! Sierżant Edvard Waistyn skrzywił się, gdy tłum naparł, a krzyki stały się głośniejsze i groźniejsze. Nie miał kłopotu z rozróżnieniem słów, mimo że całkiem niedaleko rozdzwoniły się majestatycznie dzwony katedry. Oczywiście niewykluczone, że z taką łatwością zrozumiał, co skanduje tłum, dlatego że w minionych kilku pięciodniach nasłuchał się niemało podobnych okrzyków.

Niestety nie zanosi się na to, abym w nadchodzących kilku pięciodniach miał wysłuchiwać czegoś innego, pomyślał ponuro. Sierżant, jeden ze snajperów-zwiadowców pierwszego batalionu trzeciej brygady piechoty morskiej Charisu, leżał jak długi na dachu, badawczym wzrokiem wodząc po wąskiej uliczce poniżej. Tłum płynący w dole nawet pomimo cienia rzucanego przez budynki po obu stronach w jego oczach zdawał się wahać. Gniew ludzi był nieudawany i sierżant nie wątpił, że wyruszyli przepełnieni szczerą wściekłością, teraz jednak w polu ich widzenia pojawiała się kopuła katedry z dzwonnicami po bokach. Pomysł okazywania... niezadowolenia przestał być sprawą odległej przyszłości. Dotyczył jak najbardziej teraźniejszości, tutaj i w chwili obecnej, i mógł przynieść niemiłe konsekwencje przynajmniej dla niektórych. Aczkolwiek, pomyślał sierżant, nie sądzę, żeby to się miało rozejść po kościach. Wyczuwam trwałe łamanie w stawach, a nawet artretyzm. Czujnym wzrokiem omiatał powoli ciżbę składającą się z mężczyzn oraz chłopców wymachujących pięściami i rzucających przekleństwa w stronę uzbrojonych w strzelby, odzianych w tradycyjne stroje piechoty morskiej Charisu - to jest białe spodnie i granatowe tuniki - żołnierzy, którzy otoczyli kordonem budynek katedry w Manchyrze. Strażnicy ci tworzyli żywą granicę pomiędzy krzykaczami a innym tłumem - cichszym, szybszym, poruszającym się po stopniach za nimi. Jak dotąd żadna z tych sporadycznych „spontanicznych demonstracji” nie zakłóciła spokoju świątyni ani przyległych terenów. Właściwie to Waistyn był zdziwiony, że jeszcze do tego nie doszło, zważywszy, że „heretycki” Kościół Charisu dawał ludziom do ręki gotową broń przeciwko charisjańskiemu okupantowi. Może więc w Corisandzie było więcej niezadowolonych z istniejącego stanu rzeczy, gdy idzie o sprawy religijne, aniżeli sierżant byłby skłonny przyznać przed najazdem? A może raczej nawet najbardziej zawzięty buntownik dwa razy się zastanowił, zanim naruszył świętość Kościoła Matki? Tak czy owak, ten tłumek wydaje się bardziej żądny przygód niż jego poprzednicy, z przekąsem stwierdził w duchu sierżant. - Zdrajcy! - Ten okrzyk jakoś zdołał się przebić przez monotonny zaśpiew, który tak naprawdę był skandowanym bez końca imieniem zamordowanego corisandzkiego księcia. - Mordercy! Zabójcy! - Wynoście się! Wynoście się, ale to już, i zabierzcie ze sobą tego swojego „cesarza" mordercę! - Hektor! Hektor!

Krzyki stały się jeszcze głośniejsze, o ile w ogóle było to możliwe, i tłum począł napierać znowu, jakby z większą pewnością siebie, zupełnie jak gdyby wywrzaskiwane przekleństwa przepędziły precz wahanie ostatnich minut. Szkoda, że nie ma tu generała Gahrvaia z jego ludźmi, zauważył w myślach Waistyn. Jeśli sprawy przybiorą tak zły obrót, na jaki chyba się zapowiada... Grupa zbrojnych w biało-pomarańczowych barwach straży arcybiskupiej maszerowała miarowym krokiem ku katedrze, a głosy protestujących znowu przybrały na sile, gdy ci dostrzegli białą sutannę oraz przewiązany biało-pomarańczową kokardą czepiec na głowie człowieka idącego na czele kolumny. - Heretyk! Zdrajca! - krzyknął ktoś. - Langhorne pozna swoich... i Shan-wei także! Cudownie, skwitował w duchu Waistyn, krzywiąc się z niesmakiem. Nie mógł po prostu wejść od tyłu, prawda? No, nie bądźże głupcem, Eduardzie... Oczywiście, że nie mógł! Nie dziś!... Sierżant potrząsnął głową. Zapowiadała się pyszna zabawa... * * * Na poziomie ulicy porucznik Brahd Tahlas, młody oficer dowodzący drugiego plutonu kompanii alfa, miał podobne myśli jak stary sierżant weteran na stanowisku powyżej niego. Szczerze mówiąc, były one o wiele jaśniej sformułowane z uwagi na bezpośrednią bliskość stale nacierającego tłumu. Oraz ciążącą na nim bezpośrednią odpowiedzialność. - Nie mogę powiedzieć, aby to mi się specjalnie podobało, sir - mruknął plutonowy Zhak Maigee. Plutonowy był dwakroć starszy od Tahlasa, a w Królewskiej Piechocie Morskiej służył od piętnastego roku życia. Od tamtej pory zwiedził mnóstwo egzotycznych miejsc i zobaczył wiele rzeczy - czy też, jak czasem sam to ujmował: „Poznał wielu interesujących ludzi... a potem ich zabił!". Jedno można było o nim powiedzieć z całą pewnością - wiedział, co robi. To zazwyczaj czyniło zeń mile widzianego towarzysza, lecz w tym akurat momencie przybrał wyraz skupionego, skoncentrowanego w całości na bieżącym problemie doświadczonego podoficera. Był świadkiem sytuacji, która mogła się potoczyć w rozmaitych kierunkach, ale na pewno w żadnym dobrym. Dlatego odezwał się ściszonym głosem, tak by usłyszał go tylko Tahlas, który w odpowiedzi wzruszył ramionami. - Ja też nie jestem zachwycony - przyznał również szeptem, nie mogąc się nadziwić własnemu opanowaniu. - Jeśli macie jakiekolwiek sugestie, jak w cudowny sposób zachęcić tych idiotów do zniknięcia, jestem na nie otwarty.

Pomimo powagi położenia Maigee parsknął. Lubił swego młodego przełożonego, któremu nie można było odmówić tego, że ma mocne nerwy. Zapewne z ich powodu został wyznaczony na obecne stanowisko przez majora Portyra. - Cóż, sir, w tej akurat chwili nic mi nie przychodzi do głowy. Zastanowię się jeszcze i jeśli na coś wpadnę, natychmiast pana zawiadomię. - Świetnie. Tymczasem miej oko na tych tam obok latarni. - Tahlas machnął lekko ręką, wskazując grupkę mężczyzn, o których mu chodziło. - Przyglądam im się od dłuższej chwili. Większość tych idiotów to zwykłe mąciwody i hołota, jakiej można by się spodziewać, ale nie ci tam. Maigee przypatrzył się wskazanej przez Tahlasa grupce Corisandczyków i w duchu przyznał przełożonemu rację. Ci konkretni mężczyźni ani nie stali na czele tłumu, ani nie czaili się gdzieś z tyłu. Wydawali się jednak podejrzanie... zwarci. Jakby byli grupą samą w sobie, a nie częścią tłumu. Przyglądali się otaczającym ich ludziom z natężeniem odbiegającym od tego, które można było dojrzeć w oczach pozostałych. Niektórzy z protestujących odwzajemniali te spojrzenia. Zupełnie jakby... czekali na coś. Bądź też czegoś się spodziewali. * * * Straż kościelna zbliżyła się jeszcze bardziej i Waistyn nie mógł nie zauważyć, że tłum zrobił się agresywniejszy. Głośniejszy stać się już nie mógł, więc zamiast tego jął rzucać przekleństwami i obelgami o wyraźnym, niedwuznacznym religijnym zabarwieniu, które dołączyły do ciągłego zaśpiewu będącego powtarzanym bez ustanku imieniem księcia Hektora. - No dobra, chłopaki - rzekł sierżant spokojnie do reszty snajperów-zwiadowców, którzy zajmowali z nim pozycje na dachu. - Sprawdźcie spłonki, ale niech mi żaden nawet okiem nie mrugnie bez rozkazu. Odpowiedział mu cichy chór potwierdzeń, na co Waistyn chrząknął z aprobatą, ani na moment nie odrywając spojrzenia od ulicy w dole. Wbrew własnemu napomnieniu nie martwił się, że któregoś z jego chłopców zaświerzbi palec spragniony zetknięcia ze spustem. Ci ludzie byli zaprawionymi w boju żołnierzami piechoty morskiej i wszyscy wysłuchali słów majora Portyra, który wyraził się jasno - można by nawet rzec: boleśnie jasno. Ostatnie, czego było im trzeba, to otwarcie ognia do „nieuzbrojonego tłumu” cywilów na ulicach stolicy Corisandu. No, może przedostatnie... Waistyn był prawie pewien, że jeszcze gorzej zostałby odebrany nieszczęśliwy wypadek arcybiskupa Klairmanta. Właśnie po to tkwił na dachu ze swoim oddziałem - aby zapobiec takiej ewentualności.

Problem w tym, że jeśli nie zaczniemy strzelać w tym samym momencie, gdy ktoś znajdzie się w odległości strzału od hierarchy, możemy być ździebko spóźnieni, zwłaszcza gdy idzie o tę część z zapobieganiem, pomyślał kwaśno sierżant. * * * - Bluźniercy! - krzyknął Charlz Dobyns, grożąc pięścią nadchodzącej straży arcybiskupiej. Głos mu się łamał, do czego niestety miał tendencję w stresujących sytuacjach, ale oczy wciąż lśniły podnieceniem. Gwoli szczerości, Charlz tak naprawdę nie opowiadał się jakoś szczególnie silnie po żadnej ze stron w idiotycznym jego zdaniem konflikcie z „Kościołem Charisu”. I bynajmniej nie sam wpadł na pomysł, co będzie krzyczał - podpowiedział mu to kolega jego starszego brata, Rahn Aimayl. Lecz nie on jeden wykrzykiwał właśnie to słowo. Co najmniej sześć osób w tłumie, w większości rówieśnicy Charlza, również wrzeszczeli: „Bluźniercy!”, tak jak im kazano, gdy tylko w polu widzenia pojawiał się arcybiskup Klairmant. Sądząc z reakcji otaczających ich ludzi, Rahn nie mylił się, zapewniając, że oskarżenie o bluźnierstwo okaże się niezwykle skuteczne. Charlz osobiście nie był do końca pewien, co dokładnie znaczy „bluźnierstwo” - jeśli nie liczyć razów zbieranych od matki, tłukącej go, ilekroć niepotrzebnie odwoływał się do imienia Langhorne’a. Nie rozumiał zupełnie, czym doktryna Charisjan może się różnić od tej obowiązującej w reszcie Kościoła. Żaden był z niego ksiądz i nie zamierzał udawać, że jest inaczej. Mimo to nawet jemu przychodziła z trudem wiara w orgie na ołtarzach i ofiary z dzieci. Rozsądek podpowiadał mu, że gdyby coś takiego działo się tutaj, w katedrze, wszyscy by o tym wiedzieli, a jak na razie nie spotkał nikogo, kto byłby naocznym świadkiem podobnych wydarzeń. Ani nawet nie słyszał o tym od kogoś, komu ufałby w sprawie tak prostej jak pogoda za oknem. Co do reszty, jego zdaniem cały ten nowy „Kościół’' może i miał trochę racji. Jeśli bowiem choć ćwierć z tego, co niektórzy gadali o tak zwanej Grupie Czworga, było prawdą, łatwo dało się zrozumieć, że ten czy ów mógł się wściec na jej członków. Ale to także nie miało znaczenia. Byli przecież wikariuszami, a z tego co widział Charlz, słowo wikariuszy stanowiło prawo. On więc na pewno nie zamierzał przeciw nim występować. Jeśli chciał to robić kto inny, wolna droga; Charlz wiedział, że całkiem sporo Corisandczyków zgadza się z Charisjanami. Po prawdzie, nawet w tej chwili znacznie więcej ludzi znajdowało się wewnątrz katedry niż przed nią. Skoro już o tym mowa, rodzona matka Charlza była gospodynią na plebanii u Świętej Kathryn, a on doskonale wiedział, gdzie rodzicielka jest teraz. W ostatnich pięciodniach

nasłuchał się, że nawet ojciec Tymahn coraz bardziej się skłania ku temu nowemu Kościołowi Charisu. Jednakże i to właściwie się nie liczyło w wypadku Charlza. Na ogół podzielał matczyny respekt dla ojca Tymahna, ale tym razem uważał, że matce umyka sedno sprawy. Albowiem wcale nie chodziło o doktrynę ani o to, kto tu w Manchyrze nosi arcybiskupi czepiec... czy też nie chodziłoby o to, kto nosi ten czepiec, gdyby człowiek ów nie przysiągł wierności zarówno Kościołowi, jak i Imperium Charisu, aby go dostać! Nie w tym rzecz, że Charlz był fanatycznym patriotą. W Corisandzie w ogóle nie było tak znów wielu patriotów, przynajmniej w rozumieniu obywateli nieistniejącej od tysiąclecia Federacji Terrańskiej. Lojalność na Schronieniu - może z wyjątkiem dwu krain, Charisu i Siddarmarku - ograniczała się do hołdów składanych najbliższemu baronowi, hrabiemu czy księciu. No, może jeszcze władcy takiemu czy innemu. Nigdy jednak nie dotyczyła narodu czy czegoś takiego jak państwo. Młody Charlz na przykład uważał się po prostu za Manchyrczyka, mieszkańca miasta Manchyr, a dopiero potem za poddanego księcia Manchyru. A gdy Hektor zasiadał na tronie, również za członka społeczności Corisandu. Poza tym Charlz nigdy nie zastanawiał się głębiej nad zależnościami, w jakie jest uwikłany, a już na pewno nie robił tego przed inwazją Charisu. Co więcej, nie orientował się za dokładnie, co sprowokowało wrogość między Corisandem i Charisem. Na jego usprawiedliwienie można powiedzieć, że miał zaledwie szesnaście lat wedle rachuby Schronienia (to jest czternaście i pół, licząc wedle rachuby stosowanej na od dawna wyludnionej Ziemi), i nie orientował się w wielu sprawach. Nie miał jednak wątpliwości co do tego, że Corisand został zaatakowany, że miasto, w którym żył, znalazło się w stanie oblężenia, że armia Corisandu poszła w rozsypkę, i wreszcie że książę Hektor - jedyny wyrazisty (przynajmniej dla niego) symbol corisandzkiej tożsamości i jedności - zginął zamordowany. Tyle wystarczyłoby do zdenerwowania każdego, prawda? A jednak gdyby cokolwiek zależało od niego, byłby skłonny machnąć ręką, spuścić głowę i trzymać kciuki, żeby wszystko się ułożyło. Tymczasem nic od niego nie zależało. A w Manchyrze nie brakowało mieszkańców, którzy wcale nie zamierzali machać ręką ani spuszczać głowy - i to właśnie ci stawali się coraz głośniejsi i coraz bardziej natarczywi. Nawet Charlz zdawał sobie sprawę, że wkrótce ludzie zaczną stawać po którejś ze stron, a kiedy do tego przyjdzie, on nie będzie miał kłopotu z wyborem. Jakakolwiek była przyczyna waśni między Corisandem i Charisem, Charlz nie chciał, aby jacyś szmatławi obcokrajowcy wtykali patyki w gniazdo szerszeni w jego mieście rodzinnym.

(Bo to, że byli szmatławi, nie ulega kwestii, prawda? Przecież wszyscy obcokrajowcy są szmatławi!) - Bluźniercy! - zakrzyknął więc ponownie Charlz. - Bluźniercy! - usłyszał okrzyk kogoś innego. Nie rozpoznał głosu. Zupełnie obcy ludzie podchwytywali zawołanie wojenne Charlza i jego przyjaciół. Chłopak wyszczerzył wszystkie zęby w uśmiechu, sięgnął pod tunikę i dotknął krótkiej ciężkiej pałki, którą trzymał zatkniętą za pasem. * * * - Dosyć tego! Ku zdziwieniu Paitryka głos młodego charisjańskiego oficera sprzed katedry przebił się ponad okrzyki wzburzonego tłumu. Hainree pomyślał, że z pewnością pomogła mu w tym skórzana tuba do mówienia, aczkolwiek nie zaszkodziło także to, że oficer był szkolony do wydawania rozkazów na polu bitwy, gdzie raczej rzadko bywa cicho. Jeszcze większe jego zdziwienie wzbudził fakt, że pierwsze szeregi tłumu - nie, nie tłumu, poprawił się w myślach Hainree, nie bójmy się używać mocnych słów - zatem pierwsze szeregi nie tłumu, tylko motłochu jakby się zawahały. Oczy Paitryka najpierw się rozszerzyły, a potem zaraz ponownie zwęziły, gdy zrozumiał powód tego wahania. Owszem, Charisjanin podniósł głos, aby dać się usłyszeć, lecz nie dobył z siebie ryku słusznego gniewu. Nie... Już prędzej okazał rozdrażnienie. Jego mowa ciała też nie świadczyła o bojowym nastawieniu. Oficer trzymał jedną dłoń wspartą na biodrze i w sumie wyglądał tak, jakby zabijał czas, stojąc na stopniach katedry. Hainree uznał, że młody oficer przypomina raczej poirytowanego belfra aniżeli żołnierza oko w oko z wrogim tłumem. - Jest środa rano! - ciągnął Charisjanin. - Powinniście się wstydzić! Skoro sami nie jesteście w kościele, przynajmniej pozwólcie innym dojść na mszę w spokoju! - A co ty tam wiesz o mszach, heretyku! - odkrzyknął ktoś, niewykluczone, że Aimayl. - Wiem dość, żeby nie rzucać kamieniami przez okna katedry - wciąż podniesionym tonem odparł Charisjanin, po czym wzdrygnął się ostentacyjnie. - Nawet nie chcę myśleć, co by mi zrobiła matka, gdyby dowiedziała się o czymś takim. Parę osób zaskoczyło Paitryka - i zapewne samych siebie też - wybuchając śmiechem. Inni tylko sarknęli, ale znaleźli się również tacy, co wznowili nieprzyjazne okrzyki na widok arcybiskupa Klairmanta wchodzącego do katedry za plecami żołnierzy piechoty morskiej. - Rozejdźcie się! - kontynuował Charisjanin głosem nieomal miłym, zabarwionym

raczej rezygnacją aniżeli złością. - Skoro już musicie dać czemuś wyraz, zróbcie to gdzie indziej i w inny dzień, nie boży. Nie chcę widzieć żadnych ofiar przy środzie. Właściwie mam rozkaz zapobiec rozlewowi krwi za wszelką cenę. Ale mam też rozkaz zapewnienia ochrony katedrze i znajdującym się w niej ludziom. Jeśli więc będę musiał wybierać, nie powstrzymam się przed zranieniem kogoś z was. Głos Charisjanina wyraźnie stwardniał; oficer starał się kierować rozsądkiem, lecz poznać było, że jego cierpliwość jest na wyczerpaniu. Hainree obrzucił wzrokiem twarze czterech czy pięciu osób, które stały najbliżej niego. Jeden z mężczyzn uniósł brew i ledwie zauważalnie skinął głową w stronę, z której przyszli, a Paitryk odpowiedział lekkim potaknięciem. Osobiście nie bał się wdać w bójkę z żołnierzami piechoty morskiej, jednakże ojciec Aidryn jemu zlecił kierowanie ruchem antycharisjańskiego oporu. Ów ruch oporu być może będzie potrzebował męczenników w przyszłości, lecz jeszcze bardziej przydadzą mu się przywódcy. Tak, ci ostatni będą zdecydowanie bardziej potrzebni. I Mężczyzna z uniesioną brwią skinął ponownie, po czym odwrócił się i jął sobie torować drogę na czoło nagle znieruchomiałego tłumu. Hainree przez moment odprowadzał go wzrokiem, a następnie sam z kilkoma innymi zaczął się wycofywać w przeciwną stronę. * * * Niech mnie diabli, jeśli temu, chłopakowi się nie uda, pomyślał z podziwem plutonowy Maigee. Plutonowy jeszcze przed chwilą nie postawiłby złamanej marki harchońskiej na to, że porucznik Tahlas zdoła namówić motłoch do rozejścia się i powrotu do domów, tymczasem jego słowa o dniu bożym najwyraźniej zrobiły swoje. Maigee spodziewał się raczej ostrej retorty, zważywszy na ponawiane okrzyki „Bluźniercy!” i „Heretycy!”, wszelako porucznik chyba lepiej odczytał nastroje tłumu. - Wracajcie do domów - mówił porucznik Tahlas coraz łagodniejszym tonem, w miarę jak ciżba się przerzedzała i mógł przestać krzyczeć. - Rozejdźcie się, zanim komukolwiek stanie się krzywda. Nie życzę nikomu z was źle. Skoro już o tym mowa, wierzcie czy nie, cesarz Cayleb także nie życzy źle nikomu z was. Ani arcybiskup Klairmant. Ani, do Shan- wei, jeśli zechcecie wybaczyć mój język, nie chce tego Bóg. Dlaczego nie mielibyście uszczęśliwić wszystkich wymienionych osób, spokojnie się rozchodząc? * * * Charlz Dobyns skrzywił się, czując, że nastrój otaczającego go tłumu ulega zmianie. Z jakiegoś powodu nie tego się spodziewał. Ów charisjański oficer - Charlz nie znał się na

insygniach wojskowych, nie potrafił więc określić jego stopnia - powinien szaleć z wściekłości i wrzeszczeć na nich. Grozić im, jasno dając wyraz swojej pogardzie dla Corisandczyków. A już na pewno nie przemawiać w ten sposób ani przekonywać ich namiętnie. Coś takiego - nawet jeśli nie do końca szczere - było nazbyt diaboliczne, aby dało się w to uwierzyć. Mimo to Charlz nie pozostał całkiem obojętny na argumenty Charisjanina. Było wiele racji w tym, co powiedział o dniu bożym. Natomiast wzmianka o matce... cóż, przypomniała Charlzowi o jego własnej matce i o tym, co mu zrobi, jak się dowie, gdzie był w czasie, kiedy powinien uczestniczyć we mszy. Nie mógł wiedzieć, co myślą inni ludzie, ale czuł wyraźnie, że z tłumu jakby uchodzi para i że ciżba traci impet, który przywiódł ją aż pod katedrę. Niektórzy - nie wyłączając kolegów Charlza - nadal pokrzykiwali, lecz ich głosy nie były już tak zapalczywe jak przedtem. Zdawały się cieńsze, a krzyki odosobnione, jakby krzyczących nagle opuściła pewność siebie. Charlz zdjął rękę z pałki pod tuniką i ze zdumieniem stwierdził, że czuje raczej ulgę niż żal z powodu takiego obrotu spraw. Zaczął się odwracać, ale zaraz zamarł z szeroko otwartymi oczami, gdy zobaczył, co wyjmuje spod tuniki mężczyzna idący dotąd za nim. Charlz nigdy jeszcze nie widział żadnego egzemplarza skałkówki, którą niedawno wprowadzono do wyposażenia corisandzkiej armii, niemniej bez trudu się domyślił, na co patrzy. Broń była krótka i masywna - oberżnięto jej kolbę i upiłowano lufę, by całość miała tylko kilka stóp długości. Nadal jednak wyglądała na większą i mniej poręczną od pistoletów używanych przez gwardię cesarską, a już z pewnością nie było jej łatwo ukryć, jednakże zamek skałkowy, który umieszczono w miejscu pierwotnego lontu, nie wymagał mozolnego krzesania ognia i podpalania. Charlz pojął to w okamgnieniu, ze spokojem rozważając stronę techniczną zagadnienia. Przyglądał się jak skamieniały unoszeniu broni. Lufa dźgnęła w ramię innego młodzieńca, niespełna rok starszego od Charlza i stojącego tuż obok. Chłopak drgnął zaskoczony, odwrócił głowę i spojrzał prosto w otwór lufy zasłaniający mu pole widzenia... w tej samej chwili, gdy człowiek trzymający broń pociągnął za spust. * * * Nagły huk wystrzału zaskoczył wszystkich, nawet doświadczonych podoficerów, takich jak Waistyn i Maigee. Raczej nie powinno tak się stać, jednakże zauważalny sukces porucznika Tahlasa przy opanowaniu tłumu uśpił także ich czujność, przynajmniej w pewnej mierze.

Mężczyzna trzymający muszkiet wybrał sobie na cel porucznika piechoty morskiej Charisu. Na szczęście dla Brahda Tahlasa broni niedoszłego zabójcy nie dało się nazwać instrumentem precyzyjnym. Był to muszkiet starego typu z niezwykle krótką lufą, załadowany prochem tradycyjnym, a nie ziarnistym. Prawie ćwierć wolno się palącego, anemicznego ładunku została zużyta, zanim pozostała część wytrysnęła z lufy w ogromnej oślepiającej chmurze, natomiast trajektorię pocisku można było określić wyłącznie jako nieskoordynowaną. Pechowy młodzian, który patrzył w otwór lufy w chwili wystrzału, zaryczał z bólu, gdy eksplozja poważnie oparzyła mu twarz. Zachwiał się i zatoczył do tyłu, zasłaniając uszkodzone oczy, podczas gdy parę osób stojących przed nim także zakrzyknęło z bólu, kiedy płonące płatki prochu wypalały na ich karkach tak zwany tatuaż górnika. Jeden wyjątkowy pechowiec poczuł, jak włosy zapalają mu się na głowie, padł na kolana i jął obiema rękami gasić ogień, nie przestając drzeć się wniebogłosy. Charlz Dobyns, który stał na tyle daleko od strzelającego, że uszedł z tej przygody zaledwie osmalony, odwrócił się szybko, by spojrzeć na niedoszłą ofiarę. * * * - Szlag! Porucznik Tahlas nie miał pewności, czy plutonowy Maigee w ogóle był świadom tego, że się odezwał. Rzucone przezeń pojedyncze słowo zostało wypowiedziane tonem niemal konwersacyjnym. Z tymże w tej sytuacji nie robiło to większej różnicy. Był natomiast prawie pewien, że strzelec celował w niego, ale chybił. Kula muszkietu trafiła prosto w pierś jednego z szeregowych, tego, który stał jakieś cztery stopy na prawo. Gdy żołnierz padł na ziemię, łapiąc się za zakrwawiony nagle przód tuniki, porucznik uświadomił sobie coś jeszcze. Rozkazy majora Portyra nie pozostawiały wątpliwości w kwestii, co Tahlas ma uczynić w razie, gdyby padł strzał albo ktoś próbował użyć ostrego narzędzia przeciwko członkowi jego oddziału. - Bagnet na broń! - usłyszał własny rozkaz i zobaczył las ostrzy, gdy podwładni go posłuchali. Zobaczył również, że wiele osób w tłumie cofnęło się nagle na widok długich, lśniących bagnetów jak gdyby wyskakujących z końców strzelb jego żołnierzy. Jednakże tylko niektórym udało się cofnąć, reszta natknęła się na mur z ciał ludzi stojących za nimi. Albowiem nie wszyscy zareagowali obawą, byli też tacy, co szczerząc się okrutnie, dobywali pałek, które dotąd mieli schowane pod tunikami. Pierwsze szeregi tłumu zwarły się, tworząc jednolitą ścianę. Wszystko wskazywało na to, że są gotowe do walki.

Na razie, pomyślał ponuro porucznik Brahd Tahlas. Na razie... Przeniósł spojrzenie na zakrwawionego szeregowca i zacisnął szczęki, a w jego oczach pojawiła się hardość niespotykana u osób tak młodych wiekiem. Naoglądał się dość umierających w przełęczy Talbor. Odwrócił wzrok i patrząc prosto na plutonowego, rzucił głosem, który zabrzmiał niczym kute żelazo: - Plutonowy Maigee, oczyścić tę ulicę! .II. MAIKELBERG KSIĘSTWO EASTSHARE CHISHOLM - Zatem - rzekł sir Kynt Clareyk, generał armii Imperium Charisu, niegdysiejszy brygadier piechoty morskiej, niedawno pasowany na rycerza i obdarzony tytułem szlacheckim barona Zielonej Doliny, nalewając wina do kielicha gościa - co o tym sądzisz, seijinie? - O czym. panie? - zapytał łagodnym głosem wysoki, szafirowooki kapitan gwardii cesarskiej odziany w czerń i złoto dynastii Ahrmahków. Sięgnął po kielich i z uznaniem pociągnął łyk. Clareyk zawsze gustował w dobrych trunkach i to się nie zmieniło wraz z jego awansem. W ogóle były komandos niewiele się zmienił, z tego co widział Merlin Athrawes. Generał był tym samym kompetentnym oficerem jak zawsze, gotowym zakasać rękawy i wziąć się do dzieła. Namiot, w którym właśnie siedzieli, podczas gdy na zewnątrz padał lodowaty jesienny deszcz, siekąc teoretycznie nieprzemakalną płócienną powłokę, był tego dowodem. Pojutrze wypadała pierwsza rocznica ślubu Cayleba i Sharleyan, a co za tym idzie ich wspólnego panowania i utworzenia Imperium Charisu, co zmusiło Merlina do porównania w myślach zimna i wilgoci królujących poza namiotem barona Zielonej Doliny z jaskrawym słońcem, tropikalnym upałem i kolorowymi kwiatami tamtego weselnego dnia. Różnica bardzo rzucała się w oczy, a baron Zielonej Doliny, choć dzierżył najniższy arystokratyczny tytuł, i to najkrócej ze wszystkich szlachetnie urodzonych w cesarstwie (mówiąc ściśle, trwało to niecałe cztery pięciodnie), całkiem jawnie był faworyzowany przez parę cesarską. Tak jawnie, że został ściągnięty z powrotem do Chisholmu z dopiero co podbitego (mniej lub bardziej) Corisandu. Wziąwszy to wszystko pod uwagę, można by

sądzić, że ktoś taki postara się o solidną kwaterę w pobliskim mieście zwącym się Maikelberg, zamiast wylądować pod przeciekającym płótnem w początkach zimy. I to północnej zimy, dodał w duchu Merlin, zerkając na powiększającą się plamę w rogu namiotu, gdzie sufit z teoretycznie nieprzemakalnego płótna nie zdołał się oprzeć ulewie. Tak czy siak, to człowiek z południa, któremu zima na północy na pewno nie przypadnie do gustu. Deszcze są wystarczająco złe, ale to jeszcze nie koniec. Wkrótce, nadejdą śniegi, auć! Seijin doskonale rozumiał, że to właśnie jest prawdziwym powodem, dla którego baron Zielonej Doliny zamieszkał w namiocie zamiast w luksusowym miejskim domu czy nieco mniej komfortowym pokoju w którejś z bardziej szanowanych oberż Maikelbergu. Całkiem sporo innych byłych charisjańskich komandosów miało spędzić zimę w Chisholmie w warunkach daleko odbiegających od ideału, więc baron Zielonej Doliny ani myślał wyprowadzać się ze swego namiotu, zanim jego ostatni podwładny znajdzie się w suchym i ciepłym miejscu w jednym z naprędce wznoszonych baraków. - O czym? - powtórzył generał, odchylając się na oparcie polowego krzesełka ustawionego obok żelaznego piecyka, który robił co mógł (i na razie odnosił sukces w tej mierze), aby utrzymać w namiocie przyjemną temperaturę. - Ach tak, no cóż, popatrzmy... O co też ja mogłem pytać... Hmmmmm... Zmarszczył czoło, ostentacyjnie okazując zamyślenie, drapał się po brodzie ze zmrużonymi oczami, dopóki Merlin nie zachichotał cicho. Na Schronieniu nie było wielu ludzi, którzy czuli się w obecności przerażającego seijina na tyle swobodnie, aby pozwolić sobie na żarty, tym bardziej więc Merlin cenił tych, co nie tracili przy nim poczucia humoru. - Dobrze, już dobrze! - przyznał się do porażki z uśmiechem, zaraz jednak spoważniał. - Prawdę powiedziawszy, jestem pod sporym wrażeniem. Wraz z księciem Eastshare’em przeprowadzasz proces integracji sprawniej i szybciej, niż ich cesarskie moście przewidywały. Odniosłem tez wrażenie, że generalnie odpowiadają wam zależności rodzące się w ramach dowództwa? Na tak zadane pytanie baron Zielonej Doliny prychnął. - Spodziewałem się po tobie nieco bardziej wizjonerskiego komentarza, Merlinie - rzekł. - I jeśli mam być szczery, zdziwiło mnie, że jego wysokość uznał, że trzeba przysłać cię osobiście, abyś przekonał się o wszystkim na własne oczy, że tak powiem. Merlin zdołał się powstrzymać przed grymasem, mimo iż ostatni komentarz zakrawał na zniewagę. Z drugiej strony był całkiem racjonalny, szczególnie że baron Zielonej Doliny należał do stosunkowo niewielkiej grupy osób wiedzących, iż seijin jest czymś znacznie

więcej aniżeli osobistym ochroniarzem cesarza Cayleba Ahrmahka. Na przestrzeni minionych kilku lat praktycznie wszyscy mieszkańcy ziem, które teraz zwały się Imperium Charisu, zrozumieli, że dawne bajki i opowieści o legendarnych świętych mężach i wojownikach, seijinach, są prawdziwe, aczkolwiek nie oddają w pełni rzeczywistości. Obecnie nikt nie miał wątpliwości, że Merlin jest najskuteczniejszym gwardzistą, jaki kiedykolwiek strzegł charisjańskiego władcy. Z uwagi na liczbę zamachów, które udaremnił, i to nie tylko na samego cesarza, nikogo nie dziwiło, że seijin nie opuszcza boku Cayleba, chroniąc go zarówno w komnacie rady, jak i na polu bitwy. Z tym że baron Zielonej Doliny wiedział jeszcze coś, co tylko nieliczni Charisjanie podejrzewali, mianowicie, że Cayleb i Sharleyan korzystają z usług Merlina także z innego powodu. Seijin miewał wizje. Widział i słyszał rzeczy, które działy się w odległych miejscach, miał pojęcie o wydarzeniach rozgrywających się tysiące mil od miejsca jego pobytu, a o wszystkim tym wiedział równocześnie z naocznymi świadkami. Ta jego umiejętność porównywana do zakradania się do pomieszczeń, w których toczyły się narady wojenne i dyskusje polityczne wrogów Charisu, była nieocenioną pomocą dla atakowanego ze wszech stron cesarstwa, natomiast rola osobistego gwardzisty Cayleba stanowiła świetną przykrywkę. Merlin bowiem naprawdę był skutecznym i zabójczym ochroniarzem, za którego wszyscy go brali, i jako taki ze zrozumiałych względów mógł niemal bez przerwy towarzyszyć parze cesarskiej. Albowiem nawet seijin nie byłby w stanie powstrzymać potencjalnego zabójcy, nie znajdując się pod ręką. Dzięki temu nawet najbardziej podejrzliwi otrzymali wyjaśnienie, dlaczego kapitan Athrawes, mężczyzna o niespotykanych szafirowych oczach, jest cieniem cesarza, i nie kojarzyli tego ze wspomnianymi wizjami. Dla ogółu Merlin był ochroniarzem, nie doradcą ani wyrocznią. Tylko wioskowy głupek mógłby sądzić inaczej. Baron Zielonej Doliny nie był wioskowym głupkiem. Ale zaczął podejrzewać, że Merlin jest także kimś w rodzaju mentora czy doradcy. Najbardziej radykalne wynalazki, które - jak dotąd - pomagały Charisowi utrzymać się na powierzchni pomimo zalewającej go fali wrogów, w rzeczywistości powstały na podstawie „sugestii”, jakie seijin podsunął Charisjanom, a ci opracowali je dalej. Baron podejrzewał to wszystko z tego powodu, że sam był jednym z owych pomysłowych Charisjan. Nie kto inny jak baron Zielonej Doliny, jeszcze jako major piechoty morskiej Charisu, odegrał kluczową rolę w rozwinięciu rewolucyjnej techniki stosowanej przez piechotę opierającej się na artylerii i broni skałkowej, które „przypadkiem” stały się faktem w Charisie wkrótce po pojawieniu się niejakiego Merlina. Clareyk ściśle współpracował z seijinem, aby osiągnąć ten cel, a od tamtej pory ich

współpraca jeszcze się zacieśniła, zwłaszcza podczas ostatniej kampanii w Corisandzie. W istocie zwycięstwo, które przyniosło baronowi Zielonej Doliny tytuł arystokratyczny (i rycerstwo) oraz przypieczętowało klęskę księcia Hektora, było możliwe wyłącznie dlatego, że Merlin zdradził się przed nim ze swoimi wizjami. Zatem tak, baron Zielonej Doliny wiedział o Merlinie Athrawesie znacznie więcej niż przeciętny poddany pary cesarskiej. Nie wiedział jednak - i Merlin miał szczerą nadzieję, że nawet się nie domyślał - czym naprawdę jest słynny seijin. Bardzo bym chciał, aby dopuszczono go do Kręgu, pomyślał nagle Merlin, a co więcej, wiem, że zarówno Cayleb, jak i Sharleyan zgadzają się ze mną w tej kwestii. Właściwie chyba nie mamy innego wyjścia. Utrzymywanie go z dala od wtajemniczonych zwyczajnie nie ma sensu, a poza tym nie przewiduję, aby akurat on miał nam zafundować jakiś kryzys spowodowany obiekcjami natury religijnej. Przez tę ostatnią myśl nieomal się skrzywił, jako że przypomniała mu ona faktyczny powód jego wizyty u generała. - Jego wysokość Cayleb i jej łaskawość Sharleyan przysłali mnie tutaj z kilku powodów - podjął na głos. - Jednym z nich, z wielu względów najważniejszym, jest oczywiście ocena waszych postępów, twoich i księcia Eastshare’a. Poproszono mnie, abym sprawdził to osobiście. Będąc na miejscu i mogąc zadawać pytania, jestem również w stanie podsunąć kilka rozwiązań zaproponowanych przez jego wysokość. Coś takiego byłoby niemożliwe podczas wizji. - Tak też przypuszczałem - zgodził się baron Zielonej Doliny. Merlin odnotował w duchu, że generał w żaden sposób nie poczuł się dotknięty pomysłem oceny jego postępów. - Drugim powodem, właściwie nie mniej ważnym - kontynuował seijin - jest kontakt z księciem Eastshareem i możliwość... interakcji z nim. Tym razem baron Zielonej Doliny tylko skinął głową. Merlina zbytnio to nie zdziwiło - Clareyk zawsze był bystry i taktowny. Rozumiał więc, że Merlin nie może powiedzieć mu wprost: „Ich cesarskie moście chcą, abym sprawdził, czy Eastshare zdradził”. Dobra wiadomość była taka, że zdaniem seijina książę Eastshare raczej na pewno nie był zdrajcą. Ale była też zła wiadomość: Merlin przy całej swojej przewadze mógł być tego tylko „prawie pewien”. A jako że książę był praktycznie wujem cesarzowej Sharleyan, szwagrem niedawno zmarłego księcia Doliny Halbrooka i jego głównodowodzącym, drugim co do ważności w armii Chisholmu od niemal piętnastu lat, należało mieć co do niego pewność absolutną.

Szczególnie w świetle zdrady księcia Doliny Halbrooka. - Czy wolno mi zapytać, do jakich wniosków doszedłeś? - zapytał uprzejmie baron Zielonej Doliny. - W skrócie, rzecz jasna. Nie chciałbym, abyś musiał się wdawać w szczegóły na temat jakiegoś szczególnie zasłużonego byłego komandosa, zakładając, że taki by się znalazł, oczywiście, i zawstydzać mnie przesadnymi pochwałami - dodał, co Merlin skwitował parsknięciem. - Cóż - zaczął seijin tonem niemal medytacyjnym - zawsze słyszałem, że niejaka... nazwijmy to... śmiałość stanowi integralną część osobowości każdego żołnierza piechoty morskiej. Nie sądzę, abyś znał przyczynę będącą źródłem podobnej plotki? - Ja? - Baron Zielonej Doliny zrobił wielkie oczy, zgrywając niewiniątko. - Ja nie jestem żołnierzem piechoty morskiej, Merlinie. Jestem oficerem armii cesarskiej. Nawet mam to gdzieś tutaj na piśmie... Skąd przyzwoity, uczciwy, skromny oficer armii cesarskiej miałby się znać na żołnierzach piechoty morskiej i na tym, kim się sami sobie wydają? - Racja - przyznał Merlin. - Sam nie wiem, co mnie naszło, aby zadać ci tamto pytanie. - Tak też sobie pomyślałem - stwierdził baron Zielonej Doliny nieco ostrzejszym tonem, po czym wziął do ręki butelkę i ponownie dolał Merlinowi do kielicha. - Cóż, tak czy owak, odpowiadając na twoje pytanie, moje wnioski są raczej pozytywne. - Merlin znowu spoważniał. - Jeśli mam być szczery, nie zdawałem sobie sprawy, jak dobra jest armia Chisholmu. A powinienem był, zważywszy, jaką rolę odegrała pod rządami króla Sailysa. Nie wspominając o utrzymaniu królowej Sharleyan na tronie... i przy życiu... po śmierci Sailysa. Chodzi mi o to, że dwie trzecie stanu osobowego to weterani kampanii toczonych pod dowództwem Sailysa i że... co oczywiste... Eastshare oraz książę Doliny Halbrooka, skoro już o tym mowa, odwalili kawał porządnej roboty przy szkoleniu i wyposażaniu oddziałów. Baron Zielonej Doliny wolno kiwał głową z zamyślonym spojrzeniem, a Merlin tymczasem wzruszył ramionami. - Rzecz jasna ich sprzęt nie był nawet w połowie tak dobry jak to, co my zabraliśmy do Corisandu. ale skoro o tym mowa, nikt tutaj nie dysponuje porównywalną technologią. A ich formacje, podobnie zresztą jak taktyka, są już mocno przestarzałe, co z pewnością sam miałeś okazję zauważyć. Ale to także dość powszechne na Schronieniu. Zważywszy na uzbrojenie, jakim dysponowały wszystkie armie jeszcze kilka lat temu, chłopcy księcia Eastshare’a mieliby spore szanse na obronę swoich terytoriów przed każdą z kontynentalnych potęg, a kto wie, czy nie wygraliby w bezpośrednim starciu. Może z wyjątkiem Siddarmarku.

Teraz to baron Zielonej Doliny prychnął pogardliwie. Armia Hiddarmarku cieszyła się sławą - całkiem zasłużenie zresztą - najskuteczniejszej potęgi militarnej na Schronieniu. Jeśli chodzi o siły lądowe, rzecz jasna. Republika nie dysponowała bowiem flotą, oddając panowanie na morzach - i to na długo przed tym, nim Merlin pojawił się w Tellesbergu - marynarce Wojennej Charisu. Wszędzie jednak tam, gdzie tylko falangi pikinierów mogły rozwinąć szyk, wróg musiał uznać ich wyższość. To tłumaczyło łatwość, z jaką Siddarmark dokonywał kolejnych podbojów, prąc w ciągu ostatnich z górą stu pięćdziesięciu lat na południe, w kierunku imperium Desnairu. Marsz ten powstrzymał dopiero podpisany w roku 869 traktat silkiański, w którym Rycerze Ziem Świątynnych ustalili nienaruszalność aktualnych granic księstwa Wielkiego Silkiahu. Silkiah pozostał nominalnie niezależny, aczkolwiek jego władca musiał odprowadzać znaczącą roczną kontrybucję. Równie wielkie kwoty jak do Desnairu płynęły rokrocznie do kies Rycerzy Ziem Świątynnych, ale to akurat była powinność każdej domeny Schronienia. Te ostatnie wpływały rzecz jasna nie na konto Rycerzy, tylko Kościoła Boga Oczekiwanego. Podwójny charakter władzy dawał klerowi nieuczciwą przewagę nad pozostałymi domenami, niemniej było też kilka minusów tej sytuacji. Zwłaszcza teraz. Rycerze Ziem Świątynnych od bardzo dawna byli poirytowani obecnością tak silnej armii tuż u ich granic i dlatego na przestrzeni ostatniego stulecia wielokrotnie wykorzystywali swoje pozycje jako wikariuszy Kościoła, by pilnować, aby kolejny lord protektor nie miał zbyt wygórowanych ambicji. Traktat silkiański był jednym z wielu jaskrawych przykładów takiej ingerencji. Tego rodzaju naciski nie pomagały w utrzymywaniu dobrych stosunków Kościoła Matki z Siddarmarkiem, ale też nie spowodowały otwartego poróżnienia obu potęg mimo obaw wielu wikariuszy. Dzisiaj jednak... gdy supremacja Kościoła została w końcu zakwestionowana, obawy żywione przez kolejnych kanclerzy Rady odżyły, i to z podwójną mocą. Nie istniał wprawdzie żaden dowód na to, że Republika jest skłonna otworzyć się na wpływy Kościoła Charisu, ale to nie powstrzymywało Grupy Czworga - czyli kwartetu najpotężniejszych wikariuszy, którzy samodzielnie rządzili strukturami Kościoła Matki, przed snuciem podobnych domysłów i zamartwianiem się skutkami takiej fuzji. Wiele bym dał, żeby do tego doszło, pomyślał Merlin, nie kryjąc zawiści, ale bez względu na rozmiar urazy, jaką Stohnar żywi do Kościoła Matki, a w każdym razie do Grupy Czworga, daleko mu jeszcze do uściśnięcia prawicy cesarza Charisu. Nie chodzi tu jednak o to, że odrzuca on oskarżenia o zepsucie rzucane przez Koronę, ani o wiarę w „świętość” motywacji kierujących Grupą Czworga. Stohnar jest piekielnie pragmatycznym władcą i zdaje sobie sprawę ze znaczenia równowagi sił. Szczerze powiedziawszy, wie o niej więcej niż

ktokolwiek inny na Schronieniu. Poza tym uważa, że żaden rozłam pomiędzy Siddarmarkiem i Kościołem Matką nie zyska poparcia społecznego. Muszę przyznać, że pod tym względem niewiele się myli. - Najbardziej zaskakuje mnie u Chisholmian to - kontynuował seijin - z jaką łatwością i szybkością zaadaptowali się do naszej nowej taktyki. Spojrzał na barona Zielonej Doliny, unosząc znacząco brew, jakby zachęcał go do skomentowania swojej uwagi. - To prawda - przyznał jego rozmówca, kiwając głową. - Mam wrażenie, że ich dowódcy chwytają nowe rozwiązania szybciej od naszych. I na pewno nie chodzi tu tylko o to, że pragną zadowolić ich wysokości. Ci ludzie nie kopiują naszych rozwiązań, oni starają się dojść do tego, dlaczego wprowadziliśmy konkretne zmiany, i sami szukają dalszych sposobów na zwiększenie ich efektywności. - Tez odniosłem podobne wrażenie - stwierdził Merlin. - Szczerze mówiąc, nie zauważyłem nawet śladu tego, czego najbardziej się obawiałem - dodał baron Zielonej Doliny, na co seijin zareagował zdziwieniem. - Charis nie posiadał nigdy tak zwanej „armii lądowej”. Stworzyliśmy tak potężną flotę, że nikt nie chciał z nami zadzierać, zwłaszcza że dysponowaliśmy znakomitą piechotą morską, jeśli jednak chodzi o siły lądowe, nigdy się nie liczyliśmy w tym wyścigu. Natomiast tutaj, w Chisholmie, armia istniała od dawien dawna. To ona odebrała władzę najpotężniejszym rodom i to ona stała się gwarantem stabilizacji, dzięki której oboje, ojciec cesarzowej, a potem ona sama, mogli budować pozycję swojej domeny. Wprawdzie król Sailys rozpoczął budowę floty tak szybko, jak to tylko było możliwe, jako że Chisholm potrzebował solidnej ochrony przed corisandzkimi korsarzami, ale nie osiągnąłby tego celu, gdyby nie wcześniejsze działania jego armii. Tak więc kiedy my, Charisjanie, tak hojnie darzymy naszą marynarkę dumą i podziwem, nie wspominając o smoczej części budżetu, tutaj sprawy miały się zupełnie inaczej. Dlatego obawiałem się, że Chisholmianie mogą odrzucić nasze rady i sugestie dotyczące nowej taktyki. Cóż bowiem banda marynarzy może wiedzieć o prawdziwych uwarunkowaniach walki na lądzie? Sam zadałbym to pytanie, gdybym znalazł się na ich miejscu. Wiem, że wielu naszych kapitanów miałoby ogromne opory przed przyjmowaniem rad od swoich chisholmskich kolegów. Nie mówiąc już o tym, że to nasze oddziały wzięły udział w inwazji na Corisand, podczas gdy armia Chisholmu pozostawała bezczynnie na swoim terytorium. To mogłoby być powodem powstania urazy. Tak, wiem, dowództwo armii Chisholmu przyznało, że rozumie naszą argumentację logistyczną. Jest dla niego jasne, że możemy przerzucić na tak wielką odległość tylko określoną liczbę ludzi i zaopatrzenia dla