tulipan1962

  • Dokumenty3 698
  • Odsłony239 686
  • Obserwuję173
  • Rozmiar dokumentów2.9 GB
  • Ilość pobrań209 437

Dębski Eugeniusz - Tom 04 - O wlos od piwa

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

tulipan1962
Dokumenty
fantastyka

Dębski Eugeniusz - Tom 04 - O wlos od piwa.pdf

tulipan1962 Dokumenty fantastyka [auratorrent.pl] Dębski Eugeniusz - Cykl Rycerz Hondelyk Tom 01-05 [p
Użytkownik tulipan1962 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 50 osób, 67 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 608 stron)

Eugeniusz Dębski O włos pod piwa 2005

Śmierdząca robota Wieczór przeciągał się leniwie — niczym syty kot prężył grzbiet i przesuwał się pod dłonią pana, stwarzając wrażenie, że jest dłuższy niż w rzeczywistości. Za oknami, za ścianami długi jesienny wieczór, mokry, chłodny jak jęzor psa, który spotkał na polu nie zamarzniętą jeszcze kałużę; przed szczodrym ogniem w kominku wieczór odsunięty światłem i ciepłem, leniwy. Hondelyk poprawił się w fotelu, przesunął bose stopy, podkulił palce rumiane od ciepła bijącego z kominka. Chwilę przyglądał się z zainteresowaniem ewolucjom swoich stóp, które kręciły się, kurczyły i prostowały palce, rozwierały je na kształt wachlarza i zwijały. Obcisłe skórzane spodnie, z nogawkami ciemniejszymi tam, gdzie chroniły je długie buty i nieco jaśniejszymi wyżej, nie kryły kształtu długich mocnych nóg. Był wysokim mężczyzną, co widać było nawet gdy siedział — zajmował fotel, zydel, na

którym opierał łydki a część nóg i tak jeszcze wisiała w powietrzu między oporami. Jedna ręka opierała się o stół w pobliżu kufla, druga leżała na brzuchu. Głowę odchylił na wysokie oparcie, kręcił nią to patrząc na płomienie w kominku, to zerkając na Cadrona. Na szczupłej wydłużonej twarzy malował się teraz spokój i syte rozleniwienie, ale można było z oczu, ich oprawy i bruzd wzdłuż nosa wyczytać, że migiem mogą przekształcić się w twardą maskę, której wyraz zapadnie w pamięć temu, kto ją na oblicze Hondelyka wywoła. Skórzane buty z wysokimi cholewami stały w prawidłach nieco z boku, parowały. Cadron widząc to pochylił się i przesunął odrobinę, sprawdził zewnętrzną stroną dłoni jaka ilość ciepła dociera do butów, okręcił je żeby sechł drugi bok. — Daj spokój, i tak już nigdzie dzisiaj nie będę wychodził — mruknął Hondelyk przeciągając się w wygodnym fotelu. Gdy trzasnęły wyciągnięte stawy, stęknął i opuszczając rękę sięgnął po wysoki kufel z

grzanym piwem. — Jutro może pójdę na ten ich targ, zobaczę co tu jest… Posiedzimy jeszcze ze dwa dni i ruszamy. Popas nam się przydał, ale ciągnie mnie dalej. Mamy… Ktoś lekko zapukał do drzwi. Cadron podniósł głowę, popatrzył na Hondelyka i pokiwał głową jakby z wyrzutem: „Wykrakałeś!”, potem podparł dłońmi kolana i podniósł się ze stęknięciem. Trzasnęły stare stawy, strzepnął poły zadartego do góry kaftana. — Otworzyć? Ruszył do drzwi nie czekając przyzwolenia, ale Hondelyk dogonił go słowami: — A otwórz–otwórz! — Zsunął stopy z zydla. — Poczeee… — ziewnął potężnie. Stary posłusznie zatrzymał się. Rycerz dokończył ziewania, wyszarpnął prawidła i wsunął bose stopy w ciepłe choć jeszcze wilgotne buty, wstał, przytupnął i usiadł z powrotem. Machnął przyzwalająco ręką. — No? Cadron zrobił dwa kroki i pociągnął

skobel, przesunął się bezszelestnie — nasmarowany od razu, gdy tylko Hondelyk wybrał dla siebie tę izbę — pociągnął za klamkę. — Czy twój pan zechciałby udzielić mi kilku chwil, dla pewnej ważnej i bezzwłocznej sprawy? — zapytał przybyły. Hondelyk odwrócił się i popatrzył przez ramię, ale ciemności panujące na korytarzu osłaniały pytającego, a światło z lamp i kominka zasłaniał Cadron. Sługa stał nieruchomo i w milczeniu, czekał na polecenia rycerza. — Cadronie, wpuść gościa. Hondelyk wstał. Cadron zrobił krok w bok, przybyły wszedł i pochylił głowę w ukłonie. Gdy kroczył jego ciekawe szybkie spojrzenie obejmowało figurę Hondelyka, ale gdy pochylał głowę nie pozwolił sobie na zarzut braku dworskości — oczy ukrył jak należy pod powiekami i wytrzymał skłon akurat tyle, żeby wyrazić szacunek gospodarzowi. Potem wyprostował się i po — folgował ciekawości. Sam był wysokim

młodzieńcem, trzymał się prosto i swobodnie. Na młodej gładko wygolonej twarzy usadowił się czerstwy rumieniec, który wyglądał tak, jakby nie tylko jesienny przymrozek był jego przyczyną. Oczy miał ciemne, okolone długimi rzęsami, powodzenie i dziewek murowane a i panny z okolicznych dworków i zameczków musiały często wzdychać do jego wizerunku, rozciągającego aż do bólu chwile przed zaśnięciem w dziewczęcej sypialni. Tuż pod prawym okiem, w kierunku ucha widniała mała myszka, ale nie szpeciła młodziana. Włosy, jasne i długie, gość ciasno związał rzemiennym paskiem z tyłu głowy a potem ktoś, bo chyba nie on sam, jednym uderzeniem toporka obciął je do zamierzonej długości, wyglądały przez to jak długi a niewytarty jeszcze pędzel golibrody. Ładnie i niezbyt bogato szamerowany kaftan z rękawami do łokci zgrabnie układał się na szerokiej piersi, spod kaftana wystawała cienka koszula z mornowej przędzy, w ręku trzymał burkę, którą od razu rzucił na

podłogę obok drzwi. Za broń miał ciężki, bogato zdobiony rapier na cienkim pasie, na nogach wysokie, podobne do Hondelykowych buty, prawie nie ubłocone, a więc piechotą do domu postojowego nie przybył, co natychmiast Hondelyk zauważył. Skinął ręką na Cadrona, wskazał gościowi drugi, przysuwany właśnie przez sługę fotel. Młodzian podziękował pochyleniem głowy, podszedł do mebla, zręcznie broń odsunął i usiadł. Gospodarz uniósł dzban. — Grzanego piwa nie odmówicie — ni to zapytał, ni to stwierdził. — Z przyjemnością — powiedział młodzian. — Psia pogoda. Ale! Zapomniałem… — poderwał się z fotela — …się przedstawić: jestem Jalmus, syn Krotobachawego, pana na zamku Gaycherren. — Mnie zaś zwą Hondelyk — powiedział gospodarz siadając i sięgając do dzbana. Nalał gościowi a potem sobie. Wskazującym palcem dźgnął do wewnątrz dzbana. Cadron natychmiast zrozumiał

gest, pochwycił dzban i wyszedł. — Miło mi cię widzieć, panie. Nudno tu trochę, co prawda nie miałem jeszcze okazji przyjrzeć się dokładnie okolicy, dopiero ranom tu zjechał, ale rad jestem, że ktoś mnie odwiedził. Od picia piwa jest tylko lepsze picie piwa w kompanii. Obaj zgodnie pociągnęli z kufli. Młodzieniec pierwszy oderwał się od mocnego pachnącego chmielem, korzeniami, miodem i czymś jeszcze piwa. Oblizał wargi. — Nasz gród podupada — powiedział. — Od dwu lat. Jakem wrócił z dworu księcia Filby Wielkookiego… — Wybałuchem poza oczy zwanym — uzupełnił uśmiechając się Hondelyk. — A tak, ale to dobry pan i mądry… — Nie przeczę, pochwaliłem się tylko, że też go znam. Młodzian milczał chwilę a potem powiedział nadając jakieś szczególne znaczenie swoim słowom: — To wiem. — Milczał chwilę. — Jeśli pozwolisz, panie, wrócę do sprawy, która

mnie tu przywiodła. Otóż — jak mówiłem — dwa lata temu gród kwitł, rolni krzątali się po polach, mieszczanie handlowali, kupcy ciągnęli do nas dwoma krzyżującymi się szlakami. Targi mieliśmy znane, ho–ho! Wszystko można było kupić: mięsa na czarno wędzone, tkaniny ze wszystkich stron świata, ryby przez rusych na słońcu suszone, nawet powozy, jakie kto chciał… — Byle były czarne i na dwóch kołach — wtrącił Hondelyk. — Słucham? — Nic, wybacz. Taki żart sobie przypomniałem. Mów dalej. — Kwitła nasza okolica, gród… Ale jakoś dwa miesiące przed moim powrotem nadciągnęło na nas przekleństwo, fatum jakieś. — Uniósł dwoma palcami kufel i pochyliwszy przetoczył po stole. Toczony po drewnie rant dna zahurkotał. — Zagnieździła się tu zaraza fruwająca, niektórzy usiłowali toto smokiem nazywać, ale potem, jakby się wszyscy zmówili: uznali, że miano smok to zbyt

wielki honor dla tego smroda i została nazwana francą. Nieważne zresztą jak się zwie, ale okolica zamiera przez to, a już myśl o tym, że akurat ta bździna na psy nas sprowadza… — Jak to taka bździna, jak mówisz, panie, dlaczego się jej nie pozbędziecie? — Hondelyk oderwał na chwilę wzrok od gościa — wszedł Cadron z dużym dzbanem, woń parującej zawartości natychmiast zapanowała nad wszystkimi innymi zapachami w izbie. Sługa postawił dzban na zydlu przy kominku i popatrzył na Hondelyka. Rycerz wskazał mu krzesło przy kominie. — Jak czyrak doskwiera to go ciąć trzeba — powiedział do Jalmusa… — Ale musi to zrobić cyrulik doświadczony — gość uśmiechnął się szeroko, ale zaraz starł uśmiech i mówił dalej: — To skrzydlate obrzydlistwo zasiedliło kopiec–jaskinię nieopodal martwego obrzecza, na styku grzędy wzgórz pól i lasu. Ma tułów większy od największego wołu, karbowany, jak glizda, choć niektórzy mówią, że jak szynka

szpagatem obwiązana. Skrzydła ma jak gacek, chwost długi na piętnaście łokci, cztery łapska z pazurami, które drą konie na strzępy a zbroje na kawałki, z których najlepszy kotlarz nawet patelni nie uklepie. No i ryj, ma się rozumieć odpowiedni — jak antałek, żeby go w jajca kopnęło! — uzupełnił zawzięcie, zacisnął zęby i nagle przypomniał sobie gdzie jest. Przyłożył rękę do piersi. — Wybacz, panie, ale ta zmora… No, nic. Zaraz wyłuszczę wszystko. Najpierw nic specjalnego się nie działo, chodziło to, owcę albo cielę zeżarło, trudno. Wola taka i już. Nawet ciekawiej zaczęło być — młodzieńcy podjeżdżali francę, ostrzelali z łuków i wracali zadowoleni. Chłopi sarkali trochę, spalić próbowali i z toporami chodzili, ale kilku w strzechę kopnęło i przestali się zabawiać. Kupcy czasem z nudów brali jakiegoś przewodnika i podchodzili stwora, w końcu smoki nie tak zwyczajna rzecz. No, ale potem się zaczęło. Ten stwór — jak się okazało — żre, a i owszem, barany i gęsi, co tam złapie,

potem pożera korę i młode drzewa, jak bóbr czy co, a prze — kąsza wapnem ze wzgórza nieopodal swojej jaskini. I czy to wapno, czy drewno czy jeszcze co, natura jego może, dość, że… — Rozłożył ręce i plasnął nimi o kolana. — No… Jak by tu rzec… Odchody jego — uśmiechnął się z goryczą — one okolicę na psy sprowadziły. Chodzi zawsze do rzeki i tam się wypróżnia. No i tu się zaczyna piekło — smród okrutny! Kolor woda ma taki, że na sam widok wnętrze się człowiekowi wywraca, a jak nawet spłynie pierwsza fala a ktoś niebacznie się napije — umiera i to chyba z boleści, bo tak wyjących ludzi nie widział nikt, nawet na wojnie, czy jak nażartego kordelasem w brzuch dźgnąć. No i tak tu teraz jest — nigdy nie wiadomo, kiedy to gnida pójdzie do rzeki, to raz… — Wyprostował kciuk. — Kupcy nas omiją, bo jak kilka razy trafili akurat na wodę skadzoną, to przestali przybywać i innych postraszyli — dwa. Po trzecie, kiedy na pola pójdzie polować — nie wiadomo, odłogiem coraz więcej ziemi

leży. Chłopstwo złe, głodne, w rozboje się bawić zaczęło. Ci, na dole rzeki, też pretensje do nas mają, że niby na naszej ziemi, to trza zabić. No i po czwarte… — ściszył głos, przygryzł dolną wargę — …srom na wszystkie okoliczne ziemie. Obsrana, za przeproszeniem, okolica; mówią na nas: obsrańce. Ani do jakiejś panny w konkury uderzyć, bo konkurenci zatykają nosy na nas patrząc i to wystarczy, żeby panny się odwracały. Żadnej odwagi nie starczy, żeby zasrańca na męża wybrać, a i rodzice dziecka na pośmiewisko nie dadzą. No i tak tu teraz żyjemy — skarbczyk chudnie, lada dzień na żebry pójdziemy. Studnie śmierdzą jak… — nie wytrzymał i splunął na podłogę. — Wybaczcie, jak tak się długo o tym mówi, to piana człowiekowi na usta wy — chodzi. — To dlatego przed każdym obejściem beki stoją i nawet stawy pokopane gdzieniegdzie? — No tak, ale ta woda i tak cuchnie, tyle, że już się nie umiera od niej. — Wskazał

wzrokiem dzban z piwem: — Jedyna rzecz lepsza przez francę to piwo, teraz warzą je uczciwie i hojnie doprawiają, bo inaczej nikt by nie pił. — Ciekawe rzeczy opowiadasz, panie. — Hondelyk uniósł swój kufel, nieufnie potrzymał nad nim chwilę nos. Potem poruszył brwiami i gestem przepił do Jalmusa. — Ale pierwsze, co winniście byli zrobić jak się okazało, że zmorę macie — zabić plugastwo. Dobrze mówię? — A pewnie. Tak i robiliśmy i robimy co jakiś czas. Dlatego coraz mniej młodych mężczyzn w okolicy. Już bez dwóch siedemdziesięciu leży po cmentarzach rozdartych, spalonych i stratowanych przez to bydlę. O rolnych już nie wspomnę. Podejść do francy się nie da — kły, pazury, ogień i chwost. Strzały łuczników nie przebijają skóry i rogoży; las podpaliliśmy to odleciała i wróciła na zgliszcza, w ciepłym popiele się wytarzała i tak srnęła w rzekę… — wstrząsnęło nim to wspomnienie, z wysiłkiem połknął ślinę. Odstawił kufel, rzucił okiem na

Cadrona, ale stary siedział na zydlu, dłonie ułożył na kolanach i głaskał je jakby go łamały na deszcz, i nawet brwią nie poruszył. — Nie idzie jej ubić… — Ogniem strzyka? — zainteresował się Hondelyk. — Potężnie. Gospodarz poruszył głową jakby chciał pokiwać ze zrozumieniem i w ostatniej chwili powstrzymał się, ale zauważył, że gość to widział, więc roześmiał się i klepnął w kolano. Ale nie powiedział nic. Jalmus zmrużył oczy, zastanawiał się chwilę. — Gościł w naszej okolicy pewien szarlatan, ale i wiedział trochę, bywały w świecie. Powiedział, że ta franca zwie się Pirróg. Podjął się nawet walki. To znaczy nie z mieczem czy łukiem, charławy był jak to magister, ale pod jego kierunkiem żeśmy zapory budowali, żeby Pirróga od wody i wapna odciąć, las paliliśmy, faszerowane smołą byczki podrzucalim… Oj, czegośmy nie robili! — Pokiwał głową. — Spać francy nie dawaliśmy,

wilczych dołów nakopalim, wodę struliśmy, jedenaścioro okolicznych zmarło jak się napili. — Trzepnął z całej siły pięścią w kolano. — I nic. Podniósł zagniewane i smutne zarazem spojrzenie na Hondelyka. Wzruszył ramionami i westchnął przeciągle. Rycerz milczał, w kominku trzasnęło któreś z wilgotniejszych polan. Na dole, w karczmie ktoś na całe gardło wywiódł smętnie: Zasrani mi grają, zasrani śpiewają! Sam zasrany chodzę, zasranicę wo–odze–ę! Jalmus zobaczył, że Hondelyk słyszał słowa, wskazał palcem podłogę i pokiwał głową. Rycerz pokiwał ze zrozumieniem głową. Popatrzył na Cadrona, ale stary oddał spojrzenie nic nim nie wyrażając. Gospodarz sięgnął po świeży dzban, nalał do obu kufli. Poczekał aż gość uniesie naczynie, łyknął. Jalmus nie wytrzymał: —

Nic mi nie powiecie, panie? — A co mam powiedzieć? Współczuwam wam, ale nie wy jedni cierpicie, plugastwa na świecie w bród… Wiedźmina wam trzeba, ot co! — Jakiego tam wiedźmina! — Obraził się Jalmus. — Przesz to bujdy dziecinne, które tylko gmin może sobie rozpowiadać, bo i w nim się zrodziły, a i oni wiedźmina nie wspominają, bo na głupcy wyjść nie chcą. — Chwycił kufel, łyknąwszy tęgo, otarł pianę z warg. — Gdym pobierał nauki na dworze księcia Filby doszły mnie tam po jakimś czasie słuchy o pewnym człowieku zacnym. Najpierw słuchałem tego jak zwyczajnych bajd, co się je snuje jak za oknami zimnica i ciemno, ale potem pogadałem sobie ze skrybą księcia. To niemal krajan, z wioski Gęsia Woda, no i on potwierdził te baje. A niedawno, jakem mu napisał co się u nas dzieje, i że Gęsia Woda śmierdzi jak… — Zmełł w ustach jakieś słowo nie dając mu ujść na zewnątrz i mówił dalej: — To mi odpisał, goniec posłanie przysłał. Wszystko tam o tym

człowieku napisał co wiedział, a rozmawiał przedtem z samym księciem. Ten zaś człowieka owego dobrze zna, bo z nim rozmawiał i komitywie znakomitej był. — Ach tak? — Tak mówił — odezwał się skonfundowany zawartą w tych dwóch słowach ironią Jalmus. — No dobrze, skoro tak mówił… Ale co dalej? — Co to ja?… A! Ów człek to mężny rycerz, fachman niepodzielny w swojej robocie, co już niejednego stwora odesłał do piachu. Może więc i Pirróga zaszlachtować! — Aha… No to go wezwijcie i po kłopocie. — Dlatego też tu jestem… — Nie rozumiem? — Sądzę, że wy jesteście, panie tym człowiekiem, choć imię inne nosicie — powiedział Jalmus pochylając się do Hondelyka i ściszając głos prawie do szeptu.

Rycerz pokręcił głową. I zaraz cmoknął i powiedział: — Albo… Co was będę męczył. Nie wiem, czy o mnie wam mówił Zelman. ale owszem — podejmuję się co jakiś czas takiej roboty. Mogę wziąć i waszą, ale tani nie jestem… Jalmus poderwał się na równe nogi i wyciągnął ręce ku powale. — No! Chwała Najwyższemu! Jużem zaczynał wątpić… — Poczekaj — na moje warunki przystajesz? — A jakie są? — Pięćset okrąglutkich, złociutkich… — Tak. Ale zabijesz ją, panie? — Jeśli nie ja ją… — Hondelyk daleko wyciągnął nogi, pokręcił stopami jakby mu ścierpły — …to nie będziesz nikomu płacił. Młodzieniec szybko usiadł na brzeżku fotela. Zastanawiał się gorączkowo chwilę. — Jest jeszcze coś… — powiedział patrząc w podłogę, nie zauważył więc, że rycerz znowu posłał szybkie spojrzenie Cadronowi, a ten uniósł wzrok i brwi do

góry. — Zelman powiedział mi też… — Chwycił w palce skórzany kutas, na górze cholewy buta do ściągania jej służący i zakręcił nim, zaciągnął, potem odpuścił. — Trochę mi nie honor o tym mówić… Ale powiem. Zelman mówił, że wy, panie, możecie przyjąć postać dowolnego człeka, jeśli tego chcecie, i niczym on sam dobro czynić, przy okazji tamtemu splendoru dodając. — Podniósł na Hondelyka rozognione spojrzenie, błagalne. — Ja? — Rycerz roześmiał się głośno, plasnął dłonią w kolano. — Ktoś jednak waści naplótł bzdur! W wiedźmina nie wierzycie a w jakiegoś takiego… — Poszukał odpowiedniego słowa pomagając sobie machaniem w powietrzu palcami — …przemnieńca — tak!? To dopiero bajdy gminu, kminu i pospólstwa! — O, to zupełnie inna sprawa. Zelman mi to tłumaczył — jest ponoć takie zwierzę, w dalekich krainach, to się zwie kameleniec… — Xameleon — odruchowo poprawił Hondelyk, otworzył usta i zamarł.

Jalmus uśmiechnął się i pokiwał głową jakby chciał zakrzyknąć: „Mam waści!”. W jego spojrzeniu teraz bez trudu można było znaleźć dużo zadowolenia i odrobinę ironii. I triumfu. Rycerz milczał. — Xameleon, macie rację, panie. To zwierzę przybiera postać jaką chce, to nie bajdy — natura jego taka. I wy, panie, również tak umiecie. Zelman powiedział, że jesteście mimikrant. Ot, i wszystko. — Wyrwę jęzor temu skrybie! — powiedział rozzłoszczony Hondelyk. — Spalą mnie kiedyś przez jego gadulstwo… — Zapomniałeś, że on z tych stron, panie. Tu miał braci, trzech a został jeden z winy francy, rzecz jasna. — Dobrze. Mów dalej… — Chciałbym… Żebyś to pod moją postacią… zrobił, panie — wyjąkał młodzieniec. — Jestem najmłodszy, dwóch braci starszych, dwór nie taki znów bogaty a jeszcze biedniejący od dwu lat. Gdybym to ja… No, niby ja zabił Pirróga — dostanę każdą dziewczynę za żonę, wiano sute… Nie trzeba by było z braćmi

się wadzić. A i dziewczyna jest taka… — dodał rozmarzonym tonem. — Sprzyja mi, wiem o tym, sama powiedziała, ale póki tu smród panuje i gówniana śmierć — nawet nie śmiem kasztelana o rękę córki prosić. — Kasztela–a–na?… Jalmus pokiwał energicznie głową. Hondelyk wpatrywał się długą chwilę w młodzieńca. Oczy rycerza, błękitne — jak zauważył gość zaraz po wejściu do izby — ściemniały i stały się podobne do ciemnego burzowego nieba, równie groźne i zwiastujące niebezpieczną przygodę. Długą chwilę penetrowały duszę Jalmusa, potem na moment przeniosły się na Cadrona. Sługa zrozumiał bez słów zawarte w spojrzeniu polecenie, wstał i wyszedł z izby. — Zanim będziemy dalej rozmawiać podpiszesz, waść, dokument pewien — powiedział wolno Hondelyk. — To warunek. Pierwszy dopiero, ale jeśli nie spełniony, to i gadać będziemy tylko o piwie. — Jalmus otworzył usta, ale Hondelyk uniósł dłoń i młodzieniec nie

wydał z siebie dźwięku. — Musisz wybaczyć tę podejrzliwość, ale — jak mówiłem — nie mam zamiaru kończyć na stosie z powodu skąpstwa kontrahenta albo jego niewdzięcznej głupoty. — Rzucił okiem na wchodzącego właśnie do izby Cadrona. — Ot, podpiszesz przyznanie do gwałtu na sierocie, dwóch kradzieży i krzywoprzysięstwa… — Ja??? — Jalmus poderwał się z fotela. — Tak, ty, panie. Jeśli kiedyś potem przyjdzie ci do głowy oskarżyć mnie o czary czy o cokolwiek innego — użyję przez przyjaznych mi ludzi tego dokumentu. To mój pancerz. Młodzieniec chwilę oddychał ciężko, potem w oku błysnęła mu skra. — A ja? — zapytał. — Też powinienem mieć gwarancję, czy… — Ty masz moje słowo! Jalmus chwilę walczył ze sobą. Ani Hondelyk ani Cadron nie mieli wątpliwości, że chce powiedzieć: „Moje słowo nie wystarcza a twoje ma wystarczyć?”, ale nie odważył się.

Hondelyk ulitował się nad Jalmusem i pomógł mu: — Przecież polecał mnie Zelman, a on z tych stron?… Gość nabrał powietrza, nadął się, wypuścił głośno. — Dobrze. A co do ceny… — Mówiłem — pięćset. — No tak… Myślałem… Że pod postacią… drożej? — Nie, podałem ci cenę ostateczną… — Skinął na Cadrona, sługa podał młodzieńcowi kartę pergaminu. Na stole postawił gliniany polewany kałamarz i pióro. — Wiedziałem przecież, że będziesz miał ochotę… A, nieważne. Jalmus przeczytał podany dokument, spurpurowiał, podniósł wzrok na Hondelyka, jakby chciał poprosić o łaskę, ale napotkawszy twarde bezwzględne spojrzenie jęknął prawie, sięgnął po pióro, dźgnął w otwór i złożył staranny podpis. Cadron szybko odebrał dokument, sprawdził podpis i skinął głową. Hondelyk uśmiechnął się do Jalmusa.

— Jeszcze jedno — pieniądze teraz. To znaczy — jeśli mam wystąpić w twoim imieniu, to musisz tu już zostać. Nie może być tak, żebyś walczył z Pirrógiem i jednocześnie kasztelance romence śpiewał. Ty zostaniesz tutaj, ja — wyjdę, a ty wyjdziesz dopiero, gdy ja wrócę. Dlatego musisz teraz iść po pieniądze… — Tak, mam je na dole, przy koniu. — Jalmus podniósł się i nagle uśmiechnął nieśmiało. — Gdybyś zginął — mnie spalą, prawda? Bo tu jestem i tam będę… — Nie, gdybym zginął, to tam będzie moje ciało, a zawsze możesz świadkowi głupotę zarzucić, prawda? — No tak. — Jalmus ruszył do drzwi, ale zatrzymał go głos Hondelyka, który polecił zawiadomić sługę, że jego pan zostaje tu w karczmie kilka dni a może też wyjedzie. — Słusznie, mogliby się niepokoić — przyznał młodzieniec. Wyszedł. Cadron niedbale zwinął dokument w rurę, sięgnął do stojącego w kącie kuferka, otworzył wieko i bez szczególnej atencji