Śmierdząca robota
Wieczór przeciągał się leniwie — niczym
syty kot prężył grzbiet i przesuwał się pod
dłonią pana, stwarzając wrażenie, że jest
dłuższy niż w rzeczywistości. Za oknami,
za ścianami długi jesienny wieczór, mokry,
chłodny jak jęzor psa, który spotkał na
polu nie zamarzniętą jeszcze kałużę; przed
szczodrym ogniem w kominku wieczór
odsunięty światłem i ciepłem, leniwy.
Hondelyk poprawił się w fotelu,
przesunął bose stopy, podkulił palce
rumiane od ciepła bijącego z kominka.
Chwilę przyglądał się z zainteresowaniem
ewolucjom swoich stóp, które kręciły się,
kurczyły i prostowały palce, rozwierały je
na kształt wachlarza i zwijały.
Obcisłe skórzane spodnie, z nogawkami
ciemniejszymi tam, gdzie chroniły je
długie buty i nieco jaśniejszymi wyżej, nie
kryły kształtu długich mocnych nóg. Był
wysokim mężczyzną, co widać było nawet
gdy siedział — zajmował fotel, zydel, na
którym opierał łydki a część nóg i tak
jeszcze wisiała w powietrzu między
oporami. Jedna ręka opierała się o stół w
pobliżu kufla, druga leżała na brzuchu.
Głowę odchylił na wysokie oparcie, kręcił
nią to patrząc na płomienie w kominku, to
zerkając na Cadrona. Na szczupłej
wydłużonej twarzy malował się teraz
spokój i syte rozleniwienie, ale można było
z oczu, ich oprawy i bruzd wzdłuż nosa
wyczytać, że migiem mogą przekształcić
się w twardą maskę, której wyraz zapadnie
w pamięć temu, kto ją na oblicze
Hondelyka wywoła. Skórzane buty z
wysokimi cholewami stały w prawidłach
nieco z boku, parowały.
Cadron widząc to pochylił się i przesunął
odrobinę, sprawdził zewnętrzną stroną
dłoni jaka ilość ciepła dociera do butów,
okręcił je żeby sechł drugi bok.
— Daj spokój, i tak już nigdzie dzisiaj
nie będę wychodził — mruknął Hondelyk
przeciągając się w wygodnym fotelu. Gdy
trzasnęły wyciągnięte stawy, stęknął i
opuszczając rękę sięgnął po wysoki kufel z
grzanym piwem. — Jutro może pójdę na
ten ich targ, zobaczę co tu jest…
Posiedzimy jeszcze ze dwa dni i ruszamy.
Popas nam się przydał, ale ciągnie mnie
dalej. Mamy…
Ktoś lekko zapukał do drzwi. Cadron
podniósł głowę, popatrzył na Hondelyka i
pokiwał głową jakby z wyrzutem:
„Wykrakałeś!”, potem podparł dłońmi
kolana i podniósł się ze stęknięciem.
Trzasnęły stare stawy, strzepnął poły
zadartego do góry kaftana.
— Otworzyć?
Ruszył do drzwi nie czekając
przyzwolenia, ale Hondelyk dogonił go
słowami:
— A otwórz–otwórz! — Zsunął stopy z
zydla. — Poczeee… — ziewnął potężnie.
Stary posłusznie zatrzymał się. Rycerz
dokończył ziewania, wyszarpnął prawidła i
wsunął bose stopy w ciepłe choć jeszcze
wilgotne buty, wstał, przytupnął i usiadł z
powrotem. Machnął przyzwalająco ręką.
— No?
Cadron zrobił dwa kroki i pociągnął
skobel, przesunął się bezszelestnie —
nasmarowany od razu, gdy tylko Hondelyk
wybrał dla siebie tę izbę — pociągnął za
klamkę.
— Czy twój pan zechciałby udzielić mi
kilku chwil, dla pewnej ważnej i
bezzwłocznej sprawy? — zapytał
przybyły.
Hondelyk odwrócił się i popatrzył przez
ramię, ale ciemności panujące na korytarzu
osłaniały pytającego, a światło z lamp i
kominka zasłaniał Cadron. Sługa stał
nieruchomo i w milczeniu, czekał na
polecenia rycerza.
— Cadronie, wpuść gościa.
Hondelyk wstał. Cadron zrobił krok w
bok, przybyły wszedł i pochylił głowę w
ukłonie. Gdy kroczył jego ciekawe szybkie
spojrzenie obejmowało figurę Hondelyka,
ale gdy pochylał głowę nie pozwolił sobie
na zarzut braku dworskości — oczy ukrył
jak należy pod powiekami i wytrzymał
skłon akurat tyle, żeby wyrazić szacunek
gospodarzowi. Potem wyprostował się i po
— folgował ciekawości. Sam był wysokim
młodzieńcem, trzymał się prosto i
swobodnie. Na młodej gładko wygolonej
twarzy usadowił się czerstwy rumieniec,
który wyglądał tak, jakby nie tylko
jesienny przymrozek był jego przyczyną.
Oczy miał ciemne, okolone długimi
rzęsami, powodzenie i dziewek murowane
a i panny z okolicznych dworków i
zameczków musiały często wzdychać do
jego wizerunku, rozciągającego aż do bólu
chwile przed zaśnięciem w dziewczęcej
sypialni. Tuż pod prawym okiem, w
kierunku ucha widniała mała myszka, ale
nie szpeciła młodziana. Włosy, jasne i
długie, gość ciasno związał rzemiennym
paskiem z tyłu głowy a potem ktoś, bo
chyba nie on sam, jednym uderzeniem
toporka obciął je do zamierzonej długości,
wyglądały przez to jak długi a niewytarty
jeszcze pędzel golibrody. Ładnie i niezbyt
bogato szamerowany kaftan z rękawami do
łokci zgrabnie układał się na szerokiej
piersi, spod kaftana wystawała cienka
koszula z mornowej przędzy, w ręku
trzymał burkę, którą od razu rzucił na
podłogę obok drzwi. Za broń miał ciężki,
bogato zdobiony rapier na cienkim pasie,
na nogach wysokie, podobne do
Hondelykowych buty, prawie nie
ubłocone, a więc piechotą do domu
postojowego nie przybył, co natychmiast
Hondelyk zauważył. Skinął ręką na
Cadrona, wskazał gościowi drugi,
przysuwany właśnie przez sługę fotel.
Młodzian podziękował pochyleniem
głowy, podszedł do mebla, zręcznie broń
odsunął i usiadł. Gospodarz uniósł dzban.
— Grzanego piwa nie odmówicie — ni
to zapytał, ni to stwierdził.
— Z przyjemnością — powiedział
młodzian. — Psia pogoda. Ale!
Zapomniałem… — poderwał się z fotela
— …się przedstawić: jestem Jalmus, syn
Krotobachawego, pana na zamku
Gaycherren.
— Mnie zaś zwą Hondelyk —
powiedział gospodarz siadając i sięgając
do dzbana. Nalał gościowi a potem sobie.
Wskazującym palcem dźgnął do wewnątrz
dzbana. Cadron natychmiast zrozumiał
gest, pochwycił dzban i wyszedł.
— Miło mi cię widzieć, panie. Nudno tu
trochę, co prawda nie miałem jeszcze
okazji przyjrzeć się dokładnie okolicy,
dopiero ranom tu zjechał, ale rad jestem,
że ktoś mnie odwiedził. Od picia piwa jest
tylko lepsze picie piwa w kompanii.
Obaj zgodnie pociągnęli z kufli.
Młodzieniec pierwszy oderwał się od
mocnego pachnącego chmielem,
korzeniami, miodem i czymś jeszcze piwa.
Oblizał wargi.
— Nasz gród podupada — powiedział.
— Od dwu lat. Jakem wrócił z dworu
księcia Filby Wielkookiego…
— Wybałuchem poza oczy zwanym —
uzupełnił uśmiechając się Hondelyk.
— A tak, ale to dobry pan i mądry…
— Nie przeczę, pochwaliłem się tylko, że
też go znam.
Młodzian milczał chwilę a potem
powiedział nadając jakieś szczególne
znaczenie swoim słowom:
— To wiem. — Milczał chwilę. — Jeśli
pozwolisz, panie, wrócę do sprawy, która
mnie tu przywiodła. Otóż — jak mówiłem
— dwa lata temu gród kwitł, rolni krzątali
się po polach, mieszczanie handlowali,
kupcy ciągnęli do nas dwoma
krzyżującymi się szlakami. Targi mieliśmy
znane, ho–ho! Wszystko można było
kupić: mięsa na czarno wędzone, tkaniny
ze wszystkich stron świata, ryby przez
rusych na słońcu suszone, nawet powozy,
jakie kto chciał…
— Byle były czarne i na dwóch kołach —
wtrącił Hondelyk.
— Słucham?
— Nic, wybacz. Taki żart sobie
przypomniałem. Mów dalej.
— Kwitła nasza okolica, gród… Ale
jakoś dwa miesiące przed moim powrotem
nadciągnęło na nas przekleństwo, fatum
jakieś. — Uniósł dwoma palcami kufel i
pochyliwszy przetoczył po stole. Toczony
po drewnie rant dna zahurkotał. —
Zagnieździła się tu zaraza fruwająca,
niektórzy usiłowali toto smokiem
nazywać, ale potem, jakby się wszyscy
zmówili: uznali, że miano smok to zbyt
wielki honor dla tego smroda i została
nazwana francą. Nieważne zresztą jak się
zwie, ale okolica zamiera przez to, a już
myśl o tym, że akurat ta bździna na psy nas
sprowadza…
— Jak to taka bździna, jak mówisz,
panie, dlaczego się jej nie pozbędziecie?
— Hondelyk oderwał na chwilę wzrok od
gościa — wszedł Cadron z dużym
dzbanem, woń parującej zawartości
natychmiast zapanowała nad wszystkimi
innymi zapachami w izbie. Sługa postawił
dzban na zydlu przy kominku i popatrzył
na Hondelyka. Rycerz wskazał mu krzesło
przy kominie. — Jak czyrak doskwiera to
go ciąć trzeba — powiedział do Jalmusa…
— Ale musi to zrobić cyrulik
doświadczony — gość uśmiechnął się
szeroko, ale zaraz starł uśmiech i mówił
dalej: — To skrzydlate obrzydlistwo
zasiedliło kopiec–jaskinię nieopodal
martwego obrzecza, na styku grzędy
wzgórz pól i lasu. Ma tułów większy od
największego wołu, karbowany, jak glizda,
choć niektórzy mówią, że jak szynka
szpagatem obwiązana. Skrzydła ma jak
gacek, chwost długi na piętnaście łokci,
cztery łapska z pazurami, które drą konie
na strzępy a zbroje na kawałki, z których
najlepszy kotlarz nawet patelni nie uklepie.
No i ryj, ma się rozumieć odpowiedni —
jak antałek, żeby go w jajca kopnęło! —
uzupełnił zawzięcie, zacisnął zęby i nagle
przypomniał sobie gdzie jest. Przyłożył
rękę do piersi. — Wybacz, panie, ale ta
zmora… No, nic. Zaraz wyłuszczę
wszystko. Najpierw nic specjalnego się nie
działo, chodziło to, owcę albo cielę
zeżarło, trudno. Wola taka i już. Nawet
ciekawiej zaczęło być — młodzieńcy
podjeżdżali francę, ostrzelali z łuków i
wracali zadowoleni. Chłopi sarkali trochę,
spalić próbowali i z toporami chodzili, ale
kilku w strzechę kopnęło i przestali się
zabawiać. Kupcy czasem z nudów brali
jakiegoś przewodnika i podchodzili
stwora, w końcu smoki nie tak zwyczajna
rzecz. No, ale potem się zaczęło. Ten
stwór — jak się okazało — żre, a i
owszem, barany i gęsi, co tam złapie,
potem pożera korę i młode drzewa, jak
bóbr czy co, a prze — kąsza wapnem ze
wzgórza nieopodal swojej jaskini. I czy to
wapno, czy drewno czy jeszcze co, natura
jego może, dość, że… — Rozłożył ręce i
plasnął nimi o kolana. — No… Jak by tu
rzec… Odchody jego — uśmiechnął się z
goryczą — one okolicę na psy
sprowadziły. Chodzi zawsze do rzeki i tam
się wypróżnia. No i tu się zaczyna piekło
— smród okrutny! Kolor woda ma taki, że
na sam widok wnętrze się człowiekowi
wywraca, a jak nawet spłynie pierwsza fala
a ktoś niebacznie się napije — umiera i to
chyba z boleści, bo tak wyjących ludzi nie
widział nikt, nawet na wojnie, czy jak
nażartego kordelasem w brzuch dźgnąć.
No i tak tu teraz jest — nigdy nie
wiadomo, kiedy to gnida pójdzie do rzeki,
to raz… — Wyprostował kciuk. — Kupcy
nas omiją, bo jak kilka razy trafili akurat
na wodę skadzoną, to przestali przybywać
i innych postraszyli — dwa. Po trzecie,
kiedy na pola pójdzie polować — nie
wiadomo, odłogiem coraz więcej ziemi
leży. Chłopstwo złe, głodne, w rozboje się
bawić zaczęło. Ci, na dole rzeki, też
pretensje do nas mają, że niby na naszej
ziemi, to trza zabić. No i po czwarte… —
ściszył głos, przygryzł dolną wargę —
…srom na wszystkie okoliczne ziemie.
Obsrana, za przeproszeniem, okolica;
mówią na nas: obsrańce. Ani do jakiejś
panny w konkury uderzyć, bo konkurenci
zatykają nosy na nas patrząc i to
wystarczy, żeby panny się odwracały.
Żadnej odwagi nie starczy, żeby zasrańca
na męża wybrać, a i rodzice dziecka na
pośmiewisko nie dadzą. No i tak tu teraz
żyjemy — skarbczyk chudnie, lada dzień
na żebry pójdziemy. Studnie śmierdzą
jak… — nie wytrzymał i splunął na
podłogę. — Wybaczcie, jak tak się długo o
tym mówi, to piana człowiekowi na usta
wy — chodzi.
— To dlatego przed każdym obejściem
beki stoją i nawet stawy pokopane
gdzieniegdzie?
— No tak, ale ta woda i tak cuchnie, tyle,
że już się nie umiera od niej. — Wskazał
wzrokiem dzban z piwem: — Jedyna rzecz
lepsza przez francę to piwo, teraz warzą je
uczciwie i hojnie doprawiają, bo inaczej
nikt by nie pił.
— Ciekawe rzeczy opowiadasz, panie. —
Hondelyk uniósł swój kufel, nieufnie
potrzymał nad nim chwilę nos. Potem
poruszył brwiami i gestem przepił do
Jalmusa. — Ale pierwsze, co winniście
byli zrobić jak się okazało, że zmorę macie
— zabić plugastwo. Dobrze mówię?
— A pewnie. Tak i robiliśmy i robimy co
jakiś czas. Dlatego coraz mniej młodych
mężczyzn w okolicy. Już bez dwóch
siedemdziesięciu leży po cmentarzach
rozdartych, spalonych i stratowanych przez
to bydlę. O rolnych już nie wspomnę.
Podejść do francy się nie da — kły,
pazury, ogień i chwost. Strzały łuczników
nie przebijają skóry i rogoży; las
podpaliliśmy to odleciała i wróciła na
zgliszcza, w ciepłym popiele się wytarzała
i tak srnęła w rzekę… — wstrząsnęło nim
to wspomnienie, z wysiłkiem połknął
ślinę. Odstawił kufel, rzucił okiem na
Cadrona, ale stary siedział na zydlu, dłonie
ułożył na kolanach i głaskał je jakby go
łamały na deszcz, i nawet brwią nie
poruszył. — Nie idzie jej ubić…
— Ogniem strzyka? — zainteresował się
Hondelyk.
— Potężnie.
Gospodarz poruszył głową jakby chciał
pokiwać ze zrozumieniem i w ostatniej
chwili powstrzymał się, ale zauważył, że
gość to widział, więc roześmiał się i
klepnął w kolano. Ale nie powiedział nic.
Jalmus zmrużył oczy, zastanawiał się
chwilę.
— Gościł w naszej okolicy pewien
szarlatan, ale i wiedział trochę, bywały w
świecie. Powiedział, że ta franca zwie się
Pirróg. Podjął się nawet walki. To znaczy
nie z mieczem czy łukiem, charławy był
jak to magister, ale pod jego kierunkiem
żeśmy zapory budowali, żeby Pirróga od
wody i wapna odciąć, las paliliśmy,
faszerowane smołą byczki podrzucalim…
Oj, czegośmy nie robili! — Pokiwał
głową. — Spać francy nie dawaliśmy,
wilczych dołów nakopalim, wodę
struliśmy, jedenaścioro okolicznych
zmarło jak się napili. — Trzepnął z całej
siły pięścią w kolano. — I nic.
Podniósł zagniewane i smutne zarazem
spojrzenie na Hondelyka. Wzruszył
ramionami i westchnął przeciągle. Rycerz
milczał, w kominku trzasnęło któreś z
wilgotniejszych polan. Na dole, w
karczmie ktoś na całe gardło wywiódł
smętnie:
Zasrani mi grają, zasrani
śpiewają!
Sam zasrany chodzę, zasranicę
wo–odze–ę!
Jalmus zobaczył, że Hondelyk słyszał
słowa, wskazał palcem podłogę i pokiwał
głową. Rycerz pokiwał ze zrozumieniem
głową. Popatrzył na Cadrona, ale stary
oddał spojrzenie nic nim nie wyrażając.
Gospodarz sięgnął po świeży dzban, nalał
do obu kufli. Poczekał aż gość uniesie
naczynie, łyknął. Jalmus nie wytrzymał: —
Nic mi nie powiecie, panie?
— A co mam powiedzieć?
Współczuwam wam, ale nie wy jedni
cierpicie, plugastwa na świecie w bród…
Wiedźmina wam trzeba, ot co!
— Jakiego tam wiedźmina! — Obraził
się Jalmus. — Przesz to bujdy dziecinne,
które tylko gmin może sobie rozpowiadać,
bo i w nim się zrodziły, a i oni wiedźmina
nie wspominają, bo na głupcy wyjść nie
chcą. — Chwycił kufel, łyknąwszy tęgo,
otarł pianę z warg. — Gdym pobierał
nauki na dworze księcia Filby doszły mnie
tam po jakimś czasie słuchy o pewnym
człowieku zacnym. Najpierw słuchałem
tego jak zwyczajnych bajd, co się je snuje
jak za oknami zimnica i ciemno, ale potem
pogadałem sobie ze skrybą księcia. To
niemal krajan, z wioski Gęsia Woda, no i
on potwierdził te baje. A niedawno, jakem
mu napisał co się u nas dzieje, i że Gęsia
Woda śmierdzi jak… — Zmełł w ustach
jakieś słowo nie dając mu ujść na zewnątrz
i mówił dalej: — To mi odpisał, goniec
posłanie przysłał. Wszystko tam o tym
człowieku napisał co wiedział, a
rozmawiał przedtem z samym księciem.
Ten zaś człowieka owego dobrze zna, bo z
nim rozmawiał i komitywie znakomitej
był.
— Ach tak?
— Tak mówił — odezwał się
skonfundowany zawartą w tych dwóch
słowach ironią Jalmus.
— No dobrze, skoro tak mówił… Ale co
dalej?
— Co to ja?… A! Ów człek to mężny
rycerz, fachman niepodzielny w swojej
robocie, co już niejednego stwora odesłał
do piachu. Może więc i Pirróga
zaszlachtować!
— Aha… No to go wezwijcie i po
kłopocie.
— Dlatego też tu jestem…
— Nie rozumiem?
— Sądzę, że wy jesteście, panie tym
człowiekiem, choć imię inne nosicie —
powiedział Jalmus pochylając się do
Hondelyka i ściszając głos prawie do
szeptu.
Rycerz pokręcił głową. I zaraz cmoknął i
powiedział: — Albo… Co was będę
męczył. Nie wiem, czy o mnie wam mówił
Zelman. ale owszem — podejmuję się co
jakiś czas takiej roboty. Mogę wziąć i
waszą, ale tani nie jestem…
Jalmus poderwał się na równe nogi i
wyciągnął ręce ku powale.
— No! Chwała Najwyższemu! Jużem
zaczynał wątpić…
— Poczekaj — na moje warunki
przystajesz?
— A jakie są?
— Pięćset okrąglutkich, złociutkich…
— Tak. Ale zabijesz ją, panie?
— Jeśli nie ja ją… — Hondelyk daleko
wyciągnął nogi, pokręcił stopami jakby mu
ścierpły — …to nie będziesz nikomu
płacił.
Młodzieniec szybko usiadł na brzeżku
fotela. Zastanawiał się gorączkowo chwilę.
— Jest jeszcze coś… — powiedział
patrząc w podłogę, nie zauważył więc, że
rycerz znowu posłał szybkie spojrzenie
Cadronowi, a ten uniósł wzrok i brwi do
góry. — Zelman powiedział mi też… —
Chwycił w palce skórzany kutas, na górze
cholewy buta do ściągania jej służący i
zakręcił nim, zaciągnął, potem odpuścił.
— Trochę mi nie honor o tym mówić…
Ale powiem. Zelman mówił, że wy, panie,
możecie przyjąć postać dowolnego człeka,
jeśli tego chcecie, i niczym on sam dobro
czynić, przy okazji tamtemu splendoru
dodając. — Podniósł na Hondelyka
rozognione spojrzenie, błagalne.
— Ja? — Rycerz roześmiał się głośno,
plasnął dłonią w kolano. — Ktoś jednak
waści naplótł bzdur! W wiedźmina nie
wierzycie a w jakiegoś takiego… —
Poszukał odpowiedniego słowa pomagając
sobie machaniem w powietrzu palcami —
…przemnieńca — tak!? To dopiero bajdy
gminu, kminu i pospólstwa!
— O, to zupełnie inna sprawa. Zelman
mi to tłumaczył — jest ponoć takie
zwierzę, w dalekich krainach, to się zwie
kameleniec…
— Xameleon — odruchowo poprawił
Hondelyk, otworzył usta i zamarł.
Jalmus uśmiechnął się i pokiwał głową
jakby chciał zakrzyknąć: „Mam waści!”.
W jego spojrzeniu teraz bez trudu można
było znaleźć dużo zadowolenia i odrobinę
ironii. I triumfu. Rycerz milczał.
— Xameleon, macie rację, panie. To
zwierzę przybiera postać jaką chce, to nie
bajdy — natura jego taka. I wy, panie,
również tak umiecie. Zelman powiedział,
że jesteście mimikrant. Ot, i wszystko.
— Wyrwę jęzor temu skrybie! —
powiedział rozzłoszczony Hondelyk. —
Spalą mnie kiedyś przez jego gadulstwo…
— Zapomniałeś, że on z tych stron,
panie. Tu miał braci, trzech a został jeden
z winy francy, rzecz jasna.
— Dobrze. Mów dalej…
— Chciałbym… Żebyś to pod moją
postacią… zrobił, panie — wyjąkał
młodzieniec. — Jestem najmłodszy,
dwóch braci starszych, dwór nie taki znów
bogaty a jeszcze biedniejący od dwu lat.
Gdybym to ja… No, niby ja zabił Pirróga
— dostanę każdą dziewczynę za żonę,
wiano sute… Nie trzeba by było z braćmi
się wadzić. A i dziewczyna jest taka… —
dodał rozmarzonym tonem. — Sprzyja mi,
wiem o tym, sama powiedziała, ale póki tu
smród panuje i gówniana śmierć — nawet
nie śmiem kasztelana o rękę córki prosić.
— Kasztela–a–na?…
Jalmus pokiwał energicznie głową.
Hondelyk wpatrywał się długą chwilę w
młodzieńca. Oczy rycerza, błękitne — jak
zauważył gość zaraz po wejściu do izby —
ściemniały i stały się podobne do
ciemnego burzowego nieba, równie groźne
i zwiastujące niebezpieczną przygodę.
Długą chwilę penetrowały duszę Jalmusa,
potem na moment przeniosły się na
Cadrona. Sługa zrozumiał bez słów
zawarte w spojrzeniu polecenie, wstał i
wyszedł z izby.
— Zanim będziemy dalej rozmawiać
podpiszesz, waść, dokument pewien —
powiedział wolno Hondelyk. — To
warunek. Pierwszy dopiero, ale jeśli nie
spełniony, to i gadać będziemy tylko o
piwie. — Jalmus otworzył usta, ale
Hondelyk uniósł dłoń i młodzieniec nie
wydał z siebie dźwięku. — Musisz
wybaczyć tę podejrzliwość, ale — jak
mówiłem — nie mam zamiaru kończyć na
stosie z powodu skąpstwa kontrahenta albo
jego niewdzięcznej głupoty. — Rzucił
okiem na wchodzącego właśnie do izby
Cadrona. — Ot, podpiszesz przyznanie do
gwałtu na sierocie, dwóch kradzieży i
krzywoprzysięstwa…
— Ja??? — Jalmus poderwał się z fotela.
— Tak, ty, panie. Jeśli kiedyś potem
przyjdzie ci do głowy oskarżyć mnie o
czary czy o cokolwiek innego — użyję
przez przyjaznych mi ludzi tego
dokumentu. To mój pancerz.
Młodzieniec chwilę oddychał ciężko,
potem w oku błysnęła mu skra.
— A ja? — zapytał. — Też powinienem
mieć gwarancję, czy…
— Ty masz moje słowo!
Jalmus chwilę walczył ze sobą. Ani
Hondelyk ani Cadron nie mieli
wątpliwości, że chce powiedzieć: „Moje
słowo nie wystarcza a twoje ma
wystarczyć?”, ale nie odważył się.
Hondelyk ulitował się nad Jalmusem i
pomógł mu:
— Przecież polecał mnie Zelman, a on z
tych stron?…
Gość nabrał powietrza, nadął się,
wypuścił głośno.
— Dobrze. A co do ceny…
— Mówiłem — pięćset.
— No tak… Myślałem… Że pod
postacią… drożej?
— Nie, podałem ci cenę ostateczną… —
Skinął na Cadrona, sługa podał
młodzieńcowi kartę pergaminu. Na stole
postawił gliniany polewany kałamarz i
pióro. — Wiedziałem przecież, że
będziesz miał ochotę… A, nieważne.
Jalmus przeczytał podany dokument,
spurpurowiał, podniósł wzrok na
Hondelyka, jakby chciał poprosić o łaskę,
ale napotkawszy twarde bezwzględne
spojrzenie jęknął prawie, sięgnął po pióro,
dźgnął w otwór i złożył staranny podpis.
Cadron szybko odebrał dokument,
sprawdził podpis i skinął głową. Hondelyk
uśmiechnął się do Jalmusa.
— Jeszcze jedno — pieniądze teraz. To
znaczy — jeśli mam wystąpić w twoim
imieniu, to musisz tu już zostać. Nie może
być tak, żebyś walczył z Pirrógiem i
jednocześnie kasztelance romence śpiewał.
Ty zostaniesz tutaj, ja — wyjdę, a ty
wyjdziesz dopiero, gdy ja wrócę. Dlatego
musisz teraz iść po pieniądze…
— Tak, mam je na dole, przy koniu. —
Jalmus podniósł się i nagle uśmiechnął
nieśmiało. — Gdybyś zginął — mnie
spalą, prawda? Bo tu jestem i tam będę…
— Nie, gdybym zginął, to tam będzie
moje ciało, a zawsze możesz świadkowi
głupotę zarzucić, prawda?
— No tak. — Jalmus ruszył do drzwi, ale
zatrzymał go głos Hondelyka, który polecił
zawiadomić sługę, że jego pan zostaje tu w
karczmie kilka dni a może też wyjedzie. —
Słusznie, mogliby się niepokoić —
przyznał młodzieniec.
Wyszedł.
Cadron niedbale zwinął dokument w
rurę, sięgnął do stojącego w kącie kuferka,
otworzył wieko i bez szczególnej atencji
Eugeniusz Dębski O włos pod piwa 2005
Śmierdząca robota Wieczór przeciągał się leniwie — niczym syty kot prężył grzbiet i przesuwał się pod dłonią pana, stwarzając wrażenie, że jest dłuższy niż w rzeczywistości. Za oknami, za ścianami długi jesienny wieczór, mokry, chłodny jak jęzor psa, który spotkał na polu nie zamarzniętą jeszcze kałużę; przed szczodrym ogniem w kominku wieczór odsunięty światłem i ciepłem, leniwy. Hondelyk poprawił się w fotelu, przesunął bose stopy, podkulił palce rumiane od ciepła bijącego z kominka. Chwilę przyglądał się z zainteresowaniem ewolucjom swoich stóp, które kręciły się, kurczyły i prostowały palce, rozwierały je na kształt wachlarza i zwijały. Obcisłe skórzane spodnie, z nogawkami ciemniejszymi tam, gdzie chroniły je długie buty i nieco jaśniejszymi wyżej, nie kryły kształtu długich mocnych nóg. Był wysokim mężczyzną, co widać było nawet gdy siedział — zajmował fotel, zydel, na
którym opierał łydki a część nóg i tak jeszcze wisiała w powietrzu między oporami. Jedna ręka opierała się o stół w pobliżu kufla, druga leżała na brzuchu. Głowę odchylił na wysokie oparcie, kręcił nią to patrząc na płomienie w kominku, to zerkając na Cadrona. Na szczupłej wydłużonej twarzy malował się teraz spokój i syte rozleniwienie, ale można było z oczu, ich oprawy i bruzd wzdłuż nosa wyczytać, że migiem mogą przekształcić się w twardą maskę, której wyraz zapadnie w pamięć temu, kto ją na oblicze Hondelyka wywoła. Skórzane buty z wysokimi cholewami stały w prawidłach nieco z boku, parowały. Cadron widząc to pochylił się i przesunął odrobinę, sprawdził zewnętrzną stroną dłoni jaka ilość ciepła dociera do butów, okręcił je żeby sechł drugi bok. — Daj spokój, i tak już nigdzie dzisiaj nie będę wychodził — mruknął Hondelyk przeciągając się w wygodnym fotelu. Gdy trzasnęły wyciągnięte stawy, stęknął i opuszczając rękę sięgnął po wysoki kufel z
grzanym piwem. — Jutro może pójdę na ten ich targ, zobaczę co tu jest… Posiedzimy jeszcze ze dwa dni i ruszamy. Popas nam się przydał, ale ciągnie mnie dalej. Mamy… Ktoś lekko zapukał do drzwi. Cadron podniósł głowę, popatrzył na Hondelyka i pokiwał głową jakby z wyrzutem: „Wykrakałeś!”, potem podparł dłońmi kolana i podniósł się ze stęknięciem. Trzasnęły stare stawy, strzepnął poły zadartego do góry kaftana. — Otworzyć? Ruszył do drzwi nie czekając przyzwolenia, ale Hondelyk dogonił go słowami: — A otwórz–otwórz! — Zsunął stopy z zydla. — Poczeee… — ziewnął potężnie. Stary posłusznie zatrzymał się. Rycerz dokończył ziewania, wyszarpnął prawidła i wsunął bose stopy w ciepłe choć jeszcze wilgotne buty, wstał, przytupnął i usiadł z powrotem. Machnął przyzwalająco ręką. — No? Cadron zrobił dwa kroki i pociągnął
skobel, przesunął się bezszelestnie — nasmarowany od razu, gdy tylko Hondelyk wybrał dla siebie tę izbę — pociągnął za klamkę. — Czy twój pan zechciałby udzielić mi kilku chwil, dla pewnej ważnej i bezzwłocznej sprawy? — zapytał przybyły. Hondelyk odwrócił się i popatrzył przez ramię, ale ciemności panujące na korytarzu osłaniały pytającego, a światło z lamp i kominka zasłaniał Cadron. Sługa stał nieruchomo i w milczeniu, czekał na polecenia rycerza. — Cadronie, wpuść gościa. Hondelyk wstał. Cadron zrobił krok w bok, przybyły wszedł i pochylił głowę w ukłonie. Gdy kroczył jego ciekawe szybkie spojrzenie obejmowało figurę Hondelyka, ale gdy pochylał głowę nie pozwolił sobie na zarzut braku dworskości — oczy ukrył jak należy pod powiekami i wytrzymał skłon akurat tyle, żeby wyrazić szacunek gospodarzowi. Potem wyprostował się i po — folgował ciekawości. Sam był wysokim
młodzieńcem, trzymał się prosto i swobodnie. Na młodej gładko wygolonej twarzy usadowił się czerstwy rumieniec, który wyglądał tak, jakby nie tylko jesienny przymrozek był jego przyczyną. Oczy miał ciemne, okolone długimi rzęsami, powodzenie i dziewek murowane a i panny z okolicznych dworków i zameczków musiały często wzdychać do jego wizerunku, rozciągającego aż do bólu chwile przed zaśnięciem w dziewczęcej sypialni. Tuż pod prawym okiem, w kierunku ucha widniała mała myszka, ale nie szpeciła młodziana. Włosy, jasne i długie, gość ciasno związał rzemiennym paskiem z tyłu głowy a potem ktoś, bo chyba nie on sam, jednym uderzeniem toporka obciął je do zamierzonej długości, wyglądały przez to jak długi a niewytarty jeszcze pędzel golibrody. Ładnie i niezbyt bogato szamerowany kaftan z rękawami do łokci zgrabnie układał się na szerokiej piersi, spod kaftana wystawała cienka koszula z mornowej przędzy, w ręku trzymał burkę, którą od razu rzucił na
podłogę obok drzwi. Za broń miał ciężki, bogato zdobiony rapier na cienkim pasie, na nogach wysokie, podobne do Hondelykowych buty, prawie nie ubłocone, a więc piechotą do domu postojowego nie przybył, co natychmiast Hondelyk zauważył. Skinął ręką na Cadrona, wskazał gościowi drugi, przysuwany właśnie przez sługę fotel. Młodzian podziękował pochyleniem głowy, podszedł do mebla, zręcznie broń odsunął i usiadł. Gospodarz uniósł dzban. — Grzanego piwa nie odmówicie — ni to zapytał, ni to stwierdził. — Z przyjemnością — powiedział młodzian. — Psia pogoda. Ale! Zapomniałem… — poderwał się z fotela — …się przedstawić: jestem Jalmus, syn Krotobachawego, pana na zamku Gaycherren. — Mnie zaś zwą Hondelyk — powiedział gospodarz siadając i sięgając do dzbana. Nalał gościowi a potem sobie. Wskazującym palcem dźgnął do wewnątrz dzbana. Cadron natychmiast zrozumiał
gest, pochwycił dzban i wyszedł. — Miło mi cię widzieć, panie. Nudno tu trochę, co prawda nie miałem jeszcze okazji przyjrzeć się dokładnie okolicy, dopiero ranom tu zjechał, ale rad jestem, że ktoś mnie odwiedził. Od picia piwa jest tylko lepsze picie piwa w kompanii. Obaj zgodnie pociągnęli z kufli. Młodzieniec pierwszy oderwał się od mocnego pachnącego chmielem, korzeniami, miodem i czymś jeszcze piwa. Oblizał wargi. — Nasz gród podupada — powiedział. — Od dwu lat. Jakem wrócił z dworu księcia Filby Wielkookiego… — Wybałuchem poza oczy zwanym — uzupełnił uśmiechając się Hondelyk. — A tak, ale to dobry pan i mądry… — Nie przeczę, pochwaliłem się tylko, że też go znam. Młodzian milczał chwilę a potem powiedział nadając jakieś szczególne znaczenie swoim słowom: — To wiem. — Milczał chwilę. — Jeśli pozwolisz, panie, wrócę do sprawy, która
mnie tu przywiodła. Otóż — jak mówiłem — dwa lata temu gród kwitł, rolni krzątali się po polach, mieszczanie handlowali, kupcy ciągnęli do nas dwoma krzyżującymi się szlakami. Targi mieliśmy znane, ho–ho! Wszystko można było kupić: mięsa na czarno wędzone, tkaniny ze wszystkich stron świata, ryby przez rusych na słońcu suszone, nawet powozy, jakie kto chciał… — Byle były czarne i na dwóch kołach — wtrącił Hondelyk. — Słucham? — Nic, wybacz. Taki żart sobie przypomniałem. Mów dalej. — Kwitła nasza okolica, gród… Ale jakoś dwa miesiące przed moim powrotem nadciągnęło na nas przekleństwo, fatum jakieś. — Uniósł dwoma palcami kufel i pochyliwszy przetoczył po stole. Toczony po drewnie rant dna zahurkotał. — Zagnieździła się tu zaraza fruwająca, niektórzy usiłowali toto smokiem nazywać, ale potem, jakby się wszyscy zmówili: uznali, że miano smok to zbyt
wielki honor dla tego smroda i została nazwana francą. Nieważne zresztą jak się zwie, ale okolica zamiera przez to, a już myśl o tym, że akurat ta bździna na psy nas sprowadza… — Jak to taka bździna, jak mówisz, panie, dlaczego się jej nie pozbędziecie? — Hondelyk oderwał na chwilę wzrok od gościa — wszedł Cadron z dużym dzbanem, woń parującej zawartości natychmiast zapanowała nad wszystkimi innymi zapachami w izbie. Sługa postawił dzban na zydlu przy kominku i popatrzył na Hondelyka. Rycerz wskazał mu krzesło przy kominie. — Jak czyrak doskwiera to go ciąć trzeba — powiedział do Jalmusa… — Ale musi to zrobić cyrulik doświadczony — gość uśmiechnął się szeroko, ale zaraz starł uśmiech i mówił dalej: — To skrzydlate obrzydlistwo zasiedliło kopiec–jaskinię nieopodal martwego obrzecza, na styku grzędy wzgórz pól i lasu. Ma tułów większy od największego wołu, karbowany, jak glizda, choć niektórzy mówią, że jak szynka
szpagatem obwiązana. Skrzydła ma jak gacek, chwost długi na piętnaście łokci, cztery łapska z pazurami, które drą konie na strzępy a zbroje na kawałki, z których najlepszy kotlarz nawet patelni nie uklepie. No i ryj, ma się rozumieć odpowiedni — jak antałek, żeby go w jajca kopnęło! — uzupełnił zawzięcie, zacisnął zęby i nagle przypomniał sobie gdzie jest. Przyłożył rękę do piersi. — Wybacz, panie, ale ta zmora… No, nic. Zaraz wyłuszczę wszystko. Najpierw nic specjalnego się nie działo, chodziło to, owcę albo cielę zeżarło, trudno. Wola taka i już. Nawet ciekawiej zaczęło być — młodzieńcy podjeżdżali francę, ostrzelali z łuków i wracali zadowoleni. Chłopi sarkali trochę, spalić próbowali i z toporami chodzili, ale kilku w strzechę kopnęło i przestali się zabawiać. Kupcy czasem z nudów brali jakiegoś przewodnika i podchodzili stwora, w końcu smoki nie tak zwyczajna rzecz. No, ale potem się zaczęło. Ten stwór — jak się okazało — żre, a i owszem, barany i gęsi, co tam złapie,
potem pożera korę i młode drzewa, jak bóbr czy co, a prze — kąsza wapnem ze wzgórza nieopodal swojej jaskini. I czy to wapno, czy drewno czy jeszcze co, natura jego może, dość, że… — Rozłożył ręce i plasnął nimi o kolana. — No… Jak by tu rzec… Odchody jego — uśmiechnął się z goryczą — one okolicę na psy sprowadziły. Chodzi zawsze do rzeki i tam się wypróżnia. No i tu się zaczyna piekło — smród okrutny! Kolor woda ma taki, że na sam widok wnętrze się człowiekowi wywraca, a jak nawet spłynie pierwsza fala a ktoś niebacznie się napije — umiera i to chyba z boleści, bo tak wyjących ludzi nie widział nikt, nawet na wojnie, czy jak nażartego kordelasem w brzuch dźgnąć. No i tak tu teraz jest — nigdy nie wiadomo, kiedy to gnida pójdzie do rzeki, to raz… — Wyprostował kciuk. — Kupcy nas omiją, bo jak kilka razy trafili akurat na wodę skadzoną, to przestali przybywać i innych postraszyli — dwa. Po trzecie, kiedy na pola pójdzie polować — nie wiadomo, odłogiem coraz więcej ziemi
leży. Chłopstwo złe, głodne, w rozboje się bawić zaczęło. Ci, na dole rzeki, też pretensje do nas mają, że niby na naszej ziemi, to trza zabić. No i po czwarte… — ściszył głos, przygryzł dolną wargę — …srom na wszystkie okoliczne ziemie. Obsrana, za przeproszeniem, okolica; mówią na nas: obsrańce. Ani do jakiejś panny w konkury uderzyć, bo konkurenci zatykają nosy na nas patrząc i to wystarczy, żeby panny się odwracały. Żadnej odwagi nie starczy, żeby zasrańca na męża wybrać, a i rodzice dziecka na pośmiewisko nie dadzą. No i tak tu teraz żyjemy — skarbczyk chudnie, lada dzień na żebry pójdziemy. Studnie śmierdzą jak… — nie wytrzymał i splunął na podłogę. — Wybaczcie, jak tak się długo o tym mówi, to piana człowiekowi na usta wy — chodzi. — To dlatego przed każdym obejściem beki stoją i nawet stawy pokopane gdzieniegdzie? — No tak, ale ta woda i tak cuchnie, tyle, że już się nie umiera od niej. — Wskazał
wzrokiem dzban z piwem: — Jedyna rzecz lepsza przez francę to piwo, teraz warzą je uczciwie i hojnie doprawiają, bo inaczej nikt by nie pił. — Ciekawe rzeczy opowiadasz, panie. — Hondelyk uniósł swój kufel, nieufnie potrzymał nad nim chwilę nos. Potem poruszył brwiami i gestem przepił do Jalmusa. — Ale pierwsze, co winniście byli zrobić jak się okazało, że zmorę macie — zabić plugastwo. Dobrze mówię? — A pewnie. Tak i robiliśmy i robimy co jakiś czas. Dlatego coraz mniej młodych mężczyzn w okolicy. Już bez dwóch siedemdziesięciu leży po cmentarzach rozdartych, spalonych i stratowanych przez to bydlę. O rolnych już nie wspomnę. Podejść do francy się nie da — kły, pazury, ogień i chwost. Strzały łuczników nie przebijają skóry i rogoży; las podpaliliśmy to odleciała i wróciła na zgliszcza, w ciepłym popiele się wytarzała i tak srnęła w rzekę… — wstrząsnęło nim to wspomnienie, z wysiłkiem połknął ślinę. Odstawił kufel, rzucił okiem na
Cadrona, ale stary siedział na zydlu, dłonie ułożył na kolanach i głaskał je jakby go łamały na deszcz, i nawet brwią nie poruszył. — Nie idzie jej ubić… — Ogniem strzyka? — zainteresował się Hondelyk. — Potężnie. Gospodarz poruszył głową jakby chciał pokiwać ze zrozumieniem i w ostatniej chwili powstrzymał się, ale zauważył, że gość to widział, więc roześmiał się i klepnął w kolano. Ale nie powiedział nic. Jalmus zmrużył oczy, zastanawiał się chwilę. — Gościł w naszej okolicy pewien szarlatan, ale i wiedział trochę, bywały w świecie. Powiedział, że ta franca zwie się Pirróg. Podjął się nawet walki. To znaczy nie z mieczem czy łukiem, charławy był jak to magister, ale pod jego kierunkiem żeśmy zapory budowali, żeby Pirróga od wody i wapna odciąć, las paliliśmy, faszerowane smołą byczki podrzucalim… Oj, czegośmy nie robili! — Pokiwał głową. — Spać francy nie dawaliśmy,
wilczych dołów nakopalim, wodę struliśmy, jedenaścioro okolicznych zmarło jak się napili. — Trzepnął z całej siły pięścią w kolano. — I nic. Podniósł zagniewane i smutne zarazem spojrzenie na Hondelyka. Wzruszył ramionami i westchnął przeciągle. Rycerz milczał, w kominku trzasnęło któreś z wilgotniejszych polan. Na dole, w karczmie ktoś na całe gardło wywiódł smętnie: Zasrani mi grają, zasrani śpiewają! Sam zasrany chodzę, zasranicę wo–odze–ę! Jalmus zobaczył, że Hondelyk słyszał słowa, wskazał palcem podłogę i pokiwał głową. Rycerz pokiwał ze zrozumieniem głową. Popatrzył na Cadrona, ale stary oddał spojrzenie nic nim nie wyrażając. Gospodarz sięgnął po świeży dzban, nalał do obu kufli. Poczekał aż gość uniesie naczynie, łyknął. Jalmus nie wytrzymał: —
Nic mi nie powiecie, panie? — A co mam powiedzieć? Współczuwam wam, ale nie wy jedni cierpicie, plugastwa na świecie w bród… Wiedźmina wam trzeba, ot co! — Jakiego tam wiedźmina! — Obraził się Jalmus. — Przesz to bujdy dziecinne, które tylko gmin może sobie rozpowiadać, bo i w nim się zrodziły, a i oni wiedźmina nie wspominają, bo na głupcy wyjść nie chcą. — Chwycił kufel, łyknąwszy tęgo, otarł pianę z warg. — Gdym pobierał nauki na dworze księcia Filby doszły mnie tam po jakimś czasie słuchy o pewnym człowieku zacnym. Najpierw słuchałem tego jak zwyczajnych bajd, co się je snuje jak za oknami zimnica i ciemno, ale potem pogadałem sobie ze skrybą księcia. To niemal krajan, z wioski Gęsia Woda, no i on potwierdził te baje. A niedawno, jakem mu napisał co się u nas dzieje, i że Gęsia Woda śmierdzi jak… — Zmełł w ustach jakieś słowo nie dając mu ujść na zewnątrz i mówił dalej: — To mi odpisał, goniec posłanie przysłał. Wszystko tam o tym
człowieku napisał co wiedział, a rozmawiał przedtem z samym księciem. Ten zaś człowieka owego dobrze zna, bo z nim rozmawiał i komitywie znakomitej był. — Ach tak? — Tak mówił — odezwał się skonfundowany zawartą w tych dwóch słowach ironią Jalmus. — No dobrze, skoro tak mówił… Ale co dalej? — Co to ja?… A! Ów człek to mężny rycerz, fachman niepodzielny w swojej robocie, co już niejednego stwora odesłał do piachu. Może więc i Pirróga zaszlachtować! — Aha… No to go wezwijcie i po kłopocie. — Dlatego też tu jestem… — Nie rozumiem? — Sądzę, że wy jesteście, panie tym człowiekiem, choć imię inne nosicie — powiedział Jalmus pochylając się do Hondelyka i ściszając głos prawie do szeptu.
Rycerz pokręcił głową. I zaraz cmoknął i powiedział: — Albo… Co was będę męczył. Nie wiem, czy o mnie wam mówił Zelman. ale owszem — podejmuję się co jakiś czas takiej roboty. Mogę wziąć i waszą, ale tani nie jestem… Jalmus poderwał się na równe nogi i wyciągnął ręce ku powale. — No! Chwała Najwyższemu! Jużem zaczynał wątpić… — Poczekaj — na moje warunki przystajesz? — A jakie są? — Pięćset okrąglutkich, złociutkich… — Tak. Ale zabijesz ją, panie? — Jeśli nie ja ją… — Hondelyk daleko wyciągnął nogi, pokręcił stopami jakby mu ścierpły — …to nie będziesz nikomu płacił. Młodzieniec szybko usiadł na brzeżku fotela. Zastanawiał się gorączkowo chwilę. — Jest jeszcze coś… — powiedział patrząc w podłogę, nie zauważył więc, że rycerz znowu posłał szybkie spojrzenie Cadronowi, a ten uniósł wzrok i brwi do
góry. — Zelman powiedział mi też… — Chwycił w palce skórzany kutas, na górze cholewy buta do ściągania jej służący i zakręcił nim, zaciągnął, potem odpuścił. — Trochę mi nie honor o tym mówić… Ale powiem. Zelman mówił, że wy, panie, możecie przyjąć postać dowolnego człeka, jeśli tego chcecie, i niczym on sam dobro czynić, przy okazji tamtemu splendoru dodając. — Podniósł na Hondelyka rozognione spojrzenie, błagalne. — Ja? — Rycerz roześmiał się głośno, plasnął dłonią w kolano. — Ktoś jednak waści naplótł bzdur! W wiedźmina nie wierzycie a w jakiegoś takiego… — Poszukał odpowiedniego słowa pomagając sobie machaniem w powietrzu palcami — …przemnieńca — tak!? To dopiero bajdy gminu, kminu i pospólstwa! — O, to zupełnie inna sprawa. Zelman mi to tłumaczył — jest ponoć takie zwierzę, w dalekich krainach, to się zwie kameleniec… — Xameleon — odruchowo poprawił Hondelyk, otworzył usta i zamarł.
Jalmus uśmiechnął się i pokiwał głową jakby chciał zakrzyknąć: „Mam waści!”. W jego spojrzeniu teraz bez trudu można było znaleźć dużo zadowolenia i odrobinę ironii. I triumfu. Rycerz milczał. — Xameleon, macie rację, panie. To zwierzę przybiera postać jaką chce, to nie bajdy — natura jego taka. I wy, panie, również tak umiecie. Zelman powiedział, że jesteście mimikrant. Ot, i wszystko. — Wyrwę jęzor temu skrybie! — powiedział rozzłoszczony Hondelyk. — Spalą mnie kiedyś przez jego gadulstwo… — Zapomniałeś, że on z tych stron, panie. Tu miał braci, trzech a został jeden z winy francy, rzecz jasna. — Dobrze. Mów dalej… — Chciałbym… Żebyś to pod moją postacią… zrobił, panie — wyjąkał młodzieniec. — Jestem najmłodszy, dwóch braci starszych, dwór nie taki znów bogaty a jeszcze biedniejący od dwu lat. Gdybym to ja… No, niby ja zabił Pirróga — dostanę każdą dziewczynę za żonę, wiano sute… Nie trzeba by było z braćmi
się wadzić. A i dziewczyna jest taka… — dodał rozmarzonym tonem. — Sprzyja mi, wiem o tym, sama powiedziała, ale póki tu smród panuje i gówniana śmierć — nawet nie śmiem kasztelana o rękę córki prosić. — Kasztela–a–na?… Jalmus pokiwał energicznie głową. Hondelyk wpatrywał się długą chwilę w młodzieńca. Oczy rycerza, błękitne — jak zauważył gość zaraz po wejściu do izby — ściemniały i stały się podobne do ciemnego burzowego nieba, równie groźne i zwiastujące niebezpieczną przygodę. Długą chwilę penetrowały duszę Jalmusa, potem na moment przeniosły się na Cadrona. Sługa zrozumiał bez słów zawarte w spojrzeniu polecenie, wstał i wyszedł z izby. — Zanim będziemy dalej rozmawiać podpiszesz, waść, dokument pewien — powiedział wolno Hondelyk. — To warunek. Pierwszy dopiero, ale jeśli nie spełniony, to i gadać będziemy tylko o piwie. — Jalmus otworzył usta, ale Hondelyk uniósł dłoń i młodzieniec nie
wydał z siebie dźwięku. — Musisz wybaczyć tę podejrzliwość, ale — jak mówiłem — nie mam zamiaru kończyć na stosie z powodu skąpstwa kontrahenta albo jego niewdzięcznej głupoty. — Rzucił okiem na wchodzącego właśnie do izby Cadrona. — Ot, podpiszesz przyznanie do gwałtu na sierocie, dwóch kradzieży i krzywoprzysięstwa… — Ja??? — Jalmus poderwał się z fotela. — Tak, ty, panie. Jeśli kiedyś potem przyjdzie ci do głowy oskarżyć mnie o czary czy o cokolwiek innego — użyję przez przyjaznych mi ludzi tego dokumentu. To mój pancerz. Młodzieniec chwilę oddychał ciężko, potem w oku błysnęła mu skra. — A ja? — zapytał. — Też powinienem mieć gwarancję, czy… — Ty masz moje słowo! Jalmus chwilę walczył ze sobą. Ani Hondelyk ani Cadron nie mieli wątpliwości, że chce powiedzieć: „Moje słowo nie wystarcza a twoje ma wystarczyć?”, ale nie odważył się.
Hondelyk ulitował się nad Jalmusem i pomógł mu: — Przecież polecał mnie Zelman, a on z tych stron?… Gość nabrał powietrza, nadął się, wypuścił głośno. — Dobrze. A co do ceny… — Mówiłem — pięćset. — No tak… Myślałem… Że pod postacią… drożej? — Nie, podałem ci cenę ostateczną… — Skinął na Cadrona, sługa podał młodzieńcowi kartę pergaminu. Na stole postawił gliniany polewany kałamarz i pióro. — Wiedziałem przecież, że będziesz miał ochotę… A, nieważne. Jalmus przeczytał podany dokument, spurpurowiał, podniósł wzrok na Hondelyka, jakby chciał poprosić o łaskę, ale napotkawszy twarde bezwzględne spojrzenie jęknął prawie, sięgnął po pióro, dźgnął w otwór i złożył staranny podpis. Cadron szybko odebrał dokument, sprawdził podpis i skinął głową. Hondelyk uśmiechnął się do Jalmusa.
— Jeszcze jedno — pieniądze teraz. To znaczy — jeśli mam wystąpić w twoim imieniu, to musisz tu już zostać. Nie może być tak, żebyś walczył z Pirrógiem i jednocześnie kasztelance romence śpiewał. Ty zostaniesz tutaj, ja — wyjdę, a ty wyjdziesz dopiero, gdy ja wrócę. Dlatego musisz teraz iść po pieniądze… — Tak, mam je na dole, przy koniu. — Jalmus podniósł się i nagle uśmiechnął nieśmiało. — Gdybyś zginął — mnie spalą, prawda? Bo tu jestem i tam będę… — Nie, gdybym zginął, to tam będzie moje ciało, a zawsze możesz świadkowi głupotę zarzucić, prawda? — No tak. — Jalmus ruszył do drzwi, ale zatrzymał go głos Hondelyka, który polecił zawiadomić sługę, że jego pan zostaje tu w karczmie kilka dni a może też wyjedzie. — Słusznie, mogliby się niepokoić — przyznał młodzieniec. Wyszedł. Cadron niedbale zwinął dokument w rurę, sięgnął do stojącego w kącie kuferka, otworzył wieko i bez szczególnej atencji