ROZDZIAŁ 1
Zanim poznałam Matthew, mogło się wydawać, że w moim życiu nie ma miejsca nawet na
jeden dodatkowy element, a zwłaszcza na coś tak znaczącego jak wampir, który ma tysiąc
pięćset lat. Wśliznął się on jednak do niezbadanych, pustych miejsc, kiedy nie patrzyłam.
Teraz, po jego odjeździe, byłam straszliwie świadoma jego nieobecności. Gdy tak siedziałam
na dachu wieży strażniczej, łzy osłabiły moją determinację, żeby o niego walczyć. Niebawem
wszędzie było pełno wody. Siedziałam w kałuży, której poziom się podnosił.
Pomimo zachmurzonego nieba nie padało.
Woda uchodziła ze mnie.
Z moich oczu wypływały zwyczajne łzy, puchły jednak w trakcie opadania, zamieniając się w
cząsteczki wielkości śnieżnych kul, które uderzały w kamienny dach wieży i rozbryzgiwały
wodę. Włosy opadły mi na ramiona ze strugami spływającymi po krzywiznach mojego ciała.
Otworzyłam usta, żeby zaczerpnąć powietrza, ponieważ spływające po mojej twarzy
strumienie zatykały mi nos, a tryskająca woda miała smak morza.
Przez warstwę mgiełki przyglądały mi się Marthe i Ysabeau. Twarz Marthe była posępna.
Wargi Ysabeau poruszały
się, ale szum tysiąca morskich muszli sprawiał, że nie mogłam jej słyszeć.
Wstałam, mając nadzieję, że woda przestanie cieknąć. Nie przestała jednak. Próbowałam powiedzieć
obu kobietom, żeby pozwoliły wodzie unieść mnie razem z moim bólem i wspomnieniem Matthew,
ale jedynym tego skutkiem był następny przypływ oceanu. Wyciągnęłam ręce, myśląc, że to pomoże
wodzie wyciec ze mnie. Z czubków moich palców trysnęły jeszcze większe kaskady. Gest ten
przywołał obraz ręki mojej matki wyciągniętej w kierunku ojca i wodne potoki się powiększyły.
W miarę jak woda lała się ze mnie, coraz mniej panowałam nad sobą. Nagłe pojawienie się Domenica
przestraszyło mnie bardziej, niż byłam skłonna to przyznać. Matthew wyjechał. A ja przysięgłam
walczyć o niego z wrogami, których nie byłam w stanie zidentyfikować i których nie rozumiałam.
Widziałam teraz jasno, że Matthew ma za sobą przeszłość, na którą nie złożyły się domowe
przyjemności, kominek, wino i książki. Ani nie rozwijała się wyłącznie na łonie lojalnej rodziny.
Dome-nico zrobił aluzję do czegoś bardziej mrocznego, co było pełne nienawiści, zagrożenia i
śmierci.
Ogarnęło mnie wyczerpanie i woda pociągnęła mnie w dół. Zmęczeniu towarzyszyło dziwne poczucie
radości. Znalazłam się między śmiertelnością a czymś nieziemskim, co kryło w sobie obietnicę
wielkiej niepojętej mocy. Gdybym się poddała wciągającej mnie fali, oznaczałoby to koniec Diany
Bishop. Zamieniłabym się w wodę i rozpłynęła, aby znaleźć się wszędzie, uwolniona od ciała i bólu. -
Przepraszam cię, Matthew. - Moje słowa były tylko bulgotaniem, gdy woda podjęła swoje nieubłagane
działanie. W moim kierunku ruszyła Ysabeau i usłyszałam w mózgu ostry trzask. Chciałam ją ostrzec,
ale moje słowa zgubiły się w hałasie przypominającym ryk fali przypływu
walącej się na brzeg. Koło moich stóp podniósł się wiatr, wymiatając wodę z siłą nawałnicy. Uniosłam
ręce do nieba, podczas gdy woda i wiatr układały się w lej, który otoczył mnie ze wszystkich stron.
Marthe chwyciła Ysabeau za rękę, poruszając szybko wargami. Matka Matthew próbowała się
wyrwać, układając usta w słowo „nie", ale Marthe nie puszczała, wpatrując się w nią bezustannie. Po
kilku chwilach Ysabeau opuściła ramiona. Odwróciła się ku mnie i zaczęła śpiewać. Jej nieustępliwy,
tęskny głos przeniknął przez wodę i wezwał mnie z powrotem do świata.
Wiatr zaczął zamierać. Miotana przez wichurę chorągiew de Clermontów wróciła do spokojnego
powiewania. Kaskada z czubków moich palców stopniała do rozmiarów rzeki, potem strumyczka,
wreszcie przestała wyciekać całkowicie. Fale spływające z moich włosów zamieniły się w bałwanki, a
potem także zniknęły. W końcu z moich ust wydostał się tylko jęk zaskoczenia. Ostatnim śladem
znikającego czarodziejskiego potopu były cieknące z moich oczu kule wody, które stanowiły pierwszy
objaw jego mocy przetaczającej się przez moje ciało. Pozostałości wywołanego przeze mnie zalewu
spłynęły w kierunku małych otworów u podstawy ścian opatrzonych blankami. Daleko, daleko w dole
woda rozbryzgiwała się o grubą warstwę żwiru pokrywającego podwórze.
Gdy opuściły mnie resztki wody, poczułam się pusta jak wydrążona dynia i bardzo zmarznięta. Kolana
ugięły się pode mną. Uderzyłam nimi boleśnie o kamienną posadzkę.
- Dzięki Bogu - mruknęła Ysabeau. - Omal jej nie straciłyśmy.
Trzęsłam się gwałtownie z wyczerpania i zimna. Kobiety podbiegły do mnie i podniosły mnie na nogi.
Podtrzymując mnie z obu stron za łokcie, ruszyły w dół krętych
9schodów z szybkością, która przyprawiła mnie o drżenie. Gdy dotarłyśmy do sieni, Marthe
skierowała się do pokoi zajmowanych przez Matthew, a Ysabeau pociągnęła mnie w odwrotnym
kierunku.
- Moje są bliżej - rzuciła ostro Ysabeau.
- Poczuje się bezpieczniejsza, gdy znajdzie się bliżej niego - odparła Marthe.
Ysabeau fuknęła z poirytowaniem, ale ustąpiła. U stóp schodów prowadzących do komnaty Matthew z
ust Ysabeau popłynął barwny potok słów, który zabrzmiał zupełnie niestosownie w jej delikatnych
ustach.
- Zaniosę ją - postanowiła, gdy skończyła już przeklinać syna, siły przyrody, potęgę świata oraz wielu
bliżej nieokreślonych osobników o podejrzanym pochodzeniu, którzy brali udział w budowaniu wieży.
Z łatwością mnie uniosła, choć byłam od niej wyższa i cięższa. - Nie pojmuję, dlaczego kazał
zbudować takie kręte schody, do tego w dwóch oddzielnych kondygnacjach.
Marthe wetknęła moje mokre włosy w zgięcie łokcia Ysabeau i wzruszyła ramionami.
- Żeby było trudniej, oczywiście. Zawsze wszystko utrudniał. Sobie. I wszystkim innym.
Nikt nie pomyślał, żeby późnym popołudniem wejść na górę i zapalić świece, ale ogień ciągle się tlił i
pokój zachował trochę ciepła. Marthe znikła w łazience. Odgłos lejącej się wody sprawił, że
zatrwożona sprawdziłam palce. Ysabeau wrzuciła do paleniska dwa ogromne polana, jakby to były
małe patyczki, odłamując długą drzazgę od jednego z nich, zanim zajęło się ogniem. Poruszyła nią
węgle, które rozpaliły się płomieniem, a potem w ciągu paru sekund zapaliła nią tuzin świec.
Przyjrzała mi się z zatroskaniem od stóp do głów w ich ciepłym blasku.
- Nigdy mi nie wybaczy, jeżeli się rozchorujesz -powiedziała, bior,ąc mnie za ręce i oglądając moje
palce.
10
Były znowu sinawe, ale nie od elektryczności. Tym razem posiniały z zimna i pomarszczyły się od
czarodziejskiego potopu. Roztarta je energicznie między dłońmi.
Trzęsąc się ciągle tak, że dzwoniłam zębami, cofnęłam ręce, żeby się nimi objąć w próbie zachowania
choć odrobiny ciepła, jaka pozostała w moim ciele. Ysabeau podniosła mnie bez ceregieli i popchnęła
do łazienki.
- Powinnaś wziąć kąpiel - rzuciła szorstkim tonem. Pomieszczenie pełne było pary. Marthe odwróciła
się
od wanny, żeby pomóc ściągnąć ze mnie ubrania. Prędko stanęłam naga, a one wsunęły mi pod pachy
zimne dłonie wampirzyc i włożyły mnie do gorącej wody. Zetknięcie z nią było skrajnie szokujące.
Krzyknęłam, starając się wydostać z głębokiej wanny.
- Pss... - Ysabeau odgarnęła włosy z mojej twarzy, podczas gdy Marthe wpchała mnie z powrotem do
wody. - Ogrzejesz się w niej. Musimy cię rozgrzać.
Marthe trzymała straż przy jednym końcu wanny, a Ysabeau pozostała przy drugim, szepcząc
uspokajająco i nucąc łagodnie i cicho. Przestałam dygotać dopiero po dłuższej chwili.
W pewnym momencie Marthe mruknęła coś po oksy-tańsku, wymieniając imię Marcusa.
Ysabeau i ja zaprzeczyłyśmy w tym samym momencie.
- Nic mi nie będzie. Nie mówcie Marcusowi, co się wydarzyło. Matthew nie powinien się dowiedzieć,
że użyłam magii. Nie teraz - powiedziałam, dzwoniąc zębami.
- Trzeba tylko trochę czasu, żebyś się rozgrzała. -Głos Ysabeau był spokojny, ale jej mina zdradzała
zaniepokojenie.
Powoli ciepło zaczęło odwracać zmiany, jakie czarnoksięska woda wywołała w moim ciele. Marthe
dolewała ciągle do wanny świeżej gorącej wody w miarę, jak moje ciało ją chłodziło. Ysabeau
chwyciła spod okna poobijany
11
cynowy kufel i zaczęła polewać moją głowę i ramiona. Gdy głowa się rozgrzała, okręciła ją
ręcznikiem i popchnęła mnie trochę głębiej do wody.
- Mocz się - rzuciła rozkazująco. Marthe biegała między łazienką a sypialnią, nosząc ubrania i
ręczniki. Narzekała, że nie mam piżam, tylko stare stroje do jogi, które przywiozłam, żeby w nich
spać. Żadne z nich nie wydawały się jej wystarczająco ciepłe. Ysabeau dotknęła odwrotną stroną dłoni
moich policzków i czubka głowy. Kiwnęła głową.
Dopiero teraz pozwoliły mi wyjść z wanny. Spływająca ze mnie woda przypominała mi o dachu wieży
strażniczej. Starałam się wpić palce nóg w posadzkę, żeby oprzeć się zdradliwej sile przyciągania
żywiołów.
Marthe i Ysabeau owinęły mnie w ręczniki przyniesione prosto od kominka, które lekko pachniały
dymem. Gdy znalazłam się w sypialni, udało się im w jakiś sposób osuszyć mnie, nie wystawiając na
kontakt z powietrzem ani centymetra mojego ciała. Okręcały mnie na wszystkie strony ręcznikami, aż
zaczęło promieniować ze mnie ciepło. Poczułam szorstkie pociągnięcia na włosach, po czym Marthe
podzieliła je palcami na pasma i zaplotła w ciasny warkocz przylegający do mojej głowy. Strząs-
nęłam z siebie mokre ręczniki, żeby się ubrać. Ysabeau rzuciła je na krzesło koło ognia, wyraźnie nie
przejmując się tym, że dotykają starego drewna i pięknych obić.
Kompletnie ubrana, usiadłam przy kominku i zaczęłam bezmyślnie wpatrywać się w ogień. Marthe
znikła bez słowa w niższych rejonach zamku i wróciła z tacą maleńkich kanapek i parującym
dzbankiem ziołowej herbaty. - Zabieraj się do jedzenia. - To nie była prośba, ale rozkaz.
Podniosłam do ust jedną kanapkę i zaczęłam ją skubać po bokach.
12
Marthe zmrużyła oczy, widząc tę nagłą zmianę w moich zwyczajach.
- Jedz.
Posiłek smakował jak trociny, ale mimo to burczało mi w żołądku. Gdy przełknęłam dwie maleńkie
kanapki, Marthe wcisnęła mi do rąk kubek. Nie musiała zachęcać mnie do picia. Gorący płyn zmył
słone pozostałości wody w moim gardle.
- Czy to był czarnoksięski potop? - Poczułam dreszcz na wspomnienie całej tej wody, jaka ze mnie
wypłynęła.
Ysabeau, która stała przy oknie, wpatrując się w ciemność na dworze, podeszła do kanapy po drugiej
stronie
kominka.
- Tak - potwierdziła. - Ale od dawna nie widzieliśmy,
żeby wody było tak dużo.
- Dzięki Bogu, nie poszło to zwykłym tokiem - powiedziałam nieśmiało, upijając następny łyk
herbaty.
- Większość dzisiejszych czarownic nie ma dość mocy, żeby wywołać taki potop. Potrafią podnosić
fale na stawach i wywoływać deszcz, kiedy są chmury. -Ysabeau usiadła naprzeciwko mnie,
przyglądając mi się z wyraźnym zainteresowaniem.
Stałam się wodą. Informacja, że to już się prawie nie zdarza, sprawiła, że poczułam się bezbronna. I
jeszcze bardziej samotna.
Zadzwonił telefon.
Ysabeau sięgnęła do kieszeni i wyjęła małą czerwoną komórkę, która wyglądała zbyt jaskrawo i
nowocześnie w zestawieniu z jej bladą skórą i klasycznymi beżowymi
ubraniami.
- Słucham? Ach, dobrze. Cieszę się, że dotarłeś bezpiecznie na miejsce. - Mówiła po angielsku ze
względu na mnie, kiwnęła też głową w moim kierunku. - Tak,
13
czuje się dobrze. Właśnie się posila. - Wstała i podała mi aparat. - Matthew chciałby z tobą
porozmawiać.
- Diana? - Głos Matthew był ledwo słyszalny.
- Tak? - Wolałam nie mówić za wiele z obawy, że mogłoby mi się wymknąć coś więcej niż słowa.
Matthew odetchnął z ulgą.
- Chciałem się tylko upewnić, że u ciebie wszystko dobrze.
- Twoja matka i Marthe bardzo się o mnie troszczą. -I nie zalałam całego zamku, pomyślałam.
- Jesteś zmęczona. - Dzielący nas dystans napełniał go niepokojem, toteż wychwytywał wszelkie
niuanse naszej rozmowy.
- Tak. To był długi dzień.
- W takim razie kładź się spać - powiedział zaskakująco delikatnym tonem. Zamknęłam oczy, czując
nagłe ukłucie łez. Tej nocy czekało mnie niewiele snu. Byłam zbyt zaniepokojona tym, co mógł zrobić
w nie do końca przemyślanej heroicznej próbie zapewnienia mi bezpieczeństwa.
- Byłeś w laboratorium?
- Idę tam teraz. Marcus chce, żebym obejrzał wszystko dokładnie i upewnił się, że podjęliśmy
konieczne środki ostrożności. Miriam sprawdziła zabezpieczenia w całym budynku. - To wszystko
były półprawdy, ale wygłaszał je z pełnym przekonaniem. Wiedziałam, dlaczego to robi. Milczenie się
przeciągnęło, aż stało się kłopotliwe.
- Nie rób tego, Matthew. Proszę cię, nie próbuj negocjować z Knoxem.
- Dopilnuję, żebyś była bezpieczna, zanim wrócisz do Oksfordu.
- W takim razie nie ma o czym mówić. Zdecydowałeś. Ja też. - Oddałam aparat Ysabeau.
14
Ysabeau zmarszczyła brwi, odbierając go ode mnie zimnymi palcami. Pożegnała się z synem, a jego
odpowiedź zabrzmiała tylko jako oderwany, niezrozumiały odgłos.
- Dziękuję, że nie wspomniałaś mu o czarnoksięskim potopie - powiedziałam spokojnie, kiedy
wyłączyła telefon.
- To ty powinnaś mu o tym powiedzieć, nie ja. - Ysabeau podeszła do kominka.
- Nie jest dobrze, jeśli próbuje się opowiedzieć o czymś, czego się nie rozumie. Dlaczego te moce
ujawniają się właśnie teraz? Najpierw była wichura, potem wizje, a teraz woda. - Wzdrygnęłam się.
- Jakie wizje? - spytała wyraźnie zaciekawiona Ysabeau.
- Matthew nie mówił ci o tym? W moim DNA jest cała ta... magia - odparłam, zacinając się na tym
słowie. -Testy ostrzegały, że mogę mieć wizje, i one zaczęły się pojawiać.
- Matthew nigdy by mi nie powiedział, co znalazł w twojej krwi... Z pewnością nie zrobiłby tego bez
twojego zezwolenia, a prawdopodobnie także i z nim.
- Nawiedzały mnie tu, w tym zamku. - Zawahałam się. - Jak nauczyłaś się nad nimi panować?
- Matthew wyjawił ci, że miałam wizje, zanim zostałam wampirem? - Ysabeau pokręciła głową. - Nie
powinien był tego robić.
- Byłaś czarownicą? - W tym mogło się kryć wyjaśnienie, dlaczego Ysabeau tak bardzo mnie nie lubi.
- Czarownicą? Nie. Matthew zastanawia się, czy byłam demonem, ale jestem pewna, że byłam
zwyczajną kobietą. Także wśród ludzi zdarzają się wizjonerzy. Nie tylko magiczne istoty są w ten
sposób pobłogosławione i jednocześnie przeklęte.
- Czy kiedykolwiek udało ci się zapanować nad darem jasnowidzenia i wyczuwać, że się zjawia?
15
- To przychodzi łatwiej. Pojawiają się znaki. Mogą być subtelne, ale nauczysz się je rozpoznawać.
Pomagała mi też Marthe.
Był to jedyny szczegół dotyczący przeszłości Marthe, jaki poznałam. Nie po raz pierwszy
zastanawiałam się, ile lat mają te kobiety i jakie zrządzenia losu zetknęły je ze sobą.
Marthe stała ze skrzyżowanymi rękami.
- Óc - powiedziała, rzucając Ysabeau czułe, opiekuńcze spojrzenie. - Będzie ci łatwiej, jeśli nie
będziesz przeciwstawiać się wizjom, które cię nawiedzają.
- Jestem zbyt zszokowana, żeby z nimi walczyć -odparłam, myśląc o tym, co przytrafiło mi się w
salonie i w bibliotece.
- Szok jest formą oporu, jaki stawia twoje ciało -stwierdziła Ysabeau. - Musisz się odprężyć.
- Trudno odprężyć się, gdy widzi się rycerzy w zbrojach i twarze kobiet, których się nigdy nie znało,
wymieszane ze scenami z własnej przeszłości. - Moja szczęka zatrzeszczała od ziewnięcia.
- Jesteś zbyt wyczerpana, żeby teraz o tym myśleć. -Ysabeau się podniosła.
- Nie chce mi się spać. - Stłumiłam kolejne ziewnięcie odwrotną stroną dłoni.
Ysabeau przyjrzała mi się uważnie, niczym piękny sokół przypatrujący się polnej myszce. W jej
oczach zamigotały figlarne błyski.
- Połóż się do łóżka, a opowiem ci, jak Matthew został moim synem.
Jej propozycja była zbyt kusząca, żeby się jej oprzeć. Zrobiłam, jak mi powiedziała, po czym Ysabeau
przysunęła krzesło, a Marthe zajęła się talerzami i ręcznikami.
- Od czego mam zacząć? - Matka Matthew wyprostowała się na krześle i wpatrywała się w płomienie
świec. -Nie mogę zacząć po prostu od mojego pojawienia się w tej
16
historii, ale muszę sięgnąć do jego narodzin, tu w wiosce. Wiesz, pamiętam go, gdy był jeszcze
dzieckiem. Jego ojciec i matka zjawili się tu, gdy Philippe, jeszcze za czasów króla Chlodwiga,
postanowił się tu osiedlić. To jedyny powód, dla którego powstała wioska; żyli w niej gospodarze i
rzemieślnicy, którzy zbudowali kościół i zamek.
- Dlaczego twój mąż wybrał to miejsce? - Uniosłam się trochę, opierając się na poduszkach i
podciągając kolana pod kołdrą aż do piersi.
- Chlodwig obiecał mu ziemię, mając nadzieję, że zachęci to Philippe'a do zwalczania rywali króla.
Mój mąż stawał to po jednej, to po drugiej stronie przeciwko tym, którzy byli w środku. - Ysabeau
uśmiechnęła się w zamyśleniu. - Niewielu go na tym przyłapało.
- Czy ojciec Matthew był rolnikiem?
- Rolnikiem? - Na jej twarzy odmalowało się zaskoczenie. - Nie, był cieślą, tak jak Matthew... Zanim
nie wyspecjalizował się we wznoszeniu kamiennych budowli.
Kamieniarz i murarz. Kamienie, z których zbudowano wieżę, pasowały do siebie tak gładko, że nie
wyglądało na to, aby potrzebowały zaprawy. A potem te dziwnie zdobione kominy w kordegardzie
Old Lodge, przy których wznoszeniu Matthew pozwolił po prostu jakiemuś rzemieślnikowi
wypróbować jego umiejętności. Długie, smukłe palce wampira były dość silne, żeby otworzyć muszlę
ostrygi czy zgnieść kasztana jadalnego. Jeszcze jedna jego cecha wskoczyła na miejsce w układance,
doskonale uzupełniając obraz wojownika, naukowca i dworzanina.
- I obaj pracowali przy zamku?
- Nie przy tym - odparła Ysabeau i się rozejrzała. - To był prezent od Matthew, gdy było mi smutno,
że muszę opuścić miejsce, które kochałam. Zburzył twierdzę, którą zbudował jego ojciec, i zastąpił ją
nową. - Jej zielono-
2 - Księga Wszystkich Dusz X 7
-czarne oczy błysnęły rozbawieniem. - Philippe się wściekł, ale czas było wprowadzić jakąś zmianę.
Pierwszy zamek wzniesiono z drewna i choć z biegiem lat dodawano kamienie, był trochę chwiejny.
Próbowałam objąć umysłem bieg wypadków od zbudowania pierwszej twierdzy i założenia wioski w
VI wieku do wieży, którą Matthew wzniósł w XIII wieku. Ysabeau zmarszczyła z niesmakiem nos. -
A potem Matthew postawił tę wieżę na tyłach po powrocie do domu, bo nie chciał żyć tak blisko
rodziny. Nigdy jej nie polubiłam... Wyglądała na sentymentalny kaprys... Ale tak sobie życzył, więc
mu na to pozwoliłam -powiedziała, wzruszając ramionami. - Taka śmieszna wieża. Nie podniosła
obronności zamku. A on zbudował już wtedy dużo więcej wież, niż było trzeba.
Ysabeau ciągnęła dalej swoją opowieść, robiąc wrażenie, jakby tylko częściowo przebywała w XXI
wieku. - Matthew urodził się w wiosce. Był zawsze takim bystrym dzieckiem, tak ciekawym
wszystkiego. Doprowadzał swojego ojca do szaleństwa, chodząc za nim do zamku i chwytając się
narzędzi, belek i kamieni. W tamtych czasach dzieci wcześnie uczyły się zawodu, ale Matthew był
rozwinięty nad swój wiek. Podjął pracę, gdy tylko mógł udźwignąć siekierę i nie zrobić sobie
krzywdy.
Oczyma wyobraźni ujrzałam ośmioletniego chłopca o szarozielonych oczach i cienkich, długich
nogach, biegającego po okolicznych wzgórzach.
- Tak. - Ysabeau uśmiechnęła się, jakby zgadzała się z moimi myślami. - Był naprawdę ślicznym
dzieckiem. A także pięknym młodzieńcem. Matthew był niezwykle wyrośnięty jak na tamte czasy,
choć nie tak wysoki, jak wtedy, gdy został wampirem. I miał przewrotne poczucie humoru. Zawsze
udawał, że coś poszło źle albo że nie otrzymał instrukcji, jak wykonać jakąś krokiew czy fun-
18
dament. Philippe nigdy nie przestał wierzyć niestworzonym historiom, jakie opowiadał mu Matthew. -
W głosie Ysabeau pojawiła się wyrozumiałość. - Pierwszy ojciec Matthew zmarł, gdy chłopak ledwie
skończył dwudziestkę. Jego pierwsza matka nie żyła już wtedy od dawna. Został sam i martwiliśmy
się, czy znajdzie sobie kobietę, żeby osiedlić się z nią i założyć rodzinę.
- I wtedy poznał Blance. - Ysabeau zawiesiła głos, spoglądając przed siebie spokojnie i bez niechęci. -
Nie wyobrażasz sobie chyba, że nie kochały go kobiety. - Nie było to pytanie, ale stwierdzenie faktu.
Marthe rzuciła Ysabeau złośliwe spojrzenie, ale się nie odezwała.
- Oczywiście, że nie - powiedziałam spokojnie, choć z ciężkim sercem.
- Blanca była w wiosce nowa. Służyła jednemu z mistrzów murarskich, których Philippe sprowadził z
Rawenny, żeby zbudowali pierwszy kościół. Wyglądała tak, jak sugerowało jej imię; miała białą cerę,
oczy koloru wiosennego nieba i włosy, które przypominały złotą przędzę.
Gdy poszłam po komputer Matthew, w mojej wybraźni ukazała się blada piękna kobieta.
Przedstawiony przez Ysabeau opis Blanki pasował do niej doskonale.
- Miała też słodki uśmiech, prawda? - szepnęłam. Ysabeau otworzyła szerzej oczy.
- Tak.
- Wiem o tym. Widziałam ją, kiedy w zbroi w gabinecie Matthew odbiło się światło.
Marthe mruknęła ostrzegawczo, ale Ysabeau ciągnęła
dalej:
- Czasami Blanca wydawała się tak delikatna, że obawiałam się, żeby się nie złamała, wyciągając
wodę ze studni albo kopiąc warzywa. Przypuszczam, że właśnie ta delikatność przyciągnęła do niej
mojego syna. On zawsze lubił kruche rzeczy. - Oczy Ysabeau prześliznęły się
19
po mojej, bynajmniej nie kruchej sylwetce. - Pobrali się, gdy Matthew skończył dwadzieścia pięć lat i
mógł już utrzymać rodzinę. Blanca miała wtedy dziewiętnaście lat. Oczywiście, stanowili piękną parę.
Ciemna karnacja Matthew mocno kontrastowała ze śliczną bladością Blanki. Bardzo się kochali i ich
małżeństwo było szczęśliwe. Ale nie mogli doczekać się dzieci. Blanca roniła jedno za drugim. Nie
wyobrażam sobie, jak oni się czuli w swoim domu, oglądając tak wiele własnych dzieci, które
umierały, zanim zdążyły wziąć pierwszy oddech.
Nie byłam pewna, czy wampiry mogą płakać, chociaż pamiętałam z mojej wcześniejszej wizji w
salonie krwawą łzę na policzku Ysabeau. Teraz nie było łez, ale pełna żalu twarz Ysabeau wyglądała
tak, jakby wampirzyca płakała.
- W końcu, po tylu latach prób i niepowodzeń, Blanca powiła dziecko. Byt rok 531. Taki właśnie rok.
Na południu pojawił się nowy król i znowu zaczęły się wojny. Matthew wyglądał na szczęśliwego
człowieka, tak jakby śmiał mieć nadzieję, że to dziecko przeżyje. I przeżyło. Lucas urodził się na
jesieni i został ochrzczony w niedokończonym kościele, który Matthew pomagał budować. Był to
ciężki poród dla Blanki. Położna powiedziała, że będzie to jej ostatnie dziecko. Jednak Matthew
zadowolił się tym, że ma tylko Lucasa. A jego syn przypominał ojca, miał jego czarne kręcone loki i
spiczastą brodę... I te długie nogi.
- Co się stało z Blanca i Lucasem? - spytałam cicho. Znajdowaliśmy się zaledwie sześć lat od
transformacji Matthew w wampira. Coś musiało się wydarzyć, bo inaczej nigdy by nie pozwolił, żeby
Ysabeau zamieniła jego życie na nową egzystencję.
- Matthew i Blanca przyglądali się, jak ich syn rośnie i się rozwija. Matthew nauczył się pracować
raczej
20
w kamieniu niż w drewnie i właściciele ziemscy stąd aż po Paryż cenili go wysoko. Potem do wsi
przyszła febra. Wszyscy zachorowali. Matthew przeżył. Blanca i Lucas nie. To było w 536, poprzedni
rok był dziwny, rzadko świeciło słońce, a potem przyszła ciężka zima. Z nadejściem wiosny zjawiła
się choroba, która zabrała Blance i Lucasa.
- Mieszkańcy wioski nie dziwili się, dlaczego ty i Phi-lippe pozostaliście zdrowi?
- Oczywiście, tak. Ale wtedy było więcej sposobów na wyjaśnienie takich zjawisk niż dzisiaj.
Ludziom łatwiej przychodziło na myśl, że Bóg gniewa się na wioskę lub że zamek jest przeklęty, niż
to, że wśród nich żyją
manjasangowie.
- Manjasangowie? - Obracałam to słowo w ustach, próbując wymówić je tak jak Ysabeau.
- To dawna gwarowa nazwa wampirów, „pożeraczy krwi". Byli tacy, którzy podejrzewali prawdę i
szeptali o tym przy kominkach. Ale w tamtym okresie daleko groźniejsza wydawała się możliwość
ponownego najazdu ostrogockich wojowników niż pan zamku, który był manjasangiem. Philippe
obiecał wiosce osłonę w razie powrotu najeźdźców. Poza tym przyjęliśmy zasadę, żeby nigdy nie
pożywiać się w pobliżu domu - wyjaśniła rzeczowo Ysabeau.
- Jak Matthew przyjął śmierć Blanki i Lucasa?
- Bardzo cierpiał. Był niepocieszony. Przestał jeść. Przypominał szkielet i wioska zwróciła się do nas
o pomoc. Zaniosłam mu jedzenie - Ysabeau uśmiechnęła się do Marthe. Kazałam mu jeść i
spacerowałam z nim, dopóki trochę się nie uspokoił. Gdy przestał sypiać, poszliśmy do kościoła i
pomodliliśmy się za dusze Blanki i Lucasa. Matthew był wtedy bardzo religijny. Rozmawialiśmy o
niebie i piekle, a on martwił się, gdzie mogą być ich dusze i czy mógłby je znowu odnaleźć.
21
Matthew był tak uprzejmy wobec mnie, gdy budziłam się przerażona. Czy noce poprzedzające jego
przemianę w wampira były równie bezsenne, jak potem?
- Na jesieni wyglądał lepiej. Ale zima wcale nie okazała się łatwiejsza niż poprzednia. Ludzie byli
głodni, a choroba szerzyła się nadal. Wszędzie zaglądała śmierć. Wiosna nie przyniosła ulgi. Philippe
niepokoił się postępami przy budowie kościoła i Matthew pracował ciężej niż kiedykolwiek przedtem.
Na początku drugiego tygodnia czerwca znaleziono go na posadzce pod sklepieniem, miał połamane
nogi i grzbiet.
Wstrzymałam oddech na myśl o tym, że miękkie ludzkie ciało Matthew roztrzaskało się o twarde
kamienie.
- Oczywiście, w żaden sposób nie mógł przeżyć upadku - ciągnęła cicho Ysabeau. - Był umierający.
Kilku murarzy powiedziało, że się pośliznął. Inni mówili, że stał na rusztowaniu, a w chwilę potem
spadł. Uważali, że Matthew rzucił się w dół, i zaczynali już rozmawiać o tym, że jako samobójca nie
może zostać pochowany w kościele. Nie mogłam pozwolić, żeby umarł, ponieważ obawiałam się, że
nie uniknie piekła. A on tak się martwił, żeby być razem z Blancą i Lucasem... Jak mógł zdecydować
się na śmierć, bojąc się, że mógłby zostać rozłączony z nimi na całą wieczność?
- Postąpiłaś słusznie. - Ja sama nie byłabym w stanie zostawić go i odejść, bez względu na stan jego
duszy. Porzucenie połamanego i cierpiącego ciała było nie do pomyślenia. Gdyby moja krew mogła
go uratować, użyłabym jej.
- Tak myślisz? - Ysabeau pokręciła głową. - Nigdy nie byłam tego pewna. Philippe powiedział mi, że
decyzja o tym, czy zrobić Matthew członkiem naszej rodziny, należy do mnie. Stworzyłam własną
krwią inne wampiry i miałam je stwarzać także później. Ale Matthew był inny.
22
Lubiłam go i wiedziałam, że bogowie dają mi szansę, żeby zrobić z niego moje dziecko. Byłabym
odpowiedzialna za nauczenie go, jak wampir powinien zachowywać się
w świecie.
- Czy Matthew się opierał? - spytałam, nie mogąc
się powstrzymać.
- Nie - odparła. - Był nieprzytomny z bólu. Powiedzieliśmy wszystkim, żeby sobie poszli, tłumacząc,
że chcemy sprowadzić księdza. Oczywiście nie zrobiliśmy tego. Philippe i ja podeszliśmy do Matthew
i wyjaśniliśmy mu, że możemy sprawić, żeby żył wiecznie, bez bólu, bez cierpienia. Dużo później
Matthew powiedział nam, że wziął nas za Jana Chrzciciela i Matkę Bożą, którzy przyszli i chcą zabrać
go do nieba, żeby połączył się z żoną i dzieckiem. Kiedy dałam mu się napić mojej krwi, myślał, że
jestem księdzem, który spełnia wobec niego ostatnią posługę.
W pokoju słychać było tylko mój spokojny oddech i trzaskanie polan w kominku. Chciałam, żeby
Ysabeau opowiedziała mi ze szczegółami, jak tchnęła nowe życie w Matthew, ale bałam się o to
poprosić, ponieważ mogło się tu kryć coś, o czym wampiry nie mówią. Być może sprawa ta była zbyt
prywatna albo zbyt bolesna. Ysabeau opowiedziała mi niebawem wszystko bez proszenia.
- Napił się mojej krwi z taką łatwością, jakby się do tego urodził - powiedziała z szeleszczącym
westchnieniem. - Matthew nie był jednym z tych ludzi, którzy odwracają twarz od zapachu albo
widoku krwi. Własnymi zębami otworzyłam żyłę w nadgarstku i powiedziałam mu, że moja krew go
uleczy. Wchłonął bez obaw zbawienny płyn.
- A potem? - szepnęłam.
- Potem... sprawiał trudności - odrzekła po krótkim zastanowieniu Ysabeau. - Wszystkie nowe
wampiry są
23
silne i bardzo zgłodniałe, ale nad nim niemal nie można było zapanować. Był wściekły, że jest
wampirem. Bezustannie potrzebował pożywienia. Philippe i ja musieliśmy polować całymi dniami,
żeby go zaspokoić. A jego ciało zmieniło się bardziej, niż się spodziewaliśmy. Wszystkie wampiry
stają się wyższe, smuklejsze, silniejsze. Ja sama byłam dużo niższa, zanim zamieniłam się w wampira.
Ale Matthew z cienkiego jak trzcinka mężczyzny przemienił się w podziwu godną istotę. Mój mąż był
potężniej zbudowany niż mój nowy syn, ale z pierwszym dopływem mojej krwi Matthew niemal mu
dorównał.
Zmusiłam się, żeby nie wzdrygnąć się na myśl o głodzie i wściekłości, jakie go opanowały. Nadal
wpatrywałam się w jego matkę, ani na chwilę nie zamykając oczu w reakcji na tę nową wiedzę o nim.
Matthew obawiał się właśnie tego, że dowiem się, kim był dawniej i jest nadal. I że poczuję do niego
wstręt.
- Co go uspokoiło? - spytałam.
- Philippe zabrał go na polowanie - wyjaśniła Ysa-beau - gdy tylko doszedł do wniosku, że Matthew
nie będzie już zabijał wszystkiego, co mu wejdzie w drogę. Tropienie zaangażowało go umysłowo, a
polowanie fizycznie. Prędko zaczął tęsknić bardziej za łowami niż za krwią, co jest dobrym znakiem u
młodych wampirów. Oznaczało to, że nie jest już wiecznie zgłodniałą istotą, ale znowu kieruje się
rozsądkiem. Potem trzeba już było tylko trochę czasu, aby odzyskał sumienie i zaczął myśleć, zanim
uśmierci ofiarę. Wreszcie mogliśmy obawiać się u niego tylko napadów czarnych myśli, gdy na nowo
odczuwał utratę Blanki i Lucasa i zwracał się do ludzi, żeby uśmierzyć swój głód.
- Czy coś mu wtedy pomagało?
- Czasami mu śpiewałam... Tę samą pieśń, którą nuciłam ci dziś wieczorem, a także inne. Często
wydo-
24
mika, P*C~*S- wpatrzą * we pytań po lego powrocie. ia potw,erdzity
mnie czarnymi oczami. Nasze. P^ (racal slę
to, co obie rpr&SZS&t pociechy w ich
d
° iW
L taki opanowany - zamyśliłam sie głośno. -Trudno wyobrazić go sobie w ^'m stanie. ^
_ Matthewiest^
Zastanawiając się nad tą perspektywą, odczuwałam zaskakująco mało strachu. Mogłabym być z
Matthew i przybyłoby mi nawet parę centymetrów wzrostu. Zrobiłaby to Ysabeau. Jej oczy błysnęły,
gdy zauważyła, w jaki sposób unoszę dłoń do szyi.
Ale trzeba było zastanowić się nad moimi wizjami, by nie wspomnieć o mocy wywoływania wichru i
wody. Wciąż jeszcze nie rozumiałam magicznego potencjału tkwiącego w mojej krwi. A stając się
wampirem, mogłam pozbawić się na zawsze możliwości rozwiązania tajemnicy manuskryptu Ashmole
782.
- Przyrzekłam mu to - oznajmiła Marthe szorstkim tonem. - Diana musi pozostać tym, kim jest, czyli
czarownicą.
Ysabeau błysnęła nieprzyjemnie zębami i kiwnęła głową.
- Czy obiecałaś mu też, że nie zdradzisz mi, co naprawdę zdarzyło się w Oksfordzie?
Matka Matthew przyjrzała mi się uważnie.
- Musisz zapytać o to Matthew po jego powrocie. To nie moja sprawa.
26
Miałam też inne pytania dotyczące rzeczy, które Matthew mógł zbagatelizować z powodu zbytniego
roztargnienia.
- Możesz mi powiedzieć, dlaczego tak ważne jest, że do laboratorium próbowała się włamać raczej
jakaś magiczna istota niż człowiek?
Zapadło milczenie, podczas którego Ysabeau przyglądała mi się z zainteresowaniem. W końcu
odpowiedziała:
- Mądra dziewczyna. Poza tym nie obiecywałam Matthew, że zachowam milczenie na temat reguł
stosownego zachowania. - Rzuciła mi spojrzenie, w którym była odrobina uznania. - Takie działanie
jest nie do przyjęcia wśród magicznych istot. Mamy nadzieję, że zrobił to złośliwy demon, który nie
zdaje sobie sprawy ze znaczenia swego czynu. Matthew mógłby to wybaczyć.
- On zawsze wybaczał demonom - mruknęła posępnie Marthe.
- A jeśli to nie był demon?
- Jeśli jest to sprawka wampira, to stanowi straszliwą obrazę. Jesteśmy istotami, które mają swoje
terytoria. Wampir nie wkracza bez pozwolenia do domu ani na ziemię innego wampira.
- Czy Matthew wybaczyłby taką obrazę? - Biorąc pod uwagę minę, z jaką Matthew rąbnął pięścią w
samochód, podejrzewałam, że nie.
- Być może - odparła z powątpiewaniem Ysabeau. -Nic nie zabrano, niczego nie naruszono. Ale
bardziej prawdopodobne jest to, że Matthew zażąda ukarania w jakiś sposób sprawcy.
Znalazłam się ponownie w średniowieczu, kiedy to główną troską było zachowanie honoru i reputacji.
- A jeśli byli to czarownica lub czarodziej? - spytałam cicho.
27
Matka Matthew odwróciła głowę na bok.
- Gdyby takiego czynu dopuścili się czarodziej lub czarownica, byłby to akt agresji. Nie
wystarczyłyby żadne przeprosiny.
W mojej głowie odezwały się alarmujące dzwonki. Odrzuciłam na bok pościel i wysunęłam nogi z
łóżka.
- Celem włamania było sprowokowanie Matthew. Pojechał do Oksfordu, myśląc, że może zawrzeć z
Knoxem układ w dobrej wierze. Musimy go ostrzec.
Ysabeau położyła stanowczym ruchem dłonie na moich kolanach i ramionach, żeby mnie
powstrzymać.
- On to już wie, Diano. Uspokoiło mnie to.
- Dlatego nie zabrał mnie ze sobą do Oksfordu? Coś mu grozi?
- Oczywiście - odparła ostro Ysabeau. - Ale zrobi, co w jego mocy, żeby położyć temu kres. - Uniosła
moje nogi z powrotem na łóżko i otuliła mnie dokładnie pościelą.
- Powinnam tam być - zaprotestowałam.
- Tylko byś przeszkadzała. Zostaniesz tutaj, jak ci kazał.
- Czyli nie mam w tej sprawie nic do powiedzenia? -Zadałam to pytanie chyba po raz setny od
mojego przybycia do Sept-Tours.
- Nie - odparły jednocześnie obie kobiety.
- Musisz się jeszcze dowiedzieć mnóstwa rzeczy o wampirach - powtórzyła Ysabeau, ale tym razem
zrobiła to z lekkim ubolewaniem.
Powinnam się dowiedzieć mnóstwa rzeczy o wampirach. To wiedziałam było pewne.
Ale kto miał mnie tego nauczyć? I kiedy?
28
ROZDZIAŁ 2
„Ujrzałem z daleka czarną chmurę, która okrywała ziemię. Gdy weszły do niej morza, wchłonęła
ziemię i pokryła moją duszę, a potem zaczęła cuchnąć i gnić w obliczu nadchodzącego piekła i cienia
śmierci. Przygniotła mnie burza" - czytałam głośno z należącego do Matthew egzemplarza Aurora
Consurgens.
Odwróciłam się do komputera i zapisałam uwagi na temat obrazowości określeń, jakich anonimowy
autor użył, żeby opisać nigredo, jeden z niebezpiecznych kroków w alchemicznej transformacji. W
trakcie tego procesu mieszanina takich substancji, jak rtęć i ołów, wydzielała opary, które groziły
zdrowiu alchemika. Dla zilustrowania tej sytuacji jedna z chimerycznych twarzy przedstawionych
przez Bourgot Le Noir osłaniała szczelnie nos, żeby uniknąć chmury wspomnianej w tekście.
- Włóż ubranie do konnej jazdy. Uniosłam głowę znad stronic manuskryptu.
- Matthew kazał mi obiecać, że będę cię zabierała na dwór. Powiedział, że dzięki temu nie popadniesz
w przygnębienie - wyjaśniła Ysabeau.
- Nie musisz tego robić, Ysabeau. Domenico i czarnoksięski potop uszczupliły mój zapas adrenaliny,
jeśli
to cię martwi.
- Matthew musiał ci powiedzieć, jak pociągający jest
dla wampira zapach panicznego strachu.
- Mówił mi o tym Marcus - sprecyzowałam. - A właściwie powiedział mi, jak on smakuje. Ale nie
wiem, jak
pachnie?
Ysabeau wzruszyła ramionami.
29- Tak samo, jak smakuje. Prawdopodobnie nieco bardziej egzotycznie... może z odrobiną piżma.
Nigdy mnie to zbytnio nie pociągało. Wolę zabijać niż tropić. Ale każdy ma swoje upodobania.
- Te napady nie zdarzają się już tak często, właściwie to minęły. Nie musisz się martwić ani zabierać
mnie na konną przejażdżkę - powiedziałam, odwracając się do pracy.
- Dlaczego uważasz, że już minęły? - spytała Ysabeau.
- Uczciwie mówiąc, nie wiem - odparłam z westchnieniem, spoglądając na matkę Matthew.
- Nachodzą cię od dawna?
- Od siódmego roku życia.
- Co się wtedy stało?
- Moi rodzice zostali zabici w Nigerii - odparłam krótko.
- Widziałaś ich na fotografii, tej samej, z powodu której Matthew zabrał cię do Sept-Tours.
Gdy zamiast odpowiedzi kiwnęłam głową, usta Ysabeau zacisnęły się w znajomą surową kreskę.
- Świnie.
Można ich było nazwać jeszcze dosadniej, ale „świnie" pasowały całkiem dobrze. A jeśli umieszczały
kogoś, kto mi przesłał fotografię, obok Domenica Michelego, była to odpowiednia kategoria.
- Strach czy nie strach - rzuciła energicznie Ysabeau -zrobimy tak, jak sobie życzył Matthew.
Pojeździmy trochę.
Wyłączyłam komputer i poszłam na górę, żeby się przebrać. Dzięki uprzejmości Marthe moje ubrania
do konnej jazdy były porządnie złożone w łazience, chociaż buty, a także kask i kamizelka zostały w
stajni. Wciągnęłam czarne bryczesy, dodałam golf i wsunęłam mokasyny na parę ciepłych skarpetek, a
potem zeszłam po schodach, rozglądając się za Ysabeau.
30
- Jestem tutaj! - zawołała.
Poszłam za jej głosem do małego pomieszczenia pomalowanego na ciepły brązoworudy kolor.
Zdobiły je dawne puchary, rogi zwierzęce i stary kredens, który był wystarczająco duży, aby
pomieścić wyposażenie całej oberży w talerze, kubki i sztućce. Ysabeau spojrzała znad „Le Monde",
lustrując wzrokiem każdy centymetr mojej osoby.
- Marthe mówi, że się wyspałaś.
- Tak, dziękuję. - Przestąpiłam z nogi na nogę, jakbym czekała na rozmowę z kierownikiem szkoły,
żeby się wytłumaczyć ze złego zachowania.
Od popadnięcia w jeszcze większe zakłopotanie uratowała mnie Marthe, zjawiając się z dzbankiem
herbaty. Ona też obejrzała mnie od stóp do głów.
- Lepiej dziś wyglądasz - oświadczyła w końcu, podając mi kubek. Stała w miejscu, marszcząc brwi,
dopóki matka Matthew nie odłożyła gazety, po czym wyszła.
Kiedy dopiłam herbatę, poszłyśmy do stajni. Ysabeau musiała mi pomóc wciągnąć buty, ponieważ
ciągle były zbyt sztywne i nie dawały się łatwo wsunąć i zsunąć. Przyglądała się też troskliwie, kiedy
wkładałam „pancerną" kamizelkę i kask. Najwyraźniej Matthew wydał instrukcje dotyczące
ochronnego wyposażenia. Oczywiście Ysabeau za całą osłonę miała na sobie tylko brązową kurtkę.
Gdy wsiadało się na konia, względna niezniszczalność ciała u wampirów okazywała się
dobrodziejstwem.
Fiddat i Rakasa stały obok siebie na majdanie. Wyglądały jak własne lustrzane odbicia, aż po damskie
siodła na grzbietach.
- Ależ, Ysabeau - zaprotestowałam. - Georges włożył na Rakasę złe siodło, nie używam damskiego.
- Boisz się spróbować? - Matka Matthew obrzuciła mnie taksującym spojrzeniem.
31
- Nie! - odparłam, powściągając poirytowanie. - Po prostu wolę jeździć okrakiem.
- Skąd wiesz? - Jej szmaragdowe oczy rzucały złośliwe iskierki.
Przez kilka chwil wpatrywałyśmy się w siebie. Rakasa uderzyła kopytem i obejrzała się za siebie.
Zamierzasz jeździć czy gadać? - zdawała się pytać.
- Zachowuj się, jak należy - odparłam ostro, a potem podeszłam i oparłam o kolano pęcinę jej nogi.
- Georges już to sprawdził - stwierdziła znudzonym tonem Ysabeau.
- Nie wsiadam na konia, którego sama nie sprawdzę. - Obejrzałam kopyta Rakasy, przejechałam
dłońmi po jej wodzach i wsunęłam palce pod siodło.
- Philippe nigdy niczego nie sprawdzał. - W głosie Ysabeau pobrzmiewała nuta niechętnego respektu.
Ze źle ukrywaną niecierpliwością czekała, aż skończę. Gdy już uporałam się ze wszystkim,
podprowadziła Fiddata do przenośnych schodków i zaczekała, aż i ja podejdę. Pomogła mi dostać się
na dziwaczne siodło i wsiadła na swojego konia. Jedno spojrzenie na nią wystarczyło, abym nabrała
pewności, że mam przed sobą niezły ranek. Sądząc po jej postawie w siodle, Ysabeau była lepszym
jeźdźcem niż Matthew - a on był najlepszym, jakiego kiedykolwiek widziałam.
- Objedź stępa podwórze - poleciła Ysabeau. - Chcę mieć pewność, że nie zlecisz i się nie zabijesz.
- Powinnaś okazać odrobinę zaufania, Ysabeau. Nie dopuść, żebym spadła, uzgodniłam z Rakasą, a ja
dopilnuję, żebyś dostawała codziennie jabłko do końca życia. Mój wierzchowiec zarżał cicho, strzygąc
uszami do przodu, a potem do tyłu. Okrążyłyśmy dwa razy podwórze, po czym zatrzymałam się
łagodnie naprzeciw matki Matthew.
32
- Zadowolona?
- Jeździsz lepiej, niż oczekiwałam - przyznała. -Prawdopodobnie mogłabyś też skakać przez płoty, ale
obiecałam Matthew, że nie będziemy tego robić.
- Udało mu się uzyskać od ciebie wiele obietnic -mruknęłam z nadzieją, że mnie nie usłyszy.
- Rzeczywiście - odparła szorstkim tonem. - Niektóre z nich będzie mi trudniej spełnić niż pozostałe.
Wyjechałyśmy przez otwarte wrota podwórza. Georges dotknął czapki przed Ysabeau i zamknął za
nami bramę, szczerząc zęby i kręcąc głową.
Matka Matthew wybrała drogę przez względnie płaski teren, żebym mogła przyzwyczaić się do
dziwnego siodła. Rzecz polegała na tym, żeby trzymać się prosto bez względu na wrażenie utraty
równowagi.
- To nie jest takie złe - powiedziałam po około dwudziestu minutach.
- Teraz jest lepiej, odkąd siodła mają dwie kule - odparła Ysabeau. - Wcześniej można było używać
damskich siodeł tylko dlatego, że konia prowadził mężczyzna. -W jej głosie można było wyczuć
niechęć. - Zmieniło się to od czasu, gdy włoska królowa dodała do swojego siodła kulę i strzemię,
dzięki czemu mogłyśmy same kierować naszymi wierzchowcami. Kochanka jej męża jeździła na
koniu okrakiem, mogła mu więc towarzyszyć na przejażdżkach. Katarzyna zawsze zostawała w domu,
co dla żony jest rzeczą najgorszą na świecie. - Rzuciła mi miażdżące spojrzenie. - Nałożnica
Henry'ego wzięła swoje imię od bogini łowów, tak jak ty.
- Wolałabym nie wchodzić w drogę Katarzynie Medyce jskiej. - Pokręciłam głową.
- Królewska metresa, Diana de Poitiers, była niebezpieczną kobietą - odparła posępnym tonem
Ysabeau. -A do tego czarownicą.
3 - Księga Wszystkich Dusz 33
- W dosłownym czy przenośnym sensie? - zapytałam z ciekawością.
- W jednym i w drugim - odparła matka Matthew tonem, który mógł zdrapać farbę.
Wybuchnęłam śmiechem. Ysabeau wydawała się zaskoczona, ale po chwili także się roześmiała.
Przejechałyśmy kawałek, gdy Ysabeau pociągnęła nosem i z czujną miną uniosła się w siodle.
- O co chodzi? - spytałam niespokojnie, spinając cugle Rakasy.
- Dziki królik. - Ysabeau pobudziła Fiddata piętami do galopu. Jechałam blisko za nią, nie kwapiąc
się zbytnio do tego, żeby stwierdzić, czy rzeczywiście, jak to sugerował Matthew, trudno czarownicy
dotrzymać w lesie kroku wampirowi.
Przemknęłyśmy między drzewami i wyjechałyśmy na otwarte pole. Ysabeau wstrzymała Fiddata,
zatrzymałam się koło niej.
- Widziałaś kiedy, jak wampir zabija swoją ofiarę? -spytała Ysabeau, uważnie obserwując moją
reakcję.
- Nie - odparłam spokojnie.
- Króliki to małe zwierzątka. Zaczniemy od nich. Zaczekaj tu. - Ześliznęła się z siodła i zeskoczyła
lekko na ziemię. Fiddat stał posłusznie, obserwując swoją panią. - Diano! - rzuciła ostro Ysabeau, ani
na moment nie odrywając oczu od swojej ofiary. - Nie zbliżaj się do mnie, kiedy poluję albo się
pożywiam. Rozumiesz?
- Tak. - Błyskawicznie oceniłam możliwe zagrożenia. Ysabeau zamierzała upolować królika, zabić go
i wypić jego krew na moich oczach. Wydawało się, że najlepiej będzie stać z dala od niej.
Matka Matthew pomknęła przez trawiaste pole tak szybko, że wzrok nie był w stanie za nią nadążyć.
Zwolniła, jak to robi sokół na niedużej wysokości, zanim opadnie,
34
żeby zabić swoją ofiarę, a potem pochyliła się i chwyciła przestraszonego królika za uszy. Uniosła go
triumfującym gestem, aby zatopić zęby w jego sercu.
Króliki są wprawdzie małe, ale krwawią zaskakująco obficie, jeśli się je ugryzie, gdy są jeszcze żywe.
Widok był przerażający. Ysabeau wyssała krew ze zwierzątka, które prędko przestało się opierać, a
potem wytarła usta o jego futro i rzuciła trupa na trawę. Trzy sekundy później wskoczyła znowu na
siodło. Jej policzki zaróżowiły się lekko, a oczy rzucały więcej iskier niż zwykle. Usadowiła się
wygodnie i spojrzała na mnie.
- I co? - spytała. - Rozejrzymy się za czymś bardziej pożywnym czy chciałabyś wrócić do domu?
Ysabeau de Clermont mnie testowała.
- Decyzja należy do ciebie - odparłam posępnym tonem, dotykając piętą boku Rakasy.
Reszta naszej wyprawy mierzona była nie ruchem słońca, które kryło się ciągle za chmurami, ale
rosnącą ilością krwi, jaką zgłodniałe usta Ysabeau wysysały z ofiar. Robiła to zresztą stosunkowo
zgrabnie. Mimo to byłam pewna, że minie sporo czasu, zanim z przyjemnością usiądę przed dużym
befsztykiem.
W odrętwieniu patrzyłam na krew następnych ofiar -dużego, podobnego do wiewiórki stworzenia,
które według informacji Ysabeau było świstakiem, a potem lisa i kozicy, a przynajmniej tak mi się
wydawało. Jednak gdy Ysabeau urządziła łowy na młodego jelenia, coś ukłuło mnie w środku.
- Ysabeau! - zaprotestowałam. - Nie możesz być ciągle głodna. Zostaw go.
- Co takiego? Bogini łowów sprzeciwia się gonitwie za jelonkiem? - W jej głosie usłyszałam
szyderstwo, ale w oczach pojawiło się zaciekawienie.
- Tak - przyznałam natychmiast.
35
- A ja nie zgadzałam się, żebyś polowała na mojego syna. Zobacz, co dobrego z tego wynikło. -
Zeskoczyła z konia.
Korciło mnie, żeby się wtrącić, ale mogłam jedynie zejść jej z drogi, podczas gdy tropiła ofiarę. Po
uśmierceniu tylu zwierząt jej oczy mówiły, że nie panuje całkowicie nad emocjami ani nad tym, co
robi.
Jelonek próbował uciec. Prawie mu się udało dzięki temu, że umknął w zarośla, ale Ysabeau
wystraszyła go znowu na otwarte pole. Teraz zmęczenie postawiło zwierzę na przegranej pozycji. To
polowanie poruszyło mnie do samych trzewi. Ysabeau zabiła ofiarę szybko i jelonek nie cierpiał, ale
musiałam zagryźć wargi, żeby zdusić w sobie krzyk.
- Załatwione - oznajmiła z zadowoleniem, gdy wróciła do Fiddata. - Możemy wracać do Sept-Tours.
Bez słowa skierowałam łeb Rakasy w stronę zamku. Ysabeau chwyciła wodze mojego konia. Na jej
kremowej bluzce były drobne plamki krwi.
- Nadal myślisz, że wampiry są takie piękne? Ciągle wydaje ci się, że łatwo przyjdzie ci żyć z moim
synem, wiedząc, że musi zabijać, żeby przeżyć?
Było mi trudno pomyśleć, że w tym samym zdaniu mogłyby się znaleźć imię „Matthew" i słowo
„zabijanie". Gdybym go pocałowała któregoś dnia, gdy on właśnie wrócił z polowania, na jego ustach
mógłby być ciągle smak krwi. A dni takie jak ten, który właśnie spędzałam z Ysabeau, zdarzałyby się
stale.
- Jeśli próbujesz zniechęcić mnie do swego syna, tylko tracisz czas - rzuciłam rezolutnie. - Będziesz
musiała wymyślić coś lepszego.
- Marthe powiedziała, że to powinno wystarczyć, żebyś się zastanowiła - zwierzyła się
niespodziewanie.
- Miała słuszność - odparłam krótko. - Próba już się skończyła? Możemy jechać do domu?
36
Ruszyłyśmy w milczeniu do lasu. Gdy znalazłyśmy się w jego zielonych granicach, Ysabeau
odwróciła się do mnie.
- Rozumiesz, dlaczego nie wolno ci kwestionować słów Matthew, kiedy mówi ci, żebyś coś zrobiła?
Westchnęłam.
- Dość już na dzisiaj tej szkółki.
- Uważasz, że nasze zwyczaje żywieniowe są jedyną przeszkodą, jaka stoi między tobą a moim
synem?
- Ysabeau, wyjaśnij mi to. Dlaczego muszę robić, co mówi mi Matthew?
- Bo on jest najsilniejszym wampirem w zamku.
Głową domu.
Wybałuszyłam na nią oczy ze zdziwieniem.
- Mówisz, że muszę go słuchać, ponieważ jest przewodnikiem stada?
- A myślisz, że sama nim jesteś? - Ysabeau zaśmiała
się gardłowo.
- Nie. - Dałam za wygraną. Ysabeau też nie grała takiej roli. Robiła, co Matthew jej kazał. Tak samo
było z Mar-cusem, Miriam i że wszystkimi wampirami w Bibliotece Bodlejańskiej. Koniec końców
nawet Domenico spuścił z tonu. - Czy to jedna z reguł klanu de Clermontów?
Ysabeau kiwnęła potakująco głową, jej zielone oczy
błyszczały.
- Musisz być posłuszna dla własnego bezpieczeństwa, a także i jego, i wszystkich pozostałych. To nie
zabawa.
- Rozumiem, Ysabeau... - Powoli traciłam cierpliwość.
- Nie, nie rozumiesz - powiedziała cicho. - I nie zrozumiesz, dopóki nie zostaniesz do tego zmuszona,
właśnie tak, jak ja cię zmusiłam, żebyś zobaczyła, czym dla wampira jest zabijanie. Aż do tej chwili
będą to tylko słowa. Pewnego dnia zapłacisz swoim życiem za swój upór albo życiem kogoś innego. I
wtedy dowiesz się, dlaczego ci to powiedziałam.
37
Dalszą drogę do zamku odbyłyśmy w milczeniu. Gdy przechodziłyśmy przez pomieszczenia
gospodarcze na parterze, z kuchni wyszła Marthe z małym kurczęciem w rękach. Zbladłam. Marthe
zauważyła maleńkie plamki krwi na mankietach Ysabeau i wytrzeszczyła na nią oczy.
- Ona musi to poznać - syknęła Ysabeau. Marthe rzuciła po oksytańsku jakieś ordynarne słowo,
a potem kiwnęła mi głową.
- Chodź tu do mnie, dziewczyno, nauczę cię robić moje herbatki.
Teraz wściekłą minę zrobiła z kolei Ysabeau. Marthe przygotowała mi coś do picia i wręczyła talerz z
paroma kruchymi biszkoptami z orzechami. Jedzenie kurczaka nie wchodziło w grę.
Dała mi zajęcie na kilka godzin, polegające na sortowaniu suszonych ziół i przypraw na małe kupki i
uczeniu się ich nazw. W połowie popołudnia umiałam już rozróżniać je zarówno po wyglądzie, jak i
po zapachu, z zamkniętymi oczami.
- Pietruszka, imbir, maruna, rozmaryn, szałwia, nasiona trybuli leśnej, bylica pospolita, mięta polej,
dzięgiel lekarski, ruta zwyczajna, wrotycz pospolity, korzeń jałowca... - Wskazywałam je po kolei.
- Jeszcze raz - zażądała pogodnie Marthe, wręczając mi pęk muślinowych torebek.
Zaczęłam znowu rozdzielać poszczególne włókna, układając je pojedynczo na stole tak, jak to robiła
to ona, i ponownie podawać ich nazwy.
- Dobrze. Teraz napełnij torebki, biorąc szczyptę każdego.
- Dlaczego nie zmieszamy ich razem i nie włożymy łyżeczką do torebek? - spytałam, biorąc w palce
odrobinę mięty i marszcząc nos, gdy doszedł mnie jej zapach.
38
- Mogłybyśmy coś pominąć. W torebce musi się znaleźć każde z tych ziół, wszystkie dwanaście.
- Czy naprawdę brak takiego małego nasionka wpłynąłby na smak? - spytałam, trzymając maleńkie
ziarnko trybuli leśnej między palcem wskazującym a kciukiem.
- Szczypta każdego - powtórzyła Marthe. - Do roboty. Doświadczone ręce wampirzycy poruszały się
pewnie
od jednej kupki ziół do drugiej, napełniając starannie torebki i zawiązując sznureczki. Kiedy
skończyłyśmy, Marthe zaparzyła mi kubek herbaty, używając torebki, którą napełniłam.
- Wyśmienita - pochwaliłam, popijając z zadowoleniem przyrządzoną przez siebie herbatę ziołową.
- Zabierzesz to do Oksfordu. Jedna filiżanka dziennie. Zapewni ci to zdrowie. - Zaczęła wkładać
torebki do blaszanego pojemnika. - Gdybyś potrzebowała ich więcej, będziesz umiała je przygotować.
- Marthe, nie musisz dawać mi wszystkich - zaoponowałam.
- Będziesz to pić dla Marthe, jedną filiżankę dziennie. Obiecujesz?
- Oczywiście. - Wydawało się, że jestem winna tę drobnostkę jedynej osobie w domu, która była
moim sprzymierzeńcem. By nie wspomnieć o tym, że osoba ta dawała mi jeść.
Wypiłam herbatę i poszłam na górę do gabinetu Matthew. Włączyłam komputer. Od jazdy konnej
bolały mnie ręce, więc przeniosłam komputer i manuskrypt na jego biurko, mając nadzieję, że będzie
mi wygodniej pracować tam niż przy moim stole koło okna. Na nieszczęście, skórzany fotel był
pomyślany dla osoby o wzroście Matthew, a nie moim, toteż moje stopy zawisły swobodnie w
powietrzu.
Wydawało mi się jednak, że siedząc w fotelu Matthew, jestem bliżej niego, więc pozostałam na
miejscu,
39czekając, aż komputer się uruchomi. Mój wzrok padł na ciemny przedmiot wciśnięty na najwyższą
półkę. Stapiał się z drewnem i skórzanymi oprawami książek, dzięki czemu był ukryty przed
przypadkowym spojrzeniem. Ale patrząc od biurka, można było dostrzec jego zarysy. Nie była to
księga, ale stary blok drewna o ośmiokątnym kształcie. Na wszystkich bokach wyrzeźbione były
maleńkie okienka. Przedmiot był ciemny i popękany, a jego deformacje nosiły piętno czasu.
Uświadomiłam sobie, że to dziecięca zabawka, i zrobiło mi się smutno.
Przed przemianą w wampira Matthew wykonał ją dla Lucasa, kiedy budował pierwszy kościół. A
potem wcisnął w kąt półki, gdzie nikt nie mógł jej zauważyć z wyjątkiem jego samego. Nie mógł jej
nie widzieć za każdym razem, gdy siadał przy biurku.
Mając u boku Matthew, można było aż nazbyt łatwo pomyśleć, że na świecie jesteśmy tylko my
dwoje. Nawet pogróżki Domenica czy testy Ysabeau nie naruszyły mojego poczucia, że rosnąca
zażyłość między nami jest naszą prywatną sprawą.
Ale ta mała drewniana wieża, wyrzeźbiona z miłością niewyobrażalnie dawno temu, pozbawiła mnie
złudzeń. Trzeba było brać pod uwagę dzieci, zarówno żyjące, jak i umarłe. Liczyły się rodziny, łącznie
z moją własną, z ich długimi i skomplikowanymi genealogiami i głęboko zakorzenionymi
uprzedzeniami, w tym także moimi. Sarah i Em ciągle nie wiedziały, że zakochałam się w wampirze.
Nadszedł czas, żeby podzielić się z nimi tą wiadomością. Ysabeau była w salonie zajęta układaniem
kwiatów w wysokim wazonie na bezcennym sekretarzyku w stylu Ludwika XIV. Sekretarzyk był
autentyczny, oczywiście. - Ysabeau? - spytałam niezdecydowanym tonem. -Czy jest tu telefon, z
którego mogłabym skorzystać?
40
- Zadzwoni do ciebie, kiedy będzie chciał z tobą porozmawiać. - Ysabeau z wielką troskliwością
umieściła gałązkę z przylegającymi do niej rozgałęzionymi listkami między białymi a złotymi
kwiatami.
- Nie zamierzam dzwonić do Matthew. Chciałabym porozmawiać z moją ciocią.
- Z czarownicą, która dzwoniła poprzedniego wieczoru? - zapytała. - Jak ma na imię?
- Sarah - powiedziałam, marszcząc brwi.
- To ta, co mieszka z inną kobietą, także czarownicą, tak? - Ysabeau nadal wkładała białe róże do
wazonu.
- Tak, z Emily. Czy to stanowi jakiś problem?
- Nie - odparła Ysabeau, spoglądając na mnie nad kwiatami. - Liczy się tylko to, że obie są
czarownicami.
- A także to, że się kochają.
- Sarah to dobre imię - ciągnęła Ysabeau, tak jakbym się nie odezwała. - Znasz tę legendę,
oczywiście.
Pokręciłam głową. Przeskakiwanie przez Ysabeau z tematu na temat podczas rozmowy było niemal
równie oszałamiające, jak zmiany nastroju u jej syna.
- Matka Izaaka miała na imię Sarai, czyli „swarli-wa", ale kiedy zaszła w ciążę, Bóg zmienił je na
Sarah, co oznacza „księżniczka".
- W przypadku mojej cioci imię Sarai byłoby dużo bardziej na miejscu. - Czekałam, aż Ysabeau
powie mi, gdzie znajdę telefon.
- Emily to także dobre i mocne rzymskie imię. - Ysabeau chwyciła ostrymi panokciami łodyżkę róży.
- A co znaczy imię Emily? - Na szczęście lista członków mojej rodziny się wyczerpała.
- Oznacza ono „pracowita, pilna". Oczywiście, najbardziej interesujące imię miała twoja matka.
Rebecca znaczy „urzeczona" albo „przywiązana" - tłumaczyła dalej Ysabeau, przyglądając się z
wyrazem skupienia
41
na twarzy wazonowi najpierw z jednej, potem z drugiej strony. - Interesujące imię dla czarownicy.
- A co oznacza twoje imię? - spytałam niecierpliwie.
- Nie zawsze miałam na imię Ysabeau, ale Philippe lubił tak mnie nazywać. Oznacza ono tyle co
„boża obietnica". -Ysabeau zawahała się, przyglądając się uważnie mojej twarzy, i podjęła decyzję. -
Moje pełne imię i nazwisko brzmi Genevieve Melisande Helenę Ysabeau Aude de Clermont.
- Jest piękne. - Uspokoiłam się, rozmyślając o historiach kryjących się za imionami.
Ysabeau uśmiechnęła się lekko.
- Imiona są ważne.
- Czy Matthew ma jakieś inne imiona? - Sięgnęłam do kosza po białą różę i podałam jej. Mruknęła
coś w podziękowaniu.
- Oczywiście. Gdy nasze dzieci rodzą się na nowo, nadajemy im wszystkim wiele imion. Ale
Matthew było imieniem, z którym on do nas przyszedł i chciał je zachować. Chrześcijaństwo było
wówczas wielką nowością i Philippe pomyślał, że jeśli nasz syn będzie nosił imię ewangelisty, może
się to okazać użyteczne.
- A jak brzmią jego pozostałe imiona?
- Jego pełne imię i nazwisko brzmi Matthew Gabriel Philippe Bertrand Sebastien de Clermont. Czuł
się też bardzo dobrze jako Sebastien i jako tako jako Gabriel. Nienawidzi imienia Bertrand i nie
reaguje na imię Philippe.
- Co mu przeszkadza w imieniu Philippe?
- Było to ulubione imię jego ojca. - Ręce Ysabeau znieruchomiały na chwilę. - Musisz wiedzieć, że on
nie żyje. Schwytali go naziści, gdy walczył w ruchu oporu.
Gdy Ysabeau ukazała mi się w jednej z moich wizji, powiedziała, że ojciec Matthew został schwytany
przez czarodziejów.
42
- Przez nazistów, Ysabeau, czy przez czarodziejów? -zapytałam spokojnie, obawiając się najgorszego.
- Matthew mówił ci o tym? - Ysabeau wyglądała na zszokowaną.
- Nie. Widziałam cię w jednej z moich wczorajszych
wizji. Płakałaś.
- Philippe'a zabili naziści i czarodzieje - odparła po długiej chwili. - Ból po tej stracie jest świeży i
silny, ale z czasem zelżeje. Po jego śmierci całymi latami polowałam tylko w Argentynie i Niemczech.
Dzięki temu pozostałam przy zdrowych zmysłach.
- Tak mi przykro, Ysabeau. - Moje słowa były niewspółmierne, ale płynęły z serca. Matka Matthew
musiała wyczuć szczerość i posłała mi niepewny uśmiech.
- To nie twoja wina. Nie brałaś w tym udziału.
- A jakie imiona wybrałabyś dla mnie, gdybyś miała taką możliwość? - spytałam cicho, podając
Ysabeau kolejną łodyżkę.
- Matthew ma rację. Jesteś tylko Dianą - odparła, wymawiając moje imię jak zawsze po francusku, z
naciskiem na pierwszą sylabę. - Nie ma dla ciebie innych imion. Ono oddaje to, kim jesteś. - Ysabeau
wskazała swoim białym palcem drzwi do biblioteki. - Telefon jest tam,
w środku.
Usiadłam przy stole w bibliotece, zapaliłam lampę i wybrałam Nowy Jork, mając nadzieję, że zarówno
Sarah, jak i Em będą w domu.
- Diana? - Wydawało się, że Sarah poczuła ulgę. -Em powiedziała, że to będziesz ty.
- Przykro mi, ale nie mogłam oddzwonić wczoraj wieczorem. Zdarzyło się mnóstwo rzeczy. -
Sięgnęłam po ołówek i zaczęłam obracać go w palcach.
- Zechcesz mi o nich opowiedzieć? - spytała Sarah. Omal nie upuściłam słuchawki. Moja ciotka
zawsze
43
żądała, żebyśmy rozmawiały o różnych rzeczach, nigdy nie prosiła.
- Jest tam Em? Wolałabym nie opowiadać wszystkiego dwa razy.
Em podniosła drugą słuchawkę, jej głos był ciepły i uspokajający.
- Witaj, Diano. Gdzie jesteś?
- Z matką Matthew koło Lyonu.
- Z matką Matthew? - Em była zawsze ciekawa szczegółów dotyczących genealogii. Nie tylko
własnej, która była długa i skomplikowana, ale również innych osób.
- Z Ysabeau de Clermont. - Zrobiłam, co mogłam, żeby wymówić imię i nazwisko Ysabeau tak, jak to
robiła ona sama, wydłużając samogłoski i połykając spółgłoski. -To ważna osoba, Em. Czasami
myślę, że to ze względu na nią ludzie tak się boją wampirów. Ysabeau to osoba prościutko jak z bajki.
Nastąpiło dłuższe milczenie.
- Chcesz powiedzieć, że jesteś w towarzystwie Meli-sande de Clermont? - W głosie Em pojawiło się
napięcie. -Nawet nie pomyślałam o de Clermontach, jak powiedziałaś mi o Matthew. Jesteś pewna, że
ona ma na imię Ysabeau?
Zmarszczyłam brwi.
- Tak naprawdę to ona ma na imię Genevieve. Wydaje mi się, że wśród jej imion jest też Melisande.
Ale ona woli Ysabeau.
- Bądź ostrożna, Diano - ostrzegła Em. - Melisande de Clermont jest szeroko znana. Nienawidzi
czarodziejów i czarownic, a po II wojnie światowej żywiła się głównie nimi w Berlinie.
- Ma dobry powód, żeby nienawidzić czarodziejów -odparłam, pocierając palcami skronie. - Jestem
zaskoczona, że wpuściła mnie do swojego domu. - Gdybym
44
znalazła się w podobnej sytuacji i gdyby w śmierć moich rodziców zamieszane były wampiry, nie
wybaczyłabym tego tak łatwo.
- A co z tą wodą? - wtrąciła Sarah. - Jestem bardziej zaniepokojona wizją burzy, którą miała Em.
- Och. Zaczęło ze mnie cieknąć wczoraj wieczorem, gdy Matthew odjechał. -Wspomnienie potopu
przyprawiło mnie o dreszcz.
- Czarodziejska woda-westchnęła Sarah, uświadamiając sobie, co zaszło. - Co ją wywołało?
- Nie wiem, Sarah. Czułam taką... pustkę. Gdy Matthew wyjechał z podwórza, wypłynęły ze mnie po
prostu łzy, które powstrzymywałam od wizyty Domenica.
- Co to za Domenico? - Emily znowu zaczęła kartkować swój mentalny spis legendarnych istot.
- Michele... wenecki wampir. - Mój głos wypełnił się złością. - Jeśli mnie znowu najdzie, urwę mu
łeb, czy jest wampirem, czy nie.
- On jest niebezpieczny! - wykrzyknęła Em. - Nie przestrzega reguł.
- Mówiono mi to już wiele razy, więc możesz być spokojna. Musisz wiedzieć, że jestem pod ochroną
dwadzieścia cztery godziny na dobę. Nie martw się.
- Będziemy się martwić, dopóki nie przestaniesz przebywać w towarzystwie wampirów - zauważyła
Sarah.
- W takim razie będziecie się martwić jeszcze długo -powiedziałam nieustępliwym tonem. - Kocham
Matthew.
- To niemożliwe, Diano. Wampirom i czarownicom... -zaczęła Sarah.
- Domenico mówił mi o konwencji - przerwałam jej. - Nie proszę nikogo innego, żeby ją łamał. I
zdaję sobie sprawę, co to może oznaczać. Że wy nie będziecie mogły lub nie będzie chciały mieć ze
mną nic wspólnego. A nie mam wyboru.
45
- Ale Kongregacja zrobi wszystko, żeby uniemożliwić wasz związek - oznajmiła z naciskiem Em.
- Mówiono mi i o tym. Będą musieli mnie zabić, żeby to osiągnąć? - Aż do tej chwili nie
wypowiedziałam tych słów głośno, ale chodziły mi po głowie od wczorajszego wieczoru. - Trudniej
pozbyć się Matthew, ale ja jestem całkiem łatwym celem.
- Nie wolno ci w ten sposób ściągać na siebie zagrożenia. - Em powstrzymywała łzy.
- Robiła to już jej matka - stwierdziła spokojnie Sarah.
- Co masz na myśli, mówiąc o matce? - Na jej wspomnienie mój głos się załamał, a wraz z nim
spokój i opanowanie.
- Rebecca rzuciła się w ramiona Stephena, chociaż ludzie mówili, że związek dwojga czarodziejów
obdarzonych takimi talentami to zły pomysł. No i nie posłuchała, gdy ludzie ostrzegali ją, żeby się
trzymała z dala od Nigerii.
- Tym bardziej powinnaś nas posłuchać, Diano - zażądała Em. - Znasz go dopiero od kilku tygodni.
Wracaj do domu i spróbuj o nim zapomnieć.
- Zapomnieć o nim? - To było śmieszne. - To nie jest zwykłe zauroczenie. Nie odczuwałam nic
takiego w stosunku do nikogo innego.
- Daj jej spokój, Em. Mieliśmy w rodzinie dość tego rodzaju dyskusji. Ja nie zapomniałam o tobie,
ona też nie zapomni o nim. - Sarah westchnęła tak przejmująco, że świst jej oddechu dał się słyszeć w
Owernii. - Być może nie zalecałabym ci wybrania takiej drogi życiowej, ale musimy sami decydować
o swoim losie. Zrobiła to twoja matka. Zrobiłam to ja, a zresztą także twoja babcia miała z tym
poważny problem. Teraz kolej na ciebie. Ale nikt w naszej rodzinie nie odwraca się nigdy plecami do
innego Bishopa.
46
Do oczu napłynęły mi piekące łzy.
- Dziękuję ci, Sarah.
- Poza tym - ciągnęła coraz bardziej podenerwowana Sarah - jeżeli Kongregacja składa się z takich
typków, jak Domenico Michele, to niech ich wszystkich piekło pochłonie.
- Co o tym mówi Matthew? - spytała Em. - Jestem zaskoczona, że mógłby cię opuścić, skoro oboje
postanowiliście zerwać z tysiącletnią tradycją.
- Matthew nie powiedział mi jeszcze, co o tym myśli. - Zaczęłam metodycznie rozginać spinacz do
papieru.
W słuchawce zapadła martwa cisza.
- Na co on czeka? - odezwała się w końcu Sarah. Roześmiałam się głośno.
- Nie robiłyście nic innego, tylko ostrzegałyście mnie, żebym trzymała się z dala od Matthew. A teraz
denerwujecie się, ponieważ on nie chce postawić mnie w sytuacji jeszcze większego zagrożenia?
- Chcesz być przy nim. To powinno wystarczyć.
- To nie jest jakieś magicznie zawierane małżeństwo, Sarah. Muszę podjąć decyzję. On też. - Maleńki
zegar z porcelanową tarczą, który stał na biurku, informował, że od jego odjazdu minęły już
dwadzieścia cztery godziny.
- Jeśli postanowiłaś tam zostać, to bądź ostrożna -ostrzegła mnie Sarah przy pożegnaniu. - A jeśli
stwierdzisz, że powinnaś wrócić do domu, to przyjeżdżaj.
Gdy odłożyłam słuchawkę, zegar wybił pół godziny. W Oksfordzie było już ciemno.
Do diabła z czekaniem. Podniosłam znowu słuchawkę i wybrałam jego numer.
- Diana? - Matthew był wyraźnie zaniepokojony. Roześmiałam się.
- Wiedziałeś, że to ja? Czy powiedział ci to identyfikator numerów?
47
- Widzę, że nic ci nie jest. - Niepokój ustąpił odprężeniu.
- Tak, twoja matka stara się, żebym się dobrze bawiła.
- Bałem się tego. Jakich kłamstw ci naopowiadała? Najbardziej męczące przeżycia z tego dnia mogły
zaczekać.
- Tylko prawdę - odparłam. - Że jej syn jest kimś w rodzaju szatańskiej kombinacji Lancelota i
Supermana.
- To jest w stylu Ysabeau - powiedział z leciutkim rozbawieniem Matthew. - Jaka to ulga usłyszeć, że
nie zmieniła się nieodwracalnie z tego powodu, że sypia pod jednym dachem z czarownicą.
Z pewnością odległość pomogła mi zwieść go moimi półprawdami. Jednak nawet to oddalenie nie
mogło przyćmić żywego obrazu jego osoby, siedzącej w fotelu Morrisa w Ali Souls. Pokój był pewnie
jasno oświetlony, a jego skóra połyskiwała niczym polerowana perła. Wyobrażałam sobie, że czyta w
skupieniu, marszcząc głęboko brwi.
- Co pijesz? - Był to jedyny szczegół, którego nie mogła podsunąć moja wyobraźnia.
- Od kiedy to obchodzi cię wino? - Matthew robił wrażenie szczerze zaskoczonego.
- Odkąd uświadomiłam sobie, ile rzeczy muszę się dowiedzieć. - Od czasu, jak odkryłam, że się
interesujesz winami, głuptasie, pomyślałam.
- Dziś wieczorem coś hiszpańskiego, Vega Sicilia.
- Ile ma?
- Masz na myśli jego wiek? - zażartował Matthew. -To jest z roku 1964.
- W takim razie względnie młode? - odpowiedziałam żartem, uspokojona zmianą jego nastroju.
- Raczej tak - zgodził się Matthew. Nie potrzebowałam szóstego zmysłu, żeby zgadnąć, że się
uśmiecha.
- Jak ci dzisiaj szło?
48
- Dobrze. Poprawiliśmy zabezpieczenia, chociaż niczego nie brakowało. Jakiś haker próbował się
włamać do komputerów, ale Miriam zapewnia, że nie ma sposobu, żeby dostać się do jej programów.
- Prędko zamierzasz wrócić? - Słowa uciekły mi z ust, zanim zdążyłam je zastopować, i milczenie,
które po nich nastąpiło, stało się w końcu kłopotliwe. Powiedziałam sobie w duchu, że to sprawa
połączenia.
- Nie wiem - odparł chłodno Matthew. - Wrócę, jak
będę mógł.
- Chcesz porozmawiać z matką? Mogłabym ją znaleźć. - Jego nagła powściągliwość zabolała mnie i
zachowanie spokojnego głosu kosztowało mnie sporo wysiłku.
- Nie, dziękuję, możesz jej powiedzieć, że laboratoria są w porządku. Dom też.
Pożegnaliśmy się. Miałam napięte mięśnie i trudno mi było wciągnąć powietrze do płuc. Gdy udało
mi się wstać i odwrócić, Ysabeau czekała w drzwiach.
- To Matthew. Nic nie poniosło szwanku w laboratoriach ani w domu. Jestem zmęczona i nie mam
dziś apetytu. Myślę, że pójdę do łóżka. - Była już prawie ósma, najwyższy czas, żeby iść spać.
- Oczywiście. - Ysabeau usunęła mi się z drogi z błyskiem w oczach. - Miłych snów, Diano.
Rozdział 3
Gdy
dzwoniłam, Marthe poszła na górę do gabinetu
Matthew. Teraz czekały tam już na mnie kanapki, herbata
4 - Księga Wszystkich Dusz 49
i woda. Dołożyła drew do kominka, żeby paliły się w nocy. Kilka świec rozsiewało swoje złote
światło. Równie miłe oświetlenie i ciepło znalazłabym z pewnością w sypialni na górze, ale na próżno
próbowałabym wyłączyć świadomość i zasnąć. Na biurku Matthew czekał na mnie manuskrypt
Aurora Consurgens. Usiadłam przed komputerem, nie spojrzałam na jego mrugającą obudowę i
włączyłam stojącą na biurku nowoczesną lampę, żeby zabrać się do czytania.
Powiedziałem głośno: „Daj mi poznać mój kres i miarę moich dni, żebym mógł uświadomić sobie
moją kruchość. Moje życie nie jest dłuższe niż szerokość mojej dłoni. To tyłko chwila, w porównaniu z
twoim".
Ustęp skierował moje myśli ku Matthew.
Próby skoncentrowania się na alchemii okazały się daremne, toteż postanowiłam sporządzić listę
pytań odnoszących się do tego, co już przeczytałam. Potrzebowałam tylko długopisu i kartki.
Potężne mahoniowe biurko Matthew było równie mroczne i masywne, jak jego właściciel, i - o ile
można tak powiedzieć - emanowała z niego ta sama powaga. Po obu stronach wycięcia na kolana
miało szuflady ułożone jedna nad drugą. Wyglądało to, jakby wspierały się na okrągłych nogach w
kształcie słodkich bułeczek. Tuż poniżej blatu, wokół całego obwodu biegł gruby pas rzeźbiony w
liście akantu, tulipany, zawijasy i geometryczne wzory. W przeciwieństwie do mojego biurka, które
było zawsze tak zarzucone wysokimi stosami papierów, książek i filiżanek z resztkami herbaty, że
praca przy nim groziła katastrofą, na tym znajdowały się tylko edwardiańska podkładka, nóż do
otwierania kopert w kształcie sztyletu oraz lampa. To też przypominało mi Matthew - dziwnie
harmonijne zestawienie historii z nowoczesnością.
50
Na wierzchu nie było niczego do pisania. Chwyciłam okrągłą mosiężną rączkę górnej szuflady po
prawej stronie. Ależ porządek! Pióra marki Montblanc starannie oddzielono od ołówków tej samej
firmy, a spinacze do papieru były ułożone według rozmiarów. Wybrałam pióro i położyłam je na
biurku, a potem próbowałam otworzyć inne szuflady. Były zamknięte. Nie znalazłam klucza pod
spinaczami - wyłożyłam je na biurko, żeby się
upewnić.
Między skórzanymi krawędziami biurowej podkładki znajdowała się bladozielona bibuła bez
nadruków. Powinna się nadać zamiast kartki z notesu. Uniosłam mój komputer, żeby zrobić miejsce, i
strąciłam pióro na podłogę. Upadło pod szuflady i leżało tuż poza zasięgiem ręki. Wpełzłam pod
biurko, żeby je podnieść. Gdy przesuwałam dłoń pod szufladami, moje palce natknęły się na
półokrągłe zgrubienie, a jednocześnie dojrzałam w ciemnym drewnie tuż nad nim zarys szuflady.
Zmarszczyłam brwi i wypełzłam spod biurka. W głębokim rzeźbieniu otaczającym blat biurka nie
było żadnego przycisku, który zwalniałby zamek ukrytej szuflady. Widocznie Matthew uznał za
stosowne przechowywać podstawowe materiały w szufladzie, którą trudno było otworzyć. Mogły mu
się przydać, gdyby po powrocie do domu stwierdził, że na jego bibule nie ma już centymetra, który nie
byłby zamazany.
Napisałam jedynkę grubym czarnym atramentem na zielonym papierze. I zdrętwiałam.
Niemal niewidoczna szuflada pomyślana była po to, żeby coś w niej ukryć.
Matthew miał swoje sekrety - to wiedziałam. Znaliśmy się zresztą dopiero kilka tygodni, a nawet
najbliżsi kochankowie mają prawo do prywatności. Mimo wszystko ta jego tajemniczość była bardzo
denerwująca, a sekrety
51
otaczały go niczym forteczny mur pomyślany tak, żeby utrzymywać inne osoby, także i mnie, na
zewnątrz.
Poza tym potrzebowałam tylko papieru. Czy on nie grzebał w moich rzeczach w Bibliotece
Bodlejańskiej, gdy szukał Ashmole'a 782? Pozwolił sobie na tę śmiałość, chociaż ledwie się znaliśmy.
I zostawił mnie teraz we Francji, żebym sobie radziła, jak potrafię.
Wkładając ostrożnie nasadkę na pióro, czułam, że mimo wszystko gryzie mnie sumienie. Odsunęłam
na bok myśli o tym, wspomagając się poczuciem krzywdy.
Zaczęłam naciskać i pociągać palcami wszelkie występy i wypukłości na rzeźbieniach przedniej
krawędzi biurka. Bez powodzenia. Nęciło mnie, żeby sięgnąć po nóż do otwierania listów, który leżał
koło mojej prawej ręki. Być może dałoby się włożyć go do szczeliny pod spodem i otworzyć szufladę.
Uświadomiłam sobie wiek biurka i odezwała się we mnie dusza historyka - i to dużo głośniej niż moje
sumienie. Być może mogłam pozwolić sobie na szperanie po biurku i dopuścić się pogwałcenia
prywatności Matthew, ale nie chciałam uszkodzić antycznego mebla.
Znów wczołgałam się pod biurko i stwierdziłam, że jest zbyt ciemno, aby dokładnie obejrzeć spód
szuflady, ale moje palce znalazły coś zimnego i twardego, co było wtopione w drewno. Po lewej
stronie niedostrzegalnego niemal połączenia szuflady z biurkiem znajdował się mały metalowy
występ, do którego wysoki wampir mógł prawdopodobnie sięgnąć od przedniej strony biurka. Był
okrągły i miał w środku wycięcia na krzyż, żeby upodobnić go do śruby lub łba starego gwoździa.
Nacisnęłam go i usłyszałam nad głową ciche kliknięcie.
Podniosłam się i wlepiłam oczy w rodzaj tacy o głębokości około dziesięciu centymetrów. Była
wyłożona czarnym aksamitem, a w grubej wyściółce widać było
52
trzy zagłębienia. W każdym z nich znajdowały się moneta
lub medal z brązu.
Na powierzchni największego z krążków, który leżał w zagłębieniu o średnicy około dziesięciu
centymetrów, wycięte były zarysy budowli. Obraz był zaskakująco dokładny i ukazywał cztery
stopnie prowadzące do drzwi między dwiema kolumnami. Między nimi stała postać okryta całunem.
W ostrych zarysach budowli tkwiły kawałeczki czarnego laku. Wzdłuż krawędzi monety wyryte były
półkolem słowa: Militie Lazari a Bethania. „Rycerze Łazarza z Betanii". Usiadłam nagle,
przytrzymując się krawędzi tacy. Metalowe krążki nie były monetami ani medalami. Były to pieczęcie
- w rodzaju tych, których używano do pieczętowania urzędowej korespondencji i poświadczania
transakcji kupna i sprzedaży. Odcisk w laku przytwierdzony do zwykłej kartki mógł kiedyś nakazać
armii, żeby ustąpiła pola, albo poświadczyć nabycie wielkich
posiadłości.
Sądząc po resztkach laku, przynajmniej jedna pieczęć
została użyta niedawno.
Drżącymi palcami wyjęłam z tacy jeden z mniejszych krążków. Na jego powierzchni znajdował się
obraz tej samej budowli. Kolumny i owinięta całunem postać Łazarza - mieszkańca Betanii, którego
cztery dni po złożeniu w grobie Chrystus wskrzesił ze zmarłych - nie pozostawiały żadnych
wątpliwości. Tutaj Łazarz przedstawiony był w chwili, gdy wychodził z płytkiej trumny. Ale wokół
tej pieczęci nie było żadnego napisu. Natomiast wokół budynku wyryty był wąż, który trzymał swój
ogon
w paszczy.
Nie zdążyłam zamknąć na czas oczu, aby przegnać widok chorągwi rodziny de Clermontów, która
powiewała na wietrze nad Sept-Tours. Widniał na niej srebrny wąż
53
połykający własny ogon. Pieczęć leżała na mojej dłoni, połyskując brązową powierzchnią. Skupiłam
wzrok na błyszczącym metalu. Tak bardzo chciałam, żeby moja nowo odkryta wizjonerska moc
rzuciła światło na tę tajemnicę. Ale przeżyłam przeszło dwie dekady, nie wiedząc o magii ukrytej w
mojej krwi, i teraz ona nie czuła się zobowiązana, żeby przyjść mi z pomocą.
Pozbawiona wizji, musiałam sięgnąć po wiedzę historyka. Przyjrzałam się dobrze odwrotnej stronie
pieczęci, starając się dostrzec szczegóły. Pieczęć podzielona była na ćwierci przez krzyż z
rozszerzającymi się ramionami, podobny do tego, jaki w mojej wizji Matthew miał na swojej tunice.
W górnej prawej ćwierci pieczęci znajdował się półksiężyc, którego rogi skierowane były ku górze, a
w wybrzuszeniu spoczywała sześcioramienna gwiazda. Po przekątnej dostrzegłam lilię, tradycyjny
symbol Francji.
Wokół krawędzi pieczęci wyryta była rzymskimi literami data MDCI - 1601 - wraz ze słowami:
Secretum Lazari - „Tajemnica Łazarza".
To nie mógł być przypadek, że Łazarz, niczym wampir, odbył wędrówkę od życia ku śmierci i z
powrotem. Co więcej, krzyż, a także legendarna postać z Ziemi Świętej i wzmianka o rycerzach
sugerowały, że pieczęcie w biurku Matthew należały do jednego z założonych w średniowieczu
zakonów rycerzy krzyżowych. Spośród nich wszystkich najlepiej znani byli templariusze, którzy w
tajemniczy sposób zniknęli na początku XIV wieku, po oskarżeniu o herezję i gorsze rzeczy. Ale
nigdy nie słyszałam o Rycerzach Łazarza.
Odwracając pieczęć w różne strony, żeby złapała światło, skupiłam się na wyrytej na niej dacie. Jak na
średniowieczny zakon rycerski, wydawała się późna. Szukałam w pamięci ważnych wydarzeń z tego
roku, które
54
mogły rzucić światło na tę tajemnicę. Królowa Elżbieta I kazała ściąć hrabiego Essex, a duński
astronom Tycho Brahe zmarł w daleko mniej barwnych okolicznościach. Wydawało się, że żadne z
tych wydarzeń nie ma najmniejszego znaczenia dla sprawy tej tajemnicy.
Przesunęłam lekko palcami po wypukłościach liter. Znaczenie MDCI ukazało mi się w całej
oczywistości. Matthew de Clermont.
To nie były rzymskie cyfry, ale litery. Inicjały imienia i nazwiska Matthew: MDCL Odczytałam
błędnie ostatnią literę.
Pięciocentymetrowy krążek leżał na mojej dłoni. Zamknęłam mocno palce wokół niego, odciskając
głęboko na skórze wyryte na nim zagłębienia i wypukłości.
Ten mniejszy krążek musiał być prywatną pieczęcią Matthew. Potęga takich pieczęci była tak wielka,
że przeważnie je niszczono, gdy ich właściciel umierał lub opuszczał urząd, aby nikt inny nie mógł
popełnić za ich pomocą szalbierstwa.
Ponadto tylko jeden rycerz mógł mieć w swym posiadaniu zarówno wielką, jak i prywatną pieczęć -
wielki
mistrz zakonu.
Zadałam sobie pytanie, dlaczego Matthew przechowywał pieczęcie w ukryciu. Kogo mogli obchodzić
Rycerze Łazarza, a nawet kto o nich dziś pamiętał, a cóż dopiero o roli, jaką on odgrywał niegdyś w
tym zakonie? Moją uwagę przykuł czarny lak na wielkiej pieczęci.
- To niemożliwe - szepnęłam w odrętwieniu, kręcąc głową. Rycerze w błyszczących zbrojach należeli
do przeszłości. Nie działali w dzisiejszych czasach.
Kompletna zbroja rozmiarów Matthew połyskiwała
w świetle świec.
Upuściłam z brzękiem metalowy krążek do szuflady. Pieczęć odcisnęła się na mojej dłoni i teraz była
na
55
niej widoczna, łącznie z krzyżem z rozszerzającymi się ramionami, sierpem półksiężyca i gwiazdą, a
także lilią. To, że Matthew przechowywał pieczęcie, a także świeży lak przyklejony do jednej z nich
świadczyły, że były ciągle w użyciu. Rycerze Łazarza nadal istnieli.
- Diano? Dobrze się czujesz? - Głos Ysabeau dobiegł mnie z dołu, musiała stać u stóp schodów.
- Tak! - zawołałam, wpatrując się w odcisk pieczęci na mojej dłoni. - Czytam mejle i znalazłam kilka
nieoczekiwanych wiadomości, to wszystko!
- Posiać Marthe po tacę?
- Nie! - palnęłam bez namysłu. - Jeszcze nie skończyłam.
Odgłos jej kroków oddalił się w stronę salonu. Gdy zapadła cisza, odetchnęłam.
Starając się zrobić to jak najszybciej i jak najciszej, włożyłam drugą pieczęć do zagłębienia w
aksamitnej wy-ściółce. Była prawie identyczna z pieczęcią Matthew, z tym że w górnej ćwierci po
prawej stronie znajdował się tylko półksiężyc, a wokół krawędzi widniał napis Philippus.
Ta pieczęć należała do ojca Matthew, co oznaczało, że Rycerze Łazarza byli związani z tą rodziną od
dawien dawna.
Pewna, że w biurku nie ma więcej śladów związanych z zakonem, odwróciłam pieczęcie tak, że grób
Łazarza skierowany był znowu ku górze. Szuflada wydała cichy odgłos, gdy wsunęła się na miejsce
pod biurkiem i zaskoczył niewidzialny zatrzask.
Przesunęłam stół, na którym Matthew trzymał swoje popołudniowe wino, do półek z książkami. Nie
miałby mi za złe, gdybym przejrzała jego bibliotekę - a przynajmniej tak sobie powiedziałam,
zrzucając mokasyny. Błyszczący blat stolika zatrzeszczał ostrzegawczo, gdy postawiłam na nim stopę,
ale drewno trzymało mocno.
56
Drewniana zabawka przy końcu górnej półki po prawej stronie znalazła się teraz na poziomie moich
oczu. Wzięłam głęboki oddech i wyjęłam pierwszą książkę, stojącą na przeciwległym krańcu. Był to
stary manuskrypt, najstarszy, jaki kiedykolwiek miałam w rękach. Skórzana oprawa zatrzeszczała przy
otwieraniu i z kart podniósł się zapach starego pergaminu.
Carmina ąui ąuondam studio florente peregi, / Flebilis heu maestos cogor inire modos, tak brzmiały
pierwsze linijki. W oczach zakręciły mi się łzy. Było to dzieło Bo-ecjusza z VI wieku O pocieszeniu
jakie daje filozofia. Napisał je w więzieniu, oczekując na śmierć. „W mych pieśniach, co się niegdyś
pławiły w radości, / Cierpienie dziś wielkie i smutek zagości". Oczyma wyobraźni ujrzałam, jak
Matthew, osierocony po stracie Blanki i Lucasa i oszołomiony nową tożsamością wampira, czyta
słowa napisane przez skazańca. Dziękując w duchu temu, kto ofiarował mu tę księgę z nadzieją, że
złagodzi ona jego cierpienia, wsunęłam ją z powrotem na
miejsce.
Następny tom okazał się pięknie ilustrowanym manuskryptem Genezis, biblijnej historii o stworzeniu
świata. Intensywne błękity i czerwienie ilustracji wyglądały równie świeżo, jak w dniu, w którym
zostały namalowane. Na najwyższej półce stał też inny iluminowany manuskrypt, tym razem
egzemplarz księgi roślin Dioscoridesa, wraz z przeszło tuzinem innych ksiąg biblijnych, kilkoma księ-
gami prawniczymi i książką w języku greckim.
Na półce poniżej znajdowało się w przybliżeniu to samo - przeważnie druki o tematyce biblijnej oraz
książka medyczna i bardzo stary egzemplarz encyklopedii z VII wieku. Stanowił on podjętą przez
Izydora z Sewilli próbę uchwycenia całej ludzkiej wiedzy, co mogło przemawiać do nieograniczonej
ciekawości Matthew. U dołu pierwszego
57
foliału znajdowało się imię „Mathieu" wraz ze słowami meus liber - „moja książka".
Miałam to samo pragnienie, aby przejechać palcami po rzędach liter jak wtedy, gdy pochylałam się
nad Ashmole-'em 782 w Bibliotece Bodlejańskiej. Zawahałam się, czy dotknąć powierzchni welinu.
Wówczas bałam się zbytnio nadzorców czytelni i mojej magii, żeby zaryzykować. Teraz
powstrzymywała mnie obawa, że mogłabym dowiedzieć się czegoś nieoczekiwanego na temat
Matthew. Ale nie było tu żadnego nadzorcy i moje obawy przestały się liczyć w konfrontacji z
pragnieniem zrozumienia przeszłości wampira. Przeciągnęłam palcem po imieniu Matthew. Ukazał mi
się jego ostry i wyraźny obraz, bez sięgania po surowe polecenia czy wpatrywania się w odbłyski na
lśniących powierzchniach.
Siedział przy prostym stole koło okna i wyglądał tak samo jak ostatnio. Zagryzał w skupieniu usta,
uczył się pisać. Jego długie palce trzymały trzcinowe pióro, a naokoło niego leżały stosy welinowego
papieru. Na wszystkich widać było ponawiane, upstrzone kleksami próby napisania własnego imienia
i skopiowania biblijnych ustępów. Idąc za radą Matthew, nie starałam się przymusić wizji ani do tego,
żeby się pojawiła, ani żeby znikła, toteż doznanie nie było tak dezorientujące, jak poprzedniego
wieczoru.
Gdy moje palce wyjawiły już to, co były w stanie odczytać, odłożyłam encyklopedię na miejsce i
podjęłam wędrówkę przez pozostałe tomy stojące na półkach. Były tu książki historyczne, dalsze
książki prawnicze, książki o medycynie i optyce, o filozofii greckiej, relacje o wydarzeniach, zbiorowe
wydania dzieł dawnych dostojników kościelnych, takich jak Bernard z Clairvaux, i rycerskie romanse.
Jeden z nich opowiadał o rycerzu, który raz na tydzień zamieniał się w wilka. Ale żadna nie
dostarczała
58
informacji o Rycerzach Łazarza. Stłumiłam westchnienie zawodu i zeszłam ze stołu.
Miałam tylko fragmentaryczną wiedzę o zakonach krzyżowych. Większość wyłoniła się z oddziałów
wojskowych, które słynęły z dzielności i zdyscyplinowania. Templariusze znani byli z tego, że
wkraczali na pole bitwy jako pierwsi i opuszczali je jako ostatni. Ale wojskowe wysiłki zakonów nie
ograniczały się do okolic Jerozolimy. Rycerze ci walczyli również w Europie i wielu z nich podlegało
tylko papieżowi, a nie królowi czy innym władzom świeckim.
Rycerskie zakony nie były jednak tylko potęgą wojskową. Wznosiły kościoły, szkoły i szpitale dla
trędowatych. Zakony wojskowe pilnowały interesów krzyżowców, zarówno duchowych,
majątkowych, jak i fizycznych. A wampiry władały określonym terytorium i odznaczały się bez
wyjątku wysoce rozwiniętym instynktem posiadania, toteż idealnie nadawały się do roli strażników.
Ale potęga zakonów rycerskich doprowadziła w końcu do ich upadku. Monarchowie i papieże
zazdrościli im bogactwa i wpływów. W roku 1312 papież i król Francji dopięli tego, że templariusze
zostali rozwiązani, dzięki czemu uwolnili się od zagrożeń ze strony tego największego i najbardziej
prestiżowego bractwa. Większość innych zakonów uległa stopniowo likwidacji z powodu braku
wsparcia i zainteresowania.
Oczywiście istniały też wszelkiego rodzaju teorie spiskowe. Trudno rozwiązać z dnia na dzień szeroko
rozgałęzioną, złożoną instytucję międzynarodową, toteż nagłe zniknięcie templariuszy doprowadziło
do powstania przeróżnych fantastycznych opowieści o oszustwach i podziemnych działaniach
krzyżowców. Ludzie wciąż szukali śladów bajecznych bogactw templariuszy. Zaintrygowanie
59
sprawą rosło, gdyż nikt nie znalazł nigdy dowodu na to, w jaki sposób zostały one rozdysponowane.
Pieniądze. To jedna z pierwszych nauk, jakie przyswajają sobie historycy - iść za pieniędzmi.
Skupiłam się znowu na poszukiwaniach.
Dojrzałam sztywne zarysy pierwszej księgi rachunkowej na trzeciej półce, gdzie stała, wciśnięta
między Optykę Al-Hazena a sentymentalną francuską chanson de gęste. Na przedniej krawędzi bloku
manuskryptu wpisana była atramentem mała grecka litera a. Domyślając się, że musi to być swego
rodzaju znak indeksujący, przebiegłam wzrokiem półki i zlokalizowałam drugą księgę rachunkową.
Na niej widniała mała grecka litera p\ Niebawem odnalazłam księgi zaznaczone literami y, 8, i e,
rozrzucone na różnych półkach. Byłam pewna, że dokładniejsze przeszukanie ujawni pozostałe.
Czując się jak Eliot Ness ścigający Ala Capone'a z garścią kwitów podatkowych w dłoni, uniosłam
rękę. Nie było czasu na wspinanie się, żeby wyjąć manuskrypt. Pierwsza księga rachunkowa wysunęła
się ze swego miejsca i wpadła prosto w moją czekającą dłoń.
Wpisy sięgały roku 1117 i zostały wykonane przez kilka różnych rąk. Na jej stronicach roiło się od
imion i liczb. Moje palce biegały po linijkach pisma, dobywając z nich wszelkiego rodzaju informacje.
Kilkakrotnie z welinu wyłoniły się twarze - Matthew, mroczny mężczyzna z orlim nosem, mężczyzna
o jasnych włosach i cerze koloru przypalonej miedzi, i jeszcze jeden, o ciepłych piwnych oczach i
poważnej twarzy.
Moje ręce znieruchomiały na wpisie dotyczącym pieniędzy, które wpłynęły w roku 1149. Eleanor
Regina, 40 000 marek. Była to potężna kwota - więcej niż roczne dochody królestwa Anglii. Dlaczego
królowa Anglii przekazywała tak dużo wojskowemu zakonowi dowo-
60
dzonemu przez wampirów? Ale nie miałam aż tak dużej wiedzy o wiekach średnich, abym mogła
odpowiedzieć na to pytanie lub znać szczegóły dotyczące ludzi zaangażowanych w te transfery.
Zatrzasnęłam księgę i przeszłam do półek z książkami z XVI i XVII wieku.
Wśród innych ksiąg znajdował się tom, na którym widniał identyfikacyjny znak w formie greckiej
litery X. Wzięłam go do ręki i otworzyłam szerzej oczy.
Sądząc z tego kwitariusza, Rycerze Łazarza pokryli koszty - w co trudno uwierzyć - szerokiego
wachlarza wojen, dóbr, usług i dyplomatycznych uczt, zapewnili wiano Marii Tudor, gdy poślubiła
ona króla Hiszpanii Filipa, zakupili armaty wykorzystane w bitwie pod Le-panto, przekupili
Francuzów, żeby wzięli udział w synodzie trydenckim, i finansowali większość wojskowych
przedsięwzięć luterańskiego Związku Szmalkaldzkiego. Najwyraźniej bractwo nie wahało się
podejmować inwestycyjnych decyzji w sprawach politycznych i religijnych. Przez rok wspierali
finansowo powrót Marii Stuart na tron szkocki, pokryli też potężne zadłużenie Elżbiety I na giełdzie w
Antwerpii.
Obeszłam regały, szukając dalszych ksiąg zaznaczonych greckimi literami. Na półkach z
wydawnictwami z XIX wieku stała książka z rozwidloną literą Y na spło-wiałym grzbiecie z
klejonego płótna. W środku znajdowały się szczegółowe wyliczenia dużych wydatków, wraz z
transakcjami dotyczącymi nieruchomości, które przyprawiły mnie o zawrót głowy. W jaki sposób
można było nabyć w tajemnicy większość fabryk w Manchesterze? Dalej dostrzegłam znane nazwiska
osób należących do rodów królewskich, arystokratów, prezydentów i generałów z wojny o
niepodległość. Były też mniejsze wydatki na czesne w szkołach, ubrania i książki oraz wpisy od-
noszące się do wydatków na posagi, rachunki ze szpitali
61
i zaktualizowane wyliczenia zaległych odsetek. Obok wszystkich nieznanych nazwisk umieszczony
był skrót MLB lub FMLB.
Nie znałam zbyt dobrze łaciny, ale byłam pewna, że skróty oznaczają Rycerzy Łazarza z Betanii -
militie Lazari a Bethania - albo filia militie lub filius militie, czyli córki i synów rycerzy. A jeśli zakon
wydawał wciąż fundusze w połowie XIX wieku, robił to zapewne także obecnie. Gdzieś w świecie
przy transakcji kupna lub sprzedaży nieruchomości albo prawnej ugodzie na kartce pojawiała się
wielka pieczęć zakonu odciśnięta w gęstym czarnym laku.
Przykładał ją Matthew.
Kilka godzin później wróciłam do średniowiecznej części biblioteki Matthew i otworzyłam ostatnią
księgę rachunkową. Tom ten obejmował okres od końca XIII do pierwszej połowy XIV wieku.
Spodziewałam się znaleźć tu wielkie kwoty, ale około roku 1310 liczba wpisów drastycznie wzrosła.
To samo dotyczyło przepływu pieniędzy. Przy niektórych imionach znajdowała się nowa adnotacja -
maleńki czerwony krzyżyk. W roku 1313 jeden z tych znaków towarzyszył imieniu, które rozpo-
znałam, Jacques'owi de Molayowi, ostatniemu wielkiemu mistrzowi templariuszy.
W roku 1314 został on spalony na stosie za herezję. Na rok przed egzekucją przekazał cały swój
majątek Rycerzom Łazarza.
Czerwonymi krzyżykami zaznaczone były setki imion. Czy wszyscy byli templariuszami? Jeśli tak, to
tajemnica tego zakonu została rozwiązana. Rycerze ci nie zniknęli wraz ze swymi pieniędzmi. I oni, i
ich bogactwa zostały po prostu wchłonięte przez zakon Łazarza.
To nie mogło być prawdą. Coś takiego wymagałoby zbyt wiele planowania i koordynacji. I nikt nie
utrzymałby
62
tak wielkiego przedsięwzięcia w tajemnicy. Pomysł był równie nieprawdopodobny, jak historie o...
O czarodziejach i wampirach.
Rycerze Łazarza zasługiwali na wiarę w takim samym
stopniu, jak ja sama.
Co do teorii spiskowych, ich główna słabość polegała na tym, że były tak skomplikowane. Życie
jednego człowieka nie wystarczało, aby zebrać potrzebne informacje, połączyć ze sobą wszystkie
konieczne elementy, a potem puścić plany w ruch. Chyba że, oczywiście, konspiratorzy byli
wampirami. Gdy ktoś był wampirem - lub, jeszcze lepiej, rodziną wampirów - to wtedy upływ czasu
miał niewielkie znaczenie. Jak się dowiedziałam z naukowej kariery Matthew, wampiry miały tyle
czasu, ile potrzebowały. Wsunęłam księgę rachunkową z powrotem na półkę. Dopiero wtedy uderzyło
mnie, co znaczy kochać wampira. Trudności nastręczały nie jego wiek ani jego dietetyczne nawyki,
ani nawet to, że zabijał ludzi i miał to robić także w przyszłości. Dostarczały ich tajemnice.
Matthew gromadził je w okresie znacznie przekraczającym tysiąc lat, i to zarówno te doniosłe, jak
Rycerze Łazarza i jego syn Lucas, jak i drobne, jak jego wzajemne stosunki z Williamem Harveyem
oraz Karolem Darwinem. Moje życie mogło okazać się za krótkie, żeby dowiedzieć się o nich
wszystkich, nie mówiąc o ich zrozumieniu.
Ale nie tylko wampiry miały sekrety. Wszystkie istoty nauczyły się je gromadzić z obawy przed
odkryciem i po to, aby przechować coś - cokolwiek - tylko dla nas, dla wąskiego kręgu naszego
klanowego, niemal plemiennego świata. Matthew nie był po prostu łowcą, zabójcą, naukowcem ani
wampirem, ale pajęczyną tajemnic, tak samo jak ja. Abyśmy mogli być razem, musieliśmy zde-
cydować, jakimi sekretami powinniśmy podzielić się ze sobą, a jakie możemy pominąć.
63
Włączyłam komputer i w panującej w pokoju ciszy dał się słyszeć szum jego mechanizmów. Kanapki
Marthe zeschły, a herbata wystygła, ale skubałam jedzenie mimo to, żeby nie myślała, że jej wysiłki
nie zostały docenione.
Kiedy skończyłam, odchyliłam się na krześle i zaczęłam się wpatrywać w ogień. Rycerze Łazarza
rozbudzili ciekawość historyka, a instynkt czarownicy powiedział mi, że bractwo to jest ważne, żeby
zrozumieć Matthew. Ale istnienie zakonu nie było najważniejszą tajemnicą wampira. Matthew strzegł
siebie - swojej natury.
Jakże skomplikowaną, delikatną sprawą zapowiadała się miłość do niego. My wszyscy - wampiry,
czarodzieje, rycerze w lśniących zbrojach - byliśmy przedmiotem fantastycznych opowieści. Ale
trzeba było stanąć wobec kłopotliwej rzeczywistości. Grożono mi, magiczne istoty śledziły mnie w
Bibliotece Bodlejańskiej w nadziei, że zamówię znowu księgę, której wszyscy pożądali, ale nikt nie
rozumiał. Laboratorium Matthew stało się celem ataku. A nasz związek destabilizował kruchy układ,
który od dawna istniał między demonami, ludźmi, wampirami i czarodziejami. W tej sytuacji jedne
istoty powstawały do walki z innymi, a odcisk pieczęci na placku czarnego laku mógł wezwać do
działania sekretną armię. Nic dziwnego, że być może Matthew wolałby odsunąć mnie na bok od tych
spraw.
Zgasiłam świece i ruszyłam po schodach na górę, żeby położyć się do łóżka. Wyczerpana, prędko
odpłynęłam do krainy snów, aby roić o rycerzach, pieczęciach z brązu i niezliczonych księgach
rachunkowych.
Mojego ramienia dotknęła zimna, szczupła ręka, budząc mnie natychmiast.
- Matthew? - Usiadłam wyprostowana na łóżku.
W ciemności zaświeciła biała twarz Ysabeau.
64
- To do ciebie. - Wręczyła mi swoją czerwoną komórkę i opuściła pokój.
- Sarah? - Przeraziłam się, że coś mogło przydarzyć się moim ciotkom.
- Wszystko w porządku, Diano. Matthew.
- Co się stało? - spytałam drżącym głosem. - Zawarłeś układ z Knoxem?
- Nie. Nie jestem w stanie zdziałać tu niczego więcej. Nie mam już nic do roboty w Oksfordzie. Chcę
być w domu, z tobą. Powinienem dotrzeć za kilka godzin. - Mówił ochrypłym głosem, który robił na
mnie dziwne wrażenie.
- Czy ja śnię?
- Nie śnisz - powiedział. - Wiesz, Diano - dodał z wahaniem. - Kocham cię.
Były to słowa, które najbardziej chciałam usłyszeć. Zapomniany łańcuch we mnie zaczął śpiewać
cichutko w ciemności.
- Wracaj, żeby mi to powiedzieć - odezwałam się przyciszonym głosem. Poczułam ulgę, mając łzy w
oczach.
- Nie zmieniłaś zdania.
- W żadnym razie - odparłam z przejęciem.
- Znajdziesz się w zagrożeniu, razem z twoją rodziną. Chcesz zaryzykować to dla mnie?
- Już zdecydowałam.
Pożegnaliśmy się. Z bólem serca wyłączyłam telefon, obawiając się ciszy, która musiała nastąpić po
tych tak ważnych słowach.
Podczas jego nieobecności stałam na rozstaju dróg, nie mogąc dojrzeć drogi przed sobą.
Moja matka była znana ze swoich niezwykłych wizjonerskich zdolności. Czy miałaby dość mocy, aby
dojrzeć,
5 - Księga Wszystkich Dusz 65
co nas czeka po tych pierwszych krokach, które zrobiliśmy razem?
Rozdział 4
Od chwili, w której nacisnęłam guzik wyłączający maleńką komórkę Ysabeau, czekałam już tylko
na odgłos chrzęstu kół na żwirze, i nie spuszczałam aparatu z oka.
Wciąż trzymając go w dłoni, wyszłam z łazienki. Czekały na mnie świeży dzbanek herbaty i
śniadaniowe bułeczki. Przełknęłam jedzenie, wciągnęłam na siebie to, co leżało najbliżej, i z mokrymi
włosami zbiegłam po schodach. Matthew mógł się zjawić w Sept-Tours dopiero po kilku godzinach,
ale postanowiłam czekać na niego, gdy nadjedzie.
Początkowo siedziałam w salonie na sofie koło kominka, zastanawiając się, co mogło się wydarzyć w
Oksfordzie, że Matthew zmienił zdanie. Marthe przyniosła mi ręcznik, ale gdy nie okazałam
najmniejszej chęci, żeby się nim posłużyć, sama osuszyła nim z grubsza moje włosy.
ROZDZIAŁ 1 Zanim poznałam Matthew, mogło się wydawać, że w moim życiu nie ma miejsca nawet na jeden dodatkowy element, a zwłaszcza na coś tak znaczącego jak wampir, który ma tysiąc pięćset lat. Wśliznął się on jednak do niezbadanych, pustych miejsc, kiedy nie patrzyłam. Teraz, po jego odjeździe, byłam straszliwie świadoma jego nieobecności. Gdy tak siedziałam na dachu wieży strażniczej, łzy osłabiły moją determinację, żeby o niego walczyć. Niebawem wszędzie było pełno wody. Siedziałam w kałuży, której poziom się podnosił. Pomimo zachmurzonego nieba nie padało. Woda uchodziła ze mnie. Z moich oczu wypływały zwyczajne łzy, puchły jednak w trakcie opadania, zamieniając się w cząsteczki wielkości śnieżnych kul, które uderzały w kamienny dach wieży i rozbryzgiwały wodę. Włosy opadły mi na ramiona ze strugami spływającymi po krzywiznach mojego ciała. Otworzyłam usta, żeby zaczerpnąć powietrza, ponieważ spływające po mojej twarzy strumienie zatykały mi nos, a tryskająca woda miała smak morza. Przez warstwę mgiełki przyglądały mi się Marthe i Ysabeau. Twarz Marthe była posępna. Wargi Ysabeau poruszały się, ale szum tysiąca morskich muszli sprawiał, że nie mogłam jej słyszeć. Wstałam, mając nadzieję, że woda przestanie cieknąć. Nie przestała jednak. Próbowałam powiedzieć obu kobietom, żeby pozwoliły wodzie unieść mnie razem z moim bólem i wspomnieniem Matthew, ale jedynym tego skutkiem był następny przypływ oceanu. Wyciągnęłam ręce, myśląc, że to pomoże wodzie wyciec ze mnie. Z czubków moich palców trysnęły jeszcze większe kaskady. Gest ten przywołał obraz ręki mojej matki wyciągniętej w kierunku ojca i wodne potoki się powiększyły. W miarę jak woda lała się ze mnie, coraz mniej panowałam nad sobą. Nagłe pojawienie się Domenica przestraszyło mnie bardziej, niż byłam skłonna to przyznać. Matthew wyjechał. A ja przysięgłam walczyć o niego z wrogami, których nie byłam w stanie zidentyfikować i których nie rozumiałam. Widziałam teraz jasno, że Matthew ma za sobą przeszłość, na którą nie złożyły się domowe przyjemności, kominek, wino i książki. Ani nie rozwijała się wyłącznie na łonie lojalnej rodziny. Dome-nico zrobił aluzję do czegoś bardziej mrocznego, co było pełne nienawiści, zagrożenia i śmierci. Ogarnęło mnie wyczerpanie i woda pociągnęła mnie w dół. Zmęczeniu towarzyszyło dziwne poczucie radości. Znalazłam się między śmiertelnością a czymś nieziemskim, co kryło w sobie obietnicę wielkiej niepojętej mocy. Gdybym się poddała wciągającej mnie fali, oznaczałoby to koniec Diany Bishop. Zamieniłabym się w wodę i rozpłynęła, aby znaleźć się wszędzie, uwolniona od ciała i bólu. - Przepraszam cię, Matthew. - Moje słowa były tylko bulgotaniem, gdy woda podjęła swoje nieubłagane działanie. W moim kierunku ruszyła Ysabeau i usłyszałam w mózgu ostry trzask. Chciałam ją ostrzec, ale moje słowa zgubiły się w hałasie przypominającym ryk fali przypływu walącej się na brzeg. Koło moich stóp podniósł się wiatr, wymiatając wodę z siłą nawałnicy. Uniosłam ręce do nieba, podczas gdy woda i wiatr układały się w lej, który otoczył mnie ze wszystkich stron. Marthe chwyciła Ysabeau za rękę, poruszając szybko wargami. Matka Matthew próbowała się wyrwać, układając usta w słowo „nie", ale Marthe nie puszczała, wpatrując się w nią bezustannie. Po kilku chwilach Ysabeau opuściła ramiona. Odwróciła się ku mnie i zaczęła śpiewać. Jej nieustępliwy, tęskny głos przeniknął przez wodę i wezwał mnie z powrotem do świata. Wiatr zaczął zamierać. Miotana przez wichurę chorągiew de Clermontów wróciła do spokojnego powiewania. Kaskada z czubków moich palców stopniała do rozmiarów rzeki, potem strumyczka, wreszcie przestała wyciekać całkowicie. Fale spływające z moich włosów zamieniły się w bałwanki, a potem także zniknęły. W końcu z moich ust wydostał się tylko jęk zaskoczenia. Ostatnim śladem znikającego czarodziejskiego potopu były cieknące z moich oczu kule wody, które stanowiły pierwszy objaw jego mocy przetaczającej się przez moje ciało. Pozostałości wywołanego przeze mnie zalewu spłynęły w kierunku małych otworów u podstawy ścian opatrzonych blankami. Daleko, daleko w dole woda rozbryzgiwała się o grubą warstwę żwiru pokrywającego podwórze. Gdy opuściły mnie resztki wody, poczułam się pusta jak wydrążona dynia i bardzo zmarznięta. Kolana ugięły się pode mną. Uderzyłam nimi boleśnie o kamienną posadzkę.
- Dzięki Bogu - mruknęła Ysabeau. - Omal jej nie straciłyśmy. Trzęsłam się gwałtownie z wyczerpania i zimna. Kobiety podbiegły do mnie i podniosły mnie na nogi. Podtrzymując mnie z obu stron za łokcie, ruszyły w dół krętych 9schodów z szybkością, która przyprawiła mnie o drżenie. Gdy dotarłyśmy do sieni, Marthe skierowała się do pokoi zajmowanych przez Matthew, a Ysabeau pociągnęła mnie w odwrotnym kierunku. - Moje są bliżej - rzuciła ostro Ysabeau. - Poczuje się bezpieczniejsza, gdy znajdzie się bliżej niego - odparła Marthe. Ysabeau fuknęła z poirytowaniem, ale ustąpiła. U stóp schodów prowadzących do komnaty Matthew z ust Ysabeau popłynął barwny potok słów, który zabrzmiał zupełnie niestosownie w jej delikatnych ustach. - Zaniosę ją - postanowiła, gdy skończyła już przeklinać syna, siły przyrody, potęgę świata oraz wielu bliżej nieokreślonych osobników o podejrzanym pochodzeniu, którzy brali udział w budowaniu wieży. Z łatwością mnie uniosła, choć byłam od niej wyższa i cięższa. - Nie pojmuję, dlaczego kazał zbudować takie kręte schody, do tego w dwóch oddzielnych kondygnacjach. Marthe wetknęła moje mokre włosy w zgięcie łokcia Ysabeau i wzruszyła ramionami. - Żeby było trudniej, oczywiście. Zawsze wszystko utrudniał. Sobie. I wszystkim innym. Nikt nie pomyślał, żeby późnym popołudniem wejść na górę i zapalić świece, ale ogień ciągle się tlił i pokój zachował trochę ciepła. Marthe znikła w łazience. Odgłos lejącej się wody sprawił, że zatrwożona sprawdziłam palce. Ysabeau wrzuciła do paleniska dwa ogromne polana, jakby to były małe patyczki, odłamując długą drzazgę od jednego z nich, zanim zajęło się ogniem. Poruszyła nią węgle, które rozpaliły się płomieniem, a potem w ciągu paru sekund zapaliła nią tuzin świec. Przyjrzała mi się z zatroskaniem od stóp do głów w ich ciepłym blasku. - Nigdy mi nie wybaczy, jeżeli się rozchorujesz -powiedziała, bior,ąc mnie za ręce i oglądając moje palce. 10 Były znowu sinawe, ale nie od elektryczności. Tym razem posiniały z zimna i pomarszczyły się od czarodziejskiego potopu. Roztarta je energicznie między dłońmi. Trzęsąc się ciągle tak, że dzwoniłam zębami, cofnęłam ręce, żeby się nimi objąć w próbie zachowania choć odrobiny ciepła, jaka pozostała w moim ciele. Ysabeau podniosła mnie bez ceregieli i popchnęła do łazienki. - Powinnaś wziąć kąpiel - rzuciła szorstkim tonem. Pomieszczenie pełne było pary. Marthe odwróciła się od wanny, żeby pomóc ściągnąć ze mnie ubrania. Prędko stanęłam naga, a one wsunęły mi pod pachy zimne dłonie wampirzyc i włożyły mnie do gorącej wody. Zetknięcie z nią było skrajnie szokujące. Krzyknęłam, starając się wydostać z głębokiej wanny. - Pss... - Ysabeau odgarnęła włosy z mojej twarzy, podczas gdy Marthe wpchała mnie z powrotem do wody. - Ogrzejesz się w niej. Musimy cię rozgrzać. Marthe trzymała straż przy jednym końcu wanny, a Ysabeau pozostała przy drugim, szepcząc uspokajająco i nucąc łagodnie i cicho. Przestałam dygotać dopiero po dłuższej chwili. W pewnym momencie Marthe mruknęła coś po oksy-tańsku, wymieniając imię Marcusa. Ysabeau i ja zaprzeczyłyśmy w tym samym momencie. - Nic mi nie będzie. Nie mówcie Marcusowi, co się wydarzyło. Matthew nie powinien się dowiedzieć, że użyłam magii. Nie teraz - powiedziałam, dzwoniąc zębami. - Trzeba tylko trochę czasu, żebyś się rozgrzała. -Głos Ysabeau był spokojny, ale jej mina zdradzała zaniepokojenie. Powoli ciepło zaczęło odwracać zmiany, jakie czarnoksięska woda wywołała w moim ciele. Marthe dolewała ciągle do wanny świeżej gorącej wody w miarę, jak moje ciało ją chłodziło. Ysabeau chwyciła spod okna poobijany 11 cynowy kufel i zaczęła polewać moją głowę i ramiona. Gdy głowa się rozgrzała, okręciła ją ręcznikiem i popchnęła mnie trochę głębiej do wody.
- Mocz się - rzuciła rozkazująco. Marthe biegała między łazienką a sypialnią, nosząc ubrania i ręczniki. Narzekała, że nie mam piżam, tylko stare stroje do jogi, które przywiozłam, żeby w nich spać. Żadne z nich nie wydawały się jej wystarczająco ciepłe. Ysabeau dotknęła odwrotną stroną dłoni moich policzków i czubka głowy. Kiwnęła głową. Dopiero teraz pozwoliły mi wyjść z wanny. Spływająca ze mnie woda przypominała mi o dachu wieży strażniczej. Starałam się wpić palce nóg w posadzkę, żeby oprzeć się zdradliwej sile przyciągania żywiołów. Marthe i Ysabeau owinęły mnie w ręczniki przyniesione prosto od kominka, które lekko pachniały dymem. Gdy znalazłam się w sypialni, udało się im w jakiś sposób osuszyć mnie, nie wystawiając na kontakt z powietrzem ani centymetra mojego ciała. Okręcały mnie na wszystkie strony ręcznikami, aż zaczęło promieniować ze mnie ciepło. Poczułam szorstkie pociągnięcia na włosach, po czym Marthe podzieliła je palcami na pasma i zaplotła w ciasny warkocz przylegający do mojej głowy. Strząs- nęłam z siebie mokre ręczniki, żeby się ubrać. Ysabeau rzuciła je na krzesło koło ognia, wyraźnie nie przejmując się tym, że dotykają starego drewna i pięknych obić. Kompletnie ubrana, usiadłam przy kominku i zaczęłam bezmyślnie wpatrywać się w ogień. Marthe znikła bez słowa w niższych rejonach zamku i wróciła z tacą maleńkich kanapek i parującym dzbankiem ziołowej herbaty. - Zabieraj się do jedzenia. - To nie była prośba, ale rozkaz. Podniosłam do ust jedną kanapkę i zaczęłam ją skubać po bokach. 12 Marthe zmrużyła oczy, widząc tę nagłą zmianę w moich zwyczajach. - Jedz. Posiłek smakował jak trociny, ale mimo to burczało mi w żołądku. Gdy przełknęłam dwie maleńkie kanapki, Marthe wcisnęła mi do rąk kubek. Nie musiała zachęcać mnie do picia. Gorący płyn zmył słone pozostałości wody w moim gardle. - Czy to był czarnoksięski potop? - Poczułam dreszcz na wspomnienie całej tej wody, jaka ze mnie wypłynęła. Ysabeau, która stała przy oknie, wpatrując się w ciemność na dworze, podeszła do kanapy po drugiej stronie kominka. - Tak - potwierdziła. - Ale od dawna nie widzieliśmy, żeby wody było tak dużo. - Dzięki Bogu, nie poszło to zwykłym tokiem - powiedziałam nieśmiało, upijając następny łyk herbaty. - Większość dzisiejszych czarownic nie ma dość mocy, żeby wywołać taki potop. Potrafią podnosić fale na stawach i wywoływać deszcz, kiedy są chmury. -Ysabeau usiadła naprzeciwko mnie, przyglądając mi się z wyraźnym zainteresowaniem. Stałam się wodą. Informacja, że to już się prawie nie zdarza, sprawiła, że poczułam się bezbronna. I jeszcze bardziej samotna. Zadzwonił telefon. Ysabeau sięgnęła do kieszeni i wyjęła małą czerwoną komórkę, która wyglądała zbyt jaskrawo i nowocześnie w zestawieniu z jej bladą skórą i klasycznymi beżowymi ubraniami. - Słucham? Ach, dobrze. Cieszę się, że dotarłeś bezpiecznie na miejsce. - Mówiła po angielsku ze względu na mnie, kiwnęła też głową w moim kierunku. - Tak, 13 czuje się dobrze. Właśnie się posila. - Wstała i podała mi aparat. - Matthew chciałby z tobą porozmawiać. - Diana? - Głos Matthew był ledwo słyszalny. - Tak? - Wolałam nie mówić za wiele z obawy, że mogłoby mi się wymknąć coś więcej niż słowa. Matthew odetchnął z ulgą. - Chciałem się tylko upewnić, że u ciebie wszystko dobrze. - Twoja matka i Marthe bardzo się o mnie troszczą. -I nie zalałam całego zamku, pomyślałam.
- Jesteś zmęczona. - Dzielący nas dystans napełniał go niepokojem, toteż wychwytywał wszelkie niuanse naszej rozmowy. - Tak. To był długi dzień. - W takim razie kładź się spać - powiedział zaskakująco delikatnym tonem. Zamknęłam oczy, czując nagłe ukłucie łez. Tej nocy czekało mnie niewiele snu. Byłam zbyt zaniepokojona tym, co mógł zrobić w nie do końca przemyślanej heroicznej próbie zapewnienia mi bezpieczeństwa. - Byłeś w laboratorium? - Idę tam teraz. Marcus chce, żebym obejrzał wszystko dokładnie i upewnił się, że podjęliśmy konieczne środki ostrożności. Miriam sprawdziła zabezpieczenia w całym budynku. - To wszystko były półprawdy, ale wygłaszał je z pełnym przekonaniem. Wiedziałam, dlaczego to robi. Milczenie się przeciągnęło, aż stało się kłopotliwe. - Nie rób tego, Matthew. Proszę cię, nie próbuj negocjować z Knoxem. - Dopilnuję, żebyś była bezpieczna, zanim wrócisz do Oksfordu. - W takim razie nie ma o czym mówić. Zdecydowałeś. Ja też. - Oddałam aparat Ysabeau. 14 Ysabeau zmarszczyła brwi, odbierając go ode mnie zimnymi palcami. Pożegnała się z synem, a jego odpowiedź zabrzmiała tylko jako oderwany, niezrozumiały odgłos. - Dziękuję, że nie wspomniałaś mu o czarnoksięskim potopie - powiedziałam spokojnie, kiedy wyłączyła telefon. - To ty powinnaś mu o tym powiedzieć, nie ja. - Ysabeau podeszła do kominka. - Nie jest dobrze, jeśli próbuje się opowiedzieć o czymś, czego się nie rozumie. Dlaczego te moce ujawniają się właśnie teraz? Najpierw była wichura, potem wizje, a teraz woda. - Wzdrygnęłam się. - Jakie wizje? - spytała wyraźnie zaciekawiona Ysabeau. - Matthew nie mówił ci o tym? W moim DNA jest cała ta... magia - odparłam, zacinając się na tym słowie. -Testy ostrzegały, że mogę mieć wizje, i one zaczęły się pojawiać. - Matthew nigdy by mi nie powiedział, co znalazł w twojej krwi... Z pewnością nie zrobiłby tego bez twojego zezwolenia, a prawdopodobnie także i z nim. - Nawiedzały mnie tu, w tym zamku. - Zawahałam się. - Jak nauczyłaś się nad nimi panować? - Matthew wyjawił ci, że miałam wizje, zanim zostałam wampirem? - Ysabeau pokręciła głową. - Nie powinien był tego robić. - Byłaś czarownicą? - W tym mogło się kryć wyjaśnienie, dlaczego Ysabeau tak bardzo mnie nie lubi. - Czarownicą? Nie. Matthew zastanawia się, czy byłam demonem, ale jestem pewna, że byłam zwyczajną kobietą. Także wśród ludzi zdarzają się wizjonerzy. Nie tylko magiczne istoty są w ten sposób pobłogosławione i jednocześnie przeklęte. - Czy kiedykolwiek udało ci się zapanować nad darem jasnowidzenia i wyczuwać, że się zjawia? 15 - To przychodzi łatwiej. Pojawiają się znaki. Mogą być subtelne, ale nauczysz się je rozpoznawać. Pomagała mi też Marthe. Był to jedyny szczegół dotyczący przeszłości Marthe, jaki poznałam. Nie po raz pierwszy zastanawiałam się, ile lat mają te kobiety i jakie zrządzenia losu zetknęły je ze sobą. Marthe stała ze skrzyżowanymi rękami. - Óc - powiedziała, rzucając Ysabeau czułe, opiekuńcze spojrzenie. - Będzie ci łatwiej, jeśli nie będziesz przeciwstawiać się wizjom, które cię nawiedzają. - Jestem zbyt zszokowana, żeby z nimi walczyć -odparłam, myśląc o tym, co przytrafiło mi się w salonie i w bibliotece. - Szok jest formą oporu, jaki stawia twoje ciało -stwierdziła Ysabeau. - Musisz się odprężyć. - Trudno odprężyć się, gdy widzi się rycerzy w zbrojach i twarze kobiet, których się nigdy nie znało, wymieszane ze scenami z własnej przeszłości. - Moja szczęka zatrzeszczała od ziewnięcia. - Jesteś zbyt wyczerpana, żeby teraz o tym myśleć. -Ysabeau się podniosła. - Nie chce mi się spać. - Stłumiłam kolejne ziewnięcie odwrotną stroną dłoni. Ysabeau przyjrzała mi się uważnie, niczym piękny sokół przypatrujący się polnej myszce. W jej oczach zamigotały figlarne błyski.
- Połóż się do łóżka, a opowiem ci, jak Matthew został moim synem. Jej propozycja była zbyt kusząca, żeby się jej oprzeć. Zrobiłam, jak mi powiedziała, po czym Ysabeau przysunęła krzesło, a Marthe zajęła się talerzami i ręcznikami. - Od czego mam zacząć? - Matka Matthew wyprostowała się na krześle i wpatrywała się w płomienie świec. -Nie mogę zacząć po prostu od mojego pojawienia się w tej 16 historii, ale muszę sięgnąć do jego narodzin, tu w wiosce. Wiesz, pamiętam go, gdy był jeszcze dzieckiem. Jego ojciec i matka zjawili się tu, gdy Philippe, jeszcze za czasów króla Chlodwiga, postanowił się tu osiedlić. To jedyny powód, dla którego powstała wioska; żyli w niej gospodarze i rzemieślnicy, którzy zbudowali kościół i zamek. - Dlaczego twój mąż wybrał to miejsce? - Uniosłam się trochę, opierając się na poduszkach i podciągając kolana pod kołdrą aż do piersi. - Chlodwig obiecał mu ziemię, mając nadzieję, że zachęci to Philippe'a do zwalczania rywali króla. Mój mąż stawał to po jednej, to po drugiej stronie przeciwko tym, którzy byli w środku. - Ysabeau uśmiechnęła się w zamyśleniu. - Niewielu go na tym przyłapało. - Czy ojciec Matthew był rolnikiem? - Rolnikiem? - Na jej twarzy odmalowało się zaskoczenie. - Nie, był cieślą, tak jak Matthew... Zanim nie wyspecjalizował się we wznoszeniu kamiennych budowli. Kamieniarz i murarz. Kamienie, z których zbudowano wieżę, pasowały do siebie tak gładko, że nie wyglądało na to, aby potrzebowały zaprawy. A potem te dziwnie zdobione kominy w kordegardzie Old Lodge, przy których wznoszeniu Matthew pozwolił po prostu jakiemuś rzemieślnikowi wypróbować jego umiejętności. Długie, smukłe palce wampira były dość silne, żeby otworzyć muszlę ostrygi czy zgnieść kasztana jadalnego. Jeszcze jedna jego cecha wskoczyła na miejsce w układance, doskonale uzupełniając obraz wojownika, naukowca i dworzanina. - I obaj pracowali przy zamku? - Nie przy tym - odparła Ysabeau i się rozejrzała. - To był prezent od Matthew, gdy było mi smutno, że muszę opuścić miejsce, które kochałam. Zburzył twierdzę, którą zbudował jego ojciec, i zastąpił ją nową. - Jej zielono- 2 - Księga Wszystkich Dusz X 7 -czarne oczy błysnęły rozbawieniem. - Philippe się wściekł, ale czas było wprowadzić jakąś zmianę. Pierwszy zamek wzniesiono z drewna i choć z biegiem lat dodawano kamienie, był trochę chwiejny. Próbowałam objąć umysłem bieg wypadków od zbudowania pierwszej twierdzy i założenia wioski w VI wieku do wieży, którą Matthew wzniósł w XIII wieku. Ysabeau zmarszczyła z niesmakiem nos. - A potem Matthew postawił tę wieżę na tyłach po powrocie do domu, bo nie chciał żyć tak blisko rodziny. Nigdy jej nie polubiłam... Wyglądała na sentymentalny kaprys... Ale tak sobie życzył, więc mu na to pozwoliłam -powiedziała, wzruszając ramionami. - Taka śmieszna wieża. Nie podniosła obronności zamku. A on zbudował już wtedy dużo więcej wież, niż było trzeba. Ysabeau ciągnęła dalej swoją opowieść, robiąc wrażenie, jakby tylko częściowo przebywała w XXI wieku. - Matthew urodził się w wiosce. Był zawsze takim bystrym dzieckiem, tak ciekawym wszystkiego. Doprowadzał swojego ojca do szaleństwa, chodząc za nim do zamku i chwytając się narzędzi, belek i kamieni. W tamtych czasach dzieci wcześnie uczyły się zawodu, ale Matthew był rozwinięty nad swój wiek. Podjął pracę, gdy tylko mógł udźwignąć siekierę i nie zrobić sobie krzywdy. Oczyma wyobraźni ujrzałam ośmioletniego chłopca o szarozielonych oczach i cienkich, długich nogach, biegającego po okolicznych wzgórzach. - Tak. - Ysabeau uśmiechnęła się, jakby zgadzała się z moimi myślami. - Był naprawdę ślicznym dzieckiem. A także pięknym młodzieńcem. Matthew był niezwykle wyrośnięty jak na tamte czasy, choć nie tak wysoki, jak wtedy, gdy został wampirem. I miał przewrotne poczucie humoru. Zawsze udawał, że coś poszło źle albo że nie otrzymał instrukcji, jak wykonać jakąś krokiew czy fun- 18 dament. Philippe nigdy nie przestał wierzyć niestworzonym historiom, jakie opowiadał mu Matthew. - W głosie Ysabeau pojawiła się wyrozumiałość. - Pierwszy ojciec Matthew zmarł, gdy chłopak ledwie skończył dwudziestkę. Jego pierwsza matka nie żyła już wtedy od dawna. Został sam i martwiliśmy się, czy znajdzie sobie kobietę, żeby osiedlić się z nią i założyć rodzinę.
- I wtedy poznał Blance. - Ysabeau zawiesiła głos, spoglądając przed siebie spokojnie i bez niechęci. - Nie wyobrażasz sobie chyba, że nie kochały go kobiety. - Nie było to pytanie, ale stwierdzenie faktu. Marthe rzuciła Ysabeau złośliwe spojrzenie, ale się nie odezwała. - Oczywiście, że nie - powiedziałam spokojnie, choć z ciężkim sercem. - Blanca była w wiosce nowa. Służyła jednemu z mistrzów murarskich, których Philippe sprowadził z Rawenny, żeby zbudowali pierwszy kościół. Wyglądała tak, jak sugerowało jej imię; miała białą cerę, oczy koloru wiosennego nieba i włosy, które przypominały złotą przędzę. Gdy poszłam po komputer Matthew, w mojej wybraźni ukazała się blada piękna kobieta. Przedstawiony przez Ysabeau opis Blanki pasował do niej doskonale. - Miała też słodki uśmiech, prawda? - szepnęłam. Ysabeau otworzyła szerzej oczy. - Tak. - Wiem o tym. Widziałam ją, kiedy w zbroi w gabinecie Matthew odbiło się światło. Marthe mruknęła ostrzegawczo, ale Ysabeau ciągnęła dalej: - Czasami Blanca wydawała się tak delikatna, że obawiałam się, żeby się nie złamała, wyciągając wodę ze studni albo kopiąc warzywa. Przypuszczam, że właśnie ta delikatność przyciągnęła do niej mojego syna. On zawsze lubił kruche rzeczy. - Oczy Ysabeau prześliznęły się 19 po mojej, bynajmniej nie kruchej sylwetce. - Pobrali się, gdy Matthew skończył dwadzieścia pięć lat i mógł już utrzymać rodzinę. Blanca miała wtedy dziewiętnaście lat. Oczywiście, stanowili piękną parę. Ciemna karnacja Matthew mocno kontrastowała ze śliczną bladością Blanki. Bardzo się kochali i ich małżeństwo było szczęśliwe. Ale nie mogli doczekać się dzieci. Blanca roniła jedno za drugim. Nie wyobrażam sobie, jak oni się czuli w swoim domu, oglądając tak wiele własnych dzieci, które umierały, zanim zdążyły wziąć pierwszy oddech. Nie byłam pewna, czy wampiry mogą płakać, chociaż pamiętałam z mojej wcześniejszej wizji w salonie krwawą łzę na policzku Ysabeau. Teraz nie było łez, ale pełna żalu twarz Ysabeau wyglądała tak, jakby wampirzyca płakała. - W końcu, po tylu latach prób i niepowodzeń, Blanca powiła dziecko. Byt rok 531. Taki właśnie rok. Na południu pojawił się nowy król i znowu zaczęły się wojny. Matthew wyglądał na szczęśliwego człowieka, tak jakby śmiał mieć nadzieję, że to dziecko przeżyje. I przeżyło. Lucas urodził się na jesieni i został ochrzczony w niedokończonym kościele, który Matthew pomagał budować. Był to ciężki poród dla Blanki. Położna powiedziała, że będzie to jej ostatnie dziecko. Jednak Matthew zadowolił się tym, że ma tylko Lucasa. A jego syn przypominał ojca, miał jego czarne kręcone loki i spiczastą brodę... I te długie nogi. - Co się stało z Blanca i Lucasem? - spytałam cicho. Znajdowaliśmy się zaledwie sześć lat od transformacji Matthew w wampira. Coś musiało się wydarzyć, bo inaczej nigdy by nie pozwolił, żeby Ysabeau zamieniła jego życie na nową egzystencję. - Matthew i Blanca przyglądali się, jak ich syn rośnie i się rozwija. Matthew nauczył się pracować raczej 20 w kamieniu niż w drewnie i właściciele ziemscy stąd aż po Paryż cenili go wysoko. Potem do wsi przyszła febra. Wszyscy zachorowali. Matthew przeżył. Blanca i Lucas nie. To było w 536, poprzedni rok był dziwny, rzadko świeciło słońce, a potem przyszła ciężka zima. Z nadejściem wiosny zjawiła się choroba, która zabrała Blance i Lucasa. - Mieszkańcy wioski nie dziwili się, dlaczego ty i Phi-lippe pozostaliście zdrowi? - Oczywiście, tak. Ale wtedy było więcej sposobów na wyjaśnienie takich zjawisk niż dzisiaj. Ludziom łatwiej przychodziło na myśl, że Bóg gniewa się na wioskę lub że zamek jest przeklęty, niż to, że wśród nich żyją manjasangowie. - Manjasangowie? - Obracałam to słowo w ustach, próbując wymówić je tak jak Ysabeau. - To dawna gwarowa nazwa wampirów, „pożeraczy krwi". Byli tacy, którzy podejrzewali prawdę i szeptali o tym przy kominkach. Ale w tamtym okresie daleko groźniejsza wydawała się możliwość
ponownego najazdu ostrogockich wojowników niż pan zamku, który był manjasangiem. Philippe obiecał wiosce osłonę w razie powrotu najeźdźców. Poza tym przyjęliśmy zasadę, żeby nigdy nie pożywiać się w pobliżu domu - wyjaśniła rzeczowo Ysabeau. - Jak Matthew przyjął śmierć Blanki i Lucasa? - Bardzo cierpiał. Był niepocieszony. Przestał jeść. Przypominał szkielet i wioska zwróciła się do nas o pomoc. Zaniosłam mu jedzenie - Ysabeau uśmiechnęła się do Marthe. Kazałam mu jeść i spacerowałam z nim, dopóki trochę się nie uspokoił. Gdy przestał sypiać, poszliśmy do kościoła i pomodliliśmy się za dusze Blanki i Lucasa. Matthew był wtedy bardzo religijny. Rozmawialiśmy o niebie i piekle, a on martwił się, gdzie mogą być ich dusze i czy mógłby je znowu odnaleźć. 21 Matthew był tak uprzejmy wobec mnie, gdy budziłam się przerażona. Czy noce poprzedzające jego przemianę w wampira były równie bezsenne, jak potem? - Na jesieni wyglądał lepiej. Ale zima wcale nie okazała się łatwiejsza niż poprzednia. Ludzie byli głodni, a choroba szerzyła się nadal. Wszędzie zaglądała śmierć. Wiosna nie przyniosła ulgi. Philippe niepokoił się postępami przy budowie kościoła i Matthew pracował ciężej niż kiedykolwiek przedtem. Na początku drugiego tygodnia czerwca znaleziono go na posadzce pod sklepieniem, miał połamane nogi i grzbiet. Wstrzymałam oddech na myśl o tym, że miękkie ludzkie ciało Matthew roztrzaskało się o twarde kamienie. - Oczywiście, w żaden sposób nie mógł przeżyć upadku - ciągnęła cicho Ysabeau. - Był umierający. Kilku murarzy powiedziało, że się pośliznął. Inni mówili, że stał na rusztowaniu, a w chwilę potem spadł. Uważali, że Matthew rzucił się w dół, i zaczynali już rozmawiać o tym, że jako samobójca nie może zostać pochowany w kościele. Nie mogłam pozwolić, żeby umarł, ponieważ obawiałam się, że nie uniknie piekła. A on tak się martwił, żeby być razem z Blancą i Lucasem... Jak mógł zdecydować się na śmierć, bojąc się, że mógłby zostać rozłączony z nimi na całą wieczność? - Postąpiłaś słusznie. - Ja sama nie byłabym w stanie zostawić go i odejść, bez względu na stan jego duszy. Porzucenie połamanego i cierpiącego ciała było nie do pomyślenia. Gdyby moja krew mogła go uratować, użyłabym jej. - Tak myślisz? - Ysabeau pokręciła głową. - Nigdy nie byłam tego pewna. Philippe powiedział mi, że decyzja o tym, czy zrobić Matthew członkiem naszej rodziny, należy do mnie. Stworzyłam własną krwią inne wampiry i miałam je stwarzać także później. Ale Matthew był inny. 22 Lubiłam go i wiedziałam, że bogowie dają mi szansę, żeby zrobić z niego moje dziecko. Byłabym odpowiedzialna za nauczenie go, jak wampir powinien zachowywać się w świecie. - Czy Matthew się opierał? - spytałam, nie mogąc się powstrzymać. - Nie - odparła. - Był nieprzytomny z bólu. Powiedzieliśmy wszystkim, żeby sobie poszli, tłumacząc, że chcemy sprowadzić księdza. Oczywiście nie zrobiliśmy tego. Philippe i ja podeszliśmy do Matthew i wyjaśniliśmy mu, że możemy sprawić, żeby żył wiecznie, bez bólu, bez cierpienia. Dużo później Matthew powiedział nam, że wziął nas za Jana Chrzciciela i Matkę Bożą, którzy przyszli i chcą zabrać go do nieba, żeby połączył się z żoną i dzieckiem. Kiedy dałam mu się napić mojej krwi, myślał, że jestem księdzem, który spełnia wobec niego ostatnią posługę. W pokoju słychać było tylko mój spokojny oddech i trzaskanie polan w kominku. Chciałam, żeby Ysabeau opowiedziała mi ze szczegółami, jak tchnęła nowe życie w Matthew, ale bałam się o to poprosić, ponieważ mogło się tu kryć coś, o czym wampiry nie mówią. Być może sprawa ta była zbyt prywatna albo zbyt bolesna. Ysabeau opowiedziała mi niebawem wszystko bez proszenia. - Napił się mojej krwi z taką łatwością, jakby się do tego urodził - powiedziała z szeleszczącym westchnieniem. - Matthew nie był jednym z tych ludzi, którzy odwracają twarz od zapachu albo widoku krwi. Własnymi zębami otworzyłam żyłę w nadgarstku i powiedziałam mu, że moja krew go uleczy. Wchłonął bez obaw zbawienny płyn. - A potem? - szepnęłam.
- Potem... sprawiał trudności - odrzekła po krótkim zastanowieniu Ysabeau. - Wszystkie nowe wampiry są 23 silne i bardzo zgłodniałe, ale nad nim niemal nie można było zapanować. Był wściekły, że jest wampirem. Bezustannie potrzebował pożywienia. Philippe i ja musieliśmy polować całymi dniami, żeby go zaspokoić. A jego ciało zmieniło się bardziej, niż się spodziewaliśmy. Wszystkie wampiry stają się wyższe, smuklejsze, silniejsze. Ja sama byłam dużo niższa, zanim zamieniłam się w wampira. Ale Matthew z cienkiego jak trzcinka mężczyzny przemienił się w podziwu godną istotę. Mój mąż był potężniej zbudowany niż mój nowy syn, ale z pierwszym dopływem mojej krwi Matthew niemal mu dorównał. Zmusiłam się, żeby nie wzdrygnąć się na myśl o głodzie i wściekłości, jakie go opanowały. Nadal wpatrywałam się w jego matkę, ani na chwilę nie zamykając oczu w reakcji na tę nową wiedzę o nim. Matthew obawiał się właśnie tego, że dowiem się, kim był dawniej i jest nadal. I że poczuję do niego wstręt. - Co go uspokoiło? - spytałam. - Philippe zabrał go na polowanie - wyjaśniła Ysa-beau - gdy tylko doszedł do wniosku, że Matthew nie będzie już zabijał wszystkiego, co mu wejdzie w drogę. Tropienie zaangażowało go umysłowo, a polowanie fizycznie. Prędko zaczął tęsknić bardziej za łowami niż za krwią, co jest dobrym znakiem u młodych wampirów. Oznaczało to, że nie jest już wiecznie zgłodniałą istotą, ale znowu kieruje się rozsądkiem. Potem trzeba już było tylko trochę czasu, aby odzyskał sumienie i zaczął myśleć, zanim uśmierci ofiarę. Wreszcie mogliśmy obawiać się u niego tylko napadów czarnych myśli, gdy na nowo odczuwał utratę Blanki i Lucasa i zwracał się do ludzi, żeby uśmierzyć swój głód. - Czy coś mu wtedy pomagało? - Czasami mu śpiewałam... Tę samą pieśń, którą nuciłam ci dziś wieczorem, a także inne. Często wydo- 24 mika, P*C~*S- wpatrzą * we pytań po lego powrocie. ia potw,erdzity mnie czarnymi oczami. Nasze. P^ (racal slę to, co obie rpr&SZS&t pociechy w ich d ° iW L taki opanowany - zamyśliłam sie głośno. -Trudno wyobrazić go sobie w ^'m stanie. ^ _ Matthewiest^
Zastanawiając się nad tą perspektywą, odczuwałam zaskakująco mało strachu. Mogłabym być z Matthew i przybyłoby mi nawet parę centymetrów wzrostu. Zrobiłaby to Ysabeau. Jej oczy błysnęły, gdy zauważyła, w jaki sposób unoszę dłoń do szyi. Ale trzeba było zastanowić się nad moimi wizjami, by nie wspomnieć o mocy wywoływania wichru i wody. Wciąż jeszcze nie rozumiałam magicznego potencjału tkwiącego w mojej krwi. A stając się wampirem, mogłam pozbawić się na zawsze możliwości rozwiązania tajemnicy manuskryptu Ashmole 782. - Przyrzekłam mu to - oznajmiła Marthe szorstkim tonem. - Diana musi pozostać tym, kim jest, czyli czarownicą. Ysabeau błysnęła nieprzyjemnie zębami i kiwnęła głową. - Czy obiecałaś mu też, że nie zdradzisz mi, co naprawdę zdarzyło się w Oksfordzie? Matka Matthew przyjrzała mi się uważnie. - Musisz zapytać o to Matthew po jego powrocie. To nie moja sprawa. 26 Miałam też inne pytania dotyczące rzeczy, które Matthew mógł zbagatelizować z powodu zbytniego roztargnienia. - Możesz mi powiedzieć, dlaczego tak ważne jest, że do laboratorium próbowała się włamać raczej jakaś magiczna istota niż człowiek? Zapadło milczenie, podczas którego Ysabeau przyglądała mi się z zainteresowaniem. W końcu odpowiedziała: - Mądra dziewczyna. Poza tym nie obiecywałam Matthew, że zachowam milczenie na temat reguł stosownego zachowania. - Rzuciła mi spojrzenie, w którym była odrobina uznania. - Takie działanie jest nie do przyjęcia wśród magicznych istot. Mamy nadzieję, że zrobił to złośliwy demon, który nie zdaje sobie sprawy ze znaczenia swego czynu. Matthew mógłby to wybaczyć. - On zawsze wybaczał demonom - mruknęła posępnie Marthe. - A jeśli to nie był demon? - Jeśli jest to sprawka wampira, to stanowi straszliwą obrazę. Jesteśmy istotami, które mają swoje terytoria. Wampir nie wkracza bez pozwolenia do domu ani na ziemię innego wampira. - Czy Matthew wybaczyłby taką obrazę? - Biorąc pod uwagę minę, z jaką Matthew rąbnął pięścią w samochód, podejrzewałam, że nie. - Być może - odparła z powątpiewaniem Ysabeau. -Nic nie zabrano, niczego nie naruszono. Ale bardziej prawdopodobne jest to, że Matthew zażąda ukarania w jakiś sposób sprawcy. Znalazłam się ponownie w średniowieczu, kiedy to główną troską było zachowanie honoru i reputacji. - A jeśli byli to czarownica lub czarodziej? - spytałam cicho. 27 Matka Matthew odwróciła głowę na bok. - Gdyby takiego czynu dopuścili się czarodziej lub czarownica, byłby to akt agresji. Nie wystarczyłyby żadne przeprosiny. W mojej głowie odezwały się alarmujące dzwonki. Odrzuciłam na bok pościel i wysunęłam nogi z łóżka. - Celem włamania było sprowokowanie Matthew. Pojechał do Oksfordu, myśląc, że może zawrzeć z Knoxem układ w dobrej wierze. Musimy go ostrzec. Ysabeau położyła stanowczym ruchem dłonie na moich kolanach i ramionach, żeby mnie powstrzymać. - On to już wie, Diano. Uspokoiło mnie to. - Dlatego nie zabrał mnie ze sobą do Oksfordu? Coś mu grozi? - Oczywiście - odparła ostro Ysabeau. - Ale zrobi, co w jego mocy, żeby położyć temu kres. - Uniosła moje nogi z powrotem na łóżko i otuliła mnie dokładnie pościelą. - Powinnam tam być - zaprotestowałam. - Tylko byś przeszkadzała. Zostaniesz tutaj, jak ci kazał. - Czyli nie mam w tej sprawie nic do powiedzenia? -Zadałam to pytanie chyba po raz setny od mojego przybycia do Sept-Tours. - Nie - odparły jednocześnie obie kobiety.
- Musisz się jeszcze dowiedzieć mnóstwa rzeczy o wampirach - powtórzyła Ysabeau, ale tym razem zrobiła to z lekkim ubolewaniem. Powinnam się dowiedzieć mnóstwa rzeczy o wampirach. To wiedziałam było pewne. Ale kto miał mnie tego nauczyć? I kiedy? 28 ROZDZIAŁ 2 „Ujrzałem z daleka czarną chmurę, która okrywała ziemię. Gdy weszły do niej morza, wchłonęła ziemię i pokryła moją duszę, a potem zaczęła cuchnąć i gnić w obliczu nadchodzącego piekła i cienia śmierci. Przygniotła mnie burza" - czytałam głośno z należącego do Matthew egzemplarza Aurora Consurgens. Odwróciłam się do komputera i zapisałam uwagi na temat obrazowości określeń, jakich anonimowy autor użył, żeby opisać nigredo, jeden z niebezpiecznych kroków w alchemicznej transformacji. W trakcie tego procesu mieszanina takich substancji, jak rtęć i ołów, wydzielała opary, które groziły zdrowiu alchemika. Dla zilustrowania tej sytuacji jedna z chimerycznych twarzy przedstawionych przez Bourgot Le Noir osłaniała szczelnie nos, żeby uniknąć chmury wspomnianej w tekście. - Włóż ubranie do konnej jazdy. Uniosłam głowę znad stronic manuskryptu. - Matthew kazał mi obiecać, że będę cię zabierała na dwór. Powiedział, że dzięki temu nie popadniesz w przygnębienie - wyjaśniła Ysabeau. - Nie musisz tego robić, Ysabeau. Domenico i czarnoksięski potop uszczupliły mój zapas adrenaliny, jeśli to cię martwi. - Matthew musiał ci powiedzieć, jak pociągający jest dla wampira zapach panicznego strachu. - Mówił mi o tym Marcus - sprecyzowałam. - A właściwie powiedział mi, jak on smakuje. Ale nie wiem, jak pachnie? Ysabeau wzruszyła ramionami. 29- Tak samo, jak smakuje. Prawdopodobnie nieco bardziej egzotycznie... może z odrobiną piżma. Nigdy mnie to zbytnio nie pociągało. Wolę zabijać niż tropić. Ale każdy ma swoje upodobania. - Te napady nie zdarzają się już tak często, właściwie to minęły. Nie musisz się martwić ani zabierać mnie na konną przejażdżkę - powiedziałam, odwracając się do pracy. - Dlaczego uważasz, że już minęły? - spytała Ysabeau. - Uczciwie mówiąc, nie wiem - odparłam z westchnieniem, spoglądając na matkę Matthew. - Nachodzą cię od dawna? - Od siódmego roku życia. - Co się wtedy stało? - Moi rodzice zostali zabici w Nigerii - odparłam krótko. - Widziałaś ich na fotografii, tej samej, z powodu której Matthew zabrał cię do Sept-Tours. Gdy zamiast odpowiedzi kiwnęłam głową, usta Ysabeau zacisnęły się w znajomą surową kreskę. - Świnie. Można ich było nazwać jeszcze dosadniej, ale „świnie" pasowały całkiem dobrze. A jeśli umieszczały kogoś, kto mi przesłał fotografię, obok Domenica Michelego, była to odpowiednia kategoria. - Strach czy nie strach - rzuciła energicznie Ysabeau -zrobimy tak, jak sobie życzył Matthew. Pojeździmy trochę. Wyłączyłam komputer i poszłam na górę, żeby się przebrać. Dzięki uprzejmości Marthe moje ubrania do konnej jazdy były porządnie złożone w łazience, chociaż buty, a także kask i kamizelka zostały w stajni. Wciągnęłam czarne bryczesy, dodałam golf i wsunęłam mokasyny na parę ciepłych skarpetek, a potem zeszłam po schodach, rozglądając się za Ysabeau. 30 - Jestem tutaj! - zawołała. Poszłam za jej głosem do małego pomieszczenia pomalowanego na ciepły brązoworudy kolor. Zdobiły je dawne puchary, rogi zwierzęce i stary kredens, który był wystarczająco duży, aby pomieścić wyposażenie całej oberży w talerze, kubki i sztućce. Ysabeau spojrzała znad „Le Monde", lustrując wzrokiem każdy centymetr mojej osoby.
- Marthe mówi, że się wyspałaś. - Tak, dziękuję. - Przestąpiłam z nogi na nogę, jakbym czekała na rozmowę z kierownikiem szkoły, żeby się wytłumaczyć ze złego zachowania. Od popadnięcia w jeszcze większe zakłopotanie uratowała mnie Marthe, zjawiając się z dzbankiem herbaty. Ona też obejrzała mnie od stóp do głów. - Lepiej dziś wyglądasz - oświadczyła w końcu, podając mi kubek. Stała w miejscu, marszcząc brwi, dopóki matka Matthew nie odłożyła gazety, po czym wyszła. Kiedy dopiłam herbatę, poszłyśmy do stajni. Ysabeau musiała mi pomóc wciągnąć buty, ponieważ ciągle były zbyt sztywne i nie dawały się łatwo wsunąć i zsunąć. Przyglądała się też troskliwie, kiedy wkładałam „pancerną" kamizelkę i kask. Najwyraźniej Matthew wydał instrukcje dotyczące ochronnego wyposażenia. Oczywiście Ysabeau za całą osłonę miała na sobie tylko brązową kurtkę. Gdy wsiadało się na konia, względna niezniszczalność ciała u wampirów okazywała się dobrodziejstwem. Fiddat i Rakasa stały obok siebie na majdanie. Wyglądały jak własne lustrzane odbicia, aż po damskie siodła na grzbietach. - Ależ, Ysabeau - zaprotestowałam. - Georges włożył na Rakasę złe siodło, nie używam damskiego. - Boisz się spróbować? - Matka Matthew obrzuciła mnie taksującym spojrzeniem. 31 - Nie! - odparłam, powściągając poirytowanie. - Po prostu wolę jeździć okrakiem. - Skąd wiesz? - Jej szmaragdowe oczy rzucały złośliwe iskierki. Przez kilka chwil wpatrywałyśmy się w siebie. Rakasa uderzyła kopytem i obejrzała się za siebie. Zamierzasz jeździć czy gadać? - zdawała się pytać. - Zachowuj się, jak należy - odparłam ostro, a potem podeszłam i oparłam o kolano pęcinę jej nogi. - Georges już to sprawdził - stwierdziła znudzonym tonem Ysabeau. - Nie wsiadam na konia, którego sama nie sprawdzę. - Obejrzałam kopyta Rakasy, przejechałam dłońmi po jej wodzach i wsunęłam palce pod siodło. - Philippe nigdy niczego nie sprawdzał. - W głosie Ysabeau pobrzmiewała nuta niechętnego respektu. Ze źle ukrywaną niecierpliwością czekała, aż skończę. Gdy już uporałam się ze wszystkim, podprowadziła Fiddata do przenośnych schodków i zaczekała, aż i ja podejdę. Pomogła mi dostać się na dziwaczne siodło i wsiadła na swojego konia. Jedno spojrzenie na nią wystarczyło, abym nabrała pewności, że mam przed sobą niezły ranek. Sądząc po jej postawie w siodle, Ysabeau była lepszym jeźdźcem niż Matthew - a on był najlepszym, jakiego kiedykolwiek widziałam. - Objedź stępa podwórze - poleciła Ysabeau. - Chcę mieć pewność, że nie zlecisz i się nie zabijesz. - Powinnaś okazać odrobinę zaufania, Ysabeau. Nie dopuść, żebym spadła, uzgodniłam z Rakasą, a ja dopilnuję, żebyś dostawała codziennie jabłko do końca życia. Mój wierzchowiec zarżał cicho, strzygąc uszami do przodu, a potem do tyłu. Okrążyłyśmy dwa razy podwórze, po czym zatrzymałam się łagodnie naprzeciw matki Matthew. 32 - Zadowolona? - Jeździsz lepiej, niż oczekiwałam - przyznała. -Prawdopodobnie mogłabyś też skakać przez płoty, ale obiecałam Matthew, że nie będziemy tego robić. - Udało mu się uzyskać od ciebie wiele obietnic -mruknęłam z nadzieją, że mnie nie usłyszy. - Rzeczywiście - odparła szorstkim tonem. - Niektóre z nich będzie mi trudniej spełnić niż pozostałe. Wyjechałyśmy przez otwarte wrota podwórza. Georges dotknął czapki przed Ysabeau i zamknął za nami bramę, szczerząc zęby i kręcąc głową. Matka Matthew wybrała drogę przez względnie płaski teren, żebym mogła przyzwyczaić się do dziwnego siodła. Rzecz polegała na tym, żeby trzymać się prosto bez względu na wrażenie utraty równowagi. - To nie jest takie złe - powiedziałam po około dwudziestu minutach. - Teraz jest lepiej, odkąd siodła mają dwie kule - odparła Ysabeau. - Wcześniej można było używać damskich siodeł tylko dlatego, że konia prowadził mężczyzna. -W jej głosie można było wyczuć niechęć. - Zmieniło się to od czasu, gdy włoska królowa dodała do swojego siodła kulę i strzemię,
dzięki czemu mogłyśmy same kierować naszymi wierzchowcami. Kochanka jej męża jeździła na koniu okrakiem, mogła mu więc towarzyszyć na przejażdżkach. Katarzyna zawsze zostawała w domu, co dla żony jest rzeczą najgorszą na świecie. - Rzuciła mi miażdżące spojrzenie. - Nałożnica Henry'ego wzięła swoje imię od bogini łowów, tak jak ty. - Wolałabym nie wchodzić w drogę Katarzynie Medyce jskiej. - Pokręciłam głową. - Królewska metresa, Diana de Poitiers, była niebezpieczną kobietą - odparła posępnym tonem Ysabeau. -A do tego czarownicą. 3 - Księga Wszystkich Dusz 33 - W dosłownym czy przenośnym sensie? - zapytałam z ciekawością. - W jednym i w drugim - odparła matka Matthew tonem, który mógł zdrapać farbę. Wybuchnęłam śmiechem. Ysabeau wydawała się zaskoczona, ale po chwili także się roześmiała. Przejechałyśmy kawałek, gdy Ysabeau pociągnęła nosem i z czujną miną uniosła się w siodle. - O co chodzi? - spytałam niespokojnie, spinając cugle Rakasy. - Dziki królik. - Ysabeau pobudziła Fiddata piętami do galopu. Jechałam blisko za nią, nie kwapiąc się zbytnio do tego, żeby stwierdzić, czy rzeczywiście, jak to sugerował Matthew, trudno czarownicy dotrzymać w lesie kroku wampirowi. Przemknęłyśmy między drzewami i wyjechałyśmy na otwarte pole. Ysabeau wstrzymała Fiddata, zatrzymałam się koło niej. - Widziałaś kiedy, jak wampir zabija swoją ofiarę? -spytała Ysabeau, uważnie obserwując moją reakcję. - Nie - odparłam spokojnie. - Króliki to małe zwierzątka. Zaczniemy od nich. Zaczekaj tu. - Ześliznęła się z siodła i zeskoczyła lekko na ziemię. Fiddat stał posłusznie, obserwując swoją panią. - Diano! - rzuciła ostro Ysabeau, ani na moment nie odrywając oczu od swojej ofiary. - Nie zbliżaj się do mnie, kiedy poluję albo się pożywiam. Rozumiesz? - Tak. - Błyskawicznie oceniłam możliwe zagrożenia. Ysabeau zamierzała upolować królika, zabić go i wypić jego krew na moich oczach. Wydawało się, że najlepiej będzie stać z dala od niej. Matka Matthew pomknęła przez trawiaste pole tak szybko, że wzrok nie był w stanie za nią nadążyć. Zwolniła, jak to robi sokół na niedużej wysokości, zanim opadnie, 34 żeby zabić swoją ofiarę, a potem pochyliła się i chwyciła przestraszonego królika za uszy. Uniosła go triumfującym gestem, aby zatopić zęby w jego sercu. Króliki są wprawdzie małe, ale krwawią zaskakująco obficie, jeśli się je ugryzie, gdy są jeszcze żywe. Widok był przerażający. Ysabeau wyssała krew ze zwierzątka, które prędko przestało się opierać, a potem wytarła usta o jego futro i rzuciła trupa na trawę. Trzy sekundy później wskoczyła znowu na siodło. Jej policzki zaróżowiły się lekko, a oczy rzucały więcej iskier niż zwykle. Usadowiła się wygodnie i spojrzała na mnie. - I co? - spytała. - Rozejrzymy się za czymś bardziej pożywnym czy chciałabyś wrócić do domu? Ysabeau de Clermont mnie testowała. - Decyzja należy do ciebie - odparłam posępnym tonem, dotykając piętą boku Rakasy. Reszta naszej wyprawy mierzona była nie ruchem słońca, które kryło się ciągle za chmurami, ale rosnącą ilością krwi, jaką zgłodniałe usta Ysabeau wysysały z ofiar. Robiła to zresztą stosunkowo zgrabnie. Mimo to byłam pewna, że minie sporo czasu, zanim z przyjemnością usiądę przed dużym befsztykiem. W odrętwieniu patrzyłam na krew następnych ofiar -dużego, podobnego do wiewiórki stworzenia, które według informacji Ysabeau było świstakiem, a potem lisa i kozicy, a przynajmniej tak mi się wydawało. Jednak gdy Ysabeau urządziła łowy na młodego jelenia, coś ukłuło mnie w środku. - Ysabeau! - zaprotestowałam. - Nie możesz być ciągle głodna. Zostaw go. - Co takiego? Bogini łowów sprzeciwia się gonitwie za jelonkiem? - W jej głosie usłyszałam szyderstwo, ale w oczach pojawiło się zaciekawienie. - Tak - przyznałam natychmiast. 35
- A ja nie zgadzałam się, żebyś polowała na mojego syna. Zobacz, co dobrego z tego wynikło. - Zeskoczyła z konia. Korciło mnie, żeby się wtrącić, ale mogłam jedynie zejść jej z drogi, podczas gdy tropiła ofiarę. Po uśmierceniu tylu zwierząt jej oczy mówiły, że nie panuje całkowicie nad emocjami ani nad tym, co robi. Jelonek próbował uciec. Prawie mu się udało dzięki temu, że umknął w zarośla, ale Ysabeau wystraszyła go znowu na otwarte pole. Teraz zmęczenie postawiło zwierzę na przegranej pozycji. To polowanie poruszyło mnie do samych trzewi. Ysabeau zabiła ofiarę szybko i jelonek nie cierpiał, ale musiałam zagryźć wargi, żeby zdusić w sobie krzyk. - Załatwione - oznajmiła z zadowoleniem, gdy wróciła do Fiddata. - Możemy wracać do Sept-Tours. Bez słowa skierowałam łeb Rakasy w stronę zamku. Ysabeau chwyciła wodze mojego konia. Na jej kremowej bluzce były drobne plamki krwi. - Nadal myślisz, że wampiry są takie piękne? Ciągle wydaje ci się, że łatwo przyjdzie ci żyć z moim synem, wiedząc, że musi zabijać, żeby przeżyć? Było mi trudno pomyśleć, że w tym samym zdaniu mogłyby się znaleźć imię „Matthew" i słowo „zabijanie". Gdybym go pocałowała któregoś dnia, gdy on właśnie wrócił z polowania, na jego ustach mógłby być ciągle smak krwi. A dni takie jak ten, który właśnie spędzałam z Ysabeau, zdarzałyby się stale. - Jeśli próbujesz zniechęcić mnie do swego syna, tylko tracisz czas - rzuciłam rezolutnie. - Będziesz musiała wymyślić coś lepszego. - Marthe powiedziała, że to powinno wystarczyć, żebyś się zastanowiła - zwierzyła się niespodziewanie. - Miała słuszność - odparłam krótko. - Próba już się skończyła? Możemy jechać do domu? 36 Ruszyłyśmy w milczeniu do lasu. Gdy znalazłyśmy się w jego zielonych granicach, Ysabeau odwróciła się do mnie. - Rozumiesz, dlaczego nie wolno ci kwestionować słów Matthew, kiedy mówi ci, żebyś coś zrobiła? Westchnęłam. - Dość już na dzisiaj tej szkółki. - Uważasz, że nasze zwyczaje żywieniowe są jedyną przeszkodą, jaka stoi między tobą a moim synem? - Ysabeau, wyjaśnij mi to. Dlaczego muszę robić, co mówi mi Matthew? - Bo on jest najsilniejszym wampirem w zamku. Głową domu. Wybałuszyłam na nią oczy ze zdziwieniem. - Mówisz, że muszę go słuchać, ponieważ jest przewodnikiem stada? - A myślisz, że sama nim jesteś? - Ysabeau zaśmiała się gardłowo. - Nie. - Dałam za wygraną. Ysabeau też nie grała takiej roli. Robiła, co Matthew jej kazał. Tak samo było z Mar-cusem, Miriam i że wszystkimi wampirami w Bibliotece Bodlejańskiej. Koniec końców nawet Domenico spuścił z tonu. - Czy to jedna z reguł klanu de Clermontów? Ysabeau kiwnęła potakująco głową, jej zielone oczy błyszczały. - Musisz być posłuszna dla własnego bezpieczeństwa, a także i jego, i wszystkich pozostałych. To nie zabawa. - Rozumiem, Ysabeau... - Powoli traciłam cierpliwość. - Nie, nie rozumiesz - powiedziała cicho. - I nie zrozumiesz, dopóki nie zostaniesz do tego zmuszona, właśnie tak, jak ja cię zmusiłam, żebyś zobaczyła, czym dla wampira jest zabijanie. Aż do tej chwili będą to tylko słowa. Pewnego dnia zapłacisz swoim życiem za swój upór albo życiem kogoś innego. I wtedy dowiesz się, dlaczego ci to powiedziałam. 37
Dalszą drogę do zamku odbyłyśmy w milczeniu. Gdy przechodziłyśmy przez pomieszczenia gospodarcze na parterze, z kuchni wyszła Marthe z małym kurczęciem w rękach. Zbladłam. Marthe zauważyła maleńkie plamki krwi na mankietach Ysabeau i wytrzeszczyła na nią oczy. - Ona musi to poznać - syknęła Ysabeau. Marthe rzuciła po oksytańsku jakieś ordynarne słowo, a potem kiwnęła mi głową. - Chodź tu do mnie, dziewczyno, nauczę cię robić moje herbatki. Teraz wściekłą minę zrobiła z kolei Ysabeau. Marthe przygotowała mi coś do picia i wręczyła talerz z paroma kruchymi biszkoptami z orzechami. Jedzenie kurczaka nie wchodziło w grę. Dała mi zajęcie na kilka godzin, polegające na sortowaniu suszonych ziół i przypraw na małe kupki i uczeniu się ich nazw. W połowie popołudnia umiałam już rozróżniać je zarówno po wyglądzie, jak i po zapachu, z zamkniętymi oczami. - Pietruszka, imbir, maruna, rozmaryn, szałwia, nasiona trybuli leśnej, bylica pospolita, mięta polej, dzięgiel lekarski, ruta zwyczajna, wrotycz pospolity, korzeń jałowca... - Wskazywałam je po kolei. - Jeszcze raz - zażądała pogodnie Marthe, wręczając mi pęk muślinowych torebek. Zaczęłam znowu rozdzielać poszczególne włókna, układając je pojedynczo na stole tak, jak to robiła to ona, i ponownie podawać ich nazwy. - Dobrze. Teraz napełnij torebki, biorąc szczyptę każdego. - Dlaczego nie zmieszamy ich razem i nie włożymy łyżeczką do torebek? - spytałam, biorąc w palce odrobinę mięty i marszcząc nos, gdy doszedł mnie jej zapach. 38 - Mogłybyśmy coś pominąć. W torebce musi się znaleźć każde z tych ziół, wszystkie dwanaście. - Czy naprawdę brak takiego małego nasionka wpłynąłby na smak? - spytałam, trzymając maleńkie ziarnko trybuli leśnej między palcem wskazującym a kciukiem. - Szczypta każdego - powtórzyła Marthe. - Do roboty. Doświadczone ręce wampirzycy poruszały się pewnie od jednej kupki ziół do drugiej, napełniając starannie torebki i zawiązując sznureczki. Kiedy skończyłyśmy, Marthe zaparzyła mi kubek herbaty, używając torebki, którą napełniłam. - Wyśmienita - pochwaliłam, popijając z zadowoleniem przyrządzoną przez siebie herbatę ziołową. - Zabierzesz to do Oksfordu. Jedna filiżanka dziennie. Zapewni ci to zdrowie. - Zaczęła wkładać torebki do blaszanego pojemnika. - Gdybyś potrzebowała ich więcej, będziesz umiała je przygotować. - Marthe, nie musisz dawać mi wszystkich - zaoponowałam. - Będziesz to pić dla Marthe, jedną filiżankę dziennie. Obiecujesz? - Oczywiście. - Wydawało się, że jestem winna tę drobnostkę jedynej osobie w domu, która była moim sprzymierzeńcem. By nie wspomnieć o tym, że osoba ta dawała mi jeść. Wypiłam herbatę i poszłam na górę do gabinetu Matthew. Włączyłam komputer. Od jazdy konnej bolały mnie ręce, więc przeniosłam komputer i manuskrypt na jego biurko, mając nadzieję, że będzie mi wygodniej pracować tam niż przy moim stole koło okna. Na nieszczęście, skórzany fotel był pomyślany dla osoby o wzroście Matthew, a nie moim, toteż moje stopy zawisły swobodnie w powietrzu. Wydawało mi się jednak, że siedząc w fotelu Matthew, jestem bliżej niego, więc pozostałam na miejscu, 39czekając, aż komputer się uruchomi. Mój wzrok padł na ciemny przedmiot wciśnięty na najwyższą półkę. Stapiał się z drewnem i skórzanymi oprawami książek, dzięki czemu był ukryty przed przypadkowym spojrzeniem. Ale patrząc od biurka, można było dostrzec jego zarysy. Nie była to księga, ale stary blok drewna o ośmiokątnym kształcie. Na wszystkich bokach wyrzeźbione były maleńkie okienka. Przedmiot był ciemny i popękany, a jego deformacje nosiły piętno czasu. Uświadomiłam sobie, że to dziecięca zabawka, i zrobiło mi się smutno. Przed przemianą w wampira Matthew wykonał ją dla Lucasa, kiedy budował pierwszy kościół. A potem wcisnął w kąt półki, gdzie nikt nie mógł jej zauważyć z wyjątkiem jego samego. Nie mógł jej nie widzieć za każdym razem, gdy siadał przy biurku. Mając u boku Matthew, można było aż nazbyt łatwo pomyśleć, że na świecie jesteśmy tylko my dwoje. Nawet pogróżki Domenica czy testy Ysabeau nie naruszyły mojego poczucia, że rosnąca zażyłość między nami jest naszą prywatną sprawą. Ale ta mała drewniana wieża, wyrzeźbiona z miłością niewyobrażalnie dawno temu, pozbawiła mnie złudzeń. Trzeba było brać pod uwagę dzieci, zarówno żyjące, jak i umarłe. Liczyły się rodziny, łącznie
z moją własną, z ich długimi i skomplikowanymi genealogiami i głęboko zakorzenionymi uprzedzeniami, w tym także moimi. Sarah i Em ciągle nie wiedziały, że zakochałam się w wampirze. Nadszedł czas, żeby podzielić się z nimi tą wiadomością. Ysabeau była w salonie zajęta układaniem kwiatów w wysokim wazonie na bezcennym sekretarzyku w stylu Ludwika XIV. Sekretarzyk był autentyczny, oczywiście. - Ysabeau? - spytałam niezdecydowanym tonem. -Czy jest tu telefon, z którego mogłabym skorzystać? 40 - Zadzwoni do ciebie, kiedy będzie chciał z tobą porozmawiać. - Ysabeau z wielką troskliwością umieściła gałązkę z przylegającymi do niej rozgałęzionymi listkami między białymi a złotymi kwiatami. - Nie zamierzam dzwonić do Matthew. Chciałabym porozmawiać z moją ciocią. - Z czarownicą, która dzwoniła poprzedniego wieczoru? - zapytała. - Jak ma na imię? - Sarah - powiedziałam, marszcząc brwi. - To ta, co mieszka z inną kobietą, także czarownicą, tak? - Ysabeau nadal wkładała białe róże do wazonu. - Tak, z Emily. Czy to stanowi jakiś problem? - Nie - odparła Ysabeau, spoglądając na mnie nad kwiatami. - Liczy się tylko to, że obie są czarownicami. - A także to, że się kochają. - Sarah to dobre imię - ciągnęła Ysabeau, tak jakbym się nie odezwała. - Znasz tę legendę, oczywiście. Pokręciłam głową. Przeskakiwanie przez Ysabeau z tematu na temat podczas rozmowy było niemal równie oszałamiające, jak zmiany nastroju u jej syna. - Matka Izaaka miała na imię Sarai, czyli „swarli-wa", ale kiedy zaszła w ciążę, Bóg zmienił je na Sarah, co oznacza „księżniczka". - W przypadku mojej cioci imię Sarai byłoby dużo bardziej na miejscu. - Czekałam, aż Ysabeau powie mi, gdzie znajdę telefon. - Emily to także dobre i mocne rzymskie imię. - Ysabeau chwyciła ostrymi panokciami łodyżkę róży. - A co znaczy imię Emily? - Na szczęście lista członków mojej rodziny się wyczerpała. - Oznacza ono „pracowita, pilna". Oczywiście, najbardziej interesujące imię miała twoja matka. Rebecca znaczy „urzeczona" albo „przywiązana" - tłumaczyła dalej Ysabeau, przyglądając się z wyrazem skupienia 41 na twarzy wazonowi najpierw z jednej, potem z drugiej strony. - Interesujące imię dla czarownicy. - A co oznacza twoje imię? - spytałam niecierpliwie. - Nie zawsze miałam na imię Ysabeau, ale Philippe lubił tak mnie nazywać. Oznacza ono tyle co „boża obietnica". -Ysabeau zawahała się, przyglądając się uważnie mojej twarzy, i podjęła decyzję. - Moje pełne imię i nazwisko brzmi Genevieve Melisande Helenę Ysabeau Aude de Clermont. - Jest piękne. - Uspokoiłam się, rozmyślając o historiach kryjących się za imionami. Ysabeau uśmiechnęła się lekko. - Imiona są ważne. - Czy Matthew ma jakieś inne imiona? - Sięgnęłam do kosza po białą różę i podałam jej. Mruknęła coś w podziękowaniu. - Oczywiście. Gdy nasze dzieci rodzą się na nowo, nadajemy im wszystkim wiele imion. Ale Matthew było imieniem, z którym on do nas przyszedł i chciał je zachować. Chrześcijaństwo było wówczas wielką nowością i Philippe pomyślał, że jeśli nasz syn będzie nosił imię ewangelisty, może się to okazać użyteczne. - A jak brzmią jego pozostałe imiona? - Jego pełne imię i nazwisko brzmi Matthew Gabriel Philippe Bertrand Sebastien de Clermont. Czuł się też bardzo dobrze jako Sebastien i jako tako jako Gabriel. Nienawidzi imienia Bertrand i nie reaguje na imię Philippe. - Co mu przeszkadza w imieniu Philippe?
- Było to ulubione imię jego ojca. - Ręce Ysabeau znieruchomiały na chwilę. - Musisz wiedzieć, że on nie żyje. Schwytali go naziści, gdy walczył w ruchu oporu. Gdy Ysabeau ukazała mi się w jednej z moich wizji, powiedziała, że ojciec Matthew został schwytany przez czarodziejów. 42 - Przez nazistów, Ysabeau, czy przez czarodziejów? -zapytałam spokojnie, obawiając się najgorszego. - Matthew mówił ci o tym? - Ysabeau wyglądała na zszokowaną. - Nie. Widziałam cię w jednej z moich wczorajszych wizji. Płakałaś. - Philippe'a zabili naziści i czarodzieje - odparła po długiej chwili. - Ból po tej stracie jest świeży i silny, ale z czasem zelżeje. Po jego śmierci całymi latami polowałam tylko w Argentynie i Niemczech. Dzięki temu pozostałam przy zdrowych zmysłach. - Tak mi przykro, Ysabeau. - Moje słowa były niewspółmierne, ale płynęły z serca. Matka Matthew musiała wyczuć szczerość i posłała mi niepewny uśmiech. - To nie twoja wina. Nie brałaś w tym udziału. - A jakie imiona wybrałabyś dla mnie, gdybyś miała taką możliwość? - spytałam cicho, podając Ysabeau kolejną łodyżkę. - Matthew ma rację. Jesteś tylko Dianą - odparła, wymawiając moje imię jak zawsze po francusku, z naciskiem na pierwszą sylabę. - Nie ma dla ciebie innych imion. Ono oddaje to, kim jesteś. - Ysabeau wskazała swoim białym palcem drzwi do biblioteki. - Telefon jest tam, w środku. Usiadłam przy stole w bibliotece, zapaliłam lampę i wybrałam Nowy Jork, mając nadzieję, że zarówno Sarah, jak i Em będą w domu. - Diana? - Wydawało się, że Sarah poczuła ulgę. -Em powiedziała, że to będziesz ty. - Przykro mi, ale nie mogłam oddzwonić wczoraj wieczorem. Zdarzyło się mnóstwo rzeczy. - Sięgnęłam po ołówek i zaczęłam obracać go w palcach. - Zechcesz mi o nich opowiedzieć? - spytała Sarah. Omal nie upuściłam słuchawki. Moja ciotka zawsze 43 żądała, żebyśmy rozmawiały o różnych rzeczach, nigdy nie prosiła. - Jest tam Em? Wolałabym nie opowiadać wszystkiego dwa razy. Em podniosła drugą słuchawkę, jej głos był ciepły i uspokajający. - Witaj, Diano. Gdzie jesteś? - Z matką Matthew koło Lyonu. - Z matką Matthew? - Em była zawsze ciekawa szczegółów dotyczących genealogii. Nie tylko własnej, która była długa i skomplikowana, ale również innych osób. - Z Ysabeau de Clermont. - Zrobiłam, co mogłam, żeby wymówić imię i nazwisko Ysabeau tak, jak to robiła ona sama, wydłużając samogłoski i połykając spółgłoski. -To ważna osoba, Em. Czasami myślę, że to ze względu na nią ludzie tak się boją wampirów. Ysabeau to osoba prościutko jak z bajki. Nastąpiło dłuższe milczenie. - Chcesz powiedzieć, że jesteś w towarzystwie Meli-sande de Clermont? - W głosie Em pojawiło się napięcie. -Nawet nie pomyślałam o de Clermontach, jak powiedziałaś mi o Matthew. Jesteś pewna, że ona ma na imię Ysabeau? Zmarszczyłam brwi. - Tak naprawdę to ona ma na imię Genevieve. Wydaje mi się, że wśród jej imion jest też Melisande. Ale ona woli Ysabeau. - Bądź ostrożna, Diano - ostrzegła Em. - Melisande de Clermont jest szeroko znana. Nienawidzi czarodziejów i czarownic, a po II wojnie światowej żywiła się głównie nimi w Berlinie. - Ma dobry powód, żeby nienawidzić czarodziejów -odparłam, pocierając palcami skronie. - Jestem zaskoczona, że wpuściła mnie do swojego domu. - Gdybym 44 znalazła się w podobnej sytuacji i gdyby w śmierć moich rodziców zamieszane były wampiry, nie wybaczyłabym tego tak łatwo. - A co z tą wodą? - wtrąciła Sarah. - Jestem bardziej zaniepokojona wizją burzy, którą miała Em.
- Och. Zaczęło ze mnie cieknąć wczoraj wieczorem, gdy Matthew odjechał. -Wspomnienie potopu przyprawiło mnie o dreszcz. - Czarodziejska woda-westchnęła Sarah, uświadamiając sobie, co zaszło. - Co ją wywołało? - Nie wiem, Sarah. Czułam taką... pustkę. Gdy Matthew wyjechał z podwórza, wypłynęły ze mnie po prostu łzy, które powstrzymywałam od wizyty Domenica. - Co to za Domenico? - Emily znowu zaczęła kartkować swój mentalny spis legendarnych istot. - Michele... wenecki wampir. - Mój głos wypełnił się złością. - Jeśli mnie znowu najdzie, urwę mu łeb, czy jest wampirem, czy nie. - On jest niebezpieczny! - wykrzyknęła Em. - Nie przestrzega reguł. - Mówiono mi to już wiele razy, więc możesz być spokojna. Musisz wiedzieć, że jestem pod ochroną dwadzieścia cztery godziny na dobę. Nie martw się. - Będziemy się martwić, dopóki nie przestaniesz przebywać w towarzystwie wampirów - zauważyła Sarah. - W takim razie będziecie się martwić jeszcze długo -powiedziałam nieustępliwym tonem. - Kocham Matthew. - To niemożliwe, Diano. Wampirom i czarownicom... -zaczęła Sarah. - Domenico mówił mi o konwencji - przerwałam jej. - Nie proszę nikogo innego, żeby ją łamał. I zdaję sobie sprawę, co to może oznaczać. Że wy nie będziecie mogły lub nie będzie chciały mieć ze mną nic wspólnego. A nie mam wyboru. 45 - Ale Kongregacja zrobi wszystko, żeby uniemożliwić wasz związek - oznajmiła z naciskiem Em. - Mówiono mi i o tym. Będą musieli mnie zabić, żeby to osiągnąć? - Aż do tej chwili nie wypowiedziałam tych słów głośno, ale chodziły mi po głowie od wczorajszego wieczoru. - Trudniej pozbyć się Matthew, ale ja jestem całkiem łatwym celem. - Nie wolno ci w ten sposób ściągać na siebie zagrożenia. - Em powstrzymywała łzy. - Robiła to już jej matka - stwierdziła spokojnie Sarah. - Co masz na myśli, mówiąc o matce? - Na jej wspomnienie mój głos się załamał, a wraz z nim spokój i opanowanie. - Rebecca rzuciła się w ramiona Stephena, chociaż ludzie mówili, że związek dwojga czarodziejów obdarzonych takimi talentami to zły pomysł. No i nie posłuchała, gdy ludzie ostrzegali ją, żeby się trzymała z dala od Nigerii. - Tym bardziej powinnaś nas posłuchać, Diano - zażądała Em. - Znasz go dopiero od kilku tygodni. Wracaj do domu i spróbuj o nim zapomnieć. - Zapomnieć o nim? - To było śmieszne. - To nie jest zwykłe zauroczenie. Nie odczuwałam nic takiego w stosunku do nikogo innego. - Daj jej spokój, Em. Mieliśmy w rodzinie dość tego rodzaju dyskusji. Ja nie zapomniałam o tobie, ona też nie zapomni o nim. - Sarah westchnęła tak przejmująco, że świst jej oddechu dał się słyszeć w Owernii. - Być może nie zalecałabym ci wybrania takiej drogi życiowej, ale musimy sami decydować o swoim losie. Zrobiła to twoja matka. Zrobiłam to ja, a zresztą także twoja babcia miała z tym poważny problem. Teraz kolej na ciebie. Ale nikt w naszej rodzinie nie odwraca się nigdy plecami do innego Bishopa. 46 Do oczu napłynęły mi piekące łzy. - Dziękuję ci, Sarah. - Poza tym - ciągnęła coraz bardziej podenerwowana Sarah - jeżeli Kongregacja składa się z takich typków, jak Domenico Michele, to niech ich wszystkich piekło pochłonie. - Co o tym mówi Matthew? - spytała Em. - Jestem zaskoczona, że mógłby cię opuścić, skoro oboje postanowiliście zerwać z tysiącletnią tradycją. - Matthew nie powiedział mi jeszcze, co o tym myśli. - Zaczęłam metodycznie rozginać spinacz do papieru. W słuchawce zapadła martwa cisza. - Na co on czeka? - odezwała się w końcu Sarah. Roześmiałam się głośno. - Nie robiłyście nic innego, tylko ostrzegałyście mnie, żebym trzymała się z dala od Matthew. A teraz denerwujecie się, ponieważ on nie chce postawić mnie w sytuacji jeszcze większego zagrożenia?
- Chcesz być przy nim. To powinno wystarczyć. - To nie jest jakieś magicznie zawierane małżeństwo, Sarah. Muszę podjąć decyzję. On też. - Maleńki zegar z porcelanową tarczą, który stał na biurku, informował, że od jego odjazdu minęły już dwadzieścia cztery godziny. - Jeśli postanowiłaś tam zostać, to bądź ostrożna -ostrzegła mnie Sarah przy pożegnaniu. - A jeśli stwierdzisz, że powinnaś wrócić do domu, to przyjeżdżaj. Gdy odłożyłam słuchawkę, zegar wybił pół godziny. W Oksfordzie było już ciemno. Do diabła z czekaniem. Podniosłam znowu słuchawkę i wybrałam jego numer. - Diana? - Matthew był wyraźnie zaniepokojony. Roześmiałam się. - Wiedziałeś, że to ja? Czy powiedział ci to identyfikator numerów? 47 - Widzę, że nic ci nie jest. - Niepokój ustąpił odprężeniu. - Tak, twoja matka stara się, żebym się dobrze bawiła. - Bałem się tego. Jakich kłamstw ci naopowiadała? Najbardziej męczące przeżycia z tego dnia mogły zaczekać. - Tylko prawdę - odparłam. - Że jej syn jest kimś w rodzaju szatańskiej kombinacji Lancelota i Supermana. - To jest w stylu Ysabeau - powiedział z leciutkim rozbawieniem Matthew. - Jaka to ulga usłyszeć, że nie zmieniła się nieodwracalnie z tego powodu, że sypia pod jednym dachem z czarownicą. Z pewnością odległość pomogła mi zwieść go moimi półprawdami. Jednak nawet to oddalenie nie mogło przyćmić żywego obrazu jego osoby, siedzącej w fotelu Morrisa w Ali Souls. Pokój był pewnie jasno oświetlony, a jego skóra połyskiwała niczym polerowana perła. Wyobrażałam sobie, że czyta w skupieniu, marszcząc głęboko brwi. - Co pijesz? - Był to jedyny szczegół, którego nie mogła podsunąć moja wyobraźnia. - Od kiedy to obchodzi cię wino? - Matthew robił wrażenie szczerze zaskoczonego. - Odkąd uświadomiłam sobie, ile rzeczy muszę się dowiedzieć. - Od czasu, jak odkryłam, że się interesujesz winami, głuptasie, pomyślałam. - Dziś wieczorem coś hiszpańskiego, Vega Sicilia. - Ile ma? - Masz na myśli jego wiek? - zażartował Matthew. -To jest z roku 1964. - W takim razie względnie młode? - odpowiedziałam żartem, uspokojona zmianą jego nastroju. - Raczej tak - zgodził się Matthew. Nie potrzebowałam szóstego zmysłu, żeby zgadnąć, że się uśmiecha. - Jak ci dzisiaj szło? 48 - Dobrze. Poprawiliśmy zabezpieczenia, chociaż niczego nie brakowało. Jakiś haker próbował się włamać do komputerów, ale Miriam zapewnia, że nie ma sposobu, żeby dostać się do jej programów. - Prędko zamierzasz wrócić? - Słowa uciekły mi z ust, zanim zdążyłam je zastopować, i milczenie, które po nich nastąpiło, stało się w końcu kłopotliwe. Powiedziałam sobie w duchu, że to sprawa połączenia. - Nie wiem - odparł chłodno Matthew. - Wrócę, jak będę mógł. - Chcesz porozmawiać z matką? Mogłabym ją znaleźć. - Jego nagła powściągliwość zabolała mnie i zachowanie spokojnego głosu kosztowało mnie sporo wysiłku. - Nie, dziękuję, możesz jej powiedzieć, że laboratoria są w porządku. Dom też. Pożegnaliśmy się. Miałam napięte mięśnie i trudno mi było wciągnąć powietrze do płuc. Gdy udało mi się wstać i odwrócić, Ysabeau czekała w drzwiach. - To Matthew. Nic nie poniosło szwanku w laboratoriach ani w domu. Jestem zmęczona i nie mam dziś apetytu. Myślę, że pójdę do łóżka. - Była już prawie ósma, najwyższy czas, żeby iść spać. - Oczywiście. - Ysabeau usunęła mi się z drogi z błyskiem w oczach. - Miłych snów, Diano. Rozdział 3 Gdy dzwoniłam, Marthe poszła na górę do gabinetu
Matthew. Teraz czekały tam już na mnie kanapki, herbata 4 - Księga Wszystkich Dusz 49 i woda. Dołożyła drew do kominka, żeby paliły się w nocy. Kilka świec rozsiewało swoje złote światło. Równie miłe oświetlenie i ciepło znalazłabym z pewnością w sypialni na górze, ale na próżno próbowałabym wyłączyć świadomość i zasnąć. Na biurku Matthew czekał na mnie manuskrypt Aurora Consurgens. Usiadłam przed komputerem, nie spojrzałam na jego mrugającą obudowę i włączyłam stojącą na biurku nowoczesną lampę, żeby zabrać się do czytania. Powiedziałem głośno: „Daj mi poznać mój kres i miarę moich dni, żebym mógł uświadomić sobie moją kruchość. Moje życie nie jest dłuższe niż szerokość mojej dłoni. To tyłko chwila, w porównaniu z twoim". Ustęp skierował moje myśli ku Matthew. Próby skoncentrowania się na alchemii okazały się daremne, toteż postanowiłam sporządzić listę pytań odnoszących się do tego, co już przeczytałam. Potrzebowałam tylko długopisu i kartki. Potężne mahoniowe biurko Matthew było równie mroczne i masywne, jak jego właściciel, i - o ile można tak powiedzieć - emanowała z niego ta sama powaga. Po obu stronach wycięcia na kolana miało szuflady ułożone jedna nad drugą. Wyglądało to, jakby wspierały się na okrągłych nogach w kształcie słodkich bułeczek. Tuż poniżej blatu, wokół całego obwodu biegł gruby pas rzeźbiony w liście akantu, tulipany, zawijasy i geometryczne wzory. W przeciwieństwie do mojego biurka, które było zawsze tak zarzucone wysokimi stosami papierów, książek i filiżanek z resztkami herbaty, że praca przy nim groziła katastrofą, na tym znajdowały się tylko edwardiańska podkładka, nóż do otwierania kopert w kształcie sztyletu oraz lampa. To też przypominało mi Matthew - dziwnie harmonijne zestawienie historii z nowoczesnością. 50 Na wierzchu nie było niczego do pisania. Chwyciłam okrągłą mosiężną rączkę górnej szuflady po prawej stronie. Ależ porządek! Pióra marki Montblanc starannie oddzielono od ołówków tej samej firmy, a spinacze do papieru były ułożone według rozmiarów. Wybrałam pióro i położyłam je na biurku, a potem próbowałam otworzyć inne szuflady. Były zamknięte. Nie znalazłam klucza pod spinaczami - wyłożyłam je na biurko, żeby się upewnić. Między skórzanymi krawędziami biurowej podkładki znajdowała się bladozielona bibuła bez nadruków. Powinna się nadać zamiast kartki z notesu. Uniosłam mój komputer, żeby zrobić miejsce, i strąciłam pióro na podłogę. Upadło pod szuflady i leżało tuż poza zasięgiem ręki. Wpełzłam pod biurko, żeby je podnieść. Gdy przesuwałam dłoń pod szufladami, moje palce natknęły się na półokrągłe zgrubienie, a jednocześnie dojrzałam w ciemnym drewnie tuż nad nim zarys szuflady. Zmarszczyłam brwi i wypełzłam spod biurka. W głębokim rzeźbieniu otaczającym blat biurka nie było żadnego przycisku, który zwalniałby zamek ukrytej szuflady. Widocznie Matthew uznał za stosowne przechowywać podstawowe materiały w szufladzie, którą trudno było otworzyć. Mogły mu się przydać, gdyby po powrocie do domu stwierdził, że na jego bibule nie ma już centymetra, który nie byłby zamazany. Napisałam jedynkę grubym czarnym atramentem na zielonym papierze. I zdrętwiałam. Niemal niewidoczna szuflada pomyślana była po to, żeby coś w niej ukryć. Matthew miał swoje sekrety - to wiedziałam. Znaliśmy się zresztą dopiero kilka tygodni, a nawet najbliżsi kochankowie mają prawo do prywatności. Mimo wszystko ta jego tajemniczość była bardzo denerwująca, a sekrety 51 otaczały go niczym forteczny mur pomyślany tak, żeby utrzymywać inne osoby, także i mnie, na zewnątrz. Poza tym potrzebowałam tylko papieru. Czy on nie grzebał w moich rzeczach w Bibliotece Bodlejańskiej, gdy szukał Ashmole'a 782? Pozwolił sobie na tę śmiałość, chociaż ledwie się znaliśmy. I zostawił mnie teraz we Francji, żebym sobie radziła, jak potrafię. Wkładając ostrożnie nasadkę na pióro, czułam, że mimo wszystko gryzie mnie sumienie. Odsunęłam na bok myśli o tym, wspomagając się poczuciem krzywdy.
Zaczęłam naciskać i pociągać palcami wszelkie występy i wypukłości na rzeźbieniach przedniej krawędzi biurka. Bez powodzenia. Nęciło mnie, żeby sięgnąć po nóż do otwierania listów, który leżał koło mojej prawej ręki. Być może dałoby się włożyć go do szczeliny pod spodem i otworzyć szufladę. Uświadomiłam sobie wiek biurka i odezwała się we mnie dusza historyka - i to dużo głośniej niż moje sumienie. Być może mogłam pozwolić sobie na szperanie po biurku i dopuścić się pogwałcenia prywatności Matthew, ale nie chciałam uszkodzić antycznego mebla. Znów wczołgałam się pod biurko i stwierdziłam, że jest zbyt ciemno, aby dokładnie obejrzeć spód szuflady, ale moje palce znalazły coś zimnego i twardego, co było wtopione w drewno. Po lewej stronie niedostrzegalnego niemal połączenia szuflady z biurkiem znajdował się mały metalowy występ, do którego wysoki wampir mógł prawdopodobnie sięgnąć od przedniej strony biurka. Był okrągły i miał w środku wycięcia na krzyż, żeby upodobnić go do śruby lub łba starego gwoździa. Nacisnęłam go i usłyszałam nad głową ciche kliknięcie. Podniosłam się i wlepiłam oczy w rodzaj tacy o głębokości około dziesięciu centymetrów. Była wyłożona czarnym aksamitem, a w grubej wyściółce widać było 52 trzy zagłębienia. W każdym z nich znajdowały się moneta lub medal z brązu. Na powierzchni największego z krążków, który leżał w zagłębieniu o średnicy około dziesięciu centymetrów, wycięte były zarysy budowli. Obraz był zaskakująco dokładny i ukazywał cztery stopnie prowadzące do drzwi między dwiema kolumnami. Między nimi stała postać okryta całunem. W ostrych zarysach budowli tkwiły kawałeczki czarnego laku. Wzdłuż krawędzi monety wyryte były półkolem słowa: Militie Lazari a Bethania. „Rycerze Łazarza z Betanii". Usiadłam nagle, przytrzymując się krawędzi tacy. Metalowe krążki nie były monetami ani medalami. Były to pieczęcie - w rodzaju tych, których używano do pieczętowania urzędowej korespondencji i poświadczania transakcji kupna i sprzedaży. Odcisk w laku przytwierdzony do zwykłej kartki mógł kiedyś nakazać armii, żeby ustąpiła pola, albo poświadczyć nabycie wielkich posiadłości. Sądząc po resztkach laku, przynajmniej jedna pieczęć została użyta niedawno. Drżącymi palcami wyjęłam z tacy jeden z mniejszych krążków. Na jego powierzchni znajdował się obraz tej samej budowli. Kolumny i owinięta całunem postać Łazarza - mieszkańca Betanii, którego cztery dni po złożeniu w grobie Chrystus wskrzesił ze zmarłych - nie pozostawiały żadnych wątpliwości. Tutaj Łazarz przedstawiony był w chwili, gdy wychodził z płytkiej trumny. Ale wokół tej pieczęci nie było żadnego napisu. Natomiast wokół budynku wyryty był wąż, który trzymał swój ogon w paszczy. Nie zdążyłam zamknąć na czas oczu, aby przegnać widok chorągwi rodziny de Clermontów, która powiewała na wietrze nad Sept-Tours. Widniał na niej srebrny wąż 53 połykający własny ogon. Pieczęć leżała na mojej dłoni, połyskując brązową powierzchnią. Skupiłam wzrok na błyszczącym metalu. Tak bardzo chciałam, żeby moja nowo odkryta wizjonerska moc rzuciła światło na tę tajemnicę. Ale przeżyłam przeszło dwie dekady, nie wiedząc o magii ukrytej w mojej krwi, i teraz ona nie czuła się zobowiązana, żeby przyjść mi z pomocą. Pozbawiona wizji, musiałam sięgnąć po wiedzę historyka. Przyjrzałam się dobrze odwrotnej stronie pieczęci, starając się dostrzec szczegóły. Pieczęć podzielona była na ćwierci przez krzyż z rozszerzającymi się ramionami, podobny do tego, jaki w mojej wizji Matthew miał na swojej tunice. W górnej prawej ćwierci pieczęci znajdował się półksiężyc, którego rogi skierowane były ku górze, a w wybrzuszeniu spoczywała sześcioramienna gwiazda. Po przekątnej dostrzegłam lilię, tradycyjny symbol Francji. Wokół krawędzi pieczęci wyryta była rzymskimi literami data MDCI - 1601 - wraz ze słowami: Secretum Lazari - „Tajemnica Łazarza". To nie mógł być przypadek, że Łazarz, niczym wampir, odbył wędrówkę od życia ku śmierci i z powrotem. Co więcej, krzyż, a także legendarna postać z Ziemi Świętej i wzmianka o rycerzach sugerowały, że pieczęcie w biurku Matthew należały do jednego z założonych w średniowieczu
zakonów rycerzy krzyżowych. Spośród nich wszystkich najlepiej znani byli templariusze, którzy w tajemniczy sposób zniknęli na początku XIV wieku, po oskarżeniu o herezję i gorsze rzeczy. Ale nigdy nie słyszałam o Rycerzach Łazarza. Odwracając pieczęć w różne strony, żeby złapała światło, skupiłam się na wyrytej na niej dacie. Jak na średniowieczny zakon rycerski, wydawała się późna. Szukałam w pamięci ważnych wydarzeń z tego roku, które 54 mogły rzucić światło na tę tajemnicę. Królowa Elżbieta I kazała ściąć hrabiego Essex, a duński astronom Tycho Brahe zmarł w daleko mniej barwnych okolicznościach. Wydawało się, że żadne z tych wydarzeń nie ma najmniejszego znaczenia dla sprawy tej tajemnicy. Przesunęłam lekko palcami po wypukłościach liter. Znaczenie MDCI ukazało mi się w całej oczywistości. Matthew de Clermont. To nie były rzymskie cyfry, ale litery. Inicjały imienia i nazwiska Matthew: MDCL Odczytałam błędnie ostatnią literę. Pięciocentymetrowy krążek leżał na mojej dłoni. Zamknęłam mocno palce wokół niego, odciskając głęboko na skórze wyryte na nim zagłębienia i wypukłości. Ten mniejszy krążek musiał być prywatną pieczęcią Matthew. Potęga takich pieczęci była tak wielka, że przeważnie je niszczono, gdy ich właściciel umierał lub opuszczał urząd, aby nikt inny nie mógł popełnić za ich pomocą szalbierstwa. Ponadto tylko jeden rycerz mógł mieć w swym posiadaniu zarówno wielką, jak i prywatną pieczęć - wielki mistrz zakonu. Zadałam sobie pytanie, dlaczego Matthew przechowywał pieczęcie w ukryciu. Kogo mogli obchodzić Rycerze Łazarza, a nawet kto o nich dziś pamiętał, a cóż dopiero o roli, jaką on odgrywał niegdyś w tym zakonie? Moją uwagę przykuł czarny lak na wielkiej pieczęci. - To niemożliwe - szepnęłam w odrętwieniu, kręcąc głową. Rycerze w błyszczących zbrojach należeli do przeszłości. Nie działali w dzisiejszych czasach. Kompletna zbroja rozmiarów Matthew połyskiwała w świetle świec. Upuściłam z brzękiem metalowy krążek do szuflady. Pieczęć odcisnęła się na mojej dłoni i teraz była na 55 niej widoczna, łącznie z krzyżem z rozszerzającymi się ramionami, sierpem półksiężyca i gwiazdą, a także lilią. To, że Matthew przechowywał pieczęcie, a także świeży lak przyklejony do jednej z nich świadczyły, że były ciągle w użyciu. Rycerze Łazarza nadal istnieli. - Diano? Dobrze się czujesz? - Głos Ysabeau dobiegł mnie z dołu, musiała stać u stóp schodów. - Tak! - zawołałam, wpatrując się w odcisk pieczęci na mojej dłoni. - Czytam mejle i znalazłam kilka nieoczekiwanych wiadomości, to wszystko! - Posiać Marthe po tacę? - Nie! - palnęłam bez namysłu. - Jeszcze nie skończyłam. Odgłos jej kroków oddalił się w stronę salonu. Gdy zapadła cisza, odetchnęłam. Starając się zrobić to jak najszybciej i jak najciszej, włożyłam drugą pieczęć do zagłębienia w aksamitnej wy-ściółce. Była prawie identyczna z pieczęcią Matthew, z tym że w górnej ćwierci po prawej stronie znajdował się tylko półksiężyc, a wokół krawędzi widniał napis Philippus. Ta pieczęć należała do ojca Matthew, co oznaczało, że Rycerze Łazarza byli związani z tą rodziną od dawien dawna. Pewna, że w biurku nie ma więcej śladów związanych z zakonem, odwróciłam pieczęcie tak, że grób Łazarza skierowany był znowu ku górze. Szuflada wydała cichy odgłos, gdy wsunęła się na miejsce pod biurkiem i zaskoczył niewidzialny zatrzask. Przesunęłam stół, na którym Matthew trzymał swoje popołudniowe wino, do półek z książkami. Nie miałby mi za złe, gdybym przejrzała jego bibliotekę - a przynajmniej tak sobie powiedziałam, zrzucając mokasyny. Błyszczący blat stolika zatrzeszczał ostrzegawczo, gdy postawiłam na nim stopę, ale drewno trzymało mocno. 56
Drewniana zabawka przy końcu górnej półki po prawej stronie znalazła się teraz na poziomie moich oczu. Wzięłam głęboki oddech i wyjęłam pierwszą książkę, stojącą na przeciwległym krańcu. Był to stary manuskrypt, najstarszy, jaki kiedykolwiek miałam w rękach. Skórzana oprawa zatrzeszczała przy otwieraniu i z kart podniósł się zapach starego pergaminu. Carmina ąui ąuondam studio florente peregi, / Flebilis heu maestos cogor inire modos, tak brzmiały pierwsze linijki. W oczach zakręciły mi się łzy. Było to dzieło Bo-ecjusza z VI wieku O pocieszeniu jakie daje filozofia. Napisał je w więzieniu, oczekując na śmierć. „W mych pieśniach, co się niegdyś pławiły w radości, / Cierpienie dziś wielkie i smutek zagości". Oczyma wyobraźni ujrzałam, jak Matthew, osierocony po stracie Blanki i Lucasa i oszołomiony nową tożsamością wampira, czyta słowa napisane przez skazańca. Dziękując w duchu temu, kto ofiarował mu tę księgę z nadzieją, że złagodzi ona jego cierpienia, wsunęłam ją z powrotem na miejsce. Następny tom okazał się pięknie ilustrowanym manuskryptem Genezis, biblijnej historii o stworzeniu świata. Intensywne błękity i czerwienie ilustracji wyglądały równie świeżo, jak w dniu, w którym zostały namalowane. Na najwyższej półce stał też inny iluminowany manuskrypt, tym razem egzemplarz księgi roślin Dioscoridesa, wraz z przeszło tuzinem innych ksiąg biblijnych, kilkoma księ- gami prawniczymi i książką w języku greckim. Na półce poniżej znajdowało się w przybliżeniu to samo - przeważnie druki o tematyce biblijnej oraz książka medyczna i bardzo stary egzemplarz encyklopedii z VII wieku. Stanowił on podjętą przez Izydora z Sewilli próbę uchwycenia całej ludzkiej wiedzy, co mogło przemawiać do nieograniczonej ciekawości Matthew. U dołu pierwszego 57 foliału znajdowało się imię „Mathieu" wraz ze słowami meus liber - „moja książka". Miałam to samo pragnienie, aby przejechać palcami po rzędach liter jak wtedy, gdy pochylałam się nad Ashmole-'em 782 w Bibliotece Bodlejańskiej. Zawahałam się, czy dotknąć powierzchni welinu. Wówczas bałam się zbytnio nadzorców czytelni i mojej magii, żeby zaryzykować. Teraz powstrzymywała mnie obawa, że mogłabym dowiedzieć się czegoś nieoczekiwanego na temat Matthew. Ale nie było tu żadnego nadzorcy i moje obawy przestały się liczyć w konfrontacji z pragnieniem zrozumienia przeszłości wampira. Przeciągnęłam palcem po imieniu Matthew. Ukazał mi się jego ostry i wyraźny obraz, bez sięgania po surowe polecenia czy wpatrywania się w odbłyski na lśniących powierzchniach. Siedział przy prostym stole koło okna i wyglądał tak samo jak ostatnio. Zagryzał w skupieniu usta, uczył się pisać. Jego długie palce trzymały trzcinowe pióro, a naokoło niego leżały stosy welinowego papieru. Na wszystkich widać było ponawiane, upstrzone kleksami próby napisania własnego imienia i skopiowania biblijnych ustępów. Idąc za radą Matthew, nie starałam się przymusić wizji ani do tego, żeby się pojawiła, ani żeby znikła, toteż doznanie nie było tak dezorientujące, jak poprzedniego wieczoru. Gdy moje palce wyjawiły już to, co były w stanie odczytać, odłożyłam encyklopedię na miejsce i podjęłam wędrówkę przez pozostałe tomy stojące na półkach. Były tu książki historyczne, dalsze książki prawnicze, książki o medycynie i optyce, o filozofii greckiej, relacje o wydarzeniach, zbiorowe wydania dzieł dawnych dostojników kościelnych, takich jak Bernard z Clairvaux, i rycerskie romanse. Jeden z nich opowiadał o rycerzu, który raz na tydzień zamieniał się w wilka. Ale żadna nie dostarczała 58 informacji o Rycerzach Łazarza. Stłumiłam westchnienie zawodu i zeszłam ze stołu. Miałam tylko fragmentaryczną wiedzę o zakonach krzyżowych. Większość wyłoniła się z oddziałów wojskowych, które słynęły z dzielności i zdyscyplinowania. Templariusze znani byli z tego, że wkraczali na pole bitwy jako pierwsi i opuszczali je jako ostatni. Ale wojskowe wysiłki zakonów nie ograniczały się do okolic Jerozolimy. Rycerze ci walczyli również w Europie i wielu z nich podlegało tylko papieżowi, a nie królowi czy innym władzom świeckim. Rycerskie zakony nie były jednak tylko potęgą wojskową. Wznosiły kościoły, szkoły i szpitale dla trędowatych. Zakony wojskowe pilnowały interesów krzyżowców, zarówno duchowych, majątkowych, jak i fizycznych. A wampiry władały określonym terytorium i odznaczały się bez wyjątku wysoce rozwiniętym instynktem posiadania, toteż idealnie nadawały się do roli strażników.
Ale potęga zakonów rycerskich doprowadziła w końcu do ich upadku. Monarchowie i papieże zazdrościli im bogactwa i wpływów. W roku 1312 papież i król Francji dopięli tego, że templariusze zostali rozwiązani, dzięki czemu uwolnili się od zagrożeń ze strony tego największego i najbardziej prestiżowego bractwa. Większość innych zakonów uległa stopniowo likwidacji z powodu braku wsparcia i zainteresowania. Oczywiście istniały też wszelkiego rodzaju teorie spiskowe. Trudno rozwiązać z dnia na dzień szeroko rozgałęzioną, złożoną instytucję międzynarodową, toteż nagłe zniknięcie templariuszy doprowadziło do powstania przeróżnych fantastycznych opowieści o oszustwach i podziemnych działaniach krzyżowców. Ludzie wciąż szukali śladów bajecznych bogactw templariuszy. Zaintrygowanie 59 sprawą rosło, gdyż nikt nie znalazł nigdy dowodu na to, w jaki sposób zostały one rozdysponowane. Pieniądze. To jedna z pierwszych nauk, jakie przyswajają sobie historycy - iść za pieniędzmi. Skupiłam się znowu na poszukiwaniach. Dojrzałam sztywne zarysy pierwszej księgi rachunkowej na trzeciej półce, gdzie stała, wciśnięta między Optykę Al-Hazena a sentymentalną francuską chanson de gęste. Na przedniej krawędzi bloku manuskryptu wpisana była atramentem mała grecka litera a. Domyślając się, że musi to być swego rodzaju znak indeksujący, przebiegłam wzrokiem półki i zlokalizowałam drugą księgę rachunkową. Na niej widniała mała grecka litera p\ Niebawem odnalazłam księgi zaznaczone literami y, 8, i e, rozrzucone na różnych półkach. Byłam pewna, że dokładniejsze przeszukanie ujawni pozostałe. Czując się jak Eliot Ness ścigający Ala Capone'a z garścią kwitów podatkowych w dłoni, uniosłam rękę. Nie było czasu na wspinanie się, żeby wyjąć manuskrypt. Pierwsza księga rachunkowa wysunęła się ze swego miejsca i wpadła prosto w moją czekającą dłoń. Wpisy sięgały roku 1117 i zostały wykonane przez kilka różnych rąk. Na jej stronicach roiło się od imion i liczb. Moje palce biegały po linijkach pisma, dobywając z nich wszelkiego rodzaju informacje. Kilkakrotnie z welinu wyłoniły się twarze - Matthew, mroczny mężczyzna z orlim nosem, mężczyzna o jasnych włosach i cerze koloru przypalonej miedzi, i jeszcze jeden, o ciepłych piwnych oczach i poważnej twarzy. Moje ręce znieruchomiały na wpisie dotyczącym pieniędzy, które wpłynęły w roku 1149. Eleanor Regina, 40 000 marek. Była to potężna kwota - więcej niż roczne dochody królestwa Anglii. Dlaczego królowa Anglii przekazywała tak dużo wojskowemu zakonowi dowo- 60 dzonemu przez wampirów? Ale nie miałam aż tak dużej wiedzy o wiekach średnich, abym mogła odpowiedzieć na to pytanie lub znać szczegóły dotyczące ludzi zaangażowanych w te transfery. Zatrzasnęłam księgę i przeszłam do półek z książkami z XVI i XVII wieku. Wśród innych ksiąg znajdował się tom, na którym widniał identyfikacyjny znak w formie greckiej litery X. Wzięłam go do ręki i otworzyłam szerzej oczy. Sądząc z tego kwitariusza, Rycerze Łazarza pokryli koszty - w co trudno uwierzyć - szerokiego wachlarza wojen, dóbr, usług i dyplomatycznych uczt, zapewnili wiano Marii Tudor, gdy poślubiła ona króla Hiszpanii Filipa, zakupili armaty wykorzystane w bitwie pod Le-panto, przekupili Francuzów, żeby wzięli udział w synodzie trydenckim, i finansowali większość wojskowych przedsięwzięć luterańskiego Związku Szmalkaldzkiego. Najwyraźniej bractwo nie wahało się podejmować inwestycyjnych decyzji w sprawach politycznych i religijnych. Przez rok wspierali finansowo powrót Marii Stuart na tron szkocki, pokryli też potężne zadłużenie Elżbiety I na giełdzie w Antwerpii. Obeszłam regały, szukając dalszych ksiąg zaznaczonych greckimi literami. Na półkach z wydawnictwami z XIX wieku stała książka z rozwidloną literą Y na spło-wiałym grzbiecie z klejonego płótna. W środku znajdowały się szczegółowe wyliczenia dużych wydatków, wraz z transakcjami dotyczącymi nieruchomości, które przyprawiły mnie o zawrót głowy. W jaki sposób można było nabyć w tajemnicy większość fabryk w Manchesterze? Dalej dostrzegłam znane nazwiska osób należących do rodów królewskich, arystokratów, prezydentów i generałów z wojny o niepodległość. Były też mniejsze wydatki na czesne w szkołach, ubrania i książki oraz wpisy od- noszące się do wydatków na posagi, rachunki ze szpitali
61 i zaktualizowane wyliczenia zaległych odsetek. Obok wszystkich nieznanych nazwisk umieszczony był skrót MLB lub FMLB. Nie znałam zbyt dobrze łaciny, ale byłam pewna, że skróty oznaczają Rycerzy Łazarza z Betanii - militie Lazari a Bethania - albo filia militie lub filius militie, czyli córki i synów rycerzy. A jeśli zakon wydawał wciąż fundusze w połowie XIX wieku, robił to zapewne także obecnie. Gdzieś w świecie przy transakcji kupna lub sprzedaży nieruchomości albo prawnej ugodzie na kartce pojawiała się wielka pieczęć zakonu odciśnięta w gęstym czarnym laku. Przykładał ją Matthew. Kilka godzin później wróciłam do średniowiecznej części biblioteki Matthew i otworzyłam ostatnią księgę rachunkową. Tom ten obejmował okres od końca XIII do pierwszej połowy XIV wieku. Spodziewałam się znaleźć tu wielkie kwoty, ale około roku 1310 liczba wpisów drastycznie wzrosła. To samo dotyczyło przepływu pieniędzy. Przy niektórych imionach znajdowała się nowa adnotacja - maleńki czerwony krzyżyk. W roku 1313 jeden z tych znaków towarzyszył imieniu, które rozpo- znałam, Jacques'owi de Molayowi, ostatniemu wielkiemu mistrzowi templariuszy. W roku 1314 został on spalony na stosie za herezję. Na rok przed egzekucją przekazał cały swój majątek Rycerzom Łazarza. Czerwonymi krzyżykami zaznaczone były setki imion. Czy wszyscy byli templariuszami? Jeśli tak, to tajemnica tego zakonu została rozwiązana. Rycerze ci nie zniknęli wraz ze swymi pieniędzmi. I oni, i ich bogactwa zostały po prostu wchłonięte przez zakon Łazarza. To nie mogło być prawdą. Coś takiego wymagałoby zbyt wiele planowania i koordynacji. I nikt nie utrzymałby 62 tak wielkiego przedsięwzięcia w tajemnicy. Pomysł był równie nieprawdopodobny, jak historie o... O czarodziejach i wampirach. Rycerze Łazarza zasługiwali na wiarę w takim samym stopniu, jak ja sama. Co do teorii spiskowych, ich główna słabość polegała na tym, że były tak skomplikowane. Życie jednego człowieka nie wystarczało, aby zebrać potrzebne informacje, połączyć ze sobą wszystkie konieczne elementy, a potem puścić plany w ruch. Chyba że, oczywiście, konspiratorzy byli wampirami. Gdy ktoś był wampirem - lub, jeszcze lepiej, rodziną wampirów - to wtedy upływ czasu miał niewielkie znaczenie. Jak się dowiedziałam z naukowej kariery Matthew, wampiry miały tyle czasu, ile potrzebowały. Wsunęłam księgę rachunkową z powrotem na półkę. Dopiero wtedy uderzyło mnie, co znaczy kochać wampira. Trudności nastręczały nie jego wiek ani jego dietetyczne nawyki, ani nawet to, że zabijał ludzi i miał to robić także w przyszłości. Dostarczały ich tajemnice. Matthew gromadził je w okresie znacznie przekraczającym tysiąc lat, i to zarówno te doniosłe, jak Rycerze Łazarza i jego syn Lucas, jak i drobne, jak jego wzajemne stosunki z Williamem Harveyem oraz Karolem Darwinem. Moje życie mogło okazać się za krótkie, żeby dowiedzieć się o nich wszystkich, nie mówiąc o ich zrozumieniu. Ale nie tylko wampiry miały sekrety. Wszystkie istoty nauczyły się je gromadzić z obawy przed odkryciem i po to, aby przechować coś - cokolwiek - tylko dla nas, dla wąskiego kręgu naszego klanowego, niemal plemiennego świata. Matthew nie był po prostu łowcą, zabójcą, naukowcem ani wampirem, ale pajęczyną tajemnic, tak samo jak ja. Abyśmy mogli być razem, musieliśmy zde- cydować, jakimi sekretami powinniśmy podzielić się ze sobą, a jakie możemy pominąć. 63 Włączyłam komputer i w panującej w pokoju ciszy dał się słyszeć szum jego mechanizmów. Kanapki Marthe zeschły, a herbata wystygła, ale skubałam jedzenie mimo to, żeby nie myślała, że jej wysiłki nie zostały docenione. Kiedy skończyłam, odchyliłam się na krześle i zaczęłam się wpatrywać w ogień. Rycerze Łazarza rozbudzili ciekawość historyka, a instynkt czarownicy powiedział mi, że bractwo to jest ważne, żeby
zrozumieć Matthew. Ale istnienie zakonu nie było najważniejszą tajemnicą wampira. Matthew strzegł siebie - swojej natury. Jakże skomplikowaną, delikatną sprawą zapowiadała się miłość do niego. My wszyscy - wampiry, czarodzieje, rycerze w lśniących zbrojach - byliśmy przedmiotem fantastycznych opowieści. Ale trzeba było stanąć wobec kłopotliwej rzeczywistości. Grożono mi, magiczne istoty śledziły mnie w Bibliotece Bodlejańskiej w nadziei, że zamówię znowu księgę, której wszyscy pożądali, ale nikt nie rozumiał. Laboratorium Matthew stało się celem ataku. A nasz związek destabilizował kruchy układ, który od dawna istniał między demonami, ludźmi, wampirami i czarodziejami. W tej sytuacji jedne istoty powstawały do walki z innymi, a odcisk pieczęci na placku czarnego laku mógł wezwać do działania sekretną armię. Nic dziwnego, że być może Matthew wolałby odsunąć mnie na bok od tych spraw. Zgasiłam świece i ruszyłam po schodach na górę, żeby położyć się do łóżka. Wyczerpana, prędko odpłynęłam do krainy snów, aby roić o rycerzach, pieczęciach z brązu i niezliczonych księgach rachunkowych. Mojego ramienia dotknęła zimna, szczupła ręka, budząc mnie natychmiast. - Matthew? - Usiadłam wyprostowana na łóżku. W ciemności zaświeciła biała twarz Ysabeau. 64 - To do ciebie. - Wręczyła mi swoją czerwoną komórkę i opuściła pokój. - Sarah? - Przeraziłam się, że coś mogło przydarzyć się moim ciotkom. - Wszystko w porządku, Diano. Matthew. - Co się stało? - spytałam drżącym głosem. - Zawarłeś układ z Knoxem? - Nie. Nie jestem w stanie zdziałać tu niczego więcej. Nie mam już nic do roboty w Oksfordzie. Chcę być w domu, z tobą. Powinienem dotrzeć za kilka godzin. - Mówił ochrypłym głosem, który robił na mnie dziwne wrażenie. - Czy ja śnię? - Nie śnisz - powiedział. - Wiesz, Diano - dodał z wahaniem. - Kocham cię. Były to słowa, które najbardziej chciałam usłyszeć. Zapomniany łańcuch we mnie zaczął śpiewać cichutko w ciemności. - Wracaj, żeby mi to powiedzieć - odezwałam się przyciszonym głosem. Poczułam ulgę, mając łzy w oczach. - Nie zmieniłaś zdania. - W żadnym razie - odparłam z przejęciem. - Znajdziesz się w zagrożeniu, razem z twoją rodziną. Chcesz zaryzykować to dla mnie? - Już zdecydowałam. Pożegnaliśmy się. Z bólem serca wyłączyłam telefon, obawiając się ciszy, która musiała nastąpić po tych tak ważnych słowach. Podczas jego nieobecności stałam na rozstaju dróg, nie mogąc dojrzeć drogi przed sobą. Moja matka była znana ze swoich niezwykłych wizjonerskich zdolności. Czy miałaby dość mocy, aby dojrzeć, 5 - Księga Wszystkich Dusz 65 co nas czeka po tych pierwszych krokach, które zrobiliśmy razem? Rozdział 4 Od chwili, w której nacisnęłam guzik wyłączający maleńką komórkę Ysabeau, czekałam już tylko na odgłos chrzęstu kół na żwirze, i nie spuszczałam aparatu z oka. Wciąż trzymając go w dłoni, wyszłam z łazienki. Czekały na mnie świeży dzbanek herbaty i śniadaniowe bułeczki. Przełknęłam jedzenie, wciągnęłam na siebie to, co leżało najbliżej, i z mokrymi włosami zbiegłam po schodach. Matthew mógł się zjawić w Sept-Tours dopiero po kilku godzinach, ale postanowiłam czekać na niego, gdy nadjedzie. Początkowo siedziałam w salonie na sofie koło kominka, zastanawiając się, co mogło się wydarzyć w Oksfordzie, że Matthew zmienił zdanie. Marthe przyniosła mi ręcznik, ale gdy nie okazałam najmniejszej chęci, żeby się nim posłużyć, sama osuszyła nim z grubsza moje włosy.