MARINA & SIERGIEJ DIACZENKO
GRANICA - CZAS ŁAMANIA
ZAKAZÓW
Przełożył Andrzej Sawicki
Tytuł oryginału: „Rubież. Bremia naruszat» zapriety”
Wydanie rosyjskie: 1999
Wydanie polskie: 2004
KSIĘGA DRUGA
CZAS ŁAMANIA ZAKAZÓW
Granice - ścianą.
Przyszły
Za mną...
Niru Bobowaj
PROLOG W NIEBIESIECH I NA ZIEMI
Chwałę Bożą głoszą niebiosa, a o dziełach rąk Jego świadczy ziemia cała. Dzień
przekazuje słowo dniu następnemu, a noc przed nocą otwiera wrota wiedzy.
I
Onego czasu, kiedy Tora dana została Mojżeszowi, przybyły chmary wyższych
aniołów pod wodzą Samaela, Księcia Lewicy, iżby go spalić płomieniami ust swoich. I
ukrył go Święty, Który Jest, żeby go nie poznali i żeby mu nie zazdrościli, póki z tego
Słowa nie zrodzą się nowe niebiosa i nowa ziemia.
II
I powstał książę Samael podobny wysokiej górze, a z ust jego dobywało się
trzynaście języków ognia. Powiedział on: „Zamierzam zniszczyć świat, jako że nie
masz w tym pokoleniu sprawiedliwych, a niebiosa rozcięła tęcza”. Od początku był
bowiem zabójcą ludzi i nie wytrwał w prawdzie; ponieważ nie masz w nim prawdy.
Kiedy przemawia, kłamstwem są jego słowa, jako że kłamstwem jest on sam i ojcem
jest kłamstw wszelakich.
I był z nim ten, który włada Piekłem - Duma jest Imieniem jego - wespół z
licznymi rzeszami upadłych aniołów, stojących u wrót Piekieł, a byli też z nimi inni
Skrzydlaci.
A Michael-Archanioł słysząc to wszystko nie śmiał wydać na nich wyroku
potępienia, ale rzekł: „Potępi was za to Święty, Który Jest”. Nie usłuchał jednak tego
Samael, ojciec kłamstwa, bo sam był pełen fałszywego Słowa.
III
I oto wychodzi ku temu fałszywemu Słowu Samael, mąż przeciwieństw, język
oszustwa z gardzieli wielkiej otchłani. I skacze pięćset wiorst na spotkanie temu
Słowu. Bierze je i brnie w tym Słowie w głąb swej otchłani, i stwarza z niego
nieboskłon kłamstwa, zwany Chaosem. I za jednym razem przelatuje mąż
przeciwieństw w tym nieboskłonie sześć tysięcy wiorst. A gdy powstaje ten nieboskłon
fałszu, wychodzi zeń żona rozpusty, wzmacnia się tym fałszem i bierze w nim udział. I
wychodząc stamtąd uśmierca nieprzeliczoną mnogość.
IV
Sprzeciwił się jednak pewien Anioł Samaelowi, nie pragnął on był bowiem śmierci
świata, stworzonego przez Tego, Który Jest. I westchnął Ten, Który się Sprzeciwił:
„Biada wam, żyjącym na ziemi i na morzu! Zstąpił bowiem przeciwko wam Samael w
gniewie wielkim. Pokłoniły mu się cienie wieczorne i cienie śmiertelne, bo aniołom,
książętom ludów, oddano prawo rządów nad nimi. Zaprawdę, wolę przyjąć śmierć w
ogniu czystego złota, płonącego tam, gdzie iskry sypią się na wsze strony!”
V
I zatrąbił Anioł, wszyscy zaś ujrzeli gwiazdę, co upadła z nieba na ziemię, i oddany
jej został klucz od krynicy otchłani. Otworzyła krynicę i wyszedł z niej dym, niczym z
wielkiego pieca, aż pociemniało słońce i przestwór cały. Królem jej był anioł otchłani,
a imię jego wśród Żydów Abandon, a wśród Greków Apollon.
VI
I rozgorzała wojna w niebiesiech: Samael i aniołowie jego walczyli z tym, co się
zbuntował, i nie ostał się on przed nimi, i nie znalazło się już dlań miejsca na niebie.
Pokonany został i strącony na ziemię.
VII
A kiedy Zbuntowany ujrzał, iż strącony został na ziemię, zaczął nawiedzać kobietę,
która urodziła mu dziecię płci męskiej. I dali mu imię Jutrzenka, Zwiastun Świtu,
Gwiazda Poranna.
VIII
Dziecię nam się zrodziło i dano nam syna; brzemię władzy na ramionach jego i
nazwany zostanie dziwnym, doradcą, bogiem krzepkim, ojcem wieczności, książęciem
świata. Pomnożeniu władzy jego i świata jego nie będzie granic w dziedzinach jego,
iżby mógł on pokrzepić go i umocnić sądem i prawdą, ninie i po wiek wieków.
I dziecię igrało nad jamą żmii i wyciągnęło rączkę swoją nad gniazdem wężowym.
IX
- Widziałem synów wzejścia i niewielu ich było. Jeżeli jest ich tysiąc, ja i mój syn
jesteśmy z nich. Jeżeli jest ich setka - ja i syn mój jesteśmy z nich. Jeżeli jest ich
dwóch - to ja i mój syn.
- Mogę wybawić cały świat z sądu od dnia, w którym zostałem stworzony, do dnia
dzisiejszego. A jeżeli ojciec mój ze mną - od dnia, w którym świat został stworzony do
dnia dzisiejszego. A jeżeli będą z nami nasi towarzysze - od dnia stworzenia, po kres
czasu...
X
I oto Samael, przywódca Skrzydlatych, zbliżył się do niego i złożył przysięgę, którą
ów usłyszał spoza Zasłony, że zgubi noworodka. I mówił sobie w sercu swoim:
„Wzejdę na niebie, wyżej gwiazd Bożych wzniosę tron swój, i zasiądę na górze w
gronie bogów, na skraju północy, wespnę się na podobłoczne wysokości i będę
podobien Najwyższemu”.
I wymierzył razy w trzysta dziewięćdziesiąt nieboskłonów, one zaś się zatrzęsły i
wszystko przed nim zadrżało. I przelał Samael łzy wściekłości, a łzy te palące jak ogień
upadły w głębiny wielkiego morza, i zrodził się z nich Żmij stary, władca Chaosu, i
powstał obiecując pochłonąć wszystkie wody Świata, opić się nimi w ten czas, gdy
zbiorą się wszystkie narody, a ziemie spalić swoim oddechem.
XI
Czemuż buntują się narody i plemiona snują jałowe zamysły? Powstali przeciwko
nim aniołowie, władcy ziemi, i książęta narodów uradzają przeciwko światu
stworzonemu przez Świętego, Który Jest. „Rozerwiemy okowy światów, i zrzucimy z
siebie ich pęta”. I powiedzieli Samaelowi, księciu swojemu: „Porazisz ich berłem
żelaznym, i skruszysz ich jak gliniane naczynie. Wielkiś ty, w sławie i wielkości
chadzasz, oblekasz się w światłość jak w szatę, niebiosa rozpościerasz na namiot swój,
nad wodami rozpinasz pałace swoje, obłoki czynisz swoimi rydwanami i wędrujesz na
skrzydłach wiatru: aniołami czynisz twoje duchy, a sługą twoim ogień jest gorejący”.
XII
I oto spotkał Zwiastun Świtu Węża, który pełzł z rozwartą paszczą i spalał ziemię
na proch. I zamknął ręce swoje na głowie gadziny. Znieruchomiał Wąż i zawarła się
jego paszcza. I rzekł mu Zwiastun Świtu, Gwiazda Poranna „Idź Wężu, i powiedz
Samaelowi, księciu Skrzydlatych, żem się oto objawił we Wszechświecie. Jam jest
Jutrzenka, Gwiazda Jasna i Świetlista”.
XIII
Któż to idzie w szkarłatnych szatach, wspaniały w odzieży Swojej, występujący w
pełni mocy Swojej? „Ja, Jutrzenka, głoszący prawdę i mający rnoc zbawienia”.
Czemuż odzież twoja jest czerwona i masz fartuch, jak szlifierz, co depcze kamień
szlifierski? „Bom deptał kamień sam, a z ludzi nikt nie stanął obok mnie, deptałem ich
przeto w gniewie swoim i poniewierałem nogami, krew ich bryzgała na szatę moją i
splamiłem ją całą, bo dzień pomsty jest w sercu moim i nastał rok mojego odkupienia.
Wypatrywałem, ale nie zjawił się pomocnik, dziwiłem się, ale nie zjawił się, kto by
mnie podtrzymał, wspomogła mnie zaś siła moja, a gniew mój mnie podtrzymał; i
pokarałem ich w gniewie swoim, i skruszyłem ich w zaciekłości mojej, i przelałem
krew, zmiotłem Granice pomiędzy światami, jakby tamę wzniesioną z piasku”.
XTV
I narody zbawione będą chodziły w jego orszaku, a królowie ziemscy głosić będę
jego chwałę i cześć mu oddadzą. Granice od tej pory nie będą zamykane za dnia, a
nocy tam nie będzie. A gdy zgromadzą się narody na miejscu zwanym Armageddon i
zacznie się wielka bitwa, a gwiazda Piołun runie w wody rzek, ujrzą ludzie nowe niebo
i nową ziemię, jako że niegdysiejsze niebo i ziemia przeminęły, i dawnego świata już
nie uświadczysz.
Wszystko to powiedziano tymi oto słowami w księgach Pisma Świętego: Berejtit
Inaczej Byt, Tegilim, inaczej księga Psalmów, i w księgach wielkich proroków
Izajasza, Jeremiasza i Sofroniusza, w liście świętego Jana i jego Objawieniu, w
księdze Koran, w naukach mędrców Miszny i wielkiej księdze Zohar, co znaczy
„Zorza”, a dla wiedzących „Niebezpieczna Zorza”. A pojmujący je wstają niczym
blask na niebiesiech, a wiodący innych ku prawdzie - jak gwiazdy w wieczności
wieków...
KSIĘCA DRUGA
CZAS ŁAMANIA ZAKAZÓW
Wskazówki czasu biły w ślepą ścianą, i ku zmierzchowi białe światło lśniło. Ale
jak w starej pieśni powiedziano: Nasz grzbiet przy w ścianie tkwił - A waszych tam
nie było!
A. Halicz
Księga powstała wyłącznie jako fantazja autorów.
Nie zawiera żadnych bluźnierstw.
Zatwierdzona przez cenzurę
CZĘSĆ PIERWSZA
BOHATER I CZUMAK
PROLOG NA ZIEMI
Wzdychali, przestępowali z nogi na nogę, depcząc i bez tego brudny, zleżały już
śnieg.
Zamarznięta ziemia ustępowała niechętnie. Ci, którzy zdążyli się spocić,
odstępowali, przepuszczając ku jamie kolejnych, jeszcze niezmęczonych; ojciec
Gerwasij odczytywał modlitwy, początkowo głośno i z uczuciem, a potem coraz
bardziej niewyraźnie i ciszej - ochrypł ojczulek.
Po nisko zwieszonym niebie snuł się czarny ogon dymu. Diabelską chatę
podpalono razem z całą zawartością i ze zbezczeszczonymi ikonami.
Przeciwieństwo pogrzebu. Pop i ludzie z łopatami, tyle że ziemia nie leciała do
grobu, a wylatywała z niego na zewnątrz. O wieko trumny nie uderzały kamienie i
żwir, a deptały po nim ciężkie buciory, na twarzach obecnych nie było żalu, a strach - i
może jeszcze mściwa, ponura uciecha: ot, doczekała się wiedźma przeklęta!
- I jak ona z tego cmentarza wychodziła? Przecie ziemią ją zasypali!
- Wiadomo jak! Była kochanką diabła!
- Wstydziłabyś się wspominać, sąsiadko! Święć się Imię Pańskie...
Odsłonięto deski.
- Z trumną ciągnijcie! No, wysilcie się trochę!
Wysilili się. Zrzucili w śnieg kożuchy, chwycili za sznury, wybałuszyli oczy:
Rrraaaz! Dwaaa! Wyciągnęli!
Zgromadzone nieopodal baby cofnęły się nieco. Wiele rąk uniosło się ku piersiom,
kreśląc znak krzyża przeciwko złemu - ziemia puszczając trumnę, jakby zgrzytnęła
zębami.
Jeden ze sznurów pękł, ale pozostałe wytrzymały. Wyciągnięto trumnę na śnieg.
- Słyszysz, sąsiedzie? Jakby coś wyło...
- Wilki?
- Nie, sąsiedzie. Nie po wilczemu wyje...
- Bóg z wami, sąsiedzie!
Poszły w ruch narzędzia ciesielskie. Zatrzeszczała zabita na głucho zgodnie z
obyczajem do Dnia Sądu trumna; doszło do tego, że Jaryna Kiriczycha została
osądzona znacznie wcześniej...
Ojciec Gerwasij podniósł głos.
Ciało wdowy Kiriczychy z drewnianym stukiem łupnęło o ziemię. Ciemne, złożone
na piersiach ręce jakby w milczeniu prosiły o litość.
Sędziowie milczeli i tylko posapywali. Ostry kołek już wcześniej wyciosano z
młodej osiki, kowal Wakuła przymierzył się i uderzył młotkiem; ostrze bez oporu
pogrążyło się w zapadniętej piersi nieboszczki i tylko skrzyżowane ręce drgnęły w
milczącym proteście: „Za co?!”
Ziemia drgnęła - jakby się niespokojnie poruszyli wszyscy nieboszczycy na
cmentarzyku. Chybnęły się krzyże, strasząc wrony; a ci, co zebrali się wokół grobu
przeklętej, usłyszeli jednocześnie nikły, dziecięcy głosik:
- Ja uratuję!
Ojciec Gerwasij aż się zachłysnął. A stojąca nieopodal młynarzycha Łyszka dała
kuksańca niedorosłemu wnuczkowi, który w tę straszną godzinę nie wiadomo skąd
znalazł się przypadkiem na cmentarzu. Kowal Wakuła ponownie uderzył młotem - i
niemal chybił, co wcześniej nigdy mu się nie trafiało...
- Ja uratuję!
Powiało dymem - zapachem nieszczęścia.
Czumak Griń, starszy syn wdowy Kiriczychy
- Oj, mamo! Mateńko kochana!
Griń siedział na ziemi, gołej, bezśnieżnej i ciepłej ziemi. Wokół ciągnęły się bure
bruzdy, jakby odwrócone ogromnym, tępym lemieszem, trochę się już osypujące, z
których gdzieniegdzie wystawały ogony zaniepokojonych dżdżownic. Nieco dalej rosła
trawa i zielone drzewo - jakby w ogóle nie było zimy, strasznego zamku, rusznic,
armat ani rąbaniny na schodach i wrzasków konających. Griń, jako pięcioletni
chłopczyk pasł krowy i zabłądził, spocił się na słoneczku i przywidziały mu się jakieś
okropności, o których opowiadał wujek zaporożec!
Ruszył się i obejrzał, spodziewając się, że zobaczy pasącą się krowę.
Lato. Niezbyt gęste i młode zarośla. I mnóstwo drzew powalonych jakby wiatrem,
młode drzewka powyrywane z ziemi razem z korzeniami, delikatne listki jeszcze nie
zdążyły pousychać. Jakby jakiś leniwy olbrzym ogrodnik kilkakrotnie uderzył motyką,
ale przerwał plewienie, bo wezwano go na obiad.
Pod wpływem tej myśli Grinia obleciał strach. Nawet się spocił - tym bardziej, że
siedział w kożuchu i butach pośród letniego skwaru... tyle, że nie miał czapki na
głowie.
- Ojcze nasz, który jesteś w niebie...
Odpowiedział mu cichy jęk.
Griń podniósł się na kolana. Potem wstał, przemagając zawrót głowy. I
schwyciwszy się za bok, sam jęknął. Zrobił krok i chwycił się za obdarty z kory pień
drzewka. Tuż obok, spod przygniecionych gałęzi, wystawała goła noga.
...Był u czumaków - różne rzeczy widywał. Był serdiukiem pana Macapury...
Tak jest, był. I w zamku, gdzie z rusznic strzelano... i pan setnik Longin przyszedł
upomnieć się o córkę...
Griń rozsunął gałązki. Spocił się, otarł pot z czoła, domyślił się wreszcie, że trzeba
zrzucić kożuch i świtkę. Poszło szybciej - naprawdę ciężki był tylko jeden konar, reszta
to tylko gałązki...
Witajcie, Jaryno Longinówna!
Setniczanka była zbryzgana krwią, ale nie to Grinia krępowało. Panna Jaryna była
bowiem naga, a nagich panienek czumak do tej pory jakoś nie widywał. Ot, wiejskie
dziewuchy, podczas kąpieli w strumieniu - ale to zupełnie co innego.
Nie dlatego jednak czumak się żachnął, zobaczywszy gołą dziewczynę.
„No, dziękuję ci, Griniu! Dziękuję ci też w imieniu tych, których od śmierci
uratowałeś...”
Dziękuję. Piękne dzięki, Judaszu... Spójrz teraz w oczy swojej zdradzie.
Panna setniczanka jęknęła. Rana na ramieniu, rana na biodrze i jeszcze jedna,
niżej - widać że ten, co ciął, znał się na rzeczy, dziewczyna ma podcięte ścięgno.
Griń zdjął koszulę. Opatrywanie panienek brudnymi szmatami to oczywiście
niegodziwość, ale panienka setniczanka wciąż broczy krwią i twarz jej już pożółkła...
Jaryna jęczała, nie otwierając oczu. Griń poczuł nawet pewną ulgę; może w ogóle
nie trzeba będzie spoglądać panience w oczy. Żeby w pobliżu był jakiś chutor albo
wieś - wezwałby ludzi, zdałby pannę setniczankę babom pod opiekę, a sam by uciekł, i
choćby na Sicz mógłby się zgłosić...
Myśli Grinia płynęły równo i jakby bez jego udziału, niczym bezmyślny bełkot. Na
Sicz, na Sicz, widzisz go, wymyślił. Z zimy trafić w sam środek lata to nie lada sztuka.
Gdzie brat, gdzie przepadł Dziki Pan? Co on tam w tym przeklętym zamku z panną
wyrabiał - o takich rzeczach się nie myśli, opatrując czyjeś rany. Dłoń powinna być
pewna, stanowcza...
Griń zrobił wszystko, co mógł. Podłożył panience pod głowę zwiniętą w rulon
świtkę, przykrył ją kożuchem. Przytrzymując się pniaków odszedł na stronę i załatwił
potrzebę. Rozejrzał się, zmierzył wzrokiem niebo pomiędzy poprzechylanymi pniami
drzewek, i ruszył ku prześwitowi, kulejąc, sapiąc i potykając jak stary dziadyga. Dość
szybko dotarł na skraj lasu, gdzie oszołomiony wciągnął głowę w ramiona i zasłonił
oczy dłonią.
Rozległe pole, porośnięte nie żytem czy pszenicą, a nieznanym Griniowi
kolczastym chwastem. Z boku - droga, nieobsadzona topolami, ale czysta. I pusta, tak
samo zresztą jak pole - nigdzie żywej duszy. Choć Griń długo wodził wokół wzrokiem,
nie natknął się na ani jeden znajomy element krajobrazu - nawet niebo było całkiem
inne, niskie i jakieś takie... zwarte?
Dokąd ich z Jaryną diabli zanieśli?
Odszukał wzrokiem miedzę. Pole było równo zaorane, a kolejne pasy porośnięte
znacznie gęściej niż w rodzinnym Gontowym Jarze. Bogato żyją tutejsi... chociaż kto
wie, jak ta kolczycha rodzi i jaki daje plon?
Idąc miedzą, Griń doszedł do drogi. Postał przez chwilę, zastanawiając się, w którą
stronę iść i gdzie bliżej do ludzi. Nie doszedłszy do żadnej konkluzji, wybrał kierunek
na chybił trafił: stwierdził tylko, że koleiny są tu wąskie i osobliwie głębokie - wóz w
takich utknie, koło odpadnie, a i oś można złamać.
Na całe szczęście do chutoru było niedaleko. Pokazały się brzegi jakiegoś
strumienia, w oddali zobaczył gaj owocowych drzew, pomiędzy którymi czerwieniły
się kręgi czerwonych dachów. Griń zwolnił kroku - jacyż to panowie tu żyją? Z daleka
widać, że chaty nie są kryte słomą, ani dartą z drzew korą, tylko prawdziwymi
dachówkami, jak w mieście!
Znajomo zapachniało dymem i nawozem. W zagrodach ryczały krowy;
usłyszawszy to, Griń ruszył żwawiej, prawie biegiem.
Najpierw zobaczył wrota, rzeźbione i niezwykle piękne. Odruchowym gestem
podniósł rękę, by się przeżegnać przed ikoną - ale okazało się, że nad wrotami ikony
nie ma. Zbyt długo się temu nie dziwił, tylko wkroczył pomiędzy uchylone skrzydła;
ale natychmiast potem kilka okrzyków zmusiło go do zatrzymania się w bezruchu z na
wpół otwartą gębą.
Tatarzy? Turcy? Na krymskich bazarach Griniowi zdarzało się słyszeć rozmaite
języki, ale takiego bełkotu nie.
Do czumaka niespiesznie, władczym krokiem podchodził nieźle spasiony pan w
osobliwym kaftanie, smagły na gębie, ale niepodobny do Turka, a tym bardziej do
Tatara. Podszedłszy blisko, wsparł się rękoma pod boki i powtórzył swoje pytanie w
tym samym osobliwym narzeczu: za jego plecami wymieniały gardłowe uwagi ze dwie
dziesiątki chłopów, odzianych w jakieś barwne łachmany. Żaden nie miał na sobie
porządnej świtki czy koszuli.
Cyganie? Gdzież to widziano, żeby Cyganie po chutorach siedzieli?
Griń odetchnął głęboko.
- Witajcie, dobrzy ludzie! Jestem Griń Kiriczenko, pospolitak z Gontowego Jaru,
może słyszeliście o naszej wsi?
Usłyszawszy jego słowa, wszyscy jak jeden umilkli. Spasiony i wyglądający na
przedstawiciela władzy jegomość zmarszczył gębę i podrapał się po ciemieniu. Na
głowie, zamiast czapki dziwak miał królewską koronę - taką samą, jakie Griń widywał
na szlacheckich herbach, tylko drewnianą.
Z tego wszystkiego czumak się przeżegnał. Powtórzył znak raz i drugi - tamci
patrzyli przez pewien czas, jakby niczego nie pojmowali, a w końcu ten z drewnianą
koroną wydął tłuste brzuszysko, pokazał na Grinia paluchem i ryknął ogłuszającym
śmiechem. Wieśniacy w barwnych łachmanach natychmiast mu zawtórowali - jakby
Griń zrobił coś zabawnego i nieprzyzwoitego.
Diabelskie wyrodki!
- Ojcze nasz... - ponownie zaczął mamrotać Griń, licząc na to, iż czarcie sługusy
rozpłyną się w powietrzu. Albo chociaż tym swoim śmiechem zaczną się dławić!
Uwieńczony grubas przestał się śmiać pierwszy. Wsadziwszy rękę za pas,
wyciągnął woreczek, rozwiązał go i wytrząsnął zeń na podstawioną drugą dłoń złotą
monetę... Złoty cekin! Czyżby chciał za złoto kupić Griniową duszę?
Grubas jednak monetę pokazać wprawdzie pokazał, ale rozstawać się z nianie miał
zamiaru. Podrzucił w powietrze, zręcznie złapał, starannie schował i spojrzawszy na
Grinia, zwinął palce w kółeczka iprzystawiłje sobie do oczu, jakby patrzył przez
okulary. Potem wydął wargi i wciągnął głowę w ramiona - Griń aż się żachnął, jakby
czarta zobaczył. Koroniarz był doskonałym naśladowcą - z jego gęby spojrzał na
Grinia, jak żywy zacny i dobry pan Macapura-Kołożański.
- ...Leżcie spokojnie, panno Jaryno. Byli tu - Dziki Pan, a z nim ta czarna baba i
mój braciszek. Tutejsi w pierwszej chwili przestraszyli się, gdy zobaczyli pana
Macapurę... ale nasi zachowali się grzecznie. Za pańskie złoto kupili konie, powóz i
pojechali precz! Było to dziś rano... znaczy, wczoraj...
- A ty co? - setniczanka ledwo mogła poruszać wargami. - Nauczyłeś się mówić po
ichniemu?
- Nie... ale tamci pokazują rękoma i robią miny. No i jakoś się dogadaliśmy.
- Dogadaliście się, mówisz? - powtórzyła panna setniczanka bez osobliwego
nacisku, ale Grinia natychmiast oblało zimnym potem.
- Panno Jaryno, ja...
Jakże tu prosić o wybaczenie? Mówić, że się nie wiedziało, co z tego wszystkiego
wyjdzie? Przecież wiedział! Widział Dzikiego Pana i rozmawiał z nadwornym
setnikiem - mógł i powinien był się domyślić.
Albo jakże tu opowiedzieć Jarynie Longinównie, jak drugą Jarynę, Griniową
matkę - chłopi z grobu wyrzucili i osinowym kołem przebili? Znaleźli się dobrzy
ludzie, którzy opowiedzieli synowi wszystko ze szczegółami.
Setniczanka oddychała ciężko i chrapliwie. Miejscowa zielarka namaściła rany jak
należy i przewiązała czystymi szmatkami, a także napoiła dziewczynę ciepłym rosołem
- tyle, że Jaryna odniosła ciężkie rany, umrzeć nie umrze, ale łatwo się z tego nie
wyliże.
Zielarka najwyraźniej spodziewała się od Grinia złotych cekinów. Myślała widać,
że wszyscy przybysze z zagranicy mają - jak pan Macapura - złota w bród. Griń jednak
miał tylko, stary kożuch, a i ten zbryzgany krwią.
- A bat’kę mojego widziałeś? Griń drgnął.
- Jakże, widziałem! Panno Jaryno, ja mu wszystko opowiedziałem, jak na
spowiedzi i do zamku go poprowadziłem! I nie prosiłem o łaskę! Krzyżem się klnę, że
nie prosiłem!
Czumak rozejrzał się, szukając ikony na ścianach - i oczywiście żadnej nie znalazł.
Nie trzymają tutejsi ikon w domach, nie wiadomo do kogo się modlą - dobrze choć, że
nie do czarta...
- Bat’ko wasz za wami szedł, panno Jaryno. Wyzwolić was chciał, i to mu się
udało... chociaż...
Panienka milczała. W blasku jedynej świecy jej twarzyczka nagle wydała się
Griniowi całkiem martwą - jakby on, czumak, siedział przy łożu nieboszczki i całą noc
miał czytać modlitwy. Od tej myśli znów mu się zimno zrobiło - i ponownie się
przeżegnał.
- Gdyby pan Stanisław nie zadał się, wybacz Panie, z nieczystą siłą... dokądże to
nas zaniosło?
- To nie pan Stanisław - stwierdziła setniczanka, nie otwierając oczu. - Prawdziwy
pan Stanisław umarł.
„Bredzi w malignie” - pomyślał Griń.
Na czole setniczanki pojawiły się krople potu.
- Pan Stanisław Macapura-Kołożański całe niemal życie przesiedział w lochu pod
zamkiem. A ten ludojad w ogóle nie jest człowiekiem, a diabłem wcielonym. Dlatego
szablą niczego przeciwko niemu nie wskórasz i kule się go nie imają...
Dziewczyna bredzi, nie może być inaczej. Griń przeżegnał się po raz trzeci.
- Czemu ty, czuniaku, wciąż się żegnasz, niczym baba albo klecha? Za ile kupili
twoją duszę? Złotem zapłacili czy może inaczej?
Przesłyszał się Griń? Mogło tak być, przecież setniczanka ledwo rusza ustami.
- Panno Jaryno!
Milczy, kąciki ust podniosły się lekko w uśmiechu - kto wie, co jej tam się w
malignie zwiduje?
Świeczka, która dawno już sykiem dawała do zrozumienia, że lada moment
zgaśnie, wreszcie zgasła. Za maleńkim, kwadratowym okienkiem rozlewało się po
niebie szare światło przedświtu.
Co mu zostało w pamięci?
Po tej nocy, podczas której sąsiedzi zebrali się na placu przed cerkwią, kiedy ojciec
Gerwasij czytał „egzorcyzm” nad wrzeszczącym niemowlakiem, bratem Grinia
zrodzonym z jednego łona... kiedy poleciały pierwsze kamienie, kiedy na pomoc nie
przyszedł Bóg - zjawili się straszni cudzoziemcy z panem Rio na czele. A potem, jak
zbawienie, pojawiła się ta panienka z siwymi czerkasami, jednookim Tatarem i
bursakiem w okularach.
Griń sam wiedział, że najlepiej byłby wtedy zrobił, gdyby westchnął i zostawił
wszystko swojemu biegowi. Niechby przyjechali, zabrali „czarciego wypędka” - sam
przecież nie wiedział, jak się braciszka pozbyć, a tu taka okazja! Zabraliby malca, Griń
odbyłby pokutę w cerkwi i modlitwą odkupił grzechy. Niewiele było trzeba, a bafko
Oksany by się zmiłował, tym bardziej, że czumak miał porządną chatę i sporo grosza -
a odpuszczeniem grzechów zająłby się jak zwykle pop, który w końcu od tego jest.
Ale nie! Musiał skoczyć w noc za malcem, za czarcim wyrodkiem. Dureń z ciebie,
czumaku! Lepiej by ci było, gdybyś w stepie zginął!
Co pamiętał z późniejszych wydarzeń? Wszystko mgła pochłonęła. Czarne,
wyłupiaste oczy, rudawe pejsy - panu Judce wszystko z góry wiadomo, o wszystkim
wie... o tym, że sąsiedzi chatę spalą, powiedział znacznie wcześniej... A poczciwi
sąsiedzi w rzeczy samej spalili... i nieszczęsną matkę Grinia z zamarzniętej ziemi
wydobyli, a pan Judka wiedział o tym już wtedy, gdy Grinia spotkał po raz pierwszy. I
potem... przypomina sobie, jak staje obok, jak patrzy w oczy. Kołgan, Matnia i
Wasilek, trzech na jednego, Kasjan i jego ojciec, diak, pop, ich spojrzenia, kamienie,
„egzorcyzm”...
I to najstraszniejsze... Jak trzeszczała trumna, zgodnie ze zwyczajem
zapieczętowana do Dnia Sądu - a Jaryna Kiriczycha stanęła przed sądem znacznie
wcześniej. Jak ojciec Gerwasij podnosił głos. Jak martwa matka z drewnianym
stuknięciem wypadła na ziemię... jak Wakuła się przymierzył - i uderzył młotkiem, a
ostrze kołka bez trudu weszło w zapadniętą pierś, która kiedyś wykarmiła Grinia... I
tylko zesztywniale dłonie drgnęły: „Za co?”
Wybaczysz, czumaku?
Święty może by wybaczył. Ale on, Griń, świętym nie jest!
Griń miał ochotę zawyć jak wilk, ale panna setniczanka akurat zasnęła, i
młodzieniec bał sieją obudzić.
Nie, nie Lachy ani Tatarzy. Dziwni ludzie: wieś niby jak wieś, ale ich wójt w
drewnianej koronie chodzi. Cerkwi w ogóle tu nie ma, baby chodzą z rozpuszczonymi
włosami, a chłopi ubierają się kolorowo i noszą szklane ozdoby. W stawie, mówią,
jakieś straszydło mieszka - wszyscy powtarzają Griniowi, żeby się nie zbliżał do niego.
Mordy wykrzywiają, zęby szczerzą i pokazują, jak okropny jest ten wodnik. A co
Griniowi do tego? - przewoźnikiem zostać nie zamierza.
Chcąc odpracować okazaną pomoc, wynajął się do pracy u zielarki. Siekiera i w
piekle zostanie siekierą, a w piecu i sam diabeł musi palić. Griń żadnej pracy się nie
bał, a zresztą, gdy machasz toporem, w głowie się przejaśnia i złe myśli łatwiej
odegnać.
Bieda w tym, że osłabł i bolało go w boku.
Panna setniczanka jedną tylko noc przeleżała w malignie, a potem zaczęło jej się
poprawiać i to tak szybko, że dziwiła się nawet zielarka. Jaryna Longinówna miała
widać żelazne zdrowie albo - jak mawiał wujaszek Paciuk - miejscowy klimat był „w
proporcji”. Wyglądało na to, że panienka wstanie za dzień lub dwa. Co prawda, długo
jeszcze będzie musiała chodzić o kulach, a może chromanie zostanie jej na zawsze -
zręcznie podciął jej ścięgno pan Macapura-Kołożański.
No masz. Znowu. Zmordowany Griń opuścił topór; zakręciło mu się w głowie i
zabolała świeża rana.
O Dzikim Panu różnie mówiono, a on, dureń, nie wierzył! Ale w końcu przecież
sam na własne oczy zobaczył, jak w zalanej krwią sali ściany pokryły się korą,
sklepienie zastąpiły splątane gałęzie, wśród których pokazywały się jakieś mary czy
majaki, z góry lał deszcz, pod nogami cmokało błoto, a pan Stanisław, o którym
setniczanka mówi, że jest diabłem wcielonym - ten sam pan przystawia ułamek szabli
do cienkiej szyi braciszka, a martwa matka, która nie wiadomo skąd się tam wzięła,
wykrzykuje bezgłośnie: „Och, Griniusza, ratujże go!”
Czyżby wszystko to mu się zwidziało?
Gdyby go pod łokieć nie podtrzymywano, nie doszedłby Griń do tej sali. Okropny
strach go obleciał i nogi się pod nim uginały. Nie uspokoiła się matka albo straciła
spokój, kiedy ją z trumny wyrzucono. Gdyby nie ona, nie trafiłby w ślad za Macapurą
w szarą lepkość, nie przedostałby się przez żelazną plecionkę.
Żelazna plecionka! A więc tak to wszystko było: rozerwane ogrodzenie, pan
Stanisław z braciszkiem pod pachą, i panną setniczanka pod nogami... Pan Rio i pan
Judka, a na zewnątrz palba... a może to grom? Pochwycił go wilgotny wiatr i rzucił w
jamę: „Och, Griniusza, ratujże go!”
Gospodyni wyszła z chaty. Zobaczywszy, ile Griń narąbał drew, kiwnęła głową i
uśmiechnęła się; jakby miała porządnego chłopa, to ten by ją powlókł do chaty za
warkocze. Dziwni ci ludzie, wstydu nie mają.
Ale budują dobrze. Po pańsku stawiają, rzeźbione okiennice, wysokie pułapy,
wysokie progi.
A na progu ojcowej chaty leżał stary młyński kamień. Nową chatę budowali,
kamień przenosili. Deptali po nim jeszcze dziadowie i pradziadowie...
Spalili chatę.
„Niech zapamiętają”, powiedział wtedy Griń dobremu panu Judce. Nie wiedział
tylko, że nie będzie komu pamiętać; o tym, co zrobiono z Gontowym Jarem,
dowiedział się znacznie później. Lepiej by mu było zdechnąć tam w lesie na tym
czerwonym śniegu, niż usłyszeć coś takiego!
Musiał się zmienić na twarzy, bo ciotka zielarka przestała się uśmiechać, podała
mu rękę i pomogła usiąść. Potem tup-tup-tup - znikła w głębi chaty. Tup-tup-tup - i
już wybiega z powrotem, niesie dzbanek z wodą, na dnie którego rozpływają się
ciemne, wonne kropelki jakiejś tutejszej nalewki. Językiem cmoka, gładzi go po
ramieniu. Chyba jest wdową, czy co? Bogata wdowa. Jej ciemne rozpuszczone na
ramiona włosy pachną jakby piołunem...
Oksanę przywieźli wtedy zarumienioną, wesołą. „Kochasz mnie?” „Kocham”. „A
co matka, ojciec?” „Pan Judka ich przekonał”. „Pan Judka przekonał?” „Kocham
cię!” i to wszystko. Z początku Griń się cieszył, a potem zaczęło mu się robić coraz
bardziej nieswojo, a na koniec poczuł strach. Spojrzysz - Oksana, czarne brwi, jasne
oczy. Uśmiecha się i wzdycha jak dawniej. Ale jak coś powie... Nie, to nie Oksana;
jakby ją odurzono jakimś napojem albo jakby się czegoś nawdychała.
Wtedy Griń pobiegł do pana Judki, a nadworny setnik okazał dobroć i tym
razem poklepał go po ramieniu i spojrzał w oczy: „No cóż, Grigorij...” Świat
zawirował czumakowi przed oczami. Zobaczył Oksanę, taką jak przedtem, tylko w
wysokim czepcu, jako zamężną kobietę. W czepcu - i nagą. Podchodzi do Grinia,
całuje go, siada na łożu. Żona poślubiona zgodnie z obyczajem, nieskazitelnie
czysta, skromnie kryje wzrok - a sama płonie, cała w rumieńcach, czeka...
Zielarka uśmiechnęła się śmielej. Usiadła obok na pieńku; powiedziała coś, czego
Griń i tak nie zrozumiał, potem wyciągnęła dłoń do Griniowego boku, gdzie pod
koszulą miał świeżą bliznę. Najpewniej namawiała go, żeby się nie przemęczał robotą.
Chciała mu rzec, że i bez tego będzie karmić i leczyć - Grinia i ranną setniczankę.
Dobrzy tu żyją ludzie. Choć nie chrześcijanie.
Czarci wyrodek, młodszy syn wdowy Kiriczychy
Zimno mi.
Niesmacznie. Woda.
Mleko. Smacznie. Ciemno. Noc.
Wszyscy źli. Mama dobra.
Mamy nie ma.
Wujek zły... Wujek patrzy. Patrzy. Wujek mnie ukrywa.
Wujek dobry.
Longin Zagarżecki, setnik wałecki
Setnik Longin chodził wkoło po komnacie. Zatrzymywał się pod ikonami, patrzył z
wyrzutem w ciemne twarze na złotym tle, ciężko się odwracał i ruszał ku drzwiom,
gdzie znowu zawracał.
Wysoki był setnik Longin, mocno zbudowany i urodziwy, za co kochały go w
młodości dziewki i mołodycie; on sam chętniej brał się do szabli niż do bab, a gdy
wreszcie wziął za żonę cichą córkę archijereja, nie mógł się doczekać syna następcy.
A na świat przyszła córka.
Ta sama Jaryna Longinówna, która jeszcze nie tak dawno - czy nie wczoraj? -
jeździła po dziedzińcu na kijku, wymachując drewnianą szabelką, a zbójeckim
charakterem nie ustępowała żadnemu chłopakowi. Ta sama, którą wierny Achmed
nauczył jeździć konno, strzelać z pistoletu i rąbać szablą. O której szeptali mołojcy, że
powinna być setnikiem, choć urodziła się dziewczyną.
Lampa ledwo się już tliła. Longin po raz kolejny zatrzymał się przed ikonami,
bezmyślnie, niczym starzec, poruszając wargami.
Podczas kilku minionych dni twarz setnika poczerniała jak ziemia. Gdyby miał
czub, ten z pewnością by mu posiwiał, jak u starca, tyle że czupryna pana Longina
dawno już znikła - a teraz jego łysina też pociemniała, jak drewno na starej rzeźbie.
Niedobrze się działo na świecie. Zbliżały się jakieś straszne wydarzenia, a może i
sam Sąd Ostateczny!
Kiedy chłopcy przeszli się po zamku Dzikiego Pana, kiedy wszystko zobaczyli i
zaczęli sobie przypominać, jak to po chutorach przepadały to dziewczyna sierota, to
dzieciak jakiś... jak to wszystko przypisywano wilkom albo niedźwiedziom... Okazało
się,
że na dwóch nogach niedźwiedź chodził, po pańsku się odziewał i służyli mu
ludzie, nie żadne tam upiory!
Choć upiorzec jeden się znalazł. Znaleźli go chłopcy w lochu, nad świeżym trupem
jakiegoś dziwnego starca - a może nie starca? - o długich, siwych włosach, ze złotymi
pierścieniami na palcach. Śmierdział już upiorzec, a mimo to niewiele brakło, żeby
udusił Tarasa Bulbeńkę! Porąbali go w sztuki - a ten jeszcze się ruszał!
Chłopcy setnika niejedno już widzieli - ale po tym, co zobaczyli w zamku, ogarnęła
ich ślepa furia. Serdiuków Dzikiego Pana wszystkich co do jednego zarąbano na
miejscu - i niewiele brakło, a mołojcy gołymi rękoma by ich porozrywali.
Musiał pan setnik odwołać się do swego całego autorytetu, żeby od
natychmiastowej śmierci uratować dwu głównych złoczyńców - przeklętego parcha
Judkę, który dowodził rzezią w Gontowym Jarze i tego zagranicznego zbója, co bił się
jak sam diabeł i zbroczył krwią mołojców całe schody, którymi szli chłopcy po
Dzikiego Pana.
Longin ledwo wstrzymał jęk. Nie przystoi mu, dzielnemu setnikowi, babskie
zawodzenie - Jarynki i tak światu nie przywróci. Żebyż ją chociaż można było po
chrześcijańsku pochować! Ale nie! Porwał ją czart Macapura do piekła za sobą,
żywcem uprowadził rodzoną córkę setnika, popi oczy odwracają, nie chcą się modlić
za pokój jej duszy, dlatego że nie wiadomo, gdzie tej duszy szukać - a najpewniej w
piekle można by ją znaleźć.
Długo szukali Jaryny. Chwedir Jenocha włożył na nos okulary i cały zamek
przewrócił do góry nogami. Myślał, że może się gdzieś ukryła? Nie wiedziała o wzięciu
zamku?
Dobry chłopak, ten Chwedir. Choć nie czerkas i nie z kozackiej braci. Oczy ukrył
za okularami... a mokre były, te oczy...
Pan Longin zrozumiał, że dawno już nie patrzy na ikony - stoi pośrodku komnaty
patrząc w gołą ścianę, a dłonie same zwinęły mu się w pięści. W jednej pięści zaciskał
coś jakby drobny kamień.
Z trudem otworzył dłoń.
Medalion. Skąd go wziął? A, wisiał na szyi tego zbója Rio - czarnoksięska sprawka,
na milę od niej ciemnymi sprawkami zalatuje! Parch, choć i poszarpany, szczerzy
żeby, a pan Rio patrzy obojętnie, niczym ryba, jakby nie jego mieli na pal nadziewać!
Longin sam nie wiedział, kiedy zerwał mu to wiedźmie cacko. Chciał rzucić o
ziemię - ale zawiodła go ręka. I dobrze się stało - takich rzeczy nie wolno rozrzucać
byle gdzie - należy je oddawać kowalowi, niech zmiażdży na kowadle i stopi skażone
złem złoto w palenisku...
- Panie setniku? - odezwał się nieśmiało ktoś od drzwi.
- To ty, Ondrij?
- Wszystko już gotowe, panie setniku. Woły zaprzężone, dwa pale wystrugane z
osiny. Dobre pale. Panu Judce i panu Rio będzie na nich wygodnie!
Setnik zacisnął zęby.
Dobrze byłoby się tak nie spieszyć. Tyle, że coś duszę gniecie... ciężko na sercu... I
mszy za pokój duszy Jaryny popi odprawić nie chcą. A do Macapury, czarta jednego,
przez wilki chyba wykarmionego, dobrać się nie można. No to choć tych dwóch na pal
nawlec!
- Dobrze, Ondrij! Zbierz ludzi!
Esauł wyszedł z ukłonem, a setnik ze zdziwieniem spojrzał na własną rękę. Nie
pamiętał, by wsuwał sobie ten medalion za pas... A proszę, tkwi za nim, złotem lśni i
nie wiadomo, co za siła w nim siedzi.
Złote wieczko ustąpiło niezbyt skoro. Wraże cacko: patrzcie tylko - na złotej
poduszeczce rozparła się złota osa!
Świat drgnął nagle przed oczami pana setnika. Jakby dymem wionęło... nie,
zapachem kwiatów. Jesienne astry, czy jak?
I jakby ktoś jęknął. Jarynka?
Zgiń, przepadnij, na psa urok! Do kowala! Jeszcze dziś do kowala, koniecznie!
Rio, bohater do wynajęcia
Piwnica, w której nas trzymali, nie była zbudowana specjalnie dla więźniów.
Wszystko wskazywało na to, że kiedyś przechowywano tu owoce i warzywa; pachniało
zgnilizną i myszami, a w mroku poruszały się jakiś drobne stworki, niezwracające na
nas żadnej uwagi.
Judka nie widział mojej twarzy, a ja nie widziałem jego gęby. Słyszałem tylko jego
głos, monotonny, bez żadnej intonacji, i ogarniała mnie coraz silniejsza chęć złapania
się za głowę - ale nie dało się tego zrobić, bo ręce związano nam za placami i zupełnie
straciłem w nich czucie. Zupełnie, jakby ich nie było.
Judka mówił, a mnie wciąż się wydawało, że czuję dym. Na przemian mieszał się
w nim zapach płonących magnolii i smród zwęglonego mięsa. Obok mnie siedział
brat, taki sam Zaklęty dwój-duszec jak ja - tyle, że otrzymał inny Zakaz. Mnie nie
wolno było zabijać, on nie mógł okazywać litości.
Myślałem do niedawna, że nie ma nic gorszego niż to, co mi się przytrafiło, kiedy
miałem dwanaście lat. Zniszczony dom, zamęczeni krewni, własna bezsilność i
niemożność zapewnienia im obrony. Ale gdy bandyci i mordercy pod wodzą jakiegoś
Żelaznego, z niezwykłym okrucieństwem zamordowali Judce rodziców, potem zaczęli
męczyć ogniem jego braci i jego samego, a obok konały gwałcone siostry... Wtedy
zwrócił się z błaganiem do Niepoznawalnego - i otrzymał taki sam dar, jak ja.
Zmieniono go w chodzącą twierdzę, z zamkniętym wewnątrz chłopięcym
szkielecikiem.
Choć nie. Druga dusza Judki wciąż żyje, tak samo jak moja. Ledwo, ale żyje...
- Panie Judka, zechce pan wybaczyć... Kim były te bydlaki? Nasłał ich jakiś
przeciwnik polityczny?
Pan Judka uśmiecha się brzydkim, nie do końca zrozumiałym dla mnie
uśmiechem.
- To u was tam, panie Rio, robią takie rzeczy z powodów politycznych. A tu ludzie
prości i proste mają upodobania... podpalić majątek bogatemu panu, podrzeć chiński
jedwab na onuce, katolika piłą przeciąć na dwoje, parcha podsmażyć...
Niczego nie zrozumiałem, ale zmilczałem.
Opowiadał dalej - jak spotkali się Wtórnik, Śmierć i Jeniec - pierwszym miałem
być ja, drugą była Irena Longinówna, a trzecim ten, po którego mnie tu przysłano,
niemowlę uratowane przed oszalałym z nienawiści tłumem. Wszyscy troje spotkali się
podczas tamtej zimowej nocy i Judka powinien był wkrótce potem umrzeć, ale nie
wiadomo dlaczego, nie umarł.
Opowiadał dalej i liczne światy, po których tak ciekawie i chętnie się podróżowało,
przekształcały się przed moimi oczami w jeden jedyny świat, podzielony Granicami, te
zaś z czarodziejskich ścian w niewiadomy sposób przekształciły się w sznury i
rzemienie przenikające przez żywe ciało, trzymające na uwięzi trucizny i zgniliznę, ale
też i krew.
Sale? Ach tak, nasza Przewodniczka, pani Sale! Była w zmowie z granicznymi
Malachami i to ona, nie ja, otrzymała prawdziwie Wielkie Zamówienie! I dokładnie je
wykonała: dziwny dzieciak, brat czumaka Grinia, trafił do mojego świata, który pan
Judka, nie wiedzieć dlaczego, nazywał Naczyniem.
Cudze rozgrywki!
Postrącano już z planszy trzeciorzędne figurki - moich wspólników, k’Ramola i
Chostika, teraz kolej na figury drugorzędne - znaczy na mnie i pana Judkę. Nie pytam,
co nas czeka; przygotowano dla nas coś bardzo paskudnego i trzeba mi rzec, że
rozumiem tych ludzi, którzy nas uwięzili!
- Panie Judka! Obaj biliśmy się bardzo dobrze, a wy dotrzymaliście warunków
naszej... umowy. Wiele nas łączy. Mimo wszystko jednak, nie mogę nie zapytać... ci
ludzie, którzy wtedy przyszli na wesele... i wielu innych, których spotkała śmierć z
waszej ręki, czasami nieskora, ale prawie zawsze straszna... czym oni wam zawinili...
Czym zawinili waszemu Zaklęciu? Mój rozmówca nie odpowiedział.
- Ci ludzie byli słabi, czasami okazywali strach, niekiedy zachowywali się podle...
ale zawsze przecież...
- Ach ty... herosie... - odezwał się Judka dziwnym tonem. - Bohaterze do
wynajęcia!
Przypomniałem sobie, jak bił Irenę - obcasem w głowę. Przypomniałem sobie i
moje odrętwiałe ciało przeszył dreszcz.
Gdybyż Irena nie rzuciła się w przejście za Macapurą! To było niemożliwe,
przecież nie mogła chodzić! Rzuciła się na czworakach, prawie się czołgając. Kiedyś
myślałem, że tylko miłość zdolna jest do takich wyczynów. Okazuje się, że nienawiść
też potrafi zmusić do zaparcia się samego siebie... i chyba nawet dzieje się to częściej.
Sale też zdążyła uciec. A straszny Macapurą uważa - chyba nie bez podstaw - że po
tamtej stronie Granicy będzie miał więcej swobody niż u siebie...
A mimo wszystko, gdyby Irena została tutaj i ocalała - czy mój los byłby inny? Tak
czy nie?
Nad naszymi głowami rozległy się kroki. W kątach przycichło, ze sklepienia
sypnęły się drobne śmieci; światło, które ukazało się w szczelinie otwartej klapy
niemiłosiernie raziło w oczy.
- Żyjecie, panowie?- zapytał młody, ale chrapliwie łamiący się głos. - To proszę,
zechciejcie panowie... pale czekają!
Ludzie stali jedni przy drugich - placyk był niewielki, a to, co miało się za chwilę
rozegrać, wymagało sporej przestrzeni. Z początku nie zrozumiałem, co tu dla nas
szykują - dwa ogromne byki o krętych rogach, wymyślna uprząż, pochyła ławeczka...
Potem jednak stało się jasne, co to takiego owe „pale”. Długi, zaostrzony kół,
tępym końcem oparty o krawędź wyciętej w ziemi jamy. Mechanizm egzekucji stał się
zrozumiały sam z siebie... i w brzuchu natychmiast zrobiło mi się zimno i ciężko,
jakbym przez pomyłkę połknął pokryty szronem kamień.
Co to? Strach przed śmiercią? Dawno zapomniałem o tym uczuciu... właściwie to
w ogóle go nie znałem; przed odwołaniem się do Niepoznawalnego nie bałem się
śmierci, a potem to już w ogóle o niej nie myślałem!
Strach przed taką śmiercią?
Być może.
Poznałem setnika Longina - dla którego byliśmy obaj współwinnymi śmierci jego
córki, choć panna Irena najpewniej żyje. Poznałem pisarczyka Teodora, stał pomiędzy
dwoma rosłymi wojakami i wszyscy byli w jakiś nieuchwytny sposób do siebie
podobni - ani chybi bracia. Pisarczyk stał bez okularów i nie wiadomo dlaczego,
sprawiło mi to ulgę. Chociaż chłopak przyszedł popatrzeć, jak nas będą nawlekać na
pale, szczegółów widzieć nie chciał.
Poznałem jeszcze kilka osób - wszystko młodzi chłopcy, z których pani Irena
swego czasu chciała wyszkolić swoje wojsko. Niewielu z nich zostało... och jak
niewielu!
Moje spojrzenie mimo woli zatrzymało się na jedynej uśmiechniętej twarzy.
Piękna i rumiana jak lalka dziewczyna. Gdzieś ją już widziałem... Chyba to kobieta
czumaka Grinia. Jakże jej na imię? Oksana? Chyba tak. Wyglądało na to, że zbliżająca
się egzekucja wcale jej nie interesuje - rozglądała się po ludzkich twarzach, jakby
kogoś szukała, jakby czekała, że lada moment zobaczy dawno niewidzianego mężusia!
A mężuś tymczasem przeleciał na drugą stronę Granicy i jest gdzieś tam, w moim
kraju, razem z Ireną, Macapurą i Przewodniczką Sale.
Owszem, teraz sobie przypomniałem. Oksana... to u niej na weselu tak sobie
pohulał Judka z serdiukami.
Obejrzałem się na tego, z kim przyszło mi dzielić hańbiącą egzekucję. Obejrzałem
się, trzeba powiedzieć, nie bez odrazy - a Judka na mnie nie patrzył. Wzrok utkwił w
tłumie, kogo tam wypatrywał i kogo zobaczył, nie miało już znaczenia.
Oskarżenia nam nie przeczytano. Ograniczono się do krótkiego oświadczenia:
wydano na nas wyrok śmierci, jako na popleczników łotra nad łotrami, Macapury-
Kołożańskiego, czarcich sługusów, potworów z piekła rodem, morderców i pogan.
Ostatnie oskarżenie wydało mi się śmieszne, ponieważ w żaden sposób nie
naruszyłem Zakazu. Nie spuściłem śmierci ze swojej klingi - w czym była niemała
zasługa zręczności pana Judki.
Tamtego dnia Judka wziął na siebie rolę kata. Robił to, co tak długo wykonywał
dla mnie mój Chosta, przyjaciel, towarzysz, wspólnik, który został w śniegu na leśnej
drodze i koniec końców nie zaznał spokoju. Kim Chosta był przy mnie? Zabójcą, ale
dla jakiegoś powodu podawałem mu rękę i jadłem z nim z jednego kociołka. A na
Judkę nie chce mi się nawet patrzeć. Choć jest moim bratem, pod podobną do mojej
klątwą i kto, jak nie ja, powinienem zrozumieć, że...
- A teraz, mili moi, rozsądźcie pomiędzy sobą, którego pierwszego mamy
nawlekać?
Rozkazy wydawał niemłody wojak, którego chyba nazywano esaułem i z którym
spotkaliśmy się tam, na schodach, w zawierusze chciwego krwi żelastwa.
Spojrzenie miał, jakby ktoś ciął batem.
Tłum drgnął - prawdopodobnie był to początek egzekucji i teraz z Judką mieliśmy
rozstrzygnąć, który z nas pójdzie na męki pierwszy, a który będzie patrzył, czekając na
swoją kolej.
- Ciągniemy słomki - zawyrokował mój towarzysz, który nawet nie poruszył brwią.
- Los niech rozsądzi.
Mówiąc to, Judka patrzył na setnika Longina. Za jego plecami wszczął się jakiś
ruch - jakby ktoś przeciskał się przez tłum, przestraszywszy się okropnego widowiska.
Chociaż oni tutaj, za Granicą, do wszystkiego już przywykli. Nie należą do
strachliwych i przesadnie wrażliwych.
Esauł podetknął Judce pod nos dwie zaciśnięte w pięści słomki. Jedna z nich
powinna być dłuższa, druga - krótsza.
- Aj waj, Ondrij, dwie krótkie mi dajesz! Niedobra to sprawa, nabijać się z ludzi w
godzinę ich śmierci!
W tłumie ktoś parsknął śmiechem. Usłyszysz taki śmiech w nocy - nie zaśniesz, a
jak zaśniesz, to koszmary ci się przyśnią.
- Starczy tego - odezwał się pan setnik bezbarwnym głosem.
- Daj mu ciągnąć, Ondrij.
Judka chwycił zębami jedną słomkę, puścił ją i wziął się za drugą. Miałem
wewnątrz zimę, panował lodowaty mróz i moje serce zamarło na jedno uderzenie,
choć rozstrzygnięcie nie dotyczyło w ogóle sprawy życia i śmierci. I nie wiadomo
wcale, co lepsze - położyć się na ławeczce jako pjerwszy czy jako drugi.
- Krótka! Bierz go!
Dwaj rośli chłopi podchwycili Judkę za zwisające łokcie. Powlekli go ku ławie, a
mnie na króciutką chwilkę wydało się, że rozróżniam barwy. Że setnik ma szkarłatny
kaftan, a szalona Oksana pstre jak łąka, barwne pasy.
Rzucono Judkę na ławeczkę twarzą w dół. Rozcięto mu i zsunięto portki - po
tłumie przeleciał krótki śmieszek; kiedy przywiązywano go do rzemieni i
rozplątywano liczne postronki, przed gromadę wystąpił czternastoletni chłopaczek w
mundurze, z ogromnym bębnem; i uderzył pałeczkami. Rozległ się przeciągły odgłos
werbla.
Judka uniósł się lekko na ławeczce i wpatrzył się we mnie.
Wszystko już widział i przeżył. Spotkali się Jeniec, Śmierć i Wtórnik - ale gdzież to
powiedziano, że los Judki rozstrzygnął się akurat wtedy? Ot, przypomniał sobie to, co
dawno mu przepowiedziano - i teraz był wolny.
Chłopaczek bębnił długo, z zapałem i złowrogo - tylko wyraz jego twarzy żadną
miarą nie odpowiadał powadze chwili. Jego nadęte, czerwone policzki niemal pękały z
dumy i entuzjazmu - proszę, jakie ważne powierzono mu zadanie! Stoi przed
wszystkimi, pośrodku placu!
Trzasnął bicz. Poganiacz trzepnął byki po grzbietach; powolne, potężne
stworzenia leniwie poruszyły kopytami i każdy zrobił po jednym kroku.
Obejrzałem się szybko. Na wszystkich twarzach malowało się to samo uczucie; i
nie były to dobre, ludzkie twarze. Wyglądali tak samo - setnik, żołnierze, gapie,
mężczyźni, kobiety i podrostki; a ja złapałem się na tym, że gotów jestem ich
zrozumieć. Zdrada, rzeź, straszny zamek pana Macapury - a Judka przecież
przewodził tym morderczym wyprawom...
Szybciej już z tym!
Byki zrobiły kolejny krok. Rzemienie się napięły...
Nie widziałem twarzy pana Judki. Wygiąwszy się w niesłychany łuk skazaniec
patrzył przez ramię, ale nie na byki, tylko gdzieś w tłum. Czyżby zobaczył jakieś
widmo? Zjawę? Powiadają ludzie, że tak bywa - na egzekucję przychodzą niekiedy
dawno umarła żona albo ojciec, lub...
Tłum się rozstąpił. Zza pleców setnika Longina wyszedł ktoś znajomy, spokojny, z
nosem jak ziemniaczana bulwa, o rumianych, pomarszczonych niczym pieczone
jabłka policzkach i wciśniętej na same oczy baraniej czapie z nausznikami.
- Wio! Jazda, Krasy, Łaciaty! Nowe trzaśniecie bata.
A byki nagle się zatrzymały.
Stanęły, jakby je w ziemię wkopano i opuściwszy ciężkie rogate łby, sapały i
poruszały bezsilnie karkami w takt uderzeń bicza.
- Wioo! No, wiooo, czarcie syny!
Setnik Longin nieco pochylił się na bok. Do jego ucha przylgnął ustami zuchwały
rumiany staruch i nikt nawet nie pomyślał o tym, by pognać natrętnego dziadygę, co
zwykle należało do podstawowych obowiązków porządnych i znających swój fach
przybocznych. Na setnikowym czole pojawiły się zmarszczki jak na tiulowej zasłonie -
nie wiadomo czemu przypomniałem sobie, jak wiatr fałduje cienką, białą tkaninę.
Na twarz Longina wypełzła chmura gniewu. I oto podniósł rękę, by samemu
przegnać dziadygę, ten jednak nie czekał na pchnięcie, tylko sam uskoczył w tłum.
- Wio!
Byki szarpnęły się ku przodowi.
I wtedy pękły postronki. Wszystkie jednocześnie.
Byki chybnęły się w przód i zrobiły po kilka kroków, niezwyczajnie szybkich, jak
na tak powolne stworzenia. Ludzie ledwo zdążyli uskoczyć - niektórzy nawet
poprzewracali się na sąsiadów, ale otworzyli bykom szerokie przejście. Baby
podniosły wrzask, ktoś tam zaczął kląć, sypiąc wymysłami piętrowo i niezrozumiale, a
do ławki przyskoczył esauł, trzymający w ręku obnażoną szablę.
- Znamy te czarcie sztuczki! Ale nic z tego, nie wykręcą się sianem! Dawajcie tu
popa, niech czyta egzorcyzmy!
- Poczekaj!
Być może, w ogólnej wrzawie głos setnika Longina niewielu nawet usłyszało.
Ale my z Judką doskonale go słyszeliśmy.
Setnik stał, blady jak śmierć, nagle postarzały i kompletnie zbity z tropu, jakby
zupełnie nie wiedział, co robić. Obok niego uśmiechał się niewinnie ów tutejszy
dziadyga... Jakże mu było?
Ach tak! Rudy Pańko!
Czumak Griń, starszy syn wdowy Kiriczychy
- Po prostu nie wiem, panienko Jaryno, co mamy robić! Setniczanka siedziała na
łóżku - przedtem żylasta, teraz była podobna do obciągniętego skórą szkieletu.
Promienie słońca padały ukośnie na jej pożółkłą twarz, pogłębiając czerń kręgów pod
jej oczami. Wygląda jak Śmierć - pomyślał Griń w przypływie nagłego strachu. Co tam
pan Judka mówił o Śmierci? W lesie... na drodze... na zbryzganym krwią śniegu...
- Po prostu nie wiem - zaczął ponownie, odpędzając od siebie straszne
wspomnienie. - Oni niczego nie rozumieją. Nikt tu nie słyszał o Walkach, Połtawie,
ani nawet o samym Kijowie!
Setniczanka milczała. Przez chwile nawet Griniowi wydawało się, że nie zostanie
zaszczycony odpowiedzią.
- Tatarskiego też nie znają - odpowiedziała wreszcie dziewczyna, nie patrząc na
czumaka. - Ale ty mówiłeś, że dobry jesteś w machaniu rękoma i wykręcaniu gęby.
Dogadałeś się z nimi jakoś?
Griń przypomniał sobie palący wzrok zielarki bez chłopa i wciągnął głowę w
ramiona. Wobec innych jego grzechów...
I cerkwi tu nie masz, żeby mszę za grzechy zamówić. A na myśl o Oksanie nie
miłość, ale zgrozę czuje. Cudze wesele, a pan młody pod sufitem na własnym pasie
wisi...
- Co z tobą, czumaku?
- Nie wiem - mruknął, odwracając się w drugą stronę. - Nie mam pojęcia, co
robić!...
Jaryna patrzyła teraz prosto na niego. Widzisz go, znalazł sobie porę na rozterki -
w jej oczach widać było pogardę. Nie wie, co robić! Baba z niego, i tyle. Żaden czumak.
- A ja myślę tak... - zimnym, rzeczowym tonem zaczęła dziewczyna. - Po pierwsze,
dobrze by było zdobyć jakieś konie. Po drugie, załatwić dokumenty podróżne. Po
trzecie, dowiedzieć się, gdzie tu jest najbliższe miasto - i miejmy nadzieję, że
znajdziemy tam jakichś mądrych ludzi, którzy wskażą nam drogę, jeżeli nie na
Połtawę, to choćby na Kijów... a może i słyszeli o setniku Zagarżeckim.
Griń wstrzymał oddech. Dziewczyna mogłaby go przecież posłać do diabła - idź
czumaku, gdzie cię oczy poniosą, a ja sama jakoś będę sobie radzić; a jednak nie...
choć prawda, że we dwójkę raźniej. Judasz z niego i zdrajca, ale swojak.
MARINA & SIERGIEJ DIACZENKO GRANICA - CZAS ŁAMANIA ZAKAZÓW Przełożył Andrzej Sawicki Tytuł oryginału: „Rubież. Bremia naruszat» zapriety” Wydanie rosyjskie: 1999 Wydanie polskie: 2004
KSIĘGA DRUGA CZAS ŁAMANIA ZAKAZÓW Granice - ścianą. Przyszły Za mną... Niru Bobowaj
PROLOG W NIEBIESIECH I NA ZIEMI Chwałę Bożą głoszą niebiosa, a o dziełach rąk Jego świadczy ziemia cała. Dzień przekazuje słowo dniu następnemu, a noc przed nocą otwiera wrota wiedzy. I Onego czasu, kiedy Tora dana została Mojżeszowi, przybyły chmary wyższych aniołów pod wodzą Samaela, Księcia Lewicy, iżby go spalić płomieniami ust swoich. I ukrył go Święty, Który Jest, żeby go nie poznali i żeby mu nie zazdrościli, póki z tego Słowa nie zrodzą się nowe niebiosa i nowa ziemia. II I powstał książę Samael podobny wysokiej górze, a z ust jego dobywało się trzynaście języków ognia. Powiedział on: „Zamierzam zniszczyć świat, jako że nie masz w tym pokoleniu sprawiedliwych, a niebiosa rozcięła tęcza”. Od początku był bowiem zabójcą ludzi i nie wytrwał w prawdzie; ponieważ nie masz w nim prawdy. Kiedy przemawia, kłamstwem są jego słowa, jako że kłamstwem jest on sam i ojcem jest kłamstw wszelakich. I był z nim ten, który włada Piekłem - Duma jest Imieniem jego - wespół z licznymi rzeszami upadłych aniołów, stojących u wrót Piekieł, a byli też z nimi inni Skrzydlaci. A Michael-Archanioł słysząc to wszystko nie śmiał wydać na nich wyroku potępienia, ale rzekł: „Potępi was za to Święty, Który Jest”. Nie usłuchał jednak tego Samael, ojciec kłamstwa, bo sam był pełen fałszywego Słowa. III I oto wychodzi ku temu fałszywemu Słowu Samael, mąż przeciwieństw, język oszustwa z gardzieli wielkiej otchłani. I skacze pięćset wiorst na spotkanie temu Słowu. Bierze je i brnie w tym Słowie w głąb swej otchłani, i stwarza z niego nieboskłon kłamstwa, zwany Chaosem. I za jednym razem przelatuje mąż przeciwieństw w tym nieboskłonie sześć tysięcy wiorst. A gdy powstaje ten nieboskłon fałszu, wychodzi zeń żona rozpusty, wzmacnia się tym fałszem i bierze w nim udział. I wychodząc stamtąd uśmierca nieprzeliczoną mnogość. IV
Sprzeciwił się jednak pewien Anioł Samaelowi, nie pragnął on był bowiem śmierci świata, stworzonego przez Tego, Który Jest. I westchnął Ten, Który się Sprzeciwił: „Biada wam, żyjącym na ziemi i na morzu! Zstąpił bowiem przeciwko wam Samael w gniewie wielkim. Pokłoniły mu się cienie wieczorne i cienie śmiertelne, bo aniołom, książętom ludów, oddano prawo rządów nad nimi. Zaprawdę, wolę przyjąć śmierć w ogniu czystego złota, płonącego tam, gdzie iskry sypią się na wsze strony!” V I zatrąbił Anioł, wszyscy zaś ujrzeli gwiazdę, co upadła z nieba na ziemię, i oddany jej został klucz od krynicy otchłani. Otworzyła krynicę i wyszedł z niej dym, niczym z wielkiego pieca, aż pociemniało słońce i przestwór cały. Królem jej był anioł otchłani, a imię jego wśród Żydów Abandon, a wśród Greków Apollon. VI I rozgorzała wojna w niebiesiech: Samael i aniołowie jego walczyli z tym, co się zbuntował, i nie ostał się on przed nimi, i nie znalazło się już dlań miejsca na niebie. Pokonany został i strącony na ziemię. VII A kiedy Zbuntowany ujrzał, iż strącony został na ziemię, zaczął nawiedzać kobietę, która urodziła mu dziecię płci męskiej. I dali mu imię Jutrzenka, Zwiastun Świtu, Gwiazda Poranna. VIII Dziecię nam się zrodziło i dano nam syna; brzemię władzy na ramionach jego i nazwany zostanie dziwnym, doradcą, bogiem krzepkim, ojcem wieczności, książęciem świata. Pomnożeniu władzy jego i świata jego nie będzie granic w dziedzinach jego, iżby mógł on pokrzepić go i umocnić sądem i prawdą, ninie i po wiek wieków. I dziecię igrało nad jamą żmii i wyciągnęło rączkę swoją nad gniazdem wężowym. IX - Widziałem synów wzejścia i niewielu ich było. Jeżeli jest ich tysiąc, ja i mój syn
jesteśmy z nich. Jeżeli jest ich setka - ja i syn mój jesteśmy z nich. Jeżeli jest ich dwóch - to ja i mój syn. - Mogę wybawić cały świat z sądu od dnia, w którym zostałem stworzony, do dnia dzisiejszego. A jeżeli ojciec mój ze mną - od dnia, w którym świat został stworzony do dnia dzisiejszego. A jeżeli będą z nami nasi towarzysze - od dnia stworzenia, po kres czasu... X I oto Samael, przywódca Skrzydlatych, zbliżył się do niego i złożył przysięgę, którą ów usłyszał spoza Zasłony, że zgubi noworodka. I mówił sobie w sercu swoim: „Wzejdę na niebie, wyżej gwiazd Bożych wzniosę tron swój, i zasiądę na górze w gronie bogów, na skraju północy, wespnę się na podobłoczne wysokości i będę podobien Najwyższemu”. I wymierzył razy w trzysta dziewięćdziesiąt nieboskłonów, one zaś się zatrzęsły i wszystko przed nim zadrżało. I przelał Samael łzy wściekłości, a łzy te palące jak ogień upadły w głębiny wielkiego morza, i zrodził się z nich Żmij stary, władca Chaosu, i powstał obiecując pochłonąć wszystkie wody Świata, opić się nimi w ten czas, gdy zbiorą się wszystkie narody, a ziemie spalić swoim oddechem. XI Czemuż buntują się narody i plemiona snują jałowe zamysły? Powstali przeciwko nim aniołowie, władcy ziemi, i książęta narodów uradzają przeciwko światu stworzonemu przez Świętego, Który Jest. „Rozerwiemy okowy światów, i zrzucimy z siebie ich pęta”. I powiedzieli Samaelowi, księciu swojemu: „Porazisz ich berłem żelaznym, i skruszysz ich jak gliniane naczynie. Wielkiś ty, w sławie i wielkości chadzasz, oblekasz się w światłość jak w szatę, niebiosa rozpościerasz na namiot swój, nad wodami rozpinasz pałace swoje, obłoki czynisz swoimi rydwanami i wędrujesz na skrzydłach wiatru: aniołami czynisz twoje duchy, a sługą twoim ogień jest gorejący”. XII I oto spotkał Zwiastun Świtu Węża, który pełzł z rozwartą paszczą i spalał ziemię na proch. I zamknął ręce swoje na głowie gadziny. Znieruchomiał Wąż i zawarła się jego paszcza. I rzekł mu Zwiastun Świtu, Gwiazda Poranna „Idź Wężu, i powiedz Samaelowi, księciu Skrzydlatych, żem się oto objawił we Wszechświecie. Jam jest Jutrzenka, Gwiazda Jasna i Świetlista”.
XIII Któż to idzie w szkarłatnych szatach, wspaniały w odzieży Swojej, występujący w pełni mocy Swojej? „Ja, Jutrzenka, głoszący prawdę i mający rnoc zbawienia”. Czemuż odzież twoja jest czerwona i masz fartuch, jak szlifierz, co depcze kamień szlifierski? „Bom deptał kamień sam, a z ludzi nikt nie stanął obok mnie, deptałem ich przeto w gniewie swoim i poniewierałem nogami, krew ich bryzgała na szatę moją i splamiłem ją całą, bo dzień pomsty jest w sercu moim i nastał rok mojego odkupienia. Wypatrywałem, ale nie zjawił się pomocnik, dziwiłem się, ale nie zjawił się, kto by mnie podtrzymał, wspomogła mnie zaś siła moja, a gniew mój mnie podtrzymał; i pokarałem ich w gniewie swoim, i skruszyłem ich w zaciekłości mojej, i przelałem krew, zmiotłem Granice pomiędzy światami, jakby tamę wzniesioną z piasku”. XTV I narody zbawione będą chodziły w jego orszaku, a królowie ziemscy głosić będę jego chwałę i cześć mu oddadzą. Granice od tej pory nie będą zamykane za dnia, a nocy tam nie będzie. A gdy zgromadzą się narody na miejscu zwanym Armageddon i zacznie się wielka bitwa, a gwiazda Piołun runie w wody rzek, ujrzą ludzie nowe niebo i nową ziemię, jako że niegdysiejsze niebo i ziemia przeminęły, i dawnego świata już nie uświadczysz. Wszystko to powiedziano tymi oto słowami w księgach Pisma Świętego: Berejtit Inaczej Byt, Tegilim, inaczej księga Psalmów, i w księgach wielkich proroków Izajasza, Jeremiasza i Sofroniusza, w liście świętego Jana i jego Objawieniu, w księdze Koran, w naukach mędrców Miszny i wielkiej księdze Zohar, co znaczy „Zorza”, a dla wiedzących „Niebezpieczna Zorza”. A pojmujący je wstają niczym blask na niebiesiech, a wiodący innych ku prawdzie - jak gwiazdy w wieczności wieków...
KSIĘCA DRUGA CZAS ŁAMANIA ZAKAZÓW Wskazówki czasu biły w ślepą ścianą, i ku zmierzchowi białe światło lśniło. Ale jak w starej pieśni powiedziano: Nasz grzbiet przy w ścianie tkwił - A waszych tam nie było! A. Halicz Księga powstała wyłącznie jako fantazja autorów. Nie zawiera żadnych bluźnierstw. Zatwierdzona przez cenzurę
CZĘSĆ PIERWSZA BOHATER I CZUMAK
PROLOG NA ZIEMI Wzdychali, przestępowali z nogi na nogę, depcząc i bez tego brudny, zleżały już śnieg. Zamarznięta ziemia ustępowała niechętnie. Ci, którzy zdążyli się spocić, odstępowali, przepuszczając ku jamie kolejnych, jeszcze niezmęczonych; ojciec Gerwasij odczytywał modlitwy, początkowo głośno i z uczuciem, a potem coraz bardziej niewyraźnie i ciszej - ochrypł ojczulek. Po nisko zwieszonym niebie snuł się czarny ogon dymu. Diabelską chatę podpalono razem z całą zawartością i ze zbezczeszczonymi ikonami. Przeciwieństwo pogrzebu. Pop i ludzie z łopatami, tyle że ziemia nie leciała do grobu, a wylatywała z niego na zewnątrz. O wieko trumny nie uderzały kamienie i żwir, a deptały po nim ciężkie buciory, na twarzach obecnych nie było żalu, a strach - i może jeszcze mściwa, ponura uciecha: ot, doczekała się wiedźma przeklęta! - I jak ona z tego cmentarza wychodziła? Przecie ziemią ją zasypali! - Wiadomo jak! Była kochanką diabła! - Wstydziłabyś się wspominać, sąsiadko! Święć się Imię Pańskie... Odsłonięto deski. - Z trumną ciągnijcie! No, wysilcie się trochę! Wysilili się. Zrzucili w śnieg kożuchy, chwycili za sznury, wybałuszyli oczy: Rrraaaz! Dwaaa! Wyciągnęli! Zgromadzone nieopodal baby cofnęły się nieco. Wiele rąk uniosło się ku piersiom, kreśląc znak krzyża przeciwko złemu - ziemia puszczając trumnę, jakby zgrzytnęła zębami. Jeden ze sznurów pękł, ale pozostałe wytrzymały. Wyciągnięto trumnę na śnieg. - Słyszysz, sąsiedzie? Jakby coś wyło... - Wilki? - Nie, sąsiedzie. Nie po wilczemu wyje... - Bóg z wami, sąsiedzie! Poszły w ruch narzędzia ciesielskie. Zatrzeszczała zabita na głucho zgodnie z obyczajem do Dnia Sądu trumna; doszło do tego, że Jaryna Kiriczycha została osądzona znacznie wcześniej... Ojciec Gerwasij podniósł głos. Ciało wdowy Kiriczychy z drewnianym stukiem łupnęło o ziemię. Ciemne, złożone na piersiach ręce jakby w milczeniu prosiły o litość. Sędziowie milczeli i tylko posapywali. Ostry kołek już wcześniej wyciosano z młodej osiki, kowal Wakuła przymierzył się i uderzył młotkiem; ostrze bez oporu pogrążyło się w zapadniętej piersi nieboszczki i tylko skrzyżowane ręce drgnęły w
milczącym proteście: „Za co?!” Ziemia drgnęła - jakby się niespokojnie poruszyli wszyscy nieboszczycy na cmentarzyku. Chybnęły się krzyże, strasząc wrony; a ci, co zebrali się wokół grobu przeklętej, usłyszeli jednocześnie nikły, dziecięcy głosik: - Ja uratuję! Ojciec Gerwasij aż się zachłysnął. A stojąca nieopodal młynarzycha Łyszka dała kuksańca niedorosłemu wnuczkowi, który w tę straszną godzinę nie wiadomo skąd znalazł się przypadkiem na cmentarzu. Kowal Wakuła ponownie uderzył młotem - i niemal chybił, co wcześniej nigdy mu się nie trafiało... - Ja uratuję! Powiało dymem - zapachem nieszczęścia. Czumak Griń, starszy syn wdowy Kiriczychy - Oj, mamo! Mateńko kochana! Griń siedział na ziemi, gołej, bezśnieżnej i ciepłej ziemi. Wokół ciągnęły się bure bruzdy, jakby odwrócone ogromnym, tępym lemieszem, trochę się już osypujące, z których gdzieniegdzie wystawały ogony zaniepokojonych dżdżownic. Nieco dalej rosła trawa i zielone drzewo - jakby w ogóle nie było zimy, strasznego zamku, rusznic, armat ani rąbaniny na schodach i wrzasków konających. Griń, jako pięcioletni chłopczyk pasł krowy i zabłądził, spocił się na słoneczku i przywidziały mu się jakieś okropności, o których opowiadał wujek zaporożec! Ruszył się i obejrzał, spodziewając się, że zobaczy pasącą się krowę. Lato. Niezbyt gęste i młode zarośla. I mnóstwo drzew powalonych jakby wiatrem, młode drzewka powyrywane z ziemi razem z korzeniami, delikatne listki jeszcze nie zdążyły pousychać. Jakby jakiś leniwy olbrzym ogrodnik kilkakrotnie uderzył motyką, ale przerwał plewienie, bo wezwano go na obiad. Pod wpływem tej myśli Grinia obleciał strach. Nawet się spocił - tym bardziej, że siedział w kożuchu i butach pośród letniego skwaru... tyle, że nie miał czapki na głowie. - Ojcze nasz, który jesteś w niebie... Odpowiedział mu cichy jęk. Griń podniósł się na kolana. Potem wstał, przemagając zawrót głowy. I schwyciwszy się za bok, sam jęknął. Zrobił krok i chwycił się za obdarty z kory pień drzewka. Tuż obok, spod przygniecionych gałęzi, wystawała goła noga. ...Był u czumaków - różne rzeczy widywał. Był serdiukiem pana Macapury... Tak jest, był. I w zamku, gdzie z rusznic strzelano... i pan setnik Longin przyszedł upomnieć się o córkę... Griń rozsunął gałązki. Spocił się, otarł pot z czoła, domyślił się wreszcie, że trzeba zrzucić kożuch i świtkę. Poszło szybciej - naprawdę ciężki był tylko jeden konar, reszta
to tylko gałązki... Witajcie, Jaryno Longinówna! Setniczanka była zbryzgana krwią, ale nie to Grinia krępowało. Panna Jaryna była bowiem naga, a nagich panienek czumak do tej pory jakoś nie widywał. Ot, wiejskie dziewuchy, podczas kąpieli w strumieniu - ale to zupełnie co innego. Nie dlatego jednak czumak się żachnął, zobaczywszy gołą dziewczynę. „No, dziękuję ci, Griniu! Dziękuję ci też w imieniu tych, których od śmierci uratowałeś...” Dziękuję. Piękne dzięki, Judaszu... Spójrz teraz w oczy swojej zdradzie. Panna setniczanka jęknęła. Rana na ramieniu, rana na biodrze i jeszcze jedna, niżej - widać że ten, co ciął, znał się na rzeczy, dziewczyna ma podcięte ścięgno. Griń zdjął koszulę. Opatrywanie panienek brudnymi szmatami to oczywiście niegodziwość, ale panienka setniczanka wciąż broczy krwią i twarz jej już pożółkła... Jaryna jęczała, nie otwierając oczu. Griń poczuł nawet pewną ulgę; może w ogóle nie trzeba będzie spoglądać panience w oczy. Żeby w pobliżu był jakiś chutor albo wieś - wezwałby ludzi, zdałby pannę setniczankę babom pod opiekę, a sam by uciekł, i choćby na Sicz mógłby się zgłosić... Myśli Grinia płynęły równo i jakby bez jego udziału, niczym bezmyślny bełkot. Na Sicz, na Sicz, widzisz go, wymyślił. Z zimy trafić w sam środek lata to nie lada sztuka. Gdzie brat, gdzie przepadł Dziki Pan? Co on tam w tym przeklętym zamku z panną wyrabiał - o takich rzeczach się nie myśli, opatrując czyjeś rany. Dłoń powinna być pewna, stanowcza... Griń zrobił wszystko, co mógł. Podłożył panience pod głowę zwiniętą w rulon świtkę, przykrył ją kożuchem. Przytrzymując się pniaków odszedł na stronę i załatwił potrzebę. Rozejrzał się, zmierzył wzrokiem niebo pomiędzy poprzechylanymi pniami drzewek, i ruszył ku prześwitowi, kulejąc, sapiąc i potykając jak stary dziadyga. Dość szybko dotarł na skraj lasu, gdzie oszołomiony wciągnął głowę w ramiona i zasłonił oczy dłonią. Rozległe pole, porośnięte nie żytem czy pszenicą, a nieznanym Griniowi kolczastym chwastem. Z boku - droga, nieobsadzona topolami, ale czysta. I pusta, tak samo zresztą jak pole - nigdzie żywej duszy. Choć Griń długo wodził wokół wzrokiem, nie natknął się na ani jeden znajomy element krajobrazu - nawet niebo było całkiem inne, niskie i jakieś takie... zwarte? Dokąd ich z Jaryną diabli zanieśli? Odszukał wzrokiem miedzę. Pole było równo zaorane, a kolejne pasy porośnięte znacznie gęściej niż w rodzinnym Gontowym Jarze. Bogato żyją tutejsi... chociaż kto wie, jak ta kolczycha rodzi i jaki daje plon? Idąc miedzą, Griń doszedł do drogi. Postał przez chwilę, zastanawiając się, w którą
stronę iść i gdzie bliżej do ludzi. Nie doszedłszy do żadnej konkluzji, wybrał kierunek na chybił trafił: stwierdził tylko, że koleiny są tu wąskie i osobliwie głębokie - wóz w takich utknie, koło odpadnie, a i oś można złamać. Na całe szczęście do chutoru było niedaleko. Pokazały się brzegi jakiegoś strumienia, w oddali zobaczył gaj owocowych drzew, pomiędzy którymi czerwieniły się kręgi czerwonych dachów. Griń zwolnił kroku - jacyż to panowie tu żyją? Z daleka widać, że chaty nie są kryte słomą, ani dartą z drzew korą, tylko prawdziwymi dachówkami, jak w mieście! Znajomo zapachniało dymem i nawozem. W zagrodach ryczały krowy; usłyszawszy to, Griń ruszył żwawiej, prawie biegiem. Najpierw zobaczył wrota, rzeźbione i niezwykle piękne. Odruchowym gestem podniósł rękę, by się przeżegnać przed ikoną - ale okazało się, że nad wrotami ikony nie ma. Zbyt długo się temu nie dziwił, tylko wkroczył pomiędzy uchylone skrzydła; ale natychmiast potem kilka okrzyków zmusiło go do zatrzymania się w bezruchu z na wpół otwartą gębą. Tatarzy? Turcy? Na krymskich bazarach Griniowi zdarzało się słyszeć rozmaite języki, ale takiego bełkotu nie. Do czumaka niespiesznie, władczym krokiem podchodził nieźle spasiony pan w osobliwym kaftanie, smagły na gębie, ale niepodobny do Turka, a tym bardziej do Tatara. Podszedłszy blisko, wsparł się rękoma pod boki i powtórzył swoje pytanie w tym samym osobliwym narzeczu: za jego plecami wymieniały gardłowe uwagi ze dwie dziesiątki chłopów, odzianych w jakieś barwne łachmany. Żaden nie miał na sobie porządnej świtki czy koszuli. Cyganie? Gdzież to widziano, żeby Cyganie po chutorach siedzieli? Griń odetchnął głęboko. - Witajcie, dobrzy ludzie! Jestem Griń Kiriczenko, pospolitak z Gontowego Jaru, może słyszeliście o naszej wsi? Usłyszawszy jego słowa, wszyscy jak jeden umilkli. Spasiony i wyglądający na przedstawiciela władzy jegomość zmarszczył gębę i podrapał się po ciemieniu. Na głowie, zamiast czapki dziwak miał królewską koronę - taką samą, jakie Griń widywał na szlacheckich herbach, tylko drewnianą. Z tego wszystkiego czumak się przeżegnał. Powtórzył znak raz i drugi - tamci patrzyli przez pewien czas, jakby niczego nie pojmowali, a w końcu ten z drewnianą koroną wydął tłuste brzuszysko, pokazał na Grinia paluchem i ryknął ogłuszającym śmiechem. Wieśniacy w barwnych łachmanach natychmiast mu zawtórowali - jakby Griń zrobił coś zabawnego i nieprzyzwoitego. Diabelskie wyrodki! - Ojcze nasz... - ponownie zaczął mamrotać Griń, licząc na to, iż czarcie sługusy
rozpłyną się w powietrzu. Albo chociaż tym swoim śmiechem zaczną się dławić! Uwieńczony grubas przestał się śmiać pierwszy. Wsadziwszy rękę za pas, wyciągnął woreczek, rozwiązał go i wytrząsnął zeń na podstawioną drugą dłoń złotą monetę... Złoty cekin! Czyżby chciał za złoto kupić Griniową duszę? Grubas jednak monetę pokazać wprawdzie pokazał, ale rozstawać się z nianie miał zamiaru. Podrzucił w powietrze, zręcznie złapał, starannie schował i spojrzawszy na Grinia, zwinął palce w kółeczka iprzystawiłje sobie do oczu, jakby patrzył przez okulary. Potem wydął wargi i wciągnął głowę w ramiona - Griń aż się żachnął, jakby czarta zobaczył. Koroniarz był doskonałym naśladowcą - z jego gęby spojrzał na Grinia, jak żywy zacny i dobry pan Macapura-Kołożański. - ...Leżcie spokojnie, panno Jaryno. Byli tu - Dziki Pan, a z nim ta czarna baba i mój braciszek. Tutejsi w pierwszej chwili przestraszyli się, gdy zobaczyli pana Macapurę... ale nasi zachowali się grzecznie. Za pańskie złoto kupili konie, powóz i pojechali precz! Było to dziś rano... znaczy, wczoraj... - A ty co? - setniczanka ledwo mogła poruszać wargami. - Nauczyłeś się mówić po ichniemu? - Nie... ale tamci pokazują rękoma i robią miny. No i jakoś się dogadaliśmy. - Dogadaliście się, mówisz? - powtórzyła panna setniczanka bez osobliwego nacisku, ale Grinia natychmiast oblało zimnym potem. - Panno Jaryno, ja... Jakże tu prosić o wybaczenie? Mówić, że się nie wiedziało, co z tego wszystkiego wyjdzie? Przecież wiedział! Widział Dzikiego Pana i rozmawiał z nadwornym setnikiem - mógł i powinien był się domyślić. Albo jakże tu opowiedzieć Jarynie Longinównie, jak drugą Jarynę, Griniową matkę - chłopi z grobu wyrzucili i osinowym kołem przebili? Znaleźli się dobrzy ludzie, którzy opowiedzieli synowi wszystko ze szczegółami. Setniczanka oddychała ciężko i chrapliwie. Miejscowa zielarka namaściła rany jak należy i przewiązała czystymi szmatkami, a także napoiła dziewczynę ciepłym rosołem - tyle, że Jaryna odniosła ciężkie rany, umrzeć nie umrze, ale łatwo się z tego nie wyliże. Zielarka najwyraźniej spodziewała się od Grinia złotych cekinów. Myślała widać, że wszyscy przybysze z zagranicy mają - jak pan Macapura - złota w bród. Griń jednak miał tylko, stary kożuch, a i ten zbryzgany krwią. - A bat’kę mojego widziałeś? Griń drgnął. - Jakże, widziałem! Panno Jaryno, ja mu wszystko opowiedziałem, jak na spowiedzi i do zamku go poprowadziłem! I nie prosiłem o łaskę! Krzyżem się klnę, że nie prosiłem! Czumak rozejrzał się, szukając ikony na ścianach - i oczywiście żadnej nie znalazł.
Nie trzymają tutejsi ikon w domach, nie wiadomo do kogo się modlą - dobrze choć, że nie do czarta... - Bat’ko wasz za wami szedł, panno Jaryno. Wyzwolić was chciał, i to mu się udało... chociaż... Panienka milczała. W blasku jedynej świecy jej twarzyczka nagle wydała się Griniowi całkiem martwą - jakby on, czumak, siedział przy łożu nieboszczki i całą noc miał czytać modlitwy. Od tej myśli znów mu się zimno zrobiło - i ponownie się przeżegnał. - Gdyby pan Stanisław nie zadał się, wybacz Panie, z nieczystą siłą... dokądże to nas zaniosło? - To nie pan Stanisław - stwierdziła setniczanka, nie otwierając oczu. - Prawdziwy pan Stanisław umarł. „Bredzi w malignie” - pomyślał Griń. Na czole setniczanki pojawiły się krople potu. - Pan Stanisław Macapura-Kołożański całe niemal życie przesiedział w lochu pod zamkiem. A ten ludojad w ogóle nie jest człowiekiem, a diabłem wcielonym. Dlatego szablą niczego przeciwko niemu nie wskórasz i kule się go nie imają... Dziewczyna bredzi, nie może być inaczej. Griń przeżegnał się po raz trzeci. - Czemu ty, czuniaku, wciąż się żegnasz, niczym baba albo klecha? Za ile kupili twoją duszę? Złotem zapłacili czy może inaczej? Przesłyszał się Griń? Mogło tak być, przecież setniczanka ledwo rusza ustami. - Panno Jaryno! Milczy, kąciki ust podniosły się lekko w uśmiechu - kto wie, co jej tam się w malignie zwiduje? Świeczka, która dawno już sykiem dawała do zrozumienia, że lada moment zgaśnie, wreszcie zgasła. Za maleńkim, kwadratowym okienkiem rozlewało się po niebie szare światło przedświtu. Co mu zostało w pamięci? Po tej nocy, podczas której sąsiedzi zebrali się na placu przed cerkwią, kiedy ojciec Gerwasij czytał „egzorcyzm” nad wrzeszczącym niemowlakiem, bratem Grinia zrodzonym z jednego łona... kiedy poleciały pierwsze kamienie, kiedy na pomoc nie przyszedł Bóg - zjawili się straszni cudzoziemcy z panem Rio na czele. A potem, jak zbawienie, pojawiła się ta panienka z siwymi czerkasami, jednookim Tatarem i bursakiem w okularach. Griń sam wiedział, że najlepiej byłby wtedy zrobił, gdyby westchnął i zostawił wszystko swojemu biegowi. Niechby przyjechali, zabrali „czarciego wypędka” - sam przecież nie wiedział, jak się braciszka pozbyć, a tu taka okazja! Zabraliby malca, Griń odbyłby pokutę w cerkwi i modlitwą odkupił grzechy. Niewiele było trzeba, a bafko
Oksany by się zmiłował, tym bardziej, że czumak miał porządną chatę i sporo grosza - a odpuszczeniem grzechów zająłby się jak zwykle pop, który w końcu od tego jest. Ale nie! Musiał skoczyć w noc za malcem, za czarcim wyrodkiem. Dureń z ciebie, czumaku! Lepiej by ci było, gdybyś w stepie zginął! Co pamiętał z późniejszych wydarzeń? Wszystko mgła pochłonęła. Czarne, wyłupiaste oczy, rudawe pejsy - panu Judce wszystko z góry wiadomo, o wszystkim wie... o tym, że sąsiedzi chatę spalą, powiedział znacznie wcześniej... A poczciwi sąsiedzi w rzeczy samej spalili... i nieszczęsną matkę Grinia z zamarzniętej ziemi wydobyli, a pan Judka wiedział o tym już wtedy, gdy Grinia spotkał po raz pierwszy. I potem... przypomina sobie, jak staje obok, jak patrzy w oczy. Kołgan, Matnia i Wasilek, trzech na jednego, Kasjan i jego ojciec, diak, pop, ich spojrzenia, kamienie, „egzorcyzm”... I to najstraszniejsze... Jak trzeszczała trumna, zgodnie ze zwyczajem zapieczętowana do Dnia Sądu - a Jaryna Kiriczycha stanęła przed sądem znacznie wcześniej. Jak ojciec Gerwasij podnosił głos. Jak martwa matka z drewnianym stuknięciem wypadła na ziemię... jak Wakuła się przymierzył - i uderzył młotkiem, a ostrze kołka bez trudu weszło w zapadniętą pierś, która kiedyś wykarmiła Grinia... I tylko zesztywniale dłonie drgnęły: „Za co?” Wybaczysz, czumaku? Święty może by wybaczył. Ale on, Griń, świętym nie jest! Griń miał ochotę zawyć jak wilk, ale panna setniczanka akurat zasnęła, i młodzieniec bał sieją obudzić. Nie, nie Lachy ani Tatarzy. Dziwni ludzie: wieś niby jak wieś, ale ich wójt w drewnianej koronie chodzi. Cerkwi w ogóle tu nie ma, baby chodzą z rozpuszczonymi włosami, a chłopi ubierają się kolorowo i noszą szklane ozdoby. W stawie, mówią, jakieś straszydło mieszka - wszyscy powtarzają Griniowi, żeby się nie zbliżał do niego. Mordy wykrzywiają, zęby szczerzą i pokazują, jak okropny jest ten wodnik. A co Griniowi do tego? - przewoźnikiem zostać nie zamierza. Chcąc odpracować okazaną pomoc, wynajął się do pracy u zielarki. Siekiera i w piekle zostanie siekierą, a w piecu i sam diabeł musi palić. Griń żadnej pracy się nie bał, a zresztą, gdy machasz toporem, w głowie się przejaśnia i złe myśli łatwiej odegnać. Bieda w tym, że osłabł i bolało go w boku. Panna setniczanka jedną tylko noc przeleżała w malignie, a potem zaczęło jej się poprawiać i to tak szybko, że dziwiła się nawet zielarka. Jaryna Longinówna miała widać żelazne zdrowie albo - jak mawiał wujaszek Paciuk - miejscowy klimat był „w proporcji”. Wyglądało na to, że panienka wstanie za dzień lub dwa. Co prawda, długo jeszcze będzie musiała chodzić o kulach, a może chromanie zostanie jej na zawsze -
zręcznie podciął jej ścięgno pan Macapura-Kołożański. No masz. Znowu. Zmordowany Griń opuścił topór; zakręciło mu się w głowie i zabolała świeża rana. O Dzikim Panu różnie mówiono, a on, dureń, nie wierzył! Ale w końcu przecież sam na własne oczy zobaczył, jak w zalanej krwią sali ściany pokryły się korą, sklepienie zastąpiły splątane gałęzie, wśród których pokazywały się jakieś mary czy majaki, z góry lał deszcz, pod nogami cmokało błoto, a pan Stanisław, o którym setniczanka mówi, że jest diabłem wcielonym - ten sam pan przystawia ułamek szabli do cienkiej szyi braciszka, a martwa matka, która nie wiadomo skąd się tam wzięła, wykrzykuje bezgłośnie: „Och, Griniusza, ratujże go!” Czyżby wszystko to mu się zwidziało? Gdyby go pod łokieć nie podtrzymywano, nie doszedłby Griń do tej sali. Okropny strach go obleciał i nogi się pod nim uginały. Nie uspokoiła się matka albo straciła spokój, kiedy ją z trumny wyrzucono. Gdyby nie ona, nie trafiłby w ślad za Macapurą w szarą lepkość, nie przedostałby się przez żelazną plecionkę. Żelazna plecionka! A więc tak to wszystko było: rozerwane ogrodzenie, pan Stanisław z braciszkiem pod pachą, i panną setniczanka pod nogami... Pan Rio i pan Judka, a na zewnątrz palba... a może to grom? Pochwycił go wilgotny wiatr i rzucił w jamę: „Och, Griniusza, ratujże go!” Gospodyni wyszła z chaty. Zobaczywszy, ile Griń narąbał drew, kiwnęła głową i uśmiechnęła się; jakby miała porządnego chłopa, to ten by ją powlókł do chaty za warkocze. Dziwni ci ludzie, wstydu nie mają. Ale budują dobrze. Po pańsku stawiają, rzeźbione okiennice, wysokie pułapy, wysokie progi. A na progu ojcowej chaty leżał stary młyński kamień. Nową chatę budowali, kamień przenosili. Deptali po nim jeszcze dziadowie i pradziadowie... Spalili chatę. „Niech zapamiętają”, powiedział wtedy Griń dobremu panu Judce. Nie wiedział tylko, że nie będzie komu pamiętać; o tym, co zrobiono z Gontowym Jarem, dowiedział się znacznie później. Lepiej by mu było zdechnąć tam w lesie na tym czerwonym śniegu, niż usłyszeć coś takiego! Musiał się zmienić na twarzy, bo ciotka zielarka przestała się uśmiechać, podała mu rękę i pomogła usiąść. Potem tup-tup-tup - znikła w głębi chaty. Tup-tup-tup - i już wybiega z powrotem, niesie dzbanek z wodą, na dnie którego rozpływają się ciemne, wonne kropelki jakiejś tutejszej nalewki. Językiem cmoka, gładzi go po ramieniu. Chyba jest wdową, czy co? Bogata wdowa. Jej ciemne rozpuszczone na ramiona włosy pachną jakby piołunem... Oksanę przywieźli wtedy zarumienioną, wesołą. „Kochasz mnie?” „Kocham”. „A
co matka, ojciec?” „Pan Judka ich przekonał”. „Pan Judka przekonał?” „Kocham cię!” i to wszystko. Z początku Griń się cieszył, a potem zaczęło mu się robić coraz bardziej nieswojo, a na koniec poczuł strach. Spojrzysz - Oksana, czarne brwi, jasne oczy. Uśmiecha się i wzdycha jak dawniej. Ale jak coś powie... Nie, to nie Oksana; jakby ją odurzono jakimś napojem albo jakby się czegoś nawdychała. Wtedy Griń pobiegł do pana Judki, a nadworny setnik okazał dobroć i tym razem poklepał go po ramieniu i spojrzał w oczy: „No cóż, Grigorij...” Świat zawirował czumakowi przed oczami. Zobaczył Oksanę, taką jak przedtem, tylko w wysokim czepcu, jako zamężną kobietę. W czepcu - i nagą. Podchodzi do Grinia, całuje go, siada na łożu. Żona poślubiona zgodnie z obyczajem, nieskazitelnie czysta, skromnie kryje wzrok - a sama płonie, cała w rumieńcach, czeka... Zielarka uśmiechnęła się śmielej. Usiadła obok na pieńku; powiedziała coś, czego Griń i tak nie zrozumiał, potem wyciągnęła dłoń do Griniowego boku, gdzie pod koszulą miał świeżą bliznę. Najpewniej namawiała go, żeby się nie przemęczał robotą. Chciała mu rzec, że i bez tego będzie karmić i leczyć - Grinia i ranną setniczankę. Dobrzy tu żyją ludzie. Choć nie chrześcijanie. Czarci wyrodek, młodszy syn wdowy Kiriczychy Zimno mi. Niesmacznie. Woda. Mleko. Smacznie. Ciemno. Noc. Wszyscy źli. Mama dobra. Mamy nie ma. Wujek zły... Wujek patrzy. Patrzy. Wujek mnie ukrywa. Wujek dobry. Longin Zagarżecki, setnik wałecki Setnik Longin chodził wkoło po komnacie. Zatrzymywał się pod ikonami, patrzył z wyrzutem w ciemne twarze na złotym tle, ciężko się odwracał i ruszał ku drzwiom, gdzie znowu zawracał. Wysoki był setnik Longin, mocno zbudowany i urodziwy, za co kochały go w młodości dziewki i mołodycie; on sam chętniej brał się do szabli niż do bab, a gdy wreszcie wziął za żonę cichą córkę archijereja, nie mógł się doczekać syna następcy. A na świat przyszła córka. Ta sama Jaryna Longinówna, która jeszcze nie tak dawno - czy nie wczoraj? - jeździła po dziedzińcu na kijku, wymachując drewnianą szabelką, a zbójeckim charakterem nie ustępowała żadnemu chłopakowi. Ta sama, którą wierny Achmed nauczył jeździć konno, strzelać z pistoletu i rąbać szablą. O której szeptali mołojcy, że powinna być setnikiem, choć urodziła się dziewczyną.
Lampa ledwo się już tliła. Longin po raz kolejny zatrzymał się przed ikonami, bezmyślnie, niczym starzec, poruszając wargami. Podczas kilku minionych dni twarz setnika poczerniała jak ziemia. Gdyby miał czub, ten z pewnością by mu posiwiał, jak u starca, tyle że czupryna pana Longina dawno już znikła - a teraz jego łysina też pociemniała, jak drewno na starej rzeźbie. Niedobrze się działo na świecie. Zbliżały się jakieś straszne wydarzenia, a może i sam Sąd Ostateczny! Kiedy chłopcy przeszli się po zamku Dzikiego Pana, kiedy wszystko zobaczyli i zaczęli sobie przypominać, jak to po chutorach przepadały to dziewczyna sierota, to dzieciak jakiś... jak to wszystko przypisywano wilkom albo niedźwiedziom... Okazało się, że na dwóch nogach niedźwiedź chodził, po pańsku się odziewał i służyli mu ludzie, nie żadne tam upiory! Choć upiorzec jeden się znalazł. Znaleźli go chłopcy w lochu, nad świeżym trupem jakiegoś dziwnego starca - a może nie starca? - o długich, siwych włosach, ze złotymi pierścieniami na palcach. Śmierdział już upiorzec, a mimo to niewiele brakło, żeby udusił Tarasa Bulbeńkę! Porąbali go w sztuki - a ten jeszcze się ruszał! Chłopcy setnika niejedno już widzieli - ale po tym, co zobaczyli w zamku, ogarnęła ich ślepa furia. Serdiuków Dzikiego Pana wszystkich co do jednego zarąbano na miejscu - i niewiele brakło, a mołojcy gołymi rękoma by ich porozrywali. Musiał pan setnik odwołać się do swego całego autorytetu, żeby od natychmiastowej śmierci uratować dwu głównych złoczyńców - przeklętego parcha Judkę, który dowodził rzezią w Gontowym Jarze i tego zagranicznego zbója, co bił się jak sam diabeł i zbroczył krwią mołojców całe schody, którymi szli chłopcy po Dzikiego Pana. Longin ledwo wstrzymał jęk. Nie przystoi mu, dzielnemu setnikowi, babskie zawodzenie - Jarynki i tak światu nie przywróci. Żebyż ją chociaż można było po chrześcijańsku pochować! Ale nie! Porwał ją czart Macapura do piekła za sobą, żywcem uprowadził rodzoną córkę setnika, popi oczy odwracają, nie chcą się modlić za pokój jej duszy, dlatego że nie wiadomo, gdzie tej duszy szukać - a najpewniej w piekle można by ją znaleźć. Długo szukali Jaryny. Chwedir Jenocha włożył na nos okulary i cały zamek przewrócił do góry nogami. Myślał, że może się gdzieś ukryła? Nie wiedziała o wzięciu zamku? Dobry chłopak, ten Chwedir. Choć nie czerkas i nie z kozackiej braci. Oczy ukrył za okularami... a mokre były, te oczy... Pan Longin zrozumiał, że dawno już nie patrzy na ikony - stoi pośrodku komnaty patrząc w gołą ścianę, a dłonie same zwinęły mu się w pięści. W jednej pięści zaciskał
coś jakby drobny kamień. Z trudem otworzył dłoń. Medalion. Skąd go wziął? A, wisiał na szyi tego zbója Rio - czarnoksięska sprawka, na milę od niej ciemnymi sprawkami zalatuje! Parch, choć i poszarpany, szczerzy żeby, a pan Rio patrzy obojętnie, niczym ryba, jakby nie jego mieli na pal nadziewać! Longin sam nie wiedział, kiedy zerwał mu to wiedźmie cacko. Chciał rzucić o ziemię - ale zawiodła go ręka. I dobrze się stało - takich rzeczy nie wolno rozrzucać byle gdzie - należy je oddawać kowalowi, niech zmiażdży na kowadle i stopi skażone złem złoto w palenisku... - Panie setniku? - odezwał się nieśmiało ktoś od drzwi. - To ty, Ondrij? - Wszystko już gotowe, panie setniku. Woły zaprzężone, dwa pale wystrugane z osiny. Dobre pale. Panu Judce i panu Rio będzie na nich wygodnie! Setnik zacisnął zęby. Dobrze byłoby się tak nie spieszyć. Tyle, że coś duszę gniecie... ciężko na sercu... I mszy za pokój duszy Jaryny popi odprawić nie chcą. A do Macapury, czarta jednego, przez wilki chyba wykarmionego, dobrać się nie można. No to choć tych dwóch na pal nawlec! - Dobrze, Ondrij! Zbierz ludzi! Esauł wyszedł z ukłonem, a setnik ze zdziwieniem spojrzał na własną rękę. Nie pamiętał, by wsuwał sobie ten medalion za pas... A proszę, tkwi za nim, złotem lśni i nie wiadomo, co za siła w nim siedzi. Złote wieczko ustąpiło niezbyt skoro. Wraże cacko: patrzcie tylko - na złotej poduszeczce rozparła się złota osa! Świat drgnął nagle przed oczami pana setnika. Jakby dymem wionęło... nie, zapachem kwiatów. Jesienne astry, czy jak? I jakby ktoś jęknął. Jarynka? Zgiń, przepadnij, na psa urok! Do kowala! Jeszcze dziś do kowala, koniecznie! Rio, bohater do wynajęcia Piwnica, w której nas trzymali, nie była zbudowana specjalnie dla więźniów. Wszystko wskazywało na to, że kiedyś przechowywano tu owoce i warzywa; pachniało zgnilizną i myszami, a w mroku poruszały się jakiś drobne stworki, niezwracające na nas żadnej uwagi. Judka nie widział mojej twarzy, a ja nie widziałem jego gęby. Słyszałem tylko jego głos, monotonny, bez żadnej intonacji, i ogarniała mnie coraz silniejsza chęć złapania się za głowę - ale nie dało się tego zrobić, bo ręce związano nam za placami i zupełnie straciłem w nich czucie. Zupełnie, jakby ich nie było. Judka mówił, a mnie wciąż się wydawało, że czuję dym. Na przemian mieszał się
w nim zapach płonących magnolii i smród zwęglonego mięsa. Obok mnie siedział brat, taki sam Zaklęty dwój-duszec jak ja - tyle, że otrzymał inny Zakaz. Mnie nie wolno było zabijać, on nie mógł okazywać litości. Myślałem do niedawna, że nie ma nic gorszego niż to, co mi się przytrafiło, kiedy miałem dwanaście lat. Zniszczony dom, zamęczeni krewni, własna bezsilność i niemożność zapewnienia im obrony. Ale gdy bandyci i mordercy pod wodzą jakiegoś Żelaznego, z niezwykłym okrucieństwem zamordowali Judce rodziców, potem zaczęli męczyć ogniem jego braci i jego samego, a obok konały gwałcone siostry... Wtedy zwrócił się z błaganiem do Niepoznawalnego - i otrzymał taki sam dar, jak ja. Zmieniono go w chodzącą twierdzę, z zamkniętym wewnątrz chłopięcym szkielecikiem. Choć nie. Druga dusza Judki wciąż żyje, tak samo jak moja. Ledwo, ale żyje... - Panie Judka, zechce pan wybaczyć... Kim były te bydlaki? Nasłał ich jakiś przeciwnik polityczny? Pan Judka uśmiecha się brzydkim, nie do końca zrozumiałym dla mnie uśmiechem. - To u was tam, panie Rio, robią takie rzeczy z powodów politycznych. A tu ludzie prości i proste mają upodobania... podpalić majątek bogatemu panu, podrzeć chiński jedwab na onuce, katolika piłą przeciąć na dwoje, parcha podsmażyć... Niczego nie zrozumiałem, ale zmilczałem. Opowiadał dalej - jak spotkali się Wtórnik, Śmierć i Jeniec - pierwszym miałem być ja, drugą była Irena Longinówna, a trzecim ten, po którego mnie tu przysłano, niemowlę uratowane przed oszalałym z nienawiści tłumem. Wszyscy troje spotkali się podczas tamtej zimowej nocy i Judka powinien był wkrótce potem umrzeć, ale nie wiadomo dlaczego, nie umarł. Opowiadał dalej i liczne światy, po których tak ciekawie i chętnie się podróżowało, przekształcały się przed moimi oczami w jeden jedyny świat, podzielony Granicami, te zaś z czarodziejskich ścian w niewiadomy sposób przekształciły się w sznury i rzemienie przenikające przez żywe ciało, trzymające na uwięzi trucizny i zgniliznę, ale też i krew. Sale? Ach tak, nasza Przewodniczka, pani Sale! Była w zmowie z granicznymi Malachami i to ona, nie ja, otrzymała prawdziwie Wielkie Zamówienie! I dokładnie je wykonała: dziwny dzieciak, brat czumaka Grinia, trafił do mojego świata, który pan Judka, nie wiedzieć dlaczego, nazywał Naczyniem. Cudze rozgrywki! Postrącano już z planszy trzeciorzędne figurki - moich wspólników, k’Ramola i Chostika, teraz kolej na figury drugorzędne - znaczy na mnie i pana Judkę. Nie pytam, co nas czeka; przygotowano dla nas coś bardzo paskudnego i trzeba mi rzec, że
rozumiem tych ludzi, którzy nas uwięzili! - Panie Judka! Obaj biliśmy się bardzo dobrze, a wy dotrzymaliście warunków naszej... umowy. Wiele nas łączy. Mimo wszystko jednak, nie mogę nie zapytać... ci ludzie, którzy wtedy przyszli na wesele... i wielu innych, których spotkała śmierć z waszej ręki, czasami nieskora, ale prawie zawsze straszna... czym oni wam zawinili... Czym zawinili waszemu Zaklęciu? Mój rozmówca nie odpowiedział. - Ci ludzie byli słabi, czasami okazywali strach, niekiedy zachowywali się podle... ale zawsze przecież... - Ach ty... herosie... - odezwał się Judka dziwnym tonem. - Bohaterze do wynajęcia! Przypomniałem sobie, jak bił Irenę - obcasem w głowę. Przypomniałem sobie i moje odrętwiałe ciało przeszył dreszcz. Gdybyż Irena nie rzuciła się w przejście za Macapurą! To było niemożliwe, przecież nie mogła chodzić! Rzuciła się na czworakach, prawie się czołgając. Kiedyś myślałem, że tylko miłość zdolna jest do takich wyczynów. Okazuje się, że nienawiść też potrafi zmusić do zaparcia się samego siebie... i chyba nawet dzieje się to częściej. Sale też zdążyła uciec. A straszny Macapurą uważa - chyba nie bez podstaw - że po tamtej stronie Granicy będzie miał więcej swobody niż u siebie... A mimo wszystko, gdyby Irena została tutaj i ocalała - czy mój los byłby inny? Tak czy nie? Nad naszymi głowami rozległy się kroki. W kątach przycichło, ze sklepienia sypnęły się drobne śmieci; światło, które ukazało się w szczelinie otwartej klapy niemiłosiernie raziło w oczy. - Żyjecie, panowie?- zapytał młody, ale chrapliwie łamiący się głos. - To proszę, zechciejcie panowie... pale czekają! Ludzie stali jedni przy drugich - placyk był niewielki, a to, co miało się za chwilę rozegrać, wymagało sporej przestrzeni. Z początku nie zrozumiałem, co tu dla nas szykują - dwa ogromne byki o krętych rogach, wymyślna uprząż, pochyła ławeczka... Potem jednak stało się jasne, co to takiego owe „pale”. Długi, zaostrzony kół, tępym końcem oparty o krawędź wyciętej w ziemi jamy. Mechanizm egzekucji stał się zrozumiały sam z siebie... i w brzuchu natychmiast zrobiło mi się zimno i ciężko, jakbym przez pomyłkę połknął pokryty szronem kamień. Co to? Strach przed śmiercią? Dawno zapomniałem o tym uczuciu... właściwie to w ogóle go nie znałem; przed odwołaniem się do Niepoznawalnego nie bałem się śmierci, a potem to już w ogóle o niej nie myślałem! Strach przed taką śmiercią? Być może. Poznałem setnika Longina - dla którego byliśmy obaj współwinnymi śmierci jego
córki, choć panna Irena najpewniej żyje. Poznałem pisarczyka Teodora, stał pomiędzy dwoma rosłymi wojakami i wszyscy byli w jakiś nieuchwytny sposób do siebie podobni - ani chybi bracia. Pisarczyk stał bez okularów i nie wiadomo dlaczego, sprawiło mi to ulgę. Chociaż chłopak przyszedł popatrzeć, jak nas będą nawlekać na pale, szczegółów widzieć nie chciał. Poznałem jeszcze kilka osób - wszystko młodzi chłopcy, z których pani Irena swego czasu chciała wyszkolić swoje wojsko. Niewielu z nich zostało... och jak niewielu! Moje spojrzenie mimo woli zatrzymało się na jedynej uśmiechniętej twarzy. Piękna i rumiana jak lalka dziewczyna. Gdzieś ją już widziałem... Chyba to kobieta czumaka Grinia. Jakże jej na imię? Oksana? Chyba tak. Wyglądało na to, że zbliżająca się egzekucja wcale jej nie interesuje - rozglądała się po ludzkich twarzach, jakby kogoś szukała, jakby czekała, że lada moment zobaczy dawno niewidzianego mężusia! A mężuś tymczasem przeleciał na drugą stronę Granicy i jest gdzieś tam, w moim kraju, razem z Ireną, Macapurą i Przewodniczką Sale. Owszem, teraz sobie przypomniałem. Oksana... to u niej na weselu tak sobie pohulał Judka z serdiukami. Obejrzałem się na tego, z kim przyszło mi dzielić hańbiącą egzekucję. Obejrzałem się, trzeba powiedzieć, nie bez odrazy - a Judka na mnie nie patrzył. Wzrok utkwił w tłumie, kogo tam wypatrywał i kogo zobaczył, nie miało już znaczenia. Oskarżenia nam nie przeczytano. Ograniczono się do krótkiego oświadczenia: wydano na nas wyrok śmierci, jako na popleczników łotra nad łotrami, Macapury- Kołożańskiego, czarcich sługusów, potworów z piekła rodem, morderców i pogan. Ostatnie oskarżenie wydało mi się śmieszne, ponieważ w żaden sposób nie naruszyłem Zakazu. Nie spuściłem śmierci ze swojej klingi - w czym była niemała zasługa zręczności pana Judki. Tamtego dnia Judka wziął na siebie rolę kata. Robił to, co tak długo wykonywał dla mnie mój Chosta, przyjaciel, towarzysz, wspólnik, który został w śniegu na leśnej drodze i koniec końców nie zaznał spokoju. Kim Chosta był przy mnie? Zabójcą, ale dla jakiegoś powodu podawałem mu rękę i jadłem z nim z jednego kociołka. A na Judkę nie chce mi się nawet patrzeć. Choć jest moim bratem, pod podobną do mojej klątwą i kto, jak nie ja, powinienem zrozumieć, że... - A teraz, mili moi, rozsądźcie pomiędzy sobą, którego pierwszego mamy nawlekać? Rozkazy wydawał niemłody wojak, którego chyba nazywano esaułem i z którym spotkaliśmy się tam, na schodach, w zawierusze chciwego krwi żelastwa. Spojrzenie miał, jakby ktoś ciął batem. Tłum drgnął - prawdopodobnie był to początek egzekucji i teraz z Judką mieliśmy
rozstrzygnąć, który z nas pójdzie na męki pierwszy, a który będzie patrzył, czekając na swoją kolej. - Ciągniemy słomki - zawyrokował mój towarzysz, który nawet nie poruszył brwią. - Los niech rozsądzi. Mówiąc to, Judka patrzył na setnika Longina. Za jego plecami wszczął się jakiś ruch - jakby ktoś przeciskał się przez tłum, przestraszywszy się okropnego widowiska. Chociaż oni tutaj, za Granicą, do wszystkiego już przywykli. Nie należą do strachliwych i przesadnie wrażliwych. Esauł podetknął Judce pod nos dwie zaciśnięte w pięści słomki. Jedna z nich powinna być dłuższa, druga - krótsza. - Aj waj, Ondrij, dwie krótkie mi dajesz! Niedobra to sprawa, nabijać się z ludzi w godzinę ich śmierci! W tłumie ktoś parsknął śmiechem. Usłyszysz taki śmiech w nocy - nie zaśniesz, a jak zaśniesz, to koszmary ci się przyśnią. - Starczy tego - odezwał się pan setnik bezbarwnym głosem. - Daj mu ciągnąć, Ondrij. Judka chwycił zębami jedną słomkę, puścił ją i wziął się za drugą. Miałem wewnątrz zimę, panował lodowaty mróz i moje serce zamarło na jedno uderzenie, choć rozstrzygnięcie nie dotyczyło w ogóle sprawy życia i śmierci. I nie wiadomo wcale, co lepsze - położyć się na ławeczce jako pjerwszy czy jako drugi. - Krótka! Bierz go! Dwaj rośli chłopi podchwycili Judkę za zwisające łokcie. Powlekli go ku ławie, a mnie na króciutką chwilkę wydało się, że rozróżniam barwy. Że setnik ma szkarłatny kaftan, a szalona Oksana pstre jak łąka, barwne pasy. Rzucono Judkę na ławeczkę twarzą w dół. Rozcięto mu i zsunięto portki - po tłumie przeleciał krótki śmieszek; kiedy przywiązywano go do rzemieni i rozplątywano liczne postronki, przed gromadę wystąpił czternastoletni chłopaczek w mundurze, z ogromnym bębnem; i uderzył pałeczkami. Rozległ się przeciągły odgłos werbla. Judka uniósł się lekko na ławeczce i wpatrzył się we mnie. Wszystko już widział i przeżył. Spotkali się Jeniec, Śmierć i Wtórnik - ale gdzież to powiedziano, że los Judki rozstrzygnął się akurat wtedy? Ot, przypomniał sobie to, co dawno mu przepowiedziano - i teraz był wolny. Chłopaczek bębnił długo, z zapałem i złowrogo - tylko wyraz jego twarzy żadną miarą nie odpowiadał powadze chwili. Jego nadęte, czerwone policzki niemal pękały z dumy i entuzjazmu - proszę, jakie ważne powierzono mu zadanie! Stoi przed wszystkimi, pośrodku placu! Trzasnął bicz. Poganiacz trzepnął byki po grzbietach; powolne, potężne
stworzenia leniwie poruszyły kopytami i każdy zrobił po jednym kroku. Obejrzałem się szybko. Na wszystkich twarzach malowało się to samo uczucie; i nie były to dobre, ludzkie twarze. Wyglądali tak samo - setnik, żołnierze, gapie, mężczyźni, kobiety i podrostki; a ja złapałem się na tym, że gotów jestem ich zrozumieć. Zdrada, rzeź, straszny zamek pana Macapury - a Judka przecież przewodził tym morderczym wyprawom... Szybciej już z tym! Byki zrobiły kolejny krok. Rzemienie się napięły... Nie widziałem twarzy pana Judki. Wygiąwszy się w niesłychany łuk skazaniec patrzył przez ramię, ale nie na byki, tylko gdzieś w tłum. Czyżby zobaczył jakieś widmo? Zjawę? Powiadają ludzie, że tak bywa - na egzekucję przychodzą niekiedy dawno umarła żona albo ojciec, lub... Tłum się rozstąpił. Zza pleców setnika Longina wyszedł ktoś znajomy, spokojny, z nosem jak ziemniaczana bulwa, o rumianych, pomarszczonych niczym pieczone jabłka policzkach i wciśniętej na same oczy baraniej czapie z nausznikami. - Wio! Jazda, Krasy, Łaciaty! Nowe trzaśniecie bata. A byki nagle się zatrzymały. Stanęły, jakby je w ziemię wkopano i opuściwszy ciężkie rogate łby, sapały i poruszały bezsilnie karkami w takt uderzeń bicza. - Wioo! No, wiooo, czarcie syny! Setnik Longin nieco pochylił się na bok. Do jego ucha przylgnął ustami zuchwały rumiany staruch i nikt nawet nie pomyślał o tym, by pognać natrętnego dziadygę, co zwykle należało do podstawowych obowiązków porządnych i znających swój fach przybocznych. Na setnikowym czole pojawiły się zmarszczki jak na tiulowej zasłonie - nie wiadomo czemu przypomniałem sobie, jak wiatr fałduje cienką, białą tkaninę. Na twarz Longina wypełzła chmura gniewu. I oto podniósł rękę, by samemu przegnać dziadygę, ten jednak nie czekał na pchnięcie, tylko sam uskoczył w tłum. - Wio! Byki szarpnęły się ku przodowi. I wtedy pękły postronki. Wszystkie jednocześnie. Byki chybnęły się w przód i zrobiły po kilka kroków, niezwyczajnie szybkich, jak na tak powolne stworzenia. Ludzie ledwo zdążyli uskoczyć - niektórzy nawet poprzewracali się na sąsiadów, ale otworzyli bykom szerokie przejście. Baby podniosły wrzask, ktoś tam zaczął kląć, sypiąc wymysłami piętrowo i niezrozumiale, a do ławki przyskoczył esauł, trzymający w ręku obnażoną szablę. - Znamy te czarcie sztuczki! Ale nic z tego, nie wykręcą się sianem! Dawajcie tu popa, niech czyta egzorcyzmy! - Poczekaj!
Być może, w ogólnej wrzawie głos setnika Longina niewielu nawet usłyszało. Ale my z Judką doskonale go słyszeliśmy. Setnik stał, blady jak śmierć, nagle postarzały i kompletnie zbity z tropu, jakby zupełnie nie wiedział, co robić. Obok niego uśmiechał się niewinnie ów tutejszy dziadyga... Jakże mu było? Ach tak! Rudy Pańko! Czumak Griń, starszy syn wdowy Kiriczychy - Po prostu nie wiem, panienko Jaryno, co mamy robić! Setniczanka siedziała na łóżku - przedtem żylasta, teraz była podobna do obciągniętego skórą szkieletu. Promienie słońca padały ukośnie na jej pożółkłą twarz, pogłębiając czerń kręgów pod jej oczami. Wygląda jak Śmierć - pomyślał Griń w przypływie nagłego strachu. Co tam pan Judka mówił o Śmierci? W lesie... na drodze... na zbryzganym krwią śniegu... - Po prostu nie wiem - zaczął ponownie, odpędzając od siebie straszne wspomnienie. - Oni niczego nie rozumieją. Nikt tu nie słyszał o Walkach, Połtawie, ani nawet o samym Kijowie! Setniczanka milczała. Przez chwile nawet Griniowi wydawało się, że nie zostanie zaszczycony odpowiedzią. - Tatarskiego też nie znają - odpowiedziała wreszcie dziewczyna, nie patrząc na czumaka. - Ale ty mówiłeś, że dobry jesteś w machaniu rękoma i wykręcaniu gęby. Dogadałeś się z nimi jakoś? Griń przypomniał sobie palący wzrok zielarki bez chłopa i wciągnął głowę w ramiona. Wobec innych jego grzechów... I cerkwi tu nie masz, żeby mszę za grzechy zamówić. A na myśl o Oksanie nie miłość, ale zgrozę czuje. Cudze wesele, a pan młody pod sufitem na własnym pasie wisi... - Co z tobą, czumaku? - Nie wiem - mruknął, odwracając się w drugą stronę. - Nie mam pojęcia, co robić!... Jaryna patrzyła teraz prosto na niego. Widzisz go, znalazł sobie porę na rozterki - w jej oczach widać było pogardę. Nie wie, co robić! Baba z niego, i tyle. Żaden czumak. - A ja myślę tak... - zimnym, rzeczowym tonem zaczęła dziewczyna. - Po pierwsze, dobrze by było zdobyć jakieś konie. Po drugie, załatwić dokumenty podróżne. Po trzecie, dowiedzieć się, gdzie tu jest najbliższe miasto - i miejmy nadzieję, że znajdziemy tam jakichś mądrych ludzi, którzy wskażą nam drogę, jeżeli nie na Połtawę, to choćby na Kijów... a może i słyszeli o setniku Zagarżeckim. Griń wstrzymał oddech. Dziewczyna mogłaby go przecież posłać do diabła - idź czumaku, gdzie cię oczy poniosą, a ja sama jakoś będę sobie radzić; a jednak nie... choć prawda, że we dwójkę raźniej. Judasz z niego i zdrajca, ale swojak.