Spis treści
RYTUAŁ..........................................................................................................................................................4
Rozdział pierwszy.......................................................................................................................................4
Rozdział drugi...........................................................................................................................................20
Rozdział trzeci ..........................................................................................................................................32
Rozdział czwarty.......................................................................................................................................56
Rozdział piąty ...........................................................................................................................................66
Rozdział szósty .......................................................................................................................................105
Rozdział siódmy ......................................................................................................................................115
Rozdział ósmy......................................................................................................................................... 142
Rozdział dziewiąty.................................................................................................................................. 157
Rozdział dziesiąty................................................................................................................................... 196
TRON.......................................................................................................................................................... 212
ZOO............................................................................................................................................................. 251
Część pierwsza........................................................................................................................................252
Część druga.............................................................................................................................................270
OSTATNI DON KICHOT ......................................................................................................................... 304
Akt pierwszy .......................................................................................................................................... 304
Akt drugi ................................................................................................................................................ 340
RYTUAŁ
Rozdział pierwszy
Сладкое пламя гортань раслирает.
Будто случайно оброненный кубок
Земля ускольэает.
Арм-Анн
Odgłosy jego kroków dźwięcznie rozbrzmiewały w ciszy, długo miotały się w
korytarzach, uderzając o niewidoczne w ciemności ściany.
Potem dźwięk stał się bardziej głuchy. Na twarzy poczuł niemal nieuchwytny
powiew zatęchłego powietrza i przyspieszył kroku.
Ściany rozstąpiły się. Światło już do nich nie sięgało, chociaż pochodnia paliła
się równo i jasno. Łukowate sklepienie również gubiło się w mroku.
Bywał tu niezliczoną ilość razy. Skąd zatem, znowu to krępujące odczucie
czyjejś obecności? Czy nie pochłonęła ziemia tych, których imiona wyryto tu, na
kamieniu?
Pochodnia wydobyła z ciemności kolumnę o nieprawidłowej formie - ciężką,
Płomień słodki gardło rozpiera, Niczym przypadkiem strącony kielich, Ziemia wymyka się.
(Wszystkie przypisy tłumaczki).
przysadzistą. Powierzchnia jej wydawała się pokryta siecią wymyślnej koronki.
Skąd wie liść na drzewie, kiedy wyrwać się z pąka? Kiedy odwrócić się do
słońca, zmienić kolor? Upaść pod nogi ludziom? Czy ostatni liść nie jest
przedłużeniem gałązki, nie jest przedłużeniem konaru, nie jest przedłużeniem pnia;
czy ostatni listek nie jest posłańcem korzeni, które nie każdy może zobaczyć?
Przesunął ręką po starym piśmie, które wzdłuż i wszerz zorało kamień.
„I zawołał potężny Sam-Ar, zwołując sojuszników na pomoc, i ryk jego podobny
był do głosu chorego nieba, i słowa jego były gorzkie, jak zatruty miód. Wezwał on
dzieci swoje pod swoje skrzydło i bratanków, i wszystkich krewnych, niosących
ogień... I była wielka bitwa, i poległy od uderzeń Jukki dzieci jego. I bratankowie, i
krewni płonęli w ogniu... Rozejrzał się Sam-Ar i zobaczył, jak straszliwy Jukka znów
podnosi się z wody... Starli się w boju i słońce zakryło lico z przerażenia, i gwiazdy
uciekły precz, a rozgrzany wiatr osłabł i runął na ziemię... Niepokonany był Sam-Ar i
zwyciężał już, ale Jukka, niechaj odejdzie w niepamięć przeklęte imię jego, wyśliznął
się podle i zacisnął w pętli swojej Sam-Ara i zawlekł w bezdeń, i ugasił płomień jego, i
obezwładnił go. Tak zginął potężny Sam-Ar. Pamiętajcie potomkowie, czyja krew was
żywi...”
Czytał z trudem - gdzieniegdzie tekst się zatarł, obsypał się, chociaż przez wiele
stuleci nie dotykało go ani słońce, ani deszcz, ani wiatr.
Trzeba się zdecydować, pomyślał ze zmęczeniem. Już czas. Trzeba się
zdecydować - i to, co musi się stać, niechaj się stanie. „Czyja krew was żywi?...”
Obszedł przysadzistą kolumnę. Po drugiej stronie był wyryty obrazek - wielki,
pięknie zachowany: wzburzone morskie fale, z głębin wyłania się ohydny, wywołujący
przerażenie potwór, a nad nim, na niebie, unosi się zionący ogniem dragon.
„Czyja krew was żywi...”
Trzeba się zdecydować. Koniecznie. Przecież to tylko rytuał - uciążliwy, ale
zupełnie niewinny. Rytuał i tyle.
Wśród ciemności przeszedł do innej kolumny, tak samo masywnej i
nieforemnej. Podniósł w górę pochodnię, wpatrując się w znaki, symbole, urywki
tekstów...
„Dni... zdobędzie sławę... pustoszy... imię Lir-Ira, syna Nur-Ara, wnuka... jego
rozkwit w rzemiośle”.
Rozkwit...
Powrotną drogę przebył zdecydowanym krokiem, wręcz z pośpiechem.
Przejścia zamkowe znał od kołyski. W razie potrzeby mógłby się obyć bez pochodni -
światło było mu potrzebne tylko do tego, żeby odczytać wyryte w kamieniu pismo.
W przestrzennej, zakurzonej komnacie, gdzie przez wąskie okno niemrawo
sączyło się szare światło, zgasił pochodnię i podszedł do wielkiego, nadpękniętego
zwierciadła.
Trzeba się zdecydować...
Pamięć przywiodła słodki, kwiatowy zapach, pociemniało mu w oczach, silną
falą wezbrały w nim mdłości i tylko rozpaczliwą siłą woli udało mu się opanować.
Przeklęta słabość...
Przesunął dłonią po ciemnej powierzchni zwierciadła, ścierając grubą warstwę
kurzu.
Z mętnej głębi patrzył na niego ciemnowłosy człowiek o wąskiej twarzy,
niewysoki, chuderlawy, przytłoczony i udręczony wielkim problemem.
Trzeba się zdecydować.
Znowu przesunął dłonią - zwierciadło rozbłysło od środka. Zamigotały
odblaski, kolorowe plamy, pojawiła się wielka końska głowa, potem kopyto... Koło
bryczki...
Nachylił się ku tafli i marszcząc czoło wpatrywał w zmieniające się obrazy.
Wielu ludzi, krzątanina... Jakby przygotowania do święta... Góry pudełek na
kapelusze... Karnawał, będzie kapeluszowy karnawał. Przystrojone wieże
królewskiego pałacu... Froter ze ścierką do podłogi, kucharze w kuchni... Portier... Za
portierem paź bezwstydnie zadziera czyjąś spódnicę... Znowu kuchnia... Sala balowa...
Dziewczęta... Kobiety... Jakiś hałas!
„Przymierzcie księżniczko!” - zwierciadło przyniosło przygłuszony urywek
rozmowy.
Księżniczka...
Przymrużył oczy.
Czarujące młode stworzenie, jasne loczki, okrągłe błękitne oczy, wspaniała
turkusowa suknia.
„Nie do wiary, księżniczko!”
Czyjeś ręce umieściły na białawej główce wielki, szykowny, aksamitny kapelusz
- błękitny, a na jego szczycie umocowana była dekoracyjna łódeczka z żaglem.
Zacisnął zęby. Pamiętajcie, czyja krew was żywi.
***
Szesnastoletnia księżniczka Maj odstąpiła jeszcze na krok, wstrząsnęła lokami i
radośnie się roześmiała. Kapelusznik uśmiechnął się zadowolony, dwie szwaczki z
aprobatą kiwnęły głowami, a pokojówka, z trudem podtrzymując wielkie owalne
zwierciadło, przychylnie zamruczała coś pod nosem.
Turkusowo-srebrna suknia zgrabnie otulała wysmukłą figurkę księżniczki.
Drobne, obszyte kosztownościami trzewiczki cichutko postukiwały w radosnym
zniecierpliwieniu, jasne błękitne oczy błyszczały pod tiulową woalką, a kapelusz...
Kapelusznik krzyknął z podziwu i kolejny raz z zadowolenia zatarł ręce.
Kapelusz maleńkiej księżniczki Maj miał stać się prawdziwym wydarzeniem
nadchodzącego karnawału kapeluszy. Przygotowany z niewiarygodnym
mistrzostwem, przedstawiał burzę na morzu - na szerokim rondzie przewalały się
lazurowe aksamitne fale z koronkowymi baranami piany na grzbietach; jedna fala,
najwyższa, wznosiła się nad toczkiem kapelusza, podnosząc rybacką łódkę z białym
nakrochmalonym żaglem - drobną, nie większą od tabakierki. W łódce walczył z
żywiołem porcelanowy rybak - jeśli ktoś się przypatrzył, można było policzyć guziki na
jego kurteczce, którą szarpał niewidoczny wiatr. Kiedy Maj poruszała głową łódeczka
przechylała się to w prawo, to w lewo, kołysał się żagiel, migotały blaski na
powierzchni aksamitnego morza i wszystkim zapierało dech na widok mężności
porcelanowego rybaka.
- Cudownie, księżniczko - odezwała się pokojówka. Jej towarzyszki - a w
przestrzennej bawialni było ich bez liku - przytaknęły z aprobatą.
Maleńka Maj zupełnie jeszcze nie umiała ukrywać swoich uczuć -
zapomniawszy, że księżniczce przystoi opanowanie i godność, radośnie zakręciła się
po komnacie.
Siostra jej, Wertrana, też księżniczka, ale o dwa lata starsza, uśmiechnęła się
pobłażliwie. Wertrana nie ustępowała siostrze w dystynkcji i wdzięcznym wyglądzie,
może tylko loki miała ciemniejsze a charakter bardziej poważny. Właśnie
przymierzała pełną przepychu suknię koloru herbacianej róży z maleńką kokardką na
prawym biodrze i długie koronkowe rękawiczki. Na jej kapeluszu tańcowali w
korowodzie weseli wieśniacy - ale nie porcelanowi, a z atłasu, nasączeni
aromatycznymi olejkami. Dlatego płynęły od nich strumienie delikatnych,
wyszukanych wonności, wątpliwe, czy typowych dla prawdziwych wiejskich tancerzy.
- Obejmę cię, Werto! - Rzuciła się Wertranie na szyję Maj, przez co nieomal
ścięła z nóg krawczynię, która dreptała dookoła siostry, i cmoknęła ją w policzek tak
szczerze, że porcelanowy rybak o mało nie wpadł w aksamitne głębiny.
- Ach, Maj - i Wertrana znowu uśmiechnęła się pobłażliwie.
- Obejmę cię, Juto! - Krzyknęła Maj i puściwszy Wertranę, oplotła rękami szyję
swojej najstarszej siostry, która przymierzała suknię w kącie przy drzwiach.
Ta wzdrygnęła się i odchyliła, posyłając Maj wymuszony uśmiech. Suknia
księżniczki Juty była różowa, jak poranek; zdawało się, że jest przykrótka - dół
spódnicy unosił się wysoko nad ziemią, odsłaniając wielkie, trochę koślawe stopy.
Juta wpatrywała się w zwierciadło tępo i pochmurnie - a z lustra tępo i pochmurnie
patrzyła na nią nieładna, tyczkowata dziewczyna, której przepyszna suknia pasowała
tak samo, jak brokatowa kamizelka jarmarcznej małpce.
- Nie wierć się, księżniczko - zażądała krawczyni.
Juta odpowiedziała jej ciężkim spojrzeniem.
- Kapelusz, wasza wysokość - z szacunkiem zaproponował kapelusznik.
Juta odwróciła się.
Kapelusz właściwie nie był wcale brzydki - obrazował pojedynek dnia i nocy. Po
stronie nocy lśnił czarny aksamit, usiany maleńkimi szklanymi gwiazdkami, a po
stronie dnia - trzepotał skrawkami różowy jedwab i nad tym wszystkim kołysało się
na niteczkach złote słońce z igiełkami promieniami, i perłowy guzik księżyc.
- Okropieństwo - powiedziała Juta.
Kapelusznik obrażony zamrugał oczami:
- Darujcie, księżniczko, ale to pochwalony przez was szkic! Wszystko...
Wszystko ze szczegółami...
Wesoła, piegowata pokojówka z pęczkiem żelaznych szpilek w ustach
przypinała kapelusz do szorstkich włosów Juty.
Juta rzuciła beznadziejne spojrzenie w zwierciadło; gdzie w odbiciu można było
zobaczyć rondo kapelusza, zakrywające połowę twarzy, krótką woalkę zwisającą aż do
koniuszka ostrego nosa, a poniżej duże usta o cienkich wargach, skrzywione w
lekceważącym grymasie.
- Może ozdobić woalkę? - Zaproponowała piegowata pokojówka. Krawczyni
zmrużyła oczy, oceniając efekt i pociągnęła dół strojnej różowej sukni:
- Woalka musi być jeszcze gęściejsza... Najgrubsza, rozumiesz? I długa, aż do
szyi...
Pojętna pokojówka pokiwała głową, ledwo powstrzymując śmiech. A może
Jucie tylko się zdawało?
Znowu podbiegła w podskokach księżniczka Maj, radośnie zaklaskała w dłonie,
dotknęła księżyc i słońce, ukłuła się o złoty promień i roześmiała się:
- Juto, to cud! Jak wspaniale, jaką masz pyszną suknię! Maleńka Maj była
naiwna, nawet jak na swoje szesnaście lat.
Wertrana spoglądała na nią z daleka, wzdychała i poprawiała kokardkę na
prawym biodrze.
Juta tymczasem obracała kapelusz i tak i siak, nasuwała na czoło i na tył głowy,
zagryzała wargi, co ją jeszcze bardziej szpeciło. Pokojówki z ukosa spozierały zza jej
pleców; łowiąc w lustrze ich spojrzenia, ze złości ledwo powstrzymywała łzy. Potwór.
Jakkolwiek się obrócić i spojrzeć - potwór.
- Wasza wysokość - miękko zaczął kapelusznik, ale ktoś pociągnął go za rękaw i
zmieszany zamilkł; ktoś w kącie zachichotał, ale od razu uciszyło go kilka innych
głosów. Juta zaczerwieniła się jak rak.
- A ty się nie garb, Juto - poradziła księżniczka Wertrana. - Nie zagryzaj warg,
nie marszcz czoła i nie krzyw się tak. Tobie to nie przystoi...
Siostra odwróciła się gwałtownie, jak na sprężynie:
- Za to tobie przystoi... Tobie przystoi ta... To...
Nie wiedziała, co jeszcze powiedzieć. Pokojówki ze zdziwieniem zaszemrały.
Juta zakręciła się na obcasach i wybiegła z bawialni trzaskając drzwiami.
Maleńka Maj szeroko otworzyła błękitne oczy, które od razu napełniły się
łzami:
- Po co tak... Psuć sobie święto...
- I innym przy okazji... - Cicho dodała Wertrana, znowu odwracając się do
zwierciadła.
Trzy królestwa istniały obok siebie, kto wie od ilu już stuleci i, jeśli wierzyć
kronikom, wojny między nimi przytrafiły się tylko dwa razy: pierwsza, kiedy książę
krainy Kontestarii wykradł księżniczkę z sąsiedniej Akmalii i pojął ją za żonę bez
błogosławieństwa jej rodziców, a po upływie paru setek lat druga - kiedy jakiś
akmalijski blacharz, po wychyleniu kieliszka w szynku, obraził kotkę, która kręciła się
pod nogami, chociaż jest ona, jak wiadomo, heraldycznym zwierzęciem królestwa
Werchnia Konta. W pozostałym czasie trzy królestwa zgodnie sąsiadowały ze sobą, od
czasu do czasu zawiązując międzydynastyczne śluby, tak więc trzy królewskie dwory
były w pewnym stopniu ze sobą spokrewnione.
...Łopotały na wietrze proporce ze srogimi kocimi mordkami. Przygotowania do
karnawału kapeluszy na jakiś czas odsunęły na bok wszystkie inne problemy. Tego
roku święto organizowała Werchnia Konta i Juta, włócząc się po pałacowych
korytarzach, to tu, to tam natykała się na swego ojca - król miotał się po całym pałacu,
żeby zdążyć wydać ostatnie rozporządzenia i mamrotał swoje ulubione przekleństwo -
garrrrrgulce... Spocona, zaczerwieniona świta wyminęła Jutę, niby jakąś przeszkodę.
Lada moment miały przybyć najdostojniejsze osoby z przyległych państw -
księżniczka mogła zobaczyć z okna sypialni, jak pośpiesznie rozścielają kobierce na
bruku pałacowego podwórza, jak szykuje się orkiestra, lśniąc wypolerowaną miedzią
instrumentów i guzików przy uniformach. Migotały w radosnym bezładzie loki Maj,
jej turkusowa suknia, kapelusz z wysoką falą - maleńka księżniczka energicznie
włączyła się w przedświąteczną krzątaninę.
Rozdrażniona Juta włóczyła się bez celu po pałacu, postała przez chwilę obok
biblioteczki, przewertowała do dziur zaczytaną powieść, w końcu obciągnęła
nieszczęsną różową suknię i wstąpiła do matczynych komnat.
W pokojach królowej nikogo nie było. Na klawesynie stertą zalegały pudła po
kapeluszach, na dywanie leżał zapomniany tamborek. Juta mimochodem go
podniosła - matka wyszywała fragment legendy o dziewczynie porwanej przez smoka.
Zielony, jedwabny smok był już gotowy i ział ognistożółtymi płomieniami, a jego
ofiara była zaznaczona na razie tylko kilkoma ściegami.
Dla rozwiania lekko dokuczającej nudy, Juta poszła do pokoi frejlin.
Szła i dotykała złotych medalionów oraz sztukatorskich detali na ścianach,
wzdychała, starała się dotknąć nosa koniuszkiem języka - na szczęście korytarze były
puste i nikt nie mógł stwierdzić, czy przystoi to Jucie, czy nie. Zatrzymała ją
dobiegająca skądś przytłumiona rozmowa; poznała matczyny głos i zaczęła
nasłuchiwać, starając się ustalić, skąd dobiega.
- ... Jest w tym i nasza wina - z westchnieniem przyznała komuś królowa.
Juta zawahała się przez chwilę, po czym odwróciła w kierunku głosu i znalazła
się w komnacie przegrodzonej ciężką portierą. Tam, za aksamitną ścianą, królowa
słuchała odpowiedzi swojej rozmówczyni:
- Wątpię, wasza wysokość. Wy nie obdarzyłyście Juty wylewną miłością, ale też
nie zaznała od was krzywdy.
Serce Juty na chwilę zamarło, by zaraz zakołatać niespokojnie i bezładnie.
- Astronom zapewnia, że cały dzień będzie cudowna pogoda - frejlina starała się
szybko skierować rozmowę na inne tory.
Królowa westchnęła głośno, z troską.
- Ach, moja droga... Przy jej figurze, z jej twarzą - do tego jeszcze zły charakter,
drażliwość i upartość... Muszę spojrzeć prawdzie w oczy - ona nigdy nie wyjdzie za
mąż.
Juta bezszelestnie odwróciła się i wyszła na korytarz. Paź, który właśnie
przebiegał z pudełkiem od kapelusza, z lękiem się przed nią cofnął.
Nie, ona nie będzie płakać. Do stu tysięcy gargulców! Gdyby ona za każdym
razem płakała z najmniejszego powodu...
Księżniczka brnęła pałacowymi korytarzami prawie na oślep. Łzy kłębkiem
utkwiły jej w gardle.
Na dworze radośnie zagrały surmy - najdostojniejsi goście nareszcie przybyli.
Królewska para z Akmalii z córką Oliwią i stary król Kontestarii z synem...
Juta chlipnęła.
Kiedy usiadła na trawie w opustoszałym parku, postanowiła, że więcej nikomu
nie zepsuje święta. Ona... Odejdzie na zawsze. Natychmiast.
I zrobiło jej się trochę lżej.
To była jej ulubiona gra - W-To-Że-Ja-Odejdę-Na-Zawsze. Juta grała w nią,
kiedy było jej już zupełnie ciężko na duszy.
Znowu zadźwięczały surmy. Juta wstała, zgarbiła się bardziej niż zazwyczaj i
poszła w kierunku bramy.
Wyrusza na wygnanie, nigdy więcej nie zobaczy matki, ojca, Wertrany i Maj.
Nigdy nie wróci do starego parku, który chowa wspomnienia jej dzieciństwa.
Z początku Juta szła dosyć stanowczo, ale z każdym krokiem coraz bardziej
ogarniała ją gorycz wygnania, w które zresztą szczerze uwierzyła. Zwróciła się do
głębin swojej duszy i wymamrotawszy nieposłusznymi wargami: „Kochana mateczko,
wybaczcie”, rozszlochała się w objęciach starego platanu.
Żałośnie zadźwięczało złote słońce na kapeluszu, uderzając o szklane gwiazdki.
Łzy pomogły jej odzyskać duchową równowagę.
Usiadła na brzegu cembrowiny cichej, szemrzącej fontanny, oparła brodę na
ściśniętych w piąstki dłoniach i głęboko się zamyśliła.
Niestety, jeśli masz nos większy, niż wypada, usta większe, niż ludzie zwykli
oglądać, a wzrostem dorównujesz królewskim gwardzistom - wtedy, szanowni
państwo, czasu do rozmyślań masz pod dostatkiem. Dlaczego to przy słowie
„księżniczka” wszyscy zaczynają się uśmiechać i śpieszą dodać „przepiękna”, a jeśli
księżniczka, chociaż odrobinę nie taka piękna, niżby się każdy spodziewał - wtenczas
obraza i gorzkie rozczarowanie.
W głębi parku zastukał dzięcioł - Juta przysłuchała się przez chwilę, po czym
mimowolnie uśmiechnęła się. Ciekawe, w jaki sposób dzięciołowi udałoby się stukać
w korę, gdyby miał dziób tak maleńki, jak nosek Wertrany.
Juta z zadowoleniem dotknęła swojego nosa i uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
Jednak jej uśmiech szybko zgasł.
Wertrana... Niepotrzebnie na nią nakrzyczała. Gar-r-gulce, przecież to moja
siostra. Nie powinnam jej tak traktować!
Juta twardo postanowiła powiedzieć Wercie dzisiaj coś bardzo miłego i to ją
uspokoiło.
W czaszy fontanny pluskały się złote rybki, Juta zanurzyła rękę w ciepłą,
zielonkawą wodę i rybki od razu zaczęły trącać pyszczkami jej dłoń. Ciekawe, jak ryby
oddychają pod wodą? Kiedyś, w dzieciństwie, Juta też spróbowała - i o mało się nie
zachłysnęła...
Nie wytrzymała łaskoczących dotknięć, roześmiała się i wyciągnęła rękę,
podnosząc przy tym całą kaskadę różnobarwnych kropli.
Tak, do stu tysięcy gargulców, jej nos, co prawda podobny do szydła, jednak
potrafi rozróżnić zapachy pięciu gatunków róż, nie mówiąc już o serze i sosach do
mięs. A jeśli chodzi o oczy, to nie wielkość ich ma znaczenie, a bystrość spojrzenia...
Warg więcej zagryzać nie będziemy, znajdą się lepsze potrawy, a i garbić się nie
warto... I, co zrozumiałe, mama będzie musiała cofnąć swoje słowa i o drażliwości, i o
byciu upartą. Dziesięć tysięcy gargulców, czyż księżniczka Juta nie potrafi nad sobą
zapanować!
Na pałacowym placu znowu zagrały surmy. Juta podskoczyła jak oparzona:
przecież Ostin zapewne dawno przyjechał.
Zajrzała w taflę wody w fontannie - nos i oczy już nie zdradzały jej płaczu - i
przytrzymując suknię, pospieszyła do pałacu.
Pośród bukszpanowej alei zawołali ją. Dźwięczny głosik Maj wypełniał, zdawało
się, każdy zakątek parku:
- Juto, Juto! Gdzie jesteś!
Roześmiało się kilka młodych głosów.
Juta obejrzała się.
Ścieżką, posypaną morskim piaskiem, objąwszy się szły statecznie Wertrana i
akmalijska księżniczka Oliwia, dookoła nich wesoło hasała Maj. Powiernica Oliwii -
tak, ona miała powiernicę! - Niosła uroczyście, jak berło marszałka, letnią jaskrawą
parasolkę. Trochę za nimi szedł, żując niedbale źdźbło trawy, kontestarski książę
Ostin.
Juta na chwilę wstrzymała oddech. Nie widziała Ostina blisko pół roku - książę
miał smagłą cerę, stał się jeszcze wyższy i szerszy w ramionach. Kołnierz cienkiej,
białej koszuli odkrywał szyję i obojczyki, ukazując poruszający się w rytm kroków
kamyczek talizman na złotym łańcuszku.
Juta miała ochotę uciec, ale zamiast tego uśmiechnęła się przyjaźnie jak tylko
umiała najmilej i postąpiła naprzód.
- Gdzieżeś ty była?! - Wesoło wykrzyknęła Maj. - Ceremonia spotkania,
orkiestra... A czy ty wiesz, jaką Oliwia ma karetę?!
- Tato zapłacił dziesięć miarek złota - subtelnym głosikiem obwieściła Oliwia.
Jeśli uważano, że młodsze siostry Juty są śliczne, to akmalijską księżniczkę uznawano
za piękność, daleko poza granicami jej królestwa. Teraz ubrana była w oślepiające
złoto, suknia spływała po niej słonecznymi wodospadami, na kapeluszu pysznił się
złoty łabędź z prawdziwymi piórami i bursztynowym dziobem.
- Witaj Oliwio. Witaj Ostinie - wymamrotała Juta.
Ostin uśmiechnął się - jak zwykle na jego smagłych policzkach pojawiły się
dołki.
- Czemu nie było cię na ceremonii, Juto? - Cicho zapytała Wertrana.
Jucie od razu przeszła ochota, żeby powiedzieć jej coś przyjemnego.
Oliwia zasugerowała tym samym subtelnym głosikiem:
- Juta zapewne nie lubi gości...
Jej powiernica nie wiadomo czemu zachichotała. Oczy Wertrany nagle
rozszerzyły się z przerażenia:
- Twoja suknia! - Szepnęła z jękiem, a idąc za jej spojrzeniem Juta zobaczyła na
różowym jedwabiu plamy - ślady rozgniecionych traw.
- To nic strasznego! - Subtelnie uśmiechnęła się Oliwia - czy takie maleńkie
zielone cętki mogą zepsuć taką wielką różową suknię?... Prawda, Juto?
Powiernica znowu prychnęła.
- Ot, tylko - ciągnęła dalej Oliwia z fałszywą troską w głosie - ot, tylko
kapelusz... Może i do niego przypiąć coś zielonego, do towarzystwa?
- Ach, Juta ma cudowny kapelusz, prawda? - Radośnie wtrąciła naiwna Maj. -
Tam słońce i księżyc...
Oliwia umyślnie wysoko wyciągnęła zgrabną szyjkę, stanęła na palcach,
pokazując, jak trudno jest obejrzeć kapelusz tyczkowatej Juty i powiadomiła głośno:
- No, słońce to ja widzę... A zamiast księżyca, moi państwo, zamiast księżyca
telepie się jakiś sznureczek. Domyślam się, że księżyc w tragicznych okolicznościach
oderwał się podczas spaceru księżniczki Juty po parku. Może wszyscy powinniśmy go
poszukać?
- Jaka szkoda... - Szepnęła Maj i oczy jej od razu stały się wilgotne.
- To żaden problem - energicznie wtrącił Ostin. - Juta jeszcze ma czas poprawić
strój, przecież do rozpoczęcia uroczystości, zdaje się, pozostała jeszcze godzina.
- Idź do pałacu, siostro - poradziła Wertrana.
- Ale po co? - Zdziwiła się Oliwia. - Wątpię, czy stanie się ładniejsza, niż teraz...
Chyba, że Juta narzuci nieprzezroczystą woalkę!
Jej powiernica głośno wciągnęła powietrze i rzekła, ledwie powstrzymując
śmiech:
- Tak.. I owinie się... Owinie się nią cała!
Maj tylko mrugała oczami, a Wertrana milczała, bojąc się zepsuć stosunki z
akmalijską pięknością. Ostin, którego bardzo uraziło grubiaństwo Oliwii, chciał
surowo upomnieć dwórkę, ale w tym momencie Jucie powrócił dar mowy.
- Niektórzy lubią tachać ze sobą swoje pokojowe pieski, swoje zaślinione mopsy
- powiedziała z całą pogardą, na jaką mogła się zdobyć. - Winszuję ci Oliwio: twój
mops we wszystkim do ciebie podobny!
- Ona jest moją dwórką - odkrzyknęła niewzruszona piękność. - A ty nigdy nie
będziesz miała powiernicy. Dwórka powinna ustępować urodą swojej pani; co
pokazuje, jak długo przyszłoby szukać powiernicy... Dla ciebie!
Ostin! On tu był i TO słyszał.
Dwoma susami Juta podskoczyła do Oliwii i wczepiła się w jej włosy. Maj
krzyknęła przerażona, zakręciła się w miejscu Wertrana, zastygł jak słup soli Ostin -
ale Juta już niczego nie widziała. Poleciały pióra złotego łabędzia, deszczem posypały
się szklane gwiazdki, zatrzeszczała różowa suknia.
Powiernica Oliwii niespodziewanie sprytnie skoczyła na Jutę z tyłu.
- Zabierzcie ode mnie tę maszkarę! - Wrzeszczała Oliwia.
Ostinowi z trudem udało się odciągnąć wściekłą, rozczochraną Jutę od obu
akmalijek. Kapelusz, który stracił podczas walki słońce, walał się po trawie jak zmięta
ścierka.
Nie dbając już o dostojność, Juta odepchnęła ręce księcia i przeskoczywszy
bukszpanowy żywopłot, rzuciła się pędem w stronę pałacu.
Rozpoczęcie karnawału trzeba było przesunąć o półtorej godziny.
Powstało pytanie, czy księżniczka Juta weźmie udział w święcie i tylko
wstawiennictwo księcia Ostina spowodowało odłożenie kary.
Złota suknia Oliwii, na szczęście, nie bardzo ucierpiała - nadworni mistrzowie
potrafili całkowicie ją odnowić. Bardziej ucierpiało czarujące liczko piękności - długie,
głębokie zadrapania trzeba było rzetelnie umalować i zapudrować.
Jucie chłodno zaproponowano suknię jednej z frejlin i prosty, nie przystrojony
niczym kapelusz. Księżniczce było jednak już wszystko jedno.
Przed samym początkiem święta do sypialni Juty zajrzała Maj z przebiegłym
wyrazem twarzy; maleńka siostrzyczka trzymała pod pachą pudełko na kapelusz.
- Obiecaj, że weźmiesz!
- A co tam? - Zapytała Juta obojętnie.
- Obiecaj! - Maj kręciła się ze zniecierpliwienia.
- Obiecuję...
Księżniczka otworzyła pudełko, kiedy Maj już wybiegła z komnaty. W środku
leżał, iskrząc się błyskami w aksamitnym morzu, kapelusz z wznoszącą się falą.
Wielkoduszna Maj oddała swój kapelusik nieszczęśliwej siostrze.
Karnawał od dawna stał się ulubionym świętem we wszystkich trzech
królestwach.
Zalany słońcem plac był wypełniony kolorowym tłumem, chłopcy gromadnie
czepiali się filarów latarń miejskich, a nad ciżbą niewiarygodnymi klombami kołysały
się kapelusiki - różnych rozmiarów, fasonów i kolorów. Zmyślni mieszczanie
przyozdobili kapelusze dzwoneczkami i kołatkami, wiatraczkami i kremowymi
ciasteczkami, a jeden wesołek - białą myszką w klatce. Od rana, jak zwykle, dmuchał
leciutki wietrzyk, i wszyscy, żeby nie utracić cennych ozdób, mocno poprzywiązywali
kapelusiki barwnymi atłasowymi wstążkami pod brodą.
Ceremonię otworzyła parada cechu kapeluszników - na czele kolumny kroczył
nadworny kapelusznik, ten sam, który przygotował kapelusze dla księżniczek. Nad
jego głową powiewał cechowy sztandar z przedstawionym na nim kołpakiem
.
Kapelusznicy ustawili się w czworobok naokoło obitego kilimami pomostu, na
jakim uroczyście zasiadły trzy królewskie rodziny. Złota suknia Oliwii przyciągała
wszystkie spojrzenia, wokół słyszało się tylko: „Och, jakaż ślicznotka!”.
Juta siedziała, nie podnosząc głowy, bojąc się spojrzeć w stronę Ostina, którego
miłą i zarazem krępującą ją obecność odczuwała za plecami.
Król - ojciec wygłosił krótką przemowę o dobrobycie i rozkwicie sąsiadujących
ze sobą trzech królestw, po czym zlecił kierowanie świętem mistrzowi ceremonii,
którego głowę wieńczył wielki biały cylinder.
Ten z kolei okrasił swoją przemowę kaskadą żartów, na co tłum zakołysał się
falą śmiechu. Potem, na znak jego długiego, powleczonego pluszem berła, wszyscy
wypuścili z portfeli złowione rankiem i uwięzione tam osy, ponieważ, według wierzeń,
w ślad za osą w portfel powinny posypać się pieniążki. Niektórym dusigroszom nie
poszczęściło się i tacy wytrząsali na ziemię przedwcześnie zdechłe owady, a to, jak
wiadomo, wróżyło przyszłą stratę.
Potem ogłoszono potyczki bojowych jeży. Pojedynki odbywały się na wielkim
okrągłym bębnie, tłum naokoło śmiał się i klaskał, a mistrz ceremonii przyjmował
stawki. Jeże, jaskrawo ozdobione przez właścicieli, sapały i fukały, tupotały po grubej
skórze bębna, co rusz zwijając się w kłębek, żeby szybko rozwinąwszy się, złapać
przeciwnika za długi czarny nos. Bęben dudnił, uderzany łapkami zwierzątek.
Ostatecznym zwycięzcą okazała się maleńka, pomalowana cynobrem jeżyca, która
wyróżniała się nader walecznym usposobieniem.
Nastał w końcu czas demonstracji kapeluszy. Aksamitna fala z czółnem i
rybakiem miała przynieść nagrodę swojej właścicielce, dlatego Juta odmówiła udziału
w konkursie. Pierwsze miejsce uzyskał, co zrozumiałe, złoty łabędź Oliwii - chociaż był
trochę oskubany.
Słońce stało już wysoko, pierwsza połowa karnawału dobiegała końca. Wszystkich
czekały jeszcze nocne zabawy - korowody z pochodniami, wspólne tańce i ucztowanie,
darmowe wino na koszt cechu kapeluszników i fajerwerki, za które zapłacono z
królewskiego skarbca gospodarzy.
Nakrycie głowy pochodzenia tureckiego - czapka, obrzeżona futrem, z aksamitną główką,
niekiedy przybierała kształt cylindryczny, zakończony spiczasto.
Królewskie rodziny podniosły się, żeby po oddaniu wzajemnych
ceremonialnych ukłonów powrócić do pałacu i odpocząć do zmierzchu.
Pałacowa orkiestra zagrzmiała - trochę bez ładu; spowinowacony tłum
zamachał chusteczkami, pozdrawiając swych władców, a mistrz ceremonii opuścił
swoje berło i z ulgą otarł czoło koronkowym mankietem.
Powiał wietrzyk i orzeźwił rozpalone czoło Juty - niczego dziwnego by w tym
nie było, gdyby nie to, że po chwili wietrzyk zmienił się w silny poryw potężnego
gorącego wiatru.
Mieszkańcy zaczęli sarkać niezadowoleni - komuś zniosło kapelusz.
Juta obiema rękami chwyciła aksamitne brzegi ronda i spojrzała w kierunku
słońca.
Słońca nie było. Na plac padł gęsty czarny cień, chociaż pałacowy astrolog z
pewnością prorokował słoneczną, bezchmurną pogodę.
Znowu nadleciał raptowny, okrutny wiatr. Przez plac przeszła fala ostrego,
nienaturalnego zapachu, od jakiego łzawiły oczy i schły gardła.
Na chwilę stało się cicho - tak cicho, że wyraźnie dał się słyszeć z góry świst,
rozcinający powietrze. Słońce zjawiło się i ponownie znikło, jakby zakryła je chmura,
która przyleciała z szaloną szybkością.
-A-a-a!!
Przenikliwy kobiecy krzyk przerwał ogólne odrętwienie. Ogarnięci
przerażeniem ludzie rzucili się, gdzie kto mógł - depcząc się wzajemnie i przewracając
świąteczne bryczki i kolaski.
Juta stała na okrytym kilimami pomoście i z całej siły starała się utrzymać na
głowie kapelusik Maj - niczego ważniejszego, póki co, nie była w stanie wymyślić.
Widziała, jak ojciec, obejmując jedną ręką Wertranę, a drugą królową
małżonkę, starał się przecisnąć przez tłum do stojącej w oddaleniu karety, jak Ostin
wpycha Maj pod pomost, jak - nie tracąc panowania nad sobą - Oliwia też tam
wchodzi, jak krąży pośród placu trąba powietrzna kurzu, a w niej szalonymi
motylkami tańczą zerwane kolorowe proporce...
Ciemność zgęstniała.
Juta podniosła głowę i zobaczyła na niebie nad sobą brązowy, pokryty łuską
brzuch z przyciśniętymi do niego rozczapierzonymi haczykami pazurów. Ugięły się
pod nią nogi.
Potem ogłoszono potyczki bojowych jeży. Pojedynki odbywały się na wielkim
okrągłym bębnie, tłum naokoło śmiał się i klaskał, a mistrz ceremonii
przyjmował stawki.
- Uciekaj, Juto, ratuj się!
Zdawało jej się, że słyszy głos Ostina.
Cały czas przytrzymując kapelusz obiema rękami, Juta zerwała się z miejsca,
przekonana, że nie zatrzyma się już nigdy.
Mknęła opustoszałym placem, mknęła na oślep, a za nią falami wzbierał ostry
zapach. Juta potykała się o porzucone torebki, proporce i grzechotki, a nad nią krążył,
zapełniając sobą całe niebo, potworny, skrzydlaty jaszczur - smok.
- Juto-o!
Zauważyła Ostina.
Biegł do niej wielkimi skokami, z szeroko otwartymi ustami, jednak jego krzyk
od razu znosił wiatr.
Juta zawróciłaby mu na spotkanie, ale Ostin nagle znalazł się gdzieś niżej, na
dole, pod nią. Księżniczka jakiś czas widziała jego zadartą głowę, twarz zniekształconą
strachem, rozchełstany kołnierz koszuli i kamyczek talizman na złotym łańcuszku, ale
potem plac znienacka obrócił się jak talerzyk, a Ostin stał się maleńki jak porcelanowy
rybak na błękitnym kapelusiku.
Juta zobaczyła z góry pałac, park, plac, ulice, miotających się w panice ludzi...
Pazury ohydnego potwora mocno trzymały księżniczkę Jutę i niosły ją coraz
dalej i dalej od domu, nie wiadomo - dokąd.
Wtedy krzyknęła - ale nikt jej nie usłyszał.
Rozdział drugi
Скалится призрак моих неудач.
Сам себе лекарь.
И сам - падач.
Арм-Анн
W przestworzach lodowaty wiatr smagał twarz Juty, wdzierał się w gardło i
zapierał dech; falbaniaste spódnice sukni trzaskały niczym osłabłe żagle i uderzały po
nogach, którymi dziewczyna rozpaczliwie machała w powietrzu. Zgubiła na początku
jeden trzewiczek, potem drugi. Smocze pazury ściskały ją mocno, niby stalowe
obręcze, boleśnie cisnęły w żebra i nie pozwalały na najmniejszy ruch.
Stanęło dęba oślepiająco błękitne niebo, błysnęło i zgasło słońce. Powoli, jakby
niechętnie, ukazała się w dole ziemia. Znowu niebo. Juta lamentowała rwącym się
głosem i z całej siły starała się wyrwać z łap potwora.
Pola układały się mozaiką - żółty kwadracik do czarnego. „Patchwork” -
przemknęło gdzieś w zakątku świadomości Juty. Modrą żmijką wiła się rzeczka, a
tam, dalej, błękitnym łukiem połyskiwało morze.
Wiatr znosił w dal ostry smoczy zapach; odwracając z wysiłkiem głowę,
widziała tuż nad sobą brązową łuskę i rytmicznie machające błoniaste skrzydła.
Znowu niebo, biała beztroska chmurka, horyzont i znowu niebo... Juta
szarpnęła się, obcierając boki o mocne szpony, wygięła się i z całej siły uderzyła
nogami w twardą muskularną łapę. Smok nie zwrócił na to żadnej uwagi.
Juta zacisnęła zęby, głęboko odetchnęła i postarała się rozluźnić. Udało się!
Zamknęła oczy i licząc w myślach: piętnaście, szesnaście... Bezwolnie obwisła w
potwornych pazurach.
Szczerzy się widmo moich strat, Sam sobie lekarz, I sam - kat.
Pazury drgnęły.
Jaszczur widocznie doszedł do wniosku, że ofiara udusiła się i rozluźnił chwyt.
Ledwo, ledwo.
Tego „ledwo, ledwo” Jucie wystarczyło. Szarpnąwszy się z całej siły, desperacko
odepchnęła się łokciami i kolanami i wypadła w puste niebo.
Zdawało się jej, że ogłuchła - wokół utworzyła się ściana ryczącego wiatru,
spódnice nakryły Jutę aż po głowę, i kiedy znowu zobaczyła ziemię - kto wie, w górze,
czy w dole - ziemia była już o wiele bliżej.
Juta rozpostarła ręce i zamarła jak zimowa żaba w masie jeziornego lodu,
zapominając z przerażenia nawet zamknąć oczy. Leciała, opadała, zapadała się w
powietrzną jamę. W ciągu następnych kilku sekund ziemia gwałtownie straciła
podobieństwo do patchworkowej kołdry i rzuciła się jej do twarzy.
Na jakiś czas dziewczyna straciła świadomość. Poczuła wstrząs, gwałtowny ból i
doszła do wniosku, że oto już rozbiła się na śmierć i leży zakrwawiona gdzieś w polu;
jednak po chwili zorientowała się, że wiatr tak samo trzepocze jej ubraniami i targa jej
włosy - otworzyła oczy i zobaczyła, jak ziemia oddala się od niej.
W ostatniej chwili smok pochwycił utraconą ofiarę i teraz jego pazury ściskały
Jutę jeszcze mocniej, jeszcze boleśniej wpijały się w żebra i nie dawały odetchnąć.
Zresztą księżniczka nie miała już siły walczyć - opierała się tylko coraz słabiej,
daremnie starając się rozewrzeć potworne pazury. To bardziej jeszcze szkodziło jej
samej niż smokowi, jednak nie poddawała się, machała nogami i wygiąwszy się
starała się ugryźć pokrytą drobną łuską łapę.
Poprzez mgłę, jaka zaczęła zasnuwać jej oczy, widziała, jak pola w dole zmieniły
się w gęste lasy, gdzie nie było ani dróg, ani przesiek. Kilka razy zemdlała, a
tymczasem lasy zastąpiła kamienista równina z szarymi skałami, które pokrywały
zielone żyłkowania. O skały rozbijał się przybój - smok zaniósł księżniczkę nad morski
brzeg.
Juta widziała wgryzający się w morze wąską mierzeją skalisty grzebień, który
kończył się wielką górą o dziwnej formie; jaszczur ostro skręcił i dziewczyna z
przerażeniem uświadomiła sobie, że tak naprawdę jest to zamek - na wpół
zrujnowany zamek, jaki zagnieździł się wśród skał. Nierówne wieże sterczały jak
zgniłe zęby; jaszczur kołując zniżył lot, jakby dając Jucie możliwość obejrzenia
wykrzywionego zwodzonego mostu, ślepych otworów strzelniczych i okrągłej czarnej
dziury - wejścia do tunelu, wrót dla smoka.
Kiedy Juta zobaczyła tunel, jej siły od razu się zwielokrotniły - zaczęła się
wyrywać i szamotać jak dzika kotka; smok zasyczał i runął w czarną dziurę.
Usta i nos Juty w jednej chwili wypełniły się sadzą, pozbawiwszy ją możliwości
wydobycia głosu. Gdyby smok chociaż na chwilkę zatrzymał się w tunelu, na pewno
by się udusiła, jednak jaszczur, błyskawicznie przeleciał czarny jak noc korytarz i
wdarł się w jaskrawo oświetlone pomieszczenie.
Tutaj straszne pazury nareszcie się rozluźniły i Juta poczuła bosymi stopami
chłód kamiennych płyt.
Nie mogąc ustać na nogach, osunęła się na podłogę i objęła wszystko na
wpółprzytomnym spojrzeniem. Okrągła sala rozmiarem i zdobieniami idealnie
pasowała do jej wyobrażeń o siedzibie smoka; przez otwór w suficie o nieregularnym
kształcie padał szeroki snop słonecznego światła.
W centrum sali przywidziała się Jucie masywna budowla - prostopadłościan,
podobny równocześnie i do ołtarza i do stołu ofiarnego. Z jego środka sterczał
zaostrzony żelazny kolec, a u podnóża - Jutę zmroziło - leżała góra niespotykanych
ohydnych narzędzi, które wywoływały w przyćmionej świadomości branki obraz, ni to
sklepu rzeźnika, ni to sali tortur. Zamglone spojrzenie Juty nie mogło rozróżnić, co
tam jeszcze wrzucono na stos w oddalonym ciemnym końcu sali. Za jej plecami z
zadowoleniem zasyczał jaszczur.
Koniec księżniczki Juty okazał się straszniejszy niż w najstraszniejszej bajce.
Z krótkim zdławionym krzykiem ofiara smoka zemdlała.
***
Przed jej oczami tańczyły żółte ogniki. Księżniczka na wpół leżała na czymś
miękkim, otaczały ją ciepło i cisza.
Gargulce, jaki ohydny sen!
Przeciągnęła się nie otwierając oczu.
Gdzie jest? Nie wydaje się, że w swoim łóżku. Może znowu zasnęła nad książką
w ulubionym maminym fotelu?
Mama wyszywała jedwabiem fabułę starodawnej legendy o dziewczynie, którą
porwał...
Smok?!
Otworzyła oczy i usiadła.
W przestrzennej sali było wystarczająco dużo światła; dogorywały drwa w
kominku i Juta rzeczywiście siedziała w fotelu - ale w zupełnie nieznanym, dobrze
wytartym i takim wielkim, że mogłoby zmieścić się w nim jeszcze z pół dziesiątka
księżniczek. Wprost przed sobą zobaczyła stół, cały zastawiony matowymi butelkami
wina, a z boku stołu - gargulce! - W takim samym fotelu rozsiadł się absolutnie
nieznajomy mężczyzna - ciemnowłosy, szczupły, z cierpiętniczą zmarszczką między
ściągniętymi brwiami. Schyliwszy głowę na ramię, mężczyzna drzemał, albo o czymś
głęboko rozmyślał.
Całkowicie zbita z tropu Juta jakiś czas siedziała cicho, starając się odgadnąć,
co się stało, jak tutaj trafiła i, przede wszystkim, kim jest ten nieznajomy, który ma
czelność przebywać sam na sam ze śpiącą księżniczką?
Może zaniemogła i ten mężczyzna jest lekarzem?
Myśli jej plątały się, nie mogła zbudować żadnego ich logicznego ciągu. W
końcu, w poczuciu niemocy, odważyła się cichutko zawołać:
- Hej...
Nieznajomy podniósł głowę.
Z jego, jak zdało się Jucie, ciemnozielonych oczu wyzierał tragizm i ogromne
zmęczenie. Kiedy spostrzegł, że księżniczka się obudziła, nie okazał ani radości, ani
chociażby zainteresowania.
Przez chwilę patrzyli na siebie nawzajem - nieznajomy posępnie, Juta z coraz
większym niepokojem.
W końcu nieznajomy, westchnąwszy, pochylił się i postawił na stół pustą
szklankę, którą przez cały ten czas trzymał w ręce.
- Jesteście lekarzem? - Zapytała szeptem Juta.
Nieznajomy uśmiechnął się krzywo i Juta zrozumiała - nie, on nie jest
lekarzem. Rozzłoszczona własnym tchórzostwem, zapytała głośniej i bardziej
stanowczo:
- To kimże, gargulce, jesteście i co tu robicie?
Nieznajomy popatrzył na nią zdezorientowany, po czym wyciągnął rękę do
najbliższej brzuchatej butelki i napełnił szklankę. Siorbnął, zmarszczył czoło, znowu
zmęczonym wzrokiem spojrzał na Jutę. Uniósł brwi:
- Dobre pytanie... A wy, co, księżniczko, już niczego nie pamiętacie?
Głos miał lekko schrypnięty - Juta mogłaby przysiąc, że nigdy wcześniej go nie
słyszała.
Nieznajomy wstał z widocznym wysiłkiem - zapewne już niemało wypił.
- Pozwólcie, że wam przypomnę, księżniczko - dziwnie się uśmiechnął - że
porwał was smok.
Juta zdrętwiała.
- Nie - wyszeptała drżącym głosem. - Tylko mi się przyśniło, że porwał mnie
smok.
Nieznajomy podniósł oczy do sufitu:
- Dobrze. A do tego, przyśniło się wam, że byliście na karnawale... W błękitnym
kapelusiku z łódeczką, tak? - I wbił w Jutę zimne spojrzenie.
Po plecach Juty przebiegł dreszcz zimna, a jej dłonie stały się niczym kostki
lodu. Przypomniała sobie ostry smoczy zapach, pstrokatą ziemię, jak przepływała
daleko w dole, lodowate podmuchy wiatru, zamek na skalistej ostrodze, wyciągniętej
w morze... To zdarzyło się, czy jej się przywidziało?
Badawcze, wręcz szydercze spojrzenie nieznajomego zdeprymowało
księżniczkę, która poczuła bolące żebra i uświadomiła sobie, że siedzi bosa, a ręce
pokryte ma siniakami od uderzeń w twardą łuskę smoka.
- Gargulce... - Wymamrotała zdumiona.
Nieznajomy prychnął.
Zaraz, zaraz, pomyślała Juta, a straszna sala z ohydnymi narzędziami, sala, do
której przywlókł ją jaszczur - też istniała? Czy to już się jej zwidziało?
Ale jeśli smok naprawdę przyniósł ją do zamku, żeby zjeść i jeśli jej nie pożarł, a
ona siedzi żywa, czy nie oznacza to...
Już zupełnie innymi oczami spojrzała na nieznajomego, który stał przed nią,
chwiejąc się i dla pewności wspierając ręką na oparciu fotela.
Aż strach pomyśleć, jaki niebezpieczny dla człowieka może być pojedynek ze
smokiem. Nic dziwnego, że rycerz, który pokonał jaszczura tyle pije.
- Ja nie zapomnę - powiedziała Juta drżącym głosem. - Zobaczycie, że ja
potrafię się odwdzięczyć. Już wiecie, że jestem księżniczką... Zapewne widzieliście
mnie na karnawale w tym nieszczęsnym kapeluszu... Tak, oczywiście, byliście tam i
widzieliście, jak ohydny jaszczur... Śmierdzący smok, jak on mnie porwał...
Nieznajomy patrzył na nią szeroko otwartymi oczami.
- Jesteście najszlachetniejszym i najwaleczniejszym rycerzem - Juta mówiła
coraz bardziej płomiennie. - Odwdzięczę się wam po królewsku... Mój ojciec, król
Werchniej Konty, spełni każde życzenie człowieka, który uratował jego córkę z łap... Z
brzydkich łap... - Gotowa była wręcz zacząć płakać.
- O czym wy...? - Zapytał nieznajomy głucho.
- No przecież to wy mnie uratowaliście? - Juta uśmiechnęła się szeroko,
zapominając, że przy jej wielkich ustach nie powinna tego robić. Nieznajomy odwrócił
się. - No przecież wy?... - Powtórzyła Juta zmieszana i trochę obrażona.
Nieznajomy spojrzał na nią spode łba i w jego spojrzeniu księżniczka wyczytała
narastającą irytację.
- Ja - uratowałem?
Juta kiwnęła głową:
- Z łap potwora... Darujcie, jeśli powiedziałam coś nie tak, ale ktoś mnie
przecież wyzwolił!
Nieznajomy ostrożnie postawił na stole opróżnioną szklankę.
W tej samej chwili ciężki fotel, w którym niedawno siedział, odleciał w bok jak
piórko, a on gwałtownie wyrósł aż do sklepienia komnaty, wygiął się w łuk, podniósł
ręce, z których od razu wystrzeliły ogromne, błoniaste skrzydła. Zamiast ludzkiej
głowy, z jego karku wyrósł, obdarzony zębatą paszczą i zwieńczony kościanym
grzebieniem łeb. W wyłożoną płytami podłogę walił pokryty łuską ogon, który nie
wiadomo skąd się wziął. Jednakże, zanim dawny znajomy Juty - smok, zakończył
swoją metamorfozę, nieszczęsna księżniczka omdlała i na długo pogrążyła się w
zapomnieniu.
***
Przywykł nazywać siebie Armanem, chociaż imię jego było Arm-Ann, i w
brzmieniu tego imienia odbijało się echem dwieście pokoleń jego przodków -
potężnych smoków odszczepieńców, których imion strzegł kamienny latopis w
podziemnej sali. Samotność jego, trwająca dwa stulecia, przepełniona była ich
obecnością - za każdym razem, schodząc z pochodnią do zamkowych podziemi,
odczuwał na sobie spojrzenia niezliczonych pałających oczu.
Czy ostatni listek na drzewie nie jest posłańcem korzenia?
Bezgranicznie wolni na niebie i na ziemi, niepowstrzymani i prawie
niepokonani - wszyscy jego przodkowie byli niewolnikami Prawa i nieśli swoje
niewolnictwo z radością, i uważali je za przywilej.
Przez tysiąclecia dumnie wykonywali rytuał, który dawał im prawo śmiałego
spoglądania w oczy współplemieńców. Żyli i umierali w zgodzie ze sobą, w pokoju ze
swoimi krewnymi, szanowani przez potomków.
Marina i Siergiej Diaczenko Rytuał Przełożyła Iwona Czapla Ilustrowała Halina Pieścik SOLARIS Stawiguda 2008
Rytuał tyt. oryginału: Rituał Copyright © 2007 by Marina i Siergiej Diaczenko Tłumaczka dziękuje Halinie Pieścik i Darkowi Ojdanie za ogromny wkład w poprawność stylistyczną tej książki, a także za wspieranie każdego dnia pracy nad zawartymi w niej opowieściami. ISBN 978-83-89951-93-9 Projekt i opracowanie graficzne okładki Tomasz Maroński Korekta Bogdan Szyma, Halina Pieścik Skład Tadeusz Meszko Wydanie I Agencja „Solaris” Małgorzata Piasecka 11-034 Stawiguda, ul. Warszawska 25 A Tel./fax 089 5413117 e-mail: agencja@solarisnet.pl sprzedaż wysyłkowa www.solarisnet.pl
Spis treści RYTUAŁ..........................................................................................................................................................4 Rozdział pierwszy.......................................................................................................................................4 Rozdział drugi...........................................................................................................................................20 Rozdział trzeci ..........................................................................................................................................32 Rozdział czwarty.......................................................................................................................................56 Rozdział piąty ...........................................................................................................................................66 Rozdział szósty .......................................................................................................................................105 Rozdział siódmy ......................................................................................................................................115 Rozdział ósmy......................................................................................................................................... 142 Rozdział dziewiąty.................................................................................................................................. 157 Rozdział dziesiąty................................................................................................................................... 196 TRON.......................................................................................................................................................... 212 ZOO............................................................................................................................................................. 251 Część pierwsza........................................................................................................................................252 Część druga.............................................................................................................................................270 OSTATNI DON KICHOT ......................................................................................................................... 304 Akt pierwszy .......................................................................................................................................... 304 Akt drugi ................................................................................................................................................ 340
RYTUAŁ Rozdział pierwszy Сладкое пламя гортань раслирает. Будто случайно оброненный кубок Земля ускольэает. Арм-Анн Odgłosy jego kroków dźwięcznie rozbrzmiewały w ciszy, długo miotały się w korytarzach, uderzając o niewidoczne w ciemności ściany. Potem dźwięk stał się bardziej głuchy. Na twarzy poczuł niemal nieuchwytny powiew zatęchłego powietrza i przyspieszył kroku. Ściany rozstąpiły się. Światło już do nich nie sięgało, chociaż pochodnia paliła się równo i jasno. Łukowate sklepienie również gubiło się w mroku. Bywał tu niezliczoną ilość razy. Skąd zatem, znowu to krępujące odczucie czyjejś obecności? Czy nie pochłonęła ziemia tych, których imiona wyryto tu, na kamieniu? Pochodnia wydobyła z ciemności kolumnę o nieprawidłowej formie - ciężką, Płomień słodki gardło rozpiera, Niczym przypadkiem strącony kielich, Ziemia wymyka się. (Wszystkie przypisy tłumaczki).
przysadzistą. Powierzchnia jej wydawała się pokryta siecią wymyślnej koronki. Skąd wie liść na drzewie, kiedy wyrwać się z pąka? Kiedy odwrócić się do słońca, zmienić kolor? Upaść pod nogi ludziom? Czy ostatni liść nie jest przedłużeniem gałązki, nie jest przedłużeniem konaru, nie jest przedłużeniem pnia; czy ostatni listek nie jest posłańcem korzeni, które nie każdy może zobaczyć? Przesunął ręką po starym piśmie, które wzdłuż i wszerz zorało kamień. „I zawołał potężny Sam-Ar, zwołując sojuszników na pomoc, i ryk jego podobny był do głosu chorego nieba, i słowa jego były gorzkie, jak zatruty miód. Wezwał on dzieci swoje pod swoje skrzydło i bratanków, i wszystkich krewnych, niosących ogień... I była wielka bitwa, i poległy od uderzeń Jukki dzieci jego. I bratankowie, i krewni płonęli w ogniu... Rozejrzał się Sam-Ar i zobaczył, jak straszliwy Jukka znów podnosi się z wody... Starli się w boju i słońce zakryło lico z przerażenia, i gwiazdy uciekły precz, a rozgrzany wiatr osłabł i runął na ziemię... Niepokonany był Sam-Ar i zwyciężał już, ale Jukka, niechaj odejdzie w niepamięć przeklęte imię jego, wyśliznął się podle i zacisnął w pętli swojej Sam-Ara i zawlekł w bezdeń, i ugasił płomień jego, i obezwładnił go. Tak zginął potężny Sam-Ar. Pamiętajcie potomkowie, czyja krew was żywi...” Czytał z trudem - gdzieniegdzie tekst się zatarł, obsypał się, chociaż przez wiele stuleci nie dotykało go ani słońce, ani deszcz, ani wiatr. Trzeba się zdecydować, pomyślał ze zmęczeniem. Już czas. Trzeba się zdecydować - i to, co musi się stać, niechaj się stanie. „Czyja krew was żywi?...” Obszedł przysadzistą kolumnę. Po drugiej stronie był wyryty obrazek - wielki, pięknie zachowany: wzburzone morskie fale, z głębin wyłania się ohydny, wywołujący przerażenie potwór, a nad nim, na niebie, unosi się zionący ogniem dragon. „Czyja krew was żywi...” Trzeba się zdecydować. Koniecznie. Przecież to tylko rytuał - uciążliwy, ale zupełnie niewinny. Rytuał i tyle. Wśród ciemności przeszedł do innej kolumny, tak samo masywnej i nieforemnej. Podniósł w górę pochodnię, wpatrując się w znaki, symbole, urywki tekstów... „Dni... zdobędzie sławę... pustoszy... imię Lir-Ira, syna Nur-Ara, wnuka... jego rozkwit w rzemiośle”. Rozkwit... Powrotną drogę przebył zdecydowanym krokiem, wręcz z pośpiechem.
Przejścia zamkowe znał od kołyski. W razie potrzeby mógłby się obyć bez pochodni - światło było mu potrzebne tylko do tego, żeby odczytać wyryte w kamieniu pismo. W przestrzennej, zakurzonej komnacie, gdzie przez wąskie okno niemrawo sączyło się szare światło, zgasił pochodnię i podszedł do wielkiego, nadpękniętego zwierciadła. Trzeba się zdecydować... Pamięć przywiodła słodki, kwiatowy zapach, pociemniało mu w oczach, silną falą wezbrały w nim mdłości i tylko rozpaczliwą siłą woli udało mu się opanować. Przeklęta słabość... Przesunął dłonią po ciemnej powierzchni zwierciadła, ścierając grubą warstwę kurzu. Z mętnej głębi patrzył na niego ciemnowłosy człowiek o wąskiej twarzy, niewysoki, chuderlawy, przytłoczony i udręczony wielkim problemem. Trzeba się zdecydować. Znowu przesunął dłonią - zwierciadło rozbłysło od środka. Zamigotały odblaski, kolorowe plamy, pojawiła się wielka końska głowa, potem kopyto... Koło bryczki... Nachylił się ku tafli i marszcząc czoło wpatrywał w zmieniające się obrazy. Wielu ludzi, krzątanina... Jakby przygotowania do święta... Góry pudełek na kapelusze... Karnawał, będzie kapeluszowy karnawał. Przystrojone wieże królewskiego pałacu... Froter ze ścierką do podłogi, kucharze w kuchni... Portier... Za portierem paź bezwstydnie zadziera czyjąś spódnicę... Znowu kuchnia... Sala balowa... Dziewczęta... Kobiety... Jakiś hałas! „Przymierzcie księżniczko!” - zwierciadło przyniosło przygłuszony urywek rozmowy. Księżniczka... Przymrużył oczy. Czarujące młode stworzenie, jasne loczki, okrągłe błękitne oczy, wspaniała turkusowa suknia. „Nie do wiary, księżniczko!” Czyjeś ręce umieściły na białawej główce wielki, szykowny, aksamitny kapelusz - błękitny, a na jego szczycie umocowana była dekoracyjna łódeczka z żaglem. Zacisnął zęby. Pamiętajcie, czyja krew was żywi.
*** Szesnastoletnia księżniczka Maj odstąpiła jeszcze na krok, wstrząsnęła lokami i radośnie się roześmiała. Kapelusznik uśmiechnął się zadowolony, dwie szwaczki z aprobatą kiwnęły głowami, a pokojówka, z trudem podtrzymując wielkie owalne zwierciadło, przychylnie zamruczała coś pod nosem. Turkusowo-srebrna suknia zgrabnie otulała wysmukłą figurkę księżniczki. Drobne, obszyte kosztownościami trzewiczki cichutko postukiwały w radosnym zniecierpliwieniu, jasne błękitne oczy błyszczały pod tiulową woalką, a kapelusz... Kapelusznik krzyknął z podziwu i kolejny raz z zadowolenia zatarł ręce. Kapelusz maleńkiej księżniczki Maj miał stać się prawdziwym wydarzeniem nadchodzącego karnawału kapeluszy. Przygotowany z niewiarygodnym mistrzostwem, przedstawiał burzę na morzu - na szerokim rondzie przewalały się lazurowe aksamitne fale z koronkowymi baranami piany na grzbietach; jedna fala, najwyższa, wznosiła się nad toczkiem kapelusza, podnosząc rybacką łódkę z białym nakrochmalonym żaglem - drobną, nie większą od tabakierki. W łódce walczył z żywiołem porcelanowy rybak - jeśli ktoś się przypatrzył, można było policzyć guziki na jego kurteczce, którą szarpał niewidoczny wiatr. Kiedy Maj poruszała głową łódeczka przechylała się to w prawo, to w lewo, kołysał się żagiel, migotały blaski na powierzchni aksamitnego morza i wszystkim zapierało dech na widok mężności porcelanowego rybaka. - Cudownie, księżniczko - odezwała się pokojówka. Jej towarzyszki - a w przestrzennej bawialni było ich bez liku - przytaknęły z aprobatą. Maleńka Maj zupełnie jeszcze nie umiała ukrywać swoich uczuć - zapomniawszy, że księżniczce przystoi opanowanie i godność, radośnie zakręciła się po komnacie. Siostra jej, Wertrana, też księżniczka, ale o dwa lata starsza, uśmiechnęła się pobłażliwie. Wertrana nie ustępowała siostrze w dystynkcji i wdzięcznym wyglądzie, może tylko loki miała ciemniejsze a charakter bardziej poważny. Właśnie przymierzała pełną przepychu suknię koloru herbacianej róży z maleńką kokardką na prawym biodrze i długie koronkowe rękawiczki. Na jej kapeluszu tańcowali w korowodzie weseli wieśniacy - ale nie porcelanowi, a z atłasu, nasączeni aromatycznymi olejkami. Dlatego płynęły od nich strumienie delikatnych, wyszukanych wonności, wątpliwe, czy typowych dla prawdziwych wiejskich tancerzy. - Obejmę cię, Werto! - Rzuciła się Wertranie na szyję Maj, przez co nieomal
ścięła z nóg krawczynię, która dreptała dookoła siostry, i cmoknęła ją w policzek tak szczerze, że porcelanowy rybak o mało nie wpadł w aksamitne głębiny. - Ach, Maj - i Wertrana znowu uśmiechnęła się pobłażliwie. - Obejmę cię, Juto! - Krzyknęła Maj i puściwszy Wertranę, oplotła rękami szyję swojej najstarszej siostry, która przymierzała suknię w kącie przy drzwiach. Ta wzdrygnęła się i odchyliła, posyłając Maj wymuszony uśmiech. Suknia księżniczki Juty była różowa, jak poranek; zdawało się, że jest przykrótka - dół spódnicy unosił się wysoko nad ziemią, odsłaniając wielkie, trochę koślawe stopy. Juta wpatrywała się w zwierciadło tępo i pochmurnie - a z lustra tępo i pochmurnie patrzyła na nią nieładna, tyczkowata dziewczyna, której przepyszna suknia pasowała tak samo, jak brokatowa kamizelka jarmarcznej małpce. - Nie wierć się, księżniczko - zażądała krawczyni. Juta odpowiedziała jej ciężkim spojrzeniem. - Kapelusz, wasza wysokość - z szacunkiem zaproponował kapelusznik. Juta odwróciła się. Kapelusz właściwie nie był wcale brzydki - obrazował pojedynek dnia i nocy. Po stronie nocy lśnił czarny aksamit, usiany maleńkimi szklanymi gwiazdkami, a po stronie dnia - trzepotał skrawkami różowy jedwab i nad tym wszystkim kołysało się na niteczkach złote słońce z igiełkami promieniami, i perłowy guzik księżyc. - Okropieństwo - powiedziała Juta. Kapelusznik obrażony zamrugał oczami: - Darujcie, księżniczko, ale to pochwalony przez was szkic! Wszystko... Wszystko ze szczegółami... Wesoła, piegowata pokojówka z pęczkiem żelaznych szpilek w ustach przypinała kapelusz do szorstkich włosów Juty. Juta rzuciła beznadziejne spojrzenie w zwierciadło; gdzie w odbiciu można było zobaczyć rondo kapelusza, zakrywające połowę twarzy, krótką woalkę zwisającą aż do koniuszka ostrego nosa, a poniżej duże usta o cienkich wargach, skrzywione w lekceważącym grymasie. - Może ozdobić woalkę? - Zaproponowała piegowata pokojówka. Krawczyni zmrużyła oczy, oceniając efekt i pociągnęła dół strojnej różowej sukni: - Woalka musi być jeszcze gęściejsza... Najgrubsza, rozumiesz? I długa, aż do szyi... Pojętna pokojówka pokiwała głową, ledwo powstrzymując śmiech. A może
Jucie tylko się zdawało? Znowu podbiegła w podskokach księżniczka Maj, radośnie zaklaskała w dłonie, dotknęła księżyc i słońce, ukłuła się o złoty promień i roześmiała się: - Juto, to cud! Jak wspaniale, jaką masz pyszną suknię! Maleńka Maj była naiwna, nawet jak na swoje szesnaście lat. Wertrana spoglądała na nią z daleka, wzdychała i poprawiała kokardkę na prawym biodrze. Juta tymczasem obracała kapelusz i tak i siak, nasuwała na czoło i na tył głowy, zagryzała wargi, co ją jeszcze bardziej szpeciło. Pokojówki z ukosa spozierały zza jej pleców; łowiąc w lustrze ich spojrzenia, ze złości ledwo powstrzymywała łzy. Potwór. Jakkolwiek się obrócić i spojrzeć - potwór. - Wasza wysokość - miękko zaczął kapelusznik, ale ktoś pociągnął go za rękaw i zmieszany zamilkł; ktoś w kącie zachichotał, ale od razu uciszyło go kilka innych głosów. Juta zaczerwieniła się jak rak. - A ty się nie garb, Juto - poradziła księżniczka Wertrana. - Nie zagryzaj warg, nie marszcz czoła i nie krzyw się tak. Tobie to nie przystoi... Siostra odwróciła się gwałtownie, jak na sprężynie: - Za to tobie przystoi... Tobie przystoi ta... To... Nie wiedziała, co jeszcze powiedzieć. Pokojówki ze zdziwieniem zaszemrały. Juta zakręciła się na obcasach i wybiegła z bawialni trzaskając drzwiami. Maleńka Maj szeroko otworzyła błękitne oczy, które od razu napełniły się łzami: - Po co tak... Psuć sobie święto... - I innym przy okazji... - Cicho dodała Wertrana, znowu odwracając się do zwierciadła. Trzy królestwa istniały obok siebie, kto wie od ilu już stuleci i, jeśli wierzyć kronikom, wojny między nimi przytrafiły się tylko dwa razy: pierwsza, kiedy książę krainy Kontestarii wykradł księżniczkę z sąsiedniej Akmalii i pojął ją za żonę bez błogosławieństwa jej rodziców, a po upływie paru setek lat druga - kiedy jakiś akmalijski blacharz, po wychyleniu kieliszka w szynku, obraził kotkę, która kręciła się pod nogami, chociaż jest ona, jak wiadomo, heraldycznym zwierzęciem królestwa Werchnia Konta. W pozostałym czasie trzy królestwa zgodnie sąsiadowały ze sobą, od czasu do czasu zawiązując międzydynastyczne śluby, tak więc trzy królewskie dwory
były w pewnym stopniu ze sobą spokrewnione. ...Łopotały na wietrze proporce ze srogimi kocimi mordkami. Przygotowania do karnawału kapeluszy na jakiś czas odsunęły na bok wszystkie inne problemy. Tego roku święto organizowała Werchnia Konta i Juta, włócząc się po pałacowych korytarzach, to tu, to tam natykała się na swego ojca - król miotał się po całym pałacu, żeby zdążyć wydać ostatnie rozporządzenia i mamrotał swoje ulubione przekleństwo - garrrrrgulce... Spocona, zaczerwieniona świta wyminęła Jutę, niby jakąś przeszkodę. Lada moment miały przybyć najdostojniejsze osoby z przyległych państw - księżniczka mogła zobaczyć z okna sypialni, jak pośpiesznie rozścielają kobierce na bruku pałacowego podwórza, jak szykuje się orkiestra, lśniąc wypolerowaną miedzią instrumentów i guzików przy uniformach. Migotały w radosnym bezładzie loki Maj, jej turkusowa suknia, kapelusz z wysoką falą - maleńka księżniczka energicznie włączyła się w przedświąteczną krzątaninę. Rozdrażniona Juta włóczyła się bez celu po pałacu, postała przez chwilę obok biblioteczki, przewertowała do dziur zaczytaną powieść, w końcu obciągnęła nieszczęsną różową suknię i wstąpiła do matczynych komnat. W pokojach królowej nikogo nie było. Na klawesynie stertą zalegały pudła po kapeluszach, na dywanie leżał zapomniany tamborek. Juta mimochodem go podniosła - matka wyszywała fragment legendy o dziewczynie porwanej przez smoka. Zielony, jedwabny smok był już gotowy i ział ognistożółtymi płomieniami, a jego ofiara była zaznaczona na razie tylko kilkoma ściegami. Dla rozwiania lekko dokuczającej nudy, Juta poszła do pokoi frejlin. Szła i dotykała złotych medalionów oraz sztukatorskich detali na ścianach, wzdychała, starała się dotknąć nosa koniuszkiem języka - na szczęście korytarze były puste i nikt nie mógł stwierdzić, czy przystoi to Jucie, czy nie. Zatrzymała ją dobiegająca skądś przytłumiona rozmowa; poznała matczyny głos i zaczęła nasłuchiwać, starając się ustalić, skąd dobiega. - ... Jest w tym i nasza wina - z westchnieniem przyznała komuś królowa. Juta zawahała się przez chwilę, po czym odwróciła w kierunku głosu i znalazła się w komnacie przegrodzonej ciężką portierą. Tam, za aksamitną ścianą, królowa słuchała odpowiedzi swojej rozmówczyni: - Wątpię, wasza wysokość. Wy nie obdarzyłyście Juty wylewną miłością, ale też nie zaznała od was krzywdy. Serce Juty na chwilę zamarło, by zaraz zakołatać niespokojnie i bezładnie.
- Astronom zapewnia, że cały dzień będzie cudowna pogoda - frejlina starała się szybko skierować rozmowę na inne tory. Królowa westchnęła głośno, z troską. - Ach, moja droga... Przy jej figurze, z jej twarzą - do tego jeszcze zły charakter, drażliwość i upartość... Muszę spojrzeć prawdzie w oczy - ona nigdy nie wyjdzie za mąż. Juta bezszelestnie odwróciła się i wyszła na korytarz. Paź, który właśnie przebiegał z pudełkiem od kapelusza, z lękiem się przed nią cofnął. Nie, ona nie będzie płakać. Do stu tysięcy gargulców! Gdyby ona za każdym razem płakała z najmniejszego powodu... Księżniczka brnęła pałacowymi korytarzami prawie na oślep. Łzy kłębkiem utkwiły jej w gardle. Na dworze radośnie zagrały surmy - najdostojniejsi goście nareszcie przybyli. Królewska para z Akmalii z córką Oliwią i stary król Kontestarii z synem... Juta chlipnęła. Kiedy usiadła na trawie w opustoszałym parku, postanowiła, że więcej nikomu nie zepsuje święta. Ona... Odejdzie na zawsze. Natychmiast. I zrobiło jej się trochę lżej. To była jej ulubiona gra - W-To-Że-Ja-Odejdę-Na-Zawsze. Juta grała w nią, kiedy było jej już zupełnie ciężko na duszy. Znowu zadźwięczały surmy. Juta wstała, zgarbiła się bardziej niż zazwyczaj i poszła w kierunku bramy. Wyrusza na wygnanie, nigdy więcej nie zobaczy matki, ojca, Wertrany i Maj. Nigdy nie wróci do starego parku, który chowa wspomnienia jej dzieciństwa. Z początku Juta szła dosyć stanowczo, ale z każdym krokiem coraz bardziej ogarniała ją gorycz wygnania, w które zresztą szczerze uwierzyła. Zwróciła się do głębin swojej duszy i wymamrotawszy nieposłusznymi wargami: „Kochana mateczko, wybaczcie”, rozszlochała się w objęciach starego platanu. Żałośnie zadźwięczało złote słońce na kapeluszu, uderzając o szklane gwiazdki. Łzy pomogły jej odzyskać duchową równowagę. Usiadła na brzegu cembrowiny cichej, szemrzącej fontanny, oparła brodę na ściśniętych w piąstki dłoniach i głęboko się zamyśliła. Niestety, jeśli masz nos większy, niż wypada, usta większe, niż ludzie zwykli oglądać, a wzrostem dorównujesz królewskim gwardzistom - wtedy, szanowni
państwo, czasu do rozmyślań masz pod dostatkiem. Dlaczego to przy słowie „księżniczka” wszyscy zaczynają się uśmiechać i śpieszą dodać „przepiękna”, a jeśli księżniczka, chociaż odrobinę nie taka piękna, niżby się każdy spodziewał - wtenczas obraza i gorzkie rozczarowanie. W głębi parku zastukał dzięcioł - Juta przysłuchała się przez chwilę, po czym mimowolnie uśmiechnęła się. Ciekawe, w jaki sposób dzięciołowi udałoby się stukać w korę, gdyby miał dziób tak maleńki, jak nosek Wertrany. Juta z zadowoleniem dotknęła swojego nosa i uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Jednak jej uśmiech szybko zgasł. Wertrana... Niepotrzebnie na nią nakrzyczała. Gar-r-gulce, przecież to moja siostra. Nie powinnam jej tak traktować! Juta twardo postanowiła powiedzieć Wercie dzisiaj coś bardzo miłego i to ją uspokoiło. W czaszy fontanny pluskały się złote rybki, Juta zanurzyła rękę w ciepłą, zielonkawą wodę i rybki od razu zaczęły trącać pyszczkami jej dłoń. Ciekawe, jak ryby oddychają pod wodą? Kiedyś, w dzieciństwie, Juta też spróbowała - i o mało się nie zachłysnęła... Nie wytrzymała łaskoczących dotknięć, roześmiała się i wyciągnęła rękę, podnosząc przy tym całą kaskadę różnobarwnych kropli. Tak, do stu tysięcy gargulców, jej nos, co prawda podobny do szydła, jednak potrafi rozróżnić zapachy pięciu gatunków róż, nie mówiąc już o serze i sosach do mięs. A jeśli chodzi o oczy, to nie wielkość ich ma znaczenie, a bystrość spojrzenia... Warg więcej zagryzać nie będziemy, znajdą się lepsze potrawy, a i garbić się nie warto... I, co zrozumiałe, mama będzie musiała cofnąć swoje słowa i o drażliwości, i o byciu upartą. Dziesięć tysięcy gargulców, czyż księżniczka Juta nie potrafi nad sobą zapanować! Na pałacowym placu znowu zagrały surmy. Juta podskoczyła jak oparzona: przecież Ostin zapewne dawno przyjechał. Zajrzała w taflę wody w fontannie - nos i oczy już nie zdradzały jej płaczu - i przytrzymując suknię, pospieszyła do pałacu. Pośród bukszpanowej alei zawołali ją. Dźwięczny głosik Maj wypełniał, zdawało się, każdy zakątek parku: - Juto, Juto! Gdzie jesteś! Roześmiało się kilka młodych głosów.
Juta obejrzała się. Ścieżką, posypaną morskim piaskiem, objąwszy się szły statecznie Wertrana i akmalijska księżniczka Oliwia, dookoła nich wesoło hasała Maj. Powiernica Oliwii - tak, ona miała powiernicę! - Niosła uroczyście, jak berło marszałka, letnią jaskrawą parasolkę. Trochę za nimi szedł, żując niedbale źdźbło trawy, kontestarski książę Ostin. Juta na chwilę wstrzymała oddech. Nie widziała Ostina blisko pół roku - książę miał smagłą cerę, stał się jeszcze wyższy i szerszy w ramionach. Kołnierz cienkiej, białej koszuli odkrywał szyję i obojczyki, ukazując poruszający się w rytm kroków kamyczek talizman na złotym łańcuszku. Juta miała ochotę uciec, ale zamiast tego uśmiechnęła się przyjaźnie jak tylko umiała najmilej i postąpiła naprzód. - Gdzieżeś ty była?! - Wesoło wykrzyknęła Maj. - Ceremonia spotkania, orkiestra... A czy ty wiesz, jaką Oliwia ma karetę?! - Tato zapłacił dziesięć miarek złota - subtelnym głosikiem obwieściła Oliwia. Jeśli uważano, że młodsze siostry Juty są śliczne, to akmalijską księżniczkę uznawano za piękność, daleko poza granicami jej królestwa. Teraz ubrana była w oślepiające złoto, suknia spływała po niej słonecznymi wodospadami, na kapeluszu pysznił się złoty łabędź z prawdziwymi piórami i bursztynowym dziobem. - Witaj Oliwio. Witaj Ostinie - wymamrotała Juta. Ostin uśmiechnął się - jak zwykle na jego smagłych policzkach pojawiły się dołki. - Czemu nie było cię na ceremonii, Juto? - Cicho zapytała Wertrana. Jucie od razu przeszła ochota, żeby powiedzieć jej coś przyjemnego. Oliwia zasugerowała tym samym subtelnym głosikiem: - Juta zapewne nie lubi gości... Jej powiernica nie wiadomo czemu zachichotała. Oczy Wertrany nagle rozszerzyły się z przerażenia: - Twoja suknia! - Szepnęła z jękiem, a idąc za jej spojrzeniem Juta zobaczyła na różowym jedwabiu plamy - ślady rozgniecionych traw. - To nic strasznego! - Subtelnie uśmiechnęła się Oliwia - czy takie maleńkie zielone cętki mogą zepsuć taką wielką różową suknię?... Prawda, Juto? Powiernica znowu prychnęła. - Ot, tylko - ciągnęła dalej Oliwia z fałszywą troską w głosie - ot, tylko
kapelusz... Może i do niego przypiąć coś zielonego, do towarzystwa? - Ach, Juta ma cudowny kapelusz, prawda? - Radośnie wtrąciła naiwna Maj. - Tam słońce i księżyc... Oliwia umyślnie wysoko wyciągnęła zgrabną szyjkę, stanęła na palcach, pokazując, jak trudno jest obejrzeć kapelusz tyczkowatej Juty i powiadomiła głośno: - No, słońce to ja widzę... A zamiast księżyca, moi państwo, zamiast księżyca telepie się jakiś sznureczek. Domyślam się, że księżyc w tragicznych okolicznościach oderwał się podczas spaceru księżniczki Juty po parku. Może wszyscy powinniśmy go poszukać? - Jaka szkoda... - Szepnęła Maj i oczy jej od razu stały się wilgotne. - To żaden problem - energicznie wtrącił Ostin. - Juta jeszcze ma czas poprawić strój, przecież do rozpoczęcia uroczystości, zdaje się, pozostała jeszcze godzina. - Idź do pałacu, siostro - poradziła Wertrana. - Ale po co? - Zdziwiła się Oliwia. - Wątpię, czy stanie się ładniejsza, niż teraz... Chyba, że Juta narzuci nieprzezroczystą woalkę! Jej powiernica głośno wciągnęła powietrze i rzekła, ledwie powstrzymując śmiech: - Tak.. I owinie się... Owinie się nią cała! Maj tylko mrugała oczami, a Wertrana milczała, bojąc się zepsuć stosunki z akmalijską pięknością. Ostin, którego bardzo uraziło grubiaństwo Oliwii, chciał surowo upomnieć dwórkę, ale w tym momencie Jucie powrócił dar mowy. - Niektórzy lubią tachać ze sobą swoje pokojowe pieski, swoje zaślinione mopsy - powiedziała z całą pogardą, na jaką mogła się zdobyć. - Winszuję ci Oliwio: twój mops we wszystkim do ciebie podobny! - Ona jest moją dwórką - odkrzyknęła niewzruszona piękność. - A ty nigdy nie będziesz miała powiernicy. Dwórka powinna ustępować urodą swojej pani; co pokazuje, jak długo przyszłoby szukać powiernicy... Dla ciebie! Ostin! On tu był i TO słyszał. Dwoma susami Juta podskoczyła do Oliwii i wczepiła się w jej włosy. Maj krzyknęła przerażona, zakręciła się w miejscu Wertrana, zastygł jak słup soli Ostin - ale Juta już niczego nie widziała. Poleciały pióra złotego łabędzia, deszczem posypały się szklane gwiazdki, zatrzeszczała różowa suknia. Powiernica Oliwii niespodziewanie sprytnie skoczyła na Jutę z tyłu. - Zabierzcie ode mnie tę maszkarę! - Wrzeszczała Oliwia.
Ostinowi z trudem udało się odciągnąć wściekłą, rozczochraną Jutę od obu akmalijek. Kapelusz, który stracił podczas walki słońce, walał się po trawie jak zmięta ścierka. Nie dbając już o dostojność, Juta odepchnęła ręce księcia i przeskoczywszy bukszpanowy żywopłot, rzuciła się pędem w stronę pałacu. Rozpoczęcie karnawału trzeba było przesunąć o półtorej godziny. Powstało pytanie, czy księżniczka Juta weźmie udział w święcie i tylko wstawiennictwo księcia Ostina spowodowało odłożenie kary. Złota suknia Oliwii, na szczęście, nie bardzo ucierpiała - nadworni mistrzowie potrafili całkowicie ją odnowić. Bardziej ucierpiało czarujące liczko piękności - długie, głębokie zadrapania trzeba było rzetelnie umalować i zapudrować. Jucie chłodno zaproponowano suknię jednej z frejlin i prosty, nie przystrojony niczym kapelusz. Księżniczce było jednak już wszystko jedno. Przed samym początkiem święta do sypialni Juty zajrzała Maj z przebiegłym wyrazem twarzy; maleńka siostrzyczka trzymała pod pachą pudełko na kapelusz. - Obiecaj, że weźmiesz! - A co tam? - Zapytała Juta obojętnie. - Obiecaj! - Maj kręciła się ze zniecierpliwienia. - Obiecuję... Księżniczka otworzyła pudełko, kiedy Maj już wybiegła z komnaty. W środku leżał, iskrząc się błyskami w aksamitnym morzu, kapelusz z wznoszącą się falą. Wielkoduszna Maj oddała swój kapelusik nieszczęśliwej siostrze. Karnawał od dawna stał się ulubionym świętem we wszystkich trzech królestwach. Zalany słońcem plac był wypełniony kolorowym tłumem, chłopcy gromadnie czepiali się filarów latarń miejskich, a nad ciżbą niewiarygodnymi klombami kołysały się kapelusiki - różnych rozmiarów, fasonów i kolorów. Zmyślni mieszczanie przyozdobili kapelusze dzwoneczkami i kołatkami, wiatraczkami i kremowymi ciasteczkami, a jeden wesołek - białą myszką w klatce. Od rana, jak zwykle, dmuchał leciutki wietrzyk, i wszyscy, żeby nie utracić cennych ozdób, mocno poprzywiązywali kapelusiki barwnymi atłasowymi wstążkami pod brodą.
Ceremonię otworzyła parada cechu kapeluszników - na czele kolumny kroczył nadworny kapelusznik, ten sam, który przygotował kapelusze dla księżniczek. Nad jego głową powiewał cechowy sztandar z przedstawionym na nim kołpakiem . Kapelusznicy ustawili się w czworobok naokoło obitego kilimami pomostu, na jakim uroczyście zasiadły trzy królewskie rodziny. Złota suknia Oliwii przyciągała wszystkie spojrzenia, wokół słyszało się tylko: „Och, jakaż ślicznotka!”. Juta siedziała, nie podnosząc głowy, bojąc się spojrzeć w stronę Ostina, którego miłą i zarazem krępującą ją obecność odczuwała za plecami. Król - ojciec wygłosił krótką przemowę o dobrobycie i rozkwicie sąsiadujących ze sobą trzech królestw, po czym zlecił kierowanie świętem mistrzowi ceremonii, którego głowę wieńczył wielki biały cylinder. Ten z kolei okrasił swoją przemowę kaskadą żartów, na co tłum zakołysał się falą śmiechu. Potem, na znak jego długiego, powleczonego pluszem berła, wszyscy wypuścili z portfeli złowione rankiem i uwięzione tam osy, ponieważ, według wierzeń, w ślad za osą w portfel powinny posypać się pieniążki. Niektórym dusigroszom nie poszczęściło się i tacy wytrząsali na ziemię przedwcześnie zdechłe owady, a to, jak wiadomo, wróżyło przyszłą stratę. Potem ogłoszono potyczki bojowych jeży. Pojedynki odbywały się na wielkim okrągłym bębnie, tłum naokoło śmiał się i klaskał, a mistrz ceremonii przyjmował stawki. Jeże, jaskrawo ozdobione przez właścicieli, sapały i fukały, tupotały po grubej skórze bębna, co rusz zwijając się w kłębek, żeby szybko rozwinąwszy się, złapać przeciwnika za długi czarny nos. Bęben dudnił, uderzany łapkami zwierzątek. Ostatecznym zwycięzcą okazała się maleńka, pomalowana cynobrem jeżyca, która wyróżniała się nader walecznym usposobieniem. Nastał w końcu czas demonstracji kapeluszy. Aksamitna fala z czółnem i rybakiem miała przynieść nagrodę swojej właścicielce, dlatego Juta odmówiła udziału w konkursie. Pierwsze miejsce uzyskał, co zrozumiałe, złoty łabędź Oliwii - chociaż był trochę oskubany. Słońce stało już wysoko, pierwsza połowa karnawału dobiegała końca. Wszystkich czekały jeszcze nocne zabawy - korowody z pochodniami, wspólne tańce i ucztowanie, darmowe wino na koszt cechu kapeluszników i fajerwerki, za które zapłacono z królewskiego skarbca gospodarzy. Nakrycie głowy pochodzenia tureckiego - czapka, obrzeżona futrem, z aksamitną główką, niekiedy przybierała kształt cylindryczny, zakończony spiczasto.
Królewskie rodziny podniosły się, żeby po oddaniu wzajemnych ceremonialnych ukłonów powrócić do pałacu i odpocząć do zmierzchu. Pałacowa orkiestra zagrzmiała - trochę bez ładu; spowinowacony tłum zamachał chusteczkami, pozdrawiając swych władców, a mistrz ceremonii opuścił swoje berło i z ulgą otarł czoło koronkowym mankietem. Powiał wietrzyk i orzeźwił rozpalone czoło Juty - niczego dziwnego by w tym nie było, gdyby nie to, że po chwili wietrzyk zmienił się w silny poryw potężnego gorącego wiatru. Mieszkańcy zaczęli sarkać niezadowoleni - komuś zniosło kapelusz. Juta obiema rękami chwyciła aksamitne brzegi ronda i spojrzała w kierunku słońca. Słońca nie było. Na plac padł gęsty czarny cień, chociaż pałacowy astrolog z pewnością prorokował słoneczną, bezchmurną pogodę. Znowu nadleciał raptowny, okrutny wiatr. Przez plac przeszła fala ostrego, nienaturalnego zapachu, od jakiego łzawiły oczy i schły gardła. Na chwilę stało się cicho - tak cicho, że wyraźnie dał się słyszeć z góry świst, rozcinający powietrze. Słońce zjawiło się i ponownie znikło, jakby zakryła je chmura, która przyleciała z szaloną szybkością. -A-a-a!! Przenikliwy kobiecy krzyk przerwał ogólne odrętwienie. Ogarnięci przerażeniem ludzie rzucili się, gdzie kto mógł - depcząc się wzajemnie i przewracając świąteczne bryczki i kolaski. Juta stała na okrytym kilimami pomoście i z całej siły starała się utrzymać na głowie kapelusik Maj - niczego ważniejszego, póki co, nie była w stanie wymyślić. Widziała, jak ojciec, obejmując jedną ręką Wertranę, a drugą królową małżonkę, starał się przecisnąć przez tłum do stojącej w oddaleniu karety, jak Ostin wpycha Maj pod pomost, jak - nie tracąc panowania nad sobą - Oliwia też tam wchodzi, jak krąży pośród placu trąba powietrzna kurzu, a w niej szalonymi motylkami tańczą zerwane kolorowe proporce... Ciemność zgęstniała. Juta podniosła głowę i zobaczyła na niebie nad sobą brązowy, pokryty łuską brzuch z przyciśniętymi do niego rozczapierzonymi haczykami pazurów. Ugięły się pod nią nogi.
Potem ogłoszono potyczki bojowych jeży. Pojedynki odbywały się na wielkim okrągłym bębnie, tłum naokoło śmiał się i klaskał, a mistrz ceremonii przyjmował stawki.
- Uciekaj, Juto, ratuj się! Zdawało jej się, że słyszy głos Ostina. Cały czas przytrzymując kapelusz obiema rękami, Juta zerwała się z miejsca, przekonana, że nie zatrzyma się już nigdy. Mknęła opustoszałym placem, mknęła na oślep, a za nią falami wzbierał ostry zapach. Juta potykała się o porzucone torebki, proporce i grzechotki, a nad nią krążył, zapełniając sobą całe niebo, potworny, skrzydlaty jaszczur - smok. - Juto-o! Zauważyła Ostina. Biegł do niej wielkimi skokami, z szeroko otwartymi ustami, jednak jego krzyk od razu znosił wiatr. Juta zawróciłaby mu na spotkanie, ale Ostin nagle znalazł się gdzieś niżej, na dole, pod nią. Księżniczka jakiś czas widziała jego zadartą głowę, twarz zniekształconą strachem, rozchełstany kołnierz koszuli i kamyczek talizman na złotym łańcuszku, ale potem plac znienacka obrócił się jak talerzyk, a Ostin stał się maleńki jak porcelanowy rybak na błękitnym kapelusiku. Juta zobaczyła z góry pałac, park, plac, ulice, miotających się w panice ludzi... Pazury ohydnego potwora mocno trzymały księżniczkę Jutę i niosły ją coraz dalej i dalej od domu, nie wiadomo - dokąd. Wtedy krzyknęła - ale nikt jej nie usłyszał.
Rozdział drugi Скалится призрак моих неудач. Сам себе лекарь. И сам - падач. Арм-Анн W przestworzach lodowaty wiatr smagał twarz Juty, wdzierał się w gardło i zapierał dech; falbaniaste spódnice sukni trzaskały niczym osłabłe żagle i uderzały po nogach, którymi dziewczyna rozpaczliwie machała w powietrzu. Zgubiła na początku jeden trzewiczek, potem drugi. Smocze pazury ściskały ją mocno, niby stalowe obręcze, boleśnie cisnęły w żebra i nie pozwalały na najmniejszy ruch. Stanęło dęba oślepiająco błękitne niebo, błysnęło i zgasło słońce. Powoli, jakby niechętnie, ukazała się w dole ziemia. Znowu niebo. Juta lamentowała rwącym się głosem i z całej siły starała się wyrwać z łap potwora. Pola układały się mozaiką - żółty kwadracik do czarnego. „Patchwork” - przemknęło gdzieś w zakątku świadomości Juty. Modrą żmijką wiła się rzeczka, a tam, dalej, błękitnym łukiem połyskiwało morze. Wiatr znosił w dal ostry smoczy zapach; odwracając z wysiłkiem głowę, widziała tuż nad sobą brązową łuskę i rytmicznie machające błoniaste skrzydła. Znowu niebo, biała beztroska chmurka, horyzont i znowu niebo... Juta szarpnęła się, obcierając boki o mocne szpony, wygięła się i z całej siły uderzyła nogami w twardą muskularną łapę. Smok nie zwrócił na to żadnej uwagi. Juta zacisnęła zęby, głęboko odetchnęła i postarała się rozluźnić. Udało się! Zamknęła oczy i licząc w myślach: piętnaście, szesnaście... Bezwolnie obwisła w potwornych pazurach. Szczerzy się widmo moich strat, Sam sobie lekarz, I sam - kat.
Pazury drgnęły. Jaszczur widocznie doszedł do wniosku, że ofiara udusiła się i rozluźnił chwyt. Ledwo, ledwo. Tego „ledwo, ledwo” Jucie wystarczyło. Szarpnąwszy się z całej siły, desperacko odepchnęła się łokciami i kolanami i wypadła w puste niebo. Zdawało się jej, że ogłuchła - wokół utworzyła się ściana ryczącego wiatru, spódnice nakryły Jutę aż po głowę, i kiedy znowu zobaczyła ziemię - kto wie, w górze, czy w dole - ziemia była już o wiele bliżej. Juta rozpostarła ręce i zamarła jak zimowa żaba w masie jeziornego lodu, zapominając z przerażenia nawet zamknąć oczy. Leciała, opadała, zapadała się w powietrzną jamę. W ciągu następnych kilku sekund ziemia gwałtownie straciła podobieństwo do patchworkowej kołdry i rzuciła się jej do twarzy. Na jakiś czas dziewczyna straciła świadomość. Poczuła wstrząs, gwałtowny ból i doszła do wniosku, że oto już rozbiła się na śmierć i leży zakrwawiona gdzieś w polu; jednak po chwili zorientowała się, że wiatr tak samo trzepocze jej ubraniami i targa jej włosy - otworzyła oczy i zobaczyła, jak ziemia oddala się od niej. W ostatniej chwili smok pochwycił utraconą ofiarę i teraz jego pazury ściskały Jutę jeszcze mocniej, jeszcze boleśniej wpijały się w żebra i nie dawały odetchnąć. Zresztą księżniczka nie miała już siły walczyć - opierała się tylko coraz słabiej, daremnie starając się rozewrzeć potworne pazury. To bardziej jeszcze szkodziło jej samej niż smokowi, jednak nie poddawała się, machała nogami i wygiąwszy się starała się ugryźć pokrytą drobną łuską łapę. Poprzez mgłę, jaka zaczęła zasnuwać jej oczy, widziała, jak pola w dole zmieniły się w gęste lasy, gdzie nie było ani dróg, ani przesiek. Kilka razy zemdlała, a tymczasem lasy zastąpiła kamienista równina z szarymi skałami, które pokrywały zielone żyłkowania. O skały rozbijał się przybój - smok zaniósł księżniczkę nad morski brzeg. Juta widziała wgryzający się w morze wąską mierzeją skalisty grzebień, który kończył się wielką górą o dziwnej formie; jaszczur ostro skręcił i dziewczyna z przerażeniem uświadomiła sobie, że tak naprawdę jest to zamek - na wpół zrujnowany zamek, jaki zagnieździł się wśród skał. Nierówne wieże sterczały jak zgniłe zęby; jaszczur kołując zniżył lot, jakby dając Jucie możliwość obejrzenia wykrzywionego zwodzonego mostu, ślepych otworów strzelniczych i okrągłej czarnej dziury - wejścia do tunelu, wrót dla smoka.
Kiedy Juta zobaczyła tunel, jej siły od razu się zwielokrotniły - zaczęła się wyrywać i szamotać jak dzika kotka; smok zasyczał i runął w czarną dziurę. Usta i nos Juty w jednej chwili wypełniły się sadzą, pozbawiwszy ją możliwości wydobycia głosu. Gdyby smok chociaż na chwilkę zatrzymał się w tunelu, na pewno by się udusiła, jednak jaszczur, błyskawicznie przeleciał czarny jak noc korytarz i wdarł się w jaskrawo oświetlone pomieszczenie. Tutaj straszne pazury nareszcie się rozluźniły i Juta poczuła bosymi stopami chłód kamiennych płyt. Nie mogąc ustać na nogach, osunęła się na podłogę i objęła wszystko na wpółprzytomnym spojrzeniem. Okrągła sala rozmiarem i zdobieniami idealnie pasowała do jej wyobrażeń o siedzibie smoka; przez otwór w suficie o nieregularnym kształcie padał szeroki snop słonecznego światła. W centrum sali przywidziała się Jucie masywna budowla - prostopadłościan, podobny równocześnie i do ołtarza i do stołu ofiarnego. Z jego środka sterczał zaostrzony żelazny kolec, a u podnóża - Jutę zmroziło - leżała góra niespotykanych ohydnych narzędzi, które wywoływały w przyćmionej świadomości branki obraz, ni to sklepu rzeźnika, ni to sali tortur. Zamglone spojrzenie Juty nie mogło rozróżnić, co tam jeszcze wrzucono na stos w oddalonym ciemnym końcu sali. Za jej plecami z zadowoleniem zasyczał jaszczur. Koniec księżniczki Juty okazał się straszniejszy niż w najstraszniejszej bajce. Z krótkim zdławionym krzykiem ofiara smoka zemdlała. *** Przed jej oczami tańczyły żółte ogniki. Księżniczka na wpół leżała na czymś miękkim, otaczały ją ciepło i cisza. Gargulce, jaki ohydny sen! Przeciągnęła się nie otwierając oczu. Gdzie jest? Nie wydaje się, że w swoim łóżku. Może znowu zasnęła nad książką w ulubionym maminym fotelu? Mama wyszywała jedwabiem fabułę starodawnej legendy o dziewczynie, którą porwał... Smok?! Otworzyła oczy i usiadła. W przestrzennej sali było wystarczająco dużo światła; dogorywały drwa w
kominku i Juta rzeczywiście siedziała w fotelu - ale w zupełnie nieznanym, dobrze wytartym i takim wielkim, że mogłoby zmieścić się w nim jeszcze z pół dziesiątka księżniczek. Wprost przed sobą zobaczyła stół, cały zastawiony matowymi butelkami wina, a z boku stołu - gargulce! - W takim samym fotelu rozsiadł się absolutnie nieznajomy mężczyzna - ciemnowłosy, szczupły, z cierpiętniczą zmarszczką między ściągniętymi brwiami. Schyliwszy głowę na ramię, mężczyzna drzemał, albo o czymś głęboko rozmyślał. Całkowicie zbita z tropu Juta jakiś czas siedziała cicho, starając się odgadnąć, co się stało, jak tutaj trafiła i, przede wszystkim, kim jest ten nieznajomy, który ma czelność przebywać sam na sam ze śpiącą księżniczką? Może zaniemogła i ten mężczyzna jest lekarzem? Myśli jej plątały się, nie mogła zbudować żadnego ich logicznego ciągu. W końcu, w poczuciu niemocy, odważyła się cichutko zawołać: - Hej... Nieznajomy podniósł głowę. Z jego, jak zdało się Jucie, ciemnozielonych oczu wyzierał tragizm i ogromne zmęczenie. Kiedy spostrzegł, że księżniczka się obudziła, nie okazał ani radości, ani chociażby zainteresowania. Przez chwilę patrzyli na siebie nawzajem - nieznajomy posępnie, Juta z coraz większym niepokojem. W końcu nieznajomy, westchnąwszy, pochylił się i postawił na stół pustą szklankę, którą przez cały ten czas trzymał w ręce. - Jesteście lekarzem? - Zapytała szeptem Juta. Nieznajomy uśmiechnął się krzywo i Juta zrozumiała - nie, on nie jest lekarzem. Rozzłoszczona własnym tchórzostwem, zapytała głośniej i bardziej stanowczo: - To kimże, gargulce, jesteście i co tu robicie? Nieznajomy popatrzył na nią zdezorientowany, po czym wyciągnął rękę do najbliższej brzuchatej butelki i napełnił szklankę. Siorbnął, zmarszczył czoło, znowu zmęczonym wzrokiem spojrzał na Jutę. Uniósł brwi: - Dobre pytanie... A wy, co, księżniczko, już niczego nie pamiętacie? Głos miał lekko schrypnięty - Juta mogłaby przysiąc, że nigdy wcześniej go nie słyszała. Nieznajomy wstał z widocznym wysiłkiem - zapewne już niemało wypił.
- Pozwólcie, że wam przypomnę, księżniczko - dziwnie się uśmiechnął - że porwał was smok. Juta zdrętwiała. - Nie - wyszeptała drżącym głosem. - Tylko mi się przyśniło, że porwał mnie smok. Nieznajomy podniósł oczy do sufitu: - Dobrze. A do tego, przyśniło się wam, że byliście na karnawale... W błękitnym kapelusiku z łódeczką, tak? - I wbił w Jutę zimne spojrzenie. Po plecach Juty przebiegł dreszcz zimna, a jej dłonie stały się niczym kostki lodu. Przypomniała sobie ostry smoczy zapach, pstrokatą ziemię, jak przepływała daleko w dole, lodowate podmuchy wiatru, zamek na skalistej ostrodze, wyciągniętej w morze... To zdarzyło się, czy jej się przywidziało? Badawcze, wręcz szydercze spojrzenie nieznajomego zdeprymowało księżniczkę, która poczuła bolące żebra i uświadomiła sobie, że siedzi bosa, a ręce pokryte ma siniakami od uderzeń w twardą łuskę smoka. - Gargulce... - Wymamrotała zdumiona. Nieznajomy prychnął. Zaraz, zaraz, pomyślała Juta, a straszna sala z ohydnymi narzędziami, sala, do której przywlókł ją jaszczur - też istniała? Czy to już się jej zwidziało? Ale jeśli smok naprawdę przyniósł ją do zamku, żeby zjeść i jeśli jej nie pożarł, a ona siedzi żywa, czy nie oznacza to... Już zupełnie innymi oczami spojrzała na nieznajomego, który stał przed nią, chwiejąc się i dla pewności wspierając ręką na oparciu fotela. Aż strach pomyśleć, jaki niebezpieczny dla człowieka może być pojedynek ze smokiem. Nic dziwnego, że rycerz, który pokonał jaszczura tyle pije. - Ja nie zapomnę - powiedziała Juta drżącym głosem. - Zobaczycie, że ja potrafię się odwdzięczyć. Już wiecie, że jestem księżniczką... Zapewne widzieliście mnie na karnawale w tym nieszczęsnym kapeluszu... Tak, oczywiście, byliście tam i widzieliście, jak ohydny jaszczur... Śmierdzący smok, jak on mnie porwał... Nieznajomy patrzył na nią szeroko otwartymi oczami. - Jesteście najszlachetniejszym i najwaleczniejszym rycerzem - Juta mówiła coraz bardziej płomiennie. - Odwdzięczę się wam po królewsku... Mój ojciec, król Werchniej Konty, spełni każde życzenie człowieka, który uratował jego córkę z łap... Z brzydkich łap... - Gotowa była wręcz zacząć płakać.
- O czym wy...? - Zapytał nieznajomy głucho. - No przecież to wy mnie uratowaliście? - Juta uśmiechnęła się szeroko, zapominając, że przy jej wielkich ustach nie powinna tego robić. Nieznajomy odwrócił się. - No przecież wy?... - Powtórzyła Juta zmieszana i trochę obrażona. Nieznajomy spojrzał na nią spode łba i w jego spojrzeniu księżniczka wyczytała narastającą irytację. - Ja - uratowałem? Juta kiwnęła głową: - Z łap potwora... Darujcie, jeśli powiedziałam coś nie tak, ale ktoś mnie przecież wyzwolił! Nieznajomy ostrożnie postawił na stole opróżnioną szklankę. W tej samej chwili ciężki fotel, w którym niedawno siedział, odleciał w bok jak piórko, a on gwałtownie wyrósł aż do sklepienia komnaty, wygiął się w łuk, podniósł ręce, z których od razu wystrzeliły ogromne, błoniaste skrzydła. Zamiast ludzkiej głowy, z jego karku wyrósł, obdarzony zębatą paszczą i zwieńczony kościanym grzebieniem łeb. W wyłożoną płytami podłogę walił pokryty łuską ogon, który nie wiadomo skąd się wziął. Jednakże, zanim dawny znajomy Juty - smok, zakończył swoją metamorfozę, nieszczęsna księżniczka omdlała i na długo pogrążyła się w zapomnieniu. *** Przywykł nazywać siebie Armanem, chociaż imię jego było Arm-Ann, i w brzmieniu tego imienia odbijało się echem dwieście pokoleń jego przodków - potężnych smoków odszczepieńców, których imion strzegł kamienny latopis w podziemnej sali. Samotność jego, trwająca dwa stulecia, przepełniona była ich obecnością - za każdym razem, schodząc z pochodnią do zamkowych podziemi, odczuwał na sobie spojrzenia niezliczonych pałających oczu. Czy ostatni listek na drzewie nie jest posłańcem korzenia? Bezgranicznie wolni na niebie i na ziemi, niepowstrzymani i prawie niepokonani - wszyscy jego przodkowie byli niewolnikami Prawa i nieśli swoje niewolnictwo z radością, i uważali je za przywilej. Przez tysiąclecia dumnie wykonywali rytuał, który dawał im prawo śmiałego spoglądania w oczy współplemieńców. Żyli i umierali w zgodzie ze sobą, w pokoju ze swoimi krewnymi, szanowani przez potomków.