tulipan1962

  • Dokumenty3 698
  • Odsłony239 218
  • Obserwuję173
  • Rozmiar dokumentów2.9 GB
  • Ilość pobrań209 227

Drugal Siergiej - Tygrys odprowadzi was do garażu

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :695.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

tulipan1962
Dokumenty
fantastyka

Drugal Siergiej - Tygrys odprowadzi was do garażu.pdf

tulipan1962 Dokumenty fantastyka rosyjska s-f
Użytkownik tulipan1962 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 23 osób, 34 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 112 stron)

SIERGIEJ DRUGAL Tygrys odprowadzi was do garaŜu Przełożył Michał Wołodźko Wydawnictwa „Współpraca”, Warszawa 1988

Tytuł oryginału Tigr prowodit was do garaŜa' Projekt graficzny okładki Andrzej Bilewicz © Sriednie-Uralskoje kniŜnoje izdatielstwo, Swierdłowsk 1984 © Copyright for the polish edition by Wydawnictwo „Współpraca”, Warszawa 1988 ISBN 83-7018-064-7 Wydawnictwo „Współpraca”. Warszawa 1988. Wydanie I. Nakład: 29.650+350 egz. Ark. wyd. 6,7. Ark. druk. 7,0. Oddano do składu 1986.09.10. Podpisano do druku w listopadzie 1987. Skład i druk: Poznańskie Zakłady Graficzne im. Marcina Kasprzaka, Poznań, ul. P. Wawrzyniaka 39. Zam. 71422/86. K-21.

Zając Olle przycisnął twarz do zimnej szyby i nie odwracając się rzucił: - Prawie każdą kombinację wzrokową, którą stworzyła przyroda, odczuwamy jako piękno. Morze, dzikie skały albo biała gęś na zielonej trawie... Twoje sugestie, Nuri, nie wytrzymują próby życia. Cały spór zdążył mu się porządnie znudzić. Za oknem było znacznie ciekawiej. Plac był wprawdzie pusty, lecz nad klombem wisiała i bły- skała niebieskimi światełkami kula mgły - kropelki utrzymywane przez pole elektrostatyczne, pierwszy ziemski twór Nuriego. Powiedział wte- dy, że fontanny kulowe wywołują przyjemne skojarzenia. Tyle tylko, że nie nadają się na Marsie - zbyt duża strata wody na parowanie... Plac o niezwykłym wyglądzie, bez wyjściowego szybu, obsadzonego zwykle sosnami. I otaczają go nie piętrowe wille, lecz wieżowce o wielu oknach, z dachami z fioletowych fotopaneli. Nuri mówił wtedy, że wieżowce mają funkcjonalne uzasadnienie. A co mówi teraz? - ...Trzeba mi tylko zdolnego artysty, a tak harmonijnie wtopię maszynę w przyrodę, że sam nie odróżnisz, gdzie kończy się automat, a zaczyna przyroda. Oczywiście. Nuriemu nie wystarcza, że na pustyniach Marsa pozo- stawił po sobie różnorodne i nazbyt samodzielne cybery, które dzie- siątkami wypuszczał na wolność. Wyobraźcie sobie, doskwierało mu ubóstwo fauny marsjańskiej, więc ją uzupełniał. I nie posiadał się z radości, gdy nowicjusze-stażyści brali owe skaczące automaty, podob- ne do diabłów, pokryte łuską fotokomórek, za żywych mieszkańców Marsa. Teraz pewnie szuka pretekstu, by coś podobnego zmajstrować na Ziemi. Olle, podobnie jak Nuri, wyrósł na Marsie, w niewielkim osiedlu jednej z dziesięciu stałych stacji zagospodarowania planety. Ziemię znał z książek, filmów i opowiadań rodziców. Było mu więc szczegól- nie, przykro trzeci miesiąc tkwić w tym miasteczku na kwarantannie. 5

Dobrze, że choć dziadek zdobył się na odwagę, przerwał swe niekoń- czące się badania i przyleciał wraz z nimi, bo inaczej można by skonać z nudów. Nuriemu jest lżej: cybernetyk zawsze znajdzie sobie zajęcie, choćby miało ono polegać tylko na rozwieszaniu fontann. Olle parsk- nął przypomniawszy sobie, z jakim szacunkiem, słuchali Nuriego ci, którzy na Marsie odpowiadali za pracę automatów. I z nimi, dwoma chłopaczkami, prowadzili na Marsie zajęcia specjaliści o światowej sławie, pionierzy pierwszych ekspedycji... - Wątpię, czy można wtopić. - Olle patrzył, jak mały wibrochód przeciął plac, przebiegł krótką alejkę i skrył się w płowych piaskach, które otaczały miasto: prawie marsjański krajobraz. - Twój cyber tylko uzupełni pejzaż, lecz nadal pozostanie tym samym dla siebie. Jeśli nie będzie miał wewnętrznego, lub - wyrażając się twoim językiem - zwrotnego sprzężenia z przyrodą, czyli tego, co różni ważkę od śmi- głowca to możesz zabrać go z powrotem i nic się przez to nie zmieni. - Nie o to mi chodzi - ekspansywny Nuri zaczął spacerować po pokoju. - Mówię nie o tym, czy przyroda zżyje się z maszyną - to zu- pełnie inna sprawa. Twierdzę, że twoje odczucia będą identyczne, czy spotkasz w lesie cyber-wilka, czy wilka prawdziwego. Będziesz się czuł tak samo nieswojo. - W lesie... - smakując dźwięk tego słowa, powtórzył Olle. - Przy- dałoby się teraz posiedzieć w lesie. Saton, rozparty w fotelu, w milczeniu przysłuchiwał się rozmowie. Nagle roześmiał się, a Nuri zamarł w pół obrotu: - Nie rozumiem... - Wybacz, Nuri. Wyobraziłem sobie: Olle i wilk. To dopiero scena. - Saton obrzucił spojrzeniem dwumetrową figurę Ollego, potężne mię- śnie pleców i ramion. - Wasz spór nie należy do tych, w których rodzi się prawda. Posłuchajcie lepiej ostatnich wiadomości, usłyszycie coś, co was zaskoczy. Saton pstryknął włącznikiem informatora. Lekko przygłuszony głos powiedział: „Za badania grupowych reakcji psychicznych Rada Ziemi przyznała kierownikowi Trzeciej Marsjańskiej Stacji Naukowej Za- gospodarowania, doktorowi Satonowi, najwyższą nagrodę. - prawo wyboru życzenia...” - No i co powiecie? -Saton wyłączył zapis. Olle skoczył ku niemu, objął go. - Strasznie się cieszę, dziadku. Strasznie się cieszę! 6

- Gratuluję, mistrzu. - Nuri skłonił się z szacunkiem. - Czy masz niespełnione życzenia? - Och, Nuri - z wyrzutem powiedział Saton. - Mam, i to mnóstwo! Na przykład, chciałbym szybciej przyzwyczaić się do przyciągania ziemskiego. W moim wieku niełatwo znosić podwójny ciężar, a jak wiesz, na Marsie nie używałem obciążaczy. Niestety, przyspieszenie aklimatyzacji wykracza poza kompetencje Rady. Ale wiecie co... pod- powiedzieliście mi pewien pomysł. Na ciekawe doświadczenie psycho- logiczne. Najpierw jednak - Saton uniósł się z miejsca, jego spojrzenie na chwilę stało się ciężkie - musicie zapomnieć o waszym sporze. Za- pomnieć! Przez kilka sekund panowało milczenie, po czym Olle wzruszył ra- mionami: - To żaden spór, dziadku. Rozmawiamy sobie tylko o twojej na- grodzie. - O mojej nagrodzie? - Saton wygodnie rozparł się w fotelu. - Mam nadzieję, że będziecie tacy uprzejmi i zgodzicie się na podzielenie jej pomiędzy nas trzech. Pneumokar zawisł koło chaty, wbudowanej w szczelny płot z desek. Zoolog wyszedł pierwszy chybocząc aparatem, długo oglądał starą lipę na poboczu drogi. Potem wyjął z dziupli zardzewiały klucz i otworzył skrzypiący zamek. - Wejdźcie. To domek myśliwski. O takich piszą w starych książ- kach. Czytaliście? - Czytaliśmy - odparł Nuri. - Nic innego nie robiliśmy, tylko czy- taliśmy. Niecierpliwie zrobił krok do środka, lecz zapomniał schylić się i bo- leśnie stuknął czołem o nadproże. - Eee, po co taki pośpiech - powiedział Saton, wchodząc za nim. - Starożytne wrażenia wymagają powolnych ruchów. Do środka wcisnął się Olle. Uśmiechnął się, pokazując białe zęby. - Więc to jest Strefa? - Właśnie - powiedział Zoolog. - Macie do dyspozycji całą dobę. Dobę ciszy i lasu. Trzeba tu zaznaczyć, że Rada z pewnym zdziwieniem przyjęła do wiadomości wybór Satona. Najwięcej wątpliwości budziły pewne spe- cjalne punkty programu. Najprościej byłoby zorganizować dla laureata 7

tradycyjną wycieczkę na Księżyc lub, jak niekiedy bywało, dać mu na kilka miesięcy prawo do nieograniczonego dnia pracy. Ale nie ma rady - życzenie laureata jest święte. Trzeba było odszukać kawałek natury i poczynić pewne przygotowania... Przez zakopconą szybę małego okienka przenikało tylko tyle świa- tła, by można było zobaczyć murowaną kuchnię z żelazną płytą, narę- cze drew rzucone na podłogę z desek, dwie szerokie ławy po obu stro- nach nierównego, drewnianego stołu. - Bardzo podobne - stwierdził Olle. - Mniej więcej tak to sobie wyobrażałem. - Wszystko jest prawdziwe - Zoolog wyciągnął z komórki zawi- niątko. - Przebierzcie się, nie możecie iść na polowanie w lawrono- wych szortach. Wyszukano dla was w muzeach tak zwane buty z cho- lewami i te, jak im tam, onuce. Także kurtki z naturalnej bawełny, które w muzeach etnograficznych figurują pod nazwą pikowanych waciaków. Wszystko zgodnie z programem. Obejrzał niezgrabne w nowych strojach postacie myśliwych i uśmiechnął się. - No, teraz wszystko w porządku. Nie, nie tędy. Otworzył drugie drzwi, przez które wyszli na teren Strefy. - Chwileczkę. Musicie wziąć psy. - Zoolog przeciągle gwizdnął. Z przybudówki wyskoczyły ze szczekaniem trzy psy. - Zapamiętajcie ich imiona. Czerwony seter to Burek, wyżeł nazywa się Trezor, a kun- del - Szarik. Prawda, jakie piękne starożytne imiona? Lecz myśliwi już go nie słyszeli. Przed nimi rozpościerała się zielo- na łąka. W pobliskim lesie chwiały się wierzchołki sosen, dookoła pa- nowała dziwna, wypełniona dźwiękiem cisza. Ruszyli na przełaj, po kolana w wilgotnej trawie. Różnobarwne pa- sikoniki wyskakiwały spod nóg, delikatny wietrzyk przynosił woń ży- wicy. Las spotkał ich wilgotnym chłodem, zapachem grzybów i śpie- wem nieznanego ptaka. Olle szedł powoli, dotykając białej kory brzóz. Długo stał przed mrowiskiem, obszedł je, ostrożnie stąpając po miękkim igliwiu, schy- lony, by nie zaczepić o sieci pajęczyn, połyskujące kroplami rosy. Zo- baczył rozszerzone, pełne zachwytu oczy Nuriego. - Spójrz! Olle zamarł na widok bukietu maleńkich, brązowych kwiatów z ja- skrawą żółtą obwódką. Kwiaty ruszały się. Pochylił się nad nimi. To 8

nie były kwiaty: sześć nieopierzonych piskląt leżało w gnieździe, uno- sząc do góry otwarte dzióbki. Rozległo się sapanie, nad gniazdem zawisł łeb setera. Olle złapał psa za obrożę, odciągnął na bok, dziwiąc się ciężarowi zwierzęcia. - Co tam znaleźliście, chodźcie tutaj - Saton stał koło krzaka, po- krytego różowymi kwiatami. - To dzika róża. Jak pachnie! A to złociste stworzenie nazywa się „trzmiel”. Śpiewa basem, zbiera nektar i pyłek kwiatowy. Spójrzcie, na tylnych łapkach ma zgrubienia, coś w rodzaju bicepsów. - Aha, trzmiel - ucieszył się Nuri. - Zaraz go zbadamy, zaobser- wujemy i uogólnimy. - Odczep się od owada - powiedział Olle odganiając trzmiela. - Wystarczająco dokładnie zbadano go już przed tobą. - Chodźmy nad jezioro, to niedaleko. - Saton wyjął mapę. - O, znów coś znalazłeś? Olle przykucnął, zgarbiony. - To grzyb, Olle - Saton obejrzał znalezisko. - Brązowy aksamitny kapelusz, gruba biała nóżka. Nuri, czujesz, ile w nim siły i godności? Oczywiście, masa grzybowa ma lepsze własności odżywcze, ale grzyb - to zupełnie co innego. Kiedyś zbierano je w lasach... - Czy też w nagrodę? - Zbierał je każdy, kto chciał. Nazywało się to „chodzić na grzy- by”... Drzewa rozstąpiły się. Brzegi małego leśnego jeziorka były zaro- śnięte liliami wodnymi. W lustrze wody odbijały się sosny, a z wielkie- go, omszałego głazu Olle i Nuri przez przezroczystą głębię dostrzegali ilaste dno i cienie ryb. Myśliwi zrzucili plecaki i rozbili namiot. Psy w jednakowych pozach leżały koło głazu. - Może wyruszymy na zające? - spytał Nuri. - Nie warto tracić czasu. - Teraz powinien być deszcz - Saton kiwnął głową w stronę kłę- biących się chmur. I deszcz lunął. Ulewny, z burzą, błyskawicami i podmuchami wia- tru. Myśliwi schowali się w namiocie, spoglądając na jezioro przez zasłonę ulewy. Psy nie zmieniły póz, tylko Burek spojrzał w niebo i znów położył łeb na wyciągniętych łapach. Pierwszy las i pierwszy deszcz w życiu Ollego i Nuriego. Wstrzą- śnięci szczodrością ziemskiej przyrody, w milczeniu chłonęli niebywa- łe wrażenia. Saton spoglądał na nich ze smutkiem: obaj chłopcy, tacy 9

bezpośredni w przejawianiu uczuć i emocji, teraz siedzieli na pleca- kach dziwnie cisi. Układając program tak właśnie przypuszczał, że na urodzonych na Marsie lejąca się z nieba woda powinna wywrzeć oszałamiające wraże- nie. Nuri powiedział coś, czego nie dosłyszeli w szumie deszczu i lasu. Olle spojrzał nań, zrozumiał i powtórzył: - To Ziemia! Deszcz ustał równie nagle jak się zaczął. Saton wybiegł z namiotu, objął pień drzewa, zaczął nim potrząsać i śmiać się, podstawiając twarz pod lecące z liści krople. W wilgotnym powietrzu czuć było za- pach ozonu. Saton wziął strzelbę, przywołał psa i zniknął za krzakami. Nuri odetchnął głęboko, usiadł na mokrym kamieniu i zaczął kartko- wać instrukcję, a Olle w skupieniu oglądał ze wszystkich stron brązo- wego, elastycznego robaka. - No i co z nim robić? - Tu piszą: „Przekręcić główkę o dziesięć obrotów. Dzięki temu robak będzie się wił w ciągu trzech minut”. Prymitywna konstrukcja, nawet bez schematu logicznego. - Przekręciłem, i co dalej? - „Nasadzić robaka na haczyk za pierścień położony pośrodku, tak by ostrze haczyka było wolne” - przeczytał Nuri. - Gotowe. - Przesuń spławik tak, by odległość między nim a haczykiem wy- nosiła około metra i wrzuć do wody. A teraz siedź i czekaj. I patrz na spławik. Myśl sobie o czym chcesz, na przykład o sensie życia lub o tym, dlaczego czasem sześcienna grakula sama doprasza się kontaktu, choć ma tylko jedno nozdrze. Najlepiej zaś, jak zaleca instrukcja, nie myśl o niczym, a tylko spoglądaj na spławik i tyle. Wyobrażaj sobie, że robak w wodzie porusza się, ryba nie wie, że jest nakręcony i łyka go razem z haczykiem... O, teraz! Ciągnij! Szybciej! Olle machnął wędziskiem. Rybka zakreśliła w powietrzu srebrzysty łuk i spadła na trawę. Patrzyli na nią wstrzymując dech. Potem Olle szybko uwolnił haczyk, nakręcił robaka i znów zarzucił wędkę. Naleli wody do kociołka, wrzucili tam rybę. Długo siedzieli w milczeniu. - Dziwnie jakoś się czuję, Olle. Ta cisza, te sosny... I zadziwiające powietrze... Ileż to musiało kosztować: izolacja dźwiękowa, deszcz. A zmiana tras transportu? 10

- Około pięciu tysięcy roboczogodzin. - I to wszystko dla nas trzech? - Dziadek wybrał dobę w prawdziwym lesie i naturalne wrażenia dawnych myśliwych. A zapomniane wrażenia drogo kosztują. - Saton to równy dziadek. - Czy sądzisz, że mógłby pragnąć czegoś wyłącznie dla siebie? - Ja bym na to nie wpadł - wymamrotał Nuri. - Po Marsie taka obfitość lasu, wody i cała reszta wywiera silne wrażenie. Kto tam tak hałasuje i bulgocze? - Psy piją wodę. Pies wgramolił się na kamień i zwiesiwszy mordę, wybałuszył wy- pukłe ślepia na spławik. Nuri przyglądał mu się uważnie. Pies stał przez chwilę, zręcznie zeskoczył z kamienia i przeciągle ziewnął, drga- jąc całym ciałem. Spotkawszy wzrok Nuriego machnął ogonem, od- wrócił się i rozłożył na trawie. - Zauważyłeś coś? - Nic takiego, wydawało mi się - odpowiedział Nuri. - A właściwie, po co potrzebny jest pies? - Teraz tylko do zabawy. Czytałem jednak, że pies - to dobre i mi- łe zwierzę, które dawniej zawsze towarzyszyło człowiekowi. Pies, koń, jeleń i inne zwierzęta. Potem było coraz więcej maszyn i coraz mniej zwierząt. Gdy mięso, mleko i wiele innych produktów zaczęto synte- tyzować w biofabrykach, zwierzęta stały się niepotrzebne. - Milczał przez chwilę, po czym dodał: - A w ogóle, to twoje pytanie jest bez sensu, a moja odpowiedź - głupia. Zarówno pies, jak i mrówka są ta- kimi samymi mieszkańcami Ziemi jak my i mają takie same prawo do życia... Spędzony w lesie dzień przeleciał jak strzała. Wieczorem, gdy lilio- wy zmrok wypełzł z krzaków, siedzieli w trójkę przy ognisku. Saton długo manipulował wentylem butli. Wreszcie płomień przestał syczeć i słychać było tylko potrzaskiwanie żywicznych szczap. Saton chrząknął z satysfakcją, położył się na plecach i nasłuchiwał brzęczenia koma- rów. Nad zacichłym w smugach mgły jeziorem rozległo się i zamilkło kwakanie kaczek. Psy wysunęły się z mroku, patrzyły, jak Nuri miesza w zakopconym kociołku pachnącą strawę. Potem Trezor leniwie wstał i przywlókł skądś kość. Trzymając ją w zębach położył się przy ognisku i zastygł, od czasu do czasu mrużąc ślepia. 11

Po kolacji, gdy Olle zmył naczynia i wrócił do ogniska, Saton zaczął opowiadać. - Nie pojmuję, jak zdołaliśmy podejść go tak blisko. Zając siedział tuż obok, koło pieńka. Coś gryzł, wydawało się, że ma czerwone uszy, słońce prześwietlało je na wylot. Siedział długo, z szeroko rozstawio- nymi tylnymi łapami, poruszając rozdwojoną górną wargą. Po chwili podskoczył, zastukał o pień i zaczął tarzać się w trawie. Później otrzą- sał się i mył, przygładzał futerko na bokach i brzuszku. Było to śmiesz- ne i wzruszające... Dlaczego tak na mnie patrzysz, Nuri? Nie w tym rzecz, że zając, moim zdaniem, ma nadmiernie rozbudowany program. Byłem wzruszony stosunkiem mechaników-faunistów do pracy. W gruncie rzeczy zając - to automat jednorazowego użytku, a jak staran- nie go wykonali. To nie diabeł z jednego kawałka metalu... - A myśmy się cieszyli z ziemskiego raju - z dziwną intonacją w głosie powiedział przeciągle Olle. - Słuchaj dalej. Pomyślałem, że jeśli od razu wypuszczę psa, to polowanie za szybko się skończy. Więc gwizdnąłem. Zając dał potęż- nego susa i natychmiast znikł, jak gdyby rozpłynął się w powietrzu. Trezor przysiadł, zawył ze złości i rzucił się w pościg. Najpierw sze- dłem za szczekaniem psa, potem machnąłem ręką i zająłem się zbiera- niem grzybów. Trezor odnalazł mnie po godzinie. Nie miał zająca, z pyska buchała para - widocznie przegrzały się akumulatory... Saton przez chwilę żuł trawkę, zmarszczył czoło: - Nuri, może mi powiesz, o co tu chodzi? Pies powinien był złapać zająca, tak przewiduje program. Nuri milczał. Olle nieruchomym wzrokiem patrzył w ogień, w jego oczach odbijały się żółte błyski. - Nie wiem, po co ci to było potrzebne, mistrzu - powiedział wreszcie Nuri. Wargi mu drgały. - Domyśliłem się niejasno, że coś tu nie w porządku, gdy psy nie schowały się przed deszczem, gdy syn- chronicznie, dokładnie naśladując swoje ruchy, otrząsały się z wody. - Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. - Nie wiem... Współczynnik niezawodności psa, podobnie jak wszystkich robotów tej klasy, jest bliski jedności; wątpliwe, by pies się zepsuł. Sytuacja gry według programu jest zwykła: poszukiwanie źró- dła energii. Pies łapie zająca i doładowuje się od jego baterii. Trywial- ne! - Standardowy program, wiem o tym. Wymigujesz się od odpo- wiedzi. Przecież zając nie został złapany! 12

Olle dotknął psa. - Nakręcony robak, to jeszcze można wytrzymać. Ale mechanicz- ny kundel, cyber-zając... Komu to potrzebne? - O co ci chodzi, Olle? - Mówię, że to niedobrze... A na twoje pytanie, dziadku, sądzę, że najlepiej odpowie Trezor. Pies machnął łbem, kość odleciała na bok. Wewnątrz coś mu trza- snęło i pies odpowiedział chłopięcym głosem: - Ze mną wszystko w porządku. Niesprawny był zając. Biegł nielogicznie, niezgodnie z programem. Kilka razy obliczałem współ- rzędne naszego spotkania i zawsze się myliłem, co nie powinno było się stać. Gdy w akumulatorach zaczął wrzeć elektrolit, program auto- matycznie przełączył się na poszukiwanie pana. Nuri słuchał, machinalnie oglądając kość. Zauważył dwa wyłożone metalem wgłębienia - tu Trezor wtykał kły. Westchnął: prościej byłoby wymieniać akumulatory niż podładowywać je za każdym razem. Poza tym obudowa kiepsko imituje kość. Położył baterię koło psa i powie- dział: - Trezor myli się, w tym przypadku nie można polegać na zdaniu cybera. - Niesprawny jest albo pies, albo zając - powiedział Saton. - Trze- ciej możliwości nie ma. Olle patrzył na płomień ogniska. W migoczącym świetle figura chłopca wyglądała jak odlana z brązu. - Może być i trzecia - powiedział. - Uważasz, że... - Właśnie tak. Przecież w Strefie mógł uchować się przynajmniej jeden prawdziwy zając. Albo przybiegł tutaj z innej Strefy. Minęło pół roku. Pewnego wieczoru Olle siedział przy biurku i dyk- tował samopiszącej maszynie ostatni rozdział swoich „Badań nad mi- miką i gestykulacją starożytnych narodów strefy śródziemnomorskiej” Przerwał mu Nuri, który z hałasem wpadł do gabinetu. - Słyszałeś? Olle z westchnieniem wyłączył maszynę. - Co powinienem był słyszeć? Może odrzucili twojego cybera? 13

Właśnie dzisiaj Nuri miał przedstawić komisji działający model eleganckiego i małomównego robota-fryzjera. - Cyber przyjęty, nie ma o czym gadać... Słuchaj, dziadek znów szykuje coś nadzwyczajnego. - Nuri pośpiesznie włączył informator. „Powtarzamy ostatnie wiadomości. Rada Ziemi, po rozpatrzeniu wniosku doktora Satona, uważa za konieczne rozszerzenie działalności Instytutu Rekonstrukcji Przyrody. Planuje się utworzenie nowych filii IRP, które obejmą w zarząd rozległe tereny i obszary wodne, zgodnie z następującym wykazem... Przy wydziałach IRP zostaną zorganizowane placówki oświatowe, odpowiedzialne za wychowanie ekologiczne mło- dych obywateli planety Ziemia”.

Egzamin Nuri siedział na drzewie, a w dole wściekało się i drapało korę ja- kieś cętkowane zwierzę. Trwało to już dobre dziesięć minut i zaczynało Nuriego drażnić. Zwierzę wzięło rozbieg i skoczyło. Pazury wyciągnię- tych łap prawie dosięgły butów. Nuri podciągnął nogi, objął pień drzewa, schylił się. - Piękny jesteś - powiedział. - Ale całkiem niezrównoważony. Zwierzę chwilę słuchało, zaryczało i zaczęło wspinać się na drzewo. Nuri westchnął, mocniej złapał się za gałąź. - Kiepsko, nie liczysz się z sytuacją. Zsunął się po pniu w dół i kopnął je obcasem w nos. Zwierzak spadł na plecy, zerwał się, zasyczał i jak gdyby zapominając o Nurim, zaata- kował ornitoplan. Złapał zębami plastykową powlokę skrzydła i war- cząc, zaczął ją szarpać. Skrzydło drgnęło konwulsyjnie. Tego Nuri nie mógł znieść. Mrucząc do siebie: „Ostatecznie każdy może się zdener- wować...” zeskoczył z drzewa, podbiegł do napastnika, chwycił go za kark i ogon przy samej nasadzie i odrzucił na bok. Zwierzak spadł na cztery łapy, ryknął, chlasnął się ogonem po jednym boku, po drugim i upadł... Nuri grzebał właśnie w pojemniku pod siodłem szukając manierki, gdy z głośnika rozległ się głos dyżurnego IRP: - Co się dzieje, Nuri? Nie widać cię ani nie słychać. Nuri potarł dłoń. - Wylądowałem na skraju lasu, chciałem trochę rozprostować ko- ści, a tu wyskoczył taki cętkowany, wąsaty... - No i co? - Pamiętałem instrukcję dołączoną do zaproszenia. Unikałem konfliktu. Siedziałem na drzewie. Wtedy on pogryzł aparat. - Na drzewie! - mruknął dyspozytor. - Czy potrzebujesz pomocy? 15

- Poradzę sobie. Przewrócił poturbowane zwierzę na grzbiet, wlał mu do pyska po- łowę zawartości manierki. Zwierzak zakrztusił się i otworzył ślepia. - No, proszę - z zadowoleniem powiedział Nuri. - Jest żywy i zdrowy. Tylko trochę zamyślony. - Czy wrócisz o własnych siłach? - spytał dyspozytor. - Oczywiście. Zaraz startuję. Lecz łatwiej było to powiedzieć niż zrobić. Okazało się, że zwierzę przegryzło plastyk i nie do końca spalona glukoza wylała się na trawę, tworząc niebieską kałużę. Nuri ściągnął podarte brzegi powłoki, nało- żył plaster i zamyślił się. Nie miał zapasu glukozy. Można by ją zastą- pić roztworem cukru i od biedy dolecieć do Centrum, lecz cukru też nie miał. Czytał kiedyś, że po zastrzyku adrenaliny można przez jakiś czas lecieć na prawie suchym mięśniu, lecz skąd wziąć adrenalinę? Zwierzę siedziało, mrużąc zielone ślepia. - Widzisz, coś narozrabiał - powiedział Nuri i zamarł z zachwytu. Z lasu na polanę wybiegł truchtem łaciaty, pękaty osiołek, a na jego grzbiecie siedział cyber, szorując kończynami o trawę. Miał błyszczący, anodowany zlotem tułów. Na słomkowym kapeluszu łopotało strusie pióro. Nad głową cybera leciała niebiesko-czerwona papuga i krzyczała chrapliwie. - Cyber dureń! Dureń! Cyber szarpnął się raptownie i wysunął manipulatory, usiłując zła- pać papugę, lecz straciwszy równowagę, spadł z osła. - Głupi ptak - oświadczył, podnosząc się. - Bardzo głupi. Nie wi- dzę powodu do śmiechu. - Chwileczkę - drgającym głosem powiedział Nuri. - Tylko się wy- śmieję i zaraz będę poważny. - Stwierdzam: ktoś uszkodził lamparta - powiedział cyber nie pa- trząc na Nuriego. - Jeśli każdy będzie tak niszczył zwierzęta... - Mam dwa pytania - przerwał mu Nuri. - Po pierwsze, skąd wzią- łeś pióro? Jeśli każdy wyrwie jedno pióro, struś będzie łysy również na ogonie. A po drugie, co cię obchodzi lampart? - Po pierwsze, pióro znalazłem w sawannie. A po drugie, jestem jednocześnie nadzorcą. Odpowiadam za zwierzęta. Zlecono mi tę funkcję, bo jestem pełen dobroci i nie można mnie ugryźć. Deptano mnie nawet, no i co? - cyber spróbował wypiąć pierś. - Właśnie, no i co? 16

- Ano, nic. Ani jednego wgniecenia. - Aha, nie można cię ugryźć. - Nuri zamyśli! się przez chwilę. - Czy za owady też odpowiadasz? - W tej sprawie nie było instrukcji. - Posłuchaj więc. Przynieś mi miodu w plastrach. Kawałek wiel- kości dłoni. Powinny tu być dzikie pszczoły, prawda? - Pszczoły są, ale nie zajmuję się bartnictwem. - Kiedyś trzeba zacząć. Potrzebny mi miód. Cyber zamilkł, namyślał się. Nieopodal osiołek szczypał trawę. Wą- sate zwierzę już całkiem doszło do siebie, ocierało się obolałym py- skiem o nogi cybera. Nuri położył się na trawie, patrzył w niebo. Było upalnie, lekki wiatr kołysał wierzchołkami drzew. Szczerze mówiąc, nie było po co się spieszyć, ale obiecał dziadkowi, że przybędzie wcze- śniej i teraz nie wypada się spóźnić. Do egzaminu pozostały trzy dni. Ciekawe, jak docierają inni? - Zdobędę miód - przerwał ciszę cyber. Nuri kiwnął głową, zerwał trawkę i patrzył za nim, póki nie znikł w zaroślach. Myśli płynęły leniwie, niezwykłe przez swoje lenistwo. Pa- puga ma czerwone spodnie, a ty Nuri, masz silnie rozwiniętą wyobraź- nię - mawiał instruktor latania - mógłbyś latać jaskółką, szkoda tylko, że mamy mało czasu na trening. Jaskółką - to znaczy machnięcie, zło- żenie skrzydeł i bezwładny lot-upadek. Wróbel lata tak samo. W ogóle to łatwiutkie zadanie, abecadło balistyki i aerodynamiki. To ciekawe, żywe stworzenia umieją wykorzystywać bezwładność, ale maszyn po- ruszających się dzięki bezwładności jak dotąd nie ma... Zakończyłem trzyletni wyścig z sobą samym, wyczerpujący i radosny. Najwidoczniej to zwykła rzecz dla procesu twórczości w jakiejkolwiek dziedzinie wie- dzy. A wiedza jest matką wyobraźni... Czy rzeczywiście tak jest? Jakie są formalne oznaki rozwiniętej wyobraźni? W instytucie na ten temat toczyły się bez końca dyskusje, ale tylko przy pracy nad Wielką Maszy- ną Państwową musieliśmy formalizować wyobraźnię jako obiekt pro- gramowania lub modelowania. Dziwna nazwa tego superkomputera, którego blokami są systemy komputerowe zaprzyjaźnionych krajów, a mikromodułami - wszystkie wielkie ośrodki obliczeniowe planety, z nielicznymi wyjątkami. Teraz każdy może połączyć się z maszyną i uzyskać konsultację w dowolnej kwestii, a w razie konieczności wymo- delować każdy możliwy do pomyślenia proces. Czy rzeczywiście każ- dy? Nuri przypomniał sobie swoją próbę zmodelowania jako sytuacji 17

oczekujący go egzamin i parsknął drwiąco: wynik okazał się banalny. I w ogóle, wszystkie działy programu, które dotyczą emocji, wymagały poprawek, ale czy można wymyślić program absolutny? Bzdury przy- chodzą do głowy. Słusznie postąpił, odchodząc z pracy. Najważniejsze zostało zrobione, dalsza korekta nastąpi już na innym poziomie twór- czości... Na niższym. Ale czy wolno tak myśleć o sobie, wybierając nowe pole działania: ja potrafię tylko na wysokim, na najwyższym poziomie... To znaczy, że ktoś inny powinien na niskim, czy tak? No to co? Nieskromnie? Ale twórczość nie zna pojęcia skromność. To tak, jak nieśmiałość w walce! Czy skromnie jest skomponować „Taniec z szablami” wiedząc, że nic podobnego nikt przedtem nie stworzył? Albo tworzyć wiersz „Prorok” ze świadomością, że nic podobnego nikt póź- niej nie napisze? Biedny Puszkin, brakowało mu skromności... „I budzi się we mnie poezja...” Poezja jest dzieckiem ciszy i rozmyślań w sku- pieniu. A działu „Poezja” w programie w ogóle brak. Jest tylko mate- riał informacyjny. Nie poddaje się formalizacji, choć gdzież jest więcej logiki niż w poezji? - Cyberrr w zarr-roślach! - wzgardliwie wrzasnęła papuga. Cyber rzeczywiście wynurzył się z zarośli, niosąc na wyciągniętej dłoni plastry miodu. Roiły się nad nim pszczoły, a dokoła tułowia trzema pierścieniami owinęła się ogromna żmija. Jej głowa z żółtymi plamkami przy oczach spoczywała na ramieniu cybera, z paszczy zwi- sał biały kwiatek na długiej łodydze. Na widok żmii osiołek zamrugał i cofnął się. Wąsate zwierzę gdzieś znikło. - Przyniosłem miód - powiedział cyber. Nuri siadł i w milczeniu przyglądał się żmii. - Zdjąłem ją z drzewa i owinąłem wokół siebie - uznał za koniecz- ne wyjaśnić cyber. - Pokochała mnie za mój wygląd. - Od pierwszego wejrzenia? - Naturalnie. Kocha się zawsze za wygląd - powiedział cyber, a po chwili namysłu dodał: - I za szybkość reakcji. - Zwłaszcza za szybkość! Powiedz, czy możesz spełnić jeszcze jed- ną moją prośbę? - Jestem zobowiązany, jeśli to będzie leżało w mojej mocy. - W takim razie posłuchaj. Odejdź stąd, zdejmij z siebie tego gada i owiń go na drzewie. Jestem pewien, że to będzie leżało w twojej mo- cy. Cyber położył plastry na trawie i oddalił się. - Cyber dureń - stwierdziła papuga. Osiołek westchnął. - Jesteś zbyt surowa - powiedział Nuri. Opędzając się od pszczół 18

wrzucił plastry do kociołka, dolał trochę wody, zamieszał i przelał mie- szaninę do baku zasilania. Po paru minutach skrzydło odzyskało pręż- ność, wyprostowało się. Klepnął je, zamknął pokrywę siodła, usadowił się i zamocował na bicepsach bransolety biosterowania. - Bądź zdrowa - rzucił papudze. - Bardzo tu z wami przyjemnie, ale ... spieszę się! Wzniósł maszynę w powietrze. Uszkodzone skrzydło źle pracowało. Nuri potrafił dosyć precyzyjnie wcielić się w zdrowego bociana - nie wymagało to szczególnego wysiłku. Ale z wielkim trudem zdołał wcie- lić się w bociana ze zranionym skrzydłem. Lot był nierówny, aby wczuć się w obraz, zatoczył kilka kręgów nad polaną. - Tylko szybowiec - szeptał. - Ornitoplan. Można na piechotę. Można konno. Pochylił się. Koło krzaków cyber perswadował coś osłu. - Powiedz choć, jak cię wołają, żołnierzyku? - Mam na imię Cielesik! - rozległo się z dołu. Jestem domowym cyberem Satona. Szerokimi machnięciami skrzydeł Nuri wzniósł się na dużą wyso- kość i z ulgą przeszedł na zwykły lot ślizgowy. W dole, jak daleko sięgał wzrok, rozciągał się masyw leśny IRP. Przepływały z rzadka szmarag- dowe polany, a w niezwykłej ciszy słychać było wyraźnie wrzaski małp i głosy ptaków. Na maleńkim pulpicie świecił zielonym okiem jedyny przyrząd pokładowy - wskaźnik kursu. Ornitoplan zbudowany był tak, że po włączeniu się w biologiczny układ sterowania pilot odczuwał go całym ciałem i rozpoznanie uszkodzenia nie stanowiło problemu. Nuri czuł uszkodzone skrzydło jako tępy ból w przedramieniu. Ale przygoda na polanie skończyła się pomyślnie, w przejrzystej dali widniała już iglica głównego korpusu IRP. Odprężył się. - Dzień dobry - usłyszał obok. Obejrzał się. W odległości jednego metra, po lewej stronie, ledwie ruszając skrzydłami, leciał kruk. - Cześć! - odparł Nuri. - Co jest, czy u was wszystkie ptaki rozma- wiają? - Tylko rrrozumne - odparł kruk. - Spotkałem już mówiącą papugę. Papugi też? - Niektórrre. - Rrrozsądne i postępowe - powiedział Nuri. - Widać z tego, że Saton nie tylko rekonstruuje przyrodę. On ją modernizuje. Ale po co się wysilać? Siadaj, porozmawiamy. 19

- Jestem krrrukiem - powiedział Kruk Nuri zamyślił się. Rozmowę warto było podtrzymać. Nie co dzień trafia się okazja, by porozmawiać z krukiem. - Jesteś żonaty? - spytał. - Byłem trzy rrrazy. Ostatni rrraz z białą wrrroną - z japońskim akcentem odpowiedział kruk. Potem dodał: - Rrrozwiedliśmy się. Rr- różnica charakterów. - Oj - oj - oj! A ile lat żyliście z sobą? - Półtorej setki. - Zwariować można! - Nuri z szacunkiem spojrzał na ptaka. - Sto pięćdziesiąt lat. Z białą wroną. Ja bym nie wytrzymał. Ptak w milczeniu leciał obok. Nie wiadomo czy rozzłościł się, czy zdenerwował. Gdy Nuri, kierując się w stronę wieży IRP, wziął łagodny wiraż, kruk powiedział pogardliwie: - Zrrodzony by pełzać... - Lekko ruszył ogonem i zatoczył kilka kręgów na wysokości oczu Nuriego. Wyszło mu to jakby od niechcenia. - Z której nogi rusza stonoga? Czy to twoja zasługa, że potrafisz latać? Z czegoś taki dumny, kruku? - Twarde „er” grzechotało w ich rozmowie jak ziarnko grochu w grzechotce. Nuri poweselał. - Ale umiem słuchać krytyki. Nie obrażając się. Pozytywnej krytyki. Naucz mnie, którym piórem ruszasz, żeby wziąć wiraż? - To prroste - odparł kruk. - To się robi tak... Zajrzał sobie pod brzuch, rozczapierzył ogon jak wachlarz i runął w dół. - O, właśnie - powiedział Nuri. - Na przyszłość nie bądź chwali- piętą. Kruk znikł mu z oczu i więcej się nie pojawił. Wkrótce potem Nuri pomyślnie wylądował na maleńkim, trawiastym lotnisku IRP. Obudził go ptasi rejwach. Leżał, wsłuchując się w odgłosy. Oto po- człapał do kuchni Cielesik, zabrzęczał pokrywkami kombajnu. Z dale- ka, prawdopodobnie z lądowiska, dobiegały niewyraźne słowa z gło- śnika. Skrzypnęły drzwi, promień słońca padł mu na twarz. Gdy otworzył oczy, obok stał Cielesik. Z dezaprobatą kłapnął szczęką. - Wstawaj. Wstawać się nie chciało. Cyber pokręcił się koło łóżka i ruszył do 20

swoich zajęć. Od chwili przyjścia na świat nie mógł się nadziwić ludz- kiej zdolności do spania. Nuri wyszedł na balkon. W basenie pluskał się i parskał dziadek. Bawił się z delfinem, sunął z nim w objęciach przy samym dnie. Nuri odprowadził ich spojrzeniem do zakrętu, stanął na poręczy, odbił się i skoczył do wody, zatoczywszy duży łuk. Płynął głęboko, koło ścian, zaglądał do grot, wystraszył dwa małe kraby, które kłóciły się o mu- szelkę, obejrzał kolonię małży i resztką tchu wyskoczył z wody jak ko- rek Na skraju basenu, na chłodnym jeszcze piasku leżał dziadek Sypał sobie piasek na brzuch i przyglądał się Nuriemu. - Krzepki chłopak z ciebie - podsumował swoje obserwacje - Siedzący tryb życia nie zdążył ci zaszkodzić. Nuri zaśmiał się. - Ogólnie rzecz biorąc, tak. Ale masa mięśniowa przez ten rok nie wzrosła. Zatrzymałem się w rozwoju fizycznym.. Warto by wpuścić ryby do basenu, pusto tam. - Nie ma sensu, delfin wszystko zeżre. Niedawno przypłynęła tu parka zabłąkanych makreli i tyle je widzieliśmy. Po samym skraju basenu, kopiąc przed sobą owalny otoczak, przy- skakał na jednej nodze akcelerat i cudowne dziecko Aloszka. Uprzej- mie przywitał się z Nurim i przypomniał mu, że rano mieli iść na spa- cer do miasteczka IRP. - A poza tym, Nuri, obiecałeś mi bajkę. - Moja wina - westchnął Nuri. - Ułożyć bajkę może tylko geniusz To ponad moje siły Spróbuję później. I nie sądź mnie zbyt surowo - Nie sądzić? - Aloszka zamyślił się, coś narysował nogą na pia- sku, starł. - No cóż, zobaczymy. Wczoraj nieźle wziąłeś tę całkę z funk- cji Mathieu. Spodobało mi się, choć sama całka, szczerze powiedziaw- szy, należy do stablicowanych... - Gospodarzu! - rozległ się daleki głos. - Czas na śniadanie. - Zamierzam zmienić głos cyberowi. - Saton wstał nie dotykając rękami ziemi, otrząsnął się z piasku. - Za bardzo basuje. Do jego kom- pleksji bardziej pasuje baryton. Ruszyli przez mały ogród. Brzozy o białej korze, owinięte linami, wierzby i palmy, platany i prawie czarne, gładkie kaktusy bez kolców rosły w zgodzie ze sobą. - Hybrydy - roztargnionym tonem powiedział Saton. - Szukamy podobieństwa do starych form. 21

Gdy Nuri jadł śniadanie, Alosza czekał cierpliwie. Zaniósł jedzenie delfinowi i zapędził kota na topolę. Kot Gramatyk, z guzowatym łbem i pyskiem - tak babcia nazywała miejsce, z którego kotu wyrastają wąsy - miauczał przeciągle. Robił to na wszelki wypadek, ponieważ akcele- rat nigdy go nie krzywdził. Ale Gramatyk, będący zawsze w ponurym i wojowniczym nastroju, nie potrzebował niczyjej troski, a już najmniej ze strony Aloszki. Potem we trójkę - Nuri, Aloszka i cyber - ruszyli szeroką ulicą mia- steczka-bazy, w którym mieszkali pracownicy Instytutu Rekonstrukcji Przyrody. Obejrzeli postój dyżurujących macholotów. Nuri zamienił kilka słów z mechanikami-chirurgami, którzy przeszczepiali mięsień skrzydła w jego ornitoplanie. Później wstąpili do hotelu. Przy stoli- kach, ustawionych na zielonym trawniku, siedzieli dziwnie znajomi ludzie w szortach i kapciach na bosych nogach i jedli winogrona, któ- rych fioletowe kiście piętrzyły się w ogromnym koszu na środku stołu. Obok bawiły się dwa łaciate szczeniaki. Wesoły olbrzym z obwiązaną głową - Nuri poznał w nim znanego mu z portretów jogę-desantowca, który pierwszy postawił stopę na rozpalonej powierzchni Wenus - zmrużył jedno oko. Drugim spoglądał przez kielich z rubinowym wi- nem. Zobaczywszy Aloszkę odstawił kielich i powiedział żałosnym tonem: - Chłopcze, zlituj się nad biednym starcem! Za siedmioma górami hodowałem takie warzywa, że o rany! W nocy na basztanie wybuchł przejrzały arbuz i widzisz, dostałem odłamkiem w oko. Teraz leczę się - tu potrząsnął butelką. - Zaraz zrobimy z niej użytek. Nuri, chodźcie do nas. - Daj im spokój, Rachmatullo - wtrącił się sąsiad. Jego pociągła twarz była nieruchoma, a głos brzmiał głucho. - Oni mają swoje spra- wy. Niech mają. Lepiej popatrz, jaki piękny i dobry cyber przyszedł. Ileż słońca odbija się w jego wypukłym brzuszku. Zbiorę je. Wyciągnął ręce i między jego dłońmi zapłonęło słońce, małe, wiel- kości piłki futbolowej, oślepiająco białe. - Słoneczko! - powiedział Aloszka. - Chcesz, dam ci je w prezencie. Nie chcesz? W takim razie niech leci. Lekkim ruchem podrzucił oślepiającą kulkę i malutkie słońce po- mknęło w górę, na spotkanie z wielkim słońcem i roztopiło się w jego promieniach. Aloszka i Nuri wybałuszyli oczy na wielkiego iluzjonistę, którego po raz pierwszy widzieli nie na ekranie - Iwan podaruj mu tęczę - powiedział Rachmatulla. 22

Magik pstryknął palcami, wyjął z powietrza czarne pudełko, roz- dzielił je na dwie części i odsunął na szerokość ramion. Nad koszem zawisła tęcza, powietrze zapachniało wilgocią, drobne krople chłodne- go deszczu zwilżyły winne grona. Iwan, jak wszyscy, przez chwilę po- dziwiał tęczę, po czym westchnął, nawinął ją na palec, włożył do pude- łeczka i podał Aloszce. Ten wziął je drżącą ręką i szeptem powiedział: - Wielkie dzięki. Będę ją czasem wypuszczał wieczorami. - Tylko uważaj, żeby nie wypłowiała - poradził trzeci w tej kom- panii, czarnowłosy grubas o wydatnych wargach. Znali go wszyscy. Był to lekarz miejski, doktor Akanius, jedyny człowiek, który nigdy nie miał nic do roboty: do jego obowiązków należało leczenie absolutnie zdrowych pracowników centrum IRP. A gdy znów szli ulicą, Nuri powiedział: - Wygląda na to, że niepotrzebnie przyleciałem. Jeśli wszyscy, którzy się tutaj zebrali, są tacy jak Rachmatulla i Iwan Iwanow, to nie mam tu nic do roboty. - Iwan Iwanow to bardzo mądry człowiek - cyber pogłaskał się po brzuszku miękką łapką manipulatora. Spojrzał z ukosa na czarne pu- dełko i dodał. - I dobry. Tak jest. Podeszli do stadionu, na którym trenowali piłkarze. Stadion, nie wiedzieć czemu, miał ogrodzenie tylko z jednej strony i składał się z ogromnego boiska, przechodzącego w łąkę. Tuż obok linii bocznej pasła się łosza. Piłkarze nie zwracali na nią uwagi, ona na nich też nie. Aloszka pokręcił się koło bramki i nagle przykucnął: kilka kroków od niego szczypały trawę brzydkie kaczątka. Jedno z nich zbliżyło się do Aloszki, złapało łodyżkę trawy, szarpnęło ją. Łodyżka nie poddawa- ła się. Kaczątko natężyło siły, szeroko rozstawiając pomarańczowe łapki; Aloszka aż zamarł ze współczucia. Wreszcie kaczątko dało sobie radę. - Odgryzło - szepnął cyber. - Niepotrzebna strata energii. Przecież ono tej trawy i tak nie zje. Napatrzywszy się do syta, poszli dalej. Obok nich przejechał szybko wózek z bańkami, ciągnięty przez dwie zebry, dostrzegli napis: „IRP. Mleko kan”. Cyber nie chciał ryzykować, zszedł na pobocze i stanął przed plakatem. Napisany ręcznie na arkuszu brystolu głosił: W PONIEDZIAŁEK ODBĘDZIE SIĘ CZYN SPOŁECZNY - SORTOWANIE JAJEK RASZKI I SŁOWIKA. DOMOWYM CYBEROM BEZ SSAWEK WSTĘP DO INKUBATORA WZBRONIONY. 23

Cielesik pokręcił manipulatorem z czterema palcami. Zamyślił się. Z apteki na rogu wyszedł grubas Akanius z pipetą w ręku. Po chwili jak spod ziemi pojawił się chłopiec w wieku koło dwunastu lat. Ciągnął za sobą na sznurku szczeniaka. Chłopiec miał groźną minę, która nie obiecywała szczeniakowi nic dobrego. Okrągłą fizjonomię obramiały uszy. Nuri pomyślał, że można by przez nie obserwować zaćmienie słońca, oczywiście gdyby uprzednio umówić się z ich posiadaczem. Chłopiec był goły do pasa i bosy. Ale Nuriego dobiły jego spodnie: były starannie wyprasowane i lekko świecące. Aloszka wlepił wzrok w szczeniaka, a chłopiec - w Aloszkę. Potem spojrzał Nuriemu w oczy. - Najpierw ocelot - powiedział. - Ocelot - to prawdziwe dzieło sztuki. Nic zbędnego, ostatnie dotknięcia pędzla w obrazie, który nazywamy harmonią. Potem pies: wcielenie cnót, chodzące oddanie, koncentracja humanitaryzmu i miłości. Jednym słowem, zamienię psa na bransoletę. Nuri wysłuchał bombastycznej przemowy dziwnego dziecka i wes- tchnął. Od razu pojął, że Aloszka nie odejdzie bez szczeniaka, ale bran- soleta kodowa... - Nie, nie złapiecie mnie - powiedział chłopak. - Dajcie przyrząd, bierzcie psa, bo inaczej my go... - zawahał się - poddamy badaniom. Ostatnie słowa były adresowane do Aloszki i wypowiedziane z okrutną miną. - Takie szczeniaki, jak mawiano w dawnych czasach, sprzedają na pęczki. Aloszka siadł na trawie i zaczął się kiwać. Chłopiec zachichotał złośliwie. - Jak chcecie. - Szarpnął sznurek i powlókł za sobą szczeniaka. - No cóż - powiedział cyber. - Dziecko jest co prawda cudowne, ale ma zaledwie pięć lat. Zadarł cudownemu dziecku koszulę, otarł mu łzy i nos. Niedobry chłopiec westchnął z udanym współczuciem. - Jeśli nie szkoda ci zwierzęcia, to zlituj się choć nad brzdącem, filatelisto. Nuri drgnął. Nikt mu jeszcze nie wymyślał od filatelistów, a teraz masz ci los, doczekał się. Zdjął z ręki bransoletę. Chłopiec rzucił sznu- rek, złapał bransoletę, zachichotał. - Dobra nasza! Jeszcze ze dwa szczeniaki i na dziś starczy! - 24

Poruszył uszami, obrócił się na pięcie i znikł, jak gdyby zdemateriali- zował się, zostawiając po sobie w powietrzu drżącą mgłę. Podczas gdy Nuri targował się, grubas z pipetką stał na uboczu i obserwował wszystko z wyraźną satysfakcją. Teraz podszedł bliżej. - Ta-ak, ty też się śmiałeś! - stwierdził radośnie. Nuri rozłożył ręce. - Proszę się nie martwić, Nuri Metti, ale zdaje mi się, że spotkał cię wielki zaszczyt. - Tego się po tobie nie spodziewałem, doktorze. - Dla mnie, Nuri, jesteś tylko potencjalnym pacjentem. Rozu- miem jednak chłopców. W muzeum bohaterów twoja bransoleta znaj- dzie się na honorowym miejscu. Nie co dzień odwiedza nas generalny konstruktor Wielkiej Maszyny Państwowej. I w ogóle, taka szansa na powiększenie zbiorów muzeum może się więcej nie trafić. Ja sam nie spodziewałem się zobaczyć tylu sław w jednym miejscu. - Ale ten sposób... - Sposób ci nie odpowiada? - doktor skrzywił się i klepnął Cielesi- ka po wypukłym brzuszku. - Nie znasz się na żartach? - Więc jestem filatelistą, oto na co mi przyszło. Szczeniak siedział na werandzie. Udawał zucha, choć widać było, że czuje się trochę niepewnie. Aloszka głaskał go po sierści. Członkowie rodziny demonstrowali swój stosunek do niego. - Nie, to nie pudel - po wiedziała babcia i jak zawsze miała rację. - Głupi jesteście, obaj z Aloszką, lecz oczywiście niech sobie mieszka. Dziadek pomacał nieproporcjonalnie wielkie łapy szczeniaka, do- tkną? jego sprężystych wąsów, popatrzył na Aloszkę i nie powiedział nic. Kot Gramatyk leżał na sofie do góry brzuchem. Tak gardził wszyst- kimi, że chwilami nawet mruczał, co mu się, jak stwierdziła babcia, nie zdarzyło przez ostatnie trzy lata. Dziadek ostrożnie spychał go na brzeg sofy. Kot zamilkł, ale nawet nie otworzył oczu, choć głowa zwisa- ła mu już z sofy. Wreszcie spełzł bokiem na podłogę i ułożył się tam bez ruchu. Dopiero gdy babcia zaczęła się zeń podśmiewać, zerwał się i nastroszył. Ogon wygiął mu się i zadrżał. - Sssaton - powiedział kot. - Psssia! - Czyżby nauczył się mówić? - nie zwracając się do nikogo, spytał cyber. 25