tulipan1962

  • Dokumenty3 698
  • Odsłony260 589
  • Obserwuję180
  • Rozmiar dokumentów2.9 GB
  • Ilość pobrań231 556

Duncan.Falconer.-.Podmorskie.wiezienie.(P2PNet.pl)

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

tulipan1962
Dokumenty
fantastyka

Duncan.Falconer.-.Podmorskie.wiezienie.(P2PNet.pl).pdf

tulipan1962 Dokumenty fantastyka
Użytkownik tulipan1962 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 173 stron)

DUNCAN FALCONER Były funkcjonariusz elitarnej brytyjskiej jednostki specjalnej Special Boat Service oraz 14. Kompanii Zwiadowczej pólnocnoirlandzkiego ściśle tajnego oddziału specjalnego SAS. Po ponad dziesięciu latach służby operacyjnej odszedł z SBS i zaczął pracować w branży ochrony osobistej, a także pisać oparte na swoich doświadczeniach powieści sensacyjne. Wydawnictwo Dolnośląskie wydało trzy jego książki: Uprowadzenie (2006), Zakładnik (2007) i Saper (2008). Napisał również należący do literatury faktu bestseller First Into Action, dokumentujący rzeczywiste akcje bojowe SBS.

DUNCAN FALCONER Podmorskie więzienie Przełożył Bartłomiej Madejski Wydawnictwo Dolnośląskie

1. Major Hillsborough z brytyjskiego wywiadu wojskowego opadł na sztywny nylon siedzenia i zapiął pas. Tęgi żołnierz usiadł koło drzwi kabiny, mówiąc coś do mikrofonu. Major był jedynym pasażerem wojskowego helikoptera transportowego Merlin; pozostałych dwadzieścia parę siedzeń złożonych przy grodzi kabiny nadawało wnętrzu smętny wygląd pustej puszki po biszkoptach. Przenikliwy jęk silników zagłuszał słowa żołnierza i major pochylił się, aby spojrzeć przez wąską szczelinę do wnętrza kokpitu, gdzie drugi pilot mówił coś do mikrofonu przy ustach, równocześnie patrząc na spis czynności kontrolnych i pstrykając przełącznikami nad głową. Na zewnątrz helikoptera widać było tylko zachodzące na siebie kanciaste bloki chropowatego betonu chroniące lądowisko przed ostrzałem i pokrywające ziemię duże kamyki, które miały zatrzymać kurz. Żołnierz zamknął drzwi płynnym ruchem, tłumiąc nieco irytujący wizg, lecz po chwili hałas nasilił się, gdy silniki nabrały mocy i ciężki potwór z wielkim wysiłkiem oderwał się od ziemi. Hillsborough odchrząknął i wygiął się, żeby spojrzeć przez duże, kwadratowe okno za plecami. Kurz wydobywający się spod kamyków kłębił się pod dudniącym wirnikiem. Zza betonowego muru otaczającego bazę wyłonił się widok starego miasta. Choć major był w Afganistanie dopiero od paru tygodni, już nabawił się dolegliwości zwanej kabulskim kaszlem, czyli podrażnienia gardła spowodowanego przez wszechobecny szary pył. Miejscowi twierdzili, że jest tak drobny, że potrafi przeniknąć przez skorupkę jajka. Helikopter uniósł się i przed oczami majora pojawił się widok północno-wschodnich przedmieść zabudowanych niskimi, zaniedbanymi budynkami w kolorze szarego piachu, pomiędzy którymi lśniły nowe, blaszane magazyny należące do ONZ, Czerwonego Krzyża i rozmaitych zachodnich organizacji pomocowych. Maszyna obróciła się wokół swej osi i Hillsborough zobaczył pozostałą część Camp Souter - kwatery głównej brytyjskiej armii w Afganistanie, otoczonej kolejnymi kręgami imponujących murów, na których szczycie przenikały się pętle drutu kolczastego. Na progu najbliższej wieżyczki strażniczej w rogu łączących się murów stał żołnierz wpatrzony we wznoszący się helikopter. Merlin obracał się i Hillsborough dojrzał wielki samolot transportowy Antonow toczący się po pasie startowym międzynarodowego portu lotniczego w Kabulu. Koło rzędu hangarów stały dwa wojskowe samoloty transportowe C130 i kilka helikopterów Apache oraz Chinook. Maszyna pochyliła dziób, nabierając prędkości, i Hillsborough spojrzał w kierunku wypalonego słońcem łańcucha górskiego Khwaja Rawash rozciągającego się na horyzoncie za lotniskiem. Musiał pochylić głowę, żeby dojrzeć jego najwyższy szczyt. Od początku mial ochotę poświęcić dzień, żeby wspiąć się po jego urwistym zboczu, lecz nie znalazł czasu. Poczuł lekkie ukłucie winy, lecz pocieszył się, że wspinaczka naraziłaby go na niepotrzebne ryzyko, jednakże tę próbę usprawiedliwienia natychmiast przyćmiła świadomość powodu, dla którego w ogóle przyszedł mu do głowy pomysł samotnej wyprawy - ryzyko, że zostanie pobity w czasie spaceru nad morzem w okolicach Dover, gdzie mieszkał, równało się prawdopodobieństwu natknięcia się na ta-libów na tej bezludnej ziemi. Wiedział o tym lepiej niż inni, ponieważ był wysokim oficerem wywiadu, a przynajmniej byl nim do dzisiejszego poranka. Wysłannik z ambasady pojawił się niespodziewanie w centrum operacyjnym z pilnym zadaniem, które można było przydzielić jedynie komuś, kto ma przynajmniej stopień majora, a tylko Hillsborough był wolny. W oddziale nie brakowało ludzi, którzy skakaliby z radości, mając w perspektywie wypad do Londynu, ale nie Hillsborough. Wstał z łóżka tego dnia jak codziennie rano, gotowy wgryźć się w szczegóły nowego przydziału. Było to jego pierwsze wyższe stanowisko dowódcze. Dzień wcześniej zakończył przejmowanie obowiązków od poprzednika i rozpierało go ożywcze poczucie własnej

ważności, a teraz nagle był tylko posłańcem przewożącym ważną przesyłkę dyplomatyczną do bazy w Bagram, gdzie czekał samolot, który miał go zabrać do Anglii. Nie miał pojęcia, co się znajduje w walizeczce przypiętej łańcuszkiem do nadgarstka, i nic go to nie obchodziło. Cały ten wyjazd to tylko cholerne zawracanie głowy i już nie mógł się doczekać powrotu do Afganistanu. Spojrzał na wskazówki lśniącego stalą rolexa, którego dostał od żony na ostatnie urodziny. Pilot powiedział mu, że lot potrwa najwyżej dwadzieścia minut, ale Hillsborough nie podzielał podniecenia wagą misji człowieka z ambasady. Attache nie podał mu nawet przybliżonej daty powrotu i w najgorszym wypadku major mógł utknąć w Londynie na cale tygodnie. Jeden z żołnierzy wsparł łokcie na kolanach, podtrzymując głowę w wielkim hełmie, i wpatrzony w podłogę oddal się własnym obliczeniom. Do końca tej zmiany pozostały mu jeszcze trzy dni, a na rozkładzie lotów jego nazwisko widniało przypisane do dwóch misji. Jednak ponieważ ten lot nie był zaplanowany, zastanawiał się, czy może dzięki temu z jednej zostanie zwolniony. Było to zresztą bez znaczenia, skoro za siedemdziesiąt dwie godziny miał się znaleźć na pokładzie wielkiego, wspaniałego Cl30 lecącego do Anglii. Czuł już smak pierwszego kufla w swoim pubie i słyszał gromki śmiech kumpli przy barze. Hillsborough odwrócił się od okna i próbował złagodzić ból mięśni karku, który pojawił się w chwili, gdy wsiadł do merlina. Nie miał pojęcia, skąd mu się to wzięło, ponieważ na ogól bywał rozluźniony, nawet w czasie lotu helikopterem. Przypisał to napięciu wywołanemu przez tę niespodziewaną i niepożądaną misję. Podniósł rękę, żeby podrapać swędzącą brew, i niechcący pociągnął krótki łańcuszek, strącając z kolan walizeczkę, którą zaraz chwycił szybkim ruchem. Po raz pierwszy przykuto mu coś do nadgarstka łańcuchem. Żołnierz spojrzał na majora, sprawdzając, czy nie jest zdenerwowany. - W porządku, panie majorze? - krzyknął, pochylając się ku niemu. - Co? - odkrzyknął Hillsborough, nie dosłyszawszy jego słów. Żołnierz chciał powtórzyć pytanie, ale zmienił zamiar, sięgnął nad głowę, zdjął z haczyka słuchawki z mikrofonem, rozwinął kabel owinięty wokół nich i wręczył je majorowi. Kiedy Hillsborough je założył, krzyknął: - Jeszcze piętnaście minut! - W porządku - odpowiedział major. Żołnierz potrząsnął głową, dotknął swego hełmu w okolicy ucha i wskazał na małe pudełko przy kablu na piersi majora. Hillsborough odnalazł je i wcisnął guzik. - W porządku. Dziękuję. Żołnierz podniósł do góry kciuki, a Hillsborough obrócił się do okna, za którym w oddali widać było miasto parę tysięcy stóp poniżej. Pojedyncza czarna droga wyrastała z zabudowanego obszaru jak pęd winorośli. Obrócił się w siedzeniu, żeby spojrzeć, jak wije się, przecinając wielki, otwarty i bezdrzewny obszar równiny Shomali. Po obydwu jej stronach rozłożyły się wioski i osady, czasem w odległości kilku mil od niej. Na skraju równiny droga wciskała się ciasnymi zakrętami w pasmo nierównych wzgórz i niknęła tuż pod ich krawędzią. Prawie dokładnie pod nimi pojawiło się coś w rodzaju starożytnej twierdzy: około stu regularnie rozmieszczonych budynków otoczonych wysokim, prostokątnym murem z gliny. Wyglądała na opuszczoną. Hillsborough przyglądał się jej, dopóki nie zniknęła pod helikopterem. Merlin skręcił, gdy zbliżyli się do urwistych wzgórz, z których najwyższe wyrastało na tysiąc stóp ponad nimi. Zamiast się wznieść, maszyna pozostała na tej samej wysokości i skręciła raz jeszcze, lecąc wzdłuż górskiego pasma.

- Dwa pojazdy na jedenastej - odezwał się chropawy głos w słuchawkach majora. Pilot dostrzegł je po przeciwnej stronie maszyny i Hillsborough przeniósł wzrok z okna na żołnierza, który chwycił za klamkę wielkich drzwi kabiny. Szybkim, wyćwiczonym ruchem przesunął je o kilka stóp. Podmuch wdarł się do środka, a żołnierz wychylił się pod wiatr, żeby lepiej przyjrzeć się pojazdom. - Widzę - powiedział żołnierz. - Wyglądają na nieruchome. - Ktoś z nich chyba wysiada - dobiegł głos z kokpitu. Hillsborough poczuł ochotę, żeby rozpiąć pas i wyjrzeć przez otwarte drzwi, ale się powstrzymał. Pasażer poruszający się po kabinie bez zezwolenia mógł zirytować załogę. Skoncentrował się więc na groźnie wyglądających skalnych ścianach przesuwających się za oknem po jego stronie. Wiele czytał o brytyjskiej okupacji Afganistanu sprzed ponad stu lat i próbował sobie wyobrazić, czym była dla ówczesnych żołnierzy: wszechogarniający upał i kurz lata, przenikliwy chłód zimy. W zasadzie życie na afgańskiej wsi nie zmieniło się specjalnie od tamtych czasów. Hillsborough zastanawiał się, co tak naprawdę miejscowi sądzą o ludziach z Zachodu i ich oszałamiającej technice. Zazdroszczą im, czy też rzeczywiście chcą, żeby zostawić ich w spokoju? Skłaniał się ku pierwszemu poglądowi, podejrzewając, że większość tak zwanych muzułmańskich ekstremistów jest tylko politycznym narzędziem w rękach ludzi, którzy w inny sposób nie potrafiliby zdobyć władzy. - Unik! Unik! Unik! - krzyknął nagle żołnierz. Ledwie powtórzył swój okrzyk po raz trzeci, ciężka maszyna skoczyła ku górze, skręciła ostro i zaczęła opadać na bok. Ogarnięty nagłym strachem Hillsborough chwycił się siedzenia. Żołądek skoczył mu do gardła, a walizeczka z hałasem spadła na podłogę. Żołnierz w kabinie nabrał podejrzeń, gdy tylko drugi pilot zameldował o dostrzeżonych pojazdach. Jego podejrzenia nasiliły się, kiedy zobaczył, jak kilka osób w pośpiechu porusza się wokół nich. Właściwie nie bral udziału z działaniach bojowych podczas swej zmiany w Afganistanie, z wyjątkiem dnia, kiedy wysadzili na stoku wzgórza oddział brytyjskiej piechoty morskiej podczas bitwy toczącej się gdzieś w pobliżu. Jankesi stracili wtedy dwa helikoptery, strącone pociskami ziemia-powietrze, o czym każdy pamiętał, gdy jego maszyna wznosiła się w niebo. Trasa z Kabulu do Bagram była uważana za stosunkowo bezpieczną z powodu względnie niewielkiej liczby ataków, do jakich doszło w ciągu ostatnich sześciu miesięcy, ale wrak amerykańskiego blackhawka na skraju równiny Shomali nie pozwalał zapomnieć, że w Afganistanie żaden helikopter nie jest bezpieczny. Żołnierz nie poddał się panice, gdy dojrzał, jak mężczyźni zdejmują coś z furgonetki. Szczycił się swoim opanowaniem i zdolnością do kontrolowania emocji, lecz wszelkie wątpliwości zniknęły, gdy dostrzegł błysk i rosnący za nim kłąb dymu - niewątpliwy znak wystrzelonej rakiety. Pilot dostrzegł niebezpieczeństwo i początkowo zwiększył obroty, żeby podciągnąć maszynę do góry, poza pionowy zasięg pocisku. Natychmiast jednak zmienił zdanie, przerwał wznoszenie i skręcił, próbując zwiększyć prędkość opadania i wydostać się poza poziomy zasięg rakiety. Ściskając drążek i rozpędzając maszynę, w głębi ducha czul jednak, że to się nie uda. Jeżeli to była Strzała-7, najczęściej używana na tym obszarze, musieliby być ponad cztery kilometry od niej i ponad dwa tysiące metrów nad ziemią, żeby mieć szansę ucieczki. Byli bliżej. Ich los był teraz w rękach opatrzności. Żołnierz kucał w drzwiach i bezsilnie przyglądał się smudze dymu, która zbliżała się do nich, kręcąc się i wijąc. Helikopter przechylił się gwałtownie na drugą stronę, próbując umknąć prześladowcy, ale komputer pocisku sprawnie przestawił lotki w odpowiedzi na manewr maszyny. Smuga dymu zawirowała kilka razy ciasnym kręgiem, przecinając czyste i rześkie powietrze i zmierzając ku rozgrzanym do czerwoności rurom wydechowym merlina.

Hillsborough nie wiedział, na czym polega zagrożenie, ale z reakcji załogi domyślił się, że sytuacja jest poważna. Chwycił pas, gotów rozpiąć go, żeby zobaczyć, co się dzieje, lecz przypomniał sobie podstawową zasadę wyniesioną z ćwiczeń sytuacji awaryjnych w helikopterze, która nakazywała pozostać zapiętym. Gdy wylądują, wyskoczy z maszyny najszybciej jak się da, więc utkwił wzrok w otwartych drzwiach naprzeciw niego i położył dłoń na sprzączce pasa. Żołnierz odskoczył nagle od drzwi i rzucił się płasko na podłogę, a Hillsborough zobaczył przez ułamek sekundy w jasnym świetle na zewnątrz narzędzie śmierci zbliżające się do celu. Pocisk trafił ponad kabiną w tył przedziału silnika i wybuch rzucił gwałtownie maszyną. Sekundę później ogień zajął zbiorniki paliwa, które eksplodowały do wnętrza kabiny. Silniki natychmiast zgasły, ogon maszyny wygiął się, a helikopter zaczął opadać ciasną spiralą z nosem skierowanym ku ziemi. Otoczony płomieniami Hillsborough zakrył twarz dłonią. Drugą krępował łańcuszek przymocowany do walizeczki, która utknęła pod siedzeniem. Mimo to udało mu się odpiąć pas uwiązaną ręką, a gdy upadł na twarz, zobaczył, że całe jego ciało ogarnęły płomienie. Wciągnął powietrze do płuc po raz ostatni i poczuł w gardle palący ogień. - Mayday! Mayday! - krzyknął pilot, gdy wraz z towarzyszem ciągnęli ku sobie drążki w daremnej próbie wyrównania lotu maszyny. Za ich plecami kokpit wypełnił się ogniem, który wlał się z kabiny, i gdy po omacku szarpali się z pasami, helikopter uderzył w ziemię. Durrani w skupieniu obserwował lot pocisku. Serce waliło mu w niecierpliwym oczekiwaniu. Gdy tylko zobaczył, że rakieta trafia w cel i bok merlina zajmuje się ogniem, krzyknął na swoich ludzi, każąc im wskoczyć do dwóch poobijanych furgonetek. Sam pierwszy zajął miejsce w samochodzie, którego silnik pracował na jałowym biegu. Krzykiem ponaglił ludzi wspinających się na tył. Zniecierpliwiony, wdepnął pedał gazu, koła zabuksowały na suchej ziemi, znalazły oparcie i pojazd skoczył do przodu. Dwóch łudzi ruszyło biegiem za samochodem. Jednemu udało się chwycić tylną burtę furgonetki. Przywarł do niej i przebierał nogami tak szybko, jak jeszcze nigdy dotąd. Tymczasem Durrani wbił wzrok w ofiarę opadającą ku ziemi. Rozpędził samochód, umiejętnie kierując na nierównym terenie i omijając największe przeszkody. Człowiek wiszący na tylnej burcie osunął się na ziemię po straceńczej próbie podciągnięcia się na tył furgonetki. Upadł płasko, po czym stanął na nogi i wskoczył na tył drugiego samochodu. Durrani obserwował helikopter, aż zniknął mu z pola widzenia za horyzontem. Po chwili w powietrze wzbiła się chmura dymu i płomieni. Pędził w jej kierunku, zdecydowany doprowadzić misję do końca. Rozglądał się uważnie na boki, świadomy faktu, że droga przez równinę jest regularnie używaną przez wojsko trasą łączącą Kabul z Bagram. Istniała możliwość, że wróg dostrzegł atak. Szybko znikająca w czystym powietrzu smuga dymu wijąca się ku niebu była jedynym śladem śmiertelnego lotu helikoptera od chwili, gdy trafił go pocisk. Durrani ze wszelkich sił starał się nie stracić z oczu czarnego dymu, lecz oślepiał go kurz wpadający przez otwarte okno. Po chwili dojrzał jasnopomarańczowe płomienie. Nie zdjął stopy z gazu. gdy furgonetka wskoczyła na asfalt drogi i zeskoczyła z niego po przeciwnej stronie. Rozglądał się niespokojnie we wszystkie strony, patrząc również w niebo. Gdyby pojawiło się coś nawet w niewielkim stopniu przypominającego pojazd wojskowy, zawróciłby i podążył w kierunku najbliższej wioski u stóp wzgórz za nim, co było jego jedyną szansą ucieczki. Helikopter leżał na boku jak wypatroszony potwór. Zniszczony korpus, pogięte łopaty śmigieł i odłamany ogon ogarnęły płomienie. Kabina i kokpit płonęły nieopanowanym ogniem i Durrani objechał maszynę szerokim łukiem, dopóki nie znalazł się po nawietrznej, z dala od skwaru i dymu. Nadepnął na hamulce i furgonetka zatrzymała się, wzbijając tumany

kurzu. Otworzył drzwi i stanął na progu, przyglądając się swemu dziełu. Natychmiast zrozumiał, że nikt nie przeżył. Jeńcy byli rzadką premią w czasie takich akcji. Druga furgonetka zatrzymała się za nim, ale jego ludzie, przejęci własnym bezpieczeństwem, wpatrywali się nerwowo w każdy skrawek horyzontu. Uważali, że przyjeżdżając tutaj, Durrani wystawił ich życie na niebezpieczeństwo. Afgańczyk spokojnie rozglądał się, szukając czegoś wartościowego. Maszyna wyglądała na kompletnie zniszczoną i już miał wcisnąć się z powrotem do kabiny, gdy coś przyciągnęło jego wzrok. Kilka metrów od wraku na spalonej ziemi leżało poskręcane, połamane ciało, zwęglone tak jak wypalone fragmenty maszyny, lecz trudno było nie dostrzec małego metalowego przedmiotu, lśniącego pośród szczątków w bezlitosnym słońcu. Durrani wysiadł. Ludzie patrzyli z rosnącym napięciem, jak ich przywódca spokojnie podchodzi do wraku. Któryś zakrzyknął, że muszą wracać. Podobne okrzyki wyrwały się pozostałym. Durrani nie zwracał na nich uwagi, wpatrzony w ciało. Wiatr nagle zmienił kierunek i poraziło go nieznośne gorąco płomieni, zmuszając do osłonięcia twarzy dłonią i cofnięcia się o kilka kroków. Wiatr zmienił się znowu i Afgańczyk zobaczył teraz, że błyszczący przedmiot jest łańcuszkiem przymocowanym do czegoś, co wygląda jak mała walizeczka. Durrani zbliżył się, kucnął i chwycił ją. Bezwładne ramię w zwęglonym rękawie na drugim końcu łańcuszka uniosło się. Metalowa rączka oparzyła mu dłoń, więc puścił ją gwałtownie. Wyjął nóż z pochwy przy pasku, podciągnął martwe ramię ku górze i zatopił ostrze w nadgarstku. Ciął ścięgna, aż odpadła dłoń. Odnalazł drugą rękę wykręconą bezwładnie na plecach ofiary, starł cienką warstwę sadzy z zegarka i zobaczył przezroczyste, nieuszkodzone szkiełko i poruszającą się wskazówkę sekundnika. Zegarek nie parzył, więc zsunął go z nadgarstka trupa. Czubkiem noża podniósł łańcuszek, na którego końcu wisiała opalona walizeczka. Szybko rozejrzał się, czy czegoś nie przeoczył, i ruszył do furgonetki. Usiadł za kierownicą, opuścił walizeczkę na siedzenie obok, wsunął osmalony zegarek na rękę, wrzucił bieg i ruszył z rykiem silnika. Durrani czuł radosne podniecenie, rozglądając się dookoła, pewny już, że wróg się nie pojawi. Był na tyle mądry, że nie świętował sukcesu przed zakończeniem misji, lecz doświadczenie nauczyło go ufać zmysłom. Podskoczył na siedzeniu, gdy furgonetka przeskoczyła przez asfalt i ruszył w kierunku bezpiecznych wzgórz i wiosek rozłożonych u ich podnóża. Teraz był już pewien, że uda im się uciec. Jego plan się powiódł. Popatrzył na nowy zegarek, lśniący stalą w miejscu, gdzie starł sadzę. Spojrzał na walizeczkę na siedzeniu, na pęknięcia w spalonym, kruchym plastiku, spod którego przeświecał metal. Przeniósł wzrok przed siebie, lecz walizeczka i jej nieznana zawartość pozostały głównym tematem jego myśli.

2. Było już ciemno, kiedy Durrani wjechał do Kabulu poobijaną, zakurzoną furgonetką. Miał na sobie skórzaną kurtkę, której stan doskonale pasował do samochodu. Był sam. Na siedzeniu obok, ukryty pod tadżyckim szalem, leżał załadowany AK-47, w którego bębnowym magazynku znajdowało się siedemdziesiąt pięć naboi. Gdy Durrani skontaktował się z talibskim mułłą, żeby mu donieść o udanej misji i opisać, co znalazł we wraku helikoptera, usłyszał, że ma zameldować się w meczecie wraz z trofeami tuż po zmroku i że ma zadbać o swoje bezpieczeństwo. Oznaczało to, że ma zabrać ze sobą ochronę. Jednak Durrani nie lubił towarzystwa i unikał go, nawet jeżeli miałoby to wystawić go na niebezpieczeństwo. Znosił obecność innych ludzi tylko wtedy, kiedy fizycznie nie był w stanie sam wykonać zadania. Kiedy był młodszy, podczas walk z rosyjskim okupantem, postanowił wyspecjalizować się w bombach i minach-pułapkach, ponieważ tę działalność mógł uprawiać sam. Żeby mieć pewność, iż będzie zawsze wykorzystywany w tej roli i że nie będzie zmuszony do walki jako zwykły bojownik, ciężko pracował, aby stać się najlepszym. Zyskał więc reputację pomysłowego i solidnego, a jego towarzysze doszli do wniosku, że cechy te można wykorzystać do innych zadań - na przykład do zestrzeliwania helikopterów. Zamiłowanie Durraniego do samotności nie było sposobem na przetrwanie w zwykłym sensie, choć i w tej dziedzinie przynosiło pewne korzyści. Jeśli nie liczyć kilku zaledwie osób, był sam od wczesnego dzieciństwa, a nikt z owych niewielu znajomych w żadnym wypadku nie zasłużył na miano przyjaciela. Durrani nigdy by na to nie pozwolił. Żył w kłamstwie, które gdyby się wydało, wystawiłoby go na poważne oskarżenia, a nawet mogłoby kosztować głowę. Bał się, że gdyby się do kogoś zbliżył, osoba ta w jakiś sposób odkryłaby prawdę. Jednym ze sposobów uniknięcia niepożądanej ciekawości było zyskanie opinii samotnika. Udało mu się to, ale w związku z tym zawsze musiał się mieć na baczności. Militarne sukcesy rodziły zawiść, więc konieczność zachowania tajemniczości rosła wraz ze sławą, która go otaczała. Durrani byt talibem, a ściśle mówiąc, przyłączył się do walki o ich sprawę. Szeregi talibów zasilali głównie Pasztunowie, najbardziej uprzywilejowani z afgańskich plemion, a on sam był uważany za jednego z nich od wczesnego dzieciństwa. Jednakże nie do końca miał do tego prawo. W rzeczywistości Durrani był w połowie Chazarem, których Pasztunowie uważali w najlepszym wypadku za potencjalnych niewolników. Chazarowie byli również szyitami, podczas gdy Pasztunowie byli sunnitami. Pasztunowie stanowili największą grupę etniczną w Afganistanie i swego czasu uważani byli za jedynych prawdziwych Afgańczyków. Chazarowie różnili się od nich nie tylko społecznym statusem, pochodzeniem etnicznym i wyznawaną wiarą, ale także wyglądem: mieli wyraźnie mongolskie cechy - płaskie twarze z płaskimi nosami. Matka Durraniego była Chazarką pochodzącą z Kandaharu, a jej ojciec był służącym w bogatej pasztuńskiej rodzinie. Mieszkali w chacie na krańcu ogrodu za domem, a syn pasztuńskiego pana, o rok starszy od matki Durraniego, dorastał wraz z nią. Gdy jako nastolatka zaszła w ciążę, sprawca był oczywisty i zanim brzuch stał się zbyt widoczny, ojciec wyrzucił ją z miasta. Durrani właściwie wiedział tylko tyle o młodości matki. Nie wiedział, czy syn pana zmusił ją siłą, czy też byli w sobie zakochani, choć Durrani nie przypuszczał, by był to gwałt. W tym, co mu mówiła o jego ojcu, gdy w końcu powiedziała mu, że jest synem Pasztuna, nie było złości czy niechęci, a czasem przebijał nawet ślad uczucia. Durraniemu nie zależało na odnalezieniu ojca, a nawet gdyby chciał, byłoby to niemożliwe. Nie wiedział, gdzie mieszkają, ani nawet kim są. Matka powiedziała mu tylko - nie bez dumy - że pochodzą od Ahmeda Szacha Durraniego, osiemnastowiecznego

pasztuńskiego króla Afganistanu. W latach poprzedzających rosyjską inwazję każdy potomek z tej linii był uważany za potencjalne zagrożenie dla ówczesnego rządu komunistycznego. Ci, którzy uniknęli śmierci, ukrywali się lub uciekli z kraju wraz z resztą rodziny królewskiej i jej krewnymi. Durrani mógł ukryć zewnętrzne oznaki chazarskiego pochodzenia, ponieważ nie odziedziczył wyraźnych mongolskich cech grupy etnicznej matki. Przeciwnie, miał wygląd swego ojca: ostre rysy, prosty nos i jasną cerę. Jego matka zmarła na jakąś chorobę, kiedy miał osiem lat, jeszcze zanim objawił zainteresowanie swym rodzicem. W owym czasie żyli w niewypowiedzianej nędzy w Kabulu, w glinianej chacie na granicy dzielnicy mieszkalnej u stóp wzgórza, na którym stała stara, od lat porzucona brytyjska forteca. Teraz wspomnienie dnia, w którym umarła, zatarło się, ale Durrani pamiętał, że był bardzo głodny i że matka leżała na kocu, który był ich posłaniem, prosząc słabym głosem o boską łaskę. Bóg jej nie wysłuchał i w końcu ustał jej ciężki oddech, a niewidzące oczy znieruchomiały. Durrani potrząsał nią i prosił, żeby się obudziła, ale kiedy krew wypłynęła z jej ust i spłynęła po policzku, zrozumiał, że już nigdy się do niego nie odezwie. Nie prosił nikogo o pomoc, bo nikogo nie było. Nie pamiętał, żeby w tamtym czasie rozmawiał z kimkolwiek z wyjątkiem matki, i przypuszczał, że matka rozmawiała tylko z nim, chyba że żebraninę uzna się za rodzaj rozmowy. Pamiętał, że kiedy byli jeszcze razem, przynosił wodę w wiadrze i chodził cale mile po drewno na ognisko, na którym gotowała skromne posiłki. Patrząc wstecz, nie mógł zrozumieć, jak udało im się przeżyć. Głód zmusił go w końcu do zostawienia ciała matki w ciemnej, ponurej chacie i wyjścia na ulice miasta, gdzie szukał żywności, obszarpany i brudny. Pamiętał, jak grzebał w zgniłym jedzeniu leżącym w ulicznych rynsztokach, walcząc o nie z obrzydliwymi psami i kotami, i jak spal w opuszczonych budynkach. Aż pewnego dnia - może po kilku tygodniach; nie miał pojęcia, ile czasu minęło - zabrał go z ulicy do domu mężczyzna, który okazał się nauczycielem. Kiedy pod jego opieką Durrani odzyskał zdrowie, nauczyciel umieścił go w sierocińcu, gdzie było już kilkanaścioro innych dzieci. Durrani powiedział, że nazywa się Po-po, jak przezywała go matka, lecz spytany o nazwisko, powiedział zgodnie z prawdą, że nie wie. Mógł im powiedzieć wszystko, co wiedział o swym pochodzeniu, lecz bal się z powodu, którego wówczas nie rozumiał. Matka nigdy nie wyjaśniła mu złożonych aspektów dyskryminacji rasowej, ale był świadomy, że zarówno on, jak i ona różnią się od pusztuńskiej większości, i to nie na korzyść. Długie tygodnie później, nagabywany intensywnie przez opiekunów i pozostałe dzieci z sierocińca, wymamrotał w końcu jedyne nazwisko, które łączyło go z rodziną. Ku jego zdziwieniu wywołało ono bardzo pozytywną reakcję, dzięki czemu nabrał odwagi, żeby się nim posługiwać. Pewnego dnia w sierocińcu pojawiła się dziewczynka o wyglądzie podobnym do jego matki. Durrani natychmiast ruszył ku niej, aby się z nią zaprzyjaźnić, ale pozostałe dzieci odciągnęły go na bok i powiedziały, żeby zostawił ją w spokoju, bo jest z niskiej kasty, W ten sposób Durrani otrzymał pierwszą lekcję o niższości Chazarów i wyższości Pasztunów. Chazarskie dzieci były poniewierane, traktowane jak zwierzęta i zmuszane do niewolniczych posług. Nauczyciele wydawali się to akceptować i wtrącali się tylko wtedy, kiedy bito je bez litości. Durrani szybko zdał sobie sprawę, że pod żadnym pozorem nie wolno mu wspomnieć o chazarskim pochodzeniu matki. Tak bardzo obawiał się konsekwencji, że przymus ten zamienił się w fobię. Na ulicy unikał wzrokowego kontaktu z Chazarami, obawiając się. że mogą go rozpoznać. Jedynym pamiętnym odstępstwem był dzień, w którym zobaczył, że zbliża się ku niemu kobieta przypominająca mu swym wyglądem matkę. Wpatrywał się w nią, dopóki nic zbliżyła się na kilka stóp. Opuścił wtedy wzrok i obrócił się do niej plecami, na wypadek gdyby rzeczywiście była jego matką. Bał się, że się do niego odezwie.

Kiedy kobieta przeszła obok niego, puścił się pędem, dopóki nie znalazł jakiejś kryjówki. Nie wstydził się swojej reakcji. Wprost przeciwnie - poczuł ulgę, że umknął niebezpieczeństwu. Nie mógł jednak zapomnieć twarzy dziewczyny i stopniowo nabierał wątpliwości co do śmierci matki, zastanawiając się, czy rzeczywiście umarła. Z przerażeniem zdał sobie sprawę, że jeżeli ona żyje, jego pochodzenie może się wydać. Od dnia, kiedy opuścił chatę, w której leżały zwłoki matki, nigdy nie wrócił w tamto miejsce. Jednak parę dni po tym, jak zobaczył Chazarkę, poczuł nagłą, nieprzezwyciężoną chęć, żeby przekonać się, czy matka naprawdę żyje. Potrzeba ta nie wynikała z nagłej tęsknoty. Strach przed ujawnieniem chazarskiej tożsamości był większy niż jakiekolwiek uczucie, które kiedykolwiek żywił do swej rodzicielki. W celu zachowania tajemnicy poczekał, aż słońce opadło za góry, i wtedy ruszył na wzgórze stojące ponad tamtym miejscem. Wpełzł do brytyjskiej fortecy i wspiął się na jej zniszczone, choć wciąż imponujące mury, żeby stamtąd odszukać chatę. Nie dostrzegł jej w miejscu, gdzie - jak mu się wydawało - powinna być. Przeszedł się wzdłuż murów w tę i z powrotem kilka razy i gdy rozpoznał z daleka kilka charakterystycznych miejsc, doszedł do wniosku, że chata już nie istnieje. Durrani pozostał na umocnieniach przez wiele godzin, na wypadek gdyby pojawiła się matka, wpatrując się w chaty i domy, kręcących się ludzi i kilkoro dzieci bawiących się tam, gdzie kiedyś on. Odszedł, kiedy było już zupełnie ciemno i widać było tylko blask lamp naftowych, po czym nigdy już nie powrócił. Czasem, kiedy jego wzrok padał na fortecę, gdy przejeżdżał przez miasto, wracał myślami do tamtych dni. Najsilniejszym wspomnieniem był widok matki leżącej w chacie i krwi wyciekającej z jej ust. Tak bardzo bal się ujawnienia chazarskiego pochodzenia, że postanowił trzymać się na uboczu i unikać rozmów z pozostałymi dziećmi. Pytany o rodzinę, wzruszał ramionami i odpowiadał, że wie tylko, iż są Pasztunami. Kiedy Durrani mial dziewiętnaście lat i pracował jako zamiatacz w zakładzie fryzjerskim, do Kabulu wmaszerowali Rosjanie w odpowiedzi na prośbę o udzielenie wsparcia upadającemu rządowi komunistów. Pewnie zostałby w mieście, gdyby nie inny pasztuński sierota w tym samym wieku - Rog. Był on jedyną osobą, której pozwolił zbliżyć się do siebie aż tak, że zostali przyjaciółmi. Gdy Rog oznajmił, że powinni opuścić Kabul i przyłączyć się do mudżahedinów walczących z rosyjskim najeźdźcą, Durrani po raz pierwszy poczuł smak przygody. Pokusa ta pojawiła się potem kilka razy w jego życiu. Następnej nocy opuścili miasto. Poruszali się głównie piechotą, choć czasem ktoś podwiózł ich ciężarówką, i po kilku dniach dotarli do wioski na wzgórzach koło Kandaharu, gdzie Rog miał krewnych. Tydzień później byli już w oddziale mudżahedinów. Tak rozpoczęła się wojenna tułaczka, która miała trwać przez następnych dwadzieścia pięć lat i zakończyła się, gdy został pochwycony i zamknięty w najbardziej niedostępnym więzieniu na ziemi. Początkowo mudżahedini używali ich do prac pomocniczych - nosili więc amunicję, sprowadzali zaopatrzenie, gotowali i prali, ale kiedy Rog i kilkunastu innych z oddziału zginęli, gdy zaatakował ich rosyjski helikopter, Durrani dostał broń i został bojownikiem. Rok później, kiedy leczył rany i przychodził do siebie w bazie szkoleniowej w górach Hindukusz, poznał bojownika, który właśnie stracił oko. Był to Omar - wysoki, muskularny mężczyzna o mocnej i niezwykle charyzmatycznej osobowości. Kiedy Durrani spotkał go znowu dziesięć lat później, Omar był już mułłą i przywódcą nowego, potężnego ruchu, który świat miał wkrótce poznać pod nazwą talibów. W końcu po dziesięciu latach Rosjanie zostali wygnani z Afganistanu, a Durrani musiał zastanowić się nad swoją przyszłością i jakoś zarobić na życie. Czuł się dziwnie, rozmyślając o normalnym życiu po tylu latach wojny, lecz szybko zdał sobie sprawę, że prowadzenie samochodu jest jedyną umiejętnością, jaką może spożytkować w czasie pokoju. Został więc

taksówkarzem w Kabulu, mając nadzieję, że któregoś dnia będzie miał własny samochód i będzie pracował dla siebie. Jednakże pokój, który miał zapanować w Afganistanie wraz z końcem wojny z Rosjanami, nigdy nie nadszedł. Trwała walka o panowanie nad krajem i Durrani wkrótce uległ pokusie, przyłączając się do rebeliantów walczących z komunistycznym rządem wciąż utrzymującym się u władzy. Durrani nie przyłączył się do walki z powodu swoich poglądów politycznych. Miał wrażenie, że niekończąca się wojna przynosi korzyści innym i że Afgańczycy są wykorzystywani do własnych celów przez Pakistan, Arabię Saudyjską i Amerykanów. Jedynym wynagrodzeniem były wojenne lupy, lecz gdy go wezwano, poszedł, bo wydawało mu się to lepsze niż jego ówczesne zajęcie. Został wędrownym wojownikiem dla samego wojowania. Ponownie wziął udział w bitwie o Kabul i gdy powstał nowy rząd, powrócił do jazdy taksówką. W tym krótkim okresie pokoju pojawiła się w jego życiu śliczna tadżycka dziewczyna, pracująca w biurze firmy taksówkarskiej. Durrani postanowił, że się z nią ożeni. Chciał ciężko pracować, kupić samochód, założyć własną firmę i udowodnić, że jest jej warty. Jednakże już kilka miesięcy później złamała mu serce, przyjmując oświadczyny syna właściciela firmy, który w sensie finansowym był o wiele lepszym kandydatem niż Durrani. Nowemu rządowi nie udało się zaprowadzić porządku i Afganistan rozpadł się na strefy, z których każdą rządził inny watażka. Najpotężniejsi z nich, Massud i Hekmatiar, dążyli do zdobycia pełni władzy, wspierani przez tych samych protektorów co zawsze: Pakistan i USA. Pieniąca się przestępczość i ogólny chaos doprowadziły do pojawienia się nowego ruchu, stworzonego przez pasztuńskich fundamentalistów muzułmańskich ze szkół koranicznych. Ich hasłem było oczyszczenie kraju z korupcji, przestępczości i chciwych watażków, więc szybko zdobyli poparcie. Presja ze strony otoczenia, złamane serce, brak perspektyw na przyszłość i nieuświadomiona chęć znalezienia sensu życia spowodowały, że Durrani opuścił Kabul i wziął udział w kolejnym przedsięwzięciu mającym na celu przywrócenie porządku w Afganistanie. Był też świadomy ważnej cechy talibów. Byli oni Pasztunami, chcącymi - przynajmniej na początku - przywrócić władzę królewską. W niepewnych czasach lepiej jest trzymać się swoich i tak Durrani wstąpił w szeregi talibów. Kilka miesięcy później wziął udział w bitwie o Kandahar, a po jej pomyślnym zakończeniu znowu pomaszerował na Kabul. W dniu jego trzydziestych szóstych urodzin, który sam wybrał, bo nie znal prawdziwej daty, talibowie wzięli miasto i stamtąd ruszyli na krucjatę, której celem było wyzwolenie reszty kraju. Durrani akceptował surowe postępowanie nowej władzy, uznając, że jest niezbędne do zaprowadzenia porządku w kraju rozdartym przez wojnę. Nie zrażała go również brutalność, z jaką talibowie wprowadzali swoje rządy, jednakże masakra Jakaolangu pozostawiła rany, które nigdy się w pełni nie zagoiły. Jakaolang był miastem zamieszkanym głównie przez Chazarów i miał możliwości, żeby przeciwstawić się nowym władcom. Wprawdzie mieszkańcy miasta nie chwycili jeszcze za broń, ale talibowie posłużyli się nimi, żeby dać ostrzeżenie wszystkim, którzy rozważali taką możliwość. Durrani, który tymczasem zapuścił długą, czarną brodę, przybył pewnego popołudnia do miasta wraz kilkuset talibami i połączył się z podobną ilością cudzoziemskich bojowników z Pakistanu oraz różnych krajów arabskich. Ich rozkazy były proste: mieli odnaleźć wszystkich mężczyzn w wieku powyżej dwunastu lat i zgładzić ich. W ciągu następnych kilku dni rozegrała się orgia rzezi i grabieży. Zastrzelono lub zmasakrowano ponad trzystu mężczyzn i chłopców oraz kilkanaście kobiet i dzieci, które nawinęły się pod rękę. Ostatniego dnia masakry banda, do której należał Durrani, wpadła do jakiegoś domu i znalazła tam chazarskiego chłopca w odpowiednim wieku. Zaczęli ciągnąć go na zewnątrz, żeby go uśmiercić, lecz jego starsza siostra próbowała ich zatrzymać, kierując swe błagania

do Durraniego. Stał w drzwiach, nie mogąc przestać na nią patrzeć. Jej podobieństwo do matki Durraniego było oszałamiające. Błagając o litość, podeszła do niego, zaciskając dłonie na ubraniu na piersi, jakby chciała zerwać je z ciała. Stanęła przed nim i nagle uspokoiła się, zniżyła głos i odezwała się do niego tak, jakby go znała. - Proszę, oszczędź go - powiedziała. - To tylko chłopiec, przecież wiesz. Musisz okazać litość. Jej słowa w języku paszto zabrzmiały, jakby wiedziała, że jest jednym z nich, Chazarem. Durrani nagle zdał sobie sprawę, że pozostali talibowie patrzą na nich, trzymając chłopca i przenosząc wzrok z Durraniego na dziewczynę i z powrotem. - Proszę - zawołała, podchodząc do niego bliżej - nie jesteś taki jak inni. Widzę to. Oszczędź mojego brata. Błagam cię. Dojrzała w jego oczach współczucie, ale nie była świadoma obezwładniającego strachu, jaki się za nim krył. Durrani pociągnął za spust swego AK-47 i wystrzelił w jej pierś. Osunęła się na podłogę, lecz oparła się na rękach, nie opadając całym ciałem na ziemię. Jej brat zawył na widok plamy krwi rosnącej na przedzie sukienki. Patrzyła na Durraniego bez przerwy, nawet gdy jej oczy wypełniły się łzami. Gdy przyszła po nią śmierć, a na jej ustach pojawiła się krew, wyglądała zupełnie jak jego matka. Wyciągnęła ku niemu rękę, jakby chciała, żeby ją chwycił. Chciał ją powstrzymać, ale mógł to zrobić tylko oddając następny strzał. Druga kula zabiła ją natychmiast. Towarzysze Durraniego z uznaniem przyjęli egzekucję i przepchnęli się kolo niego, zabierając na zewnątrz chłopca. Kilka sekund później rozległy się strzały. Durrani stał wpatrzony w ciało dziewczyny, a w jego głowie kłębiły się emocje. Nie czuł dumy ani zadowolenia. Czuł coś, co do tej pory było mu zupełnie obce. Winę. Wyszedł z domu, minął ciało brata dziewczyny wiszące bezwładnie na furtce do frontowego ogrodu i opuścił miasto główną ulicą. Był nie tyle zgorszony tym, co się dzieje w mieście, ile zagubiony, pochłonięty tym, co się wydarzyło w tamtym domu, i zastanawiał się, co się z nim dzieje. Wspomnienie dziewczyny towarzyszyło mu do końca jego dni, do ostatniego tchnienia. Plan talibów opanowania całego Afganistanu nie powiódł się. Walki z Sojuszem Północnym ciągnęły się latami, aż do ataku na World Trade Center, kiedy to przyszła kolej na Amerykanów, żeby najechać kraj. Afgańska broń i strategia, tak skuteczne w walce z Rosjanami, nie mogły się równać z potęgą Stanów Zjednoczonych i talibowie zostali rozbici w pył. Durrani schronił się w górach i w końcu uciekł do Pakistanu, gdzie przebywał przez kilka lat. Dalej pracował dla talibów, dla własnego bezpieczeństwa i żeby zarobić na utrzymanie. Od czasu do czasu wysyłano go do kraju w celu zebrania informacji o ruchach wojsk amerykańskich i w trakcie tych misji czasem dochodziło do potyczek z Amerykanami albo z pakistańską strażą graniczną. Niektórzy z jego towarzyszy broni udali się na wojnę do Iraku, ale Durrani nie chciał wyjeżdżać tak daleko od kraju. Większość jego rodaków była przekonana, że - tak jak w czasie walk z Rosjanami i z Brytyjczykami dziesiątki lat wcześniej -przeciągająca się wojna partyzancka ostatecznie zakończy się zwycięstwem. Amerykanie wyciągnęli jednak wnioski z tamtych wojen i talibom było o wiele trudniej działać w taki sam sposób, jak w czasie rosyjskiej okupacji. W wielu częściach kraju zapanował porządek, szczególnie w Kabulu, lecz tym razem Durrani nie mógł powrócić do prowadzenia taksówki ani rozpocząć normalnego życia w żadnym miejscu w Afganistanie. Wkrótce jego przeszłość wzbudziłaby zainteresowanie, więc jedyną szansą przetrwania było pozostać z ludźmi jego pokroju. Często zastanawiał się, jak wyglądałoby jego życie, gdyby ożenił się z tadżycką dziewczyną. Być może powstrzymałoby go to przed przyłączeniem się do talibów. Jednak takie rozważania nie miały sensu. Ten Durrani, który kiedyś chciał się ożenić i ustatkować,

był kimś zupełnie innym niż Durrani, który raz za razem szedł na wojnę. Zresztą niewiele w nim zostało z tamtych czasów. Nie łudził się co do losu, który go spotka. Tysiące mężczyzn, których znal, zginęło i pamiętał tylko ich niewyraźne twarze. Wiedział, że pewnego dnia do nich dołączy. Nie spodziewał się, że pójdzie do raju, bo nie był gorliwym muzułmaninem. Tak naprawdę nie wierzył w te opowieści. Nie rozumiał, jak życie, które upłynęło na zadawaniu śmierci i szerzeniu zniszczenia, można nagrodzić wiecznym pięknem. Nie potrafił sobie wyobrazić niczego innego niż tylko ciemność i pustkę, które zapanują po śmierci. Durrani jechał ciemną, wąską ulicą, po której obu stronach stały zaniedbane, jednopiętrowe domy. Ich wnętrza oświetlały lampy naftowe lub pojedyncze, gole żarówki. Brudna woda kapała z rur kanalizacyjnych na wilgotne chodniki ze spękanego betonu zarzucone gnijącymi odpadkami. Rozglądając się niespokojnie dookoła, podjechał pod tylne wejście do solidnie zbudowanego meczetu, największego budynku w tej dzielnicy nędzy. Boczne uliczki, którymi się poruszał, wjeżdżając do miasta, były nieoświetlone i spokojne, lecz na ulicy przed świątynią panował duży ruch. Zatrzymał samochód w mokrym, zabłoconym rynsztoku, wyłączył światła i silnik i siedział nieruchomo przy opuszczonej szybie, czekając, aż jego zmysły przyzwyczają się do otaczających go dźwięków i cieni. Durrani spojrzał na czystego już i lśniącego rolexa na nadgarstku, bardziej podziwiając swój skarb niż żeby sprawdzić godzinę. Nie miał wiele, posiadał tylko rzeczy, które mógł zabrać ze sobą. Zegarek był najładniejszym świecidełkiem, jakie znalazł od wielu lat, i miał nadzieję, że przynajmniej na razie nie będzie musiał go sprzedać. Intrygował go napis wygrawerowany na spodzie. Kiedy następnym razem napotka kogoś, kto potrafi czytać w języku wroga, poprosi, żeby mu to przetłumaczył. Podniósł szal, pod którym leżały karabin i spalona walizeczka z łańcuszkiem. Wziął ją na kolana, położył broń na podłodze i ponownie przykrył ją szalem. Zasunął szybę, sprawdził, czy drzwi po stronie pasażera są zamknięte, i spojrzał w obydwie strony ulicy, żeby sprawdzić, czy jest pusta. Wysiadł, zamknął drzwi na klucz, przeszedł przez wąską ulicę i wszedł na chodnik pomiędzy dwoma zaparkowanymi samochodami, uważając, żeby nie wdepnąć w zabłocony rynsztok, następnie przeciął chodnik i przeszedł pod łukowym przejściem w ceglanym murze. Wszedł na kamienne podwórze, zaraz za rogiem skręcił w kierunku wielkich drewnianych drzwi i zapukał. Obrócił się do nich plecami i obserwował ciemne, ciche podwórze otoczone arkadami. Wiatr zakręcił liśćmi pośrodku podwórza i zdmuchnął je do rogu. Po drugiej stronie drzwi z hałasem przesunęła się zasuwa i Durrani obrócił się. Drzwi się otworzyły i mężczyzna z karabinem w ręce przyjrzał mu się przez szparę. Nazywał się Sena i Durrani widział go już przedtem. Służący mułły był wysoki, chudy i pomimo karabinu w ręce nie wyglądał groźnie. Durrani podejrzewał, że gdyby miał otworzyć drzwi kopniakiem, to chudzielec, który zapewne nigdy nie strzelał, rzuciłby broń i uciekł. Sena cofnął się o krok, wpuszczając Durraniego do środka, zamknął drzwi i poprowadzi! go korytarzem, trzymając karabin u boku, jakby byt kłopotliwym dodatkiem. Dwaj talibscy bojownicy rozłożeni na podłodze wpatrywali się w Durraniego. Mieli długie, czarne brody i ubrani byli w brudne czarnobrązowe burki. Dwa karabiny AK-47 stały oparte o ścianę między nimi. Żaden z bojowników nie odsunął brudnych stóp w sandałach, kiedy Durrani robił krok ponad ich rozciągniętymi nogami. Sena otworzył drzwi na końcu korytarza i poprowadził Durraniego schodami. Na dole stało dwóch kolejnych bojowników palących mocne papierosy i ograniczona przestrzeń śmierdziała dymem tytoniowym. Sena zastukał do drzwi na półpiętrze i czekał cierpliwie. Po chwili głos z drugiej strony kazał im wejść i Sena otworzył pchnięciem drzwi, usunął się na bok i gestem pokazał Durraniemu, że może wykonać polecenie.

Durrani wszedł do długiego i wąskiego pomieszczenia pozbawionego okien, oświetlonego lampą stojącą na biurku po przeciwnej stronie pokoju. Drzwi zamknęły się za nim, a Sena pozostał na korytarzu. Pokój był skromnie umeblowany. Za biurkiem stało krzesło, dwa następne stały pod ścianą, a na wytartym dywanie leżało kilka poduszek. Ubrany na czarno mułła odkładał książkę na półkę stojącą za biurkiem. Gdy drzwi się zamknęły, obrócił się do Durraniego i przyglądał mu się z powagą. Po chwili jego twarz wykrzywił nieznaczny, diaboliczny uśmiech. - Dobrze się dziś spisałeś - powiedział. - To mój obowiązek - grzecznie odrzekł Durrani. Mułła opuścił wzrok na walizeczkę w rękach Durraniego. Durrani zrobił krok do przodu i położył ją na biurku. - Nie otwierałeś jej? - spytał mułła, zakładając drogie okulary. - Oczywiście, że nie. Mułła chwycił łańcuszek, rozciągnął go i upuścił. Obrócił walizeczkę zamkami ku sobie. Krótka próba pokazała, że są zamknięte, tak jak przypuszczał. - Sena! - zawołał. Drzwi otworzyły się i służący zajrzał do środka. - Młotek i śrubokręt - rozkazał mułła. Sena zamknął drzwi. Mułła wyjął z kieszeni paczkę tanich, afrykańskich woodbine’ów, wziął jednego, włożył do ust i wyciągnął paczkę w kierunku Durraniego. - Nie, dziękuję - powiedział Durrani. Mułła włożył papierosy do kieszeni, wyciągnął zapalniczkę i zapalił. Wydmuchnął gęsty strumień dymu i obrócił walizeczkę, żeby obejrzeć ją z drugiej strony. - Anglicy? - Tak. - Ilu? - Nie wiem. Płonął. Może jeden czy dwóch, no i załoga. Mulła spojrzał zimno w nieruchome oczy Durraniego. Znali się od wielu lat, od czasu, gdy talibowie zdobyli Kandahar. - Wyglądasz na zmęczonego, stary przyjacielu. Dobrze się czujesz? - Dobrze. Dziękuję. - Napijesz się herbaty? - Dziękuję. Nie teraz. Drzwi się otworzyły i Sena powrócił z narzędziami. - Otwórz to - rzucił krótkie polecenie mułła, nie mogąc się doczekać, żeby zajrzeć do środka. Durrani postawił walizeczkę zamkami do góry, a Sena stanął obok, gotów do wykonania zadania. - Uderz w zamek - powiedział Durrani. Mułła pomyślał, że nie tylko on nie może się doczekać, żeby zajrzeć do środka, ale w rzeczywistości Durraniego irytowała ospałość Seny, Sena był pomocnikiem mulły i przez całe życie był służącym takiego czy innego rodzaju. Skupiony, eleganckim ruchem zdradzającym brak zmysłu technicznego przyłożył czubek śrubokręta do zawiasu pomiędzy zamkami, a z jego twarzy zniknął wyraz pewności siebie. - Zamek - powtórzył Durrani lekko zirytowanym głosem. - Przyłóż śrubokręt do zamka. Sena przysunął czubek śrubokręta do jednego z zamków, zacisnął zęby i uniósł młotek, który wydawał się odrobinę zbyt ciężki dla niego. Zanim uderzył, Durrani wyrwał mu narzędzia. - Trzymaj walizkę - rzucił.

Sena, speszony obecnością swego pana i doświadczonego bojownika, chwycił walizeczkę. Durrani przyłożył śrubokręt do obudowy zamka, uniósł młotek i rozbił zamek. Walizeczka nie była pomyślana jako sejf, a bezpieczeństwo jej zawartości zależało od człowieka, który miał ją pod swoją opieką. Następne uderzenie rozbiło drugi zamek z równą łatwością i pokrywa nieznacznie odskoczyła. Durrani nie miał odwagi sam otworzyć walizeczki, więc obrócił ją w kierunku mułły. Mułła podniósł pokrywę i zobaczył środek szczelnie wypełniony wkładką z pianki. Zdjął górną warstwę i odsłonił teczkę z szarego papieru oraz kilka listów. Odłożył je na bok i skoncentrował się na reszcie zawartości - na pudełku z szarego plastiku wielkości paczki papierosów umieszczonym w wycięciu w piance. Mułła postanowił najpierw obejrzeć teczkę. W środku było kilka kartek białego papieru zapisanych po angielsku, którego nie znał. Odłożył je i spojrzał na koperty. Na każdej z nich napisane było nazwisko. Odłożył je na teczkę i skupił się na szarym pudełku, które wyjął z wycięcia. Obracał je w ręce, szukając sposobu, żeby je otworzyć, i wcisnął brudny paznokieć pod pokrywkę. Gdy pokrywka odskoczyła, o mało nie upuścił pudełka. Na biurko wypadł srebrnoszary element wielkości monety, zrobiony częściowo z plastiku, a częściowo z metalu. Wyglądał na jakieś miniaturowe urządzenie techniczne. Mułła odłożył pudełko i podniósł element, żeby mu się przyjrzeć. Oglądał go, zmarszczywszy mocno brwi. Sena nie mógł oprzeć się pokusie i pochylił się, żeby popatrzeć. Mułła otworzył szufladę biurka, wyjął lupę i przyjrzał się przez nią urządzeniu. Po jednej stronie miało kilka złotych powierzchni stykowych, jak na karcie SIM. Mułła nie miał pojęcia, do czego służy, ale zasady bezpieczeństwa zastosowane przy jego transporcie oznaczały, że ma dużą wartość. Włożył je z powrotem do pudelka i odłożył na biurko. Durrani przenosił wzrok z pudelka na mułłę, zastanawiając się, co jego przywódca chce zrobić ze zdobyczą. Zdawał sobie sprawę, że jest cenna, ale nie miał pojęcia, jak bardzo. - Odejdź - odezwał się mułła do Durraniego - ale bądź w pobliżu. Durrani bez wahania ruszył w kierunku drzwi. Mułła był jego szefem i to, czy zechce go nagrodzić, zależało tylko od jego hojności. Sena ożywił się i dopadł drzwi pierwszy. Ruszyli w górę schodami i poszli korytarzem, przestępując znowu nad strażnikami leżącymi na podłodze, minęli drzwi wejściowe i dotarli do pomieszczenia na drugim końcu korytarza. Sena otworzył drzwi. - Rozgość się - powiedział, cofając się nieco. Durrani wszedł do małej kamiennej izby, wyposażonej w dywan, kilka poduszek i kuchenkę ze wszystkim, co potrzebne, żeby przygotować słodką herbatę. - Czy chcesz coś zjeść? - spytał Sena. Durrani zastanowił się. Ostatni raz jadł rano, przed atakiem na helikopter. Nigdy nie jadł dużo naraz, szczycąc się faktem, że potrafi funkcjonować całymi dniami bez posiłku, lecz podstawowa zasada wojaczki nakazywała przyjmować pożywienie, gdy tylko pojawia się okazja. Nigdy nie wiadomo, kiedy będzie można zjeść coś znowu. - Tak - rzekł. Sena skłonił się lekko i wyszedł. Durrani rozejrzał się po ciasnym pomieszczeniu. Nie było większe niż to, które przydzielił mu mułła w zaniedbanym domu na przedmieściu przy drodze do Dżalalabadu. Wolał spać na dworze, pod gwiazdami, gdy nie padało łub nie było zbyt zimno, lecz w mieście sypiał w warunkach gwarantujących większe bezpieczeństwo. Ten pokój był wygodniejszy: miał kamienną podłogę, podczas gdy w jego mieszkaniu było jedynie zakurzone klepisko. Nie było tu jednak okien i wnętrze oświetlała tylko naga żarówka zwisająca z sufitu.

Durrani kucnął przy kuchence i zrobił sobie herbatę. Zastanawiał się, dlaczego mułła kazał mu zostać, lecz nie dręczył się tym pytaniem zbyt długo. Brał życie takim, jakie jest, dzień po dniu, godzina po godzinie, i był równie zadowolony, siedząc i nic nie robiąc, jak też biorąc udział w bitwie, choć kiedy jedna się kończyła, nie mógł się doczekać następnej. Sena powrócił wkrótce z metalową tacą ryżu i soczystej baraniny umieszczonej na cienkim, złożonym wpół placku przaśnego pieczywa. Po jedzeniu Durrani położył się na dywanie, oparł głowę na poduszce i po kilku minutach zasnął. Nie wiedział, jak długo spał, gdy obudził go odgłos otwieranych drzwi i zobaczył, że Sena patrzy na niego. Sługa przeprosił za obudzenie i wyjaśnił, że mułła chce go widzieć. Durrani podążył za Seną korytarzem. Przestąpili nad śpiącymi strażnikami i ruszyli w kierunku schodów. Durrani spojrzał na zegarek i zobaczył, że ten stanął. Potrząsnął nim, ale sekundnik ani drgnął. Zasmucony, myślał tylko o zepsutym zegarku, podążając za Seną po schodach. Puknął w szkiełko kilka razy i kiedy byli przy drzwiach, zauważył z radością, że sekundnik ruszył. Postanowił sprzedać zegarek przy najbliższej okazji. Sena odsunął się, wpuszczając Durraniego przez otwarte drzwi. Mułła siedział przy biurku, nad którym pochylał się jakiś mężczyzna. Rozmawiali ściszonymi głosami, przyglądając się urządzeniu leżącemu na białym, porcelanowym talerzu pomiędzy nimi. Obcy, który wyglądał na inteligentnego, wykształconego człowieka, ubrany był w tradycyjny afgański strój z drogiego materiału. Był doskonale zadbany, brodę miał elegancko przyciętą i pomimo papierosowego dymu Durrani poczuł mocny zapach perfum. Gdy Durrani wszedł, mężczyzna spojrzał na niego przez okulary w delikatnej drucianej oprawce. Rzekł coś do mułły, który popatrzył na Durraniego, a potem przeniósł wzrok na mężczyznę. - Chcę, żeby pan to zrobił tutaj, w biurze - rzekł z naciskiem. Wahanie nie zniknęło z twarzy mężczyzny, ale nie zaoponował. - Durrani - rzucił mułła, wstając i przyglądając się swemu najbardziej zaufanemu bojownikowi, jakby szukając potwierdzenia słuszności decyzji, którą właśnie podjął. - Wybrałem cię do wykonania specjalnego zadania. Bardzo ważnego zadania. Durrani spojrzał na mężczyznę, który przyglądał mu się uważnie. - To jest lekarz - ciągnął mułła. - Zbada cię. Durrani nie miał pojęcia, co się dzieje. Badanie lekarskie poprzedzające specjalne i ważne zadanie było dziwaczną sytuacją, zupełnie inną niż to, do czego przywykł. - Nie rozumiem. - Wkrótce zrozumiesz - odparł mułła uspokajająco. - Rozbierz się - powiedział lekarz. Durrani spojrzał na niego zdziwiony. Nigdy nie badał go lekarz i rozebranie się przed obcym było dla niego zupełnie nieznanym doświadczeniem. - Nie marnujmy czasu - rzekł zniecierpliwiony mułła. - Rób, co mówi. To rozkaz. Durrani przez cale życie wykonywał czyjeś polecenia, a przez ostatnich piętnaście lat rozkazy wydawali mu mułłowie. Robienie tego, co każą, bez zadawania zbędnych pytań stało się jego drugą naturą. Zdjął burkę, pod którą ukazała się brudna, przepocona koszula z wełny. - Koszulę też - powiedział lekarz. Durrani odpiął guziki, zdjął koszulę i trzymał ją w ręce. Lekarz przyglądał mu się z daleka. Durrani był żylasty, bez grama tłuszczu. Napięte mięśnie i grube żyły były doskonale widoczne pod ciasno opinającą ciało, żółtobrązową skórą, na której widać było wiele interesujących blizn. Lekarz okrążył go, zatrzymując się, żeby przyjrzeć się niektórym z nich. Domyślał się, że za każdą blizną kryje się jakaś potworna historia. Nie mylił się. Serię głębokich blizn na piersi Durraniego wyżłobiły odłamki pocisku wystrzelonego przez rosyjski helikopter w dolinie Jegay w roku 1983. Okrągłe wgłębienie w mięśniu po

prawej stronie klatki piersiowej i odpowiadająca mu blizna na plecach oznaczały miejsca, przez które przeszła kula podczas pierwszej bitwy o Kabul. Ślad na boku pochodził od cięcia, które mu zadał pakistański bojownik dwa dni po masakrze w Jakaolang, zarzucając mu tchórzostwo. Durrani nic sobie nie robił z jego oskarżeń i zignorował go, ale Pakistańczyk zinterpretował brak reakcji jako dowód słuszności swoich zarzutów i rzucił się na niego z nożem, żeby go zabić. Durraniego trudno było sprowokować, ale widmo śmierci wzburzyło mu krew. Uskoczył, odbił rękę napastnika, chwycił go za gardło i zmiażdżył je na oczach pozostałych. Puścił go, dopiero kiedy napastnik był martwy już dobrą minutę. Na plecach nosił ślady kilkudziesięciu smagnięć biczem wymierzonych mu przez Saudyjczyka, dowódcę jego oddziału, jako karę za kradzież łupów, które mu się nie należały. Podczas bitwy tydzień później Durrani wyczekał na odpowiedni moment i w zamieszaniu bitewnym wyciągnął zawleczkę granatu, który wcisnął pod oporządzenie na jego piersi. Nikt nie podejrzewał, że wybuch, który rozerwał Saudyjczyka na strzępy, był zemstą ze strony Durraniego. - Wiele przeszedłeś - wymamrotał lekarz. - To mój najlepszy człowiek - rzekł mułła z pewną dumą. - Połóż się na biurku - powiedział lekarz. - Na plecach. Mułła oczyścił blat. Durrani usiadł na brzegu i położył się. Lekarz podszedł do Durraniego i przyglądał się jego brzuchowi. Chwycił spodnie, pociągnął je w dół, odsłaniając włosy łonowe, i naciskał palcami dolną część brzucha. - Nie powinno być problemu - w końcu zdecydował lekarz. - Niech pan to zrobi od razu, dzisiaj - powiedział mułła. Lekarz skinął głową i ruszył po torbę stojącą na podłodze w rogu pokoju. Mułła pochylił się nad Durranim i spojrzał mu w oczy. - Będziesz miał małą operację. Durrani patrzył na niego, niepewny, jak zareagować. Będzie, co ma być, i jak powiedział mułła, wkrótce się dowie dlaczego. Lekarz położył torbę na biurku obok Durraniego i wyjął z niej butelkę lidokainy, strzykawkę, skalpel, gaziki i gumowe rękawiczki, które wciągnął na dłonie. Durrani patrzył na popękany sufit osmolony dymem i starał się nie myśleć o tym, co się dzieje. Lekarz napełnił strzykawkę lidokainą i oczyścił dolną część brzucha Durraniego antyseptycznym gazikiem. - Znieczulę cię trochę - powiedział uspokajająco. Durrani nie odpowiedział i nawet nie drgnął, kiedy lekarz głęboko wkłuł igłę i powoli wyciągając strzykawkę, wycisnął jej zawartość. Wyjął plastikową torebkę, włożył do niej urządzenie, zaszył ją i wrzucił do butelki z antyseptycznym roztworem betadyny. Nagle rozbłysnął płomień i Durrani przeniósł wzrok na mułłę, który zapalał papierosa. Lekarz chwycił skalpel i zatrzymał się. Skalpel zawisnął nad brzuchem Durraniego - Jak się czujesz? - spytał. - Dobrze? - Doktorze, niech pan nie zawraca mu głowy drobnym nacięciem - spokojnie odezwał się mułła. Lekarz spojrzał na głębokie blizny na ciele Durraniego i wzruszył ramionami na znak zgody. - Zresztą nie powinieneś niczego czuć - powiedział. - Może lekkie pieczenie, kiedy natnę mięśnie. Durrani powoli wypuścił powietrze. Chciał, żeby lekarz przestał już gadać i zabrał się do roboty. Poczuł ukłucie, gdy ostrze skalpela nacięło skórę. Po boku spływała krew, którą lekarz wytarł gazikiem. Podniósł głowę i zobaczył, że lekarz wcisnął palec do rany i wsunął go aż do połowy. Nie rozumiał, co się dzieje, więc opuścił głowę i wpatrywał się w sufit.

Lekarz wyjął palec, starł z niego krew i wyjął z torby szczypce. Wyjął z butelki z betadyną torebkę z urządzeniem i rozchylając brzegi nacięcia, wcisnął ją palcem pod skórę. Wziął następny kawałek gazy, wytarł ranę do czysta, ścisnął Jej brzegi i kiwnął głową. Mułła powstrzymał go, gdy sięgał po nici. - Nie - rzeki - żadnych szwów. To musi wyglądać jak zaniedbana rana. - W takim razie musi trochę poleżeć - odparł lekarz. - Niech pan to zaklei plastrem - powiedział mułła. Lekarz podejrzewał, że o leżeniu i tak nie będzie mowy. Pomyślał, że to nie jego sprawa, więc sięgnął po rolkę plastra, odciął kilka kawałków i przykleił je do rany, ściągając jej brzegi. Nakleił duży opatrunek, odłożył narzędzia do torby i zamknął ją. - Gotowe. Mułła skinął głową. - Może pan odejść. Kiedy lekarz sięgał po torbę, coś przyszło mu do głowy. Otworzył ją i wyjął listek tabletek pokryty przezroczystą plastikową folią. - Powinien to wziąć, żeby nie doszło do infekcji. Mułła wziął tabletki i spojrzał na niego nieruchomym wzrokiem. Lekarz zrozumiał nieme polecenie, które dojrzał w jego oczach, i wyszedł. - Wstań - rzeki mułła do Durraniego, kiedy byli już sami. Durrani uniósł się i poczuł ból w miejscu, gdzie lekarz naciął mu skórę. Oparł się na rękach, spojrzał na opatrunek, na którego środku pojawiła się plama krwi, i zsunął się z blatu biurka. - Ubierz się - powiedział mułła. - Za chwilę przestanie krwawić. Bywało gorzej. Durrani wciągnął koszulę. - Pojedziesz do Kandaharu, a potem do Chaman - rozkazał mułła. - Do Pakistanu? - spytał Durrani, zapinając guziki koszuli. Chaman było miejscem w południowym Afganistanie, skąd wyprawiano się do Pakistanu. - Odbiorą cię w Spin Buldak i przeprowadzą przez granicę. - I co potem? - spytał Durrani. - Nie ma potrzeby, żebyś zawracał sobie głowę szczegółami. Będziesz w dobrych rękach. Najważniejsze jest to, co masz zaszyte pod skórą na brzuchu. Durrani zrozumiał tylko, że na miejscu ktoś inny rozetnie go znowu, żeby wyjąć to, co lekarz włożył mu do środka. Mulła nie szczędził środków, żeby zabezpieczyć urządzenie, i Durrani musiał przyznać, że było to bardzo sprytne pociągnięcie. Gdyby miał poważny wypadek albo gdyby ktoś go zaatakował i obrabował, będzie można odzyskać urządzenie, jeśli tylko jego ciało nie ulegnie zniszczeniu. - Mam jechać od razu? - Sena da ci wszystko, co potrzebne. Pieniądze i jedzenie. Pojedziesz z czterema moimi ludźmi. - Nie byłoby lepiej, gdybym ruszył sam? - spytał Durrani, choć wiedział, że mułła się nie zgodzi. - Durrani, wiem, że wolisz pracować sam i ufam twoim zdolnościom. Jesteś moim najlepszym mudżahedinem, ale tym razem muszę wiedzieć, gdzie jesteś w każdej sekundzie. Ludzie, którzy pojadą z tobą, będą wiedzieli tylko tyle, że wieziesz ważną wiadomość w swojej głowie. Nawet ci, którzy cię przejmą w Chaman, nie będą znali prawdziwego celu twojej podróży. Zabiorą cię do Quetty, gdzie oczekują cię najwyżsi przywódcy naszej sprawy. Dopiero oni będą znali powód, dla którego przyjechałeś. - Mułła podkreślił wagę swych słów, wpatrując się intensywnie w Durraniego. - Jestem przekonany, że to, co masz w środku, jest bardzo ważne dla nas i naszej sprawy.

- Dostarczę to - zapewnił go Durrani. Poczuł się doceniony pomimo głęboko skrywanej obojętności w stosunku do tak zwanej sprawy. - Sena - zawołał mułła i otworzyły się drzwi. Durrani wciągnął na siebie burkę. Kiedy wyprostował ramiona nad głową, poczuł ból rozcinający mu wnętrzności. - Allach będzie miał cię w swojej opiece - zapewnił go mułła. Durrani skinął głową. Gdy się odwrócił, żeby odejść, mułła chwycił go za ramię i podał mu tabletki. - Weź je, jeżeli pojawi się infekcja - rzekł. Durrani wziął lekarstwo i wyszedł. Mułła powrócił do biurka, spojrzał na popaloną walizeczkę na podłodze, wyjął z kieszeni woodbine’y i zapalił. 3. Sumners wszedł do „bańki” na szóstym piętrze budynku kwatery głównej Tajnej Służby Wywiadowczej położonego nad Tamizą w Londynie i położył teczkę z dokumentami na wysmukłym, chromowanym pulpicie stojącym obok panoramicznego monitora. Bańka w oczywisty sposób nasuwała się jako nazwa dla modułu złożonego z wielu warstw siatki metalowej i plastiku zawieszonego w zwykłym pokoju. Miejsca kontaktu z podłogą, ścianami i sufitem były izolowane, a sama bańka otoczona była przez warstwy ochronne zatrzymujące wszelkiego rodzaju transmisje, promieniowanie rentgenowskie i drgania w jej wnętrzu. Innymi słowy, było to miejsce zabezpieczone przed podsłuchem, gdzie odbywały się spotkania o najwyższym stopniu tajności. Gdy Sumners podłączał pendrive’a do portu USB na pulpicie, do bańki wszedł mężczyzna w eleganckim prążkowanym garniturze, któremu siwe włosy i sumiaste wąsy w tym samym kolorze nadawały wygląd generała z 1 wojny światowej. Zatrzymał się przy wejściu, oparł laskę o gumową podłogę i rozejrzał się dookoła, jakby nie był pewny, gdzie jest. - Dzień dobry, sir Charles - Sumners pozdrowił go energicznym głosem, nie przerywając przygotowań do wystąpienia. Sir Charles skinął głową z irytacją. - Przyszedłem za wcześnie? - Ależ skąd, przyszedł pan punktualnie - odrzekł Sumners z uśmiechem zastrzeżonym wyłącznie dla osób stojących w hierarchii wyżej od niego. Sir Charles spojrzał na cztery wygodne fotele ze skóry rozstawione wewnątrz bańki. - Który? - Proszę usiąść tam, gdzie będzie panu najwygodniej. Sir Charles opadł ciężko na fotel, odetchnął głęboko, oparł laskę o poręcz fotela, założył okulary i zaczął przeglądać zawartość cienkiej teczki, którą przyniósł ze sobą. Chwilę później pojawił się następny mężczyzna, szczupły i młodszy niż sir Charles, któremu zimne oczy i bardzo blada cera nadawały wyjątkowo inteligentny i wyrafinowany wygląd. - Dzień dobry - rzeki Sumners bez uśmiechu i z wyraźną powagą. Tym razem przerwał przygotowania i ukłonił się również nieznacznie, zdradzając tym gestem pewną służalczość. Sir Charles podniósł wzrok. - Dzień dobry, Van der Seiff - rzucił od niechcenia i powrócił do przeglądania papierów.

- Dzień dobry, sir Charles - odparł pedantycznie Van der Seiff. Usiadł w fotelu i rozprostował doskonale zaprasowane kanty nogawek spodni, nie zwracając uwagi na Sumnersa. Podwładni przezywali Van der Seiffa „Widmo”, co odnosiło się raczej do chłodnej kalkulacji widocznej w każdym jego słowie i geście niż do jego osobowości, choć blada cera mogła się również przyczynić do widmowego wrażenia, które wywierał. Sumners uporządkował papiery na pulpicie i spojrzał na zegarek, gdy do bańki wszedł jeszcze jeden mężczyzna. W porównaniu z pozostałymi wyglądał wyjątkowo niechlujnie. Miał na sobie tani garnitur, krawat zawiązany w zbyt mały węzeł i przekrzywiony kołnierzyk znoszonej koszuli. Jednak każdy, kto wyrobiłby sobie do niego lekceważący stosunek na podstawie ubioru, popełniłby wielki błąd. Wystarczyło spojrzeć w jego oczy, żeby zrozumieć pomyłkę. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że czai się w nich chytre, lisie spojrzenie, lecz po chwili było jasne, że są to oczy rekina. Nazywał się Jervis i zanim spojrzał chłodno na Sumnersa, przyjrzał się plecom sir Charlesa i Van der Seiffa. - Długo nam to zajmie? - spytał z wyraźnym akcentem z południowego Londynu, który teraz i tak był o wiele mniej wyraźny niż w czasach jego młodości. Sir Charles i Van der Seiff nie obrócili się, żeby na niego spojrzeć, choć z ich reakcji widać było, że wiedzą, kim jest. - Trudno powiedzieć - odpowiedział Sumners, usiłując zachować rzeczowy ton, choć nie był w stanie ukryć wymuszonego szacunku. Jervis ponownie spojrzał na plecy pozostałych dwóch mężczyzn. - Dzień dobry, panowie - rzeki tonem lekkiej zaczepki. - Dzień dobry - odparł Van der Seiff, nie przestając wpatrywać się w przestrzeń przed sobą. Sir Charles mruknął coś, nie podnosząc wzroku znad papierów. Jervis usiadł w fotelu najbardziej oddalonym od pulpitu. - Pewnie nie można palić, co? - spytał. Sir Charles zmarszczył brwi z dezaprobatą. - Obawiam się, że nie - rzekł Sumners. - Podobno zakłóca działanie urządzeń bańki - dodał tonem usprawiedliwienia, świadomy, że zabrania swemu przełożonemu rozkoszować się nałogiem. Jervis uśmiechnął się lekko. Doskonale znał zasady, lecz nigdy nie marnował okazji, żeby pogłaskać pod włos chłopców z wyższych sfer. Sumners sprawdzał połączenia kabli, dystansując się od napiętej atmosfery. Nigdy nie przyzwyczaił się do wrogości okazywanej sobie nawzajem przez szefów niektórych wydziałów. Ci tutaj byli szczególnie trudni, co przypisywał ich wyjątkowo zróżnicowanemu pochodzeniu. Sir Charles był twardym jak rzemień emerytowanym generałem, huzarem Jej Królewskiej Mości z bardzo starej szkoły, który doradzał ministrowi obrony oraz pewnym arystokratom i monarchom. Jego dyplomatyczna klasa i znajomości z wieloma wysoko postawionymi osobami w Europie i Ameryce czyniły go bardzo przydatnym w pewnych dziedzinach. W odróżnieniu od pozostałych dwóch mężczyzn Van der Seiff nie miał nic wspólnego z wojskiem. Na papierze był typowym, błyskotliwym nabytkiem wywiadu: absolwent Oxfordu z magisterium z filologii klasycznej i historii, płynnie posługujący się francuskim, włoskim i hiszpańskim. Talenty, które dawały mu przewagę nad ludźmi o podobnych kwalifikacjach, to zdolność snucia odważnych geopolitycznych wizji, wyjątkowe umiejętności analityczne oraz zimne, bezlitośnie logiczne rozumowanie niepoddające się emocjom. Van der Seiff był w wywiadzie wojskowym od ośmiu lat, a obecnie pracował w zarządzie międzynarodowych służb specjalnych. Mówiono, że ma szansę dojść do najwyższych stanowisk w wywiadzie.

Jervis był kimś w rodzaju zwykłego wielkomiejskiego cwaniaka, ale posiadał pewne bardzo niezwykłe cechy. Krążyło wiele plotek na temat jego młodości. Według jednych jego rodzice byli Cyganami, a inni twierdzili, że ma kryminalną przeszłość. O dziwo, wszelkie dokumenty dotyczące jego życia przed dziewiętnastymi urodzinami zniknęły, co mogło być rezultatem katastrofalnych zaniedbań na kilku poziomach biurokratycznej hierarchii lub robotą bardzo wysoko postawionego urzędnika państwowego. Jervis trafił do służb specjalnych z wojska, gdzie służył w wywiadzie, który to fakt był pierwszym oficjalnie potwierdzonym przez dokumenty dowodem jego istnienia. Po roku szkolenia jako analityk w bazie koło Dover poprosił o przydział w Irlandii Północnej. Był to szczytowy okres walki z IRA pod koniec lat sześćdziesiątych i w latach siedemdziesiątych. Tam w pełni rozwinął swoje możliwości i po przeszkoleniu został odpowiedzialny za zdobywanie i prowadzenie informatorów, co było najbardziej niebezpiecznym zadaniem w całej działalności wywiadu wojskowego. Właśnie wtedy Jervis objawił pewne niezwykłe talenty. Na przykład miał fotograficzną pamięć i potrafił wymienić numery rejestracyjne, marki i kolory niezliczonej ilości samochodów, widząc je tylko raz i często pobieżnie. Jednak jego najważniejszą umiejętnością była zdolność do kojarzenia pozornie niezwiązanych ze sobą lub odległych faktów. Dzięki tym talentom stał się bardzo efektywnym agentem. Przeniesiono go do Londynu, gdzie w pełni objawił swoje możliwości, spożytkowane przez kontrwywiad w walce z dyplomatycznym szpiegostwem czasów zimnej wojny, przynosząc imponujące wyniki. Kiedy udało mu się znaleźć związek między szczególnie skomplikowaną operacją obserwacyjną prowadzoną przez rosyjskie miniaturowe łodzie podwodne a dyplomatami ze wschodniej Europy działającymi w Skandynawii, zwrócił na siebie uwagę szefa MI6. Pomimo szorstkich manier zaczął awansować. Było mało prawdopodobne, że dostanie stanowisko wyższe niż zajmowane obecnie, lecz jako szef „globalnych operacji specjalnych” doszedł o wiele wyżej, niż mógł kiedykolwiek podejrzewać. Zdobył je, mimo że w powszechnej opinii lubił złośliwie prowokować, co niektórzy z jego kolegów traktowali jako przejaw braku szacunku, jednakże dzięki skuteczności swego działania miał przed sobą jeszcze wiele lat kariery, ku rozczarowaniu niechętnych mu osób. Gerald Nevins, szef sekcji do spraw południowo-wschodniej Europy i bezpośredni szef Jervisa, wszedł do bańki ostatni. Szybkim spojrzeniem sprawdził, czy wszyscy są, zamknął trójwarstwowe drzwi i obrócił dźwignię. Z boku zapaliło się zielone światełko, co oznaczało, że pomieszczenie jest szczelne. Nevins nie zajął miejsca w fotelu. Z poważną miną stanął z boku, skrzyżował ramiona i kiwnął głową Sumnersowi. - Panowie - zaczął Sumners. Przerwał, odchrząknął i łyknął wody z plastikowej butelki, którą przyniósł ze sobą. - Przepraszam bardzo. Sumners miał doświadczenie w prowadzeniu narad, ale nigdy jeszcze nie mówił do tak wysoko postawionych osób. Kiedy szedł po schodach z biura położonego piętro niżej, przyszło mu do głowy, że nie będzie to zwykła narada, lecz ocena jego osoby. Zawsze tak było. Przyglądali się człowiekowi przez lupę, co mogło mieć dwojaki skutek. Prowadzenie narady było nie tylko demonstracją elokwencji i umiejętnego zachowania w obecności przełożonych, lecz również przedstawieniem zdolności organizacyjnych i analitycznych, umiejętnej prezentacji, zwięzłości i ogólnej postawy. Niesprostanie temu zadaniu, szczególnie w tak znakomitym gronie, mogło mieć katastrofalne skutki przy następnym przeglądzie kadr. Nikt nigdy nie zapominał źle poprowadzonych narad. Na tym etapie kariery Sumners potrzebował sukcesu bardziej niż kiedykolwiek. W oczach kolegów nie mógł poszczycić się bardzo dobrym pochodzeniem i już od dawna nie awansował, jego ojciec, pułkownik, nie służył w odpowiednim pułku, a on sam nie poszedł na odpowiedni uniwersytet. Jervis być może był dowodem, że pochodzenie to nie wszystko, ale

Sumners nie posiadał żadnej z jego nadzwyczajnych umiejętności. Jednakże z powodu obecnej niestabilnej sytuacji na świecie, a szczególnie zagrożenia międzynarodowym terroryzmem, awans wcale nie był wykluczony. W przeszłości awans był nie tylko kwestią pochodzenia i układów, ale również wakatów pojawiających się zgodnie z biologicznym rytmem życia i śmierci. Jednak po jedenastym września służby zaczęły rozwijać się szybko we wszystkich dziedzinach, a fundusze rządowe rosły z roku na rok. Powstawało o wiele więcej wyższych stanowisk na całym świecie i Sumners miał szansę załapać się na któreś z nich. Miał nadzieję, że jego los nie będzie zależał od tematu narady. Obawa rosła, w miarę jak zbierał najnowsze dane wywiadowcze do wykorzystania w trakcie dzisiejszego spotkania. Jeżeli tak, jego kariera zakończy się wraz z naradą. Było to niezłe bagno i na pewno polecą głowy. Z drugiej strony mogło się to skończyć powstaniem kilku wakatów, a wtedy pojawiłaby się jego szansa. - Przepraszam za alarm sprzed dwóch dni, po którym nic się nie działo aż do pilnego wezwania panów dzisiaj rano - rzekł Sumners. - Dane wywiadowcze wciąż napływają, ale czas jest tu najważniejszym czynnikiem, a mamy już wystarczająco dużo... yyy... informacji, żeby ruszyć do przodu. Sumners spojrzał na Nevinsa, który posłał mu spojrzenie mówiące „śmiało”. - Tak. Chciałbym teraz szybko wprowadzić panów w sytuację dotyczącą różnych istotnych dla sprawy doniesień - Sumners ponownie odchrząknął i nacisnął kilka klawiszy w komputerze na pulpicie. Panoramiczny monitor ożył, pokazując satelitarne zdjęcie Afganistanu. Obraz powiększał się, koncentrując się na Kabulu, po czym przesunął się na północ od miasta, skupiając się na wypalonym fragmencie gruntu ze zwęglonym wrakiem helikoptera pośrodku. - Mamy całkowicie pewne potwierdzenie, że przesyłka została przejęta z wraku przez talibskich bojowników tuż po zestrzeleniu helikoptera. Ze wszystkich dokumentów z walizeczki zdjęto klauzulę tajności. Wszystkie operacje opisane w dokumentach zostały odwołane. Mogę również potwierdzić, że karta pamięci przewożona przez oficera wywiadu zawierała dane wszystkich tysiąca czterystu czterdziestu trzech miejscowych agentów i informatorów prowadzonych przez brytyjski i amerykański wywiad, działających w Afganistanie i na Bliskim Wschodzie, włącznie z Irakiem, oczywiście. - Również najważniejszych? - spytał sir Charles. - Tak jest. - Mapie, Geronimo, Mulberry? - Obawiam się, że tak. - Wielki Boże - wymamrotał sir Charles. Obwisłe policzki nadały jego twarzy wyraz wielkiego strapienia. - A dokładnie, jaki zakres danych osobowych... poszczególnych agentów? - spytał Van der Seiff. - W większości przypadków właściwie wszystko: numery telefonów, adresy, adresy mailowe, kontakty. W wielu przypadkach są to jeszcze punkty kontaktowe, skrytki pocztowe i hasła. Niech wolno mi będzie powiedzieć, że jeżeli informacje na karcie zostaną rozszyfrowane, każdego z nich będzie można zidentyfikować. - Ilu można bezpiecznie ewakuować? - spytał Van der Seiff. - Nie... nie mam danych - odparł Sumners, spoglądając na Nevinsa z prośbą o pomoc, której nie otrzymał. - Rozumiem, że ewakuacja już trwa? - rzekł sir Charles. - Nie. - Co? - spytał sir Charles, obracając się, żeby spojrzeć pytająco na Nevinsa, lecz nie udało mu się nawiązać kontaktu wzrokowego.

Gdy Sumners popatrzył na Nevinsa, jego szef rozważył już odpowiedź. - Jeszcze nie - powiedział Nevins. Sir Charles z wysiłkiem wyprostował się w fotelu i obrócił stary, sztywny kark, aby spojrzeć na niego. - Zakładam, że potrafi pan to uzasadnić. - To jeden z powodów, dla których tu jesteśmy. Mamy zdecydować, czy taki krok jest konieczny. - Ależ igramy przecież z życiem wielu ludzi! - zagrzmiał sir Charles. - Nie mówię już o informacjach, które zostaną ujawnione, gdy ludzie ci zostaną złapani i przesłuchani. To powinien być pierwszy ruch, który należało wykonać. - Przede wszystkim i tak nie udałoby się ściągnąć większości z nich. Niektórzy są oficjalnie poszukiwani przez władze, inni nie byliby w stanie uciec bez wzbudzania podejrzenia. Wielu z nich ma rodziny, których nie mogą natychmiast ściągnąć. Niektórzy są zakonspirowani tak głęboko, że nie możemy nawiązać z nimi bezpośredniego kontaktu. W przypadku wielu agentów to oni kontaktują się z nami, gdy mają taką możliwość. Likwidacja całej siatki cofnęłaby nas o dziesiątki lat. Reperkusje byłyby niewyobrażalne. Oczywiście przedsięwzięliśmy środki do przeprowadzenia takiej akcji, lecz najpierw musimy rozważyć inne możliwości. Mam parę propozycji, a być może panowie będą mieli własne sugestie - rzekł Nevins i zwrócił się do Sumnersa: - Proszę kontynuować. Sir Charles nie wyglądał na przekonanego. - Przepraszam, że psuję panom starannie przygotowany scenariusz naszej narady - przerwał Van der Seiff - ale czy wiemy, gdzie obecnie znajduje się ta karta? - Tak jest - odparł Sumners. Jakkolwiek uraził go sarkastyczny ton pytania, poczuł ulgę, że potrafi podać odpowiedź. Sir Charles uniósł brew w niemym pytaniu, podczas Jervis bawił się paczką papierosów, jakby niespecjalnie zainteresowany tematem. Sumners nacisnął kilka klawiszy. - Walizeczkę znalezioną we wraku otwarto w meczecie Kalaz Alif, dokąd dostarczono ją tego samego dnia, gdy zestrzelono helikopter. Obraz na ekranie zmienił się w satelitarne zdjęcie Kabulu i skoncentrował się na meczecie otoczonym wąskimi uliczkami gęsto zabudowanej dzielnicy. - Naczelny mułła meczetu Kalaz Alif - kontynuował Sumners - to niejaki Aghafa Ghazan. Uważamy, że jest najważniejszym przywódcą talibów w Kabulu. Na części ekranu pojawiło się mocno powiększone zdjęcie mułły Ghazana. - Fakt, że to właśnie mułła Ghazan otrzymał walizeczkę, potwierdzałby nasze podejrzenia co do jego wysokiej pozycji. Nasz informator w bezpośrednim otoczeniu mułły był obecny przy otwarciu walizeczki. Bardzo dokładnie opisał jej zawartość. Ten sam informator widział też, jak mułła wyjął kartę pamięci z pojemnika i oglądał ją. Wcześnie rano następnego dnia - walizeczkę przywieziono do meczetu poprzedniego wieczoru - lekarz wszczepił kartę talibskiemu bojownikowi o nazwisku Durrani. - Powiedział pan „wszczepił”? - spytał się Charles. - Tak jest. Chirurgicznie. Pod skórę na podbrzuszu. Nie mamy w aktach fotografii Durraniego, ale Amerykanie mają jego aktualne zdjęcie, o które poprosiliśmy poprzez naszą komórkę wywiadowczą w Camp Souter. Mułła Ghazan wysłał potem Durraniego do Pakistanu, gdzie, jak zakładamy, miał przekazać kartę dowództwu talibów lub al Kaidy. Podejrzewamy, że ostatecznie karta miała trafić w ręce SIS, pakistańskiego wywiadu, który miał ją rozszyfrować. Jednakże sprzyjało nam szczęście, przynajmniej jeżeli chodzi o nasz dylemat. Zanim Durrani dotarł na miejsce, on i jego ochrona zostali przechwyceni przez patrol amerykańskich sił specjalnych podczas próby przekroczenia granicy. Wywiązała się

krótka wymiana ognia. Dwóch ludzi z ochrony Durraniego zginęło, a on sam został zatrzymany z lekkimi ranami. - Czy celem akcji Amerykanów było właśnie zatrzymanie Durraniego? - spytał Van der Seiff. - Rozumiemy, że był to tylko rutynowy patrol z rozkazem zatrzymania wszelkich osób chcących przekroczyć granice poza oficjalnymi przejściami. - Przepraszam, że tak pędzę do przodu, znowu przykro mi z powodu waszego tak starannie opracowanego scenariusza - odezwał się Van der Seiff, nie kryjąc sarkazmu. - Czy Amerykanie wiedzą o karcie? - Uważamy, że nie. - A dlaczego uważamy, że nie? - Mielibyśmy już sygnały - wtrącił się Nevins, stając w miejscu, gdzie mogli go widzieć, nie wykręcając szyi - co prowadzi nas do pierwszego zagadnienia. Minister nie chciałby, aby Amerykanie dowiedzieli się o karcie, jeżeli to w ogóle jest możliwe. - Jasne - mruknął Jervis. - Chce pan powiedzieć, że ten talib, jak mu tam... - sir Charles zawahał się, usiłując przypomnieć sobie nazwisko. - Durrani - podpowiedział Sumners. - Ten cały Durrani jest więźniem sil zbrojnych Stanów Zjednoczonych? - spytał sir Charles. - Tak jest - potwierdził Sumners. - To bardzo niebezpieczna zabawa - ostrzegł ich sir Charles, marszcząc brwi z dezaprobatą. Nevins spojrzał na Jervisa i Van der Seiffa, oczekując ich reakcji, ale żaden z nich nic nie okazał. - Pan minister nie ma prawa ryzykować, że informacje mogą wpaść w niepowołane ręce - ciągnął z wyższością sir Charles. - Panowie zapewniacie mnie, że Amerykanie nie wiedzą, że to mają, a skoro nie wiedzą, to kto może dać nam pewność, że rzeczywiście to mają albo że, na przykład, karta nie zniknie znowu? Skoro nikt nad tym nie panuje, może znowu wpaść w niepowołane ręce. Tego Amerykanie nigdy by nam nie wybaczyli. I zapewniam panów, że nie zdziwiłoby mnie to. Ani trochę. - Sir Charles, w pełni się z panem zgadzam - powiedział Nevins, tłumiąc westchnienie. - Jesteśmy pewni, że karta wciąż znajduje się w posiadaniu Durraniego, a... cóż... on sam przez pewien czas pozostanie na miejscu. - Drogi kolego, nie o to chodzi - rzekł sir Charles. - Czy pan minister nie zdaje sobie sprawy, że z powodu tej afery może stracić posadę, jeżeli już jej nie stracił? - Sir Charles, szczerze mówiąc, bezpieczeństwo posady pana ministra nie jest naszym zmartwieniem. To, co mnie martwi, to szczyt na temat bezpieczeństwa w przyszłym tygodniu w Waszyngtonie. Tego rodzaju sensacyjna wiadomość osłabi pozycję ministra w relacjach z Amerykanami w chwili, gdy nie możemy sobie na to pozwolić... Po prostu musimy zdobyć kartę albo ją zniszczyć, zanim Amerykanie się o niej dowiedzą. Jesteśmy tu i dyskutujemy o różnych wariantach, ponieważ warianty te wciąż istnieją. Wciąż istnieje możliwość, żeby odzyskać kartę lub ją zniszczyć, zanim będziemy musieli przyznać się Amerykanom. I tę możliwość musimy dokładnie zbadać. Na obecną chwilę nie zapadły jeszcze żadne decyzje. - Jeżeli o mnie chodzi, samo myślenie o tym to igranie z ogniem - wymamrotał sir Charles. Nevins powstrzymał się przed powiedzeniem mu, że nikogo nie obchodzą jego opinie na temat samej operacji. Oczekiwano od niego, że przyczyni się do jej powodzenia. Wiedział jednak, że chociaż ją potępia, sir Charles zrobi wszystko, co w jego mocy, kiedy zapadną konkretne decyzje.