Tak jak w sztuce, mężczyzna nosi maskę.
Pod maską ukryty jest mit. Za mitem
znajduje się obraz Boga. powiedzenie Bujun
-RONINIE!
To wpłynęło do jego umysłu niczym wonny klejnot. Wyspa - oaza
pośród wzburzonego, błyszczącego strumienia. Życie w przemiesz-
czającej się pustce, gdzie nie powinno być żadnej obecności.
RONINIE!
Ciche i zmysłowe - mroczne, ożywione znaczeniem większym,
aniżeli może je nadać głos. Karmazynowe litery, jak nakreślone żywym
ogniem na nieboskłonie jego umysłu.
Ronin usiadł i spojrzał w ciemność. Trzeszczenie statku usypiało go
- łagodne wetchnienie bezkresnego nieba. Niewielka mosiężna lampa
kołysała się na łańcuchu. Z góry dobiegł przytłumiony dźwięk wach-
towego dzwonu. Mrok rozjaśnił się niemal niedostrzegalnie.
- Moeru?
TAK.
Wstał, powiódł wzrokiem po wnętrzu kajuty, a potem zaskoczony
powiedział:
- Przecież ty nie możesz mówić. To tylko sen.
PRZEMÓWIŁAM DO CIEBIE ZE SNU.
Odwrócił się na pięcie. Niski strop kajuty, tonący w półmroku,
wąskie półki, miska z wodą, błysk oceanu widoczny przez iluminator,
migotanie mosiężnego kompasu. Plusk spienionej wody.
- Gdzie jesteś?
TUTAJ.
Podszedł do zewnętrznych drzwi. Słaba poświata nocy igrała na
mięśniach jego nagich pleców. W TWOIM UMYŚLE. Otworzył drzwi.
- Kim jesteś?
JA... NIE WIEM.
Ronin bezszelestnie jak kot zszedł po zejściówce na dół, do kabiny
Moeru, aby się z nią zobaczyć.
Zanim wyszedł na pokład, była już połowa ważkowej wachty.
Wszedł po zejściówce na rufę i podszedł do okrężnicy. Podmuchy nocnej
bryzy sprawiały, że gruba, ciemnozielona peleryna, którą miał na sobie,
owijała się wokół jego nóg. Przed nim rozpościerały się rozpięte wysoko
płótna białych żagli, błyszczące delikatnie w pierwszych promieniach
przedświtu. Reje trzeszczały, kiedy okręt sunął na wschód. Za nimi noc
cofała się, jakby przerażona, przed perłowym światłem wschodzącego
słońca. Kilwater w tyle był czarny. Wokół luku forkasztelu zaczął się już
ruch, ale zignorował to i wpatrywał się nieprzerwanie w morze,
kontemplując rozległą pustą przestrzeń wodną, po której się poruszali.
- Spędza tam podejrzanie dużo czasu - rozległ się głos za jego
plecami.
- Hmmm?
- Dzień dobry, kapitanie.
Podszedł doń wysoki, silnie umięśniony mężczyzna. Błysnęły ciem-
nobrązowe oczy. Ronin odwrócił wzrok od wzburzonego morza.
- Czy wszyscy nawigatorzy są tacy jak ty, Moichi? Nigdy nie śpią
i stale są czujni?
Szerokie usta o grubych wargach rozchyliły się w uśmiechu; białe
zęby ostro kontrastowały z ciemnobrązową, cynamonową skórą.
- Ha, kapitanie. Nie ma takiego, który mógłby mi dorównać.
- Chodzi ci o to, że nie ma drugiego równie nieroztropnego, aby
wypływać na nieznane wody.
Uśmiech nie zniknął; wysoki mężczyzna wyjął kartkę papieru
ryżowego.
- Ten Bonneduce, kiedy mnie wynajął, zaopatrzył mnie w bardzo
dokładną mapę, kapitanie.
- Twój rutter jest pełen detali dotyczących krajów, do których
pływałeś dotychczas. Niemniej jednak nie ma tam wzmianki o
Ama-no-mori.
Moichi włożył dłonie za szeroki płócienny pas, który miał na sobie i
spuścił wzrok, wpatrując się w nosy swych wysokich, wyglansowanych
do połysku butów.
- Ten Bonneduce, kapitanie, to pański przyjaciel, zgadza się?
Pokiwał brodatą głową. - A więc czemu miałby kłamać? Ta mapa mówi,
że istnieje wyspa o nazwie Ama-no-mori, i - tu uczynił ręką szybki znak
na piersiach -jeżeli Oruborus da, to do niej dopłyniemy. - Uniósł wzrok.
- Pływałem do wielu portów, kapitanie, widziałem rzeczy tak dziwne, że
opowiadam je teraz w formie bajd, które plecie się zwykle przy stole
w portowej tawernie, kiedy człowiek ma nieźle w czubie, a ci, co
słuchają, śmieją się albo gratulują bujnej wyobraźni. Może mi pan
wierzyć, kapitanie...
Z góry dobiegły ciche okrzyki; zmieniano wartę na bocianim
gnieździe. Olinowanie zakołysało się pod ciężarem mężczyzn.
- Hej, kapitanie, widzi pan to?
Wskazał w stronę dziobu, gdzie na horyzoncie pojawiły się pierwsze
różowe promyki wschodzącego słońca. Napłynęły do nich barwy;
drobne, łukowate ostrza na powierzchni morza.
- Dopóki widzę kormorany, wiem, że wszystko jest w porządku.
Wydał z siebie odgłos przypominający warknięcie, ale Ronin
wiedział, iż był to śmiech nawigatora.
- Powiem panu coś o Moichim Annai-Nin, ponieważ pana lubię
- przerwał na chwilę, drapiąc się po długim nosie. - Wiedziałem, że pan
nie jest kapitanem, od momentu, gdy postawił pan nogę na pokładzie
tego okrętu. Kocha pan morze, o tak, i to bardzo, ale nie przebywa pan
na nim zbyt długo. Mam rację? - Pokiwał czarną głową. - Ale, widzi
pan, nie ma w tym nic złego. Jest pan twardy - to również od razu rzuca
się w oczy, a teraz, po sześćdziesięciu sześciu dniach od opuszczenia
portu, wiem, że moje przypuszczenia były słuszne.
Słońce zalewało ocean dziwnym, płaskim światłem, nadając mu
wrażenie oszałamiającej i iluzorycznej stałości. Topżagle płonęły ośle-
piającą bielą. Moichi zmrużył powieki, wpatrując się w różowe wscho-
dzące słońce.
- Teraz większość nawigatorów chce przede wszystkim jednego:
srebra. Dla nich nie ma różnicy, dokąd płyną i kim są ich panowie,
a tylko czy przewożony ładunek jest cenny. Bo im jest droższy, tym
większy procent otrzymują po dostarczeniu go do portu. - Poklepał się
po szerokiej klatce piersiowej. - Ja jestem inny. Owszem, nie skłamię
i nie powiem, że nie zależy mi na zapłacie. Zależy mi. - Jasny uśmiech
znów wykwitł mu na ustach; przebłysk kości słoniowej pośród mrocz
nego granatu. - Ale ja żyję po to, aby zapełnić rutter faktami, a mapy nie
rozrosną się, jeżeli nie będzie nowych ziem, do brzegów których
mogłyby zawijać statki. Mówię szczerze, kapitanie: kiedy Bonneduce
pokazał mi mapę, ani trochę nie obchodziło mnie, co mam przewozić.
„Niech kapitan, kimkolwiek on będzie, martwi się o ładunek", powie
działem sobie. Prowadzić szybki szkuner ku nieznanej wyspie - zmienić
mit w rzeczywistość - to moja życiowa szansa!
Wzmagający się wiatr szarpnął bluzę z szerokimi rękawami, którą
miał na sobie Moichi; materiał okrywający jego potężną pierś falował
rytmicznie.
Położył dłoń na srebrnej gałce zdobiącej rękojeść wielkiego miecza,
zwieszającego się w zniszczonej pochwie z tłoczonej skóry u prawego
biodra. Za pas miał włożone dwa sztylety o miedzianych rękojeściach.
Odwrócił głowę ku wstającemu słońcu, a w diamencie zdobiącym jego
prawe nozdrze odbił się złocisty promyk światła.
- Ten kuternoga wie, o czym mówi, kapitanie. Mapa nie jest
fałszywa, a na tym to ja się znam, bo jak byłem młody, sprzedano mi
niejedną fałszywkę. Mam szczęście, że mogę doprowadzić to cudo do
ziemi zapomnianej przez człowieka.
- A więc twoim zdaniem Ama-no-mori nadal istnieje?
- Tak, kapitanie. Tak sądzę. - Głęboko osadzone oczy lustrowały
oblicze Ronina. - Ale czy pan sam nie czuje tego... - klepnął się w pierś
- tutaj?
Nieruchome oczy Ronina oderwały się wreszcie od pofalowanego
morza pod nimi i przeniosły się na twarde oblicze z długim, haczykowa-
tym nosem i oczyma wpółprzysłoniętymi powiekami. W tej twarzy
widać było ukrytą siłę - nieustępliwą jak skała pośród sztormu,
chłostaną falami, ale zwycięską.
Ronin kiwnął głową i rzekł powoli:
- Masz rację, mój przyjacielu. Oczywiście. Ale musisz też zro
zumieć, że już od bardzo dawna poszukuję tej wyspy i moje życie uległo
diametralnej przemianie. Sam nie wiem, co może się wydarzyć. Teraz aż
trudno mi myśleć, że to wszystko wreszcie dobiegnie końca.
Cynamonowe oblicze Moichiego złagodniało, gdy uścisnął przez
moment ramię Ronina.
- To prawda, kapitanie. Żył pan bardzo długo samymi ideami,
a teraz w końcu zaczynają się one urzeczywistniać. Niech pan będzie
ostrożny.
Ronin uśmiechnął się, po czym przechylił głowę. Nastała krótko-
trwała cisza.
- Co powiedziałeś, kiedy do mnie podszedłeś? Powtórz.
Nawigator odwrócił głowę i splunął w fale.
- Że pański mat spędza zbyt dużo czasu na dziobie.
- Coś nie tak?
- Mat rzadko kiedy przebywa na dziobie, kapitanie - z wyjątkiem
przypadku, gdy przywołuje tam ludzi i wymierza karę. Jego miejsce jest
na rufie.
- To dlaczego ten sterczy na dziobie?
Moichi wzruszył potężnymi ramionami.
- Ludzie na morzu mają swoje prywatne powody, które ich tu
przywiodły. To ludzie skłóceni z życiem, kapitanie, i dlatego unikają
stałego lądu. Na pokładzie statku nikt o nic nie pyta. Co się tyczy
naszego mata - wzruszył ramionami - może jest coś, co pragnąłby
ukryć.
- Nie znasz tej załogi?
- Kapitanie, nawigatorzy rzadko spotykają dwa razy tego samego
marynarza. Żeglarze muszą pochodzić z czterech stron kontynentu
ludzi. Nie ma w tym nic dziwnego, ale nie ufam żadnemu z nich.
Skrzyżował ręce na piersiach. - Tu mogę polegać jedynie na Moichim
Annai-Nin. I, na Oruborusa, to jedyna osoba, na jakiej mi zależy - tu
jego usta wykrzywił uśmiech - z wyjątkiem pana, kapitanie.
- Przyjmuję, że to komplement.
- Może pan, jak najbardziej - odparł oschłym tonem nawigator i
oddalił się.
Ronin przeniósł wzrok w kierunku dziobu, osłaniając oczy przed
spłaszczonym dyskiem słońca, które rozpalało białe niebo niczym
gorąca latarnia z papieru ryżowego. Ciemny błękit rozchodził się
szerokimi pasmami. Z grzbietów fal błyskały ostre niczym sztylety
promienie odbitego światła.
Marynarze zaczęli rzucać liny od sterburty, aby złowić ryby na
śniadanie. Kiedy słońce ogrzało deski, z nasmołowanego pokładu
uniosła się istna gama zapachów - ostry, gorzkawy fetor rybich
wnętrzności, woń pokrywającej pokład soli i smoły oraz gorzki smród
starego potu.
Rozległ się ochrypły okrzyk i paru mężczyzn przy sterburcie
porzuciło swoje liny, aby pomóc towarzyszowi, którego ciężar zawieszo-
ny na haku ściągał za burtę. Rytmicznie, ze śpiewem, poczęli wciągać
linę i niebawem ociekający wodą gruby zwój zaczął powiększać się u ich
stóp. Mięśnie grały pod opaloną na brąz skórą, a na nagich plecach
pojawiły się krople potu, kiedy tak ciągnęli z mozołem sznury.
Nad okrężnicą sterburty pojawiła się nagle długa, szarobrązowa
macka, a potem amorficzny, bryłowaty kształt, mniej więcej dwa razy
dłuższy od człowieka, z głośnym plaśnięciem wylądował na pokładzie.
Mężczyźni, zobaczywszy to, natychmiast odstąpili od wijącego się
cielska. Jeden z nich zawołał Moichiego, który przerwał przeglądanie
mapy i dobywszy miecza, zabił wijące się stworzenie. Bryzgnęła zielona
krew, a macka, drgając konwulsyjnie, musnęła jego buty. Ktoś podał
szmatę; nawigator wytarł miecz i włożył go do pochwy. Ostrożnie, jakby
z wielkim obrzydzeniem, mężczyźni wyrzucili zewłok za burtę. Z waha-
niem powrócili do swoich lin, rozmawiając między sobą półgłosem.
Ronin wychylił się z rufy w kierunku głównego pokładu.
- Co to było, Moichi?
Cynamonowe oblicze uniosło się na moment ku górze.
- Ryba-diabeł, kapitanie - powiedział - Nic takiego. Nic.
- Ale...?
- Ludziom się to nie podoba.
Powrócił do swoich map.
Ronin widział daleko na dziobie chudą sylwetkę mata - mroczną
postać na tle nisko zawieszonego słońca. Na szczęście zniekształcone
oblicze tamtego znajdowało się teraz w cieniu i było niewidoczne. Ronin
widział mata tylko z daleka, podobnie jak większość członków załogi,
ale wiedział, że ów mężczyzna nie miał dolnej szczęki, a na jego
policzkach widniały głębokie blizny.
Krążyły plotki, że to wskutek wypadku na morzu, w miejscu, gdzie
roi się od rekinów. Pokiereszowały biedaka, zanim zdołano go wyciąg-
nąć. To cud, że w ogóle go uratowano, mówiono.
Ronin wzruszył ramionami i odwrócił się. Jeżeli tamten chciał być
sam i spędzać całe dnie na dziobie, to nie miał nic przeciwko temu.
Człowiek ów wykonywał to, co do niego należało, a jak powiedział
Moichi, na morzu nikt nikogo o nic nie pyta. Teraz zastanawiała go
jedynie Moeru. Kim jest ta dziewczyna? Pomimo że porozumiewał się z
nią przez ponad pół wachty, pytanie nadal pozostawało bez odpowiedzi,
gdyż Moeru również jej nie znała. Znalazł ją na jednej z ulic
Sha'angh'sei, chorą i wygłodniałą, i uratował jej życie. Działał, można
by rzec, powodowany impulsem, instynktownie. Fakt faktem, iż od tej
pory ich losy były ze sobą nierozerwalnie związane. Podczas swej
rekonwalescencji w Tenchó stała się strażniczką dziwnego korzenia,
który zgodnie z tym, co o nim mówił jego właściciel, stary aptekarz, był
przed wiekami katalizatorem powstania Dolmana. Tego samego korze-
nia, który Ronin zjadł w sosnowym lesie na północ od Kamado, żółtej
cytadeli, i uczyniwszy to, doprowadził do ponownego spotkania z
Bonneduce Ostatnim i jego towarzyszem Hyndem, który był czymś
więcej aniżeli zwyczajnym zwierzęciem. A potem Moeru pojechała za
nim na północ, gdy ścigał Makkona od Sha'angh'sei, poprzez Kamado,
w głąb lasów Jelenia Ciemności, gdzie zaczekała na jego powrót, by móc
udać się wraz z nim do portu Khiyan, podczas gdy przed potężnymi
murami twierdzy rozgrywała się ostatnia bitwa ludzkości.
Niema Moeru, która pomimo to potrafiła przemawiać do Ronina w
myślach. Nie pochodziła z Sha'angh'sei ani okolic miasta - rysy jej
twarzy były diametralnie różne. I choć Ronin odnalazł ją pośród
uciekinierów z północy, których rzesze przemierzały każdego dnia
uliczki stolicy, nie wyglądała również na wieśniaczkę - miała miękkie,
delikatne dłonie, bez zrogowaceń naskórka. Nie mogła mu nic powie-
dzieć, bo niczego nie pamiętała - nie wiadomo, czy było to skutkiem
bezpośredniego uderzenia, szoku, przerażających przeżyć czy też czegoś
zgoła innego. Pamiętała jedynie Tenchō, Kiri, Matsu - i Ronina. To, kim
była i skąd pochodziła, pozostawało tajemnicą. Niemniej jednak
rozwiązanie tego sekretu pozostawało jedynie kwestią czasu - teraz,
kiedy „Kioku" pruł bezkresną przestrzeń oceanu w poszukiwaniu wyspy
mitycznych Bujunów, a tym samym długa wędrówka Ronina, wraz z
odkryciem przeszłości Moeru, miała dobiegnąć końca.
Pragnął poznać rozwiązanie tej zagadki, ale było coś jeszcze - chciał
poznać los tych, którzy znajdowali się teraz wewnątrz murów kamiennej
cytadeli Kamado. Czy zgromadzone tam siły zdołają powstrzymać
nacierające hordy ludzkich i nie-ludzkich sprzymierzeńców Dolmana?
Czy Kiri powróciła już z Sha'angh'sei, gdzie miała podjąć się misji
zjednoczenia Zielonych i Czerwonych? Przede wszystkim zaś, czy
ostatni, czwarty Makkon zjawił się do tej pory na kontynencie ludzi -
Ronin wiedział, że dwaj już się połączyli. Kiedy zjednoczą się wszyscy
czterej, sprowadzą swego pana i władcę Dolmana, a wtedy Kamado bez
wątpienia upadnie.
Dzwon z brązu wybił połowę wachty i przyniesiono śniadanie: paski
surowej białej ryby, oczyszczonej i pozbawionej skóry, a do tego porcję
suszonych wodorostów.
Usłyszawszy jakiś dźwięk, Ronin odwrócił się i zobaczył, że Moeru
wchodzi po zejściówce na pokład rufowy. Miała na sobie szerokie
niebieskie, jedwabne spodnie i pikowaną kurtkę w kolorze zielonym,
ozdobioną haftem przedstawiającym skaczącą rybę. Kiedy podeszła
bliżej, ponownie nie mógł się nadziwić jej urodzie. Wysokie kości
policzkowe uwydatnione przez raczej ostro zarysowaną szczękę i wielkie
niebieskozielone oczy o barwie morza i kształcie migdałów okalała
kaskada długich, ciemnych włosów falujących w łagodnych podmu-
chach bryzy. Wydawała się silna i gibka. Jakże inna od tej chudej i
wycieńczonej kobiety, którą zabrał z brudnej, cuchnącej ulicy
Sha'angh'sei! Kiedy dziewczyna zatrzymała się przed nim, zobaczył, że
nosi łańcuszek z medalionem w kształcie kwiatu - jak nazywa się ten
kwiat? - który podarował jej tamtej nocy. Naszyjnik Bujunów, który
Ronin zabrał umierającemu mężczyźnie w jednej z ciemnych uliczek
Sha'angh'sei i za który później o mało nie zapłacił życiem. Cieszył się, że
go założyła.
- Głodna?
TAK - rozległ się głos w jego myślach i Ronin wzdrygnął się
mimowolnie. Zawołał marynarza, który przyniósł tacę z posiłkiem.
Ronin przez chwilę przyglądał się, jak Moeru jadła.
- Powiedz mi jeszcze raz, co się stało - powiedział nagle.
Uniosła ku niemu swą złotą twarz - w oczach jej odbiły się promienie
słońca, zmieniając je na jasne, a później na czarne, gdy włosy, które
zafalowały wskutek gwałtownego poruszenia, przesłoniły czoło mrocz-
nym cieniem.
KIEDY WEZWAŁAM CIĘ W NOCY?
- Wcześniej nie - zastanawiał się, czy to pytanie.
Odgarnęła dwoma palcami kosmyk włosów z jednego oka i pomyś-
lał: Matsu; dziki, niespokojny krzyk pośród nocy.
Moeru przez moment przyglądała mu się z pewnym zaciekawieniem.
Potem zamrugała powiekami, jakby chciała przypomnieć sobie myśl,
która przemknęła jej w pamięci. Oparła się, bo statek kołysał i wznosił
się dość mocno na falach.
CO POWIEDZIAŁEŚ?
- Wcześniej nie.
NIE. W PRZECIWNYM RAZIE WEZWAŁABYM CIĘ WCZEŚ-
NIEJ.
- Tak myślałem.
Odwrócił się od niej, by wyrzucić resztki posiłku za burtę. Pozostał
odwrócony, wpatrując się w błyszczącą, tajemniczą powierzchnię wody.
Moeru powróciła do swego śniadania, ale teraz jej oczy przyglądały mu
się z uwagą.
Na dziobie bosman rozkazał mężczyznom na wantach, aby postawili
żagle. Wiatr wzmagał się, słońce skryło się za chmurami i nagle zrobiło
się chłodno. Kiedy bladobiała tarcza ponownie stała się widoczna,
ciepło powróciło.
Nieco dalej morze kalały plamy cieni - to w falach odbijały się
przepływające po niebie chmury.
NIE UMIEM CZYTAĆ W TWOICH MYŚLACH, JEŻELI SIĘ
NAD TYM ZASTANAWIASZ.
- Nie zastanawiałem się nad tym...
NIE. OCZYWIŚCIE, ŻE NIE. Przełknęła ostatni kawałek ryby.
- W porządku. Zastanawiałem się.
WIDZIAŁAM, JAK MOICHI ZABIJA TO STWORZENIE,
KTÓRE WYŁOWILI MARYNARZE.
- Ryba-diabeł.
Zrozumiał, że chce zmienić temat.
ROZCIĄŁ JEJ BRZUCH, ZAUWAŻYŁEŚ? BO ONE SĄ
ŻYWO-RODNE. CHCIAŁ SIĘ UPEWNIĆ, ŻE MŁODE TEŻ ZGINĄ.
- Skąd ty to wiesz? - Nie ukrywał swego zaciekawienia.
JA... JA NIE WIEM.
- Byłaś już kiedyś na morzu?
WYGLĄDA NA TO, ŻE TAK.
- Może twoi krajanie są żeglarzami. O
NIE, NIE SĄDZĘ.
Odstawiła talerz i kiedy się pochyliła, włosy przesłoniły jej jedno oko
- szybko płynąca rzeka mroku. Wstała.
- No więc? - Starał się przerwać jej milczenie. - Spróbuj nie myśleć.
Patrz na morze. Co czujesz?
Śledziła wzrokiem nie kończący się ruch fal opływających burtę
statku w dole. Poniżej szalał żywioł, ale oni, stojąc na wysokim
pokładzie, byli całkowicie bezpieczeni. Opierając się o poręcz rufową i
wspierając brodę na wierzchach splecionych smukłych dłoni, wes-
tchnęła - czerwono-złoty liść pośród jesiennej burzy.
BYĆ MOŻE JESTEM ZWYKŁĄ CHŁOPKĄ Z PÓŁNOCY,
UCIEKINIERKĄ Z TERENÓW OBJĘTYCH WOJNĄ. TAK JAK
ZOBACZYŁEŚ MNIE PO RAZ PIERWSZY.
- Nie. Tu z całą stanowczością muszę zaprzeczyć.
W kąciku oka zabłysła łza i dziewczyna mrugnęła. Łza spłynęła po jej
policzku. Objął ją ramieniem i oparta o jego mocne jak skała ciało
poddała się wreszcie.
PŁYNĘ W NIEZNANE I TO MNIE PRZERAŻA. KIM JESTEM,
RONINIE? CO JA TU ROBIĘ? MAM WRAŻENIE, ŻE NIE WOLNO
MI SIĘ OBUDZIĆ. MUSZĘ...
- Co?
Potrząsnęła głową, a włosy jej zafalowały i otarła oczy.
POWIEDZ MI, CO SIĘ STAŁO W LASACH OPODAL
KAMA-DO. KIEDY STAMTĄD WYSZEDŁEŚ, BYŁEŚ TAKI
BLADY, ŻE MYŚLAŁAM, IŻ ODNIOSŁEŚ JAKĄŚ BARDZO
POWAŻNĄ RANĘ I STRACIŁEŚ WIĘKSZOŚĆ KRWI.
Ronin uśmiechnął się słabo.
- Czy zostałem ranny? Nie. W każdym razie nie w tym sensie.
Czuł ciepło jej ciała spowijające go niczym płaszcz.
- Spotkałem tam pewne dziwaczne stworzenie i ostatnio dużo o nim
myślałem.
Potrząsnął głową jakby z niedowierzaniem.
- To był człowiek, Moeru, mężczyzna z wielkim łbem jelenia,
pokrytym ciemnym, gęstym futrem i ozdobionym dwoma olbrzymimi
sękatymi rogami. - Przyciszył głos; dało się w nim słyszeć gwałtowne
napięcie. - Dobyłem miecza, ale nie mogłem utrzymać go w dłoni. To
stworzenie zbliżyło się i nogi ugięły się pode mną. Potem owa istota
uniosła w ręku wielki, czarny, onyksowy miecz i wówczas zdarzyło się
coś dziwnego. TO spojrzało mi w twarz i dostrzegłem w jego oczach
bardzo ludzki strach. Trwaliśmy w bezruchu i ani ja, ani ten stwór nie
byliśmy w stanie zrobić czegokolwiek.
W przodzie dał się słyszeć trzepot stawianych żagli i płótno
zajęczało, chwytając pierwszy podmuch gwałtownego wiatru, podczas
gdy szkuner zaczął pruć fale bezkresnego morza jeszcze szybciej niż do
tej pory. Mięśnie naprężyły się, marynarze rzucili się do lin, zabez-
pieczając takielunek. Rozległ się - z pozoru odległy - okrzyk mężczyzny,
a potem Ronin usłyszał dziwny, posępny głos ponurego mata - jak
smoła wylewana na świeżą ranę - przypominający mu...
TEN JELEŃ CIEMNOŚCI - jej niebieskozielone oczy poruszyły się
- CZEMU ON CIĘ TAK NIEPOKOI?
- Ja... Nie wiem. Stanąłem do walki z nim i nagle odniosłem
wrażenie, jakbym, jakbym...
Czekała cierpliwie, aż skończy.
- Jakbym tonął.
A ON? JAK SĄDZISZ, CO ON WTEDY CZUŁ?
Przyjrzał się jej podejrzliwie.
- Dziwne pytanie. Skąd mam wiedzieć?
MYŚLAŁAM, ŻE MOŻE WIESZ.
Pokręcił głową.
CO DOSTRZEGŁEŚ W JEGO OBLICZU, RONINIE?
Jeleń Ciemności - ta przedziwna krzyżówka człowieka i zwierzęcia -
pojawił się nagle w myślach Ronina. Zobaczył gładki, pokryty futrem
pysk, szerokie tępokrawędziowe zęby roślinożercy, czarne, rozdęte
nozdrza, drżące przy wciąganiu próbek wielu woni oraz owalne, ludzkie
oczy - i nagle poczuł, jak w jego duszy pojawia się uczucie chłodu.
Usłyszał zimny grzechot kości Bonneduce Ostatniego toczących się po
kolorowym dywanie w domu Miasta Dziesięciu Tysięcy Ścieżek,
dawno, zdawać by się mogło, że bardzo dawno temu.
„Nie obawiasz się śmierci, rzekł mały człowieczek. To dobrze.
Niemniej jednak lękasz się..."
- Przestań! - krzyknął Ronin.
CO SIĘ STAŁO?
Moeru schwyciła go za rękę - jej długie palce były mocne i miały
pewny uścisk. Przesunął dłonią po oczach.
- Nic takiego. Widmo starego koszmaru.
ZNASZ GO, RONINIE.
W jego umyśle zaczął narastać niepohamowany strach.
- Gadasz bzdury.
Niebo ciemne od sępów; trzepot skrzydeł kołujących nieprzerwanie
padlinożerców.
WIDZĘ TO W TWOICH OCZACH.
Odwrócił się gwałtownie w jej stronę, przerywając serię wizji.
WOŃ GORSZA OD ODORU ZGNILIZNY.
- Niech cię mróz, ty dziwko! Zamknij się! Dość...
- Kapitanie!
Ronin obrócił się na pięcie i zobaczył, że Moichi wbiega po
zejściówce na pokład rufowy.
- Co się stało?
Moeru odsunęła się - jej oczy były matowe i mętne jak kamienie.
- Obserwatorzy zauważyli żagle od sterburty. - Wielki mężczyzna
zbliżył się do nich. - Dopiero co pojawiły się nad horyzontem.
- Jaki typ statków? - spytał Ronin i osłoniwszy oczy, przeniósł
wzrok na morze.
- Jeszcze są za daleko, aby można było to stwierdzić, kapitanie. - Je-
go orzechowe oczy przepełniał chłód. - Ale na tych wodach, tak daleko
od lądu, raczej trudno przypuszczać, aby to były statki kupieckie.
- W porządku. Należy je zgubić - Moichi zgodnie pokiwał głową -
ale pamiętaj, że nie chcę, abyśmy stracili przez ten manewr zbyt wiele
cennego czasu. Musimy jak najszybciej dotrzeć do Ama-no-mori.
- Tak jest, kapitanie - rzekł Moichi odwracając się i jednocześnie
wydając rozkaz bosmanowi.
Bosman, znajdujący się na śródokręciu, przekazał rozkaz Pierw-
szemu. Szkuner wziął ostry przechył, rozpoczynając szeroki skręt na
sterburtę. Krople chłodnej, tętniącej życiem wody spryskały im twarze.
Rozpoczęła się ucieczka.
Morze burzyło się, w miarę jak płynęli przed siebie, a marynarze na
wantach przez cały czas borykali się z porywistym wiatrem. Ocean
zmienił barwę na ciemnozieloną, a potem na szarą, podczas gdy na
zachodzie zbierały się czarne, burzowe chmury.
- Doganiają nas - rzekł Moichi, stojąc na rufie wraz z Roninem i
sternikiem.
- Żagle są czworościenne, nie znam takiego układu.
- Zobaczyli nas? - rzucił nawigator. - Myślę, że nas szukali.
- Jak to możliwe?
Jego ramiona uniosły się i opadły.
- Kapitanie, moją specjalnością jest doprowadzanie okrętów, ta
kich jak ten, bezpiecznie do portu.
W oddali zaczęło padać - był to dziwny widok: ulewa chłostała fale
z taką zaciekłością, iż mogło się wydawać, jakby morska woda płynęła
do góry.
- Ster prawo na burt! - zawołał Moichi i „Kioku" powrócił na kurs
wschodni, a za nimi w oddali widać było burzowe chmury i dziwaczne
żagle.
KTO WIE O TWOJEJ PODRÓŻY?
Ronin patrzył na wanty naciągające liny takielunku. Również się
nad tym zastanawiał - bezskutecznie.
- O ile mi wiadomo, tylko Bonneduce Ostatni.
Moichi był zbyt zajęty ze sternikiem i żeglami, aby spytać o
pjzyczy-nę tej z pozoru jednostronnej rozmowy.
NIEMNIEJ JEDNAK MOŻE WIEDZIEĆ JESZCZE KTOŚ.
Być może nie słuchał jej dość uważnie. Z całą pewnością nie
zrozumiał jej uwagi, będącej nawiązaniem do poprzedniej rozmowy.
Moichi zostawił sternika i przeszedł przez pokład rufowy, by stanąć przy
okrężnicy sterburty.
- Kapitanie - powiedział - nie sądzę, aby to były zwyczajne statki.
Ronin podszedł i stanął obok mężczyzny. Moeru była tuż za nim.
Zobaczył zmarszczki na twarzy nawigatora.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - spytał Ronin.
- Te okręty, kapitanie. Proszę, niech pan sam spojrzy. Spojrzeli na
zachód. Deszcz stracił nieco na sile, niemniej jednak
fioletowe niebo nadal było posępne i mroczne. Morze, szare i białe z
fioletowymi smugami, wyglądało jak skrzydła mewy. Moeru schwyciła
Moichiego za ramię.
- Tak.
Trzy okręty - ciemne, o wysokich dziobach, z wyglądu smukłe i
szybkie - pędziły w ich stronę. Wciąż jeszcze znajdowały się daleko, ale
można już było dostrzec pewne szczegóły ich budowy.
Żagle były czarne i najwyraźniej nie zrobiono ich ze zwyczajnego
płótna, gdyż lśniły w słabym świetle ponurego popołudnia. Na każdym,
dokładnie pośrodku, widniał błyszczący symbol przedstawiający uś-
miechniętego żelaznego ptaka. Żagle błyszczały i migotały, jakby
przemykały po nich płomienie.
- Spójrz niżej - powiedział z zastanowieniem w głosie Moichi.
Kadłuby statków były kompletnie suche, pozbawione kilów i unosi
ły się na pewnej wysokości ponad falami. Mimo to jednak morze pod
spodem zdawało się szaleć i białe, spienione strugi wody rozbryzgiwały
się wokoło.
- Masz wrogów, którzy umieją posługiwać się czarami, kapitanie
- oznajmił zwięźle Moichi. - Załodze się to nie spodoba.
- Nie musi im się podobać - odparł Ronin. - Wystarczy, żeby
walczyli. - Odwrócił się. - A co z tobą, Moichi? Po której stronie się
opowiesz?
- Jak powiedziałem, kapitanie, widziałem wiele dziwnych rzeczy.
Nic na morzu ani na lądzie nie jest w stanie mnie przerazić. - Poklepał
dłonią pawęż. - Mam pod stopami pokład niezłego okrętu, nawet jeśli
nie stanowi on godnego przeciwnika dla tych czarnoksięskich statków
za nami. - Wzruszył ramionami. - Brałem już udział w paru walkach.
- A więc nie muszę się martwić. Niech Pierwszy wyda załodze broń
- wszyscy mają się przygotowywać do walki. Podpłyniemy do nich.
- Tak jest, kapitanie. - Białe zęby zabłysły w wilczym grymasie. - To
doprawdy przyjemność.
A CO ZE MNĄ?
- Zejdź pod pokład.
ALE JA CHCĘ WALCZYĆ.
Odwrócił się do Moeru i przez chwilę patrzył jej prosto w oczy.
- A więc niech bosman da ci miecz.
NIE MAMY WYBORU - PO PROSTU MUSIMY WALCZYĆ.
Ronin spojrzał w stronę pościgu.
- Nie zdołamy ich zgubić. Moichi od razu to zrozumiał. Oni chcą
nas dopaść.
Jego prawa dłoń bezwiednie powędrowała ku rękojeści miecza, a
lewa zacisnęła się wewnątrz rękawicy Makkona. Poczuł, jak adrenalina
przepływa przez jego klatkę piersiową i ramiona. Oddychał głęboko,
nasycając tlenem cały system kwionośny, aby opóźnić zmęczenie mięśni
podczas zbliżającej się walki. Nie mógł już się doczekać tej bitwy
- tkwiący w nim wojownik za wszelką cenę pragnął się uwolnić
z krępujących go niewidzialnych pęt.
- A ja - powiedział - mam zamiar ich zniszczyć.
Były obsydianowe, topornie ciosane; błyszczały w oślepiających
promieniach nisko wiszącego słońca, które prześwitywało przez po-
strzępione szczeliny w kłębiastych chmurach.
Wysokie dzioby, długie i ostre, nadal burzyły zielone wody poniżej i
kiedy się zbliżyły, można było dostrzec wyrzeźbione w drewnie
groteskowe oblicza, rogate i zaopatrzone w dzioby, niesamowicie
przypominające pyski Makkonów. Maszty wyglądały, jakby wyrzeźbio-
no je z wielkich, dziwnych rubinów - były bowiem przezroczyste i
rzucały cienkie, długie krwawe cienie na wąskie pokładnice i morze
przed okrętami.
- To okręty z innego czasu - rzekł Moichi z odrobiną zawodowego
lęku w głosie. - Oddałbym rękę, aby móc pilotować jeden z nich.
Mogli już zobaczyć poruszenie na pokładach wrogich statków.
Pomiędzy spienionymi, wysokimi dziobowymi falami dostrzegali jasne
błyski wysokich hełmów i mieczy o krótkich ostrzach - jak lśniące,
wyraźne owady pośród kłębiącego się w ulu roju.
I dopiero teraz zobaczyli, że ci," którzy stanowili załogę
obsydiano-wych okrętów, w ogóle nie byli ludźmi. Istoty owe miały
szerokie bary, bez charakterystycznych dla ludzi skosów, talie os i
krótkie nogi, pozbawione łydek, lecz z grubymi, miesięstymi udami. Ich
głowy zdawały się wyrastać bezpośrednio z ramion, bez najkrótszej
choćby szyi czy złącza z karkiem. Nosili długie, zakończone spiczasto
hełmy z czarnego metalu, a klatki piersiowe chroniły im czarne
pancerze.
SPÓJRZ NA ICH TWARZE.
Ronin spojrzał na przeciwników: ponad poziomem nosa były to
czaszki ludzkie, ale pod nim ziały w ciele czarne otwory nagich nozdrzy,
jakby wyrżnięto je brutalnie skalpelem, a jeszcze niżej masywna kość
zmieniała się w pysk - i odnosiło się wrażenie, jak gdyby po urodzeniu
każda z tych istot została upuszczona i uderzyła potylicą o ziemię. Ich
oczy nie były owalne jak u ludzi, ale okrągłe i paciorkowate i błyszczały
niczym obsydian albo oczy drapieżnych ptaków.
Rzeczywiście, kiedy tamci się zbliżyli, okazało się, że ich hełmy są
zakończone długimi, połyskującymi pióropuszami, sięgającymi od
szczytu hełmu aż do połowy pleców dziwacznych wojów.
Ronin rozejrzał się po pokładzie „Kioku". Wszyscy marynarze byli
uzbrojeni, a pierwszy oficer rozstawiał już wzdłuż lewej burty część
ludzi, którzy mieli odeprzeć atak abordażowy.
Szum morza przybrał na sile - przypominał łoskot fal uderzających
w skalisty klif, a trzy obsydianowe kształty wiszące nad wodami na
chwilę przesłoniły słońce. W tym momencie krwiste cienie rzucane przez
maszty wrogich okrętów zamknęły się wokół „Kioku", stanowiąc
posępną zapowiedź nadchodzących zdarzeń.
Powietrze wypełnił świst rzucanych haków ciągnących za sobą metry
grubych lin. „Kioku" zadrżał, jego dziób na moment uniósł się nad
wodę niczym schwytane w potrzask zwierzę, po czym rąbnął w nad-
ciągającą falę, a pokład zalały strugi spienionej wody.
Ronin, dobywszy miecza, zeskoczył z pokładu rufowego, rzucając
się nad nadciągającą falę wojowników. Wrzasnęli, wydając wysokie,
przenikliwe dźwięki i rozdzielili się pod wpływem jego ataku niczym
kłosy zboża.
Znalazłszy się pomiędzy nimi, zaczął ciąć na prawo i lewo, dzierżąc
miecz w mocnym, oburęcznym uchwycie, ale okazało się, iż czarne
zbroje są zbyt mocne i musiał celować wyżej.
Obosieczne ostrze zmieniło się w bezkształtną plamę, kiedy silnym
ciosem odrąbał głowę jednemu ze stworów, rozbryzgując wokoło
odłamki żółtej kości i różowo-szarych strzępów. Pióra zatrzepotały, a
krew trysnęła w górę grubym strumieniem pompowana przez
zamierające serce i skalała powietrze, wypełniając je ohydnym fetorem.
Szermierz ciął raz po raz, a jego długi miecz kosił łany ciemnych
tłoczących się gorączkowo wojów. Arterie Ronina nabrzmiały i zaczął
oddychać głębiej, aby uzupełnić zapas tlenu we krwi przepełnionej
wzmocnioną dawką adrenaliny. Ostrze miecza ociekało krwią i re-
sztkami tkanki mózgowej, Ronina zaś ogarnęło niezwykłe uczucie -
jakby spoglądał w głąb niezliczonego mnóstwa luster, a moc wszystkich
zebranych odbić dodała mu sił i zwiększyła wytrzymałość.
Teraz dziwni wojownicy próbowali umknąć przed jego szaleńczym,
wręcz samobójczym atakiem, ale zablokował im odwrót, przypierając
wrogów do olinowania. Pomimo to niektórzy próbowali ucieczki, aby
skonać pod ostrzami gotowych do walki marynarzy.
W końcu Ronin odwrócił się, by zobaczyć, że Moichi nadal stoi na
rufie, broniąc swego terytorium długim, zakrzywionym mieczem. I
wtedy kilku wojów przesłoniło mu widok, a w chwilę potem zdołał
dostrzec Moeru, znajdującą się przy boku nawigatora i koszącą wrogów
z precyzją i skutecznością, która nawet Ronina wprawiła w zdumienie.
Nie miał jednak zbyt wiele czasu na podziwianie umiejętności
dziewczyny, gdyż nagle w jego stronę pomknęły jednocześnie aż trzy
miecze. Ostrza ze świstem przecięły powietrze. Ronin uśmiercił trzech
wojowników, przedarł się przez kolejną grupkę i nagle znalazł się na
niewielkim skrawku wolnej przestrzeni. Rozejrzał się wokoło. Maryna-
rze dawali sobie radę, ale drugi i trzeci okręt zbliżały się, a w powietrzu
zrobiło się ciemno od ciskanych z ich pokładów haków abordażowych.
Niedługo nowi wojownicy włączą się do walki.
Zaczął przedzierać się do sterburty, w nadziei, że uda mu się
poprzecinać nowe liny, a tym samym opóźnić przybycie posiłków.
Jednakże niezwykli wojownicy przewidzieli jego zamiary i skupili szyk,
by zablokować drogę. Ronin stawił im czoło i walczył skąpany niemal
od stóp do głów we krwi i tkankach wrogów.
- Moichi! - krzyknął poprzez panujący wokół hałas. - Liny od
sterburty!
Nawigator pozostawił Moeru ostatnich nieprzyjaciół na pokładzie
rufowym i po linach przeszedł górą ku śródokręciu, gdzie, dobywszy
sztyletu o miedzianej rękojeści, począł zadawać krótkie, mocne ciosy i
odcinać zahaczone na burcie sznury.
Wpadały one do morza, ale okręty nadal płynęły tuż obok i kolejne
liny wężowymi splotami zlatywały na pokład.
Ronin uchylił się przed cięciem, które miało wypruć mu wnętrzności
i przykucnąwszy, zdarł z pleców przemoczoną pelerynę, gdyż jej ciężar
zaczynał krępować mu ruchy. Ciął trzymanym oburącz mieczem w
złącza pancerza jednego z atakujących wrogów. Wojownik wrzasnął i
chwycił się za bok; trysnęła krew, upadł na kolana. Ronin zamachnął
się, obrócił się na pięcie i rozpłatał hełm kolejnemu wojownikowi. Pióra
posypały się wokoło niczym płatki śniegu.
Teraz z trudem zdołał przedrzeć się przez las wojów w stronę
Moichiego. Pchnął mieczem do przodu i ostrze strzaskało napierśnik
jednego z przeciwników. Wyszarpnął miecz i tym samym ruchem zadał
cięcie skierowane ostrym łukiem ku tyłowi, trafiając podchodzącego doń
od tyłu stwora poniżej głowy. Rzucił się jak szalony na dwóch kolejnych,
zderzając się z nimi z impetem i pozbawiając obu równowagi. Posypały się
pióra. Ciął w lewo, po czym w prawo, a ramiona, pod którymi prężyły się
mięśnie, pokrył mu lepki, gęsty szkarłat. Ronin walczył przed masztem,
podczas gdy na pokładach powiększały się sterty trupów, a deski,
przesiąknięte posoką, stawały się coraz bardziej śliskie i zdradliwe.
Dostrzegł nie opodal wysoką postać rąbiącą zaciekle podchodzących
ku niej wojów, a ostrze długiego miecza, którym władał ów mężczyzna,
było nieomal niewidoczne; zmieniwszy się w szarą, błyszczącą plamę,
rozrąbało właśnie na dwoje wielki, kanciasty łeb w hełmie z piórami.
Ronin zamachnął się ponownie, by ciąć napierającą nań masę
dziwacznych wojowników, gdy wtem upadł na kolana i pokasłując
zaczął kręcić głową, a przed oczyma pojawiły mu się mroczki. Nie był
w stanie odzyskać ostrości widzenia - odbierał jedynie rozmazane,
niewyraźne szare kształty otaczające go ze wszystkich stron. W ustach
czuł smak krwi i tkanek, gorących i poruszających się, jakby wciąż
jeszcze żyły. Splunął, spróbował się podnieść, ale poślizgnął się na
zalanym szkarłatem i wyprutymi trzewiami pokładzie. Jego wzrok
przejaśnił się - z desek pokładu patrzyła nań oskarżycielsko odrąbana
głowa stwora w pierzastym hełmie. Dostałem w głowę, pomyślał jak
przez mgłę. Kto we mnie tym rzucił?
Zamrugał powiekami. Czuł strużki potu i krwi ściekające mu po
czole. Uniósłszy wzrok, zobaczył przed sobą zniekształcone oblicze
owego tajemniczego marynarza.
Rzeczywiście nie miał dolnej szczęki. Białe blizny, żywe i pulsujące,
rozciągały się na śniadej skórze niczym ohydne rozszerzone żyły. Biegły
od wykrzywionej górnej wargi poprzez wklęsły wzgórek nosa aż po
wyspę bliznowatej tkanki znajdującej się pod prawym okiem.
Mat wybuchnął śmiechem - rozległ się dziwaczny charkot - i mach-
nął obutą stopą. Upierzona czaszka trafiła Ronina w pierś. I gdy to już
nastąpiło, dostrzegł krótki błysk bieli, gdy refleks światła odbił się w
sztucznym lewym oku mężczyzny - jednocześnie Ronin cofnął się w
czasie do dnia, gdy bliźniacze feluki mknęły połączone przez białą
połać lodowego morza, na pokładzie zaś jednej z nich, pośród wyjącego
mroźnego wiatru, dwóch mężczyzn toczyło zacięty pojedynek - przy
czym jeden walczył o władzę, drugi natomiast o wolność - niczym dwie
przeciwstawne siły, mrok i światło.
Szermierz pokonał wówczas Freidala, powalając Saardyna Ochrony
Własnoziemia brutalnym cięciem w twarz. Myślał, że Freidal nie żyje i że
z chwilą gdy pozbawiona sternika feluka z wiecznie obecnym, nierucho-
mym i milczącym skrybą na pokładzie zniknęła w oddali, pomścił
sadystyczne tortury i śmierć swoich przyjaciół.
Ronin odwrócił się bokiem, tak że następne kopnięcie Freidala
jedynie musnęło mu żebra, zamiast je zmiażdżyć, co było zamiarem
wroga. Przyjął stabilną pozycję i dobył miecza.
- Chodźcie do mnie - syknął Freidal, a jego pokancerowane usta
sprawiały, że słowa były niewyraźne, zniekształcone. - Przybądźcie, by
spotkać swą śmierć. - Uniósł ostrze. Ale to właśnie on zbliżył się do
Ronina i ich miecze zderzyły się z brzękiem. - A gdzież jest Borros? Jego
również muszę odnaleźć i zniszczyć.
Ostrza oderwały się od siebie, tnąc ze świstem powietrze.
- Nie żyje i został pogrzebany już dawno temu. Nareszcie uwolnił
się od lęków i znalazł się poza twoją władzą.
Freidal zrobił fintę i cięcie w dół, a Ronin wykonał lekki skręt
tułowiem i sparował cios.
- Spodziewacie się, że w to uwierzę? Zdrajca! Złamaliście Prawo
Własnoziemia, a za taką zbrodnię kara może być tylko jedna.
- Czy po tym, jak zobaczyłeś ten świat, nadal chcesz przestrzegać
Prawa Własnoziemia?
Miecze błysnęły, słychać było przyśpieszone, rozpalone zdyszane
oddechy, mięśnie rozluźniały się i napinały na przemian, a oczy bez
przerwy wypatrywały luk w obronie przeciwnika.
- Ten świat jedynie wzmacnia nasze Prawo; gdybyście nie byli
takimi głupcami, zrozumielibyście to. Tu wszędzie panuje chaos.
Wojna, śmierć, ludzie leżący i dogorywający w błocie i pyle na ulicach.
My we Własnoziemiu jesteśmy PONAD TO. Rządzi nami Prawo, to
ONO oddziela nas od tych mętów. Ustanowiliśmy Prawo przewyższają-
ce wszystko inne i dzięki niemu pozostaliśmy ludźmi. Nie sądzę wszakże,
abycie zdołali to zrozumieć. Już we Własnoziemiu byliście skażeni
zwierzęcymi popędami Powierzchni. Nigdy nie byliście jednym z nas. -
Ponownie zrobił wypad. - Złamaliście Prawo. Musicie zapłacić za to
życiem!
Z głośnym chrząknięciem ciął z całej siły, mierząc w bok Ronina i
skręcając nieco miecz, by w ten sposób spróbować wyminąć blok
przeciwnika. Ronin jednak, zamiast przyjąć cięcie, uchylił się przed nim
i oto nagle znaleźli się w zwarciu - ich twarze były zaledwie o kilka
centymetrów od siebie.
- Myśleliście, że umarłem - wyszeptał Freidal. - Ale ja przeżyłem
nasze ostatnie spotkanie i wasz zdradziecki cios. Kurczowo trzymałem
się życia - nie chciałem umrzeć, gdyż moja misja nie została wypełniona.
Moc prawości dodała mi sił, przepływając przez moje ciało, a wierny
skryba podczas tego długiego rejsu otworzył dla mnie swe żyły. Znał
swój obowiązek. Karmił mnie ciepłem i życiem wypływającym z włas
nego ciała, aby Prawo mogło zostać zrealizowane, abym mógł odnaleźć
was i Borrosa i aby mogła dokonać się sprawiedliwość.
Freidal odskoczył w tył, wykonał pchnięcie, a potem cięcie w od-
wrotnym kierunku, mówiąc:
- Prawo musi zwyciężyć nad chaosem.
Udało mu się przejść przez gardę Ronina i ostrze jego miecza
przecięło materiał odzieży oraz skórę. I wtedy Ronin uniósł miecz,
zbijając ostrze wroga i pozbawiając je impetu. Nie cofnął się.
- Ach! - krzyknął Saardyn. - Cóż z was za człowiek? Czemu nie
atakujecie?
Usłyszał szept, cichy dźwięk, ale wyraźny niczym brzęk stali - Ronin
usłyszał Salamandrę, swego Sensei, który podczas jednego z treningów
walki na Wyższym Poziomie Własnoziemia podszedł doń i powiedział:
„Mój drogi chłopcze, nie tylko silne ramię stanowi o zwycięstwie w
walce. Pozwól swemu oku oszacować przeciwnika. Nie ustępuj pola.
Nie atakuj, ale i nie cofaj się. Bądź skałą, na którą rzuca się twój wróg, a
tym samym poznasz jego słabe strony. A potem, drogi chłopcze, kiedy
jego frustracja, co nieuniknione, zmieni się w gniew - ucierpią na tym
jego reakcje i - jeżeli wykażesz się dostatecznym sprytem - zdołasz
odnaleźć właściwą drogę do zwycięstwa."
Dlatego też stał na niepewnym, śliskim pokładzie, w cieniu majaczą-
cych opodal obsydianowych okrętów, których dziwaczne żagle prze-
słaniały niebo - i odpierał sztywno wszystkie ataki Freidala. Parował
potężne uderzenia poziome, zbijał na bok podstępne cięcia ukośne,
blokował szybkie ciosy pionowe, przez cały czas unikając groźnych fint
i zmyłek; stosował wyuczoną taktykę Walki - sztuki, która jest wielce
skomplikowana, ale jednocześnie jej prawdziwi mistrzowie przewyż-
szają pod względem umiejętności bojowych wszystkich innych wojow-
ników. Ronin rozpoznał prawdę pośród prawionych przez Saardyna
kłamstw - system walki Własnoziemia uczynił z niego wyśmienitego
artystę, biegłego w sztukach wojennych.
Praktycznie instynktownie Ronin zdawał sobie sprawę z tego, jak
niebezpiecznym przeciwnikiem jest Freidal, którego wiara w słuszność
własnego postępowania i niezłomne zasady Prawa były niewzruszone.
Jego siłę stanowił fanatyzm - zapewniał ciału coraz to nowe zapasy sił
fizycznych i psychicznych. To właśnie było zasadnicze zło, które
opanowało całe Własnoziemie i nieubłaganie niszczyło wszystkich jego
mieszkańców.
Freidal zadał kolejne cięcie, po czym cisnął w Ronina mieczem i
rzucił się na przeciwnika z pięściami. Uderzył oburącz, mierząc w
gardło. Jego kolano uniosło się i wyrżnęło Ronina w żołądek. Ronin
zatoczył się na pawęż - kopniak pozbawił go tchu, a oczy zaszły mu
łzami. Zaczął się krztusić, próbując zmusić swe płuca do działania.
Zdrowe oko Freidala rozbłysło, kiedy przykładając obie pięści do
bioder, wyprowadził potężny cios, trafiając Ronina w bok głowy.
Patrzył, jak jego przeciwnik osuwa się na kolana.
Freidal opuścił wzrok i uśmiechając się złowieszczo, pochylił się, by
podnieść leżący na pokładzie miecz Ronina. Płynnym, niemal pieszczot-
liwym ruchem zważył go w ręku, by oszacować balans. Ronin uniósł
głowę, a Saardyn otarł twarz wierzchem dłoni.
Teraz trzymał miecz Ronina oburącz i powoli uniósł go nad głową.
Ostrze błyszczało na całej swej długości - srebrzysta błyskawica, która
niebawem zmieni się w opadającą szarą plamę.
Ronin starał się odzyskać ostrość widzenia, ale jedyne, co dostrzegał,
to mroczny kształt, który nad nim górował i strugę białego światła
rażącą jego oczy. Świat był wyprany z barw-dwie polimorficzne, czarne
istoty, dwa fragmenty gorzkiej, czarnej jak heban woli, połączone przez
opadającą białą kreskę.
Palce Szermierza były niczym ostrza pik, sztywne jak stal wewnątrz
rękawicy z Makkona, a ciało rzuciło się do przodu samorzutnie, zgoła
nieświadomie - podczas gdy w jego mózgu rozległ się głuchy, posępny
okrzyk, odbijając się gromkim echem na wietrze przesyconym całą
gamą zwierzęcych zapachów.
Jeleń, wyraźny, widoczny w całej swej okazałości, czarny i przeraża-
jący w swym posępnym majestacie, potrząsnął zaopatrzonym w wielkie
rogi łbem, stojąc na skraju sosnowej polanki.
I wraz z tym ruchem dokonało się w nim jakieś połączenie; kiedy
białe ostrze zaczęło opadać, wyprężone palce śmignęły chyżo w górę, ku
przepełnionej wyrazem tryumfu twarzy Freidala. W górę i w dół -
miecz i rękawica spotkały się w pół drogi i skrzyżowały z impetem. Na
twarzy Saardyna pojawił się wyraz zdumienia i w tej samej chwili palce
wbiły się w jego oczy.
Czerń i biel; biel i czerń. Świst niegroźnego już ostrza za uchem jak
brzęczenie owada.
Freidal krzyczał - był to wyjątkowo ohydny, obrzydliwy drżący
dźwięk przesycony bólem i strachem. Odrzucił głowę do tyłu w instynk-
townej próbie uwolnienia się. Ale potworna broń, obca łuska, wroga dla
ludzkiego ciała i twarda niczym metal, przez cały czas parła do przodu.
Przebijała go. A potem palce Ronina zacisnęły się, rozrywając miękkie
tkanki i wdzierając się w nie z przeogromną siłą, aby jednym gwałtow-
nym potwornie mocnym szarpnięciem przełamać kości policzkowe i
zedrzeć ciało z twarzy Saardyna.
Dźwięki powtórzyły się - powracały nieustannie niczym fale ognia;
otoczka bólu, płonący stos pogrzebowy, a wrażenie to zakończył ostatni
cios odzianej w rękawicę dłoni, wymierzony w sam środek zmasakrowa-
nego oblicza. Czaszka pękła z głuchym trzaskiem, zęby posypały się
niczym połupane orzechy, a ciało Saardyna zwiotczało nagle. Pojawił się
ohydny odór, kiedy mięsień zwieracza rozluźnił się samoczynnie.
Nigdy dotąd czyjaś śmieć nie była dla Ronina tak satysfakcjonująca.
Otaczający go bitewny zgiełk stopniowo powrócił i w końcu zorientował
się, że woła go Moichi. Odwrócił głowę i zobaczył nawigatora osaczo-
nego przez grupę pierzastych wojowników próbujących powstrzymać
go od przecięcia wężowych lin rzuconych z pokładów pozostałych
obsydianowych okrętów. Szermierz wyrwał swój miecz z bezwładnych
palców zakrwawionego Saardyna spoczywającego u jego stóp i
odwrócił się z uśmiechem. Ciął z taką siłą, że roztrzaskał zbroję
nadciągającego ku niemu woja. Kolejny cios pozbawił stwora głowy,
Ronin zaś, tnąc na prawo i lewo, przedzierał się ku rufie w stronę
nawigatora.
Kładąc pokotem posępnych czarnych wojowników, Ronin zdołał
wreszcie dotrzeć do Moichiego i stanąwszy za nim - plecy w plecy
-stawili czoło nadciągającej fali.
Położenie trupem napastników nie zajęło im dużo czasu, po czym
Ronin wraz z Moichim zaczęli pośpiesznie przecinać grube liny
zakończone hakami. Sznury trzeszczały, podczas gdy marynarze na
pokładach obsydianowych okrętów ciągnęli z całej siły, a czarne
kadłuby, połyskujące krystalicznie burzyły morską wodę, tańcząc nad
falami i z wolna zbliżając się do sterburty szkunera. Cięli sznury, a
Moeru, oczyściwszy z napastników pokład rufowy, zeszła po
zej-ściówce na pokład główny i zebrawszy grupkę marynarzy,
przeskoczyła wraz z nimi przez pawęż na pokład pierwszego z
obsydiowanych okrętów.
Mimo to Pierzaści napływali nadal i Ronin, pozostawiając przecina-
nie lin Moichiemu, rzucił się w wir walki - wyszedł na spotkanie
atakującym, a jego miecz zatoczył szeroki, lśniący, krwawy łuk,
zbierając gorące, szkarłatne żniwo ciał i kości.
Nagle poczuł drżenie pokładu - „Kioku" zakołysał się. Kolejne liny
ze świstem przeleciały nad pawężą. Uniósł wzrok, podczas gdy pokład
zachybotał gwałtownie, ale niebo pokryte było nieszkodliwymi białymi
kłębiastymi chmurkami pędzonymi niezbyt silnym wiatrem. Purpura i
złoto - świat przygotowywał się do zmierzchu.
Niemniej jednak ocean pod nimi falował, jakby rozszalał się
niewidzialny sztorm. Spienione bałwany atakowały raz po raz, aż nagle,
przy wtórze głośnego trzasku, włókna lin łączące „Kioku" z pozo-
stałymi obsydianowymi okrętami rozszczepiły się i pękły. „Kioku",
niczym wielki, dziki ogier, uniósł dziób wysoko nad wzburzonymi
falami. Był wolny.
Ronin, przywierając do pawęży, zaryzykował spojrzenie za burtę.
Niebo wokół nich zrobiło się czarne i lśniące, pofalowane i spienione,
jakby z otchłani zaczęło gramolić się jakieś stworzenie niewyobrażal-
nych wręcz rozmiarów. Głębina żyła ruchem i mocą.
„Kioku" wyprysnął do przodu, pchnięty uderzeniem kolejnego
wielkiego bałwana, który uniósłszy się nieoczekiwanie w górę, oblał
jeden z obsydianowych okrętów, ten zaś z potężnym rykiem zniknął pod
wodą. „Kioku" tymczasem płynął naprzód pośród wielkich spienionych
fal. Ronin rozejrzał się po pokładzie.
- Moichi! - krzyknął. - Gdzie jest Moeru?
Bitwa na pokładzie „Kioku" dobiegała końca, jednak Moichi nadal
walczył z ostatnim przeciwnikiem, aż w końcu zdołał potężnym
pchnięciem miecza przeszyć tamtego na wylot. Odwrócił się do Ronina,
ocierając spocone czoło. Jego ramiona były zbryzgane krwią, a przesiąk-
nięta szkarłatem bluza przylepiała się do szerokiej klatki piersiowej.
- Kiedy widziałem ją ostatni raz, kapitanie, prowadziła grupkę
ludzi na pokład tamtego okrętu.
Ronin przebiegł przez pokład, przeskakując nad rannymi i umierają-
cymi. Odpychał brutalnie na bok wciąż jeszcze walczących marynarzy
i pierzastych wojów, nie bacząc, czy na jego drodze stał przyjaciel czy
wróg - przez cały czas nawoływał w myślach Moeru.
Wreszcie upewnił się, że nie ma jej na pokładzie - nie znalazł jej
nawet pośród zwałów trupów ani wśród kaszlących, plujących śliną i
krwią rannych. W jego umyśle panowała grobowa cisza. Wrócił
biegiem do Moichiego, który zwoływał ludzi.
- Musimy zawrócić statek! - krzyknął do nawigatora. - Ona jest
nadal na pokładzie jednego z okrętów wroga!
Moichi odwrócił się ku niemu - jego brązowe oczy były posępne i
czujne.
- Kimkolwiek była ta nadnaturalna istota, która oddaliła nas od
obsydianowych okrętów, nie ulega wątpliwości, że uratowała nam życie.
- Kapitanie - przeniósł wzrok ponad pawężą prawej burty ku wzburzo
nym, czarnym wodom - spójrz tam, kapitanie. Widzi pan? Nie możemy
zawrócić.
Widoczne za rufą tetrahedralne żagle z wizerunkiem uśmiechniętych
ptaków zmniejszały się z każdą chwilą coraz bardziej.
- Teraz „Kioku" nie kierują już ani fale, ani wiatr. Siła z głębin
popycha statek do przodu i, niestety, musi pan pogodzić się z faktem, że
dopóki tak będzie, dopóty ani pan nie jest tu kapitanem, ani ja
nawigatorem.
- Moichi!
- Mój przyjacielu - olbrzymia dłoń zacisnęła się na ramieniu
Ronina; brązowe oczy dostrzegły ból w jego twarzy - rozejrzyj się
uważnie. Myśl głową, a nie sercem. Jesteśmy bezradni.
Żywa czy martwa, utopiona przez ogromne fale, a może schwytana
przez pierzastych wojowników - nie mógł tego wiedzieć. Usłyszał
podniesiony głos Moichiego.
- Za burtę z nimi, chłopcy! Wrzućcie ich do morza! Oczyśćcie okręt
z tego ścierwa!
Ronin otarł ostrze zakrwawionego miecza w ubranie trupa, a potem
włożył broń do pochwy. Przeszedł powoli przez pokładnicę i wszedł na
pokład rufowy. Jego dłonie zacisnęły się na pawęży, a ramiona mu
zesztywniały, stając się twarde niczym skała. Patrzył na czarne, spienio-
ne, kłębiące się morze, zasnute delikatną poświatą.
Słyszał za sobą głośne pluski, kiedy z pokładu „Kioku" zrzucano
niepotrzebny ciężar, a trupy po wykonaniu w powietrzu kilku obrotów
niknęły w głębinach ciemnych, ozdobionych grzywaczami wód.
Unoszące się nad wodą dziwne obsydianowe okręty pozostały teraz
daleko w tyle; Ronin nagle odniósł wrażenie, że zachodzące słońce jakby
przyblakło, mimo że jego pomarańczowej tarczy nie przesłaniała choćby
najmniejsza chmurka i przez chwilę wydawało mu się, że słyszy
przeszywający, dziwny, wysoki dźwięk, nieregularny i cienki, oddalają-
cy się z każdą chwilą coraz bardziej.
A tak naprawdę to kim ona dla mnie jest?
- Kapitanie!
Moichi zawołał go, a Ronin odwrócił się i zszedł po zejściówce, aby
pomóc mu zająć się rannymi.
Teraz niektórzy z was zostali pomszczeni. Śmierć Freidala nie
przywróci cię do życia, Stahligu, ani nie skróci twej podróży, Borrosie.
Jednak - Ronin odwrócił się od srebrnej i błękitnozielonej powierzchni
morza, by spojrzeć na jastrzębią twarz Moichiego, i ponownie poczuł na
ramieniu dotyk jego dłoni i ciepło, jakie z niej płynęło - nie wolno mi się
okłamywać, nie chodziło o zmarłych, dokonałem tej zemsty dla siebie.
Olbrzym oddalił się na chwilę. Nigdy was nie zapomnę. Żegnajcie,
przyjaciele.
Pomimo że dokonał tej zemsty dla siebie, wiedział, iż do końca jest
jeszcze daleko. Nienawiść, jaka w nim płonęła, nie wygaśnie, dopóki
ponownie nie spotka się z Salamandrą. Przez cały czas Ronin miał przed
oczyma upiornie bladą, acz doskonale piękną twarz swojej siostry
K'reen, która zginęła z jego ręki i tylko krew jego byłego mistrza mogła
złagodzić cierpienia, które odczuwał, gdy ów sprytny łowca schwytał go
w podstępną pułapkę.
Poraniony, ale nie pokonany, zdołał rozchylić stalowe zębate szczęki
pułapki, a teraz miał zamiar pójść tropem myśliwego, aby ostatecznie
wyrównać z nim rachunki.
Pokłady zostały już oczyszczone z pozostałości rzezi. W walce
zginęła ponad połowa załogi, ale Moichi stwierdził rzeczowo, że do
morza wrzucono dwa razy więcej zwłok pierzastych wojów. Teraz
marynarze spuszczali do zimnego zielonkawego morza drewniane
wiadra, nabierali wody i wylewali ją na pokład, aby zmyć ślady krwi, tak
ludzi, jak i dziwacznych pierzastych istot.
Pozostałość wielkiej czarnej fali pchała ich naprzód, niemal dokład-
nie na południe, a niebawem od wschodu powiał lekki wietrzyk. Z
początku chcieli halsować, ale nawet zrefowanie żagli nie zmniejszyło
prędkości statku, toteż koniec końców Moichi wzruszył ramionami i
powiedział do Ronina:
- Musimy zachować cierpliwość i po prostu płynąć dalej. Nie
zdołamy pokonać żywiołów.
Ronin zaś, jako że już dawno temu nauczył się szanować siły,
ERIC VAN LUSTBADER DAI-SAN
Tak jak w sztuce, mężczyzna nosi maskę. Pod maską ukryty jest mit. Za mitem znajduje się obraz Boga. powiedzenie Bujun
-RONINIE! To wpłynęło do jego umysłu niczym wonny klejnot. Wyspa - oaza pośród wzburzonego, błyszczącego strumienia. Życie w przemiesz- czającej się pustce, gdzie nie powinno być żadnej obecności. RONINIE! Ciche i zmysłowe - mroczne, ożywione znaczeniem większym, aniżeli może je nadać głos. Karmazynowe litery, jak nakreślone żywym ogniem na nieboskłonie jego umysłu. Ronin usiadł i spojrzał w ciemność. Trzeszczenie statku usypiało go - łagodne wetchnienie bezkresnego nieba. Niewielka mosiężna lampa kołysała się na łańcuchu. Z góry dobiegł przytłumiony dźwięk wach- towego dzwonu. Mrok rozjaśnił się niemal niedostrzegalnie. - Moeru? TAK. Wstał, powiódł wzrokiem po wnętrzu kajuty, a potem zaskoczony powiedział: - Przecież ty nie możesz mówić. To tylko sen. PRZEMÓWIŁAM DO CIEBIE ZE SNU. Odwrócił się na pięcie. Niski strop kajuty, tonący w półmroku, wąskie półki, miska z wodą, błysk oceanu widoczny przez iluminator, migotanie mosiężnego kompasu. Plusk spienionej wody. - Gdzie jesteś? TUTAJ. Podszedł do zewnętrznych drzwi. Słaba poświata nocy igrała na mięśniach jego nagich pleców. W TWOIM UMYŚLE. Otworzył drzwi. - Kim jesteś?
JA... NIE WIEM. Ronin bezszelestnie jak kot zszedł po zejściówce na dół, do kabiny Moeru, aby się z nią zobaczyć. Zanim wyszedł na pokład, była już połowa ważkowej wachty. Wszedł po zejściówce na rufę i podszedł do okrężnicy. Podmuchy nocnej bryzy sprawiały, że gruba, ciemnozielona peleryna, którą miał na sobie, owijała się wokół jego nóg. Przed nim rozpościerały się rozpięte wysoko płótna białych żagli, błyszczące delikatnie w pierwszych promieniach przedświtu. Reje trzeszczały, kiedy okręt sunął na wschód. Za nimi noc cofała się, jakby przerażona, przed perłowym światłem wschodzącego słońca. Kilwater w tyle był czarny. Wokół luku forkasztelu zaczął się już ruch, ale zignorował to i wpatrywał się nieprzerwanie w morze, kontemplując rozległą pustą przestrzeń wodną, po której się poruszali. - Spędza tam podejrzanie dużo czasu - rozległ się głos za jego plecami. - Hmmm? - Dzień dobry, kapitanie. Podszedł doń wysoki, silnie umięśniony mężczyzna. Błysnęły ciem- nobrązowe oczy. Ronin odwrócił wzrok od wzburzonego morza. - Czy wszyscy nawigatorzy są tacy jak ty, Moichi? Nigdy nie śpią i stale są czujni? Szerokie usta o grubych wargach rozchyliły się w uśmiechu; białe zęby ostro kontrastowały z ciemnobrązową, cynamonową skórą. - Ha, kapitanie. Nie ma takiego, który mógłby mi dorównać. - Chodzi ci o to, że nie ma drugiego równie nieroztropnego, aby wypływać na nieznane wody. Uśmiech nie zniknął; wysoki mężczyzna wyjął kartkę papieru ryżowego. - Ten Bonneduce, kiedy mnie wynajął, zaopatrzył mnie w bardzo dokładną mapę, kapitanie. - Twój rutter jest pełen detali dotyczących krajów, do których pływałeś dotychczas. Niemniej jednak nie ma tam wzmianki o Ama-no-mori. Moichi włożył dłonie za szeroki płócienny pas, który miał na sobie i spuścił wzrok, wpatrując się w nosy swych wysokich, wyglansowanych do połysku butów. - Ten Bonneduce, kapitanie, to pański przyjaciel, zgadza się? Pokiwał brodatą głową. - A więc czemu miałby kłamać? Ta mapa mówi, że istnieje wyspa o nazwie Ama-no-mori, i - tu uczynił ręką szybki znak na piersiach -jeżeli Oruborus da, to do niej dopłyniemy. - Uniósł wzrok.
- Pływałem do wielu portów, kapitanie, widziałem rzeczy tak dziwne, że opowiadam je teraz w formie bajd, które plecie się zwykle przy stole w portowej tawernie, kiedy człowiek ma nieźle w czubie, a ci, co słuchają, śmieją się albo gratulują bujnej wyobraźni. Może mi pan wierzyć, kapitanie... Z góry dobiegły ciche okrzyki; zmieniano wartę na bocianim gnieździe. Olinowanie zakołysało się pod ciężarem mężczyzn. - Hej, kapitanie, widzi pan to? Wskazał w stronę dziobu, gdzie na horyzoncie pojawiły się pierwsze różowe promyki wschodzącego słońca. Napłynęły do nich barwy; drobne, łukowate ostrza na powierzchni morza. - Dopóki widzę kormorany, wiem, że wszystko jest w porządku. Wydał z siebie odgłos przypominający warknięcie, ale Ronin wiedział, iż był to śmiech nawigatora. - Powiem panu coś o Moichim Annai-Nin, ponieważ pana lubię - przerwał na chwilę, drapiąc się po długim nosie. - Wiedziałem, że pan nie jest kapitanem, od momentu, gdy postawił pan nogę na pokładzie tego okrętu. Kocha pan morze, o tak, i to bardzo, ale nie przebywa pan na nim zbyt długo. Mam rację? - Pokiwał czarną głową. - Ale, widzi pan, nie ma w tym nic złego. Jest pan twardy - to również od razu rzuca się w oczy, a teraz, po sześćdziesięciu sześciu dniach od opuszczenia portu, wiem, że moje przypuszczenia były słuszne. Słońce zalewało ocean dziwnym, płaskim światłem, nadając mu wrażenie oszałamiającej i iluzorycznej stałości. Topżagle płonęły ośle- piającą bielą. Moichi zmrużył powieki, wpatrując się w różowe wscho- dzące słońce. - Teraz większość nawigatorów chce przede wszystkim jednego: srebra. Dla nich nie ma różnicy, dokąd płyną i kim są ich panowie, a tylko czy przewożony ładunek jest cenny. Bo im jest droższy, tym większy procent otrzymują po dostarczeniu go do portu. - Poklepał się po szerokiej klatce piersiowej. - Ja jestem inny. Owszem, nie skłamię i nie powiem, że nie zależy mi na zapłacie. Zależy mi. - Jasny uśmiech znów wykwitł mu na ustach; przebłysk kości słoniowej pośród mrocz nego granatu. - Ale ja żyję po to, aby zapełnić rutter faktami, a mapy nie rozrosną się, jeżeli nie będzie nowych ziem, do brzegów których mogłyby zawijać statki. Mówię szczerze, kapitanie: kiedy Bonneduce pokazał mi mapę, ani trochę nie obchodziło mnie, co mam przewozić. „Niech kapitan, kimkolwiek on będzie, martwi się o ładunek", powie działem sobie. Prowadzić szybki szkuner ku nieznanej wyspie - zmienić mit w rzeczywistość - to moja życiowa szansa! Wzmagający się wiatr szarpnął bluzę z szerokimi rękawami, którą
miał na sobie Moichi; materiał okrywający jego potężną pierś falował rytmicznie. Położył dłoń na srebrnej gałce zdobiącej rękojeść wielkiego miecza, zwieszającego się w zniszczonej pochwie z tłoczonej skóry u prawego biodra. Za pas miał włożone dwa sztylety o miedzianych rękojeściach. Odwrócił głowę ku wstającemu słońcu, a w diamencie zdobiącym jego prawe nozdrze odbił się złocisty promyk światła. - Ten kuternoga wie, o czym mówi, kapitanie. Mapa nie jest fałszywa, a na tym to ja się znam, bo jak byłem młody, sprzedano mi niejedną fałszywkę. Mam szczęście, że mogę doprowadzić to cudo do ziemi zapomnianej przez człowieka. - A więc twoim zdaniem Ama-no-mori nadal istnieje? - Tak, kapitanie. Tak sądzę. - Głęboko osadzone oczy lustrowały oblicze Ronina. - Ale czy pan sam nie czuje tego... - klepnął się w pierś - tutaj? Nieruchome oczy Ronina oderwały się wreszcie od pofalowanego morza pod nimi i przeniosły się na twarde oblicze z długim, haczykowa- tym nosem i oczyma wpółprzysłoniętymi powiekami. W tej twarzy widać było ukrytą siłę - nieustępliwą jak skała pośród sztormu, chłostaną falami, ale zwycięską. Ronin kiwnął głową i rzekł powoli: - Masz rację, mój przyjacielu. Oczywiście. Ale musisz też zro zumieć, że już od bardzo dawna poszukuję tej wyspy i moje życie uległo diametralnej przemianie. Sam nie wiem, co może się wydarzyć. Teraz aż trudno mi myśleć, że to wszystko wreszcie dobiegnie końca. Cynamonowe oblicze Moichiego złagodniało, gdy uścisnął przez moment ramię Ronina. - To prawda, kapitanie. Żył pan bardzo długo samymi ideami, a teraz w końcu zaczynają się one urzeczywistniać. Niech pan będzie ostrożny. Ronin uśmiechnął się, po czym przechylił głowę. Nastała krótko- trwała cisza. - Co powiedziałeś, kiedy do mnie podszedłeś? Powtórz. Nawigator odwrócił głowę i splunął w fale. - Że pański mat spędza zbyt dużo czasu na dziobie. - Coś nie tak? - Mat rzadko kiedy przebywa na dziobie, kapitanie - z wyjątkiem przypadku, gdy przywołuje tam ludzi i wymierza karę. Jego miejsce jest na rufie. - To dlaczego ten sterczy na dziobie? Moichi wzruszył potężnymi ramionami.
- Ludzie na morzu mają swoje prywatne powody, które ich tu przywiodły. To ludzie skłóceni z życiem, kapitanie, i dlatego unikają stałego lądu. Na pokładzie statku nikt o nic nie pyta. Co się tyczy naszego mata - wzruszył ramionami - może jest coś, co pragnąłby ukryć. - Nie znasz tej załogi? - Kapitanie, nawigatorzy rzadko spotykają dwa razy tego samego marynarza. Żeglarze muszą pochodzić z czterech stron kontynentu ludzi. Nie ma w tym nic dziwnego, ale nie ufam żadnemu z nich. Skrzyżował ręce na piersiach. - Tu mogę polegać jedynie na Moichim Annai-Nin. I, na Oruborusa, to jedyna osoba, na jakiej mi zależy - tu jego usta wykrzywił uśmiech - z wyjątkiem pana, kapitanie. - Przyjmuję, że to komplement. - Może pan, jak najbardziej - odparł oschłym tonem nawigator i oddalił się. Ronin przeniósł wzrok w kierunku dziobu, osłaniając oczy przed spłaszczonym dyskiem słońca, które rozpalało białe niebo niczym gorąca latarnia z papieru ryżowego. Ciemny błękit rozchodził się szerokimi pasmami. Z grzbietów fal błyskały ostre niczym sztylety promienie odbitego światła. Marynarze zaczęli rzucać liny od sterburty, aby złowić ryby na śniadanie. Kiedy słońce ogrzało deski, z nasmołowanego pokładu uniosła się istna gama zapachów - ostry, gorzkawy fetor rybich wnętrzności, woń pokrywającej pokład soli i smoły oraz gorzki smród starego potu. Rozległ się ochrypły okrzyk i paru mężczyzn przy sterburcie porzuciło swoje liny, aby pomóc towarzyszowi, którego ciężar zawieszo- ny na haku ściągał za burtę. Rytmicznie, ze śpiewem, poczęli wciągać linę i niebawem ociekający wodą gruby zwój zaczął powiększać się u ich stóp. Mięśnie grały pod opaloną na brąz skórą, a na nagich plecach pojawiły się krople potu, kiedy tak ciągnęli z mozołem sznury. Nad okrężnicą sterburty pojawiła się nagle długa, szarobrązowa macka, a potem amorficzny, bryłowaty kształt, mniej więcej dwa razy dłuższy od człowieka, z głośnym plaśnięciem wylądował na pokładzie. Mężczyźni, zobaczywszy to, natychmiast odstąpili od wijącego się cielska. Jeden z nich zawołał Moichiego, który przerwał przeglądanie mapy i dobywszy miecza, zabił wijące się stworzenie. Bryzgnęła zielona krew, a macka, drgając konwulsyjnie, musnęła jego buty. Ktoś podał szmatę; nawigator wytarł miecz i włożył go do pochwy. Ostrożnie, jakby z wielkim obrzydzeniem, mężczyźni wyrzucili zewłok za burtę. Z waha- niem powrócili do swoich lin, rozmawiając między sobą półgłosem.
Ronin wychylił się z rufy w kierunku głównego pokładu. - Co to było, Moichi? Cynamonowe oblicze uniosło się na moment ku górze. - Ryba-diabeł, kapitanie - powiedział - Nic takiego. Nic. - Ale...? - Ludziom się to nie podoba. Powrócił do swoich map. Ronin widział daleko na dziobie chudą sylwetkę mata - mroczną postać na tle nisko zawieszonego słońca. Na szczęście zniekształcone oblicze tamtego znajdowało się teraz w cieniu i było niewidoczne. Ronin widział mata tylko z daleka, podobnie jak większość członków załogi, ale wiedział, że ów mężczyzna nie miał dolnej szczęki, a na jego policzkach widniały głębokie blizny. Krążyły plotki, że to wskutek wypadku na morzu, w miejscu, gdzie roi się od rekinów. Pokiereszowały biedaka, zanim zdołano go wyciąg- nąć. To cud, że w ogóle go uratowano, mówiono. Ronin wzruszył ramionami i odwrócił się. Jeżeli tamten chciał być sam i spędzać całe dnie na dziobie, to nie miał nic przeciwko temu. Człowiek ów wykonywał to, co do niego należało, a jak powiedział Moichi, na morzu nikt nikogo o nic nie pyta. Teraz zastanawiała go jedynie Moeru. Kim jest ta dziewczyna? Pomimo że porozumiewał się z nią przez ponad pół wachty, pytanie nadal pozostawało bez odpowiedzi, gdyż Moeru również jej nie znała. Znalazł ją na jednej z ulic Sha'angh'sei, chorą i wygłodniałą, i uratował jej życie. Działał, można by rzec, powodowany impulsem, instynktownie. Fakt faktem, iż od tej pory ich losy były ze sobą nierozerwalnie związane. Podczas swej rekonwalescencji w Tenchó stała się strażniczką dziwnego korzenia, który zgodnie z tym, co o nim mówił jego właściciel, stary aptekarz, był przed wiekami katalizatorem powstania Dolmana. Tego samego korze- nia, który Ronin zjadł w sosnowym lesie na północ od Kamado, żółtej cytadeli, i uczyniwszy to, doprowadził do ponownego spotkania z Bonneduce Ostatnim i jego towarzyszem Hyndem, który był czymś więcej aniżeli zwyczajnym zwierzęciem. A potem Moeru pojechała za nim na północ, gdy ścigał Makkona od Sha'angh'sei, poprzez Kamado, w głąb lasów Jelenia Ciemności, gdzie zaczekała na jego powrót, by móc udać się wraz z nim do portu Khiyan, podczas gdy przed potężnymi murami twierdzy rozgrywała się ostatnia bitwa ludzkości. Niema Moeru, która pomimo to potrafiła przemawiać do Ronina w myślach. Nie pochodziła z Sha'angh'sei ani okolic miasta - rysy jej twarzy były diametralnie różne. I choć Ronin odnalazł ją pośród uciekinierów z północy, których rzesze przemierzały każdego dnia
uliczki stolicy, nie wyglądała również na wieśniaczkę - miała miękkie, delikatne dłonie, bez zrogowaceń naskórka. Nie mogła mu nic powie- dzieć, bo niczego nie pamiętała - nie wiadomo, czy było to skutkiem bezpośredniego uderzenia, szoku, przerażających przeżyć czy też czegoś zgoła innego. Pamiętała jedynie Tenchō, Kiri, Matsu - i Ronina. To, kim była i skąd pochodziła, pozostawało tajemnicą. Niemniej jednak rozwiązanie tego sekretu pozostawało jedynie kwestią czasu - teraz, kiedy „Kioku" pruł bezkresną przestrzeń oceanu w poszukiwaniu wyspy mitycznych Bujunów, a tym samym długa wędrówka Ronina, wraz z odkryciem przeszłości Moeru, miała dobiegnąć końca. Pragnął poznać rozwiązanie tej zagadki, ale było coś jeszcze - chciał poznać los tych, którzy znajdowali się teraz wewnątrz murów kamiennej cytadeli Kamado. Czy zgromadzone tam siły zdołają powstrzymać nacierające hordy ludzkich i nie-ludzkich sprzymierzeńców Dolmana? Czy Kiri powróciła już z Sha'angh'sei, gdzie miała podjąć się misji zjednoczenia Zielonych i Czerwonych? Przede wszystkim zaś, czy ostatni, czwarty Makkon zjawił się do tej pory na kontynencie ludzi - Ronin wiedział, że dwaj już się połączyli. Kiedy zjednoczą się wszyscy czterej, sprowadzą swego pana i władcę Dolmana, a wtedy Kamado bez wątpienia upadnie. Dzwon z brązu wybił połowę wachty i przyniesiono śniadanie: paski surowej białej ryby, oczyszczonej i pozbawionej skóry, a do tego porcję suszonych wodorostów. Usłyszawszy jakiś dźwięk, Ronin odwrócił się i zobaczył, że Moeru wchodzi po zejściówce na pokład rufowy. Miała na sobie szerokie niebieskie, jedwabne spodnie i pikowaną kurtkę w kolorze zielonym, ozdobioną haftem przedstawiającym skaczącą rybę. Kiedy podeszła bliżej, ponownie nie mógł się nadziwić jej urodzie. Wysokie kości policzkowe uwydatnione przez raczej ostro zarysowaną szczękę i wielkie niebieskozielone oczy o barwie morza i kształcie migdałów okalała kaskada długich, ciemnych włosów falujących w łagodnych podmu- chach bryzy. Wydawała się silna i gibka. Jakże inna od tej chudej i wycieńczonej kobiety, którą zabrał z brudnej, cuchnącej ulicy Sha'angh'sei! Kiedy dziewczyna zatrzymała się przed nim, zobaczył, że nosi łańcuszek z medalionem w kształcie kwiatu - jak nazywa się ten kwiat? - który podarował jej tamtej nocy. Naszyjnik Bujunów, który Ronin zabrał umierającemu mężczyźnie w jednej z ciemnych uliczek Sha'angh'sei i za który później o mało nie zapłacił życiem. Cieszył się, że go założyła. - Głodna? TAK - rozległ się głos w jego myślach i Ronin wzdrygnął się
mimowolnie. Zawołał marynarza, który przyniósł tacę z posiłkiem. Ronin przez chwilę przyglądał się, jak Moeru jadła. - Powiedz mi jeszcze raz, co się stało - powiedział nagle. Uniosła ku niemu swą złotą twarz - w oczach jej odbiły się promienie słońca, zmieniając je na jasne, a później na czarne, gdy włosy, które zafalowały wskutek gwałtownego poruszenia, przesłoniły czoło mrocz- nym cieniem. KIEDY WEZWAŁAM CIĘ W NOCY? - Wcześniej nie - zastanawiał się, czy to pytanie. Odgarnęła dwoma palcami kosmyk włosów z jednego oka i pomyś- lał: Matsu; dziki, niespokojny krzyk pośród nocy. Moeru przez moment przyglądała mu się z pewnym zaciekawieniem. Potem zamrugała powiekami, jakby chciała przypomnieć sobie myśl, która przemknęła jej w pamięci. Oparła się, bo statek kołysał i wznosił się dość mocno na falach. CO POWIEDZIAŁEŚ? - Wcześniej nie. NIE. W PRZECIWNYM RAZIE WEZWAŁABYM CIĘ WCZEŚ- NIEJ. - Tak myślałem. Odwrócił się od niej, by wyrzucić resztki posiłku za burtę. Pozostał odwrócony, wpatrując się w błyszczącą, tajemniczą powierzchnię wody. Moeru powróciła do swego śniadania, ale teraz jej oczy przyglądały mu się z uwagą. Na dziobie bosman rozkazał mężczyznom na wantach, aby postawili żagle. Wiatr wzmagał się, słońce skryło się za chmurami i nagle zrobiło się chłodno. Kiedy bladobiała tarcza ponownie stała się widoczna, ciepło powróciło. Nieco dalej morze kalały plamy cieni - to w falach odbijały się przepływające po niebie chmury. NIE UMIEM CZYTAĆ W TWOICH MYŚLACH, JEŻELI SIĘ NAD TYM ZASTANAWIASZ. - Nie zastanawiałem się nad tym... NIE. OCZYWIŚCIE, ŻE NIE. Przełknęła ostatni kawałek ryby. - W porządku. Zastanawiałem się. WIDZIAŁAM, JAK MOICHI ZABIJA TO STWORZENIE, KTÓRE WYŁOWILI MARYNARZE. - Ryba-diabeł. Zrozumiał, że chce zmienić temat. ROZCIĄŁ JEJ BRZUCH, ZAUWAŻYŁEŚ? BO ONE SĄ ŻYWO-RODNE. CHCIAŁ SIĘ UPEWNIĆ, ŻE MŁODE TEŻ ZGINĄ.
- Skąd ty to wiesz? - Nie ukrywał swego zaciekawienia. JA... JA NIE WIEM. - Byłaś już kiedyś na morzu? WYGLĄDA NA TO, ŻE TAK. - Może twoi krajanie są żeglarzami. O NIE, NIE SĄDZĘ. Odstawiła talerz i kiedy się pochyliła, włosy przesłoniły jej jedno oko - szybko płynąca rzeka mroku. Wstała. - No więc? - Starał się przerwać jej milczenie. - Spróbuj nie myśleć. Patrz na morze. Co czujesz? Śledziła wzrokiem nie kończący się ruch fal opływających burtę statku w dole. Poniżej szalał żywioł, ale oni, stojąc na wysokim pokładzie, byli całkowicie bezpieczeni. Opierając się o poręcz rufową i wspierając brodę na wierzchach splecionych smukłych dłoni, wes- tchnęła - czerwono-złoty liść pośród jesiennej burzy. BYĆ MOŻE JESTEM ZWYKŁĄ CHŁOPKĄ Z PÓŁNOCY, UCIEKINIERKĄ Z TERENÓW OBJĘTYCH WOJNĄ. TAK JAK ZOBACZYŁEŚ MNIE PO RAZ PIERWSZY. - Nie. Tu z całą stanowczością muszę zaprzeczyć. W kąciku oka zabłysła łza i dziewczyna mrugnęła. Łza spłynęła po jej policzku. Objął ją ramieniem i oparta o jego mocne jak skała ciało poddała się wreszcie. PŁYNĘ W NIEZNANE I TO MNIE PRZERAŻA. KIM JESTEM, RONINIE? CO JA TU ROBIĘ? MAM WRAŻENIE, ŻE NIE WOLNO MI SIĘ OBUDZIĆ. MUSZĘ... - Co? Potrząsnęła głową, a włosy jej zafalowały i otarła oczy. POWIEDZ MI, CO SIĘ STAŁO W LASACH OPODAL KAMA-DO. KIEDY STAMTĄD WYSZEDŁEŚ, BYŁEŚ TAKI BLADY, ŻE MYŚLAŁAM, IŻ ODNIOSŁEŚ JAKĄŚ BARDZO POWAŻNĄ RANĘ I STRACIŁEŚ WIĘKSZOŚĆ KRWI. Ronin uśmiechnął się słabo. - Czy zostałem ranny? Nie. W każdym razie nie w tym sensie. Czuł ciepło jej ciała spowijające go niczym płaszcz. - Spotkałem tam pewne dziwaczne stworzenie i ostatnio dużo o nim myślałem. Potrząsnął głową jakby z niedowierzaniem. - To był człowiek, Moeru, mężczyzna z wielkim łbem jelenia, pokrytym ciemnym, gęstym futrem i ozdobionym dwoma olbrzymimi sękatymi rogami. - Przyciszył głos; dało się w nim słyszeć gwałtowne napięcie. - Dobyłem miecza, ale nie mogłem utrzymać go w dłoni. To
stworzenie zbliżyło się i nogi ugięły się pode mną. Potem owa istota uniosła w ręku wielki, czarny, onyksowy miecz i wówczas zdarzyło się coś dziwnego. TO spojrzało mi w twarz i dostrzegłem w jego oczach bardzo ludzki strach. Trwaliśmy w bezruchu i ani ja, ani ten stwór nie byliśmy w stanie zrobić czegokolwiek. W przodzie dał się słyszeć trzepot stawianych żagli i płótno zajęczało, chwytając pierwszy podmuch gwałtownego wiatru, podczas gdy szkuner zaczął pruć fale bezkresnego morza jeszcze szybciej niż do tej pory. Mięśnie naprężyły się, marynarze rzucili się do lin, zabez- pieczając takielunek. Rozległ się - z pozoru odległy - okrzyk mężczyzny, a potem Ronin usłyszał dziwny, posępny głos ponurego mata - jak smoła wylewana na świeżą ranę - przypominający mu... TEN JELEŃ CIEMNOŚCI - jej niebieskozielone oczy poruszyły się - CZEMU ON CIĘ TAK NIEPOKOI? - Ja... Nie wiem. Stanąłem do walki z nim i nagle odniosłem wrażenie, jakbym, jakbym... Czekała cierpliwie, aż skończy. - Jakbym tonął. A ON? JAK SĄDZISZ, CO ON WTEDY CZUŁ? Przyjrzał się jej podejrzliwie. - Dziwne pytanie. Skąd mam wiedzieć? MYŚLAŁAM, ŻE MOŻE WIESZ. Pokręcił głową. CO DOSTRZEGŁEŚ W JEGO OBLICZU, RONINIE? Jeleń Ciemności - ta przedziwna krzyżówka człowieka i zwierzęcia - pojawił się nagle w myślach Ronina. Zobaczył gładki, pokryty futrem pysk, szerokie tępokrawędziowe zęby roślinożercy, czarne, rozdęte nozdrza, drżące przy wciąganiu próbek wielu woni oraz owalne, ludzkie oczy - i nagle poczuł, jak w jego duszy pojawia się uczucie chłodu. Usłyszał zimny grzechot kości Bonneduce Ostatniego toczących się po kolorowym dywanie w domu Miasta Dziesięciu Tysięcy Ścieżek, dawno, zdawać by się mogło, że bardzo dawno temu. „Nie obawiasz się śmierci, rzekł mały człowieczek. To dobrze. Niemniej jednak lękasz się..." - Przestań! - krzyknął Ronin. CO SIĘ STAŁO? Moeru schwyciła go za rękę - jej długie palce były mocne i miały pewny uścisk. Przesunął dłonią po oczach. - Nic takiego. Widmo starego koszmaru. ZNASZ GO, RONINIE.
W jego umyśle zaczął narastać niepohamowany strach. - Gadasz bzdury. Niebo ciemne od sępów; trzepot skrzydeł kołujących nieprzerwanie padlinożerców. WIDZĘ TO W TWOICH OCZACH. Odwrócił się gwałtownie w jej stronę, przerywając serię wizji. WOŃ GORSZA OD ODORU ZGNILIZNY. - Niech cię mróz, ty dziwko! Zamknij się! Dość... - Kapitanie! Ronin obrócił się na pięcie i zobaczył, że Moichi wbiega po zejściówce na pokład rufowy. - Co się stało? Moeru odsunęła się - jej oczy były matowe i mętne jak kamienie. - Obserwatorzy zauważyli żagle od sterburty. - Wielki mężczyzna zbliżył się do nich. - Dopiero co pojawiły się nad horyzontem. - Jaki typ statków? - spytał Ronin i osłoniwszy oczy, przeniósł wzrok na morze. - Jeszcze są za daleko, aby można było to stwierdzić, kapitanie. - Je- go orzechowe oczy przepełniał chłód. - Ale na tych wodach, tak daleko od lądu, raczej trudno przypuszczać, aby to były statki kupieckie. - W porządku. Należy je zgubić - Moichi zgodnie pokiwał głową - ale pamiętaj, że nie chcę, abyśmy stracili przez ten manewr zbyt wiele cennego czasu. Musimy jak najszybciej dotrzeć do Ama-no-mori. - Tak jest, kapitanie - rzekł Moichi odwracając się i jednocześnie wydając rozkaz bosmanowi. Bosman, znajdujący się na śródokręciu, przekazał rozkaz Pierw- szemu. Szkuner wziął ostry przechył, rozpoczynając szeroki skręt na sterburtę. Krople chłodnej, tętniącej życiem wody spryskały im twarze. Rozpoczęła się ucieczka. Morze burzyło się, w miarę jak płynęli przed siebie, a marynarze na wantach przez cały czas borykali się z porywistym wiatrem. Ocean zmienił barwę na ciemnozieloną, a potem na szarą, podczas gdy na zachodzie zbierały się czarne, burzowe chmury. - Doganiają nas - rzekł Moichi, stojąc na rufie wraz z Roninem i sternikiem. - Żagle są czworościenne, nie znam takiego układu. - Zobaczyli nas? - rzucił nawigator. - Myślę, że nas szukali. - Jak to możliwe?
Jego ramiona uniosły się i opadły. - Kapitanie, moją specjalnością jest doprowadzanie okrętów, ta kich jak ten, bezpiecznie do portu. W oddali zaczęło padać - był to dziwny widok: ulewa chłostała fale z taką zaciekłością, iż mogło się wydawać, jakby morska woda płynęła do góry. - Ster prawo na burt! - zawołał Moichi i „Kioku" powrócił na kurs wschodni, a za nimi w oddali widać było burzowe chmury i dziwaczne żagle. KTO WIE O TWOJEJ PODRÓŻY? Ronin patrzył na wanty naciągające liny takielunku. Również się nad tym zastanawiał - bezskutecznie. - O ile mi wiadomo, tylko Bonneduce Ostatni. Moichi był zbyt zajęty ze sternikiem i żeglami, aby spytać o pjzyczy-nę tej z pozoru jednostronnej rozmowy. NIEMNIEJ JEDNAK MOŻE WIEDZIEĆ JESZCZE KTOŚ. Być może nie słuchał jej dość uważnie. Z całą pewnością nie zrozumiał jej uwagi, będącej nawiązaniem do poprzedniej rozmowy. Moichi zostawił sternika i przeszedł przez pokład rufowy, by stanąć przy okrężnicy sterburty. - Kapitanie - powiedział - nie sądzę, aby to były zwyczajne statki. Ronin podszedł i stanął obok mężczyzny. Moeru była tuż za nim. Zobaczył zmarszczki na twarzy nawigatora. - Co chcesz przez to powiedzieć? - spytał Ronin. - Te okręty, kapitanie. Proszę, niech pan sam spojrzy. Spojrzeli na zachód. Deszcz stracił nieco na sile, niemniej jednak fioletowe niebo nadal było posępne i mroczne. Morze, szare i białe z fioletowymi smugami, wyglądało jak skrzydła mewy. Moeru schwyciła Moichiego za ramię. - Tak. Trzy okręty - ciemne, o wysokich dziobach, z wyglądu smukłe i szybkie - pędziły w ich stronę. Wciąż jeszcze znajdowały się daleko, ale można już było dostrzec pewne szczegóły ich budowy. Żagle były czarne i najwyraźniej nie zrobiono ich ze zwyczajnego płótna, gdyż lśniły w słabym świetle ponurego popołudnia. Na każdym, dokładnie pośrodku, widniał błyszczący symbol przedstawiający uś- miechniętego żelaznego ptaka. Żagle błyszczały i migotały, jakby przemykały po nich płomienie. - Spójrz niżej - powiedział z zastanowieniem w głosie Moichi. Kadłuby statków były kompletnie suche, pozbawione kilów i unosi ły się na pewnej wysokości ponad falami. Mimo to jednak morze pod
spodem zdawało się szaleć i białe, spienione strugi wody rozbryzgiwały się wokoło. - Masz wrogów, którzy umieją posługiwać się czarami, kapitanie - oznajmił zwięźle Moichi. - Załodze się to nie spodoba. - Nie musi im się podobać - odparł Ronin. - Wystarczy, żeby walczyli. - Odwrócił się. - A co z tobą, Moichi? Po której stronie się opowiesz? - Jak powiedziałem, kapitanie, widziałem wiele dziwnych rzeczy. Nic na morzu ani na lądzie nie jest w stanie mnie przerazić. - Poklepał dłonią pawęż. - Mam pod stopami pokład niezłego okrętu, nawet jeśli nie stanowi on godnego przeciwnika dla tych czarnoksięskich statków za nami. - Wzruszył ramionami. - Brałem już udział w paru walkach. - A więc nie muszę się martwić. Niech Pierwszy wyda załodze broń - wszyscy mają się przygotowywać do walki. Podpłyniemy do nich. - Tak jest, kapitanie. - Białe zęby zabłysły w wilczym grymasie. - To doprawdy przyjemność. A CO ZE MNĄ? - Zejdź pod pokład. ALE JA CHCĘ WALCZYĆ. Odwrócił się do Moeru i przez chwilę patrzył jej prosto w oczy. - A więc niech bosman da ci miecz. NIE MAMY WYBORU - PO PROSTU MUSIMY WALCZYĆ. Ronin spojrzał w stronę pościgu. - Nie zdołamy ich zgubić. Moichi od razu to zrozumiał. Oni chcą nas dopaść. Jego prawa dłoń bezwiednie powędrowała ku rękojeści miecza, a lewa zacisnęła się wewnątrz rękawicy Makkona. Poczuł, jak adrenalina przepływa przez jego klatkę piersiową i ramiona. Oddychał głęboko, nasycając tlenem cały system kwionośny, aby opóźnić zmęczenie mięśni podczas zbliżającej się walki. Nie mógł już się doczekać tej bitwy - tkwiący w nim wojownik za wszelką cenę pragnął się uwolnić z krępujących go niewidzialnych pęt. - A ja - powiedział - mam zamiar ich zniszczyć. Były obsydianowe, topornie ciosane; błyszczały w oślepiających promieniach nisko wiszącego słońca, które prześwitywało przez po- strzępione szczeliny w kłębiastych chmurach. Wysokie dzioby, długie i ostre, nadal burzyły zielone wody poniżej i kiedy się zbliżyły, można było dostrzec wyrzeźbione w drewnie groteskowe oblicza, rogate i zaopatrzone w dzioby, niesamowicie przypominające pyski Makkonów. Maszty wyglądały, jakby wyrzeźbio-
no je z wielkich, dziwnych rubinów - były bowiem przezroczyste i rzucały cienkie, długie krwawe cienie na wąskie pokładnice i morze przed okrętami. - To okręty z innego czasu - rzekł Moichi z odrobiną zawodowego lęku w głosie. - Oddałbym rękę, aby móc pilotować jeden z nich. Mogli już zobaczyć poruszenie na pokładach wrogich statków. Pomiędzy spienionymi, wysokimi dziobowymi falami dostrzegali jasne błyski wysokich hełmów i mieczy o krótkich ostrzach - jak lśniące, wyraźne owady pośród kłębiącego się w ulu roju. I dopiero teraz zobaczyli, że ci," którzy stanowili załogę obsydiano-wych okrętów, w ogóle nie byli ludźmi. Istoty owe miały szerokie bary, bez charakterystycznych dla ludzi skosów, talie os i krótkie nogi, pozbawione łydek, lecz z grubymi, miesięstymi udami. Ich głowy zdawały się wyrastać bezpośrednio z ramion, bez najkrótszej choćby szyi czy złącza z karkiem. Nosili długie, zakończone spiczasto hełmy z czarnego metalu, a klatki piersiowe chroniły im czarne pancerze. SPÓJRZ NA ICH TWARZE. Ronin spojrzał na przeciwników: ponad poziomem nosa były to czaszki ludzkie, ale pod nim ziały w ciele czarne otwory nagich nozdrzy, jakby wyrżnięto je brutalnie skalpelem, a jeszcze niżej masywna kość zmieniała się w pysk - i odnosiło się wrażenie, jak gdyby po urodzeniu każda z tych istot została upuszczona i uderzyła potylicą o ziemię. Ich oczy nie były owalne jak u ludzi, ale okrągłe i paciorkowate i błyszczały niczym obsydian albo oczy drapieżnych ptaków. Rzeczywiście, kiedy tamci się zbliżyli, okazało się, że ich hełmy są zakończone długimi, połyskującymi pióropuszami, sięgającymi od szczytu hełmu aż do połowy pleców dziwacznych wojów. Ronin rozejrzał się po pokładzie „Kioku". Wszyscy marynarze byli uzbrojeni, a pierwszy oficer rozstawiał już wzdłuż lewej burty część ludzi, którzy mieli odeprzeć atak abordażowy. Szum morza przybrał na sile - przypominał łoskot fal uderzających w skalisty klif, a trzy obsydianowe kształty wiszące nad wodami na chwilę przesłoniły słońce. W tym momencie krwiste cienie rzucane przez maszty wrogich okrętów zamknęły się wokół „Kioku", stanowiąc posępną zapowiedź nadchodzących zdarzeń. Powietrze wypełnił świst rzucanych haków ciągnących za sobą metry grubych lin. „Kioku" zadrżał, jego dziób na moment uniósł się nad wodę niczym schwytane w potrzask zwierzę, po czym rąbnął w nad- ciągającą falę, a pokład zalały strugi spienionej wody. Ronin, dobywszy miecza, zeskoczył z pokładu rufowego, rzucając się nad nadciągającą falę wojowników. Wrzasnęli, wydając wysokie,
przenikliwe dźwięki i rozdzielili się pod wpływem jego ataku niczym kłosy zboża. Znalazłszy się pomiędzy nimi, zaczął ciąć na prawo i lewo, dzierżąc miecz w mocnym, oburęcznym uchwycie, ale okazało się, iż czarne zbroje są zbyt mocne i musiał celować wyżej. Obosieczne ostrze zmieniło się w bezkształtną plamę, kiedy silnym ciosem odrąbał głowę jednemu ze stworów, rozbryzgując wokoło odłamki żółtej kości i różowo-szarych strzępów. Pióra zatrzepotały, a krew trysnęła w górę grubym strumieniem pompowana przez zamierające serce i skalała powietrze, wypełniając je ohydnym fetorem. Szermierz ciął raz po raz, a jego długi miecz kosił łany ciemnych tłoczących się gorączkowo wojów. Arterie Ronina nabrzmiały i zaczął oddychać głębiej, aby uzupełnić zapas tlenu we krwi przepełnionej wzmocnioną dawką adrenaliny. Ostrze miecza ociekało krwią i re- sztkami tkanki mózgowej, Ronina zaś ogarnęło niezwykłe uczucie - jakby spoglądał w głąb niezliczonego mnóstwa luster, a moc wszystkich zebranych odbić dodała mu sił i zwiększyła wytrzymałość. Teraz dziwni wojownicy próbowali umknąć przed jego szaleńczym, wręcz samobójczym atakiem, ale zablokował im odwrót, przypierając wrogów do olinowania. Pomimo to niektórzy próbowali ucieczki, aby skonać pod ostrzami gotowych do walki marynarzy. W końcu Ronin odwrócił się, by zobaczyć, że Moichi nadal stoi na rufie, broniąc swego terytorium długim, zakrzywionym mieczem. I wtedy kilku wojów przesłoniło mu widok, a w chwilę potem zdołał dostrzec Moeru, znajdującą się przy boku nawigatora i koszącą wrogów z precyzją i skutecznością, która nawet Ronina wprawiła w zdumienie. Nie miał jednak zbyt wiele czasu na podziwianie umiejętności dziewczyny, gdyż nagle w jego stronę pomknęły jednocześnie aż trzy miecze. Ostrza ze świstem przecięły powietrze. Ronin uśmiercił trzech wojowników, przedarł się przez kolejną grupkę i nagle znalazł się na niewielkim skrawku wolnej przestrzeni. Rozejrzał się wokoło. Maryna- rze dawali sobie radę, ale drugi i trzeci okręt zbliżały się, a w powietrzu zrobiło się ciemno od ciskanych z ich pokładów haków abordażowych. Niedługo nowi wojownicy włączą się do walki. Zaczął przedzierać się do sterburty, w nadziei, że uda mu się poprzecinać nowe liny, a tym samym opóźnić przybycie posiłków. Jednakże niezwykli wojownicy przewidzieli jego zamiary i skupili szyk, by zablokować drogę. Ronin stawił im czoło i walczył skąpany niemal od stóp do głów we krwi i tkankach wrogów. - Moichi! - krzyknął poprzez panujący wokół hałas. - Liny od sterburty!
Nawigator pozostawił Moeru ostatnich nieprzyjaciół na pokładzie rufowym i po linach przeszedł górą ku śródokręciu, gdzie, dobywszy sztyletu o miedzianej rękojeści, począł zadawać krótkie, mocne ciosy i odcinać zahaczone na burcie sznury. Wpadały one do morza, ale okręty nadal płynęły tuż obok i kolejne liny wężowymi splotami zlatywały na pokład. Ronin uchylił się przed cięciem, które miało wypruć mu wnętrzności i przykucnąwszy, zdarł z pleców przemoczoną pelerynę, gdyż jej ciężar zaczynał krępować mu ruchy. Ciął trzymanym oburącz mieczem w złącza pancerza jednego z atakujących wrogów. Wojownik wrzasnął i chwycił się za bok; trysnęła krew, upadł na kolana. Ronin zamachnął się, obrócił się na pięcie i rozpłatał hełm kolejnemu wojownikowi. Pióra posypały się wokoło niczym płatki śniegu. Teraz z trudem zdołał przedrzeć się przez las wojów w stronę Moichiego. Pchnął mieczem do przodu i ostrze strzaskało napierśnik jednego z przeciwników. Wyszarpnął miecz i tym samym ruchem zadał cięcie skierowane ostrym łukiem ku tyłowi, trafiając podchodzącego doń od tyłu stwora poniżej głowy. Rzucił się jak szalony na dwóch kolejnych, zderzając się z nimi z impetem i pozbawiając obu równowagi. Posypały się pióra. Ciął w lewo, po czym w prawo, a ramiona, pod którymi prężyły się mięśnie, pokrył mu lepki, gęsty szkarłat. Ronin walczył przed masztem, podczas gdy na pokładach powiększały się sterty trupów, a deski, przesiąknięte posoką, stawały się coraz bardziej śliskie i zdradliwe. Dostrzegł nie opodal wysoką postać rąbiącą zaciekle podchodzących ku niej wojów, a ostrze długiego miecza, którym władał ów mężczyzna, było nieomal niewidoczne; zmieniwszy się w szarą, błyszczącą plamę, rozrąbało właśnie na dwoje wielki, kanciasty łeb w hełmie z piórami. Ronin zamachnął się ponownie, by ciąć napierającą nań masę dziwacznych wojowników, gdy wtem upadł na kolana i pokasłując zaczął kręcić głową, a przed oczyma pojawiły mu się mroczki. Nie był w stanie odzyskać ostrości widzenia - odbierał jedynie rozmazane, niewyraźne szare kształty otaczające go ze wszystkich stron. W ustach czuł smak krwi i tkanek, gorących i poruszających się, jakby wciąż jeszcze żyły. Splunął, spróbował się podnieść, ale poślizgnął się na zalanym szkarłatem i wyprutymi trzewiami pokładzie. Jego wzrok przejaśnił się - z desek pokładu patrzyła nań oskarżycielsko odrąbana głowa stwora w pierzastym hełmie. Dostałem w głowę, pomyślał jak przez mgłę. Kto we mnie tym rzucił? Zamrugał powiekami. Czuł strużki potu i krwi ściekające mu po czole. Uniósłszy wzrok, zobaczył przed sobą zniekształcone oblicze owego tajemniczego marynarza.
Rzeczywiście nie miał dolnej szczęki. Białe blizny, żywe i pulsujące, rozciągały się na śniadej skórze niczym ohydne rozszerzone żyły. Biegły od wykrzywionej górnej wargi poprzez wklęsły wzgórek nosa aż po wyspę bliznowatej tkanki znajdującej się pod prawym okiem. Mat wybuchnął śmiechem - rozległ się dziwaczny charkot - i mach- nął obutą stopą. Upierzona czaszka trafiła Ronina w pierś. I gdy to już nastąpiło, dostrzegł krótki błysk bieli, gdy refleks światła odbił się w sztucznym lewym oku mężczyzny - jednocześnie Ronin cofnął się w czasie do dnia, gdy bliźniacze feluki mknęły połączone przez białą połać lodowego morza, na pokładzie zaś jednej z nich, pośród wyjącego mroźnego wiatru, dwóch mężczyzn toczyło zacięty pojedynek - przy czym jeden walczył o władzę, drugi natomiast o wolność - niczym dwie przeciwstawne siły, mrok i światło. Szermierz pokonał wówczas Freidala, powalając Saardyna Ochrony Własnoziemia brutalnym cięciem w twarz. Myślał, że Freidal nie żyje i że z chwilą gdy pozbawiona sternika feluka z wiecznie obecnym, nierucho- mym i milczącym skrybą na pokładzie zniknęła w oddali, pomścił sadystyczne tortury i śmierć swoich przyjaciół. Ronin odwrócił się bokiem, tak że następne kopnięcie Freidala jedynie musnęło mu żebra, zamiast je zmiażdżyć, co było zamiarem wroga. Przyjął stabilną pozycję i dobył miecza. - Chodźcie do mnie - syknął Freidal, a jego pokancerowane usta sprawiały, że słowa były niewyraźne, zniekształcone. - Przybądźcie, by spotkać swą śmierć. - Uniósł ostrze. Ale to właśnie on zbliżył się do Ronina i ich miecze zderzyły się z brzękiem. - A gdzież jest Borros? Jego również muszę odnaleźć i zniszczyć. Ostrza oderwały się od siebie, tnąc ze świstem powietrze. - Nie żyje i został pogrzebany już dawno temu. Nareszcie uwolnił się od lęków i znalazł się poza twoją władzą. Freidal zrobił fintę i cięcie w dół, a Ronin wykonał lekki skręt tułowiem i sparował cios. - Spodziewacie się, że w to uwierzę? Zdrajca! Złamaliście Prawo Własnoziemia, a za taką zbrodnię kara może być tylko jedna. - Czy po tym, jak zobaczyłeś ten świat, nadal chcesz przestrzegać Prawa Własnoziemia? Miecze błysnęły, słychać było przyśpieszone, rozpalone zdyszane oddechy, mięśnie rozluźniały się i napinały na przemian, a oczy bez przerwy wypatrywały luk w obronie przeciwnika. - Ten świat jedynie wzmacnia nasze Prawo; gdybyście nie byli takimi głupcami, zrozumielibyście to. Tu wszędzie panuje chaos. Wojna, śmierć, ludzie leżący i dogorywający w błocie i pyle na ulicach.
My we Własnoziemiu jesteśmy PONAD TO. Rządzi nami Prawo, to ONO oddziela nas od tych mętów. Ustanowiliśmy Prawo przewyższają- ce wszystko inne i dzięki niemu pozostaliśmy ludźmi. Nie sądzę wszakże, abycie zdołali to zrozumieć. Już we Własnoziemiu byliście skażeni zwierzęcymi popędami Powierzchni. Nigdy nie byliście jednym z nas. - Ponownie zrobił wypad. - Złamaliście Prawo. Musicie zapłacić za to życiem! Z głośnym chrząknięciem ciął z całej siły, mierząc w bok Ronina i skręcając nieco miecz, by w ten sposób spróbować wyminąć blok przeciwnika. Ronin jednak, zamiast przyjąć cięcie, uchylił się przed nim i oto nagle znaleźli się w zwarciu - ich twarze były zaledwie o kilka centymetrów od siebie. - Myśleliście, że umarłem - wyszeptał Freidal. - Ale ja przeżyłem nasze ostatnie spotkanie i wasz zdradziecki cios. Kurczowo trzymałem się życia - nie chciałem umrzeć, gdyż moja misja nie została wypełniona. Moc prawości dodała mi sił, przepływając przez moje ciało, a wierny skryba podczas tego długiego rejsu otworzył dla mnie swe żyły. Znał swój obowiązek. Karmił mnie ciepłem i życiem wypływającym z włas nego ciała, aby Prawo mogło zostać zrealizowane, abym mógł odnaleźć was i Borrosa i aby mogła dokonać się sprawiedliwość. Freidal odskoczył w tył, wykonał pchnięcie, a potem cięcie w od- wrotnym kierunku, mówiąc: - Prawo musi zwyciężyć nad chaosem. Udało mu się przejść przez gardę Ronina i ostrze jego miecza przecięło materiał odzieży oraz skórę. I wtedy Ronin uniósł miecz, zbijając ostrze wroga i pozbawiając je impetu. Nie cofnął się. - Ach! - krzyknął Saardyn. - Cóż z was za człowiek? Czemu nie atakujecie? Usłyszał szept, cichy dźwięk, ale wyraźny niczym brzęk stali - Ronin usłyszał Salamandrę, swego Sensei, który podczas jednego z treningów walki na Wyższym Poziomie Własnoziemia podszedł doń i powiedział: „Mój drogi chłopcze, nie tylko silne ramię stanowi o zwycięstwie w walce. Pozwól swemu oku oszacować przeciwnika. Nie ustępuj pola. Nie atakuj, ale i nie cofaj się. Bądź skałą, na którą rzuca się twój wróg, a tym samym poznasz jego słabe strony. A potem, drogi chłopcze, kiedy jego frustracja, co nieuniknione, zmieni się w gniew - ucierpią na tym jego reakcje i - jeżeli wykażesz się dostatecznym sprytem - zdołasz odnaleźć właściwą drogę do zwycięstwa." Dlatego też stał na niepewnym, śliskim pokładzie, w cieniu majaczą- cych opodal obsydianowych okrętów, których dziwaczne żagle prze- słaniały niebo - i odpierał sztywno wszystkie ataki Freidala. Parował
potężne uderzenia poziome, zbijał na bok podstępne cięcia ukośne, blokował szybkie ciosy pionowe, przez cały czas unikając groźnych fint i zmyłek; stosował wyuczoną taktykę Walki - sztuki, która jest wielce skomplikowana, ale jednocześnie jej prawdziwi mistrzowie przewyż- szają pod względem umiejętności bojowych wszystkich innych wojow- ników. Ronin rozpoznał prawdę pośród prawionych przez Saardyna kłamstw - system walki Własnoziemia uczynił z niego wyśmienitego artystę, biegłego w sztukach wojennych. Praktycznie instynktownie Ronin zdawał sobie sprawę z tego, jak niebezpiecznym przeciwnikiem jest Freidal, którego wiara w słuszność własnego postępowania i niezłomne zasady Prawa były niewzruszone. Jego siłę stanowił fanatyzm - zapewniał ciału coraz to nowe zapasy sił fizycznych i psychicznych. To właśnie było zasadnicze zło, które opanowało całe Własnoziemie i nieubłaganie niszczyło wszystkich jego mieszkańców. Freidal zadał kolejne cięcie, po czym cisnął w Ronina mieczem i rzucił się na przeciwnika z pięściami. Uderzył oburącz, mierząc w gardło. Jego kolano uniosło się i wyrżnęło Ronina w żołądek. Ronin zatoczył się na pawęż - kopniak pozbawił go tchu, a oczy zaszły mu łzami. Zaczął się krztusić, próbując zmusić swe płuca do działania. Zdrowe oko Freidala rozbłysło, kiedy przykładając obie pięści do bioder, wyprowadził potężny cios, trafiając Ronina w bok głowy. Patrzył, jak jego przeciwnik osuwa się na kolana. Freidal opuścił wzrok i uśmiechając się złowieszczo, pochylił się, by podnieść leżący na pokładzie miecz Ronina. Płynnym, niemal pieszczot- liwym ruchem zważył go w ręku, by oszacować balans. Ronin uniósł głowę, a Saardyn otarł twarz wierzchem dłoni. Teraz trzymał miecz Ronina oburącz i powoli uniósł go nad głową. Ostrze błyszczało na całej swej długości - srebrzysta błyskawica, która niebawem zmieni się w opadającą szarą plamę. Ronin starał się odzyskać ostrość widzenia, ale jedyne, co dostrzegał, to mroczny kształt, który nad nim górował i strugę białego światła rażącą jego oczy. Świat był wyprany z barw-dwie polimorficzne, czarne istoty, dwa fragmenty gorzkiej, czarnej jak heban woli, połączone przez opadającą białą kreskę. Palce Szermierza były niczym ostrza pik, sztywne jak stal wewnątrz rękawicy z Makkona, a ciało rzuciło się do przodu samorzutnie, zgoła nieświadomie - podczas gdy w jego mózgu rozległ się głuchy, posępny okrzyk, odbijając się gromkim echem na wietrze przesyconym całą gamą zwierzęcych zapachów. Jeleń, wyraźny, widoczny w całej swej okazałości, czarny i przeraża-
jący w swym posępnym majestacie, potrząsnął zaopatrzonym w wielkie rogi łbem, stojąc na skraju sosnowej polanki. I wraz z tym ruchem dokonało się w nim jakieś połączenie; kiedy białe ostrze zaczęło opadać, wyprężone palce śmignęły chyżo w górę, ku przepełnionej wyrazem tryumfu twarzy Freidala. W górę i w dół - miecz i rękawica spotkały się w pół drogi i skrzyżowały z impetem. Na twarzy Saardyna pojawił się wyraz zdumienia i w tej samej chwili palce wbiły się w jego oczy. Czerń i biel; biel i czerń. Świst niegroźnego już ostrza za uchem jak brzęczenie owada. Freidal krzyczał - był to wyjątkowo ohydny, obrzydliwy drżący dźwięk przesycony bólem i strachem. Odrzucił głowę do tyłu w instynk- townej próbie uwolnienia się. Ale potworna broń, obca łuska, wroga dla ludzkiego ciała i twarda niczym metal, przez cały czas parła do przodu. Przebijała go. A potem palce Ronina zacisnęły się, rozrywając miękkie tkanki i wdzierając się w nie z przeogromną siłą, aby jednym gwałtow- nym potwornie mocnym szarpnięciem przełamać kości policzkowe i zedrzeć ciało z twarzy Saardyna. Dźwięki powtórzyły się - powracały nieustannie niczym fale ognia; otoczka bólu, płonący stos pogrzebowy, a wrażenie to zakończył ostatni cios odzianej w rękawicę dłoni, wymierzony w sam środek zmasakrowa- nego oblicza. Czaszka pękła z głuchym trzaskiem, zęby posypały się niczym połupane orzechy, a ciało Saardyna zwiotczało nagle. Pojawił się ohydny odór, kiedy mięsień zwieracza rozluźnił się samoczynnie. Nigdy dotąd czyjaś śmieć nie była dla Ronina tak satysfakcjonująca. Otaczający go bitewny zgiełk stopniowo powrócił i w końcu zorientował się, że woła go Moichi. Odwrócił głowę i zobaczył nawigatora osaczo- nego przez grupę pierzastych wojowników próbujących powstrzymać go od przecięcia wężowych lin rzuconych z pokładów pozostałych obsydianowych okrętów. Szermierz wyrwał swój miecz z bezwładnych palców zakrwawionego Saardyna spoczywającego u jego stóp i odwrócił się z uśmiechem. Ciął z taką siłą, że roztrzaskał zbroję nadciągającego ku niemu woja. Kolejny cios pozbawił stwora głowy, Ronin zaś, tnąc na prawo i lewo, przedzierał się ku rufie w stronę nawigatora. Kładąc pokotem posępnych czarnych wojowników, Ronin zdołał wreszcie dotrzeć do Moichiego i stanąwszy za nim - plecy w plecy -stawili czoło nadciągającej fali. Położenie trupem napastników nie zajęło im dużo czasu, po czym Ronin wraz z Moichim zaczęli pośpiesznie przecinać grube liny zakończone hakami. Sznury trzeszczały, podczas gdy marynarze na
pokładach obsydianowych okrętów ciągnęli z całej siły, a czarne kadłuby, połyskujące krystalicznie burzyły morską wodę, tańcząc nad falami i z wolna zbliżając się do sterburty szkunera. Cięli sznury, a Moeru, oczyściwszy z napastników pokład rufowy, zeszła po zej-ściówce na pokład główny i zebrawszy grupkę marynarzy, przeskoczyła wraz z nimi przez pawęż na pokład pierwszego z obsydiowanych okrętów. Mimo to Pierzaści napływali nadal i Ronin, pozostawiając przecina- nie lin Moichiemu, rzucił się w wir walki - wyszedł na spotkanie atakującym, a jego miecz zatoczył szeroki, lśniący, krwawy łuk, zbierając gorące, szkarłatne żniwo ciał i kości. Nagle poczuł drżenie pokładu - „Kioku" zakołysał się. Kolejne liny ze świstem przeleciały nad pawężą. Uniósł wzrok, podczas gdy pokład zachybotał gwałtownie, ale niebo pokryte było nieszkodliwymi białymi kłębiastymi chmurkami pędzonymi niezbyt silnym wiatrem. Purpura i złoto - świat przygotowywał się do zmierzchu. Niemniej jednak ocean pod nimi falował, jakby rozszalał się niewidzialny sztorm. Spienione bałwany atakowały raz po raz, aż nagle, przy wtórze głośnego trzasku, włókna lin łączące „Kioku" z pozo- stałymi obsydianowymi okrętami rozszczepiły się i pękły. „Kioku", niczym wielki, dziki ogier, uniósł dziób wysoko nad wzburzonymi falami. Był wolny. Ronin, przywierając do pawęży, zaryzykował spojrzenie za burtę. Niebo wokół nich zrobiło się czarne i lśniące, pofalowane i spienione, jakby z otchłani zaczęło gramolić się jakieś stworzenie niewyobrażal- nych wręcz rozmiarów. Głębina żyła ruchem i mocą. „Kioku" wyprysnął do przodu, pchnięty uderzeniem kolejnego wielkiego bałwana, który uniósłszy się nieoczekiwanie w górę, oblał jeden z obsydianowych okrętów, ten zaś z potężnym rykiem zniknął pod wodą. „Kioku" tymczasem płynął naprzód pośród wielkich spienionych fal. Ronin rozejrzał się po pokładzie. - Moichi! - krzyknął. - Gdzie jest Moeru? Bitwa na pokładzie „Kioku" dobiegała końca, jednak Moichi nadal walczył z ostatnim przeciwnikiem, aż w końcu zdołał potężnym pchnięciem miecza przeszyć tamtego na wylot. Odwrócił się do Ronina, ocierając spocone czoło. Jego ramiona były zbryzgane krwią, a przesiąk- nięta szkarłatem bluza przylepiała się do szerokiej klatki piersiowej. - Kiedy widziałem ją ostatni raz, kapitanie, prowadziła grupkę ludzi na pokład tamtego okrętu. Ronin przebiegł przez pokład, przeskakując nad rannymi i umierają- cymi. Odpychał brutalnie na bok wciąż jeszcze walczących marynarzy
i pierzastych wojów, nie bacząc, czy na jego drodze stał przyjaciel czy wróg - przez cały czas nawoływał w myślach Moeru. Wreszcie upewnił się, że nie ma jej na pokładzie - nie znalazł jej nawet pośród zwałów trupów ani wśród kaszlących, plujących śliną i krwią rannych. W jego umyśle panowała grobowa cisza. Wrócił biegiem do Moichiego, który zwoływał ludzi. - Musimy zawrócić statek! - krzyknął do nawigatora. - Ona jest nadal na pokładzie jednego z okrętów wroga! Moichi odwrócił się ku niemu - jego brązowe oczy były posępne i czujne. - Kimkolwiek była ta nadnaturalna istota, która oddaliła nas od obsydianowych okrętów, nie ulega wątpliwości, że uratowała nam życie. - Kapitanie - przeniósł wzrok ponad pawężą prawej burty ku wzburzo nym, czarnym wodom - spójrz tam, kapitanie. Widzi pan? Nie możemy zawrócić. Widoczne za rufą tetrahedralne żagle z wizerunkiem uśmiechniętych ptaków zmniejszały się z każdą chwilą coraz bardziej. - Teraz „Kioku" nie kierują już ani fale, ani wiatr. Siła z głębin popycha statek do przodu i, niestety, musi pan pogodzić się z faktem, że dopóki tak będzie, dopóty ani pan nie jest tu kapitanem, ani ja nawigatorem. - Moichi! - Mój przyjacielu - olbrzymia dłoń zacisnęła się na ramieniu Ronina; brązowe oczy dostrzegły ból w jego twarzy - rozejrzyj się uważnie. Myśl głową, a nie sercem. Jesteśmy bezradni. Żywa czy martwa, utopiona przez ogromne fale, a może schwytana przez pierzastych wojowników - nie mógł tego wiedzieć. Usłyszał podniesiony głos Moichiego. - Za burtę z nimi, chłopcy! Wrzućcie ich do morza! Oczyśćcie okręt z tego ścierwa! Ronin otarł ostrze zakrwawionego miecza w ubranie trupa, a potem włożył broń do pochwy. Przeszedł powoli przez pokładnicę i wszedł na pokład rufowy. Jego dłonie zacisnęły się na pawęży, a ramiona mu zesztywniały, stając się twarde niczym skała. Patrzył na czarne, spienio- ne, kłębiące się morze, zasnute delikatną poświatą. Słyszał za sobą głośne pluski, kiedy z pokładu „Kioku" zrzucano niepotrzebny ciężar, a trupy po wykonaniu w powietrzu kilku obrotów niknęły w głębinach ciemnych, ozdobionych grzywaczami wód. Unoszące się nad wodą dziwne obsydianowe okręty pozostały teraz daleko w tyle; Ronin nagle odniósł wrażenie, że zachodzące słońce jakby przyblakło, mimo że jego pomarańczowej tarczy nie przesłaniała choćby
najmniejsza chmurka i przez chwilę wydawało mu się, że słyszy przeszywający, dziwny, wysoki dźwięk, nieregularny i cienki, oddalają- cy się z każdą chwilą coraz bardziej. A tak naprawdę to kim ona dla mnie jest? - Kapitanie! Moichi zawołał go, a Ronin odwrócił się i zszedł po zejściówce, aby pomóc mu zająć się rannymi. Teraz niektórzy z was zostali pomszczeni. Śmierć Freidala nie przywróci cię do życia, Stahligu, ani nie skróci twej podróży, Borrosie. Jednak - Ronin odwrócił się od srebrnej i błękitnozielonej powierzchni morza, by spojrzeć na jastrzębią twarz Moichiego, i ponownie poczuł na ramieniu dotyk jego dłoni i ciepło, jakie z niej płynęło - nie wolno mi się okłamywać, nie chodziło o zmarłych, dokonałem tej zemsty dla siebie. Olbrzym oddalił się na chwilę. Nigdy was nie zapomnę. Żegnajcie, przyjaciele. Pomimo że dokonał tej zemsty dla siebie, wiedział, iż do końca jest jeszcze daleko. Nienawiść, jaka w nim płonęła, nie wygaśnie, dopóki ponownie nie spotka się z Salamandrą. Przez cały czas Ronin miał przed oczyma upiornie bladą, acz doskonale piękną twarz swojej siostry K'reen, która zginęła z jego ręki i tylko krew jego byłego mistrza mogła złagodzić cierpienia, które odczuwał, gdy ów sprytny łowca schwytał go w podstępną pułapkę. Poraniony, ale nie pokonany, zdołał rozchylić stalowe zębate szczęki pułapki, a teraz miał zamiar pójść tropem myśliwego, aby ostatecznie wyrównać z nim rachunki. Pokłady zostały już oczyszczone z pozostałości rzezi. W walce zginęła ponad połowa załogi, ale Moichi stwierdził rzeczowo, że do morza wrzucono dwa razy więcej zwłok pierzastych wojów. Teraz marynarze spuszczali do zimnego zielonkawego morza drewniane wiadra, nabierali wody i wylewali ją na pokład, aby zmyć ślady krwi, tak ludzi, jak i dziwacznych pierzastych istot. Pozostałość wielkiej czarnej fali pchała ich naprzód, niemal dokład- nie na południe, a niebawem od wschodu powiał lekki wietrzyk. Z początku chcieli halsować, ale nawet zrefowanie żagli nie zmniejszyło prędkości statku, toteż koniec końców Moichi wzruszył ramionami i powiedział do Ronina: - Musimy zachować cierpliwość i po prostu płynąć dalej. Nie zdołamy pokonać żywiołów. Ronin zaś, jako że już dawno temu nauczył się szanować siły,