Eric Van Lustbader
Pierścień Pięciu Smoków
(The Ring of Five Dragons)
Pierwszy tom cyklu "Perła"
Przełożyła Lucyna Targosz
Data wydania oryginalnego 2001
Data wydania polskiego 2003
Dla Viktorii
Teraz i na zawsze
PROLOG. Lorg
Giyan i Bartta, kiedy miały po piętnaście lat, znalazły lorga. Krył się, jak to lorgi
mają w
zwyczaju, pod dużym, płaskim pozłocistym głazem, tkwiącym niczym narośl na dnie
suchego
jak pieprz wąwozu. Konara Mossa, ich ramahańska opiekunka i nauczycielka,
ostrzegała je,
żeby bacznie wypatrywały lorgów, bo te lubią rozrzedzone, przesycone aromatem
kuello
powietrze stoków Djenn Marre. "Strzeżcie się lorga - ostrzegała je, groźnie
potrząsając
sękatym palcem - albowiem lorgi to złe stwory, chwytające dusze umierających
dzieci i
gromadzące je niczym ziarna wymłóconego owsa". Bzdurny zabobon, myślała Giyan.
Lorgi
może i są dość niemiłe dla oka, ale raczej nieszkodliwe. Tak po prawdzie, są
pożyteczne, jako że zjadają larwy prosiętników, a wszyscy wiedzą, jak te insekty
potrafią niszczyć owies i inne uprawy w górskich dolinach.
Był lonon, piąta pora roku - tajemniczy okres między pełnią lata a jesienią, kiedy
roiło się
od nagonogów; kiedy, w bezchmurne noce, na czarnym bezmiarze nieba widać było
wszystkie pięć księżyców, bladozielonych jak brzuszki gołębi; kiedy niewłaściwie
posłużono
się Perłą; kiedy V'ornnowie zjawili się na Kundali.
Giyan i Bartta, ramahańskie nowicjuszki, miały to ogromne nieszczęście być
bliźniaczkami - zły omen wśród górskich Kundalan, nieomylny znak złego losu,
czemu ich
matka usiłowała zapobiec, okręcając pępowiny wokół różowych, delikatnych szyjek
noworodków. Lecz ojciec, wszedłszy do izby położnicy, przeciął pępowiny
myśliwskim
nożem. Kiedy wrzasnęły, zachłystując się pierwszym oddechem, podciął gardło
intrygantce
położnej, która - szepcząc w matczyne ucho judzące zabobony - nakłaniała kobietę do
dzieciobójstwa?
Ojciec opowiedział to dziewczynkom wiele lat później, zanim na dobre odszedł z
domu.
Prawdę mówiąc, ich rodzice w ogóle nie powinni się pobrać. Ojciec był rozsądnym
kupcem,
trzeźwo patrzącym na świat, matka zaś była zaplątana w mroczną sieć magii,
przesądów i
lęków. Za dużo ich różniło, by mogli utworzyć trwały związek, a co dopiero zakochać
się w
sobie lub choćby się tolerować.
Matka - tak podstępnie pozbawiona możliwości zażegnania złej doli - zaprowadziła
córki
do Opactwa Opływającej Jasności, jak tylko doszły do odpowiednich lat. W nad
wyraz
niestosowny sposób błagała konarę Mossę, żeby wyszkoliła dziewczynki na
Ramahanki, w
nadziei, że ich całkowite oddanie wielkiej bogini oszczędzi im tradycyjnej doli
bliźniąt.
I tak oto stały się biegłe w Starej Mowie - uczono je z fragmentów Przeczystego
Źródła,
świętego Pięcioksięgu Miiny, spisywanych przez dziesięciolecia przez kolejne konara
po tym,
jak zostały utracone. Uczono je mitów stworzenia, legend Perły, siedemdziesięciu
siedmiu
świąt Miiny, znaczenia lonon: piątej pory roku, czasu Miiny, pory zmiany. Wpojono
im
fitochemię, sposoby leczenia ziołami i grzybami, odczytywanie znaków wróżebnych,
sondowanie opalami. Przede wszystkim jednak poznały proroctwo o nadejściu Daru
Sala-at,
Wybrańca Miiny, który odnajdzie Perłę i dzięki niej wyzwoli Kundalan z niewoli
V'ornnów.
Osobliwe, że dwie siostry - na dodatek bliźniaczki - mogły sobie przyswoić te same
wiadomości i dojść do odmiennych wniosków. Dla jednej naczynie było w połowie
pełne, dla
drugiej - w połowie puste. W opactwie opowiedziano Giyan o wspaniałych dziejach
jej ludu,
o czasach, kiedy to czarodziejskie istoty, takie jak smoki, narbucki, Rappa i
perwillony,
przebywały swobodnie pośród Kundalan; mężczyźni i kobiety wspólnie uczestniczyli
w
każdym aspekcie życia; osoby mające Dar uczono właściwie i mądrze posługiwać się
magią
Osom; każde święto było okazją do słuchania muzyki, tańców, śpiewów i radowania
się
życiem. A teraz, jak mówiono, pozostały jedynie bojaźliwe perwillony, śpiące
głęboko w
jaskiniach. Bartta z lekcji historii zapamiętała coś zupełnie odmiennego - co im
odebrali
V'ornnowie; że maleją wpływy i władza Ramahanek; że narodziła się nowa religia,
Kara, już
bez bogini; rozbestwienie i zaprzaństwo mężczyzn Ramahan oraz zdradę Rappa; że
należy
zrezygnować z czarów - znanych tylko posiadaczom wrodzonego daru - które znowu
zaczęły
kusić Ramahan; że Kundalan opuściła ich wielka bogini, która wystraszyła się
najazdu
V'ornnów i musiała się ugiąć przed przerastającą ją technomancją obcych.
Zapamiętała
klęskę tego, co było, klęskę Osoru, no i tych z Darem, i nauk Miiny, które miały
chronić
Kundalan przed inwazją.
Bliźniaczki kierowały się na północ od Stone Border, szły stromą i wąską ścieżką
wiodącą do Lodowych Jaskiń. Stoki barwy sepii opadały w dół, ku zielono-błękitnym
polom
w rozległej, żyznej dolinie. Brązowe igły kuello chrzęściły pod sandałami sióstr. I już
zawsze
ów dźwięk - cichy, szeleszczący, podobny do szelestu skrzydeł złośliwego
czarnowrona -
wywoływał w nich dreszczyk, bo po tej niebezpiecznej ścieżce mogły stąpać
wyłącznie
ramahańskie kapłanki, jak one, mieszkające w pobliskim Opactwie Opływającej
Jasności,
Giyan przystanęła, żeby popatrzeć na ogromne, poszarpane, skute lodem szczyty
Djenn
Marre. Bartta też się zatrzymała. Giyan los obdarzył wzrostem, urodą i smukłą
sylwetką. A co
gorsza, z punktu widzenia Bartty, miała Dar i można by ją szkolić w magii Osoru.
Cóż zaś
miała Bartta, oprócz niepohamowanego pragnienia przewodzenia Ramahankom?
- Pomyśleć, że nikt nie wie, co leży za tymi górami - odezwała się Giyan.
- Cała ty - stwierdziła cierpko Bartta - żeby rozmyślać nad pytaniami bez odpowiedzi.
I
przez takie głupstwa na pewno dalej zostaniesz leyna, nowicjuszką, mnie zaś w
przyszłym
roku mianują shima, kapłanką.
- Jestem służką Miiny, tak jak i ty - powiedziała łagodnie Giyan. - Każda na swój
sposób
służy wielkiej bogini.
Bartta burknęła:
- Coś ci powiem. Bycie twoją siostrą stało się kłopotliwe. Całe opactwo mówi o
twoich
wypaczonych poglądach.
- Wypaczonych, siostro? - Błękitne jak niezabudki oczy Giyan zdradziły, jaką
przykrość
sprawiła jej ta nagana.
Bartta zdecydowanie potaknęła, szczęśliwa, że zdobyła punkt.
- Nasz świat jest nieskomplikowany. My jesteśmy dobrzy, V'ornnowie źli. Nie mogę
pojąć, jak możesz zniekształcać tak niezbitą prawdę.
- Nie rozumiesz - powiedziała Giyan. - Nie przeczę, że czyny V'ornnów są złe. Ja
tylko
kwestionuję ów pewnik dobra i zła. W życiu nic nie jest po prostu czarno-białe. A co
do
V'ornnów, to przecież wcale ich nie znamy. Czuję, że tkwi tu jakaś tajemnica, której
nie
zgłębiliśmy.
- O, tak. Czujesz. Pewnie podpowiedział ci to ten twój przeklęty Dar.
Giyan odwróciła się i wpatrzyła w ośnieżone górskie szczyty. Przypomniała sobie
okropną wizję, którą miała trzy lata temu. Wizja ta - zbieżna z początkiem pokwitania
-
nawiedziła Giyan pewnego wspaniałego letniego popołudnia, na podwórcu opactwa.
Siała
zioła, gdy nagle zniknął świat. Najpierw myślała, że oślepła. Otaczała ją ciemność -
nie czerń
nocy czy nawet jaskini, lecz absolutna ciemność. Głosy szeleściły niczym skrzydła
ptaków,
ale nie mogła zrozumieć, co mówią. Była przerażona, a lęk jeszcze się nasilił, kiedy
napłynęła
wizja. Giyan, z zapierającą dech wyrazistością, widziała siebie z wysoka. Nosiła
dziwne
szaty, czystą biel żałoby. Stała na obojczyku narbucka, przed sobą miała widełki. Na
krańcu
prawego wyrostka stała Ramahanka w pomarańczowych szatach członkini Dea
Cretan. Na
krańcu lewego wyrostka tkwił groźnie wyglądający V'ornn w bojowym rynsztunku.
Podeszła
do rozwidlenia wyrostków, wiedziała, że czeka
ją straszliwy wybór, rozstaje ścieżki życia.
V'ornn uniósł ręce i dostrzegła w nich promienistą gwiazdę - wiedziała, że to Dar
Sala-at,
zapowiedziany przez proroctwo wybawca jej ludu. Patrzyła, jak kieruje się w lewo,
ku
Darowi Sala-at, ku V'ornnowi... Cóż to oznaczało? Nie wiedziała, lecz nie potrafiła
zapomnieć porażającej mocy owej wizji. Nie ośmieliła się komukolwiek o tym
opowiedzieć,
nawet Bartcie. Lecz to wspomnienie stale do niej powracało i pewnie było przyczyną
jej
sprzecznych uczuć wobec V'ornnów, których przecież powinna nienawidzić.
- V'ornnowie zrobili z nas niewolników, okaleczyli nas i torturowali - mówiła Bartta.
-
Zabijają nas dla zabawy podczas tych swoich zawodów. Ruch oporu istnieje i walczy,
lecz nie
jest dla V'ornnów żadnym przeciwnikiem. Obcy wypędzili nas z naszych miast,
zmusili do
szukania schronienia w górach, aż staliśmy się cudzoziemcami we własnym kraju.
Wymordowali tysiące Ramahan. Ocalało jedynie nasze opactwo. Wiesz to równie
dobrze jak
ja.
Giyan odwróciła oczy od szczytów Djenn Marre, od tajonych obrazów swojej wizji.
Wiatr rozwiewał jej gęste, miedziane włosy. Delikatnie dotknęła ramienia Bartty.
- Słyszę w twoim głosie ból i strach. Przez osiemdziesiąt osiem długich, straszliwych
lat
modliliśmy się do Miiny i nie otrzymaliśmy odpowiedzi.
Bartta strząsnęła dłoń siostry.
- Nie czuję ni bólu, ni strachu.
- Ależ owszem, czujesz - powiedziała jeszcze łagodniej Giyan. - Bez ustanku
obawiasz
się, że Miina w swym gniewie na zawsze pozostawiła nas w rękach V'ornnów. Sama
mi to
powiedziałaś.
- W chwili słabości, choroby i pomieszania - ucięła szorstko Bartta. - Dziwię się, że w
ogóle o tym pamiętasz.
- Czemuż nie miałabym pamiętać, siostro? Szczerze cię kocham.
- Gdyby tak było - szepnęła, drżąc, Bartta.
- Dręczą cię jakieś wątpliwości? - spytała Giyan, przytulając ją.
Bartta na chwilę wsparła głowę na ramieniu siostry. Westchnęła.
- Tego właśnie nie rozumiem - powiedziała. - Nawet konara, nasza starszyzna, nie
potrafią wyjaśnić osobliwego milczenia Miiny.
Giyan ujęła w dłonie głowę Bartty, spojrzała jej w oczy.
- Odpowiedź jest prosta, siostro. Wynika z naszej niedawnej historii. Bogini milczy,
ponieważ zlekceważyliśmy jej ostrzeżenia i niewłaściwie użyliśmy Perły.
- A więc to prawda. Miina nas opuściła - wyszeptała Bartta, po czym łzy napłynęły jej
do
oczu.
- Nie, siostro. Ona po prostu czeka.
Bartta otarła oczy, głęboko zawstydzona, że okazała taką słabość.
- Na co?
- Na Dar Sala-at. Tego, który odnajdzie Perłę i położy kres naszej niewoli u
V'ornnów.
Bartta nieco zesztywniała.
- Czy to prawdziwa wiara, czy też odezwał się ten twój Dar?
- Konara Mossa nauczyła mnie odrzucać Dar, tak jak nauczono nas wystrzegać się
Rappa, bo ponoszą odpowiedzialność za śmierć Matki w dniu, kiedy zaginęła Perła,
kiedy
najechali na nas V'ornnowie.
- Rappa mieli Dar i to doprowadziło do naszego upadku. - Bartta dostrzegła słaby
punkt
siostry i oczy jej zabłysły. Złośliwość, bliźniaczka zawiści, wzięła górę nad tajonymi
lękami.
- A jednak sprzeciwiasz się zaleceniom konary Mossy i korzystasz z Daru.
- Czasami nic nie mogę na to poradzić - odparła cicho i ze smutkiem Giyan. - Dar jest
zbyt potężny.
- Czasem rozmyślnie używasz Daru - syknęła Bartta. - Szkolono cię sekretnie,
nieprawdaż?
- A jeśli nawet? - Giyan spuściła oczy. - Niekiedy wątpię, że to coś we mnie, Dar, jest
złem. - Głos ścichł do szeptu. - Czasem późną nocą, kiedy nie śpię, czuję wokół
siebie
bezmiar kosmosu i wiem - wiem, siostro, sercem i duszą - że to, co słyszymy, co
widzimy,
czego smak i zapach czujemy, że znany nam świat to zaledwie drobina istniejącej
gdzieś
Całości. Wspaniałości przekraczającej nasze pojmowanie. I każdą cząstką mej jaźni
pragnę
tam sięgnąć i poznać ów bezmiar. I wtedy właśnie myślę: Jakżeż można dostrzegać
zło w
tym pragnieniu?
Bartta patrzyła na siostrę z przeraźliwą zazdrością. Co ty wiesz, czego ty pragniesz,
myślała. Jak gdybym nie pragnęła tego samego, choć wiem, że nigdy tego nie
osiągnę. Już
miała powiedzieć coś dowcipnego i uszczypliwego, kiedy widok ogona na chwilę
odebrał jej
głos. Ogon lorga mignął raz, iluzoryczny jak zapach wody w Wielkim Voorgu, i
zniknął pod
długim, płaskim, pozłocistym głazem.
- Popatrz no! - powiedziała, schodząc do płytkiej rozpadliny. Skarpa była stroma i
zdradliwa, spod nóg osuwały się iłołupki i połamane gałązki. - Spójrz tylko, siostro! -
Bartta
szeroko rozstawiła krzepkie nogi, nachyliła się i odwaliła głaz.
- Lorg! - wykrzyknęła Giyan.
- Tak. Lorg! - Bartta cofnęła się, zafascynowana i przerażona, a Giyan zeszła w
rozpadlinę i stanęła obok niej.
Lorg naprawdę był ohydną bestią. Skórę miał grubą i pokrytą brodawkami,
wyłupiaste szare oczy zwracały się to w tę, to w tamtą stronę, jakby mógł patrzeć
jednocześnie w dowolnym kierunku. Miało się wrażenie, że składa się wyłącznie z
brzucha; głowa i nogi były niewielkie. Wydawał się pozbawiony kości, niczym
dwukomorowy żołądek wypatroszonego
lemura, i przez to był jeszcze bardziej obrzydliwy.
Bartta podniosła kamień.
- A teraz musimy go zabić.
- Zabić? Dlaczego?
- Dobrze wiesz dlaczego - odparła lodowato Bartta. - Lorgi są złe.
- Zostaw go w spokoju. Nie musisz mu odbierać życia.
Bartta wprawnie się zamachnęła. Rozległ się osobliwy niski dźwięk, niczym
rozzłoszczonego czarnowrona. Przynajmniej jednym górowała nad siostrą - siłą
fizyczną.
Kamień, wypuszczony po tak potężnym zamachu, uderzył lorga z przyprawiającym o
mdłości
odgłosem. Paskudne wytrzeszczone ślepia zwierzęcia skierowały się ku bliźniaczkom
ze
smutkiem, lecz stwór się nie poruszył. Ta jego obojętność jeszcze bardziej
rozwścieczyła
Barttę. Porwała następny kamień, tym razem większy, i zamachnęła się. Giyan
złapała
uniesioną rękę siostry.
- Dlaczego, Bartto? Dlaczego tak naprawdę chcesz go zabić?
Wiatr szumiał w gałęziach kuello, świstał w skalnych szczelinach. Wysoko w górze
krążył jastrząb, bacznie wypatrując zdobyczy. Bartta wpatrywała się w twarz Giyan.
Swojej
wysokiej, pięknej siostry, bystrej i o zręcznych palcach. Na nowo rozgorzał w niej
gniew,
dławiąc, jakby dłoń olbrzyma zacisnęła się na jej gardle. Gwałtownie wyszarpnęła
rękę i -
zanim Giyan zdążyła coś jeszcze powiedzieć - z ogromną siłą cisnęła kamień.
Uderzył lorga
w głowę. Popłynęła strużka krwi tak jasnej i rzadkiej, że przypominała wodę. Bartta,
pomrukując jak zwierzę, nabrała w garść kamieni i ciskała nimi w lorga, aż
rozciągnął się na
ziemi, poraniony do żywego mięsa.
- Masz. Masz. - Stała nad lorgiem, drżąc lekko, w głowie się jej kręciło.
Giyan kucnęła obok martwego stworzenia i pogładziła je.
- Powiedz mi, jeżeli potrafisz - wyszeptała - gdzie tu jest zło, na wielką boginię?
Bartta popatrzyła na nią i rzekła:
- O tak, siostro. Uroń łzę nad stworem tak szkaradnym, że nawet nie drgnął, żeby
siebie
ocalić. Skoro jego śmierć tak cię zabolała, to wykorzystaj ten swój piekielny Dar.
Wróć mu
życie.
- Dar nie działa w ten sposób - odparła Giyan, nie patrząc na nią. - Nie może
przywrócić
życia zmarłemu.
- Spróbuj, czarownico.
Giyan podniosła poszarpanego lorga i pogrzebała go w iłołupkach. Zabrudziła dłonie
ziemią i krwią tak, że nie zdołała ich otrzeć. Czoło miała zroszone potem. W końcu
spojrzała
na siostrę.
- I co właściwie osiągnęłaś?
- Spóźnimy się na popołudniowe modły - rzekła Bartta.
Kiedy ruszyła ku wysokim, połyskującym murom Opactwa Opływającej Jasności,
zobaczyła sowę kołującą nad wierzchołkami drzew, jakby się jej przypatrywała.
Księga Pierwsza
Wrota Ducha
"Znajduje się w nas piętnaście Wrót Ducha.
Należy je rozewrzeć.
Jeżeli choć jedne pozostaną zawarte, wywiąże
się chorość ducha, która, gdy jej nie leczyć,
może zniszczyć w nas duszę".
- Przeczyste Źródło,
święty Pięcioksiąg Miiny
l. Sowa
Po szesnastu latach - szmat czasu - Bartta, niska, ciemna, przygarbiona i
przypominająca
lorga, znalazła się na tej samej ścieżce. Niebo było bezchmurne, wspaniale błękitne,
jakby
świeżo pomalowane. Słońce chyliło się ku zachodowi, osobliwa purpurowa plamka
wyolbrzymiona przez atmosferę wyglądała jak źrenica oka. Oka Miiny, jak wierzyli
Ramahanie, które wszystko dostrzegało i zapamiętywało.
Powietrze było przesycone aromatem jodeł kuello i Bartta - kiedy pod jej sandałami
chrzęściły zbrązowiałe igły - znów poczuła leciutki dreszczyk towarzyszący
wspomnieniu. W
jednej chwili wróciło popołudnie, kiedy to zabiła lorga. Przystanęła, wypatrując
wyschniętej
rozpadliny i dużego, płaskiego, pozłocistego głazu, pod którym, lata temu, znalazła
zwierzę.
Odziana była w długie pomarańczowe szaty z surowego jedwabiu przypisane konara,
starszym rangą kapłankom Dea Cretan, ramahańskiej Naczelnej Rady. Dawno temu,
przed
zjawieniem się V'ornnów, Ramahanami władała jedna kobieta: Matka. Tytuł ten
dziedziczyła
jeszcze w dzieciństwie, jednocześnie na zawsze tracąc swe imię. W owym czasie
wśród
Ramahan była jednakowa liczba kobiet i mężczyzn - jeżeli można to sobie w ogóle
wyobrazić! Mężczyzn usunięto, kiedy ich wrodzona zachłanność doprowadziła do
utraty
Perły, zniszczono czarnoksięskich Rappa i utworzono Dea Cretan, żeby już nigdy nie
powtórzyła się zdradziecka przemoc zrodzona w łonie Zakonu, by stopniowo pozbyć
się
czarów nierozerwalnie splecionych z bractwem Ramahan.
Bartta szła ścieżką, okolona wonią mirry, olejków goździkowych i szałwi - kadzideł,
które paliła podczas modłów. Wonności te dawały moc jej wierze i jasność myślom.
Postukała palcem cienkie, nieumalowane wargi. Gdzież jest ten głaz? Wiedziała, że
niedaleko.
Upływ czasu i kaprysy pamięci sprawiły, że dwukrotnie go minęła. Za każdym razem
jednak ramahańskie wyszkolenie zmusiło ją do zawrócenia - i w końcu rozpoznała
głaz,
którego złocista barwa teraz już tylko gdzieniegdzie przebłyskiwała spod warstwy
skruszonych iłołupków i igieł kuello. Bartta uniosła rąbek szat, na wpół ześliznęła się
po
stoku rozpadliny i ostrożnie szła wśród rumoszu skalnego i żółtych kępek turzycy. W
ciągu
tych lat zmiany geologiczne pokiereszowały zapadlisko. Głaz leżał teraz niczym
kładka nad
szczeliną w dnie rozpadliny.
Kobieta pochyliła się i dotknęła chłodnej, szorstkiej, złocistej powierzchni głazu,
nawet
po takim czasie wzburzona wspomnieniem lorga. Złorzeczyła od serca. Ów lorg na
pewno był
złym znakiem. Trzy dni po jego zabiciu Giyan schwytano i zabrano do Axis Tyr, na
niewolnicę V'ornnów. Było to szesnaście lat temu i nigdy już nie dała znaku życia. Za
to
Bartta wiele razy słyszała opowieści o kundalańskiej kochanicy regenta. Giyan
dzieliła łoże z
V'ornnem! Jak mogła? To było nie do pomyślenia! Bartta wzdrygnęła się, myśląc o
przerażającym V'ornnie. I wtedy właśnie usłyszała ów dźwięk - słabiutki,
niewyraźny,
odbijający się echem. Odwróciła się i rozejrzała. Poruszały się jedynie wierzchołki
pełnych
wdzięku kuello. Dźwięk powrócił i miała wrażenie, że po kręgosłupie spływa jej
strużka
lodowatej wody. Uklękła i zajrzała do szczeliny. W szparze pomiędzy skałą a
warstwą
iłołupku dostrzegła jedynie ciemność.
- Jest tam kto? - spytała stłumionym głosem.
Doleciał ją głos ni to ludzki, ni to zwierzęcy. Poderwała się na nogi, włosy stanęły jej
dęba. Cofnęła się, potknęła, złapała równowagę. Odwróciła się i zaczęła uciekać.
Przydepnęła
rąbek szaty, którą zapomniała nieco unieść, i upadła, rozdzierając materiał i raniąc
kolano.
Krzyknęła, podniosła się i pobiegła. Dotarła do skarpy rozpadliny i zatrzymała się,
żeby
złapać oddech. Spojrzała w górę, na świetliste lazurowe niebo. W ustach jej zaschło,
serce
łomotało.
Ciche, niesamowite zawodzenie wiatru dawało pozory życia skałkom i wąwozom,
zagłuszało tamten obrzydliwy dźwięk. Spojrzała ku gęstwie kuello i głęboko
odetchnęła, żeby
pozbyć się resztek strachu. Drgnęła, kiedy spośród ocienionych iglastych konarów
ukazała się
wielka rogata sowa i - bezszelestnie poruszając olbrzymimi skrzydłami - obniżyła lot.
Bartta
wymówiła imię Miiny, albowiem sowa była świętą posłanniczką bogini. Ptak leciał
wprost ku
niej. Przylgnęła do skarpy. Za późno na ucieczkę. Szeptała modlitwę, a tymczasem
sowa
przeleciała tak nisko, że Bartta poczuła powiew potężnych szarobłękitnych skrzydeł.
Ptak
jeszcze bardziej obniżył lot, a ona odwróciła się i śledziła go wzrokiem. Sowa
przeleciała nad
płaskim, długim głazem, potem drugi raz i trzeci. Po chwili wzbiła się na potężnych
skrzydłach i odleciała w mroczny bór kuello.
Barttę ogarnął osobliwy lęk. Sowa, rzecz jasna, była znakiem. Znakiem wielkiej wagi,
gdyż sowa w blasku dnia zapowiadała nadciągającą śmierć. Kobieta bała się coraz
bardziej,
wiedziała jednak, że nie powinna zignorować znaku danego przez Miinę. Ale to
przecież
niemożliwe: Miina odeszła, a przynajmniej Bartta to sobie wmówiła. Cóż więc
porabiała tutaj
posłanniczka bogini? Należało się o tym przekonać.
Niechętnie wróciła po własnych śladach. Uklękła obok głazu, krzywiąc się z bólu.
Słońce
stało tuż nad linią lasu, cienie w rozpadlinie były długie, błękitne, gęste.
Bartta chrząknęła. Głaz poruszył się opornie jak kaleka, na znak protestu spuszczając
małą lawinę iłołupków. Znów rozległ się ów mrożący krew w żyłach głos. Bartta
padła na
ziemię i wsunęła głowę w szczelinę. W gasnącym świetle dnia ledwo dostrzegła małą,
skuloną postać. To był Kundalanin, a nie zwierzę - i to mały, na pewno nie dorosły.
I znów omal się nie cofnęła. Nie miała najmniejszej ochoty schodzić w te
niebezpieczne
mroki. Powstrzymało ją jednak wyszkolenie. Miina przemówiła i teraz ona, Bartta,
musi
zadziałać. Ileż to czasu upłynęło, odkąd Miina dała Ramahanom znak? Bartta nie
wiedziała.
Ale na pewno dużo czasu. Bardzo dużo.
- Trzymaj się! - zawołała, gramoląc się w dół. - Idę do ciebie!
Schodziła, krztusząc się w chmurze pyłu i potężnie złorzecząc. Stwardniałymi od
pracy
dłońmi czepiała się małych załomków, żeby nie runąć w dół. Musiała być szczególnie
ostrożna, bo kruchy iłołupek bardzo łatwo mógł się odłamać lub obsunąć pod jej
ciężarem.
Bartta wiedziała, że tutejsza obfitość skał osadowych to "robota" rzeki Chuun,
płynącej stąd
do Axis Tyr, kundalańskiego miasta, które V'ornnowie obrali na swoją stolicę.
Słyszała wiele
opowieści o Axis Tyr sprzed inwazji V'ornnów, o pięknym mieście z błękitnego i
różowego
kamienia, zbudowanym na obu brzegach Chuun. Teraz zaś, o ile wiedziała, jedynymi
Kundalanami w mieście byli nieszczęśni więźniowie lub niewolnicy. Jak Giyan.
Nieuniknione wyrzeczenia pozbawiły uczuć twarde serce Bartty. Było teraz równie
nieczułe jak głaz. Ale nadal mogła nienawidzić. Kiedy myślała o V'ornnach, wstrząsał
nią
dreszcz zgrozy. Cóż za potwory! Obrzydliwe, łyse niczym zgniły clemett i dwakroć
bardziej
cuchnące. Nigdy się nie wiedziało, co myślą te łyse bestie, chociaż członkowie
kundalańskiej
partyzantki nauczyli się przewidywać ich reakcje na pewne wydarzenia. Jednak ruch
oporu
był w gruncie rzeczy bezsilny. Na cóż przydawały się ofiary z życia? Minęło sto
jeden lat od
rozpoczęcia okupacji i nic się nie zmieniło. Nic nie można było na to poradzić.
Trzeba się
było nauczyć żyć z tym jarzmem.
Dzięki niech będą Miinie, że V'ornnowie pojmali Giyan, nie ją. Bartta wiedziała, że
prędzej by się powiesiła, niż przystała na służenie im lub dotykanie ich cuchnących
cielsk.
Tak czy owak, pomyślała cierpko, jej bliźniaczka wykazywała niezdrowe
zainteresowanie
V'ornnami. Teraz ma, czego chciała.
Bartta zaczęła się pocić. W szczelinie było nienaturalnie ciepło. Potykając się, ruszyła
jak
najbliżej ścian, żeby uniknąć największego żaru, który bił falami z nierównego
skalnego
podłoża. Na obwodzie dna szczeliny sterczały, niczym chwytne palce, stalagmity z
różowego
kalcytu. Rozpalone powietrze migotało i paliło jej płuca, więc możliwie najszybciej
dotarła
do skulonej postaci. Okazało się, że to może piętnastoletnia dziewczyna, trzęsąca się
jak w
ataku zimnicy. Słodko pachnący pot rosił czoło biedaczki i sklejał jej długie, splątane
blond
włosy. Piękna twarz była mroczna, ściągnięta. Bartta wzięła ją na ręce i poczuła, jaka
jest
rozpalona. Dziewczyna krzyknęła, kiedy niosła ją ku otworowi odsłoniętemu przez
poruszony
głaz.
- Przestań biadolić - burknęła Bartta. - Za chwilę cię stąd wydobędę. Jesteś
bezpieczna.
Ale sama w to nie wierzyła, widząc suchą i zaczerwienioną skórę dziewczyny.
Ramahanki były nie tylko mistyczkami, ale i znakomitymi uzdrowicielkami. Bartta
wyraźnie
widziała oznaki gorączki duur i wcale się jej nie podobało, że zakażenie wirusowe
osiągnęło
takie stadium. Owa gorączka, powracająca co pięć lat, już od wieku siała spustoszenie
wśród
Kundalan. Ramahanki uważały, że to V'ornnowie przywlekli zarazę na Kundalę, ruch
oporu
zaś był przekonany, że Gyrgoni, tajemnicza kasta V'ornnańskich technomagów,
stworzyli
owego wirusa jako kolejną broń, by powalić Kundalan na kolana. W każdym razie
Ramahankom rzadko udawało się uratować ofiary gorączki duur. Jeżeli chorobę
rozpoznano
w czterdzieści osiem godzin od wystąpienia objawów, dobre efekty dawały
kataplazmy z
mieszaniny zmiażdżonych nasion krwawnicy i ususzonej delikatnej wewnętrznej
strony liści
naparstnicy. W przeciwnym razie, jak tylko wirus docierał do płuc, namnażał się tak
gwałtownie, że chory w ciągu kilku dni topił się niczym wrzucony do morza.
Trzymając dziewczynę na rękach, Bartta przystanęła i spojrzała na skrawek
mroczniejącego nieba. Droga w górę wydawała się o wiele dłuższa niż ta w dół,
zanim zeszła
na dno szczeliny. Dziewczyna umierała, nie było co do tego najmniejszych
wątpliwości. Cóż
więc po niej? Gdyby zdołała ją stąd wydobyć i zanieść do wioski, może
przedłużyłaby jej
życie o tydzień, góra dwa. Ale po co? Bolesny grymas już zniekształcał twarz
dziewczyny, a
jej cierpienia tylko by się nasiliły. Lepiej ją tu zostawić; szybka śmierć będzie wręcz
błogosławieństwem.
Kiedy jednak Bartta kładła ją na dnie szczeliny, niewielki wstrząs obsypał je
okruchami
łupków. Kapłanka przycisnęła się do drgającej ściany, a dziewczyna krzyknęła.
Spojrzała
przytomniej i przywarła do kobiety, zawodząc żałośnie. Bartta - czekając, aż ustanie
trzęsienie ziemi - przypomniała sobie świętą sowę Miiny. Bogini wreszcie
przemówiła i
wybrała ją, Barttę! Sowa trzykrotnie przeleciała nad szczeliną. Dlaczego? Na pewno
nie po
to, żeby Bartta porzuciła tu dziewczynę, skazując ją na śmierć. Jakież więc było
znaczenie
posłania Miiny? Może bogini chciała, żeby chora została własnością Bartty. Ale
dlaczego?
Czyżby było w niej coś wyjątkowego?
Bartta spojrzała na nieziemsko piękną twarz, tak bladą, że pod skórą, nienaturalnie
naprężoną i pałającą od gorączki, widać było siateczkę błękitnych żyłek. Odgarnęła
gładkie
włosy z czoła dziewczyny i zapytała:
- Jak ci na imię?
- Riane. - Serce chorej biło równie szybko jak serduszko bielaka.
- Hmmm. Nie znam tego imienia. Skąd jesteś?
Dziewczyna się skrzywiła.
- Ja nie... Nie mogę sobie przypomnieć. Jedynie...
- Jedynie co, kochanie?
- Pamiętam wspinaczkę.
- Wspinaczkę? - Bartta zmarszczyła brwi. - Chyba nie słyszałam takiego słowa. Co to
znaczy?
- Wspinaczka. No wiesz, wchodzenie i schodzenie po pionowych ścianach skalnych.
- Nie opowiadaj głupstw - skarciła ją Bartta. - Żadna ze znanych mi osób tego nie
robi.
- A ja tak - odparła dumnie Riane. - To znaczy robiłam. Wyraźnie pamiętam zejście z
Poczwórnego Białego Wierchu.
- Przecież to niemożliwe - stwierdziła Bartta.
Poczwórny Biały Wierch był urwistą górą, wznoszącą się jakiś kilometr powyżej
opactwa. Nawet dla kozic był zbyt stromy, poszarpany i oblodzony.
- Ależ skąd. Powtarzałam to wiele razy.
Bartta jeszcze bardziej się zachmurzyła.
- No dobrze, niech ci będzie. A co stało się potem?
- Odłamał się mały występ, którego się trzymałam. Może skała pękła, kiedy ziemia
zadrżała. Spadłam.
- No dobrze, kochanie, ale jak znalazłaś się tu, pod złocistym głazem?
- Ja... nie wiem.
Bartta westchnęła.
- Co sobie przypominasz? Kto jest twoją matką? A ojcem?
Riane pokręciła głową.
- Zastanów się, dziewczyno. Pomyśl!
Riane odsunęła się od niej i zwinęła w kłębek. Bartta zmusiła się, by złagodzić głos.
- Postaraj się, proszę. To ważne.
- Nic więcej nie pamiętam.
Amnezja, pomyślała kapłanka. Jest nie tylko chora, ale też doznała obrażeń.
- Źle się czuję - zakwiliła Riane, jakby podkreślając domysły Bartty.
- Wydobrzejesz - pocieszyła ją odruchowo kobieta, chociaż bardzo w to wątpiła.
- Nie zostawiaj mnie - powiedziała nagle dziewczyna.
Bartta miała wrażenie, że przygniótł ją młyński kamień. Uśmiechnęła się z
przymusem i
powiedziała:
- Wspólnie się stąd wydostaniemy. Już wkrótce zobaczysz...
Szczeliną targnął kolejny wstrząs. Riane rozejrzała się nerwowo, w jej błękitnych
oczach
widać było strach. Na dno posypały się znowu kawałki łupków.
- Umrzemy tutaj? - zapytała. Najwyraźniej nie miała pojęcia o swojej chorobie.
- Nie umrzemy tutaj. - Bartta miała nadzieję, że zdołała się uspokajająco uśmiechnąć.
-
Jestem Bartta ze Stone...
Riane wrzasnęła, bo szczeliną targnął trzeci, najsilniejszy wstrząs.
- Nie ma co beczeć - kobieta surowo zganiła zawodzenie chorej. - Zdążymy się stąd
wydostać.
Ponad głową Riane widziała warstwy łupków zsuwające się ku środkowi szczeliny i
mknące w otworze, który pojawił się po trzęsieniu ziemi. Muszę się stąd wydostać,
pomyślała
Bartta, bo inaczej zginę. Znów rozważyła porzucenie dziewczyny, lecz pamiętała
sowę i
musiała wypełnić nakaz bogini. Wstała, oparła się o ścianę i przewiesiła Riane przez
lewy
bark.
- No dobrze. Teraz mocno się trzymaj.
Zaczęła się wdrapywać. Szło jej to powoli. Miała dość rozumu, by wiedzieć, że
trzęsienie
ziemi zniszczyło sporo wgłębień i wybrzuszeń, które wykorzystała przy schodzeniu.
Te, które
wyczuwała teraz, kilkakrotnie sprawdzała, zanim się ostrożnie podciągnęła. Cały czas
przygniatał ją ciężar chorej, garbił plecy, wywoływał ból ramion i bioder - ból, który
coraz
bardziej się nasilał. Jednak uparcie się pięła, zabraniając sobie pośpiechu i nakazując
wypróbowanie każdej prowizorycznej podpory, żeby się pod nimi nie załamała i żeby
nie
spadły na dno szczeliny. Przez cały ten czas lękała się wszakże, żeby kolejny wstrząs
nie
zrzucił jej na dół. Jeszcze nigdy nie czuła się tak bezradna, od kiedy została
Ramahanką w
Opactwie Opływającej Jasności, lecz, co dziwne, jednocześnie odczuwała radość, bo
znów
czuła więź z własnym ciałem i korzystała zeń jak w dzieciństwie. Wspaniale było
znowu czuć
pod palcami ziemię, czuć pracę mięśni i ścięgien. Słyszała pochlipywanie Riane i
modliła się,
żeby osłabiona dziewczyna nie puściła jej.
Przebyła już dwie trzecie drogi, kiedy zabrakło oparcia dla palców. Trzy ewentualne
podpórki pękły, ostatnia dopiero wtedy, kiedy Bartta przeniosła na nią cały ich
wspólny
ciężar. Zjechała na poprzedni występ, a od wstrząsu aż zabolał ją kręgosłup. Riane
zemdlała. I
dobrze, pomyślała Bartta, dziewczyna boi się za nas obie.
Instynkt nakazywał jej iść w górę, ale Bartta poświęciła trochę czasu na odpoczynek.
Ziemia na razie się nie trzęsła, lecz nie było słychać żadnego ptaka, co kapłanka
potraktowała
jako ostrzeżenie przed następnymi wstrząsami. Całe życie spędziła w cieniu Djenn
Marre,
więc trzęsienia ziemi nie były dla niej nowością. Najsłabsze nasilenie miały na
pogórzu, a ich
moc wzrastała wraz z wysokością. Pewnego razu, kiedy niosła miesięczną dostawę do
Lodowych Jaskiń, miała nieszczęście natrafić na trzęsienie ziemi, które zmiotło część
ściany
skalnej niecałe siedem metrów od miejsca, gdzie przycupnęła, przerażona. Do
Lodowych
Jaskiń zachodziły wyłącznie akolitki Ramahan, a i to nieczęsto. Jaskinie, wyżłobione
w
granicie Djenn Marre niczym siedlisko osobliwego mitycznego drapieżnego ptaka,
znajdowały się pięć kilometrów od opactwa i kilometr powyżej wodospadów
Niebiańska
Kaskada, od których brała początek Chuun. Wszyscy się zastanawiali, jak
Tchakirowie mogli
tam żyć. Ale na cóż więcej zasługiwały te męty i wyrzutki - zbrodniarze, odmieńcy i
szaleńcy, odrzuceni przez społeczność? Mimo to wciąż byli Kundalanami.
Ramahanki
uważały za swój święty obowiązek wobec Miiny dbać, żeby ci nieszczęśnicy nie
zginęli
marnie na wietrznych i oblodzonych szczytach Djenn Marre. Żaden cywilizowany
Kundalanin nigdy nie widział Tchakira. Ale na pewno istnieli, bo kiedy akolitki
ramahańskie
zjawiały się w Lodowych Jaskiniach, tak jak Bartta, to racji żywnościowych z
poprzedniego
miesiąca już nie było. I ona, jak wszystkie kobiety przed nią, przebywała tam tylko
tyle czasu,
ile trzeba było, żeby położyć niewielkie, wypchane pakunki z suszoną żywnością i
ziołami,
łyknąć ze dwa razy mętnej rakkis i ruszyć w dół oblodzonego, niemal pionowego
szlaku.
Teraz miała przed sobą inny niemal pionowy szlak. Przebyła już sporo drogi w górę,
a
mimo to wieczorne niebo wydawało się jeszcze bardziej odległe, przypominało
muszlę
sczerniałą po całopalnej ofierze. Z mroków wyłoniła się gwiazda, niebiesko-biały
ognik, a tuż
obok niej, po prawej, zjawił się jeden księżyc, potem zaś drugi i ich poświata
oświetliła
szczelinę. Bartta poczuła to najpierw w podeszwach stóp; zebrała się w sobie i
żarliwie
modliła do Miiny, aby bogini wyciągnęła ku niej pomocną dłoń. Głuchy pomruk
przeszedł w
krótki grzmot, ogłuszając ją boleśnie. Ziemia zadrżała i kobieta zaczęła się zsuwać,
desperacko wczepiając się w skarpę. Miała wrażenie, że cała szczelina się rozpada i
że to już
ostatnie chwile jej życia.
Wszystko zamarło w przerażającym bezruchu. Bartta spojrzała w górę - ściana
rozpadliny pękła i jej najwyższa część odchyliła się, tworząc coś w rodzaju
nierównych
schodów. Instynkt popchnął ją w górę. W jednej chwili była przy owych schodach i -
wspinając się jak mogła najszybciej w tych okolicznościach - wydostała się ze
szczeliny.
Znalazła się w rozpadlinie i nawet nie zatrzymała się, by złapać oddech, ale niemal
biegła, niosąc na ramieniu nieprzytomną dziewczynę. Ośmieliła się obejrzeć przez
ramię
dopiero wtedy, kiedy dotarła do dróżki wijącej się pośród kuello i wiodącej do Stone
Border.
Nie wiedziała, co spodziewała się ujrzeć, lecz w księżycowej poświacie, spływającej
w dół
jak mleko z wymion kozy, nie dostrzegła niczego niezwykłego. Stęknęła z wysiłku,
wygodniej układając dziewczynę na bolącym ramieniu, i pospieszyła ku domowi.
2. Pnącze
Annon wypuścił strzałę, Kurgan wystrzelił bełt - i w sekundę później runął w dół
nagonóg, obniżający lot ponad ciernistą koroną sysalowca. Bełt przeszył jego
pulchną,
błękitno-żółtą pierś, strzała chybiła o włos.
Annon triumfalnie potrząsnął pięścią nad głową. Kurgan jednak poczęstował go
obelżywym gestem i na łeb, na szyję pognał przez zagajnik sysalowców, w którym
zaczaili
się wczesnym rankiem, jako że V'ornnowie świetnie wiedzieli, iż soczyste nagonogi
zakładają gniazda na najwyższych gałęziach wielkich, sękatych, wiekowych drzew.
- O tak, to moja zdobycz - wysapał Kurgan. Wyszarpnął okrwawiony metalowy bełt z
ptasiej piersi i wetknął z powrotem w łącze na zewnętrznej stronie lewego
przedramienia. -
Pojąłeś wyższość v'ornnańskiej technologii? - Potrząsnął jesionowym łukiem
Annona. - Nie
rozumiem, czemu się wygłupiasz z tą żałosną, zacofaną kundalańską bronią.
- To była próba - odparł Annon.
- I to nieudana. Sam musisz to przyznać.
Kurgan dźgnął martwego nagonoga cienkim trójgraniastym nożem, który zawsze miał
przy sobie. Był to jego największy skarb, którego nie pozwalał dotykać nawet
Annonowi.
Annon wszakże zbytnio się tym nie przejmował, nie przepadał bowiem za
v'ornnańską
bronią.
- Asherowie są znani z miłości do Kundalan, nie? - mruknął Kurgan.
- Po co to wywlekasz? - spytał przez zęby Annon.
- Wychowała cię Kundalanka. To nie jest normalne. Wszystko, czego cię nauczyła,
jest
tak samo wybrakowane jak łuk, który ci dała. Jeszcze wyjdzie ci to bokiem.
Annon wolał nie podejmować tego tematu, dotknął własnego łącza.
- Za bardzo polegasz na okummmonie.
- A czemuż miałbym nie polegać? Wycelował za mnie, wyliczył wektor ptasiego lotu,
szybkość wiatru i czas lotu co do nanosekundy. We właściwej chwili wystrzelił bełt.
A co ta
kundalańska zabawka zrobiła dla ciebie? Okummmon dał zdobycz mnie, a nie tobie.
- Nie musiałeś się wysilać. W ten sam sposób uczy nas, kiedy dostajemy Wezwanie,
żeby
się podłączyć.
- Otóż to, głupolu. - Kurgan uśmiechnął się i otarł gruby grot bełtu; okummmon już
"zmetabolizował" krew nagonoga, rozkładając ją na składniki pokarmowe bez trudu
wchłaniane przez krew młodziana; klepnął przyjaciela w plecy. - Okummmon to
przywilej,
który należy cenić. My, Bashkirowie, jesteśmy jedynymi z wysokiej kasty, którzy
mogą się
podłączyć. Bądź z tego dumny i współczuj Genomatekkom, co są tylko z nazwy
wysoką
kastą. Współczuj Khagggunom, wojownikom; Mesagggunom, inżynierom;
Tuskugggunom,
kobietom, czyli niższym kastom. Oni wszyscy są sototymi, których nie można
wezwać. To
dowód na to, że jesteśmy od nich lepsi.
- Mnie to Wezwanie przypomina pęta.
Kurgan potaknął.
- Ma nas jeszcze bardziej związać z Gyrgonami.
- Nie chcę być z nikim związany.
- Pochodzisz z Asherów, dynastii ustanowionej i namaszczonej przez Gyrgonów,
Tych
Którzy Wzywają. Twój ojciec jest drugim z dynastii Asherów, ty nastąpisz po nim, po
tobie
twój syn, i tak dalej.
Annon pomyślał o trzech swoich siostrach, których nie widział od ich narodzin.
Mieszkały w innej hingatta, podobnie jak ich matka - ich wspólna matka, którą
zobaczył
dopiero przed siedmioma laty, tuż przed jej śmiercią. Już nie mogła wtedy mówić.
Nie
rozpoznała go w ostatnich chwilach.
- Wcale tego nie chcę.
- To sceduj to na mnie - zaśmiał się Kurgan.
- Zrobiłbym to, gdybym mógł.
Kurgan był głęboko zaniepokojony.
- Masz takie dziwaczne poglądy, Annonie Ashera! Założę się, że to sprawka tej
kundalańskiej czarownicy, co się tobą opiekuje. Przecież nawet nauczyła cię mówić i
czytać
po kundalańsku.
- Wyjawiłem to tylko tobie, Kurganie.
- Gdyby twój ojciec wiedział, jakimi bzdurami cię faszeruje, to by ją wyrzucił na
zbity
pysk! - prychnął Kurgan.
- Mojemu ojcu raczej podoba się sposób, w jaki ona mnie wychowuje. - Annon się
uśmiechnął. - Pokazała mi część tajemnych przejść przecinających kundalański pałac
i
opowiedziała o swojej wiosce, Stone Border, wysoko w górach Djenn Marre.
- Aaa, Kundalanie. Dochowywanie tajemnic to ich najbardziej irytująca cecha. Ale
kogo
obchodzą te ich sekrety? Czegóż mogli byśmy się nauczyć od podrzędnych kultur? -
Kurgan
położył dłoń na ramieniu przyjaciela. - Wiem, że to dla ciebie trudne. Wychowuje cię
niewolnica! Co regent sobie myśli? Niektórzy gadają, że go opętała. Gadają, rzecz
jasna, za
twoimi plecami.
Krew napłynęła Annonowi do twarzy.
- Dałbym nauczkę tym psim synom.
- I narobiłbyś sobie przy okazji wrogów. Jak twój ojciec.
- Mój ojciec nie boi się żadnych wrogów.
- Fakt. Ale to, jak lekceważy tradycję... Ta jego kundalańska damulka to tylko jeden
przykład.
- Gdyby moja matka nie złamała wiary...
- Gdyby twoja matka nie złamała wiary, nigdy nie trafiłbyś do hingatta liiina do mori.
Wychowywałaby cię, tak jak twoje siostry, w hingatta falla do mori.
"Hingatta" nazywano wspólnoty ośmiu v'ornnańskich kobiet w wieku rozrodczym;
wychowywano w nich dzieci z wyższych kast przez rok po modelowaniu, kiedy to za
pośrednictwem swojego okummmonu były stale podłączone do matrix.
- Nigdy byśmy się nie spotkali i nie zaprzyjaźnili. I nigdy nie miałbym okazji pobić
cię
na głowę w polowaniu!
- Mój ojciec nie pochwala naszej przyjaźni.
- A mojego doprowadza to do szału!
- Uważa, że twój ojciec namawia cię, żebyś wykrył tajemnicę salamuuunu.
- Nasi ojcowie się nienawidzą, to fakt, a wszystko przez ten narkotyk - powiedział
Kurgan. - I pomyśleć tylko, że mógłbym nigdy nie dostawać od niego nakazów! Dla
mnie
Wennn Stogggul może sobie gnić w N'Luuurze! - Obwiązał szyję nagonoga i zawiesił
go
przy pozostałych. - Spójrz, przyjacielu! - Uśmiechał się szeroko, kpiąco. - Cztery
ptaki i ani
jeden twój!
Annon wskazał dwa małe czworonogi wiszące na gałęzi.
- Zupełnie mi wystarczy parka bielaków.
- Bielaki, też coś! Odrobinka mięska i to na dokładkę o smaku gliny!
- A ty świetnie znasz gorzki smak gliny, nieprawdaż, przyjacielu?
- Ja? Załóżmy się, kto częściej jej próbował!
- A o co zakład? - zaśmiał się Annon. - Trzy kolejki ognistej numaaadis.
- Raczej mętnej rakkis.
- Tego kundalańskiego sikacza? Cuchnie jak zgniłe clemetty.
- Za mocna dla takich jak ty, co?
- Nigdy!
Pewnie dalej by się przekomarzali w tym stylu, gdyby Annon nie dostrzegł czegoś
kątem
oka.
- Kurgan! - szepnął, kucając. - Spójrz no tylko, Kurganie! O tam!
Kurgan popatrzył tam, gdzie wskazywało wyciągnięte ramię przyjaciela. Przez lukę w
drzewach padał jasny snop słonecznych promieni. Coś się w tym blasku poruszało.
Kurgan
przesunął się, żeby lepiej widzieć, i nadepnął na suchą gałązkę. Annon natychmiast
zatkał mu
usta dłonią, żeby stłumić gniewny okrzyk. Chłopcy zamarli.
V'ornnowie byli bezwłosi, mieli długie, stożkowate, gładkie czaszki i bladożółtą
skórę.
Tak jasne, że aż bezbarwne oczy Annona i jego smutne usta sprawiały, że ogromnie
różnił się
od Kurgana, którego czarne jak noc oczy czyniły twarz jeszcze chudszą i bardziej
kanciastą.
Obaj chłopcy nadal widzieli jakiś ruch w trójkątnym słupie blasku. W milczącym
porozumieniu, zrodzonym ze wspólnego wychowania w liiina do mori, przyjaciele
ostrożnie i
powoli dążyli na skraj zagajnika sysalowców. Dotarli na obrzeże świetlnego trójkąta i
aż im
zaschło w ustach.
- Oczom nie wierzę! - szepnął Kurgan.
- Co za niespodzianka! - rzucił cicho Annon.
- Wspaniała!
- Też tak myślę!
- Ale ja to pierwszy powiedziałem, więc jest moja!
- Jeszcze czego!
Zerkali w oślepiający słoneczny blask. Usłyszeli orzeźwiający szmer strumyka -
jednego
z wielu dopływów potężnej Chuun, zasilającej Olbrzymie Fosforyczne Bagna,
dwadzieścia
mil dalej na zachód. Pluskowi wody towarzyszył cichy radosny śmiech, bo obiektem
zainteresowania chłopców nie był ani barwnie upierzony nagonóg, ani sześcionoga
bagienna
jaszczurka. Nawet widok narbucka z drogocennym spiralnym rogiem - który to
zwierz
zniknął z Kundali z nadejściem V'ornnów - nie poruszyłby tych nastolatków tak, jak
poruszył
ich widok młodej Kundalanki.
Uniosła wysoko suknię, odsłaniając mlecznobiałe uda, i zapuściła się na płyciznę
strumienia. Poruszała palcami stóp, wzbijając muł i płosząc kijanki. Chłopcy
domyślili się, że
to widok umykających kijanek był przyczyną jej dźwięcznego śmiechu. Nie, żeby
zwracali
zbytnią uwagę na dźwięki, jakie wydawała. Nie, nie - oni przyglądali się bacznie jej
włosom.
Były gęste i brązowe jak usmażona w rondlu leeesta. Ułożyła je na czubku głowy i
spięła parą
długich, filigranowej roboty szpilek, jak to kobieta tej rasy. Kiedy tak patrzyli, weszła
głębiej
w strumyk. Woda zakryła jej stopy. Nagle uniosła głowę i rozejrzała się. Chłopcy
zamarli i
wstrzymali oddech, żeby się nie zorientowała, że ją podglądają, i nie uciekła. Nie bali
się jej,
to oczywiste. Byli V'ornnami i nie obawiali się żadnego z Kundalan. Raczej ich
pociągała.
No i te jej włosy.
V'ornnowie byli zupełnie pozbawieni włosów i z pewnością dlatego włosy Kundalan
budziły w nich całą gamę odczuć - od odrazy do erotycznej fascynacji. Krążyły nawet
pogłoski, że Gyrgoni często odwiedzali kundalańskie kashiggen, gdzie płacili za
usługi
tajemniczych imari, mających tak długie włosy, że - jak mówiono - ktoś musiał je
unosić,
kiedy szły. Ponieważ jednak Gyrgoni uwielbiali rozsiewać plotki i legendy na swój
temat,
nikt nie potrafił oddzielić prawdy od zmyśleń.
Chłopcy patrzyli, oszołomieni, jak młoda Kundalanka unosi ręce i wyciąga
filigranowe
szpilki. Włosy spłynęły jej na plecy niczym Niebiańska Kaskada. Potem zaczęła się
rozbierać.
Najpierw zdjęła kamizelkę, później bluzkę, a na koniec długą, układaną spódnicę. Z
okrzykiem zachwytu zanurzyła się, nagusieńka, w wodzie. A kiedy woda rozbryznęła
się
wokół jej ud, ujrzeli jej uroczą czuprynkę.
Kurgan upuścił upolowane nagonogi. Leżały teraz u jego stóp ze skręconymi
karkami,
zapomniane w podekscytowaniu nowymi łowami.
- Oto dojrzały clemett, gotowy do zerwania - rzekł ochryple. - Musi być moja.
I wypadł z kryjówki. Annon rzucił łuk i tuż za przyjacielem popędził ku Kundalance.
Biegł szybciej. Kurgan zorientował się, że przegra ów wyścig, i podciął mu nogi.
Annon
potknął się i przekoziołkował po trawie. Drugi z V'ornnów wykorzystał uzyskaną
przewagę,
w mgnieniu oka dotarł na brzeg i wskoczył do wody akurat w tym momencie, kiedy
zauważyła go młoda Kundalanka. Dziewczyna wrzasnęła, starając mu się wyrwać.
Szarpała
się, on tymczasem wpychał jej głowę pod wodę, aż wreszcie zabrakło jej tchu i mógł
ją
wyciągnąć na płyciznę. Zwalił się na nią całym ciężarem i zmiażdżył jej usta swoimi
wargami.
Annon, rozciągnięty w trawie i niezabudkach, z mieszanymi uczuciami patrzył na tę
napaść. Widok dziewczyny i w nim wzbudził pożądanie, i on też chętnie zaspokoiłby
swoją
chuć. Właściwie nie było w tym nic złego. Kundalanie byli tylko pośledniejszą rasą -
kolejną
rasą niewolników podbitą przez V'ornnów. A jednak... A jednak coś go powstrzymało
- jakiś
ledwie słyszalny głos szepnął mu na ucho: "To się nie godzi". Annon zadrżał. Był to
oczywiście głos Giyan. Była Kundalanką, co się dlań liczyło, bo przecież to ona go
wychowała. Jasne, że gdyby nie była kochanką regenta, nigdy nie dostałaby tak
ważnego
zadania, nigdy nie włączono by jej do hingatta liiina do mori ani do żadnej innej
hingatta. Ale
Gyrgoni wybrali Eleusisa na regenta i chociaż nie pozwalali mu stanowić własnych
praw,
jego decyzja była prawem dla wszystkich kast. Była prawem, bo stali za nim Gyrgoni.
Inni
mogli - jak robił to Stogggul - psioczyć i narzekać na regenta, ale nic poza tym.
Pozostawały
im jedynie pomruki niezadowolenia.
Jasne, Giyan go wychowała. Była kochanką jego ojca i wykonywała jego polecenia.
Jak
przystało na posłuszną niewolnicę. Niewolnicę, której szept potrafił wszakże
rozbrzmieć w
umyśle Annona, chociaż jej przy nim nie było. Może Kurgan miał rację co do niej,
może i
była czarownicą.
Tak czy owak, nie mógł już znieść tego głosu. Wbiegł w jaskrawy blask słońca, jak
strzała pomknął stromym brzegiem i spadł na szamoczącą się parę. Widział goły tyłek
Kurgana, zawzięte, na poły szalone, nabiegłe krwią oczy przyjaciela. O dziwo, to
tylko
wzmogło jego determinację. Żeby co? Zaspokoić swoją zachciankę, pozbyć się
osobliwej
ociężałości w lędźwiach, nasycić się tą kundalańską samiczką. Uciszyć denerwujący
szept,
rozbrzmiewający w jego umyśle. Wbił palce w napięte mięśnie ramion Kurgana.
Tamten
uniósł się, okręcił tors ku przyjacielowi i trzasnął go grzbietem dłoni. Annon, nie
przygotowany na cios, cofnął się nieco. Ale znów zaatakował i trafił prosto na
potężny cios.
Klęknął w wodzie, widząc wszystkie gwiazdy. W końcu odzyskał wzrok i zobaczył
minę
dziewczyny; zmroziło go to. Już się nie opierała. Oczy miała szkliste, jakby patrzyła
gdzieś
strasznie daleko, tam gdzie żaden V'ornn nie mógł dotrzeć. Annon wiele razy widział
takie
spojrzenie u kundalańskich niewolnic w Axis Tyr. Wprawiało go we wściekłość,
powodowało, że dawna rozpacz po opuszczeniu przez matkę bolała jak pchnięcie
nożem w
brzuch. Ów gniew przywołał wspomnienia, kiedy jako dziecko płakał nocą. Chciał,
żeby
przyszła matka, a któż się zjawiał? Kundalańska niewolnica! Wołał matkę w
przerażeniu, ale
także po to, żeby dokuczyć Giyan, ukarać ją za to, że zajmuje miejsce matki.
Giyan odpowiadała na jego wołanie, jeśli tylko tej akurat nocy nie była z jego ojcem.
Kołysała go, choć o to nie prosił, choć ledwo mógł ścierpieć jej dotyk - dotyk
Kundalanki,
którą ojciec nie wiadomo dlaczego uwielbiał! Opowiadała mu niezwykłe, niepokojące
legendy o bogini Miinie i Pięciu świętych Smokach, które stworzyły Kundalę, lub
usypiała
go, śpiewając kołysanki o osobliwych melodiach, które wślizgiwały się do jego
umysłu.
Miała piękny głos, musiał jej to przyznać.
Jednak było w niej coś takiego, być może głęboki smutek, co ujawniało się w wyrazie
jej
twarzy, co odbierało radość jej uśmiechom. Raz ocknął się w jej ramionach i
zobaczył, jak łka
we śnie. Łzy spływały strumieniami po policzkach Giyan, śniącej straszliwy sen, więc
- choć
wzbudziło to w nim obrzydzenie - mocno uchwycił jej dłoń.
Blask słońca, odbity od powierzchni strumienia, niemal oślepiał Annona. Wściekłość
wzięła górę nad bezwładem. Warcząc jak zwierz w klatce, uderzył Kurgana w
szczękę,
poprawił krzepkim ciosem w ucho i zwlókł go z biedaczki. Dziewczyna leżała,
oszołomiona,
dopóki ku niej nie sięgnął. Wzdrygnęła się, kiedy Annon złapał ją za ramię i podniósł.
Odsunęła się, gdy ją puścił.
Przez chwilę tworzyli osobliwą scenkę - zdobywca i niewolnica, każde innej rasy.
Patrzyli sobie w oczy, nie znając swoich intencji. Annon wiedział, że była to
odpowiednia
chwila, żeby ją posiąść, mszcząc się tym na kundalańskiej niewolnicy, która go
wykarmiła, i
na ojcu, który potrzebował jej bardziej niż on. Odpowiednia chwila, żeby - jak na
V'ornna
przystało - wziąć to, co mu się należało. Lecz nie zrobił nic. Za jego plecami stęknął
Kurgan.
- Wynoś się stąd! - warknął Annon do zdumionej Kundalanki, po czym dorzucił
energiczniej: - Rób, co każę, kobieto, i to szybko, zanim zmienię zdanie!
Klęczący Kurgan znów stęknął i wykaszlał bladobłękitną flegmę. Rzucił się w stronę
dziewczyny, brnącej pospiesznie ku brzegowi. Wrzasnęła. Annon wciągnął go do
strumienia.
Kurgan kopnął go w goleń.
- Wiem, czego chcę, przyjacielu - wysapał, kiedy się szarpali. - Ostrzegam, nie
wchodź
mi w drogę.
- Pozwoliłem jej odejść - oznajmił Annon.
- Zwariowałeś? - zaśmiał się Kurgan. - Kimże jesteś, żeby ją puszczać wolno?
- Synem regenta.
Czemu to robię? - pytał sam siebie Annon. Co znaczyła dlań ta kobieta obcej rasy?
Wyobraźnia podsuwała mu obrazy Giyan, tarzającej się w łożu z jego ojcem, kiedy
on,
Annon, przywoływał matkę. Nauczył się, że noc to pora, kiedy dochodzi do głosu
cierpienie.
- O, tak. Eleusis Wielki, Eleusis Potężny - zadrwił Kurgan. Był zły i zawiedziony. -
Człowiek, którego ojciec został namaszczony przez Gyrgonów i jest trzymany przez
Gyrgonów na krótkiej smyczy. Regent jak wszyscy inni, pozbawiony władzy.
Władzy, którą
mają wyłącznie Gyrgoni.
- A mimo to twój ojciec pragnął korony regenta i poruszył niebo i ziemię, żeby
zasłużyć
na łaskę Gyrgonów - odgryzł się Annon.
- Mój ojciec to głupiec obsesyjnie nienawidzący twojej rodziny. Na jego miejscu
znalazłbym sposób, żeby zostać regentem.
- I co wtedy? Regent panuje z łaski Gyrgonów. To oni mają całą władzę. Zawsze tak
było.
- Ale nie musi tak pozostać!
I ponownie zaczęli się bić, wykorzystując całą siłę młodzieńczych ciał i pomysłowość
umysłów.
Eleana, owa Kundalanka, patrzyła, zafascynowana i przerażona, jak te dwie bestie
biły się
na płyciznie, poniżej jej stóp. Zbierała swoją odzież, jednak nie z pośpiechem
nakazanym
przez Annona, lecz z ociężałością wywołaną przez bijatykę. Walczyli o nią dwaj
V'ornnowie
- to było... ekscytujące. Prawda, byli bestiami, okrutnymi, bezwłosymi, cuchnącymi i
niezrozumiałymi. A przecież ten o bezbarwnych oczach odpierał drugiego nie po to,
jak
przypuszczała, żeby samemu móc ją wziąć, lecz po to, żeby ją obronić. Czuła z nim
jakąś
osobliwą więź, żywiła doń jakieś ciepłe uczucie, małe jak larwa prosiętnika, lecz
niepodważalne. I dlatego, wbrew wszelkiej logice, ociągała się, nasłuchując łomotu
swojego
serca.
I to właśnie ona pierwsza dostrzegła świętego orła - prawą rękę bogini Miiny -
spadającego z nieba rozpalonego przez stojące w zenicie słońce. Osłoniła ramieniem
oczy od
blasku i zobaczyła, że olbrzymi ptak zmierza ku V'ornnom. Był złocisty, z biało
upierzoną
głową i straszliwym czerwonawym dziobem, którym odrywał od kości ciało
zdobyczy. W
owej chwili wyglądało na to, że przewagę ma V'ornn o bezbarwnych oczach. Eleana
słyszała
łopot skrzydeł orła, widziała jego zakrzywione żółte szpony.
Orzeł uderzył w V'ornna o bezbarwnych oczach, poznaczył krwawymi szramami
prawą
stronę jego torsu. V'ornn wrzasnął. Czymże rozgniewał boginię? - zastanawiała się
Eleana.
Pytanie bez odpowiedzi. Obaj chłopcy zapomnieli o bójce i rozdzielili się. Ranny wił
się na
płyciźnie, a drugi - jego przyjaciel? - klęknął, uniósł lewą rękę jak oszczep i trafił
wznoszącego się orła jednym z tych ohydnych metalowych bełtów prosto w serce.
Kundalanka krzyknęła. Majestatyczny ptak spłynął na ziemię, wydając ostatnie
tchnienie.
Kolejny śmiertelny grzech wśród wielu już popełnionych przez V'ornnów przeciwko
Miinie.
Ciemnooki V'ornn dopadł Eleanę w pięciu długich susach. Napaść i nagła śmierć
ptaka
odebrały jej zdolność ruchu. Rzucił ją na kamienistą ziemię i - zanim się zorientowała
- wziął
ją, sapiąc i dysząc, jak przystało zwycięskiemu V'ornnowi.
***
- Żebyś nikomu o tym nie gadał - ostrzegł Kurgan.
- Masz na myśli dopiero co wydany przez ojca zakaz gwałcenia Kundalanek. - Annon
obmywał cztery rany po szponach orła.
- To mimo wszystko prawo, chociaż głupie. - Kurgan obmacywał obrzmiały bok.
W płyciznie strumienia, gdzie przycupnęli, widać było szarą skałę i szybko znikające
zawirowania turkusowej v'ornnańskiej krwi. Po kijankach i młodej Kundalance nie
było
śladu.
- W terenie, z dala od wścibskich oczu regenta, Khaggguni robią, co chcą. Takie
przynajmniej plotki słyszałem.
Annon też to słyszał, ale zmilczał. Obaj chłopcy z rosnącą ciekawością oglądali jego
ranę.
- Wcale mi się to nie podoba. Okropnie spuchnięte. - Kurgan nacisnął poczerwieniałą
skórę między szramami. - Na Enlila, coś mi się wydaje, że zostawił w tobie kawałek
pazura.
- Lepiej spróbujmy to wyciągnąć.
Kurgan kiwnął głową i wyciągnął zza pasa nóż o cienkim ostrzu.
- Gotowy?
Annon przytaknął, zacisnął zęby. Odwrócił głowę, kiedy nóż wszedł w ranę.
Krzyknął i
krzyczał, aż Kurgan dał mu rzemień, na którym zawieszał zdobycz. Annon wsunął
rzemień
do ust i zagryzł z całej siły. Po trzech minutach zemdlał.
Kurgan spryskał mu twarz wodą i ocucił.
- Nic z tego. Mogę wypatroszyć nagonoga, ale żaden ze mnie chirurg. To paskudztwo
wchodzi tym głębiej, im bardziej staram się je wyciągnąć. Nie dam rady.
Annon czuł przemożny ból.
- Dzięki Enlilowi, bogowi wojny!
- Zakażenie chyba się nie wda - orzekł Kurgan. - Dobrze oczyściliśmy rany. - Oddarł
rękaw bluzy.
- Ojjjjj! - krzyknął Annon. - Uważaj, jak mocno wiążesz!
- Musi być mocno. Chyba że chcesz zacząć krwawić, jak tylko ruszymy.
Annon odetchnął parę razy na próbę.
- I jak?
- Nie umrę.
Kurgan zachichotał.
- Oto słowa godne V'ornna.
Annon skinieniem głowy zaakceptował pochwałę.
- Lepiej już chodźmy, jeżeli chcemy zdążyć na kolację.
- To przedtem mówiłem poważnie. - Kurgan położył dłoń na ramieniu przyjaciela. -
Zawrzyjmy pakt, zanim stąd odejdziemy. Przysięgnijmy seigggon: nigdy nikomu nie
opowiemy o tym popołudniu. Zgoda?
- Zgoda - odparł Annon.
Chwycili się za nadgarstki w seigggon, dotknęli okummmonami. Zamigotała między
nimi
iskierka.
Kurgan wstał i pomógł się podnieść Annonowi.
- Coś zrobił z tym ptaszyskiem? - Annon krzywił się, kiedy brnęli ku brzegowi. -
Nigdy
nie słyszałem, żeby kogoś atakowały.
Kurgan kiwnął głową ku ptasim zwłokom.
- Cóż, jedno jest pewne: ten już nikogo nie zaatakuje.
Annon ruszył brzegiem, po czym stanął nad orłem. Przykucnął z niejakim trudem.
- Masz rację. O, popatrz, nie ma jednego szpona. Krew jeszcze jest świeża.
- Łup należy się zwycięzcy - odparł Kurgan. - Kawałek tego przeklętego ptaszyska
jest
teraz w tobie.
Annon wstał. Długo milczał.
- Do N'Luuury z tym! - burknął wreszcie. Potem odwrócił się i poszedł po swoich
śladach do czekającego nań przyjaciela.
- Racja! - Kurgan odrzucił w tył głowę i zaczął się śmiać. - Do N'Luuury z tym!
Wspięli się powoli na skarpę. Gęstsze powietrze przy widnokręgu sprawiało, że
kontury
słońca wydawały się bardziej wyraziste. Po zimnej wodzie popołudnie było gorące,
parne i
ciche. Nagonogi świergotały i polatywały, kiedy zbliżyli się do pierwszej kępy
sysalowców,
lecz, jak na jeden dzień, chłopcy mieli już dość polowania.
- Więc uważasz, że wydany przez ojca zakaz gwałcenia Kundalanek to głupota, co? -
odezwał się Annon.
- Pewnie. To przecież tylko pozbawione duszy zwierzęta, no nie? Czemu nie
mielibyśmy
się z nimi zabawić, kiedy i gdzie się nam spodoba?
- Taka sama głupota, przypuszczam, jak jego plany budowy Za Hara-at.
Kurgan odwrócił głowę i splunął.
- Słyszałem, jak wielu V'ornnów twierdziło, że to odrażający pomysł.
Miał bystre oczy śnieżnego rysia. Annon wiedział, że choć potrafi być takim samym
łotrem jak jego ojciec, to jednocześnie odznacza się pomysłowością lisa chii, małego
ssaka
pojawiającego się w środkowym paśmie Djenn Marre.
- Pomyśl tylko! V'ornnowie i Kundalanie pracujący ramię przy ramieniu! Idiotyzm!
To
by dało Kundalanom fałszywe poczucie, że są nam równi.
- A mimo to, wbrew wszystkiemu, budowa ma się rozpocząć za parę tygodni. - Nie
pierwszy raz, i chłopak wiedział, że nie ostatni, Annon musiał bronić polityki regenta.
Jednak
to był Kurgan, jego towarzysz z hingatta, najlepszy przyjaciel. - Wiesz, co myślę? Że
ojciec
ma rację. W Kundalanach kryje się więcej, niż podejrzewamy.
- To by dopiero było! - zarechotał Kurgan.
Dotarli do linii drzew i Annon musiał się zatrzymać. Każdemu oddechowi
towarzyszył
przeraźliwy ból.
- Odpoczniemy? - spytał Kurgan.
Jakiś czas siedzieli w milczeniu. Annon rozmyślał o Kundalance. Serce mu się
ściskało.
Pamięć wciąż podsuwała obraz jej pięknej twarzy, ów osobliwy wyraz oczu, ulotne
wrażenie,
które na chwilę ich połączyło. Zastanawiał się, skąd przyszła, gdzie jest teraz. Miał
nadzieję,
że nie wpadła na bandę Khagggunów. Spojrzał na Kurgana, ostrzącego grot jednego
ze
swoich bełtów.
- Wiesz, gdybym był Gyrgonem, to pewno nie potrzebowałbym tego opatrunku. Już
bym
znalazł sposób uleczenia rany.
- Gyrgoni to technomagowie - odparł Kurgan - nie czarownicy.
- Czyż bez przerwy nie starają się pokonać śmierci? Jest przecież to ich powiedzenie:
"Tajemnicę śmierci można wyjaśnić tylko poprzez uzyskanie władzy nad życiem".
- I uważasz, że wiesz, co to znaczy?
- Gyrgoni są wyższą kastą, tak samo jak my, ale zostali genetycznie zmodyfikowani
przed narodzinami. Ich geny poddano rekombinacji, mięśnie, żyły i kości opleciono
obwodami z germanu i tertu. Wszyscy są sprzężeni w jednej gigantycznej biomatrycy
i
dlatego mówią o sobie Bractwo.
- Bajeczki, kłamstwa, półprawdy - roześmiał się Kurgan. - Nie oszukuj się,
przyjacielu,
nikt nic nie wie o Gyrgonach. Co nie znaczy, że nie dałbym sobie palca uciąć, żeby
się
dowiedzieć, co to za jedni i co knują. Są za bardzo tajemniczy. Założę się, że są
kompletną
niewiadomą nawet dla twojego ojca, a to jedyna znana mi osoba, która ma z nimi
jakiś
bezpośredni kontakt. Oni tylko eksperymentują w tych swoich laboratoriach. -
Wzdrygnął
się. - Naprawdę chciałbyś dzielić myśli z każdym z kasty? Brrrr!
Wstali i ruszyli w dalszą drogę. Kiedy dotarli do pierwszych sysalowców, Kurgan
znów
wrócił do tematu.
- Chciałbym wiedzieć, nad czym oni pracują. Nad jakimś wspaniałym planem, ale to
wszystko ogromna tajemnica. Gdybym był regentem, znalazłbym sposób na
wydobycie z
Gyrgonów ich sekretów.
- Gdyby nie było kast - odezwał się Annon - Gyrgoni nie mieliby władzy i wszyscy
byśmy znali ich tajemnice.
- Kolejna kundalańska wywrotowa myśl twojej niani - prychnął Kurgan. Wziął swoją
czwórkę nagonogów i zaczekał, aż Annon podniesie łuk i zdejmie z gałęzi rzemień z
bielakami. - Kasty równają się cywilizacji. Porządkują chaos. Wyobraź sobie, że
Khaggguni
mogliby zostać Bashkirami. Co by wojownicy wiedzieli o kunszcie kupca i bankiera?
Albo
gdyby Mesaggguni zechcieli stać się Khagggunami. Co inżynierowie wiedzą o
prowadzeniu
wojen? A gdyby tak Genomatecy, nasi lekarze, zechcieli się zmienić w Bashkirów?
To
śmiechu warte! A weźmy najbardziej ekstremalny przypadek: gdyby tak Tuskugggun
chciały
się stać Gyrgonami? Gdyby kobiety stanowiły prawa dla wszystkich V'ornnów? To
nie do
pomyślenia! Co kobiety wiedzą o prawach, o rządzeniu, w ogóle o interesach? Rodzą
dzieci,
wychowują je i pomagają w ich edukacji. Taka jest ich rola.
- One również komponują naszą muzykę, tworzą naszą sztukę, piszą książki. Szyją
ubrania, a nawet wykuwają zbroje, które noszą Khaggguni.
- To wszystko prawda, Annonie. Ale co z tego? Kiedyś ostatnio słuchał muzyki albo
oglądał jakieś dzieło sztuki?
Dwa dni temu, pomyślał Annon, kiedy Giyan zabrała mnie w nocy do swojej
pracowni,
bo nie mogłem zasnąć. Widziałem rzeźby, które tworzy, kiedy nie zajmuje się mną
lub moim
ojcem.
- Możesz sobie wyobrazić kobietę w zbroi, którą zrobiła? - ciągnął Kurgan. -
Umarłbym
ze śmiechu na taki widok! Rzecz w tym - podjął, kiedy szli przez gęsty zagajnik
sysalowców
- że ze złej strony patrzysz na całą tę sprawę. Tak naprawdę jedyny sposób, żeby
poznać
tajemnice Gyrgonów, to zdobyć władzę nad samymi Gyrgonami.
- Taaak? A jak zamierzasz to osiągnąć?
- Nie mam pojęcia. Ale musi być jakiś sposób.
Żebra okropnie bolały Annona, kiedy się śmiał, ale to go nie powstrzymało.
- Ach tak? To powiadom mnie o tym za jakieś trzysta lat, kiedy już coś wymyślisz.
Dwaj przyjaciele, śmiejąc się, zniknęli w gęstym zachodnim kwadrancie lasu,
kierując się
ku Axis Tyr.
Miasto - białe rezydencje, cynamonowe pałace, cynobrowe składy, sklepy i warsztaty
pod płóciennymi dachami o jaskrawych barwach - o układzie tak logicznym, jak i
artystycznym, układało się półkoliście od Morza Krwi ku północy. Trwało teraz
trzymane
żelazną ręką. Muzyka umilkła, teatry były puste i ciemne, święta zakazane - kulturę
zdmuchnięto jak płomień świecy. Zamknięte, gęsto zaludnione, kipiące tłumem,
spętane.
Miasto Kundalan pod władzą V'ornnów przypominało teraz wspaniały monument na
poły
Eric Van Lustbader Pierścień Pięciu Smoków (The Ring of Five Dragons) Pierwszy tom cyklu "Perła" Przełożyła Lucyna Targosz Data wydania oryginalnego 2001 Data wydania polskiego 2003 Dla Viktorii Teraz i na zawsze PROLOG. Lorg Giyan i Bartta, kiedy miały po piętnaście lat, znalazły lorga. Krył się, jak to lorgi mają w zwyczaju, pod dużym, płaskim pozłocistym głazem, tkwiącym niczym narośl na dnie suchego jak pieprz wąwozu. Konara Mossa, ich ramahańska opiekunka i nauczycielka, ostrzegała je, żeby bacznie wypatrywały lorgów, bo te lubią rozrzedzone, przesycone aromatem kuello powietrze stoków Djenn Marre. "Strzeżcie się lorga - ostrzegała je, groźnie potrząsając sękatym palcem - albowiem lorgi to złe stwory, chwytające dusze umierających dzieci i gromadzące je niczym ziarna wymłóconego owsa". Bzdurny zabobon, myślała Giyan. Lorgi może i są dość niemiłe dla oka, ale raczej nieszkodliwe. Tak po prawdzie, są pożyteczne, jako że zjadają larwy prosiętników, a wszyscy wiedzą, jak te insekty potrafią niszczyć owies i inne uprawy w górskich dolinach. Był lonon, piąta pora roku - tajemniczy okres między pełnią lata a jesienią, kiedy roiło się od nagonogów; kiedy, w bezchmurne noce, na czarnym bezmiarze nieba widać było wszystkie pięć księżyców, bladozielonych jak brzuszki gołębi; kiedy niewłaściwie posłużono się Perłą; kiedy V'ornnowie zjawili się na Kundali. Giyan i Bartta, ramahańskie nowicjuszki, miały to ogromne nieszczęście być bliźniaczkami - zły omen wśród górskich Kundalan, nieomylny znak złego losu, czemu ich matka usiłowała zapobiec, okręcając pępowiny wokół różowych, delikatnych szyjek noworodków. Lecz ojciec, wszedłszy do izby położnicy, przeciął pępowiny myśliwskim nożem. Kiedy wrzasnęły, zachłystując się pierwszym oddechem, podciął gardło intrygantce położnej, która - szepcząc w matczyne ucho judzące zabobony - nakłaniała kobietę do dzieciobójstwa? Ojciec opowiedział to dziewczynkom wiele lat później, zanim na dobre odszedł z domu.
Prawdę mówiąc, ich rodzice w ogóle nie powinni się pobrać. Ojciec był rozsądnym kupcem, trzeźwo patrzącym na świat, matka zaś była zaplątana w mroczną sieć magii, przesądów i lęków. Za dużo ich różniło, by mogli utworzyć trwały związek, a co dopiero zakochać się w sobie lub choćby się tolerować. Matka - tak podstępnie pozbawiona możliwości zażegnania złej doli - zaprowadziła córki do Opactwa Opływającej Jasności, jak tylko doszły do odpowiednich lat. W nad wyraz niestosowny sposób błagała konarę Mossę, żeby wyszkoliła dziewczynki na Ramahanki, w nadziei, że ich całkowite oddanie wielkiej bogini oszczędzi im tradycyjnej doli bliźniąt. I tak oto stały się biegłe w Starej Mowie - uczono je z fragmentów Przeczystego Źródła, świętego Pięcioksięgu Miiny, spisywanych przez dziesięciolecia przez kolejne konara po tym, jak zostały utracone. Uczono je mitów stworzenia, legend Perły, siedemdziesięciu siedmiu świąt Miiny, znaczenia lonon: piątej pory roku, czasu Miiny, pory zmiany. Wpojono im fitochemię, sposoby leczenia ziołami i grzybami, odczytywanie znaków wróżebnych, sondowanie opalami. Przede wszystkim jednak poznały proroctwo o nadejściu Daru Sala-at, Wybrańca Miiny, który odnajdzie Perłę i dzięki niej wyzwoli Kundalan z niewoli V'ornnów. Osobliwe, że dwie siostry - na dodatek bliźniaczki - mogły sobie przyswoić te same wiadomości i dojść do odmiennych wniosków. Dla jednej naczynie było w połowie pełne, dla drugiej - w połowie puste. W opactwie opowiedziano Giyan o wspaniałych dziejach jej ludu, o czasach, kiedy to czarodziejskie istoty, takie jak smoki, narbucki, Rappa i perwillony, przebywały swobodnie pośród Kundalan; mężczyźni i kobiety wspólnie uczestniczyli w każdym aspekcie życia; osoby mające Dar uczono właściwie i mądrze posługiwać się magią Osom; każde święto było okazją do słuchania muzyki, tańców, śpiewów i radowania się życiem. A teraz, jak mówiono, pozostały jedynie bojaźliwe perwillony, śpiące głęboko w jaskiniach. Bartta z lekcji historii zapamiętała coś zupełnie odmiennego - co im odebrali V'ornnowie; że maleją wpływy i władza Ramahanek; że narodziła się nowa religia, Kara, już bez bogini; rozbestwienie i zaprzaństwo mężczyzn Ramahan oraz zdradę Rappa; że należy zrezygnować z czarów - znanych tylko posiadaczom wrodzonego daru - które znowu zaczęły
kusić Ramahan; że Kundalan opuściła ich wielka bogini, która wystraszyła się najazdu V'ornnów i musiała się ugiąć przed przerastającą ją technomancją obcych. Zapamiętała klęskę tego, co było, klęskę Osoru, no i tych z Darem, i nauk Miiny, które miały chronić Kundalan przed inwazją. Bliźniaczki kierowały się na północ od Stone Border, szły stromą i wąską ścieżką wiodącą do Lodowych Jaskiń. Stoki barwy sepii opadały w dół, ku zielono-błękitnym polom w rozległej, żyznej dolinie. Brązowe igły kuello chrzęściły pod sandałami sióstr. I już zawsze ów dźwięk - cichy, szeleszczący, podobny do szelestu skrzydeł złośliwego czarnowrona - wywoływał w nich dreszczyk, bo po tej niebezpiecznej ścieżce mogły stąpać wyłącznie ramahańskie kapłanki, jak one, mieszkające w pobliskim Opactwie Opływającej Jasności, Giyan przystanęła, żeby popatrzeć na ogromne, poszarpane, skute lodem szczyty Djenn Marre. Bartta też się zatrzymała. Giyan los obdarzył wzrostem, urodą i smukłą sylwetką. A co gorsza, z punktu widzenia Bartty, miała Dar i można by ją szkolić w magii Osoru. Cóż zaś miała Bartta, oprócz niepohamowanego pragnienia przewodzenia Ramahankom? - Pomyśleć, że nikt nie wie, co leży za tymi górami - odezwała się Giyan. - Cała ty - stwierdziła cierpko Bartta - żeby rozmyślać nad pytaniami bez odpowiedzi. I przez takie głupstwa na pewno dalej zostaniesz leyna, nowicjuszką, mnie zaś w przyszłym roku mianują shima, kapłanką. - Jestem służką Miiny, tak jak i ty - powiedziała łagodnie Giyan. - Każda na swój sposób służy wielkiej bogini. Bartta burknęła: - Coś ci powiem. Bycie twoją siostrą stało się kłopotliwe. Całe opactwo mówi o twoich wypaczonych poglądach. - Wypaczonych, siostro? - Błękitne jak niezabudki oczy Giyan zdradziły, jaką przykrość sprawiła jej ta nagana. Bartta zdecydowanie potaknęła, szczęśliwa, że zdobyła punkt. - Nasz świat jest nieskomplikowany. My jesteśmy dobrzy, V'ornnowie źli. Nie mogę pojąć, jak możesz zniekształcać tak niezbitą prawdę. - Nie rozumiesz - powiedziała Giyan. - Nie przeczę, że czyny V'ornnów są złe. Ja tylko kwestionuję ów pewnik dobra i zła. W życiu nic nie jest po prostu czarno-białe. A co do V'ornnów, to przecież wcale ich nie znamy. Czuję, że tkwi tu jakaś tajemnica, której nie zgłębiliśmy.
- O, tak. Czujesz. Pewnie podpowiedział ci to ten twój przeklęty Dar. Giyan odwróciła się i wpatrzyła w ośnieżone górskie szczyty. Przypomniała sobie okropną wizję, którą miała trzy lata temu. Wizja ta - zbieżna z początkiem pokwitania - nawiedziła Giyan pewnego wspaniałego letniego popołudnia, na podwórcu opactwa. Siała zioła, gdy nagle zniknął świat. Najpierw myślała, że oślepła. Otaczała ją ciemność - nie czerń nocy czy nawet jaskini, lecz absolutna ciemność. Głosy szeleściły niczym skrzydła ptaków, ale nie mogła zrozumieć, co mówią. Była przerażona, a lęk jeszcze się nasilił, kiedy napłynęła wizja. Giyan, z zapierającą dech wyrazistością, widziała siebie z wysoka. Nosiła dziwne szaty, czystą biel żałoby. Stała na obojczyku narbucka, przed sobą miała widełki. Na krańcu prawego wyrostka stała Ramahanka w pomarańczowych szatach członkini Dea Cretan. Na krańcu lewego wyrostka tkwił groźnie wyglądający V'ornn w bojowym rynsztunku. Podeszła do rozwidlenia wyrostków, wiedziała, że czeka ją straszliwy wybór, rozstaje ścieżki życia. V'ornn uniósł ręce i dostrzegła w nich promienistą gwiazdę - wiedziała, że to Dar Sala-at, zapowiedziany przez proroctwo wybawca jej ludu. Patrzyła, jak kieruje się w lewo, ku Darowi Sala-at, ku V'ornnowi... Cóż to oznaczało? Nie wiedziała, lecz nie potrafiła zapomnieć porażającej mocy owej wizji. Nie ośmieliła się komukolwiek o tym opowiedzieć, nawet Bartcie. Lecz to wspomnienie stale do niej powracało i pewnie było przyczyną jej sprzecznych uczuć wobec V'ornnów, których przecież powinna nienawidzić. - V'ornnowie zrobili z nas niewolników, okaleczyli nas i torturowali - mówiła Bartta. - Zabijają nas dla zabawy podczas tych swoich zawodów. Ruch oporu istnieje i walczy, lecz nie jest dla V'ornnów żadnym przeciwnikiem. Obcy wypędzili nas z naszych miast, zmusili do szukania schronienia w górach, aż staliśmy się cudzoziemcami we własnym kraju. Wymordowali tysiące Ramahan. Ocalało jedynie nasze opactwo. Wiesz to równie dobrze jak ja. Giyan odwróciła oczy od szczytów Djenn Marre, od tajonych obrazów swojej wizji. Wiatr rozwiewał jej gęste, miedziane włosy. Delikatnie dotknęła ramienia Bartty. - Słyszę w twoim głosie ból i strach. Przez osiemdziesiąt osiem długich, straszliwych lat modliliśmy się do Miiny i nie otrzymaliśmy odpowiedzi. Bartta strząsnęła dłoń siostry. - Nie czuję ni bólu, ni strachu. - Ależ owszem, czujesz - powiedziała jeszcze łagodniej Giyan. - Bez ustanku obawiasz
się, że Miina w swym gniewie na zawsze pozostawiła nas w rękach V'ornnów. Sama mi to powiedziałaś. - W chwili słabości, choroby i pomieszania - ucięła szorstko Bartta. - Dziwię się, że w ogóle o tym pamiętasz. - Czemuż nie miałabym pamiętać, siostro? Szczerze cię kocham. - Gdyby tak było - szepnęła, drżąc, Bartta. - Dręczą cię jakieś wątpliwości? - spytała Giyan, przytulając ją. Bartta na chwilę wsparła głowę na ramieniu siostry. Westchnęła. - Tego właśnie nie rozumiem - powiedziała. - Nawet konara, nasza starszyzna, nie potrafią wyjaśnić osobliwego milczenia Miiny. Giyan ujęła w dłonie głowę Bartty, spojrzała jej w oczy. - Odpowiedź jest prosta, siostro. Wynika z naszej niedawnej historii. Bogini milczy, ponieważ zlekceważyliśmy jej ostrzeżenia i niewłaściwie użyliśmy Perły. - A więc to prawda. Miina nas opuściła - wyszeptała Bartta, po czym łzy napłynęły jej do oczu. - Nie, siostro. Ona po prostu czeka. Bartta otarła oczy, głęboko zawstydzona, że okazała taką słabość. - Na co? - Na Dar Sala-at. Tego, który odnajdzie Perłę i położy kres naszej niewoli u V'ornnów. Bartta nieco zesztywniała. - Czy to prawdziwa wiara, czy też odezwał się ten twój Dar? - Konara Mossa nauczyła mnie odrzucać Dar, tak jak nauczono nas wystrzegać się Rappa, bo ponoszą odpowiedzialność za śmierć Matki w dniu, kiedy zaginęła Perła, kiedy najechali na nas V'ornnowie. - Rappa mieli Dar i to doprowadziło do naszego upadku. - Bartta dostrzegła słaby punkt siostry i oczy jej zabłysły. Złośliwość, bliźniaczka zawiści, wzięła górę nad tajonymi lękami. - A jednak sprzeciwiasz się zaleceniom konary Mossy i korzystasz z Daru. - Czasami nic nie mogę na to poradzić - odparła cicho i ze smutkiem Giyan. - Dar jest zbyt potężny. - Czasem rozmyślnie używasz Daru - syknęła Bartta. - Szkolono cię sekretnie, nieprawdaż? - A jeśli nawet? - Giyan spuściła oczy. - Niekiedy wątpię, że to coś we mnie, Dar, jest złem. - Głos ścichł do szeptu. - Czasem późną nocą, kiedy nie śpię, czuję wokół siebie bezmiar kosmosu i wiem - wiem, siostro, sercem i duszą - że to, co słyszymy, co widzimy, czego smak i zapach czujemy, że znany nam świat to zaledwie drobina istniejącej gdzieś Całości. Wspaniałości przekraczającej nasze pojmowanie. I każdą cząstką mej jaźni pragnę tam sięgnąć i poznać ów bezmiar. I wtedy właśnie myślę: Jakżeż można dostrzegać zło w tym pragnieniu? Bartta patrzyła na siostrę z przeraźliwą zazdrością. Co ty wiesz, czego ty pragniesz, myślała. Jak gdybym nie pragnęła tego samego, choć wiem, że nigdy tego nie
osiągnę. Już miała powiedzieć coś dowcipnego i uszczypliwego, kiedy widok ogona na chwilę odebrał jej głos. Ogon lorga mignął raz, iluzoryczny jak zapach wody w Wielkim Voorgu, i zniknął pod długim, płaskim, pozłocistym głazem. - Popatrz no! - powiedziała, schodząc do płytkiej rozpadliny. Skarpa była stroma i zdradliwa, spod nóg osuwały się iłołupki i połamane gałązki. - Spójrz tylko, siostro! - Bartta szeroko rozstawiła krzepkie nogi, nachyliła się i odwaliła głaz. - Lorg! - wykrzyknęła Giyan. - Tak. Lorg! - Bartta cofnęła się, zafascynowana i przerażona, a Giyan zeszła w rozpadlinę i stanęła obok niej. Lorg naprawdę był ohydną bestią. Skórę miał grubą i pokrytą brodawkami, wyłupiaste szare oczy zwracały się to w tę, to w tamtą stronę, jakby mógł patrzeć jednocześnie w dowolnym kierunku. Miało się wrażenie, że składa się wyłącznie z brzucha; głowa i nogi były niewielkie. Wydawał się pozbawiony kości, niczym dwukomorowy żołądek wypatroszonego lemura, i przez to był jeszcze bardziej obrzydliwy. Bartta podniosła kamień. - A teraz musimy go zabić. - Zabić? Dlaczego? - Dobrze wiesz dlaczego - odparła lodowato Bartta. - Lorgi są złe. - Zostaw go w spokoju. Nie musisz mu odbierać życia. Bartta wprawnie się zamachnęła. Rozległ się osobliwy niski dźwięk, niczym rozzłoszczonego czarnowrona. Przynajmniej jednym górowała nad siostrą - siłą fizyczną. Kamień, wypuszczony po tak potężnym zamachu, uderzył lorga z przyprawiającym o mdłości odgłosem. Paskudne wytrzeszczone ślepia zwierzęcia skierowały się ku bliźniaczkom ze smutkiem, lecz stwór się nie poruszył. Ta jego obojętność jeszcze bardziej rozwścieczyła Barttę. Porwała następny kamień, tym razem większy, i zamachnęła się. Giyan złapała uniesioną rękę siostry. - Dlaczego, Bartto? Dlaczego tak naprawdę chcesz go zabić? Wiatr szumiał w gałęziach kuello, świstał w skalnych szczelinach. Wysoko w górze krążył jastrząb, bacznie wypatrując zdobyczy. Bartta wpatrywała się w twarz Giyan. Swojej wysokiej, pięknej siostry, bystrej i o zręcznych palcach. Na nowo rozgorzał w niej gniew, dławiąc, jakby dłoń olbrzyma zacisnęła się na jej gardle. Gwałtownie wyszarpnęła rękę i - zanim Giyan zdążyła coś jeszcze powiedzieć - z ogromną siłą cisnęła kamień. Uderzył lorga w głowę. Popłynęła strużka krwi tak jasnej i rzadkiej, że przypominała wodę. Bartta, pomrukując jak zwierzę, nabrała w garść kamieni i ciskała nimi w lorga, aż rozciągnął się na ziemi, poraniony do żywego mięsa. - Masz. Masz. - Stała nad lorgiem, drżąc lekko, w głowie się jej kręciło.
Giyan kucnęła obok martwego stworzenia i pogładziła je. - Powiedz mi, jeżeli potrafisz - wyszeptała - gdzie tu jest zło, na wielką boginię? Bartta popatrzyła na nią i rzekła: - O tak, siostro. Uroń łzę nad stworem tak szkaradnym, że nawet nie drgnął, żeby siebie ocalić. Skoro jego śmierć tak cię zabolała, to wykorzystaj ten swój piekielny Dar. Wróć mu życie. - Dar nie działa w ten sposób - odparła Giyan, nie patrząc na nią. - Nie może przywrócić życia zmarłemu. - Spróbuj, czarownico. Giyan podniosła poszarpanego lorga i pogrzebała go w iłołupkach. Zabrudziła dłonie ziemią i krwią tak, że nie zdołała ich otrzeć. Czoło miała zroszone potem. W końcu spojrzała na siostrę. - I co właściwie osiągnęłaś? - Spóźnimy się na popołudniowe modły - rzekła Bartta. Kiedy ruszyła ku wysokim, połyskującym murom Opactwa Opływającej Jasności, zobaczyła sowę kołującą nad wierzchołkami drzew, jakby się jej przypatrywała. Księga Pierwsza Wrota Ducha "Znajduje się w nas piętnaście Wrót Ducha. Należy je rozewrzeć. Jeżeli choć jedne pozostaną zawarte, wywiąże się chorość ducha, która, gdy jej nie leczyć, może zniszczyć w nas duszę". - Przeczyste Źródło, święty Pięcioksiąg Miiny l. Sowa Po szesnastu latach - szmat czasu - Bartta, niska, ciemna, przygarbiona i przypominająca lorga, znalazła się na tej samej ścieżce. Niebo było bezchmurne, wspaniale błękitne, jakby świeżo pomalowane. Słońce chyliło się ku zachodowi, osobliwa purpurowa plamka wyolbrzymiona przez atmosferę wyglądała jak źrenica oka. Oka Miiny, jak wierzyli Ramahanie, które wszystko dostrzegało i zapamiętywało. Powietrze było przesycone aromatem jodeł kuello i Bartta - kiedy pod jej sandałami chrzęściły zbrązowiałe igły - znów poczuła leciutki dreszczyk towarzyszący wspomnieniu. W jednej chwili wróciło popołudnie, kiedy to zabiła lorga. Przystanęła, wypatrując wyschniętej rozpadliny i dużego, płaskiego, pozłocistego głazu, pod którym, lata temu, znalazła zwierzę. Odziana była w długie pomarańczowe szaty z surowego jedwabiu przypisane konara,
starszym rangą kapłankom Dea Cretan, ramahańskiej Naczelnej Rady. Dawno temu, przed zjawieniem się V'ornnów, Ramahanami władała jedna kobieta: Matka. Tytuł ten dziedziczyła jeszcze w dzieciństwie, jednocześnie na zawsze tracąc swe imię. W owym czasie wśród Ramahan była jednakowa liczba kobiet i mężczyzn - jeżeli można to sobie w ogóle wyobrazić! Mężczyzn usunięto, kiedy ich wrodzona zachłanność doprowadziła do utraty Perły, zniszczono czarnoksięskich Rappa i utworzono Dea Cretan, żeby już nigdy nie powtórzyła się zdradziecka przemoc zrodzona w łonie Zakonu, by stopniowo pozbyć się czarów nierozerwalnie splecionych z bractwem Ramahan. Bartta szła ścieżką, okolona wonią mirry, olejków goździkowych i szałwi - kadzideł, które paliła podczas modłów. Wonności te dawały moc jej wierze i jasność myślom. Postukała palcem cienkie, nieumalowane wargi. Gdzież jest ten głaz? Wiedziała, że niedaleko. Upływ czasu i kaprysy pamięci sprawiły, że dwukrotnie go minęła. Za każdym razem jednak ramahańskie wyszkolenie zmusiło ją do zawrócenia - i w końcu rozpoznała głaz, którego złocista barwa teraz już tylko gdzieniegdzie przebłyskiwała spod warstwy skruszonych iłołupków i igieł kuello. Bartta uniosła rąbek szat, na wpół ześliznęła się po stoku rozpadliny i ostrożnie szła wśród rumoszu skalnego i żółtych kępek turzycy. W ciągu tych lat zmiany geologiczne pokiereszowały zapadlisko. Głaz leżał teraz niczym kładka nad szczeliną w dnie rozpadliny. Kobieta pochyliła się i dotknęła chłodnej, szorstkiej, złocistej powierzchni głazu, nawet po takim czasie wzburzona wspomnieniem lorga. Złorzeczyła od serca. Ów lorg na pewno był złym znakiem. Trzy dni po jego zabiciu Giyan schwytano i zabrano do Axis Tyr, na niewolnicę V'ornnów. Było to szesnaście lat temu i nigdy już nie dała znaku życia. Za to Bartta wiele razy słyszała opowieści o kundalańskiej kochanicy regenta. Giyan dzieliła łoże z V'ornnem! Jak mogła? To było nie do pomyślenia! Bartta wzdrygnęła się, myśląc o przerażającym V'ornnie. I wtedy właśnie usłyszała ów dźwięk - słabiutki, niewyraźny, odbijający się echem. Odwróciła się i rozejrzała. Poruszały się jedynie wierzchołki pełnych wdzięku kuello. Dźwięk powrócił i miała wrażenie, że po kręgosłupie spływa jej strużka lodowatej wody. Uklękła i zajrzała do szczeliny. W szparze pomiędzy skałą a warstwą iłołupku dostrzegła jedynie ciemność. - Jest tam kto? - spytała stłumionym głosem. Doleciał ją głos ni to ludzki, ni to zwierzęcy. Poderwała się na nogi, włosy stanęły jej dęba. Cofnęła się, potknęła, złapała równowagę. Odwróciła się i zaczęła uciekać. Przydepnęła
rąbek szaty, którą zapomniała nieco unieść, i upadła, rozdzierając materiał i raniąc kolano. Krzyknęła, podniosła się i pobiegła. Dotarła do skarpy rozpadliny i zatrzymała się, żeby złapać oddech. Spojrzała w górę, na świetliste lazurowe niebo. W ustach jej zaschło, serce łomotało. Ciche, niesamowite zawodzenie wiatru dawało pozory życia skałkom i wąwozom, zagłuszało tamten obrzydliwy dźwięk. Spojrzała ku gęstwie kuello i głęboko odetchnęła, żeby pozbyć się resztek strachu. Drgnęła, kiedy spośród ocienionych iglastych konarów ukazała się wielka rogata sowa i - bezszelestnie poruszając olbrzymimi skrzydłami - obniżyła lot. Bartta wymówiła imię Miiny, albowiem sowa była świętą posłanniczką bogini. Ptak leciał wprost ku niej. Przylgnęła do skarpy. Za późno na ucieczkę. Szeptała modlitwę, a tymczasem sowa przeleciała tak nisko, że Bartta poczuła powiew potężnych szarobłękitnych skrzydeł. Ptak jeszcze bardziej obniżył lot, a ona odwróciła się i śledziła go wzrokiem. Sowa przeleciała nad płaskim, długim głazem, potem drugi raz i trzeci. Po chwili wzbiła się na potężnych skrzydłach i odleciała w mroczny bór kuello. Barttę ogarnął osobliwy lęk. Sowa, rzecz jasna, była znakiem. Znakiem wielkiej wagi, gdyż sowa w blasku dnia zapowiadała nadciągającą śmierć. Kobieta bała się coraz bardziej, wiedziała jednak, że nie powinna zignorować znaku danego przez Miinę. Ale to przecież niemożliwe: Miina odeszła, a przynajmniej Bartta to sobie wmówiła. Cóż więc porabiała tutaj posłanniczka bogini? Należało się o tym przekonać. Niechętnie wróciła po własnych śladach. Uklękła obok głazu, krzywiąc się z bólu. Słońce stało tuż nad linią lasu, cienie w rozpadlinie były długie, błękitne, gęste. Bartta chrząknęła. Głaz poruszył się opornie jak kaleka, na znak protestu spuszczając małą lawinę iłołupków. Znów rozległ się ów mrożący krew w żyłach głos. Bartta padła na ziemię i wsunęła głowę w szczelinę. W gasnącym świetle dnia ledwo dostrzegła małą, skuloną postać. To był Kundalanin, a nie zwierzę - i to mały, na pewno nie dorosły. I znów omal się nie cofnęła. Nie miała najmniejszej ochoty schodzić w te niebezpieczne mroki. Powstrzymało ją jednak wyszkolenie. Miina przemówiła i teraz ona, Bartta, musi zadziałać. Ileż to czasu upłynęło, odkąd Miina dała Ramahanom znak? Bartta nie wiedziała. Ale na pewno dużo czasu. Bardzo dużo. - Trzymaj się! - zawołała, gramoląc się w dół. - Idę do ciebie! Schodziła, krztusząc się w chmurze pyłu i potężnie złorzecząc. Stwardniałymi od pracy dłońmi czepiała się małych załomków, żeby nie runąć w dół. Musiała być szczególnie
ostrożna, bo kruchy iłołupek bardzo łatwo mógł się odłamać lub obsunąć pod jej ciężarem. Bartta wiedziała, że tutejsza obfitość skał osadowych to "robota" rzeki Chuun, płynącej stąd do Axis Tyr, kundalańskiego miasta, które V'ornnowie obrali na swoją stolicę. Słyszała wiele opowieści o Axis Tyr sprzed inwazji V'ornnów, o pięknym mieście z błękitnego i różowego kamienia, zbudowanym na obu brzegach Chuun. Teraz zaś, o ile wiedziała, jedynymi Kundalanami w mieście byli nieszczęśni więźniowie lub niewolnicy. Jak Giyan. Nieuniknione wyrzeczenia pozbawiły uczuć twarde serce Bartty. Było teraz równie nieczułe jak głaz. Ale nadal mogła nienawidzić. Kiedy myślała o V'ornnach, wstrząsał nią dreszcz zgrozy. Cóż za potwory! Obrzydliwe, łyse niczym zgniły clemett i dwakroć bardziej cuchnące. Nigdy się nie wiedziało, co myślą te łyse bestie, chociaż członkowie kundalańskiej partyzantki nauczyli się przewidywać ich reakcje na pewne wydarzenia. Jednak ruch oporu był w gruncie rzeczy bezsilny. Na cóż przydawały się ofiary z życia? Minęło sto jeden lat od rozpoczęcia okupacji i nic się nie zmieniło. Nic nie można było na to poradzić. Trzeba się było nauczyć żyć z tym jarzmem. Dzięki niech będą Miinie, że V'ornnowie pojmali Giyan, nie ją. Bartta wiedziała, że prędzej by się powiesiła, niż przystała na służenie im lub dotykanie ich cuchnących cielsk. Tak czy owak, pomyślała cierpko, jej bliźniaczka wykazywała niezdrowe zainteresowanie V'ornnami. Teraz ma, czego chciała. Bartta zaczęła się pocić. W szczelinie było nienaturalnie ciepło. Potykając się, ruszyła jak najbliżej ścian, żeby uniknąć największego żaru, który bił falami z nierównego skalnego podłoża. Na obwodzie dna szczeliny sterczały, niczym chwytne palce, stalagmity z różowego kalcytu. Rozpalone powietrze migotało i paliło jej płuca, więc możliwie najszybciej dotarła do skulonej postaci. Okazało się, że to może piętnastoletnia dziewczyna, trzęsąca się jak w ataku zimnicy. Słodko pachnący pot rosił czoło biedaczki i sklejał jej długie, splątane blond włosy. Piękna twarz była mroczna, ściągnięta. Bartta wzięła ją na ręce i poczuła, jaka jest rozpalona. Dziewczyna krzyknęła, kiedy niosła ją ku otworowi odsłoniętemu przez poruszony głaz. - Przestań biadolić - burknęła Bartta. - Za chwilę cię stąd wydobędę. Jesteś bezpieczna. Ale sama w to nie wierzyła, widząc suchą i zaczerwienioną skórę dziewczyny. Ramahanki były nie tylko mistyczkami, ale i znakomitymi uzdrowicielkami. Bartta
wyraźnie widziała oznaki gorączki duur i wcale się jej nie podobało, że zakażenie wirusowe osiągnęło takie stadium. Owa gorączka, powracająca co pięć lat, już od wieku siała spustoszenie wśród Kundalan. Ramahanki uważały, że to V'ornnowie przywlekli zarazę na Kundalę, ruch oporu zaś był przekonany, że Gyrgoni, tajemnicza kasta V'ornnańskich technomagów, stworzyli owego wirusa jako kolejną broń, by powalić Kundalan na kolana. W każdym razie Ramahankom rzadko udawało się uratować ofiary gorączki duur. Jeżeli chorobę rozpoznano w czterdzieści osiem godzin od wystąpienia objawów, dobre efekty dawały kataplazmy z mieszaniny zmiażdżonych nasion krwawnicy i ususzonej delikatnej wewnętrznej strony liści naparstnicy. W przeciwnym razie, jak tylko wirus docierał do płuc, namnażał się tak gwałtownie, że chory w ciągu kilku dni topił się niczym wrzucony do morza. Trzymając dziewczynę na rękach, Bartta przystanęła i spojrzała na skrawek mroczniejącego nieba. Droga w górę wydawała się o wiele dłuższa niż ta w dół, zanim zeszła na dno szczeliny. Dziewczyna umierała, nie było co do tego najmniejszych wątpliwości. Cóż więc po niej? Gdyby zdołała ją stąd wydobyć i zanieść do wioski, może przedłużyłaby jej życie o tydzień, góra dwa. Ale po co? Bolesny grymas już zniekształcał twarz dziewczyny, a jej cierpienia tylko by się nasiliły. Lepiej ją tu zostawić; szybka śmierć będzie wręcz błogosławieństwem. Kiedy jednak Bartta kładła ją na dnie szczeliny, niewielki wstrząs obsypał je okruchami łupków. Kapłanka przycisnęła się do drgającej ściany, a dziewczyna krzyknęła. Spojrzała przytomniej i przywarła do kobiety, zawodząc żałośnie. Bartta - czekając, aż ustanie trzęsienie ziemi - przypomniała sobie świętą sowę Miiny. Bogini wreszcie przemówiła i wybrała ją, Barttę! Sowa trzykrotnie przeleciała nad szczeliną. Dlaczego? Na pewno nie po to, żeby Bartta porzuciła tu dziewczynę, skazując ją na śmierć. Jakież więc było znaczenie posłania Miiny? Może bogini chciała, żeby chora została własnością Bartty. Ale dlaczego? Czyżby było w niej coś wyjątkowego? Bartta spojrzała na nieziemsko piękną twarz, tak bladą, że pod skórą, nienaturalnie naprężoną i pałającą od gorączki, widać było siateczkę błękitnych żyłek. Odgarnęła gładkie włosy z czoła dziewczyny i zapytała: - Jak ci na imię? - Riane. - Serce chorej biło równie szybko jak serduszko bielaka. - Hmmm. Nie znam tego imienia. Skąd jesteś? Dziewczyna się skrzywiła.
- Ja nie... Nie mogę sobie przypomnieć. Jedynie... - Jedynie co, kochanie? - Pamiętam wspinaczkę. - Wspinaczkę? - Bartta zmarszczyła brwi. - Chyba nie słyszałam takiego słowa. Co to znaczy? - Wspinaczka. No wiesz, wchodzenie i schodzenie po pionowych ścianach skalnych. - Nie opowiadaj głupstw - skarciła ją Bartta. - Żadna ze znanych mi osób tego nie robi. - A ja tak - odparła dumnie Riane. - To znaczy robiłam. Wyraźnie pamiętam zejście z Poczwórnego Białego Wierchu. - Przecież to niemożliwe - stwierdziła Bartta. Poczwórny Biały Wierch był urwistą górą, wznoszącą się jakiś kilometr powyżej opactwa. Nawet dla kozic był zbyt stromy, poszarpany i oblodzony. - Ależ skąd. Powtarzałam to wiele razy. Bartta jeszcze bardziej się zachmurzyła. - No dobrze, niech ci będzie. A co stało się potem? - Odłamał się mały występ, którego się trzymałam. Może skała pękła, kiedy ziemia zadrżała. Spadłam. - No dobrze, kochanie, ale jak znalazłaś się tu, pod złocistym głazem? - Ja... nie wiem. Bartta westchnęła. - Co sobie przypominasz? Kto jest twoją matką? A ojcem? Riane pokręciła głową. - Zastanów się, dziewczyno. Pomyśl! Riane odsunęła się od niej i zwinęła w kłębek. Bartta zmusiła się, by złagodzić głos. - Postaraj się, proszę. To ważne. - Nic więcej nie pamiętam. Amnezja, pomyślała kapłanka. Jest nie tylko chora, ale też doznała obrażeń. - Źle się czuję - zakwiliła Riane, jakby podkreślając domysły Bartty. - Wydobrzejesz - pocieszyła ją odruchowo kobieta, chociaż bardzo w to wątpiła. - Nie zostawiaj mnie - powiedziała nagle dziewczyna. Bartta miała wrażenie, że przygniótł ją młyński kamień. Uśmiechnęła się z przymusem i powiedziała: - Wspólnie się stąd wydostaniemy. Już wkrótce zobaczysz... Szczeliną targnął kolejny wstrząs. Riane rozejrzała się nerwowo, w jej błękitnych oczach widać było strach. Na dno posypały się znowu kawałki łupków. - Umrzemy tutaj? - zapytała. Najwyraźniej nie miała pojęcia o swojej chorobie. - Nie umrzemy tutaj. - Bartta miała nadzieję, że zdołała się uspokajająco uśmiechnąć. - Jestem Bartta ze Stone... Riane wrzasnęła, bo szczeliną targnął trzeci, najsilniejszy wstrząs. - Nie ma co beczeć - kobieta surowo zganiła zawodzenie chorej. - Zdążymy się stąd wydostać. Ponad głową Riane widziała warstwy łupków zsuwające się ku środkowi szczeliny i mknące w otworze, który pojawił się po trzęsieniu ziemi. Muszę się stąd wydostać, pomyślała Bartta, bo inaczej zginę. Znów rozważyła porzucenie dziewczyny, lecz pamiętała sowę i musiała wypełnić nakaz bogini. Wstała, oparła się o ścianę i przewiesiła Riane przez
lewy bark. - No dobrze. Teraz mocno się trzymaj. Zaczęła się wdrapywać. Szło jej to powoli. Miała dość rozumu, by wiedzieć, że trzęsienie ziemi zniszczyło sporo wgłębień i wybrzuszeń, które wykorzystała przy schodzeniu. Te, które wyczuwała teraz, kilkakrotnie sprawdzała, zanim się ostrożnie podciągnęła. Cały czas przygniatał ją ciężar chorej, garbił plecy, wywoływał ból ramion i bioder - ból, który coraz bardziej się nasilał. Jednak uparcie się pięła, zabraniając sobie pośpiechu i nakazując wypróbowanie każdej prowizorycznej podpory, żeby się pod nimi nie załamała i żeby nie spadły na dno szczeliny. Przez cały ten czas lękała się wszakże, żeby kolejny wstrząs nie zrzucił jej na dół. Jeszcze nigdy nie czuła się tak bezradna, od kiedy została Ramahanką w Opactwie Opływającej Jasności, lecz, co dziwne, jednocześnie odczuwała radość, bo znów czuła więź z własnym ciałem i korzystała zeń jak w dzieciństwie. Wspaniale było znowu czuć pod palcami ziemię, czuć pracę mięśni i ścięgien. Słyszała pochlipywanie Riane i modliła się, żeby osłabiona dziewczyna nie puściła jej. Przebyła już dwie trzecie drogi, kiedy zabrakło oparcia dla palców. Trzy ewentualne podpórki pękły, ostatnia dopiero wtedy, kiedy Bartta przeniosła na nią cały ich wspólny ciężar. Zjechała na poprzedni występ, a od wstrząsu aż zabolał ją kręgosłup. Riane zemdlała. I dobrze, pomyślała Bartta, dziewczyna boi się za nas obie. Instynkt nakazywał jej iść w górę, ale Bartta poświęciła trochę czasu na odpoczynek. Ziemia na razie się nie trzęsła, lecz nie było słychać żadnego ptaka, co kapłanka potraktowała jako ostrzeżenie przed następnymi wstrząsami. Całe życie spędziła w cieniu Djenn Marre, więc trzęsienia ziemi nie były dla niej nowością. Najsłabsze nasilenie miały na pogórzu, a ich moc wzrastała wraz z wysokością. Pewnego razu, kiedy niosła miesięczną dostawę do Lodowych Jaskiń, miała nieszczęście natrafić na trzęsienie ziemi, które zmiotło część ściany skalnej niecałe siedem metrów od miejsca, gdzie przycupnęła, przerażona. Do Lodowych Jaskiń zachodziły wyłącznie akolitki Ramahan, a i to nieczęsto. Jaskinie, wyżłobione w granicie Djenn Marre niczym siedlisko osobliwego mitycznego drapieżnego ptaka, znajdowały się pięć kilometrów od opactwa i kilometr powyżej wodospadów Niebiańska Kaskada, od których brała początek Chuun. Wszyscy się zastanawiali, jak Tchakirowie mogli tam żyć. Ale na cóż więcej zasługiwały te męty i wyrzutki - zbrodniarze, odmieńcy i szaleńcy, odrzuceni przez społeczność? Mimo to wciąż byli Kundalanami.
Ramahanki uważały za swój święty obowiązek wobec Miiny dbać, żeby ci nieszczęśnicy nie zginęli marnie na wietrznych i oblodzonych szczytach Djenn Marre. Żaden cywilizowany Kundalanin nigdy nie widział Tchakira. Ale na pewno istnieli, bo kiedy akolitki ramahańskie zjawiały się w Lodowych Jaskiniach, tak jak Bartta, to racji żywnościowych z poprzedniego miesiąca już nie było. I ona, jak wszystkie kobiety przed nią, przebywała tam tylko tyle czasu, ile trzeba było, żeby położyć niewielkie, wypchane pakunki z suszoną żywnością i ziołami, łyknąć ze dwa razy mętnej rakkis i ruszyć w dół oblodzonego, niemal pionowego szlaku. Teraz miała przed sobą inny niemal pionowy szlak. Przebyła już sporo drogi w górę, a mimo to wieczorne niebo wydawało się jeszcze bardziej odległe, przypominało muszlę sczerniałą po całopalnej ofierze. Z mroków wyłoniła się gwiazda, niebiesko-biały ognik, a tuż obok niej, po prawej, zjawił się jeden księżyc, potem zaś drugi i ich poświata oświetliła szczelinę. Bartta poczuła to najpierw w podeszwach stóp; zebrała się w sobie i żarliwie modliła do Miiny, aby bogini wyciągnęła ku niej pomocną dłoń. Głuchy pomruk przeszedł w krótki grzmot, ogłuszając ją boleśnie. Ziemia zadrżała i kobieta zaczęła się zsuwać, desperacko wczepiając się w skarpę. Miała wrażenie, że cała szczelina się rozpada i że to już ostatnie chwile jej życia. Wszystko zamarło w przerażającym bezruchu. Bartta spojrzała w górę - ściana rozpadliny pękła i jej najwyższa część odchyliła się, tworząc coś w rodzaju nierównych schodów. Instynkt popchnął ją w górę. W jednej chwili była przy owych schodach i - wspinając się jak mogła najszybciej w tych okolicznościach - wydostała się ze szczeliny. Znalazła się w rozpadlinie i nawet nie zatrzymała się, by złapać oddech, ale niemal biegła, niosąc na ramieniu nieprzytomną dziewczynę. Ośmieliła się obejrzeć przez ramię dopiero wtedy, kiedy dotarła do dróżki wijącej się pośród kuello i wiodącej do Stone Border. Nie wiedziała, co spodziewała się ujrzeć, lecz w księżycowej poświacie, spływającej w dół jak mleko z wymion kozy, nie dostrzegła niczego niezwykłego. Stęknęła z wysiłku, wygodniej układając dziewczynę na bolącym ramieniu, i pospieszyła ku domowi. 2. Pnącze Annon wypuścił strzałę, Kurgan wystrzelił bełt - i w sekundę później runął w dół nagonóg, obniżający lot ponad ciernistą koroną sysalowca. Bełt przeszył jego
pulchną, błękitno-żółtą pierś, strzała chybiła o włos. Annon triumfalnie potrząsnął pięścią nad głową. Kurgan jednak poczęstował go obelżywym gestem i na łeb, na szyję pognał przez zagajnik sysalowców, w którym zaczaili się wczesnym rankiem, jako że V'ornnowie świetnie wiedzieli, iż soczyste nagonogi zakładają gniazda na najwyższych gałęziach wielkich, sękatych, wiekowych drzew. - O tak, to moja zdobycz - wysapał Kurgan. Wyszarpnął okrwawiony metalowy bełt z ptasiej piersi i wetknął z powrotem w łącze na zewnętrznej stronie lewego przedramienia. - Pojąłeś wyższość v'ornnańskiej technologii? - Potrząsnął jesionowym łukiem Annona. - Nie rozumiem, czemu się wygłupiasz z tą żałosną, zacofaną kundalańską bronią. - To była próba - odparł Annon. - I to nieudana. Sam musisz to przyznać. Kurgan dźgnął martwego nagonoga cienkim trójgraniastym nożem, który zawsze miał przy sobie. Był to jego największy skarb, którego nie pozwalał dotykać nawet Annonowi. Annon wszakże zbytnio się tym nie przejmował, nie przepadał bowiem za v'ornnańską bronią. - Asherowie są znani z miłości do Kundalan, nie? - mruknął Kurgan. - Po co to wywlekasz? - spytał przez zęby Annon. - Wychowała cię Kundalanka. To nie jest normalne. Wszystko, czego cię nauczyła, jest tak samo wybrakowane jak łuk, który ci dała. Jeszcze wyjdzie ci to bokiem. Annon wolał nie podejmować tego tematu, dotknął własnego łącza. - Za bardzo polegasz na okummmonie. - A czemuż miałbym nie polegać? Wycelował za mnie, wyliczył wektor ptasiego lotu, szybkość wiatru i czas lotu co do nanosekundy. We właściwej chwili wystrzelił bełt. A co ta kundalańska zabawka zrobiła dla ciebie? Okummmon dał zdobycz mnie, a nie tobie. - Nie musiałeś się wysilać. W ten sam sposób uczy nas, kiedy dostajemy Wezwanie, żeby się podłączyć. - Otóż to, głupolu. - Kurgan uśmiechnął się i otarł gruby grot bełtu; okummmon już "zmetabolizował" krew nagonoga, rozkładając ją na składniki pokarmowe bez trudu wchłaniane przez krew młodziana; klepnął przyjaciela w plecy. - Okummmon to przywilej, który należy cenić. My, Bashkirowie, jesteśmy jedynymi z wysokiej kasty, którzy mogą się podłączyć. Bądź z tego dumny i współczuj Genomatekkom, co są tylko z nazwy wysoką kastą. Współczuj Khagggunom, wojownikom; Mesagggunom, inżynierom; Tuskugggunom, kobietom, czyli niższym kastom. Oni wszyscy są sototymi, których nie można wezwać. To dowód na to, że jesteśmy od nich lepsi. - Mnie to Wezwanie przypomina pęta. Kurgan potaknął. - Ma nas jeszcze bardziej związać z Gyrgonami.
- Nie chcę być z nikim związany. - Pochodzisz z Asherów, dynastii ustanowionej i namaszczonej przez Gyrgonów, Tych Którzy Wzywają. Twój ojciec jest drugim z dynastii Asherów, ty nastąpisz po nim, po tobie twój syn, i tak dalej. Annon pomyślał o trzech swoich siostrach, których nie widział od ich narodzin. Mieszkały w innej hingatta, podobnie jak ich matka - ich wspólna matka, którą zobaczył dopiero przed siedmioma laty, tuż przed jej śmiercią. Już nie mogła wtedy mówić. Nie rozpoznała go w ostatnich chwilach. - Wcale tego nie chcę. - To sceduj to na mnie - zaśmiał się Kurgan. - Zrobiłbym to, gdybym mógł. Kurgan był głęboko zaniepokojony. - Masz takie dziwaczne poglądy, Annonie Ashera! Założę się, że to sprawka tej kundalańskiej czarownicy, co się tobą opiekuje. Przecież nawet nauczyła cię mówić i czytać po kundalańsku. - Wyjawiłem to tylko tobie, Kurganie. - Gdyby twój ojciec wiedział, jakimi bzdurami cię faszeruje, to by ją wyrzucił na zbity pysk! - prychnął Kurgan. - Mojemu ojcu raczej podoba się sposób, w jaki ona mnie wychowuje. - Annon się uśmiechnął. - Pokazała mi część tajemnych przejść przecinających kundalański pałac i opowiedziała o swojej wiosce, Stone Border, wysoko w górach Djenn Marre. - Aaa, Kundalanie. Dochowywanie tajemnic to ich najbardziej irytująca cecha. Ale kogo obchodzą te ich sekrety? Czegóż mogli byśmy się nauczyć od podrzędnych kultur? - Kurgan położył dłoń na ramieniu przyjaciela. - Wiem, że to dla ciebie trudne. Wychowuje cię niewolnica! Co regent sobie myśli? Niektórzy gadają, że go opętała. Gadają, rzecz jasna, za twoimi plecami. Krew napłynęła Annonowi do twarzy. - Dałbym nauczkę tym psim synom. - I narobiłbyś sobie przy okazji wrogów. Jak twój ojciec. - Mój ojciec nie boi się żadnych wrogów. - Fakt. Ale to, jak lekceważy tradycję... Ta jego kundalańska damulka to tylko jeden przykład. - Gdyby moja matka nie złamała wiary... - Gdyby twoja matka nie złamała wiary, nigdy nie trafiłbyś do hingatta liiina do mori. Wychowywałaby cię, tak jak twoje siostry, w hingatta falla do mori. "Hingatta" nazywano wspólnoty ośmiu v'ornnańskich kobiet w wieku rozrodczym; wychowywano w nich dzieci z wyższych kast przez rok po modelowaniu, kiedy to za pośrednictwem swojego okummmonu były stale podłączone do matrix. - Nigdy byśmy się nie spotkali i nie zaprzyjaźnili. I nigdy nie miałbym okazji pobić cię na głowę w polowaniu!
- Mój ojciec nie pochwala naszej przyjaźni. - A mojego doprowadza to do szału! - Uważa, że twój ojciec namawia cię, żebyś wykrył tajemnicę salamuuunu. - Nasi ojcowie się nienawidzą, to fakt, a wszystko przez ten narkotyk - powiedział Kurgan. - I pomyśleć tylko, że mógłbym nigdy nie dostawać od niego nakazów! Dla mnie Wennn Stogggul może sobie gnić w N'Luuurze! - Obwiązał szyję nagonoga i zawiesił go przy pozostałych. - Spójrz, przyjacielu! - Uśmiechał się szeroko, kpiąco. - Cztery ptaki i ani jeden twój! Annon wskazał dwa małe czworonogi wiszące na gałęzi. - Zupełnie mi wystarczy parka bielaków. - Bielaki, też coś! Odrobinka mięska i to na dokładkę o smaku gliny! - A ty świetnie znasz gorzki smak gliny, nieprawdaż, przyjacielu? - Ja? Załóżmy się, kto częściej jej próbował! - A o co zakład? - zaśmiał się Annon. - Trzy kolejki ognistej numaaadis. - Raczej mętnej rakkis. - Tego kundalańskiego sikacza? Cuchnie jak zgniłe clemetty. - Za mocna dla takich jak ty, co? - Nigdy! Pewnie dalej by się przekomarzali w tym stylu, gdyby Annon nie dostrzegł czegoś kątem oka. - Kurgan! - szepnął, kucając. - Spójrz no tylko, Kurganie! O tam! Kurgan popatrzył tam, gdzie wskazywało wyciągnięte ramię przyjaciela. Przez lukę w drzewach padał jasny snop słonecznych promieni. Coś się w tym blasku poruszało. Kurgan przesunął się, żeby lepiej widzieć, i nadepnął na suchą gałązkę. Annon natychmiast zatkał mu usta dłonią, żeby stłumić gniewny okrzyk. Chłopcy zamarli. V'ornnowie byli bezwłosi, mieli długie, stożkowate, gładkie czaszki i bladożółtą skórę. Tak jasne, że aż bezbarwne oczy Annona i jego smutne usta sprawiały, że ogromnie różnił się od Kurgana, którego czarne jak noc oczy czyniły twarz jeszcze chudszą i bardziej kanciastą. Obaj chłopcy nadal widzieli jakiś ruch w trójkątnym słupie blasku. W milczącym porozumieniu, zrodzonym ze wspólnego wychowania w liiina do mori, przyjaciele ostrożnie i powoli dążyli na skraj zagajnika sysalowców. Dotarli na obrzeże świetlnego trójkąta i aż im zaschło w ustach. - Oczom nie wierzę! - szepnął Kurgan. - Co za niespodzianka! - rzucił cicho Annon. - Wspaniała! - Też tak myślę! - Ale ja to pierwszy powiedziałem, więc jest moja! - Jeszcze czego! Zerkali w oślepiający słoneczny blask. Usłyszeli orzeźwiający szmer strumyka - jednego
z wielu dopływów potężnej Chuun, zasilającej Olbrzymie Fosforyczne Bagna, dwadzieścia mil dalej na zachód. Pluskowi wody towarzyszył cichy radosny śmiech, bo obiektem zainteresowania chłopców nie był ani barwnie upierzony nagonóg, ani sześcionoga bagienna jaszczurka. Nawet widok narbucka z drogocennym spiralnym rogiem - który to zwierz zniknął z Kundali z nadejściem V'ornnów - nie poruszyłby tych nastolatków tak, jak poruszył ich widok młodej Kundalanki. Uniosła wysoko suknię, odsłaniając mlecznobiałe uda, i zapuściła się na płyciznę strumienia. Poruszała palcami stóp, wzbijając muł i płosząc kijanki. Chłopcy domyślili się, że to widok umykających kijanek był przyczyną jej dźwięcznego śmiechu. Nie, żeby zwracali zbytnią uwagę na dźwięki, jakie wydawała. Nie, nie - oni przyglądali się bacznie jej włosom. Były gęste i brązowe jak usmażona w rondlu leeesta. Ułożyła je na czubku głowy i spięła parą długich, filigranowej roboty szpilek, jak to kobieta tej rasy. Kiedy tak patrzyli, weszła głębiej w strumyk. Woda zakryła jej stopy. Nagle uniosła głowę i rozejrzała się. Chłopcy zamarli i wstrzymali oddech, żeby się nie zorientowała, że ją podglądają, i nie uciekła. Nie bali się jej, to oczywiste. Byli V'ornnami i nie obawiali się żadnego z Kundalan. Raczej ich pociągała. No i te jej włosy. V'ornnowie byli zupełnie pozbawieni włosów i z pewnością dlatego włosy Kundalan budziły w nich całą gamę odczuć - od odrazy do erotycznej fascynacji. Krążyły nawet pogłoski, że Gyrgoni często odwiedzali kundalańskie kashiggen, gdzie płacili za usługi tajemniczych imari, mających tak długie włosy, że - jak mówiono - ktoś musiał je unosić, kiedy szły. Ponieważ jednak Gyrgoni uwielbiali rozsiewać plotki i legendy na swój temat, nikt nie potrafił oddzielić prawdy od zmyśleń. Chłopcy patrzyli, oszołomieni, jak młoda Kundalanka unosi ręce i wyciąga filigranowe szpilki. Włosy spłynęły jej na plecy niczym Niebiańska Kaskada. Potem zaczęła się rozbierać. Najpierw zdjęła kamizelkę, później bluzkę, a na koniec długą, układaną spódnicę. Z okrzykiem zachwytu zanurzyła się, nagusieńka, w wodzie. A kiedy woda rozbryznęła się wokół jej ud, ujrzeli jej uroczą czuprynkę. Kurgan upuścił upolowane nagonogi. Leżały teraz u jego stóp ze skręconymi karkami, zapomniane w podekscytowaniu nowymi łowami. - Oto dojrzały clemett, gotowy do zerwania - rzekł ochryple. - Musi być moja. I wypadł z kryjówki. Annon rzucił łuk i tuż za przyjacielem popędził ku Kundalance. Biegł szybciej. Kurgan zorientował się, że przegra ów wyścig, i podciął mu nogi.
Annon potknął się i przekoziołkował po trawie. Drugi z V'ornnów wykorzystał uzyskaną przewagę, w mgnieniu oka dotarł na brzeg i wskoczył do wody akurat w tym momencie, kiedy zauważyła go młoda Kundalanka. Dziewczyna wrzasnęła, starając mu się wyrwać. Szarpała się, on tymczasem wpychał jej głowę pod wodę, aż wreszcie zabrakło jej tchu i mógł ją wyciągnąć na płyciznę. Zwalił się na nią całym ciężarem i zmiażdżył jej usta swoimi wargami. Annon, rozciągnięty w trawie i niezabudkach, z mieszanymi uczuciami patrzył na tę napaść. Widok dziewczyny i w nim wzbudził pożądanie, i on też chętnie zaspokoiłby swoją chuć. Właściwie nie było w tym nic złego. Kundalanie byli tylko pośledniejszą rasą - kolejną rasą niewolników podbitą przez V'ornnów. A jednak... A jednak coś go powstrzymało - jakiś ledwie słyszalny głos szepnął mu na ucho: "To się nie godzi". Annon zadrżał. Był to oczywiście głos Giyan. Była Kundalanką, co się dlań liczyło, bo przecież to ona go wychowała. Jasne, że gdyby nie była kochanką regenta, nigdy nie dostałaby tak ważnego zadania, nigdy nie włączono by jej do hingatta liiina do mori ani do żadnej innej hingatta. Ale Gyrgoni wybrali Eleusisa na regenta i chociaż nie pozwalali mu stanowić własnych praw, jego decyzja była prawem dla wszystkich kast. Była prawem, bo stali za nim Gyrgoni. Inni mogli - jak robił to Stogggul - psioczyć i narzekać na regenta, ale nic poza tym. Pozostawały im jedynie pomruki niezadowolenia. Jasne, Giyan go wychowała. Była kochanką jego ojca i wykonywała jego polecenia. Jak przystało na posłuszną niewolnicę. Niewolnicę, której szept potrafił wszakże rozbrzmieć w umyśle Annona, chociaż jej przy nim nie było. Może Kurgan miał rację co do niej, może i była czarownicą. Tak czy owak, nie mógł już znieść tego głosu. Wbiegł w jaskrawy blask słońca, jak strzała pomknął stromym brzegiem i spadł na szamoczącą się parę. Widział goły tyłek Kurgana, zawzięte, na poły szalone, nabiegłe krwią oczy przyjaciela. O dziwo, to tylko wzmogło jego determinację. Żeby co? Zaspokoić swoją zachciankę, pozbyć się osobliwej ociężałości w lędźwiach, nasycić się tą kundalańską samiczką. Uciszyć denerwujący szept, rozbrzmiewający w jego umyśle. Wbił palce w napięte mięśnie ramion Kurgana. Tamten uniósł się, okręcił tors ku przyjacielowi i trzasnął go grzbietem dłoni. Annon, nie przygotowany na cios, cofnął się nieco. Ale znów zaatakował i trafił prosto na potężny cios. Klęknął w wodzie, widząc wszystkie gwiazdy. W końcu odzyskał wzrok i zobaczył
minę dziewczyny; zmroziło go to. Już się nie opierała. Oczy miała szkliste, jakby patrzyła gdzieś strasznie daleko, tam gdzie żaden V'ornn nie mógł dotrzeć. Annon wiele razy widział takie spojrzenie u kundalańskich niewolnic w Axis Tyr. Wprawiało go we wściekłość, powodowało, że dawna rozpacz po opuszczeniu przez matkę bolała jak pchnięcie nożem w brzuch. Ów gniew przywołał wspomnienia, kiedy jako dziecko płakał nocą. Chciał, żeby przyszła matka, a któż się zjawiał? Kundalańska niewolnica! Wołał matkę w przerażeniu, ale także po to, żeby dokuczyć Giyan, ukarać ją za to, że zajmuje miejsce matki. Giyan odpowiadała na jego wołanie, jeśli tylko tej akurat nocy nie była z jego ojcem. Kołysała go, choć o to nie prosił, choć ledwo mógł ścierpieć jej dotyk - dotyk Kundalanki, którą ojciec nie wiadomo dlaczego uwielbiał! Opowiadała mu niezwykłe, niepokojące legendy o bogini Miinie i Pięciu świętych Smokach, które stworzyły Kundalę, lub usypiała go, śpiewając kołysanki o osobliwych melodiach, które wślizgiwały się do jego umysłu. Miała piękny głos, musiał jej to przyznać. Jednak było w niej coś takiego, być może głęboki smutek, co ujawniało się w wyrazie jej twarzy, co odbierało radość jej uśmiechom. Raz ocknął się w jej ramionach i zobaczył, jak łka we śnie. Łzy spływały strumieniami po policzkach Giyan, śniącej straszliwy sen, więc - choć wzbudziło to w nim obrzydzenie - mocno uchwycił jej dłoń. Blask słońca, odbity od powierzchni strumienia, niemal oślepiał Annona. Wściekłość wzięła górę nad bezwładem. Warcząc jak zwierz w klatce, uderzył Kurgana w szczękę, poprawił krzepkim ciosem w ucho i zwlókł go z biedaczki. Dziewczyna leżała, oszołomiona, dopóki ku niej nie sięgnął. Wzdrygnęła się, kiedy Annon złapał ją za ramię i podniósł. Odsunęła się, gdy ją puścił. Przez chwilę tworzyli osobliwą scenkę - zdobywca i niewolnica, każde innej rasy. Patrzyli sobie w oczy, nie znając swoich intencji. Annon wiedział, że była to odpowiednia chwila, żeby ją posiąść, mszcząc się tym na kundalańskiej niewolnicy, która go wykarmiła, i na ojcu, który potrzebował jej bardziej niż on. Odpowiednia chwila, żeby - jak na V'ornna przystało - wziąć to, co mu się należało. Lecz nie zrobił nic. Za jego plecami stęknął Kurgan. - Wynoś się stąd! - warknął Annon do zdumionej Kundalanki, po czym dorzucił energiczniej: - Rób, co każę, kobieto, i to szybko, zanim zmienię zdanie! Klęczący Kurgan znów stęknął i wykaszlał bladobłękitną flegmę. Rzucił się w stronę dziewczyny, brnącej pospiesznie ku brzegowi. Wrzasnęła. Annon wciągnął go do strumienia. Kurgan kopnął go w goleń.
- Wiem, czego chcę, przyjacielu - wysapał, kiedy się szarpali. - Ostrzegam, nie wchodź mi w drogę. - Pozwoliłem jej odejść - oznajmił Annon. - Zwariowałeś? - zaśmiał się Kurgan. - Kimże jesteś, żeby ją puszczać wolno? - Synem regenta. Czemu to robię? - pytał sam siebie Annon. Co znaczyła dlań ta kobieta obcej rasy? Wyobraźnia podsuwała mu obrazy Giyan, tarzającej się w łożu z jego ojcem, kiedy on, Annon, przywoływał matkę. Nauczył się, że noc to pora, kiedy dochodzi do głosu cierpienie. - O, tak. Eleusis Wielki, Eleusis Potężny - zadrwił Kurgan. Był zły i zawiedziony. - Człowiek, którego ojciec został namaszczony przez Gyrgonów i jest trzymany przez Gyrgonów na krótkiej smyczy. Regent jak wszyscy inni, pozbawiony władzy. Władzy, którą mają wyłącznie Gyrgoni. - A mimo to twój ojciec pragnął korony regenta i poruszył niebo i ziemię, żeby zasłużyć na łaskę Gyrgonów - odgryzł się Annon. - Mój ojciec to głupiec obsesyjnie nienawidzący twojej rodziny. Na jego miejscu znalazłbym sposób, żeby zostać regentem. - I co wtedy? Regent panuje z łaski Gyrgonów. To oni mają całą władzę. Zawsze tak było. - Ale nie musi tak pozostać! I ponownie zaczęli się bić, wykorzystując całą siłę młodzieńczych ciał i pomysłowość umysłów. Eleana, owa Kundalanka, patrzyła, zafascynowana i przerażona, jak te dwie bestie biły się na płyciznie, poniżej jej stóp. Zbierała swoją odzież, jednak nie z pośpiechem nakazanym przez Annona, lecz z ociężałością wywołaną przez bijatykę. Walczyli o nią dwaj V'ornnowie - to było... ekscytujące. Prawda, byli bestiami, okrutnymi, bezwłosymi, cuchnącymi i niezrozumiałymi. A przecież ten o bezbarwnych oczach odpierał drugiego nie po to, jak przypuszczała, żeby samemu móc ją wziąć, lecz po to, żeby ją obronić. Czuła z nim jakąś osobliwą więź, żywiła doń jakieś ciepłe uczucie, małe jak larwa prosiętnika, lecz niepodważalne. I dlatego, wbrew wszelkiej logice, ociągała się, nasłuchując łomotu swojego serca. I to właśnie ona pierwsza dostrzegła świętego orła - prawą rękę bogini Miiny - spadającego z nieba rozpalonego przez stojące w zenicie słońce. Osłoniła ramieniem oczy od blasku i zobaczyła, że olbrzymi ptak zmierza ku V'ornnom. Był złocisty, z biało upierzoną głową i straszliwym czerwonawym dziobem, którym odrywał od kości ciało zdobyczy. W owej chwili wyglądało na to, że przewagę ma V'ornn o bezbarwnych oczach. Eleana słyszała łopot skrzydeł orła, widziała jego zakrzywione żółte szpony.
Orzeł uderzył w V'ornna o bezbarwnych oczach, poznaczył krwawymi szramami prawą stronę jego torsu. V'ornn wrzasnął. Czymże rozgniewał boginię? - zastanawiała się Eleana. Pytanie bez odpowiedzi. Obaj chłopcy zapomnieli o bójce i rozdzielili się. Ranny wił się na płyciźnie, a drugi - jego przyjaciel? - klęknął, uniósł lewą rękę jak oszczep i trafił wznoszącego się orła jednym z tych ohydnych metalowych bełtów prosto w serce. Kundalanka krzyknęła. Majestatyczny ptak spłynął na ziemię, wydając ostatnie tchnienie. Kolejny śmiertelny grzech wśród wielu już popełnionych przez V'ornnów przeciwko Miinie. Ciemnooki V'ornn dopadł Eleanę w pięciu długich susach. Napaść i nagła śmierć ptaka odebrały jej zdolność ruchu. Rzucił ją na kamienistą ziemię i - zanim się zorientowała - wziął ją, sapiąc i dysząc, jak przystało zwycięskiemu V'ornnowi. *** - Żebyś nikomu o tym nie gadał - ostrzegł Kurgan. - Masz na myśli dopiero co wydany przez ojca zakaz gwałcenia Kundalanek. - Annon obmywał cztery rany po szponach orła. - To mimo wszystko prawo, chociaż głupie. - Kurgan obmacywał obrzmiały bok. W płyciznie strumienia, gdzie przycupnęli, widać było szarą skałę i szybko znikające zawirowania turkusowej v'ornnańskiej krwi. Po kijankach i młodej Kundalance nie było śladu. - W terenie, z dala od wścibskich oczu regenta, Khaggguni robią, co chcą. Takie przynajmniej plotki słyszałem. Annon też to słyszał, ale zmilczał. Obaj chłopcy z rosnącą ciekawością oglądali jego ranę. - Wcale mi się to nie podoba. Okropnie spuchnięte. - Kurgan nacisnął poczerwieniałą skórę między szramami. - Na Enlila, coś mi się wydaje, że zostawił w tobie kawałek pazura. - Lepiej spróbujmy to wyciągnąć. Kurgan kiwnął głową i wyciągnął zza pasa nóż o cienkim ostrzu. - Gotowy? Annon przytaknął, zacisnął zęby. Odwrócił głowę, kiedy nóż wszedł w ranę. Krzyknął i krzyczał, aż Kurgan dał mu rzemień, na którym zawieszał zdobycz. Annon wsunął rzemień do ust i zagryzł z całej siły. Po trzech minutach zemdlał. Kurgan spryskał mu twarz wodą i ocucił. - Nic z tego. Mogę wypatroszyć nagonoga, ale żaden ze mnie chirurg. To paskudztwo wchodzi tym głębiej, im bardziej staram się je wyciągnąć. Nie dam rady. Annon czuł przemożny ból. - Dzięki Enlilowi, bogowi wojny! - Zakażenie chyba się nie wda - orzekł Kurgan. - Dobrze oczyściliśmy rany. - Oddarł rękaw bluzy. - Ojjjjj! - krzyknął Annon. - Uważaj, jak mocno wiążesz! - Musi być mocno. Chyba że chcesz zacząć krwawić, jak tylko ruszymy.
Annon odetchnął parę razy na próbę. - I jak? - Nie umrę. Kurgan zachichotał. - Oto słowa godne V'ornna. Annon skinieniem głowy zaakceptował pochwałę. - Lepiej już chodźmy, jeżeli chcemy zdążyć na kolację. - To przedtem mówiłem poważnie. - Kurgan położył dłoń na ramieniu przyjaciela. - Zawrzyjmy pakt, zanim stąd odejdziemy. Przysięgnijmy seigggon: nigdy nikomu nie opowiemy o tym popołudniu. Zgoda? - Zgoda - odparł Annon. Chwycili się za nadgarstki w seigggon, dotknęli okummmonami. Zamigotała między nimi iskierka. Kurgan wstał i pomógł się podnieść Annonowi. - Coś zrobił z tym ptaszyskiem? - Annon krzywił się, kiedy brnęli ku brzegowi. - Nigdy nie słyszałem, żeby kogoś atakowały. Kurgan kiwnął głową ku ptasim zwłokom. - Cóż, jedno jest pewne: ten już nikogo nie zaatakuje. Annon ruszył brzegiem, po czym stanął nad orłem. Przykucnął z niejakim trudem. - Masz rację. O, popatrz, nie ma jednego szpona. Krew jeszcze jest świeża. - Łup należy się zwycięzcy - odparł Kurgan. - Kawałek tego przeklętego ptaszyska jest teraz w tobie. Annon wstał. Długo milczał. - Do N'Luuury z tym! - burknął wreszcie. Potem odwrócił się i poszedł po swoich śladach do czekającego nań przyjaciela. - Racja! - Kurgan odrzucił w tył głowę i zaczął się śmiać. - Do N'Luuury z tym! Wspięli się powoli na skarpę. Gęstsze powietrze przy widnokręgu sprawiało, że kontury słońca wydawały się bardziej wyraziste. Po zimnej wodzie popołudnie było gorące, parne i ciche. Nagonogi świergotały i polatywały, kiedy zbliżyli się do pierwszej kępy sysalowców, lecz, jak na jeden dzień, chłopcy mieli już dość polowania. - Więc uważasz, że wydany przez ojca zakaz gwałcenia Kundalanek to głupota, co? - odezwał się Annon. - Pewnie. To przecież tylko pozbawione duszy zwierzęta, no nie? Czemu nie mielibyśmy się z nimi zabawić, kiedy i gdzie się nam spodoba? - Taka sama głupota, przypuszczam, jak jego plany budowy Za Hara-at. Kurgan odwrócił głowę i splunął. - Słyszałem, jak wielu V'ornnów twierdziło, że to odrażający pomysł. Miał bystre oczy śnieżnego rysia. Annon wiedział, że choć potrafi być takim samym łotrem jak jego ojciec, to jednocześnie odznacza się pomysłowością lisa chii, małego ssaka pojawiającego się w środkowym paśmie Djenn Marre. - Pomyśl tylko! V'ornnowie i Kundalanie pracujący ramię przy ramieniu! Idiotyzm! To by dało Kundalanom fałszywe poczucie, że są nam równi.
- A mimo to, wbrew wszystkiemu, budowa ma się rozpocząć za parę tygodni. - Nie pierwszy raz, i chłopak wiedział, że nie ostatni, Annon musiał bronić polityki regenta. Jednak to był Kurgan, jego towarzysz z hingatta, najlepszy przyjaciel. - Wiesz, co myślę? Że ojciec ma rację. W Kundalanach kryje się więcej, niż podejrzewamy. - To by dopiero było! - zarechotał Kurgan. Dotarli do linii drzew i Annon musiał się zatrzymać. Każdemu oddechowi towarzyszył przeraźliwy ból. - Odpoczniemy? - spytał Kurgan. Jakiś czas siedzieli w milczeniu. Annon rozmyślał o Kundalance. Serce mu się ściskało. Pamięć wciąż podsuwała obraz jej pięknej twarzy, ów osobliwy wyraz oczu, ulotne wrażenie, które na chwilę ich połączyło. Zastanawiał się, skąd przyszła, gdzie jest teraz. Miał nadzieję, że nie wpadła na bandę Khagggunów. Spojrzał na Kurgana, ostrzącego grot jednego ze swoich bełtów. - Wiesz, gdybym był Gyrgonem, to pewno nie potrzebowałbym tego opatrunku. Już bym znalazł sposób uleczenia rany. - Gyrgoni to technomagowie - odparł Kurgan - nie czarownicy. - Czyż bez przerwy nie starają się pokonać śmierci? Jest przecież to ich powiedzenie: "Tajemnicę śmierci można wyjaśnić tylko poprzez uzyskanie władzy nad życiem". - I uważasz, że wiesz, co to znaczy? - Gyrgoni są wyższą kastą, tak samo jak my, ale zostali genetycznie zmodyfikowani przed narodzinami. Ich geny poddano rekombinacji, mięśnie, żyły i kości opleciono obwodami z germanu i tertu. Wszyscy są sprzężeni w jednej gigantycznej biomatrycy i dlatego mówią o sobie Bractwo. - Bajeczki, kłamstwa, półprawdy - roześmiał się Kurgan. - Nie oszukuj się, przyjacielu, nikt nic nie wie o Gyrgonach. Co nie znaczy, że nie dałbym sobie palca uciąć, żeby się dowiedzieć, co to za jedni i co knują. Są za bardzo tajemniczy. Założę się, że są kompletną niewiadomą nawet dla twojego ojca, a to jedyna znana mi osoba, która ma z nimi jakiś bezpośredni kontakt. Oni tylko eksperymentują w tych swoich laboratoriach. - Wzdrygnął się. - Naprawdę chciałbyś dzielić myśli z każdym z kasty? Brrrr! Wstali i ruszyli w dalszą drogę. Kiedy dotarli do pierwszych sysalowców, Kurgan znów wrócił do tematu. - Chciałbym wiedzieć, nad czym oni pracują. Nad jakimś wspaniałym planem, ale to wszystko ogromna tajemnica. Gdybym był regentem, znalazłbym sposób na wydobycie z Gyrgonów ich sekretów. - Gdyby nie było kast - odezwał się Annon - Gyrgoni nie mieliby władzy i wszyscy
byśmy znali ich tajemnice. - Kolejna kundalańska wywrotowa myśl twojej niani - prychnął Kurgan. Wziął swoją czwórkę nagonogów i zaczekał, aż Annon podniesie łuk i zdejmie z gałęzi rzemień z bielakami. - Kasty równają się cywilizacji. Porządkują chaos. Wyobraź sobie, że Khaggguni mogliby zostać Bashkirami. Co by wojownicy wiedzieli o kunszcie kupca i bankiera? Albo gdyby Mesaggguni zechcieli stać się Khagggunami. Co inżynierowie wiedzą o prowadzeniu wojen? A gdyby tak Genomatecy, nasi lekarze, zechcieli się zmienić w Bashkirów? To śmiechu warte! A weźmy najbardziej ekstremalny przypadek: gdyby tak Tuskugggun chciały się stać Gyrgonami? Gdyby kobiety stanowiły prawa dla wszystkich V'ornnów? To nie do pomyślenia! Co kobiety wiedzą o prawach, o rządzeniu, w ogóle o interesach? Rodzą dzieci, wychowują je i pomagają w ich edukacji. Taka jest ich rola. - One również komponują naszą muzykę, tworzą naszą sztukę, piszą książki. Szyją ubrania, a nawet wykuwają zbroje, które noszą Khaggguni. - To wszystko prawda, Annonie. Ale co z tego? Kiedyś ostatnio słuchał muzyki albo oglądał jakieś dzieło sztuki? Dwa dni temu, pomyślał Annon, kiedy Giyan zabrała mnie w nocy do swojej pracowni, bo nie mogłem zasnąć. Widziałem rzeźby, które tworzy, kiedy nie zajmuje się mną lub moim ojcem. - Możesz sobie wyobrazić kobietę w zbroi, którą zrobiła? - ciągnął Kurgan. - Umarłbym ze śmiechu na taki widok! Rzecz w tym - podjął, kiedy szli przez gęsty zagajnik sysalowców - że ze złej strony patrzysz na całą tę sprawę. Tak naprawdę jedyny sposób, żeby poznać tajemnice Gyrgonów, to zdobyć władzę nad samymi Gyrgonami. - Taaak? A jak zamierzasz to osiągnąć? - Nie mam pojęcia. Ale musi być jakiś sposób. Żebra okropnie bolały Annona, kiedy się śmiał, ale to go nie powstrzymało. - Ach tak? To powiadom mnie o tym za jakieś trzysta lat, kiedy już coś wymyślisz. Dwaj przyjaciele, śmiejąc się, zniknęli w gęstym zachodnim kwadrancie lasu, kierując się ku Axis Tyr. Miasto - białe rezydencje, cynamonowe pałace, cynobrowe składy, sklepy i warsztaty pod płóciennymi dachami o jaskrawych barwach - o układzie tak logicznym, jak i artystycznym, układało się półkoliście od Morza Krwi ku północy. Trwało teraz trzymane żelazną ręką. Muzyka umilkła, teatry były puste i ciemne, święta zakazane - kulturę zdmuchnięto jak płomień świecy. Zamknięte, gęsto zaludnione, kipiące tłumem, spętane. Miasto Kundalan pod władzą V'ornnów przypominało teraz wspaniały monument na poły