tulipan1962

  • Dokumenty3 698
  • Odsłony259 162
  • Obserwuję180
  • Rozmiar dokumentów2.9 GB
  • Ilość pobrań230 532

Foster.Alan.Dean.-.Nadchodzaca.Burza

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :853.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

tulipan1962
Dokumenty
fantastyka

Foster.Alan.Dean.-.Nadchodzaca.Burza.pdf

tulipan1962 Dokumenty fantastyka
Użytkownik tulipan1962 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 260 stron)

4 Alan Dean Foster STARWARSTHEAPPROACHINGSTORM NADCHODZ¥CABURZA

5 Dla Shelby Hettinger, ¿eby wszyscy wiedzieli, ¿e nie ¿artujesz. Wujek Alan

6 44 lata przed Now¹ nadziej¹ UCZEÑ JEDI 33 lata przed Now¹ nadziej¹ Maska k³amstw Darth Maul: £owca z mroku 32 lata przed Now¹ nadziej¹ Gwiezdne Wojny Czêœæ I. Mroczne widmo 29 lat przed Now¹ nadziej¹ Planeta ¿ycia Nadchodz¹ca burza 22 lata przed Now¹ nadziej¹ Gwiezdne Wojny Czêœæ II. Atak klonów 20 lat przed Now¹ nadziej¹ Gwiezdne Wojny Czêœæ III 10–8 lat przed Now¹ nadziej¹ TRYLOGIA HANA SOLO Rajska pu³apka Gambit Huttów Œwit Rebelii 5–2 lata przed Now¹ nadziej¹ PRZYGODY LANDA CALRISSIANA Lando Calrissian i Myœloharfa Sharów Lando Calrissian i Ogniowicher Oseona Lando Calrissian i GwiazdoGrota ThonBoka PRZYGODY HANA SOLO Han Solo na Krañcu Gwiazd Zemsta Hana Solo Han Solo i utracona fortuna 0 – Nowa nadzieja Gwiezdne Wojny Czêœæ IV. Nowa nadzieja 0–3 lata po Nowej nadziei Opowieœci z kantyny Mos Eisley Spotkanie na Mimban 3 lata po Nowej nadziei Gwiezdne Wojny CzêœæV.Imperiumkontratakuje Opowieœci ³owców nagród 3,5 roku po Nowej nadziei Cienie Imperium 4 lata po Nowej nadziei Gwiezdne Wojny Czêœæ VI. Powrót Jedi Pakt na Bakurze Opowieœci z pa³acu Hutta Jabby WOJNY £OWCÓW NAGRÓD Mandaloriañska zbroja Spisek Xizora Polowanie na ³owcê 6,5–7,5 roku po Nowej nadziei X-WINGI Eskadra £otrów Ryzyko Wedge’a Pu³apka z Krytos Wojna o bactê Eskadra Widm ¯elazna Piêœæ Dowódca Solo 8 lat po Nowej nadziei Œlub ksiê¿niczki Leii 9 lat po Nowej nadziei X-WINGI: Zemsta Isard TRYLOGIA THRAWNA Dziedzic Imperium Ciemna Strona Mocy Ostatni rozkaz

7 11 lat po Nowej nadziei Ja, Jedi TRYLOGIA AKADEMIA JEDI W poszukiwaniu Jedi Uczeñ Ciemnej Strony W³adcy Mocy 12–13 lat po Nowej nadziei Dzieci Jedi Miecz Ciemnoœci Planeta zmierzchu X-WINGI: Gwiezdne myœliwce z Adumara 14 lat po Nowej nadziei Kryszta³owa gwiazda 16–17 lat po Nowej nadziei TRYLOGIA KRYZYS CZARNEJ FLOTY Przed burz¹ Tarcza k³amstw Próba tyrana 17 lat po Nowej nadziei Nowa rebelia 18 lat po Nowej nadziei TRYLOGIA KORELIAÑSKA Zasadzka na Korelii Napaœæ na Selonii Zwyciêstwo na Centerpoint 19 lat po Nowej nadziei DUOLOGIA RÊKA THRAWNA Widmo przesz³oœci Wizja przysz³oœci 22 lata po Nowej nadziei NAJM£ODSI RYCERZE JEDI Z³ota kula Œwiat Lyric Obietnice Wyprawa Anakina Forteca Vadera Ostrze Kenobiego 23–24 lata po Nowej nadziei M£ODZI RYCERZE JEDI Spadkobiercy Mocy Akademia Ciemnej Strony Zagubieni Miecze œwietlne Najciemniejszy Rycerz Oblê¿enie Akademii Jedi Okruchy Alderaana Sojusz Ró¿norodnoœci Mania wielkoœci Nagroda Jedi Zaraza Imperatora Powrót na Ord Mantell Tarapaty w Mieœcie w Chmurach Kryzys w Crystal Reef 25–30 lat po Nowej nadziei NOWA ERA JEDI Wektor Pierwszy Mroczny przyp³yw I: Szturm Mroczny przyp³yw II: Inwazja Agenci Chaosu I: Próba bohatera Agenci Chaosu II: Pora¿ka Jedi Punkt równowagi Ostrze zwyciêstwa I: Podbój Ostrze zwyciêstwa II: Odrodzenie Gwiazda po gwieŸdzie

8 Dawno, dawno temu, w dalekiej galaktyce…

9 R O Z D Z I A £  – Wydaje mi siê, szanowna Shu Mai, ¿e moja planeta sta³a siê na- gle niezwykle wa¿na. Prezes Gildii Kupieckiej uœmiechnê³a siê blado. – Ma³e klucze czêsto otwieraj¹ potê¿ne bramy, senatorze Mousul. Dostojny kwartet spacerowa³ po galaktyce. Nie po prawdziwej ga- laktyce oczywiœcie, tylko po olbrzymim, trójwymiarowym, niezmier- nie skomplikowanym jej wyobra¿eniu, które wype³nia³o ca³¹ komnatê. Wokó³ b³yszcza³y gwiazdy, spowijaj¹c wszystkich wielobarwn¹ mgie³- k¹ miêkkiego blasku. Wyci¹gniêcie rêki i dotkniêcie któregoœ z syste- mów planetarnych pozwala³o przywo³aæ szczegó³ow¹, encyklopedycz- n¹ informacjê o ca³ym systemie, jak równie¿ jego poszczególnych œwia- tach: pocz¹wszy od zamieszkuj¹cych go gatunków i ich liczebnoœci, a¿ po szczegó³ow¹ charakterystykê flory i fauny, statystyki gospodarcze i perspektywy rozwoju. Wœród czworga spacerowiczów by³a b³êkitnoskóra Twi’lekianka, milcz¹ca i zadumana, oraz towarzysz¹cy jej wa¿ny (i ³atwy do rozpo- znania) przemys³owiec koreliañski. Przewodnicz¹ca Gildii Kupieckiej by³a niska i szczup³a, mia³a zielonkaw¹ skórê i typowe uczesanie gos- samskich kobiet – wysoko upiêty, pionowy kok. Czwarty cz³onek gru- py, ubrany w pow³óczyste szaty z najbardziej egzotycznych materia³ów, jakie mo¿na by³o dostaæ na jego planecie, by³ senatorem pochodz¹cym ze œwiata o nazwie Ansion. Pomimo wynios³ej postawy wydawa³ siê nerwowy, jak ktoœ, kto obawia siê, ¿e jest œledzony. W twi’leko-kore- liañskiej parze wyraŸnie dawa³o siê odró¿niæ zwierzchnika i podw³ad- nego – choæ w tym przypadku podw³adny by³ wyj¹tkowo potê¿ny.

10 Prezes Gildii Kupieckiej przystanê³a. Szerokim gestem objê³a mi- gocz¹ce œwietliste kropki, przedstawiaj¹ce tysi¹ce tysiêcy œwiatów. To zdumiewaj¹ce, pomyœla³a, jak tryliony inteligentnych istot i ca³e cywi- lizacje mo¿na zredukowaæ do jasnych plamek zawieszonych w niewiel- kim pokoju. Gdyby tylko rzeczywistoœæ by³a równie ³atwa w organiza- cji i zarz¹dzaniu, jak jej œwietlista projekcja! Uzna³a z satysfakcj¹, ¿e jest to wykonalne – przy odrobinie czasu i z pomoc¹ starannie dobieranych sojuszników. – Wybacz mi, szlachetna pani – mrukn¹³ Korelianin – ale ani moi wspólnicy, ani ja nie mo¿emy sobie w ¿aden sposób wyt³umaczyæ zna- czenia œwiata zwanego Ansionem. Shu Mai klasnê³a w d³onie. – Doskonale! Jej towarzysze, bez wzglêdu na rasê, wydawali siê zmieszani. – Jesteœ zadowolona, pani, ¿e nie rozumiemy znaczenia tego miej- sca? – zapyta³a Twi’lekianka. – Ale¿ tak – Gossamka uœmiechnê³a siê pob³a¿liwie. – Jeœli wy tego nie dostrzegacie, nie zobaczy te¿ nikt inny. Uwa¿ajcie, za chwilê to znaczenie stanie siê nie tylko oczywiste, ale nawet widoczne. Odwróci³a siê i siêgnê³a miêdzy pulsuj¹ce zbiorowisko œwiatów i s³oñc, przesuwaj¹c czubkami palców prawej d³oni po niewielkiej, ale centralnie ulokowanej gwieŸdzie. Obraz zareagowa³ na jej dotyk pojawieniem siê trzech jasnych jak promienie lasera, b³êkitnych linii, ³¹cz¹cych ten system z trzema innymi. – Przymierze Malariañskie. Pozornie jeden z setek podobnych, nic nie znacz¹cych sojuszy. – Jej smuk³e, zwinne palce poruszy³y siê zno- wu. Pojawi³y siê ¿ó³te linie, ³¹cz¹ce pierwsz¹ gwiazdê z szeœcioma ko- lejnymi systemami. – Traktat Wojskowy Keitumite. Nigdy nikt siê na niego nie powo³a³, ale pozostaje w mocy. – Pani prezes uœmiechnê³a siê szerzej. Œwietnie siê bawi³a. – A teraz przyjrzyjcie siê temu. Jej d³onie znów zagra³y na otaczaj¹cym ich obrazie, niczym palce muzyka na strunach kosztownej kwintolii. Kiedy wreszcie skoñczy³a, pozosta³a trójka w milczeniu kontem- plowa³a jej dzie³o. Stali zamkniêci w pajêczynie linii: b³êkitnych, ¿ó³- tych, z³otych, szkar³atnych – we wszystkich barwach widma. Chocia¿ mo¿na by³o pomyœleæ, ¿e to raczej barwy imperium. A w centralnym punkcie tej sieci jaskrawych, p³on¹cych równym blaskiem linii, przed- stawiaj¹cych wa¿ne i obowi¹zuj¹ce traktaty i sojusze, pakty i planetar- ne partnerstwa, tkwi³ jak j¹dro pojedynczy i nagle jakby mniej nieistot- ny œwiat.

11 Ansion. Jeden gest d³oni i kilka niedba³ych s³ów z ust Shu Mai wystarczy³y, aby skomplikowana sieæ zblad³a i rozwia³a siê w nicoœæ. Nie mo¿na by³o ryzykowaæ, ¿e jakaœ osoba niewtajemniczona w machinacje grupy wej- dzie nagle i zobaczy, o czym dyskutuj¹. Mog³oby to sprowokowaæ nie- wygodne pytania. – Kto by siê spodziewa³, ¿e taki œwiatek le¿y w œrodku tak wielu wi¹¿¹cych siê ze sob¹ traktatów? – Niebieskoskóra dama by³a napraw- dê pod wra¿eniem. – W³aœnie o to chodzi. – Shu Mai lekko sk³oni³a g³owê w jej kie- runku. – Inne œwiaty zajmuj¹ porównywaln¹ pozycjê strategiczn¹, s¹ bardziej zaludnione, uprzemys³owione i czêsto wymieniane jako wa¿ni gracze w czasie omawiania obecnej niepewnej sytuacji w Republice. Ale jakoœ nikt nie wspomina o Ansionie. To w³aœnie jest wspania³e. – Z³o¿y³a palce w sto¿ek i znacz¹co spojrza³a na senatora Mousula. – Gdybyœmy zdo³ali sk³oniæ Ansionian do opuszczenia Republiki, niko- go by to nie obesz³o. Ale przy ich powi¹zaniach, taki ruch powinien wystarczyæ, aby przekonaæ wahaj¹cych siê ju¿ partnerów w Przymierzu Malariañskim i Traktacie Keitumite, aby poszli w ich œlady. Widzicie, ile systemów jest wzajemnie powi¹zanych w ramach tych paktów. Efekt bêdzie przypomina³ lawinê, która zacznie siê od jednego kamyka. Za- nim senat siê zorientuje, sk¹d nadszed³ cios, czterdzieœci lub wiêcej systemów od³¹czy siê od Republiki, a my tymczasem zaczniemy umac- niaæ zmiany, których nadejœcia na razie tylko pragniemy. Palce Mousula zaciska³y siê coraz mocniej i mocniej, a¿ skóra na kostkach zbiela³a. – To bêdzie ta ostatnia kropla potrzebna, by zaproponowaæ przyjê- cie nadzwyczajnych œrodków do zwalczania trudnej sytuacji. Koreliañski przemys³owiec prawie podskakiwa³ z podniecenia. – To niezwyk³y, cudownie sprytny plan! Wiem, ¿e osoby, które re- prezentujê, gotowe s¹ w ka¿dej chwili wys³aæ na Ansion zbrojne od- dzia³y, byle tylko sk³oniæ mieszkañców do od³¹czenia siê od Republiki. Senator Mousul zrobi³ zaniepokojon¹ minê. – A w³aœnie tego nie powinni robiæ – gniewnie przerwa³a Shu Mai. – Przypomina mi siê, ¿e Federacja Handlowa wypróbowa³a ju¿ gdzieœ tê taktykê… Rezultat by³, powiedzmy, niezupe³nie po¿¹dany. – No tak, có¿… – Korelianin niepewnie odkaszln¹³ w zaciœniêt¹ d³oñ. – Pojawi³y siê wtedy komplikacje. – Które do dziœ odbijaj¹ siê echem – nieustêpliwie ci¹gnê³a Shu Mai. – Nie widzisz tego? Ca³e piêkno tego planu polega na pozornie

12 niewielkim znaczeniu obiektu. Posy³aj¹c flotê, a nawet tylko kilka stat- ków na Ansion, natychmiast œci¹gniemy na siebie uwagê tych si³, które wci¹¿ nas przeœladuj¹… A jest to ostatnia rzecz, której byœmy sobie ¿yczyli. Chcemy, aby wycofanie siê Ansionu wygl¹da³o ca³kowicie na- turalnie, jak wynik decyzji podjêtych samodzielnie, bez wp³ywów z ze- wn¹trz. Uœmiechnê³a siê dobrotliwie do Mousula. – A czy tak bêdzie? – zapyta³a znacz¹co Twi’lekianka. Shu Mai spojrza³a na ni¹ z aprobat¹. Wiedzia³a, ¿e ta osoba mo¿e staæ siê dla niej u¿yteczna. Podobnie jak inni, których w to wci¹gnê- ³a… dopóki nie strac¹ g³owy. Przysz³a kolej na senatora Mousula. – Jak wiele innych ludów, Ansionianie s¹ podzieleni. Nie mog¹ zdecydowaæ, czy maj¹ pozostaæ w Republice, czy odrzuciæ korupcjê i zepsucie, które tam panuj¹. B¹dŸcie pewni, ¿e poœród obywateli znaj- d¹ siê tacy, którzy stan¹ po naszej stronie. Interesowa³em siê tym, zain- westowa³em nawet znaczny kapita³ w odpowiednie bodŸce zachêcaj¹ce do tego sposobu myœlenia. – Jak d³ugo to potrwa? – zainteresowa³a siê Twi’lekianka zwodni- czo miêkkim g³osem. – Zanim Ansion siê zdecyduje? – Senator zaduma³ siê na chwilê. – Przyjmuj¹c, ¿e wewnêtrzny podzia³ bêdzie siê zwiêksza³, spodziewam siê formalnego g³osowania nad od³¹czeniem siê od Republiki w ci¹gu pó³ standardowego roku. Pani prezes Gildii Kupieckiej z aprobat¹ skinê³a g³ow¹. – Wtedy przekonamy siê ku naszej satysfakcji, jak wszyscy trady- cyjnie zwi¹zani z Ansionem id¹ w jego œlady, a za nimi ich sojusznicy i sojusznicy sojuszników. Wszyscy jako dzieci bawiliœcie siê klocka- mi, prawda? Zawsze jest taki jeden klocek na samym dole konstrukcji, którego wyjêcie spowoduje zawalenie siê ca³ej budowli. Ansion jest w³aœnie takim klockiem. Wyjmijcie go, a reszta systemów po prostu siê zawali. – Myœli Gossamki, podobnie jak wzrok, wydawa³y siê kon- centrowaæ na czymœ odleg³ym. – Ci z nas, którzy okazali dalekowzrocz- noœæ, zbuduj¹ na ruinach starej, z¿artej przez korupcjê Republiki now¹ strukturê polityczn¹, doskona³¹ i lœni¹c¹, bez s³abych ogniw, woln¹ od moralizatorskich bzdur, które obci¹¿aj¹ i spowalniaj¹ tempo rozwoju prawdziwie nowoczesnego spo³eczeñstwa. – A kto poprowadzi to nowe spo³eczeñstwo? – W g³osie Twi’le- kianki s³ychaæ by³o delikatny ton cynizmu. – Pani? Shu Mai skromnie wzruszy³a ramionami.

13 – Moje interesy zwi¹zane s¹ z Gildi¹ Kupieck¹. Kto to zreszt¹ mo¿e wiedzieæ? Jest czas na to, ¿eby sprawê przemyœleæ. Zanim wybierzemy przywódców, musi zwyciê¿yæ sprawa. Przyznajê, ¿e nie odmówi³abym takiej nominacji, ale z pewnoœci¹ s¹ inni, bardziej do tego predestyno- wani. Zacznijmy od mniejszych rzeczy. – Jak na przyk³ad Ansion. – Po niedawnej ³agodnej reprymendzie entuzjazm Korelianina wróci³ z ca³¹ poprzedni¹ moc¹. – Co to bêdzie za radoœæ, co za przyjemnoœæ prowadziæ interes, nie ogl¹daj¹c siê na tysi¹ce niepotrzebnych zasad, przepisów i ograniczeñ. Ci, których re- prezentujê, bêd¹ za to wdziêczni do grobowej deski. – Wreszcie bêdziecie mieli okazjê zapewnienia sobie œcis³ych mo- nopoli, o które tak usilnie zabiegacie – oschle zauwa¿y³a Shu Mai. – Nie martwcie siê. W zamian za wsparcie polityczne i finansowe wszy- scy, których pan reprezentuje, otrzymaj¹ to, na co zas³u¿yli. Pan natu- ralnie te¿. Przemys³owiec nie zamierza³ daæ siê zawstydziæ. – No i – doda³ przebiegle – nowe uk³ady polityczne otworz¹ wszel- kie mo¿liwe perspektywy przed Gildi¹ Kupieck¹. Shu Mai skromnie machnê³a rêk¹. – Zawsze staramy siê skorzystaæ ze zmiennoœci politycznych re- aliów. Zauwa¿y³a, ¿e senator Mousul nie do³¹czy³ do dyskusji i gratulacji. – Coœ dr¹¿y twoje myœli jak robak z niestrawnoœci¹, Mousulu. Co to takiego? Ansionian spojrza³ na wspólniczkê z ³agodnym wyrazem troski. Jego wielkie, lekko wypuk³e oczy spokojnie wpatrywa³y siê w pani¹ prezes Gildii Kupieckiej. – Jesteœ pewna, ¿e nikt inny nie domyœli siê prawdziwej natury tych planów wobec Ansionu, Shu Mai? – Do tej pory nikomu siê to nie uda³o – odpar³a znacz¹co. Mousul wyprostowa³ siê na pe³n¹ wysokoœæ. – Pochlebiam sobie, ¿e jestem doœæ inteligentny, aby wiedzieæ, ¿e istniej¹ m¹drzejsi ode mnie. To w³aœnie oni stanowi¹ moje zmartwienie. Shu Mai uspokajaj¹co po³o¿y³a d³oñ na ramieniu senatora. – Za bardzo siê przejmujesz, Mousul. – Skinê³a woln¹ rêk¹, nie przejmuj¹c siê etykiet¹, a¿ znów pojawi³ siê œwietlny punkt Ansionu. – Popatrz na ten œwiat. Ma³y, zacofany, niewa¿ny. Za³o¿ê siê, ¿e gdybyœ spyta³ jakiegokolwiek polityka czy kupca, co to takiego, nie umia³by ci odpowiedzieæ. Nikt, oprócz osób zgromadzonych w tym pokoju, nie jest œwiadom jego znaczenia.

14 Przemys³owiec z Korelii, oburzony z³oœliwoœci¹ i d³awi¹c¹ wszyst- ko biurokracj¹, które panowa³y w Republice i utrudnia³y mu robienie interesów, kupowa³ ca³e firmy i ogromne tereny jednym dotkniêciem palca. Ale nawet za cenê ca³ego swojego bogactwa nie móg³ kupiæ jed- nego spojrzenia w przysz³oœæ. W tej chwili chêtnie zap³aci³by kilka miliardów za odpowiedzi na parê wa¿nych pytañ. – Mam nadziejê, ¿e pani siê nie myli, Shu Mai. Mam nadziejê… – Oczywiœcie, ¿e siê nie myli. Twi’lekianka niechêtnie zgodzi³a siê na to spotkanie, ale teraz, po szczegó³owych wyjaœnieniach gospodyni, czu³a siê znacznie pewniej. – M¹droœæ i subtelnoœæ strategii pani prezes Shu Mai i senatora Mousula zrobi³y na mnie wra¿enie. Jest tak jak powiedzieli: ten œwiat jest na tyle niepozorny i pozbawiony znaczenia, ¿e nie œci¹gnie na sie- bie niczyjej uwagi.

15 R O Z D Z I A £ – Haja, skarbie… co chowasz pod t¹ kieck¹? Luminara Unduli nie podnios³a wzroku ani na nieogolonego, nie- okrzesanego i paskudnie cuchn¹cego mê¿czyznê, ani na jego równie odra¿aj¹cych i cuchn¹cych kompanów. Zlekcewa¿y³a ich porozumie- wawcze uœmieszki, znacz¹co pochylone torsy i lubie¿ne spojrzenia – choæ po³¹czony odór ich cia³ trudno by³o potraktowaæ podobnie. Cier- pliwie podnios³a do ust ³y¿kê gor¹cej potrawki. Jej dolna warga by³a umalowana na kolor lekko fioletowej czerni, a podbródek przecina³ skomplikowany deseñ przeplataj¹cych siê czarnych rombów. Jeszcze bardziej skomplikowane wzory ozdabia³y kostki jej palców. Oliwkowa cera uderzaj¹co kontrastowa³a z ciemnym b³êkitem oczu. Oczy te spoczywa³y teraz na m³odszej kobiecie, zajmuj¹cej miej- sce po drugiej stronie sto³u. Uwaga Barriss Offee kierowa³a siê na przemian to na nauczyciel- kê, to na mê¿czyzn, otaczaj¹cych je niebezpiecznie ciasnym krêgiem. Luminara uœmiechnê³a siê do siebie. Dobra dziewczyna z tej Barrissy. Spostrzegawcza i uwa¿na, choæ mo¿e zanadto porywcza. Na razie m³o- da kobieta dotrzymywa³a jej tempa, jad³a spokojnie i nic nie mówi³a. M¹dra reakcja – uzna³a nauczycielka. Pozwala mi przej¹æ inicjatywê. Tak byæ powinno. Mê¿czyzna, który je napastowa³, szepn¹³ coœ jednemu ze swoich kamratów. Wszyscy wybuchnêli ordynarnym, nieprzyjemnym œmie- chem. Pochyli³ siê ni¿ej i po³o¿y³ d³oñ na okrytym p³aszczem ramieniu Luminary.

16 – Pyta³em ciê o coœ, kochanie. To jak, poka¿esz nam, co ukrywasz pod t¹ œliczn¹, miêkk¹ kieck¹, czy chcesz, ¿ebyœmy sami sprawdzili? W jego towarzyszach buzowa³a na³adowana feromonami nadzieja. Inni goœcie pochylili siê nad swoimi miskami, ale ¿aden nie zdoby³ siê na to, aby g³oœno zaprotestowaæ przeciwko temu, co siê dzia³o, nie wspominaj¹c ju¿ o interwencji. Luminara zatrzyma³a ³y¿kê w pó³ drogi do ust. Wydawa³a siê bar- dziej poch³oniêta kontemplacj¹ jej zawartoœci ni¿ s³owami napastnika. Prze³knê³a w koñcu potrawkê, westchnê³a lekko i woln¹ praw¹ d³oni¹ siêgnê³a w dó³. – Skoro tak bardzo nalegacie… Jeden z mê¿czyzn wyszczerzy³ zêby i szturchn¹³ towarzysza ³ok- ciem w ¿ebra. Inni st³oczyli siê jeszcze bardziej, tak ¿e prawie le¿eli na stole. Luminara odsunê³a po³ê wierzchniej szaty. Wymyœlne ornamen- ty miedzianych i srebrzystych bransolet, pokrywaj¹cych jej przedramio- na, zalœni³y w md³ym œwietle lamp tawerny. Pod szat¹ mia³a pas ze skó- ry i metalu, do którego przyczepione by³y rozmaite przedmioty, ma³e, lecz o skomplikowanej konstrukcji, prawdziwe cuda mechaniki precy- zyjnej. Jeden z nich by³ cylindryczny, doskonale wypolerowany i za- projektowany tak, aby dobrze pasowa³ do zaciœniêtej d³oni. Agresywny rzecznik grupy spojrza³, skrzywi³ siê i lekko zmiesza³. Za jego plecami rozradowane i pe³ne nadziei opryszki straci³y lubie¿ne zapêdy jeszcze szybciej, ni¿ statek przemytników robi skok w nadprzestrzeñ. – Mathosie, chroñ nas! To miecz œwietlny Jedi! Banda niedosz³ych agresorów zaczê³a siê powoli wycofywaæ; ka¿- dy zalotnik spiesznie udawa³ siê w swoj¹ stronê. Niespodziewanie po- zbawiony wsparcia przywódca nie chcia³ jednak zbyt szybko ustêpo- waæ. Spojrza³ na lœni¹cy metalowy cylinder z³ym okiem. – Nie masz szans, panienko. Miecz œwietlny Jedi? – Zmierzy³ wo- jowniczym spojrzeniem obiekt swego zainteresowania. – A to by zna- czy³o, œlicznotko, ¿e jesteœ rycerzem Jedi, co? Te¿ mi Jedi! – prychn¹³ pogardliwie. – To na pewno nie jest miecz œwietlny, no nie? Mam ra- cjê? – warkn¹³ natarczywie, kiedy Luminara nie kwapi³a siê z odpowie- dzi¹. Zjad³a jeszcze trochê potrawki i powoli od³o¿y³a ³y¿kê na prawie pusty talerz. Delikatnie przytknê³a lnian¹ serwetkê najpierw do czystej, a potem do pomalowanej wargi, wytar³a d³onie i zwróci³a siê twarz¹ do napastnika. Niebieskie oczy patrzy³y zimno z uœmiechniêtej twarzy o de- likatnych rysach. – Wiesz, jak mo¿esz to sprawdziæ – poinformowa³a go ³agodnie.

172 – Nadchodz¹ca burza Wielki gbur chcia³ coœ powiedzieæ, ale zawaha³ siê i zmieni³ zda- nie. D³onie piêknej kobiety spoczywa³y na udach. Miecz œwietlny – za- lotnik, choæ niechêtnie, ale musia³ przyznaæ, ¿e ten przedmiot wygl¹da naprawdê jak miecz œwietlny Jedi – wci¹¿ by³ przyczepiony do pasa. M³odsza kobieta po drugiej stronie sto³u obojêtnie koñczy³a posi³ek, jakby wokó³ nie dzia³o siê nic nadzwyczajnego. I nagle intruz uœwiadomi³ sobie kilka rzeczy naraz. Po pierwsze, by³ teraz zupe³nie sam. Jego rozochoceni do niedawna kompani ulotnili siê jeden po drugim. Po drugie, siedz¹ca przed nim kobieta powinna siê do tej pory zaniepokoiæ i przeraziæ. Tymczasem jej mina wyra¿a³a raczej znudzenie i rezygnacjê. Po trzecie, przypomnia³ sobie, ¿e ma coœ bardzo wa¿nego do za³atwienia zupe³nie gdzie indziej. – O, przepraszam – wymamrota³ niepewnie. – Nie chcia³em nic z³ego… Pomyli³em ciê z kimœ innym. Szukaliœmy kogoœ innego. Odwróci³ siê i pomkn¹³ w kierunku wyjœcia tak szybko, ¿e omal nie potkn¹³ siê o kube³ na pomyje, stoj¹cy na pod³odze pod pustym kontu- arem. Pozostali goœcie jeszcze chwilê uwa¿nie obserwowali obie pa- nie, po czym znów zajêli siê jedzeniem i rozmowami. Luminara odetchnê³a cicho i wróci³a do niedokoñczonej potrawki, ale skrzywi³a siê i odsunê³a talerz. Gburowaty intruz na dobre pozbawi³ j¹ apetytu. – Œwietnie sobie z nim poradzi³aœ, pani Luminaro. – Barrissa koñ- czy³a swoj¹ porcjê. Padawance brakowa³o czasem uwagi i spostrzegaw- czoœci, ale nigdy apetytu. – Bez ha³asu, bez zamieszania. – Kiedy bêdziesz starsza, przekonasz siê, ¿e od czasu do czasu przyjdzie ci radziæ sobie z nadmiarem testosteronu. Zw³aszcza na ta- kich ma³ych œwiatach jak Ansion. – Mistrzyni lekko pokrêci³a g³ow¹. – Nie lubiê takich historii. Barrissa uœmiechnê³a siê weso³o. – Nie b¹dŸ taka powa¿na, pani. Nic na to nie poradzisz, ¿e jesteœ atrakcyjna. Da³aœ im temat do opowieœci i przy okazji niez³¹ nauczkê. Luminara wzruszy³a ramionami. – Gdyby tylko ci, którzy stoj¹ na czele lokalnego rz¹du, tej jak- -jej-tam Unii Spo³eczeñstw, dali siê równie ³atwo namówiæ do wspó³- pracy. – Na pewno ci siê to uda. – Barrissa wsta³a zwinnie. – Skoñczy³am. Kobiety zap³aci³y za posi³ek i wysz³y z knajpy, odprowadzane pe³- nymi podziwu szeptami, pomrukami, a nawet lêkliwymi komentarzami. – Ludzie s³yszeli, ¿e przyby³yœmy tutaj, aby scementowaæ wiecz- ny pokój pomiêdzy mieszkañcami miasta unii i nomadami Alwari. Nie

18 wiedz¹, ¿e gra idzie o znacznie wiêksz¹ stawkê. A my nie mo¿emy ujaw- niæ prawdziwego powodu naszego tu pobytu, nie ostrzegaj¹c naszych potencjalnych przeciwników, ¿e wiemy o ich ukrytych intencjach. – Luminara otuli³a siê szat¹. To by³o wa¿ne: zachowaæ pozornie spokoj- n¹, ale i odpowiednio wynios³¹ postawê. – Nie mo¿emy byæ ca³kowicie uczciwe, miejscowi nam nie ufaj¹. Barrissa skinê³a g³ow¹. – Ludzie z miasta myœl¹, ¿e jesteœmy po stronie nomadów, a no- madzi s¹dz¹, ¿e trzymamy z mieszczuchami. Nienawidzê polityki, pani Luminaro. – Dotknê³a d³oni¹ boku. – Wolê za³atwiaæ sprawy za pomo- c¹ miecza œwietlnego, to znacznie prostsze. Jej ³adna buzia promieniowa³a radoœci¹ ¿ycia. Nie prze¿y³a jeszcze doœæ, aby uodporniæ siê na niespodzianki. – Trudno przekonaæ przeciwników o prawid³owoœci twojego toku myœlenia, jeœli s¹ martwi. – Mistrzyni skrêci³a w jedn¹ z bocznych uli- czekCuipernam,zat³oczon¹handlarzamii mieszczanaminajró¿niejszych ras. Mówi¹c, obserwowa³a nie tylko uliczkê, lecz równie¿ mury stoj¹- cych przy niej budynków mieszkalnych i handlowych. – Ka¿dy mo¿e wymachiwaæ broni¹. Rozum jest orê¿em, którym w³ada siê znacznie trudniej. Pamiêtaj o tym nastêpnym razem, kiedy przyjdzie ci ochota rozwi¹zaæ problem przy u¿yciu miecza œwietlnego. – Jestem przekonana, ¿e to wszystko wina Federacji Handlowej. – Barrissa gapi³a siê na stragan obwieszony bi¿uteri¹: kolczykami, pier- œcieniami,diademami,bransoletamii rêcznierzeŸbionymiozdobamiz ro- gu. Takie konwencjonalne ozdoby by³y zabronione Jedi. Jak to kiedyœ wyjaœnia³a Barrissie i innej padawance jedna z mistrzyñ: „Blask Jedi po- chodzi z wnêtrza, a nie ze sztucznego blichtru paciorków i bibelotów”. A jednak ten naszyjnik z searouskiego w³osia, w które wpleciono kamyczki pikach, by³ po prostu przeœliczny. – Co takiego ujrza³aœ, Barrisso? – Nic szczególnego, pani. Wyra¿a³am tylko moj¹ dezaprobatê dla nieustannych knowañ Federacji Handlowej. – Tak – zgodzi³a siê Luminara. – Oraz Gildii Kupieckich. Z ka¿- dym miesi¹cem robi¹ siê coraz potê¿niejsze, wtykaj¹ swoje chciwe paluchy tam, gdzie nikt ich nie chce, nawet wtedy, jeœli bezpoœrednio nie maj¹ w tym interesu. Tu, na Ansionie, otwarcie wspieraj¹ miasta i miasteczka luŸno zwi¹zane Uni¹ Spo³eczeñstw, chocia¿ prawo Repu- bliki gwarantuje grupom nomadów niezale¿noœæ od takich zewnêtrz- nych wp³ywów. Ich dzia³ania tylko komplikuj¹ i tak trudn¹ sytuacjê. – Skrêci³y za kolejny róg. – Jak zwykle zreszt¹.

19 Barrissa ze zrozumieniem skinê³a g³ow¹. – Wszyscy maj¹ jeszcze w pamiêci incydent z Naboo. Dlaczego senat po prostu nie przeg³osuje ograniczenia koncesji handlowych? To by im trochê utar³o nosa! Luminara musia³a si³¹ powstrzymywaæ uœmiech. Ach, naiwna m³o- doœci! Barrissa mia³a dobre intencje i by³a dobr¹ padawank¹, ale jeœli chodzi o politykê, jej rozumowaniu brakowa³o finezji. – Dobrze jest powo³ywaæ siê na etykê i moralnoœæ, Barrisso, ale w dzisiejszych czasach to handel wydaje siê g³ówn¹ si³¹ napêdow¹ Re- publiki. Gildie Kupieckie i Federacja Handlowa zachowuj¹ siê czêsto tak, jakby by³y oddzielnymi rz¹dami, ale robi¹ to bardzo sprytnie… – Skrzywi³a siê lekko. – B³aznuj¹ przed emisariuszami senatu, zalewaj¹c ich potokiem protestów i zapewnieñ o swojej niewinnoœci. Szczegól- nie Nute Gunray… œliski jak notoniañska pijawka b³otna. Pieni¹dz to potêga, a potêga kupuje g³osy. Tak, nawet w Senacie Republiki. A do tego maj¹ potê¿nych sojuszników. – Na chwilê zatopi³a siê w rozmy- œlaniach. – Tu ju¿ nawet nie chodzi o pieni¹dze. Republika to zanie- czyszczone morze, pe³ne zdradzieckich pr¹dów. Rada Jedi obawia siê, ¿e ogólne niezadowolenie z obecnej sytuacji skoñczy siê ca³kowit¹ secesj¹ wielu œwiatów. Barrissa by³a nieco wy¿sza ni¿ jej mistrzyni. – Przynajmniej wszyscy wiedz¹, ¿e Jedi s¹ ponad takie sprawy i ¿e nie mo¿na ich kupiæ. – Nie, nie mo¿na ich kupiæ. – Luminara jeszcze g³êbiej pogr¹¿y³a siê w zadumie. Barrissa zauwa¿y³a tê zmianê. – Coœ innego ciê trapi, pani Luminaro? Starsza kobieta zmusi³a siê do uœmiechu. – Och, s³yszy siê to i owo. Dziwne historie, niepotwierdzone plot- ki. Ostatnio takie historie kr¹¿¹ ca³ymi stadami. Na przyk³ad filozofia polityczna niejakiego hrabiego Dooku… Barrissa na ogó³ lubi³a chwaliæ siê swoj¹ wiedz¹, ale tym razem zawaha³a siê, zanim odpowiedzia³a: – Zdaje siê, ¿e rozpoznajê to nazwisko, ale nie w po³¹czeniu z ty- tu³em. Czy to nie ten Jedi, który… Luminara zatrzyma³a siê nagle i wyci¹gnê³a rêkê, zagradzaj¹c dro- gê towarzyszce. Jej oczy rzuca³y szybkie spojrzenia na wszystkie stro- ny. Ju¿ nie by³a pogr¹¿ona w rozmyœlaniach. Ka¿dy nerw mia³a napiêty w oczekiwaniu, wszystkie zmys³y w stanie najwy¿szej gotowoœci. Za- nim Barrissa zd¹¿y³a zapytaæ o powód tego zachowania, Jedi chwyci³a

20 miecz œwietlny, zapali³a i wyci¹gnê³a przed siebie. Nie odwracaj¹c g³o- wy, ustawi³a siê w pozycji obronnej. W odpowiedzi na reakcjê mistrzy- ni Barrissa równie¿ wyci¹gnê³a i w³¹czy³a broñ, daremnie szukaj¹c przy- czyny jej niepokoju. Nie zauwa¿y³a nic niezwyk³ego, wiêc pytaj¹co spoj- rza³a na nauczycielkê. I w³aœnie wtedy Hoguss skoczy³ z góry, nadziewaj¹c siê g³adko na ostrze Luminary. Rozszed³ siê sw¹d palonego cia³a, Jedi wyci¹gnê³a promieñ, a zaskoczony Hoguss, zaciskaj¹c w martwej d³oni bezu¿ytecz- ny ju¿ topór wojenny, zwali³ siê na bok. Ciê¿kie cielsko g³ucho walnê³o o ziemiê. – Do ty³u! – Luminara zaczê³a siê cofaæ, podczas gdy czujna ju¿ i niespokojna Barrissa os³ania³a jej boki i ty³y. Atakuj¹cy spadali z dachów i okien na piêtrach, wyskakiwali z hu- kiem z drzwi i z pozornie pustych skrzyñ – prawdziwy b³yskawiczny desant najgroŸniejszych zbirów. Ktoœ musia³ poœwiêciæ sporo pieniê- dzy i wysi³ku, aby zaaran¿owaæ tak¹ pu³apkê, pomyœla³a z gorycz¹ Lu- minara, cofaj¹c siê przed nimi. Oprócz obawy o los w³asny i uczennicy czu³a szczery podziw dla przenikliwoœci nieprzyjaciela. Kimkolwiek by³, musia³ doskonale wiedzieæ, ¿e ma do czynienia z kimœ wiêcej ni¿ par¹ turystek na porannym spacerze. Pozostawa³o tylko pytanie: ile naprawdê wiedz¹? By³y tylko dwie mo¿liwoœci, aby zwyciê¿yæ w walce z Jedi: uœpiæ ich czujnoœæ i otumaniæ fa³szywym poczuciem bezpieczeñstwa albo pokonaæ przewag¹ liczebn¹. Subtelne dzia³ania wydawa³y siê jednak obce ich obecnym napastnikom. A jednak na zat³oczonych, ruchliwych ulicach wielka liczba atakuj¹cych zdo³a³a ujœæ uwagi Luminary, a ich wrogie uczucia rozp³ynê³y siê w emocjach t³umu. Teraz, kiedy atak siê rozpocz¹³, Moc a¿ pulsowa³a nienawiœci¹, emanuj¹c¹ z tuzinów œwietnie uzbrojonych bandytów. Przeciskali siê przez ci¿bê, aby dotrzeæ do oddalaj¹cych siê celów i zadaæ ostateczne, œmiercionoœne ciosy. Paniczne miotanie siê przera¿onych gapiów w w¹- skich uliczkach przeszkadza³o obu kobietom w szybkiej ucieczce, ale na szczêœcie nie pozwala³o równie¿ uzbrojonym w miotacze atakuj¹- cym na oddanie celnego strza³u do ofiar. Gdyby znali siê na taktyce, ci uzbrojeni w bia³¹ broñ powinni rozst¹piæ siê na boki, daj¹c swoim to- warzyszom z miotaczami szansê na oddanie bodaj jednego strza³u. Jed- nak nagrodê obiecano tylko tym, którzy zabij¹ Jedi w³asnymi rêkami. Nic wiêc dziwnego, ¿e niechêtnie ze sob¹ wspó³pracowali w osi¹gniê- ciu ostatecznego celu, aby przypadkiem to nie kolega zainkasowa³ so- wit¹ premiê.

21 Dziêki temu Luminara i Barrissa bez trudu odbija³y strza³y z mio- taczy oraz ciosy bardziej prymitywnej broni – d³ugich szabli i no¿y. Z obu stron os³ania³y je wysokie mury; handlarze i klienci wci¹¿ miotali siê w poszukiwaniu schronienia, daj¹c im wystarczaj¹ce pole do dzia³ania. Przed nimi pietrzy³ siê stos martwych cia³; niektóre by³y pozornie nie- tkniête, inne pozbawione ró¿nych czêœci g³adkimi, czystymi ciêciami wiruj¹cych ostrzy intensywnie œwiec¹cej energii. Pe³na zapa³u Barrissa wykrzykiwa³a obelgi i pogró¿ki, co stanowi- ³o doskona³e uzupe³nienie spokojnego, milcz¹cego sposobu walki Lu- minary. We dwie nie tylko zdo³a³y odeprzeæ napastników, ale nawet za- czê³y zmuszaæ ich do odwrotu. W ciszy i przera¿aj¹cej skutecznoœci walcz¹cych Jedi jest coœ takiego, co pozbawia odwagi zwyczajnego prze- ciwnika. Niedosz³emu mordercy wystarcza³o ujrzeæ kilka promieni la- sera odbitych przez groŸnie mrucz¹ce ostrze, ¿eby nagle zdaæ sobie sprawê, ¿e istniej¹ jeszcze inne, znacznie mniej niebezpieczne sposoby zarabiania na chleb. W chwili, kiedy dwie wojowniczki zabiera³y siê do zepchniêcia nie- dobitków na otwarty placyk, gdzie mog³yby ich ³atwiej i skuteczniej posiekaæ, w grupie uciekaj¹cych rozleg³ siê ryk radoœci. Pojawi³y siê kolejne dwa tuziny zabójców. Ta mieszanina ludzi i obcych by³a lepiej ubrana, lepiej uzbrojona i bardziej nastawiona na zespo³ow¹ walkê ni¿ ich poprzednicy. Luminara zrozumia³a nagle, ¿e poprzednia zaciêta walka mia³a na celu tylko zmêczenie ich, nie zaœ pokonanie. Wyprostowa³a siê i zawo³a³a coœ krzepi¹cego w kierunku wyraŸnie opadaj¹cej z si³ Bar- rissy; wkrótce znalaz³y siê znowu w w¹skiej uliczce, z której prawie uda³o im siê umkn¹æ. Napastnicy zdawali siê czerpaæ nowe si³y z przybycia wsparcia; ci, którzy prze¿yli, ruszyli ze zdwojon¹ energi¹, systematycznie wypiera- j¹c w ty³ Jedi i padawankê. Nagle i tego ty³u zabrak³o. Boczna uliczka koñczy³a siê nagle mu- rem podwórka. Ka¿demu innemu wspinaczka na tê œcianê wydawa³aby siê absurdem, Jedi jednak potrafi znaleŸæ oparcie dla r¹k i stóp tam, gdzie inni widz¹ tylko g³adk¹ powierzchniê. – Barrissa! – Luminara, wywijaj¹c mieczem œwietlnym, wskaza³a czerwonawy mur przeszkody. – Do góry! Jestem tu¿ za tob¹! Mê¿czyzna w grubej skórzanej kurcie ukl¹k³ i starannie wycelo- wa³ z miotacza. Luminara odbi³a jego strza³y, na chwilê wypuœci³a miecz z rêki i skinê³a ni¹ w tamt¹ stronê. Miotacz jak ¿ywy wyrwa³ siê z d³oni bandyty. Zaskoczony zbir usiad³ z rozmachem, ale nie zre- zygnowa³ i os³aniany przez towarzyszy ruszy³ na czworakach, aby

22 odzyskaæ broñ. Luminara wiedzia³a, ¿e nie mog¹ siê tak broniæ przez wiecznoœæ. – WchodŸ na górê! – poleci³a padawance. Nie musia³a siê odwra- caæ, ¿eby wyczuæ za plecami nieustêpliw¹ œcianê. Barrissa wci¹¿ siê waha³a. – Pani, mo¿esz mnie os³aniaæ, kiedy bêdê siê wspinaæ, ale ja nie zdo³am ci pomóc ze szczytu muru – powiedzia³a i wypadem w przód rozbroi³a gadopodobnego Wetakka, który próbowa³ przeœlizn¹æ siê pod jej parad¹. Stwór wrzasn¹³ z bólu i cofn¹³ siê, wyci¹gaj¹c zakrzywione ostrze, które trzyma³ w jednej z szeœciu d³oni. Padawanka nawet nie mru- gnê³a, tylko doda³a: – Sama nie mo¿esz siê wspinaæ i broniæ jednocze- œnie! – Nic mi nie bêdzie – zapewni³a j¹ Luminara, choæ w³aœnie zaczê³a siê zastanawiaæ, jak zdo³a wejœæ na górê, zanim ktoœ z ty³u j¹ zabije. Ale bardziej martwi³a siê o padawankê ni¿ o siebie. – To rozkaz, Barrisso! W³aŸ na górê. Musimy wydostaæ siê z tej pu³apki. Barrissa niechêtnie zamachnê³a siê szerzej, ¿eby zrobiæ sobie tro- chê miejsca z przodu, zgasi³a miecz, przypiê³a go do pasa, obróci³a siê na piêcie, zrobi³a kilka kroków, skoczy³a i wyl¹dowa³a w po³owie wy- sokoœci œciany. Przylgnê³a do niej jak paj¹k i, znajduj¹c pozornie nie- widoczne oparcie dla palców, zaczê³a wspinaæ siê na górê. Luminara samotnie powstrzymywa³a bandê spragnionych jej krwi zabójców. Ze szczytu muru Barrissa spojrza³a w dó³. Luminara nie tylko od- piera³a ataki napastników, ale nawet zdo³a³a ich odeprzeæ o kilka me- trów, aby mieæ pewnoœæ, ¿e nie bêd¹ mieli czasu wycelowaæ we wspi- naj¹c¹ siê padawankê. Barrissa zawaha³a siê. – Pani Luminaro, ich jest za du¿o! Nie mogê ciê chroniæ z góry! Jedi odwróci³a siê, ¿eby odpowiedzieæ. Nie zauwa¿y³a ani nie wy- czu³a ma³ego Throba, ukrytego za plecami znacznie wiêkszego cz³o- wieka. Throb mia³ kiepski miotacz i nie umia³ celowaæ, ale nie odbity w porê strza³ trafi³ kobietê w brunatnej szacie. Luminara zachwia³a siê na nogach. – Pani! – Przera¿ona i wœciek³a Barrissa zastanawia³a siê, czy le- piej zostaæ na szczycie œciany, czy te¿ zejœæ na dó³, na pomoc. W rozpa- czy poczu³a nagle delikatne dr¿enie – zak³ócenie Mocy, ale ca³kiem inne od wszystkiego, czego zdo³a³a doœwiadczyæ tego okropnego po- ranka. Przede wszystkim by³o zaskakuj¹co silne. Dwaj mê¿czyŸni wyskoczyli z obu stron Luminary z g³oœnym krzy- kiem. ¯aden nie by³ szczególnie mocno zbudowany, choæ m³odszy z nich

23 wygl¹da³ tak, jakby w przysz³oœci mia³ siê jeszcze rozrosn¹æ. Z b³yskiem mieczy œwietlnych wpadli pomiêdzy oszo³omionych opryszków, siej¹c zamêt jak stado rozwœcieczonych banth. Mordercy – trzeba im to przyznaæ – trzymali siê dzielnie jeszcze przez parê chwil. Kiedy jednak zaczê³o przybywaæ trupów, ci, którzy prze¿yli, woleli podaæ ty³y. W ci¹gu nieca³ej minuty ulica a¿ do same- go placu ca³kowicie opustosza³a. Barrissa zeskoczy³a ze znacznej wy- sokoœci na ziemiê, aby znaleŸæ siê twarz¹ w twarz z przystojnym m³o- dym cz³owiekiem, któremu pewnoœæ siebie pasowa³a jak strój szyty na miarê. Uœmiechn¹³ siê zadziornie, wy³¹czy³ miecz i przyjrza³ siê jej uwa¿nie. – Mówiono mi, ¿e poranne æwiczenia s¹ równie dobre dla duszy, jak i dla cia³a. Czeœæ, Barrisso Offee. – Anakin Skywalker. Pamiêtam ciê ze szkolenia. – Podziêkowa³a mu krótkim kiwniêciem g³owy i pospieszy³a do swej mistrzyni. Drugi z przyby³ych bada³ ju¿ ranê od miotacza, któr¹ odnios³a Luminara. – To nic wielkiego – stwierdzi³ w koñcu. Luminara otuli³a siê p³aszczem. – Przyby³eœ za wczeœnie, Obi-Wanie – odezwa³a siê do starszego Jedi. – Spodziewa³yœmy siê was dopiero pojutrze. – Statek mia³ dobry czas – wyjaœni³ Obi-Wan i ogarn¹³ spojrze- niem otwart¹ przestrzeñ placu, na który w³aœnie wyszli. Teraz ani w za- siêgu wzroku, ani w Mocy nie wyczuwa³o siê wrogich zak³óceñ. Po- zwoli³ sobie na lekkie odprê¿enie. – Skoro przybyliœmy wczeœniej, nie przypuszczaliœmy, ¿e ktoœ wyjdzie nam na spotkanie, wiêc postanowili- œmy was poszukaæ. Kiedy okaza³o siê, ¿e nie ma was na kwaterach, po- stanowiliœmy trochê siê przejœæ, ¿eby poznaæ miasto. Wtedy wyczu³em k³opoty. A potem natknêliœmy siê na was. – Có¿, trudno by³oby powiedzieæ, ¿e przybyliœcie nie w porê. – Luminara uœmiechnê³a siê z wdziêcznoœci¹. By³ to ten sam intryguj¹cy uœmiech ró¿nobarwnych warg, który Obi-Wan pamiêta³ z dawniejszych wspólnych przedsiêwziêæ. – Sytuacja zaczyna³a siê robiæ… niezrêczna. – Niezrêczna! – zdziwi³ siê Anakin. – Przecie¿ gdyby nie mistrz Obi-Wan i ja… Mia¿d¿¹ce spojrzenie, które pos³a³ mu starszy Jedi, wystarczy³o. – Jest coœ, czego by³am ciekawa od chwili, kiedy dostaliœmy to zadanie. – Barrissa podsunê³a siê do Obi-Wana i Luminary. – Po co a¿ czworo Jedi do za³atwienia lokalnej sprzeczki pomiêdzy miejscowymi istotami rozumnymi? – zapyta³a z wyczuwaln¹ niecierpliwoœci¹. – Przed- tem mówi³o siê o wa¿niejszych tematach.

24 – Pamiêtasz chyba nasz¹ rozmowê – cierpliwie wyjaœnia³a Lumi- nara. – Nomadowie Alwari uwa¿aj¹, ¿e senat faworyzuje mieszkañców miast. Taka opinia o stronniczoœci senatu niebezpiecznie sprzyja prze- konaniu obu grup, ¿e Ansion bêdzie siê mia³ lepiej poza Republik¹, gdzie wewnêtrzne dyskusje mo¿na za³atwiaæ bez ingerencji czynników z ze- wn¹trz. Ich przedstawiciel w senacie wydaje siê sk³aniaæ w tym kierun- ku. W dodatku mamy dowody, ¿e ró¿ne elementy z zewn¹trz równie¿ mieszaj¹ w tym garnku w nadziei, ¿e sk³oni¹ Ansion do secesji. – To tylko jeden œwiat i do tego niezbyt wa¿ny – zauwa¿y³a Barrissa. Luminara powoli skinê³a g³ow¹. – To prawda. Ale to nie sam Ansion jest taki wa¿ny. Zwi¹zany licz- nymi sojuszami mo¿e odci¹gn¹æ od Republiki dalsze systemy. O wiele wiêcej systemów, ni¿ Rada Jedi by sobie ¿yczy³a. Dlatego musimy zna- leŸæ sposób, aby utrzymaæ Ansion w Republice. Najlepszym sposobem by³oby za¿egnanie sporów miêdzy mieszkañcami miast a nomadami i umocnienie przedstawicielstwa planetarnego. Jako osoby z zewn¹trz, reprezentuj¹ce wolê senatu, mo¿emy znaleŸæ na Ansionie szacunek, ale nie przyjaŸñ. Przez ca³y czas, jaki tu spêdzimy, podejrzliwoœæ miesz- kañców bêdzie nam towarzyszyæ. W tej skomplikowanej sytuacji, wo- bec wci¹¿ zmieniaj¹cych siê sojuszy i mo¿liwej obecnoœci agitatorów spoza planety, uznano, ¿e dwie pary negocjatorów bêd¹ bardziej sku- teczne ni¿ jedna. – Rozumiem – powiedzia³a Barrissa. Stawka by³a zbyt du¿a; z pewnoœci¹ chodzi³o o coœ wiêcej ni¿ k³ót- nie miêdzy nomadami i mieszkañcami miasta. Czy Luminarze poleco- no a¿ do tej pory ukrywaæ przed padawank¹ prawdziwy cel ich podró¿y, czy te¿ Barrissa by³a zbyt zajêta szkoleniem, ¿e nie dostrzeg³a szer- szych aspektów tej sprawy? Czy jej siê podoba, czy nie, bêdzie musia³a poœwiêciæ wiêcej uwagi polityce galaktycznej. Mo¿e siê dowie, dlaczego si³y spoza Ansionu chc¹ jego od³¹czenia siê od Republiki tak bardzo, ¿e gotowi s¹ mieszaæ siê w wewnêtrzne sprawy planety? Co te nieznane istoty mog¹ na tym zyskaæ? W Repu- blice s¹ tysi¹ce, setki tysiêcy cywilizowanych œwiatów. Odejœcie jed- nego, a nawet kilku, nie powinno wiele znaczyæ dla zarz¹dzaj¹cych ga- laktyk¹. A mo¿e jednak? By³a pewna, ¿e coœ wa¿nego umyka jej uwagi, i wydawa³o jej siê to niezwykle frustruj¹ce. Nie mog³a jednak na razie zadawaæ Luminarze dalszych pytañ, bo Obi-Wan mówi³: – Ktoœ spoza Ansionu nie chce, aby te negocjacje siê powiod³y, i d¹- ¿y do od³¹czenia planety od Republiki, niezale¿nie od konsekwencji, ja-

25 kie mo¿e to za sob¹ poci¹gn¹æ. – Jedi zmru¿y³ oczy i spojrza³ w niebo, zachmurzone i gro¿¹ce deszczem. – Dobrze by³oby siê dowiedzieæ, kto to taki. Powinniœmy byli zatrzymaæ jednego z napastników. – To mogli byæ zwyczajni bandyci – zauwa¿y³ Anakin. Luminara rozwa¿a³a to przez chwilê. – To mo¿liwe, ale jeœli nawet Obi-Wan ma racjê i ta banda zosta³a wynajêta, aby przeszkodziæ nam w kontynuowaniu misji, to na pewno zleceniodawcy starali siê ukryæ przed mordercami swoj¹ to¿samoœæ i cel. Nawet gdyby uda³o nam siê z³apaæ jednego z zabójców, przes³u- chanie mog³oby nic nie daæ. – To prawda – musia³ przyznaæ padawan. – A wiêc ty tak¿e by³eœ na Naboo? – Barrissa, która poczu³a siê odsuniêta od rozmowy pomiêdzy starszymi Jedi, z zaciekawieniem zwróci³a siê do Anakina. – Tak, by³em – odpowiedzia³ ch³opiec z dum¹. Jaki on dziwny, pomyœla³a Barrissa. Dziwny, ale da siê lubiæ. Na- dziany wewnêtrznymi sprzecznoœciami jak krzew momusa nasionami. Ale nie da³o siê ukryæ, ¿e ma w sobie wielkie zasoby Mocy. – Jak d³ugo jesteœ padawank¹ mistrzyni Luminary? – zapyta³. – Doœæ d³ugo, ¿eby zapamiêtaæ, ¿e ci, którzy przez ca³y czas maj¹ otwarte usta, czêsto maj¹ równie¿ zamkniête uszy. – Och, œwietnie – wymamrota³ ch³opiec. – Nie bêdziesz chyba przez ca³y czas mówi³a aforyzmami, co? – Przynajmniej mówiê o czymœ poza sob¹ – odparowa³a. – Jakoœ mi siê wydaje, ¿e nigdy nie mia³eœ dobrych ocen za skromnoœæ. Ku jej zdumieniu zmiesza³ siê okropnie. – Mówi³em o sobie? Przepraszam! – Wskaza³ na dwie postacie przed nimi. – Mistrz Obi-Wan mówi, ¿e cierpiê na nadmiar niecierpli- woœci. Chcê wszystko wiedzieæ i wszystko robiæ… najlepiej natych- miast albo jeszcze wczeœniej. No i nie udaje mi siê ukryæ faktu, ¿e wo- la³bym byæ ca³kiem gdzie indziej. To nie jest zbyt ekscytuj¹ce zadanie. Dziewczyna wskaza³a boczn¹ uliczkê, us³an¹ stosami cia³. – Jeszcze nie min¹³ dzieñ od czasu, kiedy tu przyby³eœ, a ju¿ wpl¹- ta³eœ siê w walkê na œmieræ i ¿ycie. Naprawdê nie wiem, jak rozumiesz s³owo „ekscytuj¹cy”. Prawie siê rozeœmia³. – A ty naprawdê masz poczucie humoru. Jestem pewien, ¿e siê doskonale dogadamy. Barrissa myœla³a o tym, zanim doszli do targowiska po drugiej stro- nie placu i wmieszali siê znów w faluj¹cy t³um ludzi i obcych. Ten

26 wysoki, niebieskooki padawan by³ bardzo pewny siebie. Mo¿e mia³ ra- cjê, kiedy mówi³, ¿e chce wszystko wiedzieæ. Zachowywa³ siê tak, jak- by ju¿ mu siê to uda³o. A mo¿e to ona myli³a pewnoœæ siebie z arogan- cj¹? Nagle siê oddali³. Obserwowa³a, jak podchodzi do stoiska z suszo- nymi owocami i z warzywami pochodz¹cymi z najdalszych stron, od regionu Kander do pó³nocnych krañców Cuipernam. Kiedy wróci³ z pu- stymi rêkami, przyjrza³a mu siê niepewnie. – Co siê sta³o? Zobaczy³eœ coœ, co z daleka wygl¹da³o smacznie, ale z bliska okaza³o siê mniej apetyczne? – Co takiego? – Wydawa³ siê wyrwany z zadumy. – Nie. Nie cho- dzi³o o jedzenie. – Obejrza³ siê znów na skromny stragan z owocami i przyspieszy³, by dogoniæ nauczycieli. – Nie widzia³aœ? Ch³opiec, któ- ry tam sta³, ten w kurtce i d³ugich spodniach, k³óci³ siê ze swoj¹ matk¹. Krzycza³ na ni¹! – Z bólem pokrêci³ g³ow¹. – Pewnego dnia, gdy bêdzie starszy, po¿a³uje, ¿e to zrobi³. Nie powiedzia³em mu tego wprost, ale chyba zdo³a³em przekazaæ mu ogólny sens. – Pogr¹¿y³ siê w g³êbokiej zadumie. – Ludzie tak siê spiesz¹ ¿yæ, ¿e czêsto zapominaj¹ o tym, co naprawdêwa¿ne. Co za dziwny padawan, pomyœla³a Barrissa, a jeszcze dziwniejszy cz³owiek. Byli mniej wiêcej w tym samym wieku, a jednak w niektó- rych sprawach wydawa³ siê jej wrêcz dziecinny, w innych zaœ – o wiele starszy od niej. Zaczê³a siê zastanawiaæ, czy bêdzie mia³a doœæ czasu, ¿eby go lepiej poznaæ. Czy ktokolwiek przebywa³ z nim tak d³ugo, ¿eby go dobrze poznaæ? Ona z pewnoœci¹ nie zdo³a³a tego dokonaæ podczas ich krótkich spotkañ w Œwi¹tyni Jedi. Nad ich g³owami rozleg³ siê grzmot. Dziewczyna nie wiedzieæ cze- mu zaczê³a siê zastanawiaæ, czy nie oznacza on czegoœ wiêcej ni¿ tylko deszczu.

27 R O Z D Z I A £ ! Ogomoorby³niezadowolony.Szed³takpowoli,jaktylkomóg³,zmie- rzaj¹c wysokim korytarzem do kwatery bossbana. Stara³ siê ze wszyst- kich si³ unikaæ spojrzeñ zajêtych swoimi sprawami s³u¿¹cych, urzêdni- kówi pracowników,którzyprzemykalisiêw obiestrony.Wprawdziejako majordomus bossbana by³ wy¿szy rang¹ od ca³ej tej ha³astry, ale najnêdz- niejszy spoœród nich okazywa³ wiêcej pewnoœci siebie i zadowolenia ni¿ on sam. Nawet niebieskozielony Smotl, znany jako Ib-Dunn, nios¹cy na- rêcze wydruków wiêksze od niego samego, rzuci³ mu pe³ne politowania spojrzenie, kiedy Ogomoor min¹³ go i – o dziwo – nie poruszy³ nawet arkusika z brzemienia znacznie mniejszego pracownika. Wszyscy mieli powód, ¿eby go dziœ ¿a³owaæ. Có¿, nawet sam nad sob¹ siê u¿ala³. Wszystkie nowiny, i te dobre, i te z³e, musia³ osobiœcie przedstawiaæ bossbanowi Soerggowi Huttowi. A wiadomoœci, jakie przy- nosi³ mu teraz, by³y wyj¹tkowo nieprzyjemne. Ogomoor spêdzi³ znacz- n¹ czêœæ poranka na modlitwach o jak¹œ powa¿n¹ chorobê z gor¹czk¹, najlepiej bardzo zaraŸliw¹. Niestety, zarówno on, jak i bossban cieszyli siê niezmiennie doskona³ym zdrowiem. Czy dziêki temu zdo³a jakoœ przebrn¹æ przez nieuniknione spotka- nie z Soerggiem? Sta³o siê to przedmiotem spekulacji – a nawet nie- formalnych zak³adów zawieranych przez wspó³pracowników. To dlate- go odprowadzali go teraz zmartwionymi spojrzeniami. Zdumiewaj¹ce, jak szybko z³e nowiny roznosz¹ siê poœród ni¿szych rang¹, duma³ Ogomoor w jednej z tych niewielu chwil, kiedy nie pogr¹¿a³ siê w ubo- lewaniu nad w³asn¹ niedol¹.

28 Skrêci³ i znalaz³ siê przed wejœciem do sanktuarium bossbana. Drzwi strzeg³a para ciê¿kozbrojnych Yuzzemów. Zmierzyli go pogar- dliwym wzrokiem, jakby ju¿ by³ martwy. Wzruszy³ ramionami i zapo- wiedzia³ siê przez komunikator. Równie dobrze mo¿e ju¿ byæ po wszyst- kim, zdecydowa³. Bossban Soergg Hutt, szarawy, pulsuj¹cy, sflacza³y k³¹b cia³a i miê- œni, móg³by siê podobaæ chyba tylko innemu Huttowi. Siedzia³ plecami do drzwi, z rêkami splecionymi z przodu, wygl¹daj¹c przez panoramicz- ne okno wychodz¹ce na rozleg³y krajobraz Dolnego Cuipernamu. Z bo- ku trzy konkubiny gra³y w bako. W tej chwili nie mia³y na sobie kajdan. Jedna by³a rasy ludzkiej, jedna broguñskiej, a trzeciej Ogomoor do dnia dzisiejszego nie zdo³a³ zaklasyfikowaæ. Majordomus nawet nie próbo- wa³ sobie wyobraziæ, co Soergg z nimi robi. Kiedy Brogunka podnios³a na niego obie pary oczu, Ogomoor wiedzia³ ju¿, ¿e siedzi po uszy w mo- paku. Soergg ciê¿ko odwróci³ siê od okna. Maleñki automatyczny robot opiekuñczy pospiesznie pod¹¿y³ za tym ruchem, skutecznie, choæ bez entuzjazmu wype³niaj¹c swoje zadanie, polegaj¹ce na czyszczeniu ci¹g- n¹cych siê za Huttem œladów œluzu i odpadów. Bossban splót³ d³onie na pokaŸnym brzuszysku i groŸnie spojrza³ na Ogomoora wypuk³ymi, sko- œnymi œlepiami. – No i co? Zawali³eœ? – Nie ja, o Wszechmocny! – Ogomoor pochyli³ siê tak nisko, jak to tylko mo¿liwe, bior¹c pod uwagê bliskoœæ tej huttañskiej zarazy. – Wynaj¹³em tylko najlepszych, takich, których mi polecano. To oni za- wiedli, tak samo jak ci, którzy ich polecili. Tych bezwartoœciowych g³up- ców ju¿ sam ukara³em. Jeœli chodzi o mnie, to jak zawsze by³em jedy- nie twym pokornym wys³annikiem. Hutt wstrz¹sn¹³ siê i wyda³ basowy dŸwiêk. Ogomoor znalaz³ siê dok³adnie na linii ognia, bez szans na taktowny unik; musia³ przyj¹æ na siebie pe³n¹ moc bekniêcia bossbana. Cuchn¹ca struga powietrza omal nie zbi³a go z nóg, ale dzielnie wytrzyma³. Na szczêœcie nieuchronne skurcze jego w³asnego systemu trawiennego nie by³y zbyt widoczne. – Mo¿e to w ogóle niczyja wina – odezwa³ siê Soergg. Ta uwaga by³a tak zadziwiaj¹ca, tak nietypowa, ¿e Ogomoor natych- miast zacz¹³ podejrzewaæ jak¹œ pu³apkê. Dyskretnie usi³owa³ wysondo- waæ rzeczywiste intencje bossbana. – Jeœli ponieœliœmy pora¿kê, jak to mo¿liwe, aby nikt nie zawini³, o Wielki? Hutt machn¹³ ma³¹ d³oni¹.