tulipan1962

  • Dokumenty3 698
  • Odsłony260 589
  • Obserwuję180
  • Rozmiar dokumentów2.9 GB
  • Ilość pobrań231 556

Garth.Nix.-.Klucze.do.Krolestwa.Tom.3.-.Utopiona.Sroda

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

tulipan1962
Dokumenty
fantastyka

Garth.Nix.-.Klucze.do.Krolestwa.Tom.3.-.Utopiona.Sroda.pdf

tulipan1962 Dokumenty fantastyka
Użytkownik tulipan1962 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 208 stron)

Tytuł oryginału: Drowed Wednesday Klucze do królestwa 3 Przełożyła Małgorzata Hesko-Kołodzińska

Dla Anny, Thomasa Całej mojej rodziny i przyjaciół

Prolog „Latająca Modliszka”, trójmasztowiec o zielonych żaglach, opalizujących za dnia i w nocy, był żaglowcem szybkim i na dodatek fortuna mu sprzyjała. Okręt pływał po wodach Morza Granicznego w Domu, co oznaczało, że mógł podróżować po oceanach, morzach, jeziorach, rzekach i wszystkich innych żeglownych akwenach na dowolnie wybranym spośród milionów świecie w Poślednich Królestwach. Podczas tego rejsu „Latająca Modliszka” przecinała granatowe wody Morza Granicznego w drodze ku Portowi Środy. Ładownie żaglowca pełne były towarów zakupionych poza Domem, a także chorób wydobytych z wód Morza. W lukach skrywały się prawdziwe rarytasy: herbata, wino, kawa, przyprawy, smakołyki dla Rezydentów. W skarbcu umieszczono najwspanialsze precjoza: kaszle, katary, paskudne wysypki, osobliwe bakcyle jąkania. Wszystko to transportowano pod postacią pigułek, proszków do wdychania, a także talizmanów z wielorybich fiszbinów. Tak kosztowny ładunek spowodował pewną nerwowość załogi. Żeglarze byli niespokojni i mieli przekrwione białka od czuwania. Morze Graniczne nie należało do bezpiecznych już od kilku tysięcy lat, czyli od niefortunnej transformacji Pani Środy i późniejszego zatopienia dawnej linii brzegowej. Doszło wówczas do zaginięcia Środowego Południka i Zmierzchnika, a także wielu innych jej sług, którzy sprawowali pieczę nad Morzem Granicznym. Na granatowej toni roiło się obecnie od nielicencjonowanych handlarzy i poszukiwaczy skarbów, którzy skwapliwie korzystali z okazji, by parać się piractwem. Na domiar złego Morze dało schronienie także korsarzom z krwi i kości, którzy w niewiadomy sposób przedarli się przez Pas Burz i z jakiegoś ziemskiego oceanu wpłynęli na Morze Graniczne. Owi piraci pozostali śmiertelnikami (w przeciwieństwie do Rezydentów), niemniej udało im się częściowo przyswoić magię Domu. Bezmyślne obcowanie z Nicością sprawiło, że stali się niebezpieczni, a gdy działali w większej gromadzie, ludzka zajadłość i durne wykorzystywanie opartych na Nicości zaklęć zwykle zapewniały im zwycięstwo w walce z ostrożniejszymi Rezydentami. Obserwatorów na „Latającej Modliszce” rozmieszczono w bocianich gniazdach na trzech masztach, do tego jeden stał na dziobie i kilku na tylnym pokładzie. Zadaniem każdego strażnika było wypatrywanie piratów, zwracanie uwagi na nietypowe zjawiska atmosferyczne i pilnowanie, czy nie doszło do najgorszego: pojawienia się Utopionej Środy, jak obecnie nazywano Panią Środę. Większość żeglujących po Morzu Granicznym statków dysponowała niekompetentnymi obserwatorami i kiepską załogą. Po Potopie wody Morza

Granicznego zalały ponad dziewięćdziesiąt procent nabrzeży portowych, magazynów, kantorów i biur. Ponad tysiąc wyżej usytuowanych pomieszczeń pośpiesznie przerobiono na statki. Te ostatnie zapełnili dawni ładowacze, urzędnicy, sekretarze, rachmistrze, gryzipiórki, sprzątacze i zarządcy. Choć wszyscy oni mieli za sobą kilka tysięcy lat praktyki, i tak nie sprawdzali się w roli marynarzy. Z załogą „Latającej Modliszki" sprawy wyglądały inaczej. Statek należał do floty czterdziestu dziewięciu jednostek pływających zamówionych przez Architektkę i zbudowanych według jej projektu. Załoga wywodziła się z grona Rezydentów żeglarzy, stworzonych specjalnie po to, by pokonywać fale Morza Granicznego, a nawet zapuszczać się poza jego rejony. Kapitanem był nikt inny, tylko sam Herakliusz Fala, numer 15 287 w hierarchii ważności Domu. Kiedy więc obserwator z marsa na bezanmaszcie krzyknął: „Coś wielkiego... eee... bez przesady... płynie do dziobowej bakburty... pod wodą!”, wówczas kapitan i załoga zachowali się jak starzy wyjadacze. – Wszyscy na pokład! – ryknął mat, który pełnił wachtę. – Na stanowiska! Jego wrzask został podchwycony przez wachtę oraz marynarzy na pokładzie, a kilka sekund później zabrzmiał ostry warkot werbla – to junga cisnął kapitańskie buty, które właśnie pucował, oraz pastę do nich, i chwycił pałeczki. Rezydenci wylegli spod pokładu. Część skoczyła na wanty i ruszyła w górę, chcąc w razie potrzeby skorygować żagle. Niektórzy stanęli przy zbrojowni, aby chwycić za kusze i szable. Inni pognali do dział, by je załadować i wytoczyć; niestety, „Latająca Modliszka” dysponowała zaledwie ośmioma czynnymi armatami spośród szesnastu. Działa oraz proch strzelniczy, który sprawdzał się w warunkach Domu, były niesłychanie trudne do zdobycia, a materiały wybuchowe zawsze zawierały niebezpieczne drobiny Nicości. Od obalenia Ponurego Wtorka, co zdarzyło się rok i dwa miesiące wcześniej, proch pozostawał towarem deficytowym. Niektórzy powiadali, że zaprzestano jego produkcji; zdaniem innych tajemniczy lord Arthur, obecnie władca Niższego Domu i Odległych Rubieży, gromadził zapasy na wojnę. Kapitan Fala wspiął się na rufówkę, gdy na główny pokład wytaczano armaty. Ich pomalowane na czerwono koła skrzypiały jakby z dezaprobatą. Dowódca, nawet boso, był nietypowo wysokim Rezydentem i zawsze nosił pełne umundurowanie admiralskie, zabrane z pewnego państewka, w małym światku, w odległym zakątku Poślednich Królestw. Uniform miał turkusową barwę, był mocno wcięty w pasie, a na ramionach i mankietach lśniły ogromne ilości plecionego złota. W efekcie kapitan Fala błyszczał jeszcze jaskrawiej niż zielone żagle jego okrętu. – Co się dzieje, panie Rondel? – spytał starszego mata, Rezydenta o podobnym wzroście, lecz znacznie mniej przystojnego. Swego czasu, w wyniku eksplozji materiałów wybuchowych wymieszanych z Nicością, Rondel stracił wszystkie włosy i ucho. Jego naga czaszka poorana była szramami. Niekiedy

wkładał fioletową czapkę z wełny, lecz członkowie załogi twierdzili zgodnie, że wówczas wygląda jeszcze gorzej. – Tajemniczy obiekt pod wodą od bakburty dziobowej – oznajmił mat, przekazując kapitanowi lunetę. – Po mojemu ma ze trzydzieści metrów z okładem i mknie bardzo szybko. Może nawet z prędkością pięćdziesięciu węzłów. – Rozumiem. – Kapitan przyłożył do oka lunetę. – To musi być... tak. Jaśnie pani skierowała do nas posłańca. Panie Rondel, proszę odwołać alarm i przygotować ludzi na uroczyste powitanie dostojnego gościa. Och, i niech Albert przyniesie mi buty. Pan Rondel wyryczał rozkazy, a kapitan Fala ponownie uniósł lunetę i wycelował ją w nadpływający obiekt. Przez potężne soczewki wyraźnie widział ciemnozłote cygaro sunące pod wodą ku okrętowi. Początkowo nie sposób było określić, co tak sprawnie napędza tę jednostkę, lecz w następnej chwili jej złociste skrzydła wystrzeliły do przodu i odepchnęły wodę, dzięki czemu obiekt gwałtownie przyśpieszył, pozostawiając za sobą kłęby piany. – Lada moment się wynurzy – wymamrotał jeden z żeglarzy do towarzysza za kołem sterowym, przed którym stał kapitan. – Wspomnisz moje słowa. Miał rację. Z toni wychynęły wielkie skrzydła i uderzyły powietrze. Morze zawirowało i wyskoczył z niego giętki potwór, wysoko, zdecydowanie powyżej marsa grotmasztu „Latającej Modliszki”. Otrząsnął się z wody, która lunęła niczym przelotny deszcz, a potem okrążył okręt, powoli opadając ku rufówce. Z początku stwór przypominał złocistego, uskrzydlonego rekina o miękkich ruchach i groźnej, zębatej paszczęce. Kołując, kurczył się jednak, jego cygarowate cielsko wybrzuszało się i przeobrażało, a złocisty blask skóry ustępował innym barwom. W rezultacie potwór przybrał z grubsza ludzką postać, choć zachował złote skrzydła. Gdy te przestały bić powietrze, gość postawił stopę na pokładzie i zmienił się w niebywale piękną kobietę. Nawet chłopiec okrętowy wiedział, że to wysokiej rangi Rezydentka. Nieznajoma miała na sobie strój do jazdy konnej z brzoskwiniowego aksamitu z rubinowymi guzikami oraz buty ze skóry rekina i pozłacane ostrogi. Jej płowe włosy były ukryte pod srebrną siatką; szpicrutą z długiego ogona aligatora albinosa nerwowo uderzała o udo. – Kapitanie Fala? – Środowa Jutrzenko. – Kapitan skłonił się nisko, jednocześnie wysuwając bosą stopę. Albert, który przybył odrobinę poniewczasie, wykonał ślizg po pokładzie i w pośpiechu usiłował wepchnąć tę stopę w przyniesiony but. – Nie teraz! – syknął Rondel i odciągnął chłopaka za kołnierz. Kapitan i Środowa Jutrzenka nie zainteresowali się ani jungą, ani starszym matem. Zgodnie podeszli do relingu i skierowali wzrok na ocean. Rozmawiali, niemal nie spoglądając na siebie.

– Mam nadzieję, kapitanie, że twoja podróż przebiega pomyślnie? – W rzeczy samej, pani Jutrzenko. Czy mogę spytać, jaki szczęśliwy traf sprawił, że zaszczyciłaś moją jednostkę swoją obecnością? – Naturalnie, kapitanie, to pytanie jest jak najbardziej zasadne. Przybywam tu na rozkaz mojej pani, by z przyjemnością przekazać ci pilną wiadomość. Jutrzenka sięgnęła do rękawa, tak obcisłego, że nie dałoby się tam wcisnąć szpilki, a następnie wydobyła z niego grubą brązową kopertę, zapieczętowaną kleksem z niebieskiego laku o ponadcentymetrowej grubości. Kapitan Fala powoli wziął przesyłkę w dłonie, ostrożnie przełamał pieczęć i rozpostarł papier, aby odczytać list, napisany na wewnętrznej stronie koperty. Gdy dowódca był pogrążony w lekturze, na pokładzie panował idealny spokój. Dało się słyszeć jedynie fale, rozbijające się o kadłub jednostki, a także skrzypiące drewno, trzepoczący żagiel i wiatr poświstujący na wantach. Wszyscy wiedzieli, co musi zawierać list. Rozkazy Utopionej Środy. To oznaczało kłopoty, zwłaszcza że od kilku tysięcy lat szczęśliwie nie otrzymywali żadnych bezpośrednich poleceń od jaśnie pani. Niemal na pewno mogli zapomnieć o powrocie do domu, do Portu Środy, oraz o kilku dniach wolnego, na które zwykle mogli liczyć po sprzedaniu cennego ładunku. Kapitan Fala przeczytał list do końca, potrząsnął kopertą i podniósł dwa dodatkowe dokumenty, które wypadły ze środka, niczym gołębie z cylindra iluzjonisty. – Otrzymaliśmy polecenie skierowania okrętu na śródlądowe rejony Poślednich Królestw – oświadczył kapitan i spojrzał na Środową Jutrzenkę. Oczekiwał wyjaśnień. – Nasza pani dopilnuje, by Morze rozpostarło się tam w czasie potrzebnym do zaokrętowania pasażera – odparła. – Będziemy musieli dwukrotnie pokonać Pas Burz – powiedział dowódca. – Z pasażerem śmiertelnikiem na pokładzie. – Będziecie musieli – przyznała Jutrzenka. Szpicrutą postukała w jeden z dokumentów. – To Zezwolenie umożliwi śmiertelnikowi przebycie Pasa. – Czy rzeczonego śmiertelnika należy traktować jak osobistego gościa jaśnie pani? – Właśnie tak. – W manifeście okrętowym powinienem uwzględnić nazwisko tego pasażera. – Niekoniecznie – prychnęła Jutrzenka i popatrzyła kapitanowi prosto w oczy. – To poufny gość. Dysponuje pan opisem, lokalizacją i konkretnymi poleceniami na czas podróży, sporządzonymi przeze mnie osobiście, kapitanie. Sugeruję, by się pan ich trzymał. Rzecz jasna, może pan przeciwstawić się tym rozkazom. W takim wypadku zorganizuję stosowną audiencję u Pani Środy. Członkowie załogi wstrzymali oddechy. Gdyby kapitan wybrał spotkanie z

Utopioną Środą, wszyscy musieliby stawić się u niej wraz z nim, a żaden z nich nie był na to gotowy. Kapitan Fala wahał się przez moment, potem nieśpiesznie zasalutował. – Jak zawsze, pozostaję na rozkazy jaśnie pani Środy. Miłego dnia, pani Jutrzenko. – Miłego dnia, kapitanie. – Jutrzenka poruszyła skrzydłami i na pokładzie rufówki podniósł się wiatr. – Powodzenia. – Będzie nam potrzebne – szepnął sternik do towarzysza, kiedy Jutrzenka wspięła się na reling, skoczyła i po długim locie zanurkowała w odległości kilkuset metrów od okrętu, ponownie pod postacią złocistego, skrzydlatego rekina. – Panie Rondel! – ryknął kapitan, choć starszy mat znajdował się niemal na wyciągnięcie ręki. – Gotowość do postawienia żagli! Zerknął na zawiły opis trasy dostarczony mu przez Jutrzenkę. Zwrócił uwagę na znane sobie miejsca na Morzu Granicznym, których będą musieli wypatrywać, a także na wróżby i zaklęcia niezbędne, by w odpowiednim czasie doprowadzić jednostkę do celu podróży, na obszarze Poślednich Królestw. Kapitan był Zaklinaczem-Nawigatorem, podobnie jak jego oficerowie – co stanowiło normę w regularnej flocie handlowej Utopionej Środy. – Mhm... Szpital Bethesda... sala 206... dwie minuty po godzinie siódmej wieczorem. W środę, rzecz jasna – mamrotał kapitan pod nosem, czytając tekst. – Czas domowy, według linii czwartej, odpowiada dacie lokalnej, podanej w ramce w rogu, a gdzie... dziwna nazwa jak na miasto... nigdy nie słyszałem o takiej krainie... co ci śmiertelnicy jeszcze wymyślą... i świat... – Odwrócił papier na drugą stronę. – Hm... Mogłem się domyślić! Kapitan spojrzał na swoich ludzi, którzy biegli, wspinali się, huśtali, toczyli, kołysali, rozwijali żagle i ciągnęli liny. Nagle wszyscy, jak jeden mąż, zamarli i popatrzyli na dowódcę. – Płyniemy na Ziemię! – krzyknął kapitan Fala.

Rozdział 1 Która godzina? – spytał Arthur natychmiast po wyjściu pielęgniarki, która odtoczyła stojak z niepotrzebną już kroplówką. Matka zasłaniała chłopcu zegar. Emily wyjaśniła, że wpadła tylko na chwilę, i za nic nie chciała usiąść, lecz minął kwadrans, a ona wcale nie zbierała się do wyjścia. Arthur wiedział, co to oznacza: martwiła się o niego, chociaż oddychał już samodzielnie, a ból w jego złamanej nodze był całkiem znośny. – Wpół do piątej. Ostatni raz zadałeś mi to pytanie pięć minut temu – odparła Emily. – Dlaczego tak pilnie śledzisz czas? I co się stało z twoim zegarkiem? – Chodzi do tyłu – wyjaśnił, celowo ignorując pierwsze pytanie. Nie mógł jej wyjawić, czemu bezustannie pyta o godzinę. Nie zrozumiałaby prawdziwych przyczyn. Uznałaby go za wariata, gdyby powiedział jej o Domu, tej osobliwej budowli, która w swych wnętrzach skrywała bezkresne przestrzenie i stanowiła centrum wszechświata. Nawet gdyby Arthur mógł zabrać tam matkę, nie udałoby się jej ujrzeć gmachu. Wiedział, że prędzej czy później ponownie trafi do Domu. Tamtego ranka w szpitalu znalazł pod poduszką zaproszenie, podpisane przez Panią Środę. „Transport zapewniony”, głosiło. Arthur instynktownie czuł, że te słowa są znacznie bardziej złowróżbne, niż można by wywnioskować z niewinnego słowa „transport”. Być może trafi do niewoli. A może dostarczą go jak przesyłkę pocztową... Przez cały dzień oczekiwał, że coś się wydarzy. Nie wierzył, że minęło już wpół do piątej w środowe popołudnie, a nadal nie pojawiły się osobliwe stwory i nie doszło do nieprawdopodobnych zdarzeń. Na obszarze Poślednich Królestw Pani Środa władała jedynie w dniu, którego była imienniczką. Cokolwiek zaplanowała w związku z Arthurem, musiało się zdarzyć przed północą. W ciągu siedmiu i półgodziny... Za każdym razem, gdy na progu stawała pielęgniarka lub gość, Arthur podskakiwał, oczekując niebezpiecznego poddanego Środy. Godziny mijały, a on reagował coraz bardziej nerwowo. Napięcie doskwierało mu bardziej niż ból w złamanej nodze. Lekarze nastawili kość i umieścili kończynę w supernowoczesnej formie, która przypominała pancerz i zakrywała nogę od kolana do kostki. Materiał był niesłychanie wytrzymały, nieprawdopodobnie lekki i wyposażony w „nanotechniczne stymulatory leczenia”, jak to ujął lekarz, cokolwiek to miało oznaczać. Bez względu na nazwę, rzecz spełniała swoją funkcję i już zredukowała obrzęk. Forma była tak świetnie pomyślana, że po wykonaniu zadania dosłownie spadała z nogi, by obrócić się w pył.

Astma również pozostawała pod kontrolą, przynajmniej chwilowo, lecz Arthur i tak irytował się jej nawrotem. Dotąd sądził, że skutkiem ubocznym władania Pierwszym Kluczem było niemal całkowite ustąpienie choroby. Pierwsza Dama wykorzystała moc Klucza do usunięcia wszystkich efektów jego wpływu na Arthura. Cofnęła rezultaty nieporadnej próby zaleczenia złamanej nogi, ale też przywróciła niepożądaną astmę. Arthur musiał jednak przyznać, że lepiej mieć uleczalne złamanie nogi oraz znajomą astmę, nad którą można zapanować, niż dziwacznie powykręcaną, nie kwalifikującą się do operacji nogę i zaleczoną astmę. Mam szczęście, że uszedłem z życiem, pomyślał. Zadrżał na wspomnienie Studni Ponurego Wtorka. – Trzęsiesz się – zauważyła Emily. – Zmarzłeś? Może tak cię boli? – Nie, wszystko w porządku – pośpieszył z zapewnieniem. – Noga mi dokucza, ale to nie problem, poważnie. Co tam u taty? Emily popatrzyła na niego z uwagą. Nie ulegało wątpliwości, że się zastanawia, czy chłopiec zniesie złe wieści. Na pewno wydarzyło się coś niedobrego, pomyślał Arthur. Pokonał Ponurego Wtorka, lecz wcześniej jego podwładni zdążyli namieszać w finansach rodziny Penhaligonów... a także doprowadzić do potężnego wstrząsu gospodarczego na skalę ogólnoświatową. – Bob przez całe popołudnie porządkował nasze sprawy majątkowe – wyjaśniła w końcu matka. – Podejrzewam, że na tym nie koniec. Wygląda na to, że zatrzymamy dom, lecz będziemy musieli go wynająć i przeprowadzić się do mniejszego mieszkania na rok lub dłużej. Poza tym Bob znowu wyjedzie na tournee z zespołem. To tylko jedna z istotnych zmian. Dobrze, że nie trzymaliśmy wszystkich pieniędzy w tych dwóch bankach, które wczoraj upadły. Mnóstwo ludzi na tym ucierpi. – A co z tymi znakami informującymi o centrum handlowym, które ma powstać po drugiej stronie ulicy? – Już ich nie było, gdy wczoraj wieczorem wróciłam do domu, ale Bob wspomniał, że też je widział – odparła Emily. – Dziwna sprawa. Kiedy spytałam o to panią Haskell spod dziesiątki, powiedziała mi, że jakiś wyszczekany agent nieruchomości skłonił ich do sprzedaży domu. Podpisali z nim umowę i na wszystko się zgodzili. Na szczęście w dokumentach była jakaś luka, więc mogli się wycofać. W gruncie rzeczy wcale nie mieli ochoty nic sprzedawać. Rozumiem, że teraz nie powstanie tam żadne centrum handlowe, nawet gdyby inni sąsiedzi, ci, którzy sprzedali swoje domy, nie zmienili zdania. Dom Haskellów znajduje się w samym środku ewentualnego placu budowy, a my też nie sprzedamy naszego, to jasne. – A co ze studiami Michaeli? Czy uniwersytetowi nadal brakuje funduszy? – To trochę bardziej skomplikowane. Uczelnia powierzyła wszystkie

pieniądze jednemu z upadłych banków, zatem cała suma przepadła. Możliwe jednak, że sprawą zainteresują się władze, które dopilnują, by studenci na tym nie ucierpieli. Jeśli zajęcia Michaeli zostaną odwołane, trzeba ją będzie skierować do innej szkoły. Trzy... nie, cztery uczelnie zgodziły się ją przyjąć. Nie grozi jej przerwa w nauce. – Ale będzie musiała wyjechać z domu. Arthur nie wypowiedział na głos tego, co pomyślał: „Przeze mnie. Powinienem szybciej się rozprawić ze Szkaradziejami...”. – Wątpię, by się tym specjalnie martwiła. Pytanie, jak za to zapłacimy. Ale ty nie musisz się przejmować, Arthur. Zawsze chcesz brać na swoje barki zbyt duży ciężar. Masz inne obowiązki. Skup się na kuracji. Razem z ojcem zadbamy o to, aby wszystko... Emily nagle przerwała, gdyż zabrzęczał jej szpitalny pager, z którym nigdy się nie rozstawała. Na wyświetlaczu pojawił się pasek tekstu. Emily zmarszczyła czoło, czytając przepływającą jej przed oczyma wiadomość. – Na mnie pora, Arthur. – W porządku, mamo, idź – oświadczył chłopak. Przywykł do tego, że Emily musi stawiać czoło nieoczekiwanym i nieprawdopodobnym problemom medycznym. Należała do grona najważniejszych krajowych naukowców w dziedzinie medycyny. Nagły atak i gwałtowny zanik Sennego Pomoru dostarczyły jej mnóstwa dodatkowej pracy. Emily pośpiesznie pocałowała syna w policzek i postukała kostkami palców o ramę łóżka, na szczęście. W następnej chwili już jej nie było. Arthur zastanawiał się, czy uda mu się kiedyś wyjaśnić mamie, że Senny Pomór przywlekli Aporterzy Pana Poniedziałka, a za wyleczenie chorych odpowiada Nocny Tępiciel, którego specjalnie ściągnął z Domu. Chociaż Arthur uchronił Ziemię przed niebezpieczeństwem, i tak czuł się odpowiedzialny za sprowadzenie epidemii. Zerknął na zegarek – wskazówki nadal się cofały. Pukanie do drzwi sprawiło, że ponownie usiadł. Był przygotowany na wszystko. W kieszeni piżamy trzymał Atlas, a także zawieszony na szyi na splecionych nitkach dentystycznych medalion od Żeglarza. Szlafrok chłopca znajdował się na krześle przy łóżku, razem z Niematerialnymi Butami, które zamaskowały się jako kapcie. Potrafił je rozpoznać tylko po tym, że kiedy je zakładał, czuł lekkie wyładowania elektryczne i swędzenie. Ktoś zapukał ponownie. Arthur nie odpowiadał. Pamiętał, że Aporterzy, stwory, które go prześladowały w poniedziałek, nie mogą bez pozwolenia przekroczyć progu. Dlatego milczał jak zaklęty – na wszelki wypadek. Leżał w kompletnej ciszy i obserwował drzwi, które nagle nieznacznie się uchyliły. Arthur sięgnął do nocnego stolika po papierową torebeczkę z solą, którą zatrzymał z obiadu. Był gotowy rozedrzeć ją i cisnąć białymi kryształkami w

Aportera. W drzwiach nie stanął jednak psiogłowy stwór w meloniku. Była to Liść, przyjaciółka chłopca ze szkoły, która poprzedniego dnia pomogła mu uchronić się przed Sponiewierakiem. Podczas potyczki z potworem sama odniosła rany. – Arthur? – Liść! Wejdź! Liść zamknęła za sobą drzwi. Miała na sobie zwyczajne ubranie: buty, dżinsy i koszulkę z nabazgraną nazwą jakiegoś zespołu. Jej prawa ręka była jednak owinięta białymi bandażami od łokcia do nadgarstka. – Jak ręka? – Boli. Ale nie jest najgorzej. Lekarz nie miał pojęcia, skąd takie dziwne skaleczenia. Powiedziałam mu, że nie wiem, bo nie zauważyłam, czym mnie zaatakowano. – W prawdę pewnie by nie uwierzył – mruknął Arthur i pomyślał o przeobrażającym się Sponiewieraku oraz jego długich rękach, zakończonych ostrymi jak brzytwy mackami. – A jaka jest prawda? – spytała Liść. Usiadła na krześle i wbiła uważne spojrzenie w Arthura. Poczuł się niezręcznie. – Wiem tyle, że w ubiegłym tygodniu wdałeś się w jakąś dziwaczną awanturę z ludźmi o psich twarzach, a w tym tygodniu porobiło się jeszcze gorzej, bo w poniedziałek zjawiłeś się w moim pokoju razem z jakąś... skrzydlatą dziewczyną z innej epoki. Wbiegłeś na schody do sypialni i zniknąłeś. Potem, wczoraj, przygnałeś do mojego ogródka, a za tobą cwałował potwór, który mógłby bez trudu mnie zabić, tyle że zdematerializował się w zetknięciu ze starym srebrnym medalem taty. Później znowu musiałeś uciekać. A dzisiaj dowiaduję się, że masz złamaną nogę i leżysz na sąsiednim oddziale. Co się dzieje? Arthur otworzył usta, ale się zawahał. Wyjawienie dziewczynie wszystkiego przyniosłoby mu nieopisaną ulgę. Przynajmniej widziała Rezydentów Domu. Nikt poza nią ich nie dostrzegł. Jak sama twierdziła, jej prababcia widywała rzeczy dla innych niewidzialne. Tylko że prawda mogłaby narazić Liść na niebezpieczeństwo. – Pośpiesz się, Arthur! Muszę to wiedzieć. A jeśli jeden z tych Sponiewieraków wróci, żeby mnie wykończyć? Albo jakiś inny stwór, choćby któryś z tych o psim pysku? Na Sponiewieraków mam parę medali taty, ale co zrobić z psimi pyskami? – To Aporterzy – wyjaśnił Arthur i podniósł papierową saszetkę. – Psie pyski noszą nazwę Aporterów. Ciśnij w nich solą. – Nareszcie coś z ciebie wyciągnęłam – westchnęła. – Aporterzy Skąd pochodzą? Czego chcą? – To służący. – Mówił coraz szybciej. Odetchnął z ulgą, mogąc opowiedzieć komuś o tym, co się naprawdę zdarzyło. – Istoty stworzone z Nicości. Ci, których

widziałaś, pozostawali pod rozkazami Pana Poniedziałka. On jest... był jednym z siedmiu Wykonawców... – Chwila! – przerwała mu Liść. – Powoli. Zacznij od początku. Arthur odetchnął na tyle głęboko, na ile pozwalały mu płuca, i zaczął od początku. Opowiedział przyjaciółce o spotkaniu z Panem Poniedziałkiem i Kicholem. O Poniedziałkowym Południku, który ścigał go przez szkolną bibliotekę, wywijając ognistym mieczem. Wspomniał, w jaki sposób po raz pierwszy trafił do Domu, jak poznał Suzy Turkusowy Błękit oraz Pierwszy Fragment Woli i jak cała trójka w końcu odniosła zwycięstwo nad Panem Poniedziałkiem. Wyjaśnił, jak sprowadził na Ziemię Nocnego Tępiciela, aby pokonać Senny Pomór, i jak uznał, że będzie miał spokój do pełnoletności, lecz jego nadzieje zostały skutecznie rozwiane przez Szkaradziejów Ponurego Wtorka, których przybycie doprowadziło do powrotu Arthura do Domu, wyprawy w głąb Studni i ostatecznego zwycięstwa nad Ponurym Wtorkiem. Liść niekiedy zadawała pytania, lecz przez większość czasu po prostu siedziała i chłonęła wszystko, co Arthur miał do powiedzenia. Na koniec zaprezentował jej zaproszenie od Pani Środy. Dziewczyna wzięła kartonik do ręki i kilka razy przeczytała treść wiadomości. – Szkoda, że nie miewam takich przygód jak ty – westchnęła i powiodła palcem po tekście na zaproszeniu. – Nie miałem poczucia, że uczestniczę w przygodach – wyjaśnił jej Arthur. – Przez większość czasu zżerał mnie strach i nic mi nie sprawiało przyjemności, nic mi nie przypadło do gustu. Sponiewierak cię nie przeraził? – Jasna sprawa. – Wymownie spojrzała na zabandażowaną rękę. – Ale żyjemy, no nie? Dlatego to była przygoda. Gdybyś zginął, można by mówić o tragedii. – Nie narzekałbym, gdybym przez jakiś czas nie miewał takich przygód. – Arthur pomyślał, że Liść – zgodziłaby się z nim, gdyby miała podobne doświadczenia. Jego opowieści były o wiele bardziej fascynujące i ciekawe niż rzeczywistość. – W gruncie rzeczy marzę o świętym spokoju. – Raczej możesz zapomnieć o spokoju – oświadczyła Liść. Podniosła zaproszenie od Środy i rzuciła je Arthurowi, który wsunął kartonik z powrotem do kieszeni. – Mam rację? – Masz – zgodził się z rezygnacją w głosie. – Potomne Dni nie zostawią mnie w spokoju. – No to co zrobisz? – spytała. – Jak to? – Skoro i tak nie zostawią cię w spokoju, wykonaj pierwszy ruch. Rozumiesz, najlepszą metodą obrony jest atak. – Chyba... – zawahał się Arthur. – Twoim zdaniem nie powinienem czekać na

to, co zrobi Środa, tylko z miejsca wrócić do Domu? – Tak, czemu nie? Spotkaj się ze swoją przyjaciółką Suzy, a także z Wolą, i opracujcie jakiś plan przeciwstawienia się Środzie, zanim ona się z wami rozprawi. – Niezła myśl – przyznał. – Problem w tym, że nie mam pojęcia, jak wrócić do Domu. Nie jestem w stanie otworzyć Atlasu, bo wykorzystałem już całą moc, którą zaczerpnąłem od Kluczy. I jeszcze jedno. Może nie zauważyłaś, ale mam złamaną nogę. Chociaż właściwie... – Co takiego? – Mógłbym zadzwonić do Pierwszej Damy, gdybym miał przy sobie pudło z telefonem. Pewnie jest już podłączone, skoro uregulowano rachunki Ponurego Wtorka. – Gdzie jest to pudło? Jak wygląda? – Jest u nas w domu – wyjaśnił Arthur. – W moim pokoju. Wygląda jak najzwyklejsze w świecie drewniane pudełko, wyłożone aksamitem. Mniej więcej tej wielkości – rozłożył ręce. – Pewnie mogłabym je przynieść – zamyśliła się Liść. – Gdyby tylko wypuścili mnie ze szpitala. Jeśli nie jeden problem, to inny. Jedna kwarantanna, druga kwarantanna... – Kto wie... – rozważał Arthur. – A gdybym ja sam... Co to za zapach? Liść powęszyła w powietrzu i rozejrzała się dookoła. W tej samej chwili załopotały kartki kalendarza na ścianie. – Nie mam pojęcia. Chyba klimatyzacja się włączyła. Wyczuwam podmuch. Arthur uniósł ręce, aby sprawdzić, czy powietrze się porusza. Niewątpliwie skądś wydobywał się strumień chłodu, a wraz z nim słonawy zapach, jakby przebywali na plaży przy wysokiej fali... – Zalatuje wilgocią – zauważyła Liść. Arthur z trudem usiadł, sięgnął po kapcie oraz szlafrok i pośpiesznie je włożył. – Liść! – krzyknął. – Uciekaj! To nie klimatyzacja! – Pewnie, że nie – zgodziła się dziewczyna. Wiatr nasilał się z każdą sekundą. – Zanosi się na coś dziwnego. – Tak, to prawda... Uciekaj, póki możesz! – Chcę zobaczyć, co się stanie. – Liść chwyciła się łóżka i oparła o nie całym ciałem. – O rany, spod ściany cieknie woda! Rzeczywiście. Po podłodze z wolna rozpływała się cienka warstwa wody, niczym mała fala na piasku, zapowiadająca większą. Dotarła niemal do łóżka, lecz potem się cofnęła. – Coś słyszę – zauważyła Liść. – Jakby pociąg. Arthur również słyszał ten dźwięk. Był to odległy grzmot, który niewątpliwie się przybliżał. – To nie pociąg! Trzymaj się łóżka!

Liść złapała poręcz u stóp łóżka, Arthur chwycił się wezgłowia. Oboje odwrócili wzrok ku przeciwległej ścianie, która w tej samej chwili zniknęła. W jej miejscu wyrosła i runęła do sali grzmiąca, sina fala. Wielotonowy mur morskiej wody zmiótł całe wyposażenie pomieszczenia i roztrzaskał je w drobny mak. Tylko łóżko ocalało, porwane przez gigantyczny bałwan. Oszołomieni, przemoczeni i gotowi na wszystko, Arthur oraz Liść z całych sił przywarli do mebla.

Rozdział 2 Sala szpitalna w jednej chwili znikła, zastąpiona przez groźnie wzburzone sztormem morze. Materac zanurzył się na kilka centymetrów w wodzie i teraz łóżko pełniło funkcję prowizorycznej tratwy. Porwane przez pierwszą wielką falę, przez kilka sekund gnało na jej grzbiecie, by następnie ześliznąć się głęboko w wodną dolinę. Liść coś krzyknęła, lecz jej słowa zostały zagłuszone przez huk fal i wycie wiatru. Arthur nie dosłyszał koleżanki, a na dodatek ledwie ją widział przez pryskającą wszędzie wodę i morską pianę. Wyczuł uścisk dziewczyny, kiedy złapała go za stopę i wczepiła się w materac. Oboje skończyliby w topieli, gdyby Arthur nie zaklinował rąk w prętach wezgłowia. Strach dodał dziewczynie sił i Liść podpełzła do góry łóżka. Tam pochyliła się ku Arthurowi. – Co robimy?! – wrzasnęła. Nic nie wskazywało na to, że świetnie się bawi. – Trzymaj się! – odkrzyknął Arthur. Za plecami koleżanki dostrzegł następną górę wody, wysokości biurowca, która pędziła prosto na nich. Gdyby załamała się nad łóżkiem, siła uderzenia zmiotłaby ich z materaca i wtłoczyła głęboko pod powierzchnię morza. W takiej sytuacji nie mieliby szans. Grzbiet fali zawijał się wysoko nad nimi, przysłaniając ciemnoszare niebo. Arthur i Liść wstrzymali oddech i patrzyli w górę, na wypiętrzoną wodę. Fala się nie przełamała. Łóżko dopłynęło do niej, by stawić jej czoło niczym łódź rybacka. W pobliżu wierzchołka bałwana stanęło niemal pionowo i już miało się wywrócić do góry nogami, gdy Arthur i Liść rzucili się całym ciężarem na jego unoszący się skraj. Zdążyli w ostatniej chwili. Łóżko się nie wywróciło. Po chwili ponownie kołysało się na wodzie jak tratwa, gotowe na spotkanie z grzbietem drugiej fali. Rozbitkowie balansowali przez kilka sekund, a potem łóżko znowu zaczęło się ześlizgiwać po zboczu góry wody. Spadali w oszałamiająco głęboką dolinę przed kolejną wielką, niebieskoczarną ścianą sunącej wody, zwieńczonej białym grzebieniem. Trzecia fala była inna. Po jej zboczu osuwał się trójmasztowiec długości sześćdziesięciu metrów, którego żagle lśniły nieziemską zielenią. – Statek! – krzyknęła Liść z nadzieją w głosie. Jej optymizm jednak szybko zniknął, bo łóżko nadal osuwało się w dolinę, z każdą chwilą nabierając prędkości. Tymczasem okręt w jeszcze bardziej oszałamiającym tempie spływał z nadbiegającej fali.

– Zderzymy się! Skaczmy! – Nie! – odkrzyknął Arthur. Był pewien, że po opuszczeniu prowizorycznej tratwy natychmiast utoną. – Czekaj! Kilka sekund później stało się jasne, że oczekiwanie było błędem. Okręt nie zmienił kursu. Gigantyczny drewniany pocisk zmierzał ku nim z taką prędkością, że mógłby zmiażdżyć łóżko razem z pasażerami, a jego załoga nawet by tego nie spostrzegła. Arthur zamknął oczy, gdy okręt znalazł się w odległości dwudziestu metrów od nich. Ostatnie, co widział, to dziób zanurzający się w morzu i wynurzający się ponownie. Wokół niego rozbryzgiwała się morska piana i pryskały drobne krople, a bukszpryt sterczał z wody niczym włócznia. Chłopiec otworzył oczy, zdziwiony, że nie czuje wstrząsu. Statek w ostatniej chwili skręcił tak, by zetknąć się z łóżkiem na samym dnie doliny między falami. Obie jednostki znieruchomiały, dzięki czemu łóżko przez kilka sekund nie oddaliło się od burty okrętu. Ten wyczyn świadczył o niebywałych umiejętnościach żeglarskich kapitana i załogi, zwłaszcza że manewr wykonywano przy nadzwyczaj wysokiej fali. Przez rozpryski wody Arthur dostrzegł dwie zakończone pętlami liny, które opadły ze statku niczym lassa, jedna pętla otoczyła Liść, a druga, niewątpliwie wycelowana w Arthura, zacisnęła się na lewym słupku łóżka. Chłopak rzucił się w tamtą stronę, lecz zanim poluzował pętlę, obie liny się napięły. Liść pofrunęła w górę niczym rakieta, prosto na pokład statku. Druga lina wywróciła łóżko. Arthur nie zdołał się utrzymać na materacu i wpadł do wody. Zanurzył się na głębokość paru metrów i momentalnie stracił oddech. Przez welon wody i piany dostrzegł dziewczynę i łóżko, frunące ku relingowi, wysoko na pokładzie. Łóżko uniosło się jeszcze na kilka metrów i nagle ktoś puścił linę. Opadło na powierzchnię wody. Arthur zajadle kopał, choć jedną nogę miał całkowicie unieruchomioną, i gwałtownie młócił rękoma, starając się ze wszystkich sił wypłynąć na powierzchnię i dostać się na statek. Kiedy jednak wychylił wreszcie głowę ponad fale i z trudem zaczerpnął haust wilgotnego powietrza, okręt znajdował się już co najmniej pięćdziesiąt metrów dalej i ukosem piął się na grzbiet kolejnego morskiego bałwana, nabierając prędkości. Na oczach Arthura załoga rozwinęła żagle, które błyskawicznie wypełniły się wiatrem. Jednostka przyśpieszyła jeszcze bardziej. Łóżko kołysało się na wodzie znacznie bliżej, w odległości mniej więcej dziesięciu metrów. Arthur uznał, że to jego jedyna szansa ratunku, i niczym furiat rzucił się ku niemu. Poczuł, jak jego płuca się zaciskają, nadciągał atak astmy. W panice włożył całą energię w dotarcie do łóżka, które już zaczynało unosić się przed nadciągającą falą.

Udało mu się w ostatniej chwili. Złapał ciągnący się za łóżkiem koc, zaplątany między prętami dolnej części, a następnie desperacko się podciągnął, w nadziei na to, że koc utrzyma jego ciężar. Po krótkich zmaganiach, które pochłonęły resztki jego sił, Arthur z najwyższym trudem wdrapał się na materac i ponownie zaklinował ręce między prętami wezgłowia. Zadrżał, gdy zdał sobie sprawę, że oddycha coraz płycej i coraz trudniej mu walczyć z dusznościami. Nie wiedział, gdzie się znajduje, ale dolegliwości świadczyły o tym, że nie przebywa w Domu. Znalazł się na morzu gdzieś w Poślednich Królestwach. Przyszło mu do głowy, że nie ma znaczenia, gdzie jest, bo i tak pewnie wkrótce umrze. Był oszołomiony, zmarznięty, z trudem chwytał powietrze. Nie zamierzał jednak poddawać się bez walki. Uwolnił prawą rękę i przycisnął ją do piersi. Liczył na to, że pozostało mu w dłoni trochę mocy Pierwszego Klucza, a może także Drugiego. – Oddychaj – wyszeptał. – Rozluźnij się. Daj mi odetchnąć. Jednocześnie próbował nie wpaść w panikę. W myślach nieustannie nakazywał sobie zachować spokój. Odprężyć się, nie wpadać w popłoch. Czy to za sprawą pozostałej w dłoni mocy, czy to dzięki próbom zachowania spokoju, oddech Arthura ustabilizował się, choć nie na tyle, by zapewnić chłopcu komfort. Rozbitek postanowił przeprowadzić ocenę swojej sytuacji. Na łóżku jest całkiem znośnie, uznał. Unoszę się na wodzie. Nawet mokre koce zapobiegają utracie ciepła. Spojrzał na grzbiet fali, która go porwała. Prawdopodobnie przyzwyczaił się już do gigantycznych ścian wody, może nie przerażały go już tak bardzo – teraz sprawiały wrażenie nieco niższych i mniej wzburzonych na szczycie niż tamte giganty. Nadal go niepokoiły, ale nie wydawały się już tak niebezpieczne. Zastanowił się, co ma do dyspozycji. Ubrany był w szpitalną piżamę i szlafrok, które w praktyce do niczego się nie nadawały. Forma na jego nodze wyglądała tak, jakby już się rozsypywała, w nodze czuł tępy, pulsujący ból. Niematerialne Buty ogrzewały mu stopy, lecz nie miał pojęcia, do czego innego mogłyby posłużyć. Poza tym dysponował jeszcze... Atlasem! I dyskiem z wielorybiego fiszbinu, podarunkiem od Żeglarza! Błyskawicznie sięgnął do kieszeni piżamy, a potem wymacał sznurek, który splótł z nici dentystycznych i przewlókł przez dysk. Atlas znajdował się na swoim miejscu. Kapitański medalion, jak Arthur w myślach nazywał dysk, nadal miał na szyi. Tylko jak mógłby z nich skorzystać? Arthur wepchnął nogę między pręty i zwinął się w ciasny kłębek. Następnie ostrożnie uwolnił ręce i wydobył Atlas. Kurczowo przyciskał książkę do piersi, aby

przypadkowo nie wpadła w głębinę. Tak jak przypuszczał, Atlas się nie otworzył. Arthur powoli wsunął go z powrotem do kieszeni. Pozostało mu tylko liczyć na fiszbinowy dysk od Kapitana. Bądź co bądź, Tom Shelvocke był Żeglarzem, synem (adoptowanym) Starucha i Architektki, człowiekiem, który przemierzył wody tysiąca mórz w wielu różnych światach. Nakazał Suzy Turkusowy Błękit polecić Arthurowi, by nie rozstawał się z talizmanem. Kto wie, może za jego pośrednictwem dałoby się wezwać pomoc, a nawet porozumieć z Kapitanem? Arthur wyciągnął medalion spod piżamy i przyjrzał się uważnie gwiazdozbiorowi uwiecznionemu na jednej stronie przedmiotu, a potem okrętowi wikingów na drugiej. Rysunki sprawiały wrażenie prostych rytów, lecz zdaniem chłopca zaklęto w nich magiczną moc. Najprawdopodobniej w grę wchodziło przyzywanie natychmiastowej pomocy, skupił zatem uwagę na stronie z okrętem i spróbował siłą woli przekazać Kapitanowi wiadomość. Proszę, pomóż mi, utknąłem na łóżku w środku sztormu, myślał raz po raz, a nawet szeptał słowa prośby, jakby talizman mógł go usłyszeć. – Proszę, pomóż mi, utknąłem na łóżku w środku sztormu. Proszę, pomóż mi, utknąłem na łóżku w środku sztormu. Proszę, pomóż mi, utknąłem na łóżku w środku sztormu... Wkrótce skandował prośbę z takim zapamiętaniem, że poczuł przypływ otuchy. Powtarzał tę osobliwą mantrę przez kilka minut, lecz musiał przestać, bo płuca odmówiły mu posłuszeństwa. W końcu oddychał tak płytko, że jego umysł balansował na skraju przytomności. Chłopiec leżał u wezgłowia, zwinięty w jak najciaśniejszy kłębek, z jedną nogą wyprostowaną, a drugą wciśniętą między pręty. Był przemoczony do suchej nitki, bezustannie zalewała go morska woda, więc musiał unosić głowę, aby oddychać. Fale niewątpliwie malały, wiatr ustawał. Arthur nie miał już wrażenia, że gdy odwraca twarz w jego kierunku, wicher chlusta mu w twarz kubłem wody. Nie wszystko stracone, skoro mogę oddychać, pomyślał. Niemal w tej samej chwili przeszył go wstrząs elektryczny, a żołądek podszedł mu do gardła, zupełnie jakby siedział w samolocie i nagle opadł o trzysta metrów. Woda wokoło pojaśniała, stała się przejrzystsza i wyraziście błękitna. Niebo przybrało barwę urokliwego błękitu, wpadającego w ton bladożółty, i wydawało się rozpościerać bliżej chłopca niż dotąd. Najwspanialsze było jednak to, że płuca Arthura nagle się rozluźniły i mógł oddychać bez najmniejszej trudności. Znajdował się w Domu. Wyczuwał to całym ciałem. Nawet ból w złamanej nodze przybrał formę sporadycznych skurczów. Zaraz, zaraz, pomyślał. Za łatwo poszło. Prawda?

Rozważania przerwał mu huk, jaki zwykle towarzyszy eksplozji. Hałas zabrzmiał niebezpiecznie blisko. Przez ułamek sekundy Arthur sądził, że jest ostrzeliwany przez armaty z takiego okrętu jak ten, który zabrał Liść. Potem odgłos rozległ się jeszcze raz i wtedy chłopiec pojął, że to grzmot pioruna. Gdy łóżko wpłynęło na grzbiet fali, ujrzał błyskawice na linii horyzontu. Z nieba w oddali bez przerwy strzelały złowrogie pioruny. Błyskom towarzyszył bezustanny huk. Łóżko zmierzało prosto ku temu murowi błyskawic. Każda fala, porywająca prowizoryczną tratwę, gnała ją coraz bliżej sztormu. Nie było możliwości sterowania łóżkiem, zatrzymania go, uniknięcia dramatu. Na domiar złego łóżko wykonano z metalu. Innymi słowy, w promieniu wielu kilometrów z pewnością nie było innego obiektu, który równie skutecznie przyciągałby błyskawice. A każdy piorun przyciągnięty przez ramę – by dotrzeć do stalowych elementów – musiał trafić prosto w Arthura. Przez kilka sekund przerażony chłopak nie był w stanie zebrać myśli. Nie przychodziło mu do głowy nic, co mógłby zrobić. Pozostało mu jedynie czekać, aż usmaży go tysiąc błyskawic, które jednocześnie spadną na niego z nieba. Musiał przezwyciężyć strach i pomyśleć. Na pewno istniało jakieś rozwiązanie. Może gdyby odpłynął... Był jednak za słaby, aby przeciwstawić się falom. Wolał natychmiast zginąć od uderzenia pioruna, niż utopić się w oceanie. Ponownie skierował wzrok na pas błyskawic. Choć minęło zaledwie kilka minut, wyraźnie się do nich przybliżył. Znajdowały się na tyle niedaleko, że musiał osłaniać dłonią oczy przed ich oślepiającym blaskiem. Zaraz, zaraz, pomyślał. Statek, który zabrał Liść, popłynął właśnie w tamtym kierunku. Z pewnością przedarł się przez burzę z piorunami. Zatem ja też muszę pokonać ścianę wyładowań. Może zaproszenie od Pani Środy mnie ochroni... Wsunął dłoń do kieszeni, lecz znalazł w niej tylko Atlas. Gdzie się podziało zaproszenie? Poduszki przepadły już dawno temu, zniknęły w głębinach, lecz pościel jeszcze się trzymała na materacu. Arthur zanurkował pod przemoczone prześcieradło i zaczął rozpaczliwie obmacywać wszystkie zakątki, w których mógłby natrafić na kartonik, być może gwarantujący mu ocalenie. Łóżko uniosło się na fali, lecz nie dotarło na jej grzbiet. Prowizoryczna tratwa z chłopcem podążyła wraz z nią ku oślepiającej i ogłuszającej barierze grzmotów i błyskawic, tworzącej Pas Burz. Była to wewnętrzna, obronna zapora Morza Granicznego, przez którą żaden śmiertelnik nie mógł przepłynąć bez pozwolenia. Karą za złamanie tego zakazu była natychmiastowa śmierć przez spalenie.

Rozdział 3 Arthur nie widział błyskawic ani nie słyszał syku wrzącej wody w miejscach trafianych przez pioruny. Wszelkie odgłosy zagłuszał nieustanny huk wyładowań. Chłopiec schował się pod pościelą, w drżącej ręce ściskał mokry kartonik. Nie wiedział nawet, czy to zaproszenie od Utopionej Środy, czy też może jego szpitalna karta z łóżka albo broszurka informacyjna z numerami telefonów. Ponieważ nadal żył, a oślepiające światło ponad prześcieradłem przygasło, uznał, że trzyma w ręce zaproszenie. Powoli wysunął głowę z ukrycia i zamrugał na widok czystego, błękitnego nieba. Instynktownie odetchnął głęboko. Był to długi, swobodny oddech. Łóżko porwał tajemniczy prąd, poruszało się na fali o wysokości zaledwie trzech, czterech metrów. Dystans między falami zdecydowanie się powiększył. Wiatr osłabł, znikła dokuczliwa mgiełka. Zrobiło się znacznie cieplej, chociaż Arthur nie widział słońca. Nie dostrzegał także chmur ani błyskawic. Nad jego głową rozpościerało się niebo, tak czyste i doskonałe, że zdaniem chłopca musiało być namalowane, podobnie jak w innych częściach Domu. Arthur jeszcze kilka razy odetchnął z rozkoszą pełną piersią. Ponownie zastanowił się nad sytuacją. Dotąd nauczył się na temat Domu przede wszystkim tego, że niczego w nim nie należy uważać za oczywiste. Ciepłe, łagodnie rozkołysane morze mogło lada moment przeobrazić się w coś zupełnie innego. Ponownie wsunął pod piżamę dysk od Kapitana, a przemoczone i prawie całkiem rozmazane zaproszenie od Pani Środy umieścił w kieszeni, obok Atlasu. Z trudem wstał i rozejrzał się. Nie zauważył nic prócz morza. Łóżko znajdowało się zbyt nisko, tuż przy powierzchni wody, więc nawet na stojąco Arthur dostrzegał jedynie sąsiednią falę. Łóżko tonęło. Nawet na spokojniejszych teraz wodach materac był całkowicie zanurzony, tracił pływalność, coraz bardziej nasiąkał wodą. Stalowa rama ciągnęła lżejsze elementy na dno. Przez najbliższych pięć minut chłopcu nie groziła katastrofa, ale wiedział, że wkrótce dojdzie do tragedii. Arthur westchnął i ponownie usiadł w wodzie, która sięgała mu już niemal do pasa. Popatrzył na formę na nodze i zaczął się zastanawiać, czy powinien ją zdjąć. Materiał był niezwykle lekki i wcześniej nie pociągnął chłopca na dno, ale wówczas Arthur był ogarnięty paniką i płynął ile sił. Pokonanie dłuższego dystansu mogłoby okazać się niemożliwe. Gdyby jednak ściągnął formę, noga zapewne by się połamała albo rozbolała go tak bardzo, że i tak nie mógłby nią poruszyć. Postanowił nie zdejmować formy i ponownie wyjął medalion od Kapitana. Tym razem tylko przytrzymał go w dłoni i wyobraził sobie okręt o jaśniejących

zielonych żaglach, który wraca, by wziąć go na pokład. Miał nadzieję, iż taka wizualizacja da pożądane rezultaty. W głębi duszy dręczyło go przeświadczenie, że Liść mogła trafić z deszczu pod rynnę. Co zrobili z nią Rezydenci? Może chcieli ją dopaść, a nie uratować. Liczył na to, że skoro Pani Środa wystosowała zaproszenie, zamiast wysłać bandę siepaczy, to może przynajmniej będzie życzliwa. W grę mógł jednak wchodzić jakiś chytry plan. W takiej sytuacji Utopiona Środa prawdopodobnie wyżyje się na Liść... Oczywiście jeśli Liść przetrwała kanonadę piorunów, pomyślał Arthur, ogarnięty poczuciem winy. Tamten okręt musiał przecież być jakoś zabezpieczony... Łóżko zanurzyło się jeszcze bardziej. Arthur natychmiast przypomniał sobie o najważniejszym problemie. – Statek! – zawołał. – Potrzebuję statku! Albo łodzi! Albo lepszej tratwy. Czegokolwiek! Jego zagubiony wśród fal głos zabrzmiał samotnie i głucho. Odpowiedział mu jedynie chlupot wody morskiej pod materacem. – Wystarczy suchy ląd – spuścił z tonu Arthur. Wypowiedział te słowa bezpośrednio do dysku od Kapitana, lecz znowu nic się nie zdarzyło. Nadal miał przed sobą wizerunek łodzi wyryty w wielorybim fiszbinie. Na horyzoncie nie pojawił się ląd. Choć Arthur wciąż nie widział słońca, zrobiło się cieplej, a wkrótce wręcz gorąco. Chłopca nie chłodziła nawet zalewająca go bez przerwy woda. Była ciepława i niezwykle słona, o czym się przekonał, gdy polizał mokry palec. Zaczynało mu doskwierać pragnienie. Przypominał sobie najróżniejsze potworne opowieści o ludziach konających na morzu z braku słodkiej wody. Pamiętał też historie o osobach, które z pragnienia traciły rozum i same wskakiwały do wody albo atakowały przyjaciół i usiłowały pić ich krew... Kilka razy potrząsnął głową. Wyglądało na to, że już ogarnia go szaleństwo, skoro zastanawiał się nad takimi rzeczami. Przecież wiedział, że w Domu nie może umrzeć z pragnienia. Nawet jeśli myślał teraz o śmierci, i tak musiał przeżyć. Rzecz jasna, mógł zwariować... Postanowił skupić uwagę na czymś pożytecznym. Mógł wysłać sygnał albo złowić rybę. Gdyby tylko w tym dziwnym morzu wewnątrz Domu żyły jakieś ryby! No ale gdyby tu były, to być może nie zabrakłoby i rekinów. Rekin bez trudu wyciągnąłby Arthura z łóżka, które zanurzyło się już tak głęboko, że trudno je było uznać za tratwę. Chłopak ponownie potrząsnął głową, aby pozbyć się przygnębiających myśli. – Przestań natychmiast rozmyślać o rekinach – rozkazał sobie. W tej samej chwili w wodzie nieopodal dostrzegł jakiś kształt. Był ciemny, ukryty pod powierzchnią. Arthur krzyknął piskliwie i spróbował wstać przy wezgłowiu, jednocześnie podskakując, gdyż jego chora noga ugrzęzła w fałdzie prześcieradła. Łóżko się

rozchybotało i jedną stroną zanurzyło na metr w wodzie, uwalniając ogromną bańkę powietrza. Zatrzymało się na kilka sekund, gdy pęcherze powietrza wypływały na powierzchnię, a potem poszło na dno niczym „Titanic”, jego skraj przez krótką chwilę sterczał prawie pionowo z wody i dopiero potem pogrążyło się w falach. Arthur w ostatniej chwili puścił łóżko i odepchnął się od niego. Następnie gwałtownie rzucił się przed siebie na plecach i zwolnił dopiero po kilku metrach, kiedy nie groziło mu już wessanie pod wodę. Zmęczony, przyjął pozycję pionową i utrzymywał ją przez pewien czas, młócąc nogą i rękami. Jednocześnie z niepokojem wypatrywał cienia. Nagle go ujrzał, w odległości zaledwie paru metrów od siebie! Chłopiec zesztywniał, oczekując na atak rekina. Gdy przestał się poruszać, momentalnie zanurzył się znowu. Instynktownie pomachał rękami i nogą, aby wychylić głowę z odmętów. Ciemny kształt nie zaatakował. Nawet się nie poruszył. Arthur szybko zorientował się, że to nie rekin. Podpłynął bliżej i dopiero wtedy wyraźnie ujrzał ciemnozieloną, spłaszczoną kulę o średnicy około dwóch metrów, pokrytą warstwą czegoś, co przypominało splątane wodorosty. Obiekt znajdował się na dość znacznej głębokości i tylko podobny do wysepki wierzchołek wystawał ponad wodę. Arthur podpłynął bliżej. Po uważnych oględzinach doszedł do wniosku, że ma przed sobą boję albo innego rodzaju nawodny pływak sygnalizacyjny, całkiem porośnięty zielonymi wodorostami. Wyciągnął rękę, aby zerwać sporą garść długich glonów. Ukazała się jaskrawoczerwona powierzchnia. Chłopiec jej dotknął. Była lekko kleista; odrobina czerwonej substancji pozostała mu na dłoni. Przypominała gumę do żucia, nie sposób było się jej pozbyć. Arthur z irytacją wytarł ręce, lecz tylko wsmarował paskudztwo między palce. Złamana noga nie była zbyt obciążona przez opatrunek, niemniej nie potrafił ugiąć kolana. Nie był w stanie utrzymywać się w pozycji pionowej z pomocą tylko jednej nogi i przez cały czas wykonywał ruchy pływackie, więc czyszczenie dłoni szło mu fatalnie. Po chwili zabrał się do odgarniania wodorostów. Zauważył, że boja nie odpłynęła wraz z falą. Przy każdym większym bałwanie Arthur oddalał się na odległość pięciu, sześciu metrów i musiał podpływać do boi, która w takich samych warunkach właściwie ani drgnęła. Musiała być jakoś umocowana do dna. Zanurkował i w oświetlonej promieniami słonecznymi toni ujrzał pokryty pąklami łańcuch, doczepiony do spodu boi i znikający w ciemnych głębinach. Wynurzył się i ze świeżym zapałem przystąpił do usuwania wodorostów. Na jego dłoniach gromadziło się coraz więcej kleistej mazi, która przypominała smołę, choć nie wydzielała żadnego zapachu.

Arthur pomyślał, że boja musi wyznaczać jakieś szczególne miejsce. Na pewno ktoś z niej korzysta i tu przybędzie. Postanowił się na nią wspiąć. Gdy była już prawie całkiem oczyszczona, bardziej wynurzyła się z wody. Arthur miał nadzieję, że znajdzie jakieś uchwyty bądź zaczepy, których będzie mógł się przytrzymać, bo dramatycznie opadał z sił. Nic podobnego jednak nie zauważył. Jedyna godna uwagi część boi znajdowała się blisko jej wierzchołka. Był to niewielki mosiężny pierścień, do którego chłopiec ledwie dosięgał. Miał on rozmiary odpowiadające grubości górnej części małego palca chłopca, zatem był zbyt niepozorny, aby człowiek mógł go mocno uchwycić. Poza tym wydawał się dziwnie luźno umocowany. Arthur pociągnął za mosiężne kółko, licząc na to, że w ten sposób wyciągnie fragment pokrywy pływaka i utworzy otwór na tyle duży, by wepchnąć do niego rękę. Okazało się, że pierścień jest doczepiony do czegoś w rodzaju korka, który wystrzelił z donośnym hukiem. Zaraz potem ze środka pławy wytrysnęła ponadtrzymetrowa fontanna iskier i rozległo się głośne tykanie, jakby wnętrze obiektu skrywało wielki i hałaśliwy zegar. Arthur rzucił się do panicznej ucieczki. Płynął na plecach; jego ciało zareagowało jeszcze szybciej niż umysł, który momentalnie pojął, że boja to w gruncie rzeczy pływająca bomba, mina bliska eksplozji. Parę sekund później, kiedy znajdował się zaledwie dziesięć metrów od pułapki, pława faktycznie wybuchła. Nie doszło jednak do groźnej eksplozji, której tak bardzo się obawiał. Coś jasno błysnęło, nad głową chłopca powiał wiatr, lecz nie posypały się nań śmiertelnie niebezpieczne odłamki. Z boi buchnął czarny jak noc dym, który skręcił się w powietrzu, zupełnie inaczej niż każdy dym widziany kiedykolwiek przez Arthura. Słup zaczął się wić niczym wąż, tańczyć wszędzie dookoła. W końcu jego „łeb” połączył się z „ogonem”, tworząc gigantyczną dymną obręcz, unoszącą się na wysokość ponad trzech metrów. Boja pozostała nietknięta, z wyjątkiem górnej połowy, która rozpadła się na liczne elementy niczym kwiat lotosu. Dymny pierścień, podobny teraz do atramentowej chmury, obracał się przez minutę z okładem. Następnie gwałtownie wybuchł, przeobrażając się w kruczoczarne ptaki, które zaskrzeczały: „Złodziejaszek!”, i pofrunęły nad głową chłopca w osiem stron róży wiatrów. Arthurowi zbytnio doskwierało zmęczenie, by przejmował się wyczynami ptaków oraz tym, kogo mogą zaalarmować. Zainteresował go wyłącznie fakt, że połowa boi stała otworem, więc mógł się tam wczołgać i odpocząć. Wystarczyło mu energii tylko na to, by wspiąć się do wnętrza. Co prawda wypełniała je woda, lecz można było swobodnie usiąść i nabrać sit. Arthur o niczym innym nie marzył: potrzebował wypoczynku. Po zaledwie dwudziestu minutach, według wskazań nadal cofającego się

zegarka, uznał, że odprężył się już dostatecznie. Chociaż nadal nie dostrzegał słońca, czuł się tak, jakby go intensywnie prażyło. Był cały rozpalony, jego język zaczynał puchnąć z braku wody. Chłopak żałował, że nie udało mu się zachować prześcieradła, które mogłyby teraz wykorzystać jako zasłonę. Ściągnął nawet szlafrok i zwinął go w prowizoryczny turban, lecz niewiele to pomogło. Liczył na to, że w końcu pojawi się zaalarmowany wybawiciel. Nie miało znaczenia, że mógł uznać chłopca za złodziejaszka. Sam ten fakt sugerowałby, że w boi znajduje się coś godnego kradzieży, choć wydawała się pusta. Teraz była tylko wielką półkulą, a w środku znajdował się wyłącznie Arthur. Minęła następna nieznośna godzina w skwarze. Złamana noga znowu dała o sobie znać, zapewne dlatego, że przestawały działać środki przeciwbólowe, zaaplikowane mu w szpitalu. Wyglądało na to, że wysokiej jakości forma usztywniająca kończynę nie spełnia już swojej roli. Arthur dostrzegał w niej spore dziury. Dotknął jednej z nich i wykrzywił usta. Forma się rozpadała. Poza tym z pewnością cierpiał na poparzenia słoneczne. Grzbiety jego dłoni przybrały różową barwę, jakby chciały dopasować się kolorystycznie do jaskrawoczerwonych plam po wewnętrznej stronie. Zgodnie ze wskazaniami zegarka Arthura minęła już dwudziesta pierwsza, lecz nadal było równie jasno jak wcześniej. Nie widząc słońca, nie potrafił oszacować, czy zbliża się noc, nie był nawet pewien, czy w ogóle nadejdzie. W Niższym Domu noc istniała, ale to o niczym nie świadczyło. Zmrok nie musiał oznaczać wybawienia od bezlitosnego skwaru. Arthur zastanawiał się, czy powinien gdzieś popłynąć, ale pośpiesznie zarzucił tę myśl. Miał szczęście, że natknął się na boję, choć być może wcale nie zawdzięczał tego szczęściu, tylko medalionowi Żeglarza, który zaprowadził go w to miejsce. Tak czy owak, i tak nie mógłby płynąć dłużej niż pół godziny. Przez ten czas nie miał co liczyć na znalezienie lądu. Uznał więc, że lepiej będzie siedzieć na miejscu i mieć nadzieję, że dymne morskie ptaki kogoś sprowadzą. Dwie godziny później poczuł na karku muśnięcie chłodnej bryzy. Rozchylił zapuchnięte powieki i ujrzał cień na niebie. Woal mroku nadciągał znad horyzontu. Gwiazdy albo ich wierne podobizny zaczęły migotać, gdy światło dnia przygasło przed zbliżającym się pasmem nocy. Wiatr ochłodził rozkołysane morze. Arthur zdjął turban zrobiony wcześniej ze szlafroka i rozłożył go, aby się okryć. Potem zwinął się w ciasny kłębek. Zrozumiał, że za dnia będzie paliło go słońce, a nocą przyjdzie mu znosić dokuczliwy chłód. I jedno, i drugie stanowiło śmiertelne niebezpieczeństwo. Niezbyt pocieszała go perspektywa zejścia z tego świata z innych przyczyn niż głód i pragnienie. Gdy tylko o tym pomyślał, ujrzał jeszcze jedną gwiazdę, która najwyraźniej spadła, zatrzymała się blisko powierzchni morza i zmierzała w jego kierunku. Dopiero po chwili zmordowany upałem umysł chłopca pojął, że to nie jest ciało