tulipan1962

  • Dokumenty3 698
  • Odsłony238 463
  • Obserwuję173
  • Rozmiar dokumentów2.9 GB
  • Ilość pobrań208 942

Garth.Nix.-.Klucze.do.Krolestwa.Tom.5.-.Pani.Piatek

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

tulipan1962
Dokumenty
fantastyka

Garth.Nix.-.Klucze.do.Krolestwa.Tom.5.-.Pani.Piatek.pdf

tulipan1962 Dokumenty fantastyka
Użytkownik tulipan1962 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 15 osób, 37 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 126 stron)

Tytuł oryginału: Lady Friday Przełożyła: Małgorzata Hesko-Kołodzińska

Annie, Thomasowi, Edwardowi i całej mojej rodzinie oraz przyjaciołom. Szczególnie dziękuję zespołowi Scholastic w Stanach Zjednoczonych, Allen & Unwin w Australii oraz HarperCollins w Wielkiej Brytanii.

PROLOG Liść przebudziła się nagle i usiadła na łóżku. Po chwili uświadomiła sobie, że nie spała we własnym pokoju. Ze ściany w nogach łóżka nie spoglądał na nią plakat kapeli, gdyż ściany... brakowało. Przepadł także nocny stolik, a po drugiej stronie pomieszczenia nie mrugał czerwonymi oczami zegar w kształcie trolla o wysokości grubo ponad metra, który przed kilku laty wykonała do spółki z bratem Edem w ramach szkolnego projektu naukowego. Nie spała w swoim zwykłym stroju, czyli koszulce z logo ulubionego zespołu i spodniach od dresu. Miała na sobie długą, jasnoniebieską flanelową koszulę nocną. Czegoś takiego nie włożyłaby z własnej woli za żadne skarby. Pokój wydawał się znacznie większy od jej sypialni i mieścił w sumie dziewięć łóżek. W stojących obok spali ludzie – Liść widziała zarys ich ciał i czubki głów. Pozostałe łóżka także pewnie były zajęte... Wyglądało to jak szpital... Nagle poczuła, że gwałtownie wraca jej świadomość. Spróbowała wyskoczyć z łóżka, lecz nogi odmówiły posłuszeństwa i powoli ześlizgnęła się na podłogę. Wyprostowała się i oparła o materac, kurczowo zaciskając dłonie na pościeli. Usiłowała zrozumieć, co się dzieje. Powoli odzyskiwała pamięć, jakby jej najświeższe doświadczenia rozsypały się i umysł miał trudności z poskładaniem ich z powrotem. Liść przypomniała sobie odwiedziny u swojego przyjaciela Arthura, który leżał w Szpitalu Wschodnim. Opowiedział jej o Domu stanowiącym epicentrum Wszechświata, a także o tym, jak został wybrany Prawowitym Dziedzicem Architektki – nie urodził się naznaczony do tej roli; po prostu okazał się odpowiednią osobą, żyjącą w odpowiednim czasie (lub nieodpowiednią osobą żyjącą w nieodpowiednim czasie, w zależności od punktu widzenia). Architektka była najwyraźniej twórczynią wszechrzeczy. Za jej sprawą powstał nie tylko Dom, lecz także cały Wszechświat, w tym Ziemia. Arthur opowiedział Liść to wszystko, wspomniał także o Panu Poniedziałku i Ponurym Wtorku, dwóch Wykonawcach, którzy zdradzili zaginioną Architektkę i odmówili przestrzegania postanowień jej Woli. Zanim chłopiec skończył, znikąd nadciągnęła gigantyczna fala i zmyła ich oboje do pozaziemskiego oceanu. Żywioł porwał Arthura jeszcze dalej na nieznane morze, a Liść została wyłowiona przez „Latającą Modliszkę’’... – Modliszka... – szepnęła. W ciszy pokoju szept zabrzmiał donośnie. Uśpieni ludzie nie wydawali żadnych odgłosów, nawet nie chrapali. Liść zastanawiała się, czy na pewno żyją. Wbiła wzrok w najbliższe łóżko, aby się przekonać, ale dostrzegła tylko czubek głowy, zaledwie kosmyk włosów – za mało, aby się zorientować, czy leży tam mężczyzna, czy kobieta. Po kilku sekundach dziewczynka odetchnęła z ulgą – koc sąsiada na szczęście nieznacznie się unosił i opadał. Kimkolwiek więc była ta osoba, na pewno żyła. – Żeglowałam na „Modliszce” – szepnęła Liść do siebie. Wspomnienia powracały jedno po drugim. Przez półtora miesiąca pływała po Morzu Granicznym w Domu. Dołączyła do załogi statku... Potem piraci przypuścili atak. Poległ jej przyjaciel Albert... Liść zamknęła oczy. Nie chciała, by to przeżycie wróciło. Ostatecznie pomogła Arthurowi pokonać piratów, a głowę ich wodza Złocienia kopniakiem posłała w przesiąknięte Nicością błoto. Potem przybili do Portu Środy i złapali windę do... – Drzwi Frontowych – powiedziała głośno. – Wzgórze Uchylonych Wrót. Strażnik Porucznik nie chciał przepuścić Arthura przez Drzwi. Potem spotkali się z Pierwszą Damą i usłyszeli, że Bezskóry Chłopiec przejął tożsamość Arthura, podając się za niego na Ziemi. Z tego powodu Arthur nie mógł wrócić do domu, nic jednak nie stało na

przeszkodzie, aby Liść przekroczyła granicę dwóch światów. Po wszystkim, co ją spotkało, zapragnęła ponownie znaleźć się na Ziemi, lecz to nie było takie proste. – Sama zaproponowałam, że wygnam Bezskórego Chłopca – mruknęła, zdumiona swoją postawą. – Chyba upadłam na głowę. Udało się jej jednak znaleźć źródło mocy Bezskórego i mimo licznych przeciwności ostatecznie dostarczyła je Suzy Turkusowy Błękit. Zakaziła się przy tym pleśnią, która umożliwiała Bezskóremu kontrolowanie myśli i czynów. Wspomnienia piętrzyły się i łączyły w całość. Liść zmarszczyła czoło, usiłując zrozumieć, co się wydarzyło. Suzy najwyraźniej przekazała Arthurowi magiczną kieszeń, która posłużyła do stworzenia Bezskórego, a chłopak wykorzystał przedmiot do zlikwidowania niebezpiecznego Niconia. Gdyby któreś z nich sobie nie poradziło, Liść nie byłaby teraz świadoma własnego istnienia. Stałaby się bezwolnym, pozbawionym rozumu niewolnikiem Bezskórego. Dziewczyna nie czuła jednak satysfakcji ze zwycięstwa. W końcu przypomniała sobie, że nie po raz pierwszy odzyskała przytomność po zainfekowaniu pleśnią kontroli umysłu. – Pamiętam szpital połowy... – wymamrotała. Mówienie do siebie pomagało jej odświeżyć umysł. – Wymiotowałam resztkami pleśni... Z jękiem przycisnęła dłonie do skroni, aby przywołać kolejne wspomnienia. Pielęgniarka oznajmiła, że Liść przez tydzień leżała w śpiączce. Od czwartkowego popołudnia do piątkowego ranka. Ale kiedy to było? – zastanawiała się Liść. Z pewnością ponownie zapadłam w śpiączkę... Oderwała dłonie od skroni i walnęła czołem w materac. Uniosła głowę i zrobiła to raz jeszcze. Wiedziała, że to okropny nawyk, lecz nie potrafiła nad nim zapanować. Gdy sprawy nie układały się po jej myśli, tłukła głową o coś miękkiego. Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętała, był widok pielęgniarki pokazującej palcem zbliżającą się lekarkę i wypowiadającej upiorne słowa:„Doktor Piątek, wyobrażasz sobie? Na oddziale nazywamy ją Pani Piątek... ". Liść z trudem wydobyła jeszcze z niepamięci nieprzyjemny strach, jaki w niej narastał, gdy niespotykanie piękna kobieta zbliżała się do niej na czele, gromady ludzi... Na tym jej wspomnienia się urywały. Nie pamiętała już nic więcej. Doktor Piątek niewątpliwie pochodziła z Domu i musiała być Wykonawczynią, zwaną Panią Piątek. To przez nią Liść straciła świadomość na tak długo... Może straciłam jeszcze więcej czasu – pomyślała. Mogło się zdarzyć wszystko. Arthurowi. Rodzicom. Edowi. Wszystko. Drgnęła, wystraszona hałasem dobiegającym z końca sali. Na moment zamarła, zsunęła się z łóżka i podczołgała do jego rogu, aby się rozejrzeć. Ktoś powoli otwierał drzwi, a potem wsunął do środka jakiś przedmiot – Liść dopiero po chwili rozpoznała w nim wiadro popychane mopem – i wszedłszy za nim, wprawnym kopniakiem zamknął za sobą drzwi. Była to kobieta w średnim wieku, wyglądała jak zwykły człowiek. Nie odrywała wzroku od podłogi, a włosy miała schludnie związane na karku. Nosiła zielony fartuch, podobnego koloru spodnie ochronne oraz białe gumiaki. Liść odetchnęła z ulgą. Gdyby kobieta liczyła ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu i była niesłychanie atrakcyjna, zapewne należałoby ją uznać za Rezydentkę. A to by oznaczało, że Liść wróciła do Domu. Minąwszy próg pokoju, sprzątaczka przystanęła, aby zanurzyć mopa w wiadrze, a potem zabrała się do mycia podłogi. Czyściła ją systematycznie, tworząc na środku pomieszczenia pas o szerokości dwóch metrów. Nie wyglądała na specjalnie spostrzegawczą, niewątpliwie jednak zwróciła uwagę na puste łóżko. Liść powiodła wzrokiem dookoła w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby posłużyć za broń. Zastanawiała się, czy utrzyma się na nogach, gdyby musiała ponownie wstać. Długi pobyt w łóżku bardzo ją osłabił, lecz strach dodał jej skrzydeł. Pogrążone we śnie ciała

wprawiały ją w przerażenie. Ten szpital wyglądał dosyć upiornie i Liść doskonale wiedziała, że winę za to ponosi Pani Piątek. Na ścianach i przy łóżkach brakowało tradycyjnych szpitalnych urządzeń, jak wyloty przewodów tlenowych czy przyciski przywoławcze. Ludzie pogrążeni w anormalnym śnie spoczywali na prostych legowiskach. Liść zerknęła na sprzątaczkę, która niestety w tej samej chwili podniosła wzrok. Ich spojrzenia się skrzyżowały, a po chwili kobieta pisnęła cicho i upuściła mopa. Dziewczyna niepewnie wstała i rzuciła się przed siebie, aby chwycić lecący kij. Choć z trudem utrzymywała równowagę i nie wyglądała groźnie, sprzątaczka pisnęła jeszcze raz i zrobiła krok do tyłu. Liść potknęła się o wiadro, omal nie upadła, ale zdołała chwycić narzędzie. Wyprostowała się i machnęła nim jak pałką. – Tylko... nic nie rób – ostrzegła ją kobieta teatralnym szeptem. Niewątpliwie była mocno wystraszona, ale nie z powodu Liść. Niepewnie zerknęła za siebie. – Wracaj do łóżka. Ona już tu idzie! Liść opuściła szczotkę. – Kto idzie? – spytała. – Gdzie ja jestem? – Ona – powtórzyła sprzątaczka. – Szybko! Do łóżka. Udawaj, że jesteś jak inni. Tylko naśladuj to, co robią. – Czemu? Kobieta zadrżała. – Musisz. Jak tego nie zrobisz, ona namiesza ci w głowie. Raz widziałam coś takiego. To był ktoś taki jak ty, obudził się, choć nie powinien! Ona użyła swojego lusterka i zobaczyłam... jak... – Jak co? – Jak z tego człowieka uchodzi życie – wyszeptała kobieta. Była teraz blada niczym kreda i cała się trzęsła. – Błysnęła lusterkiem, a wtedy... z głowy tego biedaka. .. coś się wysączyło. Potem przysunęła lusterko do ust i... – umilkła i nerwowo przełknęła ślinę. Słowa nie przechodziły jej przez gardło. – Musi być jakaś droga ucieczki – mruknęła Liść i wskazała na drugie drzwi. – Dokąd one prowadzą? – Do basenu – szepnęła kobieta. – Do jej basenu. Musisz wrócić do łóżka. Proszę, proszę, nie chcę znowu na to patrzeć! Liść zawahała się, ale rzuciła mopa sprzątaczce, która chwyciła go niczym koło ratunkowe. Dziewczyna ruszyła ku odleglejszym drzwiom. – Nie! – zaskrzeczała sprzątaczka. – Zobaczy puste łóżko! Dziś jest piątek, a w piątki wszystko tutaj wygląda inaczej! Liść nie zamierzała się poddać, lecz nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Upadła. Nim zebrała siły do dalszej ucieczki, sprzątaczka chwyciła ją pod pachy i zaczęła ciągnąć z powrotem do łóżka. Dziewczyna próbowała stawiać opór, lecz słabo jej to szło. – Naśladuj uśpionych – sapnęła sprzątaczka. – To twoja jedyna szansa. Idź za nimi. – Dokąd? – warknęła Liść, wściekła, że jej organizm nie działa jak trzeba. – Wszyscy wchodzą do basenu – wytłumaczyła sprzątaczka. – Właściwie to nie jest basen... Nie powinnam była tego widzieć. Mam tylko myć przed nią podłogę. Kiedyś jednak zerkałam przez żaluzje w przebieralni... – Potem wracają? – Nie wiem – szepnęła kobieta. – Nie tutaj. Od kiedy podjęłam tutaj pracę trzydzieści lat temu, odchodziło tylko dwudziestu miesięcznie, ani jednego więcej. W tym tygodniu jednak wszystkie łóżka się zapełniły. Tym razem chce zabrać tysiące ludzi. – Jakich ludzi? Kogo? Ze szpitala? – Cicho! – syknęła kobieta i zakryła Liść pościelą, następnie popędziła po mopa i

przesunęła wiadro niemal do drugich drzwi. – Idzie! – zawołała przez ramię, nerwowo szorując podłogę. Liść niechętnie położyła się na wznak, ale odwróciła głowę tak, by przez uchylone powieki obserwować wejście. Po chwili usłyszała ciężkie kroki i drzwi gwałtownie się otworzyły. Do środka wkroczyło dwóch bardzo wysokich, oszałamiająco przystojnych mężczyzn w grafitowych eleganckich garniturach i trenczach. Liść z miejsca się zorientowała, z kim ma do czynienia. Byli to wysokiej rangi Rezydenci. Ich płaszcze wybrzuszały się na ramionach, co niewątpliwie świadczyło o tym, że ukryte są tam skrzydła. Za Rezydentami podążała piękna kobieta, którą Liść zapamiętała ze szpitala polowego. Pani Piątek również była zaskakująco wysoka, a na dodatek nosiła wysadzane rubinami kozaki na bardzo wysokich obcasach. Wytworna dama miała na sobie złocistą szatę, która lśniła przy każdym jej ruchu, rzucając wkoło jaskrawe refleksy. Głowę wieńczył kapelusz zdobiony okruchami kolorowego szkła, a może nawet brylantami. Kamienie wychwytywały rozbłyski złotego światła i pogłębiały je do tego stopnia, że nie sposób było zbyt długo spoglądać damie w twarz. W prawej dłoni kobieta ściskała mały, oślepiająco świetlisty przedmiot. Liść musiała zamknąć oczy, ale promienie i tak przeniknęły przez powieki. Dziewczyna poczuła przeszywający ból u nasady nosa. Z zaciśniętymi powiekami nie mogła śledzić wypadków, usłyszała jednak plask wielu bosych stóp, dziwnie brzmiący na tle łomotu butów Rezydentów i Pani Piątek, lecz równie donośny. Gdy w końcu mogła otworzyć oczy, w pokoju roiło się od lunatyków sunących za Rezydentką. Długa kolejka ludzi w niebieskich koszulach nocnych podążała przed siebie z zamkniętymi oczyma. Wielu kroczyło w typowej pozie, z wyciągniętymi do przodu rękoma; inni wydawali się tak zwiotczali, że ledwie udawało im się utrzymywać pionową pozycję. Wszyscy somnambulicy wyglądali na starych. Mężczyźni w większości byli łysi, siwiejący lub całkiem siwi. Liść oceniła, że mogą mieć pod osiemdziesiątkę. Więcej trudności miała z określeniem wieku kobiet, lecz zapewne i one miały dobrze po siedemdziesiątce. O nikim nie można byłoby powiedzieć, że jest starcem, poza tym wszyscy poruszali się samodzielnie, ale w tłumie nie było ani jednego człowieka w średnim wieku. Liść obserwowała ten przemarsz i jednocześnie gorączkowo zastanawiała się, co robić. Mijały ją setki ludzi, więc przyszło jej do głowy, że ich przepuści, a sama ukryje się pod łóżkiem i potem ucieknie. Zauważyła jednak jeszcze dwóch Rezydentów, niczym psy pasterskie poganiających uśpionych. Po kilku minutach i kilkuset kolejnych osobach zjawili się dwaj następni. Należało założyć, że pochód również zamykają strażnicy. Nagle dziewczyna ujrzała coś, co przesądziło o jej decyzji. W kolejce lunatyków sunęła jej ciotka Mango. Niewątpliwie spała jak zabita, mimo to podążała przed siebie z łagodnym uśmiechem na ustach. Liść zerwała się z łóżka – i momentalnie uświadomiła sobie, że popełniła błąd, więc błyskawicznie rzuciła się z powrotem na materac. Po chwili do pokoju weszło dwóch nowych Rezydentów. Ciotka Mango była dla niej i dla jej brata Eda niczym matka. Od kiedy Liść pamiętała, zawsze mieszkała z nimi. Była starszą siostrą matki, lecz zachowywała się raczej jak dziecko. Liść podejrzewała, że ciotka urodziła się z lekkim niedorozwojem umysłowym, chociaż równie dobrze mógł się jej przytrafić jakiś wypadek. Wszyscy uważali ją za osobę dobrą i wrażliwą, niestety kompletnie niezaradną życiowo, co zwykle nadrabiała zapałem, dlatego należało bezustannie ją kontrolować. Liść często złościła ta sytuacja, lecz Mango zawsze była gotowa służyć jej wsparciem, opowiadać historyjki, wysłuchać zwierzeń o kłopotach, nieść pociechę. Odprowadzana spojrzeniem Liść, ciotka po chwili zniknęła za progiem. Muszę iść z nimi – zadecydowała dziewczyna. Ciotka nie daje sobie rady z trudniejszymi zadaniami, na

pewno nic nie zdziała. Ale przecież sama też jestem bezsilna. Nie mam żadnej broni. Jak miałabym się skontaktować z kimś, kto mógłby mnie wesprzeć? Brakuje mi dostępu do magii Domu. Jej dłoń drgnęła. Liść znieruchomiała, a następnie dyskretnie przesunęła palce ku szyi. Miała ogromną nadzieję, że nadal wisi tam pewien przedmiot. Jeśli go nie zgubiła, to jednak dysponowała czymś magicznym i zapewne użytecznym. Dotknęła naszyjnika z nitki dentystycznej. W końcu wyczuła maleńką, rzeźbioną fiszbinową tarczę ofiarowaną jej przez Arthura – medalion Żeglarza. Amulet niespecjalnie przydał się Arthurowi na Morzu Granicznym, gdyż minęło dużo czasu, zanim Żeglarz przybył chłopcu z pomocą. Ostatecznie jednak dotarł na miejsce, a zatem istniała szansa, że i tym razem medalion sprowadzi wsparcie. Liść leżała na łóżku i obserwowała mijających ją lunatyków. Pod kocem na przemian napinała i rozluźniała mięśnie rąk i nóg, aby przywrócić im normalną sprawność i wzmocnić po tygodniowym bezruchu. Gdy wydawało jej się już, że upłynęło mnóstwo czasu i przemaszerowały przed nią tysiące uśpionych, wreszcie dostrzegła koniec kolejki. Za ostatnimi ludźmi podążało czterech Rezydentów, którzy w niczym nie przypominali eleganckich pomocników Pani Piątek. Niewątpliwie jednak byli wysokiej rangi Rezydentami, skupionymi wyłącznie na powierzonym im zadaniu. Wszyscy zatrzymali się przy drzwiach i zastygli w oczekiwaniu, uważnie obserwując pacjentów leżących na pryczach wokół Liść. Przez chwilę nic się nie działo, lecz wkrótce pokój wypełniła łagodna złocista poświata, zupełnie jakby przez okno wpadły promienie popołudniowego letniego słońca. Światło zgasło jednak niemal tak niespodziewanie, jak się pojawiło, wycofując się przez drzwi wejściowe. Zanikającemu blaskowi towarzyszyło wezwanie skierowane bezpośrednio do umysłu Liść. – Idź za mną! – zabrzmiał rozkaz. Wypowiadający go głos był cichy, lecz wyraźny, zupełnie jakby mówiła na głos, zatykając sobie uszy dłońmi. To zwięzłe polecenie nakazywało jej posłuszeństwo, ale potrafiła mu się oprzeć. Uśpieni zaś odebrali je znacznie silniej. Zebrani w pokoju staruszkowie nagle wstali, wygramolili się z posłań i dołączyli do ostatnich lunatyków znikających za drzwiami. Liść również wstała i podążyła za zniewolonymi ludźmi. Robiła, co mogła, aby wyglądać jak somnambulik. Szła w ostatniej grupie uśpionych. Po piętach deptała jej rezydencka straż tylna. Choć rozluźniła mięśnie szczęki, jej umysł pracował na pełnych obrotach, usiłując stłumić potworny strach i panikę, jakie wypełniały jej ciało. Nie bała się o siebie, lecz o bezradną ciotkę Mango. Drzwi wejściowe były otwarte, lecz Liść nie ośmieliła się podnieść wzroku i spojrzeć przed siebie. Dopiero gdy nieśpiesznie mijała próg, udała, że lekko się potknęła, co niemal zakończyło się prawdziwym upadkiem. Odzyskała jednak równowagę, bo nogi z każdym krokiem były coraz silniejsze, i dyskretnie zerknęła do przodu. Niewiele brakowało, a stanęłaby jak wryta i natychmiast została zdemaskowana. Ujrzała wielką salę z olimpijskim basenem, w którym nie było jednak wody. Na dół prowadziła pochylnia, a po niej nieporadnie schodzili ostatni lunatycy. Jeden po drugim docierali do lustrzanej powierzchni dna, która początkowo odbijała ich sylwetki, by w pewnym momencie całkowicie ich... pochłonąć. Liść ponownie się zawahała. Czterej Rezydenci cały czas kroczyli za jej plecami, ale ona zauważyła już kilka innych drzwi. Gdyby rzuciła się pędem przed siebie, być może zdążyłaby wybiec przez jedno z tych wyjść. Niewykluczone jednak, że drogi ucieczki stąd nie było.

Ciotka Mango zanurzyła się już w lustrzanym dnie suchego basenu. Liść zrobiła krok naprzód, potem jeszcze jeden i następny. Przez cały czas patrzyła uważnie spod zmrużonych powiek. Gdy jej nogi zaczęły znikać w lustrze, wyraźnie widziała strach na własnym obliczu, które spoglądało na nią z dołu. Nadal miała czucie w kończynach i była świadoma, że schodzi po łagodnej pochyłości. Nagle zrobiło się jej niedobrze, zupełnie jak przed wymiotami pleśnią. Zdecydowana powstrzymać mdłości, zamknęła oczy i ruszyła do przodu z rękoma wyciągniętymi przed siebie. Dała się pochłonąć temu, co ją czekało za odbiciem lunatyków Pani Piątek. Jeśli w ogóle coś ją tam czekało...

ROZDZIAŁ PIERWSZY Nicoński żołnierz cisnął roziskrzoną włócznię prosto w klatkę piersiową Arthura. Niewiele brakowało, a broń przeszyłaby jego ciało na wylot, ale chłopiec z trudem odparował cios tarczą. Grot z przerażającym zgrzytem przeorał powierzchnię puklerza. Arthur kontratakował obrotowym mieczem, lecz Nicoń dał susa w bok, a następnie rzucił się na chłopca, obalił go na ziemię i szponiastymi paluchami rozdarł mu twarz... Arthur wrzasnął i raptownie usiadł na łóżku, machinalnie sięgając po miecz. Zacisnął palce na rękojeści, podniósł go i zamachnął się na wroga, który... rozpłynął się w powietrzu, gdy tylko chłopiec całkiem doszedł do siebie. Miecz w jego dłoni przeobraził się z długiej głowni w inkrustowaną złotem buławę marszałkowską z kości słoniowej. Czwarty Klucz najchętniej przybierał tę formę, gdy pozostawał w dłoniach Arthura. Chłopiec odłożył buławę i odetchnął głęboko. Serce nadal waliło mu pospiesznie, jakby w jego klatce piersiowej postanowił nagle popracować jakiś oszalały kowal. Lęk wywołany nocnym koszmarem mijał nieznośnie powoli. Świat na jawie nie był o wiele lepszy od snu. Arthur popatrzył z nadzieją na palec ze srebrnym pierścieniem w kształcie krokodyla, który sygnalizował ilość magii, jaka przeniknęła do krwi i kości jego właściciela. Sytuacja nie zmieniła się od poprzedniej nocy. Pięć na dziesięć zaznaczonych segmentów przeobraziło się w złoto, co świadczyło o tym, że Arthur jest już co najmniej w połowie Rezydentem. Za każdym razem, kiedy korzystał z Klucza lub innej formy magii, narażał się na skażenie. Gdyby złoto rozlało się na jeszcze jeden segment, proces stałby się nieodwracalny. Arthur już nigdy nie mógłby wrócić do domu. Jego pojawienie się wywarłoby negatywny wpływ na wszystko i wszystkich, których kochał, ponieważ Rezydenci fatalnie oddziaływali na życie w Poślednich Królestwach. – Mój dom – westchnął Arthur. Ocknął się już na dobre. Liczne problemy ponownie dały o sobie znać, domagając się rozpatrzenia. Ponad wszystko jednak pragnął dowiedzieć się, co słychać w jego domu i czy nikomu nie stała się krzywda. Wysunął się z ciężkiej jedwabnej pościeli i zeskoczył ze zdobionego kolumnami mahoniowego łóżka. Na każdej kolumnie widniały płaskorzeźby ze scenami batalistycznymi, które na moment przykuły jego uwagę. W rezultacie nie zorientował się, że do podłogi jest nieco dalej, niż zakładał, i boleśnie odczuł skutki swojego gapiostwa. Gdy gramolił się z ziemi, ktoś dyskretnie zastukał do drzwi. – Proszę! – krzyknął chłopiec i powiódł wzrokiem po pokoju. Obrona Cytadeli przed armią Neoniconi wyczerpała go do tego stopnia, że ledwie pamiętał, jak przenoszono go do łóżka. Niewątpliwie trafił do sypialni jakiegoś wysokiej rangi oficera – może samego Księcia Czwartka – w której stało jeszcze kilka pozłacanych, mocno wypchanych foteli. Podłogę przykrywał gruby dywan z kolejną sceną bitewną: tym razem gęsta mgła pomarańczowoczerwonej kąpieli ogniowej zraszała hordę zdeformowanych Niconi starego typu. W pokoju znajdowała się jeszcze szczerozłota umywalka, a na toaletce leżał stos puszystych ręczników. Za otwartymi drzwiami mieściła się garderoba, którą od góry do dołu wypełniały najrozmaitsze mundury, buty i akcesoria. – Dzień dobry, lordzie Arthurze. Czy możemy przystąpić do golenia? Do sypialni wkroczył Rezydent w randze kaprala. Miał na sobie szkarłatną tunikę i czarne spodnie Regimentu, a do tego biały fartuch. Na głowie trzymał naczynie wyglądające na mosiężną miskę. Kapral podszedł do toaletki i ostrożnie położył na niej skórzaną walizeczkę. Jak się okazało, skrywała kilka pędzli oraz niebezpiecznie ostrych brzytew. – Hm, tak, ale tępą stroną brzytwy, jeśli można – zgodził się Arthur. Przywykł markować golenie podczas szkolenia rekrutów; jako dwunastolatek nie miał zarostu i jeszcze przez kilka najbliższych lat nie będzie musiał zaprzątać sobie głowy tym problemem.

Kapral wskazał Arthurowi krzesło, ściągnął miskę z głowy, napełnił naczynie wodą z kranu w kształcie trąby słoniowej i przystąpił do mydlenia pędzla. Arthur usiadł i zaraz potem raptownie wstał. – Nie mam na to czasu! – zaprotestował pośpiesznie. – Muszę się dowiedzieć, jak wygląda sytuacja. – W tej chwili – rozległ się głos od strony drzwi. Na progu stał marszałek Zmierzchnik w ciemnoszarym mundurze, znacznie czystszy i schludniejszy niż po bitwie. – Czwartek miał zwyczaj wysłuchiwać porannych wieści podczas golenia i ubierania się. Czy życzysz sobie kontynuować tę tradycję, panie? Arthur popatrzył na siebie. Dopiero teraz uświadomił sobie, że jest w piżamie odpowiedniej dla oficera Regimentu – szkarłatnej i złocistej, z wielkimi epoletami drażniącymi szyję. Nie wątpił, że niewygodne naszywki z frędzlami z pewnością nie dałyby mu spać, gdyby nie był taki zmęczony. – Chyba muszę się ubrać... Ponownie usiadł, a fryzjer niezwłocznie namydlił mu policzki i brodę. Zmierzchnik wmaszerował do sypialni i stanął na baczność. Za nim wszedł inny kapral, w bardziej tradycyjnej czapce, i skierował się prosto do garderoby. – Co robią Neoniconie? Czy widziano Szczurołapa? – dopytywał się Arthur, starając się niemal nie poruszać ustami. Co prawda golibroda ściągał pianę tępą krawędzią brzytwy, lecz chłopiec i tak czuł się niepewnie. Neoniconie, stwory pozostające na usługach Szczurołapa, zagadkowego drugiego syna Architektki i Starucha, poprzedniej nocy omal nie zwyciężyły w bitwie z Arthurem oraz armią Domu. Niewiele brakowało, a wrogie oddziały zajęłyby Cytadelę. Szala zwycięstwa przechyliła się na stronę Domu dopiero po przybyciu Pierwszej Damy uzbrojonej w trzy Klucze i stojącej na czele potężnej armii połączonych sił Niższego Domu, Odległych Rubieży i Morza Granicznego. Arthur musiał przyznać, że istotną rolę w batalii odegrała także zdrada jakiej dopuściła się Czwarta Część Woli. Przybrała ona kształt węża i opluła kwasem maskę Szczurołapa, który miał prowadzić negocjacje z Arthurem. Nieobecność Szczurołapa, a także najwyraźniej potężnych mocy, jakimi dysponował, zapewne przesądziła o zwycięstwie chłopca i jego towarzyszy. Arthur, rzecz jasna, nie aprobował nieposłuszeństwa Woli. – Neoniconie pozostali na noc we własnych okopach, naprzeciwko Cytadeli – zameldował marszałek Zmierzchnik. – Nasze wojska w innych rejonach Labiryntu nie donoszą o żadnych ruchach ofensywnych. Ale sytuacja nadal jest poważna. W Wielkim Labiryncie przebywa około miliona wrogich żołnierzy, a my nie wiemy, co planuje Szczurołap ani w jakich okolicach się obraca. – Gdzie jest Pierwsza Dama? – zapytał Arthur, czekając, aż golibroda wytrze mu twarz gorącym ręcznikiem. Nie miał pojęcia, jak fryzjer zdołał go podgrzać. – Czy cokolwiek wiadomo o moich przyjaciołach, Suzy Turkusowy Błękit oraz Fredzie Złotym? – Pierwsza Dama oczekuje cię w pokoju dowodzenia, wasza lordowska mość – zabrzmiała odpowiedź Zmierzchnika. – Niestety, brak informacji o schwytanych dzieciach Szczurołapa. Oddział Zwiadowców otrzymał rozkaz spenetrowania segmentu pięćset przez pięćset, gdzie pozostawał kolec Nicości. Możliwe, że jeszcze dzisiaj złożą meldunek za pośrednictwem figurki komunikacyjnej. – Dziękuję. Golibroda skończył pracę i zabrał się do pakowania swoich rzeczy. Arthur wstał i machinalnie zasalutował wychodzącemu fryzjerowi. Drugi kapral wrócił ze stertą mundurów, które położył na końcu łóżka, i oddalił się po następną partię. Arthur wbił wzrok w uniformy, myślami błądząc gdzie indziej. Wspominał Suzy, Freda, a także Liść na Ziemi i swoich

bliskich. Musiał mieć na uwadze tylu ludzi, tylu wrogów i tyle trudności, nie wspominając o losie całego Wszechświata. – Wasza lordowska mość, który mundur wybierasz na dzisiaj? – spytał kapral. – Dokonałem stosownych poprawek na uniformach generała Regimentu, komandora Hordy, legata Legionu... – Ubiorę się tak jak Książę Czwartek – postanowił Arthur. – Poproszę o strój szeregowca Regimentu z odznakami odpowiednimi do rangi. Kapral stłumił westchnienie i wrócił do garderoby. Kilka sekund później spełnił żądanie Arthura. Ordynans usiłował pomóc chłopcu się ubrać, lecz Arthur szybko zrobił to sam. Rzucało się w oczy, że ani kapral, ani Zmierzchnik nie wręczyli Arthurowi Czwartego Klucza. Po tym, jak chłopiec przejął nad nim władzę, Klucz mógł spalić lub w inny sposób zgładzić każdego, kto by po niego sięgnął. Arthur dość niechętnie wziął więc Klucz, świadom pokusy skorzystania z władzy nad Kluczami do Królestwa. Wiedział również, że stosowanie magii Domu pozbawia go człowieczeństwa, odziera z tożsamości. Zawahał się, a następnie wsunął buławę w pętelkę na pasie i poprawił, aby przypadkiem nie wypadła. Nie chciał robić użytku z Czwartego Klucza, lecz dzięki jego ciężarowi na biodrze czuł się lepiej. Sama groźba zastosowania buławy mogła mu ogromnie pomóc w pewnych sytuacjach. – Lordzie Arthurze, do pokoju dowodzenia? – zapytał marszałek Zmierzchnik, wdzierając się w niewesołe myśli chłopca. – Pierwsza Dama cię oczekuje. – Tak – potwierdził Arthur. Dokąd sięgał pamięcią, zawsze dręczyło go podejrzenie, że Pierwsza Dama może próbować działać na własną rękę, niekoniecznie w jego interesie. Wraz z Czwartą Częścią Woli, zdradzieckim i łatwo ferującym wyroki wężem, mogła zachowywać się znacznie gorzej. Okazało się, że jego sypialnia mieści się na jednym z wyższych poziomów Gwiaździstego Fortu, nieopodal pokoju dowodzenia. Sporym zaskoczeniem była też dla niego liczna gromada strażników czekających na niego pod drzwiami. Ośmiu Legionistów w pełnym rynsztunku z tarczami i mieczami obrotowymi maszerowało przed chłopcem, a ośmiu Graniczników uzbrojonych w łuki z włókien mięśniowych podążało za nim, kiedy szli korytarzem. Arthur uznał, że takie rozwiązanie jest sensowne, zważywszy na to, że Szczurołap mógł w każdej chwili skorzystać z Niebywałych Schodów lub innych środków, aby pojawić się w dowolnym miejscu Domu bądź Poślednich Królestw. Myśl o Schodach i straży wywołała z pamięci Arthura postać Księcia Czwartka. Miał nadzieję, że oponent nadal pozostaje pod kluczem, nie mogąc uciec i zarazem nie obawiając się napaści z zewnątrz. Troje Wykonawców wcześniej pokonanych przez Arthura zostało zabitych – zapewne dlatego, że wiedzieli coś, co mogłoby być przydatne dla niego i Woli. – Czy Książę Czwartek jest bezpieczny? – spytał chłopiec. – Trzymamy go pod kluczem i uważnie obserwujemy – zapewnił go Zmierzchnik. – Pierwsza Dama rozmawiała z nim nocą, lecz poza tym dbamy, aby pozostawał odcięty od świata. Strażnicy są uprzedzeni, by uważać na skrytobójców i napastników. – To dobrze. – Arthur chciał spytać o coś jeszcze, lecz zanim otworzył usta, strażnicy na czele pochodu otworzyli drzwi do pokoju dowodzenia. Ze środka dobiegł głos starszego sierżanta: – Baczność! Lord Arthur! Chłopiec wszedł do wielkiej, zwieńczonej kopułą komnaty, a wszyscy w niej obecni – z wyjątkiem Pierwszej Damy – wyprężyli się jak struny. Pokój wyglądał tak jak poprzedniego wieczoru, lecz tym razem Arthur nie musiał odpierać zajadłych ataków Księcia Czwartka i mógł nieco się rozejrzeć.

Przede wszystkim zauważył duży, prostokątny stół, za którym dumnie siedziała Pierwsza Dama. Bliżej stał na baczność zwarty szereg oficerów oraz kilku sierżantów. Arthur skierował się ku Damie, a ponieważ wszyscy nadal stali wyprostowani, przypomniał sobie, że powinien coś powiedzieć. – Spocznij. Proszę wrócić do swoich obowiązków – polecił. Oficerowie i podoficerowie – sierżanci i kaprale – ponownie zaczęli się kręcić po pokoju i cicho rozmawiać. Ich głosy szumiały jednostajnie, jakby pomieszczenie wypełnił rój pszczół. Pierwsza Dama, obecnie licząca prawie dwa i pół metra wzrostu, ubrana w imponującą powłóczystą szatę o szkarłatnozłotej barwie, nieznacznie pochyliła głowę w kierunku zbliżającego się Arthura. Chłopiec się odkłonił i przy okazji zauważył, że wykwintny strój Damy był ściągnięty w talii starannie wypolerowanym, lecz prostym skórzanym pasem, na którym wisiał miecz w kształcie wskazówki zegara, czyli Pierwszy Klucz, para złożonych rękawic, czyli Klucz Drugi, oraz na lewym biodrze pochwa skrywająca mały trójząb – Trzeci Klucz. Widok Kluczy zrodził w Arthurze dziwne pożądanie. Miał ochotę odebrać je wszystkie Pierwszej Damie, a buława przy jego pasie wyraźnie drgnęła, jakby i ją przyciągały pozostałe Klucze. Chcąc pokonać to pragnienie, które ani trochę mu się nie podobało, Arthur spojrzał na stół. Z początku wydało mu się, że na jego blacie widnieje tylko nieciekawa siatka o bardzo drobnych kwadratowych oczkach, ale już po chwili odniósł wrażenie, jakby się w nią zapadał. Niewyraźne szczegóły gwałtownie się powiększały. Kwadraty rosły, ukazując ukryte na nich odwzorowanie terenu. Złudzenie zbliżania się rysunku było coraz silniejsze. Arthur dostrzegł maleńkie modele symbolizujące wojska Domu, a także żołnierzy neonicońskich. Wiele jednostek było opatrzonych napisem, jak „2 godz. temu”, albo zwykłym znakiem zapytania. Arthur zamrugał oczami, przezwyciężył zawroty głowy i przełknął odrobinę żółci, którą wyczuł w ustach. Mapa ponownie przybrała postać drobnej siatki. – Ta mapa ukazuje rozmieszczenie naszych sił, a także potwierdzone miejsca obecności wojsk wroga – tłumaczył Zmierzchnik, gdy Arthur tarł zmęczone oczy. – Korzystanie z niej wymaga jednak praktyki, a nieprzyzwyczajeni obserwatorzy mogą odczuwać pewne dolegliwości. – Mamy tutaj wielu wprawnych obserwatorów, lordzie Arthurze – wtrąciła się Pierwsza Dama. Pstryknęła palcami i nagle wpadł jej w dłoń bardzo gruby wolumin w twardej oprawie. Tomisko najwyraźniej zmaterializowało się w powietrzu, a było na tyle ciężkie, że mogłoby połamać palce śmiertelnikowi, ale Pierwsza Dama chwyciła je bez trudu. Księga wydała się Arthurowi dziwnie znajoma. Wkrótce przekonał się dlaczego. – Nie musisz osobiście patrzeć na mapę. Skoro już tu jesteś, możemy przystąpić do omawiania istotnych zagadnień strategicznych. Przygotowałam Harmonogram... Arthur podniósł rękę. – Tylko nie Harmonogram, proszę – jęknął. – Po pierwsze, chciałbym wiedzieć, co się zdarzyło u mnie w domu. Czy Liść ma się dobrze? Co się stało z Bezskórym Chłopcem? Czy on... czy ta istota została... całkowicie zniszczona? Pierwsza Dama prychnęła z irytacją i upuściła księgę. Chwycił ją oburącz kapral, który wynurzył się zza pleców Damy. Był Rezydentem niższej rangi i zasapał się z wysiłku. – Lordzie Arthurze, są sprawy istotniejsze. Pozostajemy w stanie wojny ze Szczurołapem i jego Neoniconiami, jeśli tego nie zauważyłeś. Że nie wspomnę o pozostałych Potomnych Dniach. – Zauważyłem – odparł ponuro Arthur. – Gdzie się podziewa doktor Scamandros i Spalony Słońcem? – Wszyscy Rezydenci, którzy nie są osobiście potrzebni tutaj, wrócili na wyznaczone

im stanowiska – objaśniła Pierwsza Dama. – Jako że dysponuję trzema Kluczami, a ty masz jeszcze jeden, nie potrzebujemy nadmiaru siły rezydenckiej. Nasze zasoby mają liczne obowiązki do wykonania. – Chciałbym porozmawiać z doktorem Scamandrosem. To szczególnie istotna sprawa – podkreślił Arthur. Trochę niepokoiła go nieobecność Scamandrosa i Spalonego Słońcem, których uważał za przyjaciół, a także wiernych sprzymierzeńców. Poza tym doktor Scamandros był czarnoksiężnikiem wyszkolonym w Wyższym Domu i tylko on nie służył Dostojnej Sobocie. – Skierowałam doktora Scamandrosa do Niższego Domu, aby miał baczenie na Starucha i nie tylko na niego – oświadczyła Pierwsza Dama. – W Głębokiej Piwnicy Węglowej nastąpiły pewne osobliwe zdarzenia. – Co z Poniedziałkowym Południkiem i Zmierzchnikiem? – dopytywał się Arthur. – Czy i oni wrócili do Niższego Domu? Pierwsza Dama skinęła głową i spojrzała na Arthura z góry. Jednocześnie złączyła w łuk długie palce obu rąk i w dość irytujący sposób zaczęła obserwować chłopca znad ostrych paznokci. – We wszystkich rejonach Domu pojawiły się problemy, lordzie Arthurze – oznajmiła. – Niconie starego typu wypełzają z każdej szczeliny i rozpadliny Niższego Domu. Nasze wysiłki zmierzające do wypełnienia Studni na Odległych Rubieżach napotkały na przeciwności i zachodzi poważne niebezpieczeństwo, że niektóre obszary mogą się zapaść w pustkę. Zabrakło mi czasu, by przesunąć Morze Graniczne do jego granic, i w wielu miejscach Nicość przecieka do akwenu. Nie muszę dodawać, że nasze starania zmierzające do poprawy sytuacji są na każdym kroku torpedowane przez zdradzieckich Powierników, a zwłaszcza Dostojną Sobotę. Teraz dodatkowo sprzymierzył się z nimi Szczurołap. – Wątpię, by zawiązał z nimi przymierze – powiedział Arthur. – Uważa, że powinien być Prawowitym Dziedzicem i należy mu się moje miejsce. Jest w takim samym stopniu wrogiem Powierników jak ja. – Możliwe – przyznała bez przekonania Pierwsza Dama. – Tak czy owak, w stosownym czasie zostanie osądzony. Teraz musimy zadecydować... – Chcę wiedzieć, co się stało z Liść i moją rodziną! – wybuchnął Arthur. – A potem chcę wrócić do swojego domu, jak najszybciej! Tęsknię za mamą i tatą, nawet jeśli nie wiedzą, że zniknąłem. Brakuje mi wszystkich! Zanim cokolwiek zrobisz, powinnaś mieć świadomość, że nie mogę tutaj zostać. Wrócę, by odebrać Piąty Klucz Pani Piątek i uczynić wszystko, co będzie trzeba, ale... Ale najpierw bezwzględnie muszę zajrzeć do siebie. – Chwilowo jest to wykluczone – odparła swobodnie Pierwsza Dama. – Dzisiaj o świcie Dostojna Sobota zablokowała wszystkie windy na kontrolowanych przez nas obszarach Domu i rozkazała, by zamknięto dla nas Drzwi Frontowe. – Co takiego? Jak mogła to zrobić? – Ma odpowiednie uprawnienia – westchnęła Pierwsza Dama. – Jeśli Lord Niedziela nie anuluje jej rozkazów, Dostojna Sobota sprawuje władzę nad większością wewnętrznych funkcji Domu. Między innymi zarządza windami oraz do pewnego stopnia Drzwiami Frontowymi. Podjęła także próbę odłączenia telefonów, lecz bez powodzenia, gdyż centrale podporządkowano Niższemu Domowi, a za metafizyczne okablowanie odpowiadają Odległe Rubieże. – Mogę wrócić do domu Niebywałymi Schodami – zauważył nieśmiało Arthur. Mimowolnie zerknął na pierścień, który cały czas tkwił na jego palcu. Aby przejść Schodami, musiałby skorzystać z mocy Czwartego Klucza, a każdy krok na tej osobliwej drodze oddalałby go od ludzkości, nawet gdyby zmierzał do rodzinnego domu. – Stanowczo odradzałabym takie posunięcie – przestrzegła go Pierwsza Dama. – Możesz mówić o ogromnym szczęściu, skoro przetrwałeś dwie przechadzki po Niebywałych

Schodach. A teraz przejdźmy do Harmono... – Gdzie kapitan Drury? – przerwał jej Arthur. Odwrócił się od Pierwszej Damy i spojrzał na wykwalifikowanego telefonistę, który pędził już przez pokój. Zbliżając się do chłopca, Drury wyciągnął z wiklinowej walizki, skrywającej aparat połowy, archaiczną słuchawkę i wręczył ją Arthurowi, po czym przystąpił do kręcenia korbką. – Kapitanie, proszę połączyć mnie z Kicholem w Niższym Domu – powiedział chłopiec. – Lordzie Arthurze, skoro jesteś zbyt zajęty, aby przedyskutować plany strategiczne, oddalę się w celu przesłuchania dzieci Szczurołapa – oświadczyła Pierwsza Dama i wyniośle pociągnęła nosem. – Co takiego? – osłupiał Arthur i opuścił słuchawkę. – Których dzieci Szczurołapa? – Tych służących tutaj, w Cytadeli – padła odpowiedź. – Szczurołap zdeklarował się jako nasz wróg. A skoro dzieci zostały pierwotnie sprowadzone przez niego do Domu dla jego własnych celów, także one są teraz naszymi wrogami i podlegają stosownemu osądowi. Pierwsza Dama nie skończyła przemowy. Jej język na chwilę się rozdwoił na końcu i stał się intensywnie zielony, a górne kły wydłużyły się i zaostrzyły, jakby były zębami jadowymi węża, którego kształt wcześniej przybrała Czwarta Część Woli. Arthur cofnął się, a jego dłoń instynktownie powędrowała do pasa ku Czwartemu Kluczowi. Pierwsza Dama zmarszczyła czoło, wyciągnęła z rękawa koronkową chusteczkę i przytknęła ją do ust. Gdy opuściła dłoń, po rozdwojonym języku i zębach jadowych nie było już ani śladu. Ponownie stała się wyjątkowo piękną, choć surową, prawie dwuipółmetrową kobietą. – Arthurze, nie ma powodów do niepokoju. Nadal asymilujemy naszą najświeższą część, która ma skłonność do narzucania nam swojej woli. Na czym stanęłam? Ach tak, dzieci Szczurołapa. Zapewne po krótkim procesie nie będziemy mieli wyboru. – I niemal natychmiast obwieściła: – Zarówno tutaj, jak i wszędzie indziej w Domu, gdzie dociera nasza władza, wszystkie dzieci Szczurołapa muszą zostać zgładzone!

ROZDZIAŁ DRUGI Arthur odwiesił słuchawkę i wbił wzrok w Pierwszą Damę. – Żadne dziecko Szczurołapa nie zostanie zgładzone! – wycedził stanowczo. – Ani tutaj, ani nigdzie indziej. Szczurołap przejął nad nimi władzę tylko raz: kiedy znajdował się na tyle blisko, by dało się usłyszeć jego grę na flecie. Ale nawet wówczas dzieci tylko znieruchomiały! – Niewątpliwie potrafiłby uczynić z nimi jeszcze niejedno – oznajmiła zaczepnie Pierwsza Dama. – Może nawet spoza granic Domu. Nie mamy pojęcia o zakresie jego potęgi. Najprościej byłoby zwyczajnie się ich pozbyć. – Nie! – krzyknął Arthur. – Co z tobą?! Przecież to ludzie! Nie możesz tak po prostu pozabijać setek lub tysięcy dzieci, bo Szczurołap mógłby... tylko teoretycznie... kazać im coś zrobić. – Doprawdy? Nie mogłabym? – spytała Pierwsza Dama. Sprawiała wrażenie szczerze zdumionej. – Nie – powtórzył Arthur. Jego głos stał się niższy i donośniejszy. – Wszystkie dzieci Szczurołapa należy natychmiast uwolnić, przywrócić do normalnych zajęć i na dawne stanowiska. Trzeba je obserwować, a jeśli... podkreślam, jeśli zrobią coś, co by nam zaszkodziło, wówczas powinniśmy je trzymać pod kluczem. Nic więcej – tylko odizolować! Zapadła cisza, ustały nawet szepty żołnierzy w tle. Pierwsza Dama nieznacznie skłoniła głowę. – Doskonale, wasza lordowska mość. Jesteś Prawowitym Dziedzicem. Stanie się tak, jak sobie życzysz. – To dobrze – mruknął Arthur. – Teraz zatelefonuję do Kichola, aby sprawdził, co się dzieje u mnie w domu. Ponownie sięgnął po słuchawkę kapitana Drury’ego, który znowu zakręcił korbką. W głośniczku coś zachrobotało i zaszumiało. W oddali rozległ się surowy męski głos: – Na mocy rozkazu wszystkie telefony należy odłączyć. Ostatnie słowa komunikatu zagłuszyła inna, łagodniejsza wypowiedź, której autorem mógł być zarówno mężczyzna, jak i kobieta. – Zamknij się – burknął ktoś. – Słucham? – zdumiał się Arthur. – To nie do pana, przepraszam – usłyszał pospieszne zapewnienie. – Czym mogę służyć? – Bardzo proszę o połączenie mnie z Kicholem w Pokoju Dziennym Poniedziałka. – Och, mówię z lordem Arthurem, prawda? Nikt inny nie używa słowa „proszę”. Wszyscy opowiadają, że jest pan taki uprzejmy. – Hm, dziękuję – odparł Arthur. – Czy mogę mówić z Kicholem? To naprawdę bardzo pilna sprawa. – Już łączę, wasza lordowska mość – zapewniono z centrali. – Nawet jeśli stara zrzęda powie, że jesteśmy... Połączenie zanikło, a Arthur usłyszał w oddali wiele innych głosów mówiących jednocześnie. Ponownie nałożył się na nie surowy komunikat, nakazujący odłączyć wszystkie telefony. Potem zapadła kilkusekundowa cisza. Arthur już zamierzał spytać kapitana Drury’ego, co się dzieje, kiedy w pokoju, nie w słuchawce, rozległ się znajomy głos Kichola: – Pokój Dzienny Poniedziałka, mówi Kichol. – Tak się czasem dzieje, wasza lordowska mość – wyszeptał Drury. – Witaj, Kichol, Arthur z tej strony. – Dzień dobry, wasza lordowska mość.

– Posłuchaj, chcę, abyś przejrzał Siedem Cyferblatów. Muszę wiedzieć, co się stało z Liść i moją rodziną. Chcę także znać ogólną sytuację u mnie w domu. Czy możesz to dla mnie zrobić? – Tak jest, wasza lordowska mość. Właściwie już to zrobiłem na żądanie doktora Scamandrosa, który chciał wiedzieć, czy nie pozostały tam żadne resztki Nicości po Bezskórym Chłopcu. – I czego się dowiedziałeś? – dopytywał się Arthur. – U mnie w domu nadal jest czwartek, mam rację? – Nie, wasza lordowska mość. Piątek. – Piątek! Jeżeli Bezskóry Chłopiec został zgładzony we czwartek... Nie było mnie tam przez całą noc! Moi rodzice odchodzą od zmysłów! – Ściśle biorąc, mam na myśli drugi piątek od czwartku, w którym pani Liść wyruszyła, by przeciwstawić się Bezskóremu Chłopcu. – Tydzień?! Chcesz powiedzieć, że nie ma mnie na Ziemi od tygodnia? – Obawiam się, że tak, wasza lordowska mość. Doktor Scamandros zasugerował, że eliminacja Bezskórego Chłopca doprowadziła do powstania drobnej rozpadliny w tymczasowym związku między dobą a Poślednim Królestwem, w którym zazwyczaj rezydujesz. – Moi rodzice na pewno uznali... Co się stało z moją mamą, co z moim tatą? – Śpieszę poinformować, że ojciec waszej lordowskiej mości jest bezpieczny, choć wbrew swojej woli musi pokonywać ogromne dystanse autobusem i zatrzymywać się na noc w różnych miejscach, aby grać muzykę z zespołem nazwanym na cześć gryzoni. Niestety wszystko wskazuje na to, że matka waszej lordowskiej mości nie przebywa aktualnie w Poślednim Królestwie... – Co takiego? – zaskrzeczał Arthur. Nagle poczuł w gardle dławienie i suchość. – Gdzie ona jest? Kto... jak... ? – W świecie waszej lordowskiej mości zapanował chaos – oznajmił Kichol. Jego głos zanikał. – Grupę śmiertelników skierowano w inne miejsce na obszarze Poślednich Królestw. Myślę, że matka waszej lordowskiej mości pozostaje w tej grupie, chociaż możliwe, że nie wszystkie przypadki zniknięć są powiązane z tym samym źródłem. Nie ma jasności, kto za nie odpowiada, lecz oczywistym winnym wydaje się Pani Piątek, gdyż wspomniane zniknięcia zdarzyły się właśnie w ten dzień tygodnia. Arthur z trudem panował nad emocjami. Usiłował trzeźwo myśleć, lecz czuł, że łada moment wpadnie w panikę. Miał ochotę zamknąć oczy i rozpłynąć się w powietrzu, aby ktoś inny o wszystko zadbał. Ale przecież nie było nikogo, kto mógłby zająć się nim, jego mamą i całą resztą... Odetchnął dwa razy, lecz nie tak głęboko, jak zamierzał. Wiedział jednak, że jego płuca źle działają z powodu wstrząsu i strachu, nie w wyniku jednego ze zwykłych napadów astmy. W Domu nie przytrafiały mu się ataki duszności. – Dowiedz się, gdzie jest mama... gdzie są wszyscy – polecił Kicholowi. – Niech doktor Scamandros zajmie się tą sprawą. Chcę, aby każdy, kto jest w stanie... udzielił nam pomocy. Och... Co z Liść? Nic jej nie jest? – Obawiam się, że pani Liść należy do grona uprowadzonych śmiertelników – wyjaśnił Kichol ostrożnie. Jego głos był teraz ledwie słyszalny, jakby trzymał słuchawkę daleko od ust. – Chyba jest w głównej grupie porwanych. Niewykluczone jednak, że mogła z własnej woli odejść z pozostałymi śmiertelnikami. Nie udało mi się uzyskać klarownego obrazu jej poczynań. Jakaś moc utrudnia mi wyraźny wgląd w sytuację. Ale wydawało mi się... – Odczep się! – krzyknęła nagle telefonistka, zagłuszając słowa Kichola. – Nie, nie opuszczę przewodu... Daj mi spokój! Przestań! Au! Pomocy! Moja stopa! Chłopaki,

wciągnijcie mnie z powrotem... Podciągnijcie mnie! Razem z nią zaczął coś wykrzykiwać cały chór głosów i nie dało się zrozumieć już nic z tego, co mówi Kichol. Potem rozległo się ogłuszające wycie, jakby ktoś nadepnął na ogon wyjątkowo wielkiego i złego wilka. Słuchawka w dłoniach Arthura nieoczekiwanie rozpadła się w pył. Pozostał z niej tylko drucik, który rozbłysnął żałosną iskierką, nim chłopiec zdążył rzucić go na ziemię. – Musimy odnaleźć moją mamę – wykrztusił. – Twoje losy nie są związane z rodziną śmiertelników – obwieściła Pierwsza Dama. – Jak wcześniej wspomniałam, powinieneś skruszyć te nieistotne okowy. Jeśli dobrze zrozumiałam, i tak nie łączą cię z rodzicami więzy krwi. – Tak czy owak, to moi rodzice – oburzył się Arthur. Już dawno pogodził się z myślą, że jest adoptowany, lecz w słowach Woli wyczuwał bolesną złośliwość. – Emily i Bob mnie kochają, a ja kocham ich. Kocham całą swoją rodzinę. – To jakiś wymysł śmiertelników – burknęła Pierwsza Dama. – Rzecz nieistotna w Domu. – Jaki wymysł? – zdziwił się Arthur. – Miłość – prychnęła Pierwsza Dama i wykrzywiła usta z niesmakiem. – A teraz, lordzie Arthurze, jestem zmuszona nalegać, byśmy skupili się przynajmniej na najbardziej palących punktach Harmonogramu. Zmodyfikowałam go zgodnie z twoim życzeniem. – Moim życzeniem? – zdziwił się Arthur. Jeszcze nie otrząsnął się z szoku, więc jego głos brzmiał trochę głucho. Tak bardzo starał się chronić rodzinę. Przez cały czas robił wszystko, aby trzymać bliskich z dala od dręczących go problemów. Nie udało się. Dostojna Sobota zagroziła, że na jego miejsce skieruje Bezskórego Chłopca i wyczyści umysły rodziców Arthura, aby o nim zapomnieli. Jej plany spaliły na panewce, więc może teraz Piątek albo Sobota porwali mu mamę... – Podczas spotkania w Pokoju Dziennym Poniedziałka – przypomniała Pierwsza Dama. – Zanim zostałeś powołany do wojska. Lordzie Arthurze, skup się. – Myślę – warknął Arthur. – Kapitanie Drury, czy masz zapasowy telefon? Muszę jeszcze raz połączyć się z Kicholem. I z doktorem Scamandrosem. – Arthurze, to nie jest... Pierwsza Dama nie mogła dokończyć zdania, bo dwóch Legionistów ze straży przybocznej Arthura nagle chwyciło go gwałtownie i odciągnęło do tyłu, a dwóch innych wystąpiło do przodu i z ogłuszającym hukiem złączyło tarcze. Wcielenie Woli również odskoczyło i w całym pomieszczeniu rozległo się wycie obrotowych mieczów oraz rozeszła się ostra ozonowa woń piorunujących talwarów. Wszyscy chwycili za broń. Arthur nie zdążył zauważyć, co wywołało tak gwałtowną reakcję strażników. Dopiero gdy stanął na palcach i spojrzał ponad połączonymi tarczami, zobaczył postać, która zmaterializowała się zaledwie metr od niego. Nieproszonym gościem okazała się wysoka, smukła Rezydentka, ubrana zdecydowanie po cywilnemu, w szatę z tysięcy drobnych, srebrnych pasków, podzwaniających przy każdym ruchu. Na tym pięknym stroju nosiła gruby skórzany fartuch z kilkoma kieszeniami, z których wystawały drewniane rękojeści rozmaitych rodzajów broni, ewentualnie narzędzi. Dopełnieniem tego dziwacznego zestawu była srebrna gałązka w jej prawej dłoni, uginająca się pod ciężarem kilkunastu małych cylindrycznych owoców ze złotej nitki, które zadźwięczały jak szalone, kiedy kilku Rezydentów przyskoczyło do obcej istoty. – Jestem posłańcem! – krzyknęła. – Parlamentariuszem! Nie skrytobójcą! Patrzcie, to moja gałązka oliwna. – Chyba raczej cytrynowa – zauważył dekurion Legionistów i wyrwał badyl z ręki Rezydentki, po czym spojrzał na Arthura. – Proszę o wybaczenie, wasza lordowska mość! Już ją stąd zabieramy.

– Jestem emisariuszką Pani Piątek! – zawołała Rezydentka w srebrnej szacie, ledwie widoczna spoza otaczających ją żołnierzy. – Zależy mi na audiencji u lorda Arthura. – Stać! – krzyknęli jednocześnie Arthur i Pierwsza Dama. Legioniści przestali odciągać niezapowiedzianego gościa, ale przez cały czas mocno go trzymali. – Kim jesteś? – zapytała stanowczo Pierwsza Dama. – Jak się tu dostałaś? – odezwał się Arthur w tym samym momencie. – Nazywam się Emelena Klasyfikator Arkuszy Drugiego Stopnia numer 10218 w hierarchii ważności Domu – przedstawiła się Rezydentka. – Zostałam skierowana jako posłaniec do lorda Arthura z wiadomością od Pani Piątek, która przysłała mnie tutaj przez swoje lustro. – Przez lustro? – zdumiał się Arthur. – Jaką wiadomością? – spytała jednocześnie Pierwsza Dama. Oboje, Arthur i Dama, patrzyli na siebie przez dłuższą chwilę. W końcu uosobienie Woli bardzo nieznacznie pochyliło czoło. Arthur ponownie skupił się na Emelenie. – Jakie lustro? – Lustro Pani Piątek – wyjaśniła emisariuszka i dodała z wahaniem: – Czy słusznie zakładam, że zwracam się do lorda Arthura? – Tak, lord Arthur to ja. Emelena wymamrotała coś, co Arthur uznał za słowa zdumienia. Najwyraźniej spodziewała się ujrzeć kogoś wyższego, bardziej imponującego, miotającego pioruny oczami i tak dalej. Odkąd ktoś w Domu napisał książkę o lordzie Arthurze, każdy poznany przez niego Rezydent był rozczarowany brakiem odpowiedniej dla bohatera postury i prezencji. – Lustro Pani Piątek – powtórzył Arthur. – Czy dzięki niemu możesz się przedostać do dowolnego miejsca w Domu i Królestwach Poślednich? – Nie wiem, wasza lordowska mość – odparła Emelena. – Nigdy wcześniej nigdzie mnie nie wysyłano. Zwykle pełnię funkcję Starszego Klasyfikatora Stronic w Cechu Oprawiania i Odnawiania w Środkowym Domu. – Lustro Pani Piątek nie jest mi obce, lordzie Arthurze – wysyczała Pierwsza Dama. Rozejrzała się po pomieszczeniu, a następnie wskazała na starannie wypolerowaną metalową tarczę wiszącą na ścianie pośród innych trofeów. – Niech ktoś zdejmie ten przedmiot i umieści go w ciemnym miejscu. Umilkła i tylko patrzyła, jak kilku Rezydentów pośpiesznie wykonuje jej polecenie. – Lustro Pani Piątek – kontynuowała po chwili – to obiekt powiązany z Siedmioma Cyferblatami w Niższym Domu. Źródłem jego mocy jest Piąty Klucz, a właścicielka stosuje go do wyszukiwania lub wysyłania Rezydentów przez każde lustro lub gładką, odbijającą obraz powierzchnię, pod warunkiem że wcześniej sama dotarła w to miejsce w zwykły sposób. Ten fakt każe nam się zastanowić, kiedy i dlaczego Pani Piątek przybyła tutaj na spotkanie z Księciem Czwartkiem. Najważniejsza jednak jest teraz wystosowana przez nią wiadomość. Ufam, że chodzi o jej bezwarunkową i całkowitą kapitulację? – Do pewnego stopnia – odparła Emelena. – Tak mi się zdaje. Poniekąd. Tym razem Arthur milczał, a Pierwsza Dama wciągnęła do płuc powietrze, wydając przy tym dźwięk łudząco podobny do syku węża. – Czy mam powtórzyć wiadomość? – spytała Emelena. – Znam ją na pamięć. – Śmiało – zachęcił Arthur. Emelena odetchnęła głęboko, złączyła dłonie i nie patrząc wprost ani na Arthura, ani na Pierwszą Damę, zaczęła mówić, odrobinę zbyt pośpiesznie. Ignorowała znaki przestankowe i od czasu do czasu milkła tylko po to, aby nabrać powietrza. „witaj lordzie arthurze pozdrawia cię pani piątek wykonawczyni woli architektki i

pani na środkowym domu przesyłam wyrazy szacunku za pośrednictwem rzeczniczki która ma przekazać moje słowa dokładnie w takiej formie w jakiej je wypowiedziałam doskonale wiedząc że poszukujesz piątego klucza i nie powstrzymasz się przed niczym by go zdobyć podobnie jak sobota i szczurołap przez wzgląd na umiłowanie spokojnego życia spędzanego na badaniu różnych aspektów śmiertelności postanowiłam zrezygnować z tytułu pani na piątym domu i przekazać klucz temu kto go znajdzie i zechce skorzystać z niego wedle uznania chcę tylko by nikt nie zakłócał mi spokoju w moim azylu poza granicami domu w poślednich królestwach ze służącymi których sama sobie dobiorę moi posłańcy wyruszyli do soboty i szczurołapa z tą samą propozycją ktokolwiek z waszej trójki znajdzie i zabierze klucz z miejsca jego ukrycia w moim skryptorium w środkowym domu może go sobie zabrać klucz zaakceptuje ciebie sobotę lub szczurołapa piątą część woli również pozostawię w środkowym domu i nie biorę dalszej odpowiedzialności za jej wcielenie lecz nie będę jej uwalniała chyba że sama weźmie klucz moja abdykacja stanie się faktem kiedy cała wasza trójka odczyta tę wiadomość i od tej pory ta informacja pozostanie zapisana na metalowej tabliczce również przyniesionej przez mojego wysłannika” Emelena umilkła, odetchnęła głęboko i złożyła ukłon. – Metalowa tabliczka znajduje się w tej kopercie, wasza lordowska mość – wyjaśniła, gdy się wyprostowała. Z kieszeni fartucha wyciągnęła małą żółtobrązową kopertę, którą przekazała Arthurowi. Machinalnie sięgnął po nią i dotknął palcami, gdy rozległ się okrzyk Pierwszej Damy: – Nie! Nie bierz... Ostrzeżenie padło jednak o ułamek sekundy za późno. Arthur zacisnął palce na podanej przez Emelenę kopercie i wtedy wytrysnął z niej gwałtowny strumień magicznej energii. Koperta wybuchła i rozprysnęła się jak konfetti. Chłopiec miał tylko chwilę na to, aby zorientować się, że trzyma w dłoniach talerzyk z niezwykle gładko wypolerowanego srebrzystego metalu. Potem wszystko wokół niego znikło, zastąpione przez nagły powiew lodowatego powietrza, nieznośny wstrząs wynikający z dezorientacji i budzącą trwogę świadomość upadku... Kilka sekund później Arthur gwałtownie upadł na ziemię.

ROZDZIAŁ TRZECI Oszołomiony Arthur leżał przez chwilę bez ruchu. Nie był ranny, lecz doznał silnego wstrząsu z powodu nieoczekiwanego przeniesienia w nowe miejsce. Spadł na plecy prosto w głęboką zaspę. Nad sobą widział duże, puszyste, szare chmury oraz nieliczne płatki śniegu, powoli opadające spiralnym ruchem. Jeden z nich wylądował w otwartych ustach chłopca, skłaniając go do ich zamknięcia. W dłoni nadal ściskał krążek srebrzystego metalu od Pani Piątek. Lekko uniósł głowę i spojrzał na przedmiot. Jeszcze nigdy dotąd nie widział elektrum, a ten Podróżny Talerz z pewnością wykonano z tego stopu srebra i złota. Magiczny obiekt niewątpliwie został tak skonstruowany, aby natychmiast przenosić w docelowe miejsce osobę obdarowaną nim przez posłańca. Innymi słowy, zastawiono na niego pułapkę. Talerz przetransportował go ze stosunkowo bezpiecznego schronienia w Wielkim Labiryncie w całkowicie obce okolice. Tutaj chłopiec był z pewnością bardziej narażony na atak wroga. Gwałtowny przypływ adrenaliny sprawił, że Arthur natychmiast otrząsnął się z szoku i odzyskał jasność umysłu. Usiadł i ostrożnie powiódł wzrokiem dookoła, jednocześnie kilka razy biorąc głęboki wdech. Chciał sprawdzić, czy w pobliżu nie czai się wróg. Potem odetchnął, aby się przekonać, czy nie grozi mu atak astmy. Zadyszka oznaczałaby, że opuścił granice Domu i trafił gdzieś na Ziemię lub do innego Pośledniego Królestwa. Oddychał jednak bez trudu pomimo doznanego wstrząsu i przenikliwego zimna. Był zdezorientowany. Okolica nie przypominała żadnej znanej mu części Domu. Krajobraz sprawiał wrażenie zbyt naturalnego. Zwykle od razu można było stwierdzić, że niebo to tylko odpowiednio spreparowany sufit, a ruch słońca przypomina mechaniczne podrygi. Ale tutaj wszystko wyglądało tak jak na Ziemi. Z całą pewnością było zimno, a Arthur przemókł na śniegu. Zadrżał i po chwili ponownie przeszył go dreszcz. Całą siłą woli próbował zapanować nad mimowolnymi skurczami mięśni. Nie chcąc poddać się zimnu, wstał i energicznie otrzepał ubranie. Jego starania nie na wiele się jednak zdały, bo tkwił po uda w zaspie. – Ciekawe, czy mogę umrzeć z wyziębienia? – rzucił pytanie w pustą przestrzeń. Nie podniósł głosu, ale wokoło panowała taka cisza, że słowa te zabrzmiały trochę niepokojąco, podobnie jak samo pytanie. Miał świadomość, że na terytorium Domu nie umrze z głodu ani z pragnienia, a Czwarty Klucz do pewnego stopnia ochroni go przed fizycznym niebezpieczeństwem, chociaż nie zabezpieczy przed bólem czy cierpieniem. Arthur nadal był śmiertelnikiem i odczuwał okropny chłód. Na myśl o Czwartym Kluczu wpadł w panikę i nerwowo sięgnął do boku. Odetchnął z ulgą dopiero wtedy, gdy dłoń znalazła buławę. Nie zgubił jej, na szczęście. W takich zwałach śniegu z pewnością nie zdołałby jej odnaleźć. Świadomość, że miał się czym bronić, nawet gdyby znalazł się w pułapce, działała kojąco. Oczywiście nie zamierzał korzystać z magicznej mocy Klucza, lecz buława mogła się przekształcić w miecz – doskonały oręż dla kogoś, kto przeszedł długie szkolenie w Forcie Przemiana i zastosował swoje umiejętności podczas bitwy z Neoniconiami. Arthur zmarszczył czoło. Nie chciał wspominać bitwy. Wystarczyło, że nawiedzała go w koszmarach sennych, a nagłe przebłyski zapamiętanych scen co pewien czas przedzierały się do jego świadomości. Nie miał ochoty ponownie oglądać makabrycznych widoków, słuchać dźwięków i przeżywać tamtych emocji. Znowu zadrżał, nie tylko z zimna, lecz także pod wpływem wspomnień, i jeszcze raz się rozejrzał. Musiał znaleźć schronienie, i to szybko, a nie miał pojęcia, w którą stronę iść czy raczej brnąć, bo śnieg był przecież głęboki.

– Wszystko jedno, dokąd pójdę, więc w sumie mogę pójść tam – mruknął do siebie i popatrzył w kierunku, w którym śnieg i chmury wydawały się najbardziej przejrzyste. Wepchnął Podróżny Talerz pod ubranie i zrobił cztery niezdarne kroki. Przystanął i znieruchomiał, serce waliło mu jak młotem. Pięćdziesiąt metrów przed nim zamajaczyły ciemne sylwetki. Rozpoznał je od razu. Wiedział, że z ich strony nic dobrego go nie spotka. Miały rozmiary dorosłych mężczyzn, a ubrane były w ciemne, bardzo staromodne garnitury i meloniki. Arthur nie dostrzegał ich twarzy, ale wiedział, że są równie paskudne i obwisłe jak mordy tropowców. Psie pyski nicońskich posługaczy. – Aporterzy! – wyszeptał i machinalnie sięgnął po Czwarty Klucz. Buława z kości słoniowej w jednej chwili wydłużyła się i przeobraziła w miecz o srebrnej głowni. W zasięgu jego wzroku wyrosło pół tuzina Niconi. Stwory jeszcze nie dostrzegły chłopca, a ponieważ nie było wiatru, również go nie wywęszyły. Arthur uważnie obserwował Aporterów, obmyślając plan ataku. Gdyby ruszył na dwóch napastników z prawej, wówczas zapewne wyeliminowałby ich, zanim pozostali zdążyliby zareagować. Wystarczyło przecież tylko musnąć Niconia Kluczem, by posłać go z powrotem do Nicości. Tak mógłby skasować jednego po drugim. Za pierwszą szóstką wyrośli jednak następni Aporterzy. Zebrał się ich długi szereg, co najmniej pół setki istot. Arthur opuścił miecz i obejrzał się, aby sprawdzić drogę ucieczki. Niconie miały zbyt dużą przewagę liczebną. Poradziłby sobie z kilkunastoma, lecz reszta bandy zdołałaby go zgładzić. Klucz mógłby zapewne go obronić, ewentualnie raziłby Niconi na dystans, ale takie rozwiązanie Arthur wolał zostawić na czarną godzinę. Swoje człowieczeństwo uważał za równie cenne jak życie. Gdyby został Rezydentem, musiałby się pożegnać z nadzieją na powrót do rodziny... jeśli jeszcze w ogóle miał rodzinę. Odpędził te przygnębiające myśli i w pośpiechu ruszył przez śnieg jak najdalej od Aporterów. Na szczęście maszerowali powoli, gdyż przedzieranie się przez zaspy sprawiało im więcej kłopotów niż chłopcu. Ich zwaliste, bezkształtne ciała głębiej zapadały się w białym puchu. Niconie czegoś szukały Arthur przekonał się o tym, gdy na moment zerknął za siebie. Pierwsza szóstka tworzyła przednią straż, lecz w następnym szeregu szli poszukiwacze, którzy nie odrywali wzroku od śniegu, a nawet gmerali w nim od czasu do czasu. Chłopiec przez dłuższą chwilę nie spoglądał w tył, skupiony na utrzymaniu jak najszybszego tempa marszu. Coraz bardziej niepokoił go zupełny brak drzew, roślin i budynków, słowem czegokolwiek, co mogłoby zapewnić mu schronienie. Wokół widział tylko bezkresną, zasypaną śniegiem równinę. Mimo to szedł dalej. Nic innego nie przychodziło mu do głowy. Jak mu się wydawało, minęła godzina z okładem, gdy w końcu jego wytrwałość została nagrodzona. W oddali dostrzegł coś, co musiało być budynkiem. Obiekt pozostawał widoczny zaledwie przez sekundę, może dwie, nim śnieg i chmury ponownie go nie przysłoniły. Arthur odzyskał jednak nadzieję i z nowymi siłami ruszył ku wybawieniu, ni to biegnąc, ni to skacząc. Po kilku metrach znowu uważnie popatrzył przed siebie i instynktownie zwolnił kroku, aby przyjrzeć się konstrukcji, która przed nim wyrosła. Z całą pewnością ze śniegu wystawał budynek, ale jego wygląd budził zdumienie. Opadające płatki częściowo rozmywały prostokątny zarys w zasadzie normalnej budowli, podobnej do wieży albo domu. Gmach liczył sobie dziewięć lub dziesięć pięter i przypominał średniej wielkości biurowiec. Za nim jednak wznosił się większy obiekt, w dodatku... ruchomy. Arthur starł z lewego oka płatek śniegu, zamrugał, aby strząsnąć wilgoć, i ruszył naprzód w kierunku budynku. Szybko się przekonał, że ruchoma konstrukcja to gigantyczny cylinder o średnicy co najmniej pięćdziesięciu metrów i głębokości około siedmiu.

Przypominał diabelskie koło z lunaparku, choć wykonano go z drewna i brakowało w nim małych kabin dla pasażerów. Główna oś mieściła się na wysokości około dwóch trzecich wieży wzniesionej z ciemnoczerwonej cegły. Choć w trzech niższych piętrach brakowało otworów okiennych, na wyższych kondygnacjach znajdowały się ładne okna, wszystkie zasłonięte niebieskimi okiennicami. Koło było napędzane wodą, która przelewała się między deskami i łopatami, strącając przy tym kawałki lodu. Wynosiło w powietrze nie tylko wodę i lód, lecz także rozmaite przedmioty, aby zrzucić je po drugiej stronie. Gdy Arthur się do niego zbliżył, ujrzał książki, kamienne tabliczki i powiązane wstążkami sterty papierów. Widywał już podobne konstrukcje w Niższym Domu i wiedział, jaką funkcję pełnią. Było to Archiwum. Archiwum ludzi i życia w Poślednich Królestwach. Woda, czyli nurt napędowy, pochodziła z bardzo szerokiego kanału, tak szerokiego, że Arthur nie mógł dostrzec jego drugiego brzegu – nisko zawieszone chmury stykały się z powierzchnią wody około stu metrów dalej. Zaskakująco prosta i regularna linia brzegowa rozciągała się po obu stronach wieży i również znikała w chmurach i śniegu. Z dala od koła, przy oblodzonym brzegu kanału sterczały lodowe paluchy, na których zatrzymały się papiery, tabliczki, kawałki kutego brązu, spreparowane owcze skóry z wypalonymi symbolami, a także inne, bliżej nie określone przedmioty. Również na powierzchni wody dryfowały porozrzucane dokumenty. Arthura jednak bardziej zainteresował dym wydobywający się z głównych sześciu wysokich kominów zbudowanych na szczycie wieży. Świadomość bliskości ognia i ciepła skłoniła go do przyśpieszenia kroku. Brnął teraz energiczniej przez śnieg, a nawet skakał, kiedy całkowicie utykał w zaspach. W miarę zbliżania się do budowli chłopiec coraz wyraźniej słyszał chrzęszczenie i zgrzytanie wielkiego koła, czemu towarzyszył trzask pękającego lodu i łoskot spadającej wody Akompaniamentem dla tych wszystkich odgłosów był huk i plusk wszelkiego typu dokumentów, przewalanych przez machinę. Trudno było jednoznacznie określić, do czego służyło to monstrualne urządzenie. Jeżeli jego twórcy chcieli, aby podnosiło akta, to ich zamysł nie został zrealizowany, bo spadały one przez liczne szczeliny w deskach. Maszyneria wyglądała tak, jakby desperacko wołała o generalny remont. Arthur dotarł do najbliższej ściany, lecz nigdzie nie dostrzegł drzwi ani żadnego innego wejścia. Zawahał się przez moment i postanowił skręcić w prawo. Nieoczekiwanie ogarnęła go radość wywołana świadomością bliskości schronienia, w którym nie zagrożą mu Aporterzy. W najgorszym razie mógł się tutaj skuteczniej przed nimi bronić, gdyby go zaatakowali. Skręcił i za rogiem ujrzał dwie rzeczy. Przede wszystkim drzwi, na co liczył. Potem jednak zobaczył gromadę Aporterów siedzących lub leżących na śniegu tuż przed wejściem. Przypominali watahę psów czekających, aż ktoś im w końcu wyniesie kolację. Było ich ośmiu. Arthur znieruchomiał, a oni zerwali się na równe nogi, potrząsając obwisłymi mordami i piorunując go wściekłym wzrokiem. Chłopiec nie wahał się ani przez chwilę. Momentalnie ruszył na najbliższego psiogłowego, nie zważając, że jego towarzysze runęli na niego. Wystarczyło, że musnął Aportera mieczem, a Nicoń rozpłynął się w powietrzu, zmieniając się w chmurę czarnego dymu. Arthur bezlitośnie zamachnął się w prawo i głownia przeszyła jeszcze dwóch Aporterów. Przy pierwszej styczności z Kluczem przeobrazili się w pył. Natarł na pozostałych, którzy warcząc, otoczyli go pierścieniem, chcąc zaatakować od tyłu. Tym razem wszyscy czujnie spoglądali na śmiercionośny miecz. Arthur nie dał się złapać w pułapkę. Przedarł się pod ścianę i błyskawicznie odwrócił, przywierając plecami do cegieł. W takiej pozycji mógł ostrożnie odpędzać Aporterów, kiedy markowali ataki. Żaden ze stworów nie miał dość śmiałości, by naprawdę natrzeć na chłopca.

Po chwili odezwał się największy i najbrzydszy psiogłowy w najmniej wymiętym meloniku. Jego głos przypominał zarazem warczenie i szczekanie, lecz dawało się rozróżnić słowa: – Powiedz reszcie, powiedz szefowi. Drobniejszy Aporter zrobił w tył zwrot i pomknął przed siebie. Arthur rzucił się za nim i machnął mieczem, celując w przywódcę i posłańca. Mniejszy psiogłowy okazał się zbyt szybki, lecz jego przełożony zapłacił wysoką cenę za niemożność jednoczesnego poruszania się i mówienia. Koniec miecza rozdarł mu rękaw palta, które wraz z nakryciem głowy i właścicielem znikło w głębi oleistych oparów. Pozostali trzej Aporterzy zaskowytali i dali za wygraną. Arthur pozwolił im umknąć, bo i tak nie miał szansy dopaść małego. Trójka wycofywała się tyłem przez dwadzieścia lub trzydzieści metrów. Dopiero potem Niconie odwróciły się i pobiegły, znikając w padającym śniegu. Ostry metaliczny dźwięk dobiegający z tyłu sprawił, że również Arthur się odwrócił. Hałas rozlegał się od drzwi. Przez sekundę chłopiec sądził, że ktoś szykuje na niego jakąś broń, ale na środku drzwi zauważył blaszaną skrzynkę na listy, której wieczko nerwowo podskakiwało. Końcem miecza ostrożnie uniósł klapkę i spróbował zajrzeć do środka tak, aby za bardzo się nie zbliżać. Udało mu się dostrzec wycofującą się postać, a do jego uszu dotarły stłumione głosy, zapewne przekleństwa. – Otwierać! – rozkazał Arthur.

ROZDZIAŁ CZWARTY Otworzywszy oczy, Liść poczuła osobliwe trzepotanie w żołądku. Pogrążeni we śnie ludzie nadal maszerowali, przemierzając szeroki korytarz, prowizorycznie wyrąbany w brudnoróżowym kamieniu. Co kilka metrów stały tam latarnie gazowe o palnikach w kształcie smoczych łbów z osmalonego brązu. Wystrzeliwały długie niebieskie płomienie, liżące lekko zakrzywiony sufit. Liść próbowała utrzymać miejsce w kolumnie uśpionych, lecz wystarczył jeden krok, by niemal straciła równowagę. Machnęła rękoma w sposób jednoznacznie świadczący o tym, że nie śpi. Po przejściu jeszcze kilku metrów była już niemal pewna: jej ucho środkowe nie szwankowało. Na próbę odepchnęła się stopami od ziemi nieco mocniej niż zwykle – gdyż nie wzięła pod uwagę lekkiego niedowładu kończyn osłabionych leżeniem w łóżku – i momentalnie wystrzeliła wysoko w górę, omal nie gruchnąwszy w jedną z latarni gazowych na suficie, wiszącą co najmniej trzy metry nad podłogą. Chcąc uniknąć zetknięcia z płomieniem, opadła i popchnęła maszerującego przed nią. Eksperyment potwierdził przypuszczenie, że trafiła w miejsce o słabszej grawitacji niż Ziemia. Niestety jej wyczyny zwróciły uwagę tylnej straży. Dwóch strażników rzuciło się ku niej, a ich towarzysze pozostali na stanowisku, aby czuwać nad ostatnimi uśpionymi. Liść zdążyła tylko wstać i zerknąć za siebie, gdy dwóch Rezydentów chwyciło ją za ręce i wyciągnęło z kolumny. Zawlekli ją na skraj korytarza. Dziewczyna rozluźniła ręce, zamknęła oczy i zwiesiła głowę, jakby ponownie zasnęła, lecz tym razem strażnicy nie dali się nabrać. – Ona nie śpi – oświadczył jeden z nich. Liść dopiero po głosie poznała, że to kobieta ubrana w taki sam szary garnitur i trencz jak pozostali. – Może i nie – przyznał drugi Rezydent, płci męskiej. – Co zrobimy, jeśli faktycznie nie śpi? – Sprawdź. Masz egzemplarz „Rozkazów i procedur”? – Wczoraj wieczorem go oprawiłem i docisnąłem kamieniem, a potem zapomniałem którym. Mogę pożyczyć twój? – Pozłacałam inicjały – odparła strażniczka. – Jest na moim warsztacie. – Chyba możemy zapytać ją... Liść mimowolnie zadrżała. Rezydent wypowiedział słowo „ją” w taki sposób, że z pewnością miał na myśli Panią Piątek. – Nie bądź głupi! Ona nie chce, aby jej przeszkadzać. Już kiedyś mieliśmy przypadek przebudzenia. Co wtedy zrobiliśmy? – Nigdy nie widziałem, żeby ktoś się wybudził, Milka. – To się zdarzyło zaledwie dwadzieścia lat temu czasu miejscowego. Gdzie wtedy byłeś? – Tam, gdzie nadal chciałbym być. Na stanowisku Szóstego Zastępcy Pomocnika przy Dużej Prasie. Skierowano mnie tutaj, kiedy Jakem objął kierownictwo nad linią oprawiania. Nigdy mnie nie lubił, a przecież tylko przypadkowo skręciłem jedną z mniejszych pras, kiedy wetknął do niej głowę. To wypadek sprzed ponad tysiąca lat. – Wiem – odezwała się Milka. – Wiesz? Nie było cię przy tym... – Nie, durniu! Nie chodzi mi o to, co kiedyś nawyczyniałeś. Wiem już, co trzeba zrobić! Przypadkowo przebudzonych należy przekazać przekręcaczom łóżkowym. – Komu takiemu? – Przekręcacze to śmiertelnicy opiekujący się uśpionymi. Zapomniałam, jak obecny

ma na imię. A może znałam tylko imię jego poprzedniczki i poprzedniczki poprzedniczki? Zbyt często się zmieniają, aby ich zapamiętać. – Gdzie go znajdziemy? – dopytywał się Rezydent. Liść postanowiła nazywać go w myślach głupkiem do czasu, gdy pozna jego prawdziwe imię. Określenie wydawało się jak najbardziej właściwe. – Musi gdzieś mieć swoje biuro, sprawdź na mapie. Chyba masz mapę, prawda? Ja popilnuję śmiertelniczki. Liść poczuła, że głupek ją puszcza. Ostrożnie napięła mięśnie, gotowa do ucieczki, gdyby Milka również zwolniła uścisk. Rezydentka zacisnęła jednak dłoń na ramieniu dziewczyny, mocno wbijając palce w jej ciało. – Daj sobie spokój – wycedziła. – Spędziłam dość czasu z dziećmi Szczurołapa, aby wiedzieć, jacy jesteście wy, śmiertelnicy. Bezustannie coś kombinujecie. Nie udawaj, że śpisz. Nie masz też co przed nami uciekać, bo nigdzie się tutaj nie schowasz. Liść uniosła głowę, otworzyła oczy i powoli rozejrzała się dookoła. Głupek nieporadnie rozpościerał mapę, która przez cały czas rozkładała się samoczynnie i rosła, aż ostatecznie osiągnęła rozmiar kwadratu o boku prawie trzech metrów. Wykonana była z grubego papieru lnianego i teraz stała oparta o ścianę. Niestety głupek spoglądał na jej tył, więc nieco ją odwrócił. W trakcie wykonywania zadania nieco się pogubił. Milka westchnęła, ale nie zwolniła uścisku na ramieniu Liść. – Jak to „nigdzie się tutaj nie schowam”? – spytała Liść, podczas gdy głupek zmagał się z mapą. W końcu odwrócił ją jak należy, lecz jej część znowu się złożyła. Z widocznych fragmentów Liść wywnioskowała, że ma przed sobą coś w rodzaju planu budynku, a nie okolicy. Wszędzie widać było pokoje i korytarze otaczające znajdujące się pośrodku jezioro, a w każdym razie coś okrągłego, na rysunku zaznaczonego kolorem niebieskim. – Och, odpuściłaś sobie te sztuczki z udawaniem, co? – zauważyła Milka, a jej głos zabrzmiał nawet przyjaźnie, a przynajmniej zdecydowanie mniej wrogo. – Miałam na myśli to, co usłyszałaś. Jesteśmy w Górskim Azylu Pani Piątek. W Domu rozkazała, aby usypać górę, którą następnie przesunęła tutaj. Wtedy góra zapadła się w środku, po prostu trochę osiadła. Otacza ją jeden z najdzikszych, najbardziej nieprzyjaznych światów we wszystkich Poślednich Królestwach. Pani Piątek ceni sobie prywatność, bez dwóch zdań. – Mam! – krzyknął głupek. Przycisnął palec do mapy, jednocześnie puszczając jedną jej krawędź. Płachta ponownie się złożyła, a przy tym owinęła wokół jego głowy. – Wierz mi, stąd nie ma dokąd uciec. – Milka boleśnie wbiła palce w ramię więźnia. – Stań pod ścianą i zaczekaj, za chwilę zaprowadzimy cię do przykręcaczki łóżkowej. Nie ominie cię kara, jeśli będziesz sprawiała nam kłopoty. Puściła Liść i ściągnęła mapę z głupka. Bez trudu rozłożyła arkusz i wskazała miejsce, wcześniej odnalezione przez towarzysza. Liść tylko przez chwilę brała pod uwagę ucieczkę. Jej nogi nadal były słabe, odczuwała zaburzenia równowagi, a przede wszystkim wierzyła Milce. Zresztą i tak zapewne nie miała dokąd uciec, przynajmniej nie znała w pobliżu żadnej dogodnej kryjówki. W związku z tym doszła do wniosku, że powinna zachowywać się spokojnie i zgromadzić jak najwięcej informacji o miejscu, do którego trafiła. Potem mogłaby opracować plan nie tylko ucieczki, lecz także uratowania ciotki Mango oraz ewentualnie pozostałych. – Krąg Szósty, Osiemnaście Po – oznajmiła Milka. – A my przebywamy w Kręgu Drugim, na Czterdziestu Trzech Po. Zatem musimy przemierzyć cztery kręgi w górę i albo się cofnąć, albo podążyć naprzód. Będzie odrobinę prędzej, jeśli się cofniemy. – Czemu? – spytał głupek. Milka westchnęła. – Ponieważ licząc przeciwnie do ruchu wskazówek zegara po okręgu od czterdziestu trzech do osiemnastu, otrzymamy dwadzieścia pięć segmentów, a zgodnie z ruchem