ALEKSANDER GRIN
SZKARŁATNE ŻAGLE
OPOWIADANIA FANTASTYCZNE
TYTUŁ ORYGINAŁU: АЛЫЕ ПАРУСА. ФАНТАСТИЧЕСКИЕ РАСКАЗЫ
ISKRY WARSZAWA 1986. RADUGA
SZKARŁATNE ŻAGLE
I. PRZEPOWIEDNIA
Longren, marynarz z „Oriona”, mocnego brygu o wyporności trzystu ton, na którym
służył od dziesięciu lat i do którego był bardziej przywiązany niż niejeden syn do własnej
matki, musiał w końcu rzucić pracę.
A stało się to tak. Podczas jednego ze swych niezbyt częstych powrotów Longren nie
ujrzał jak zwykle — już z daleka, na progu domu — swej żony Mary klaszczącej w ręce, a
potem biegnącej mu na spotkanie, aż do utraty tchu. Zamiast niej przy łóżeczku dziecinnym
— nowym meblu w małym domku Longrena — stała zaaferowana sąsiadka.
— Przez trzy miesiące doglądałam jej — powiedziała — przyjrzyj się swojej córce.
Longren nachylił się, zmartwiały, i zobaczył ośmiomiesięczną istotkę ze skupieniem
przypatrującą się jego długiej brodzie, potem usiadł, przymknął oczy i zaczął kręcić wąsa.
Wąsy były mokre od deszczu.
— Kiedy zmarła Mary?—zapytał.
Kobieta opowiedziała smutną historię, przerywając ją co chwila tkliwym gruchaniem do
dzieweczki i zapewnieniami, że Mary jest w raju. Kiedy Longren dowiedział się wszystkich
szczegółów, raj wydał mu się niewiele jaśniejszy od drewnianej szopy, pomyślał więc, że
gdyby teraz znajdowali się razem we troje, światło zwykłej lampy sprawiłoby tej, która ode-
szła w nieznaną krainę, o wiele większą radość.
Jakieś trzy miesiące temu sytuacja materialna młodej kobiety zaczęła się przedstawiać
beznadziejnie. Z pieniędzy, które pozostawił Longren, więcej niż połowa poszła na kurację po
ciężkim porodzie, na pielęgnowanie niemowlęcia; wreszcie, po stracie niewielkiej, lecz nie-
zbędnej do utrzymania się sumy, Mary musiała zwrócić się o pożyczkę do Mennersa. Men-
ners prowadził sklep z wyszynkiem i był uważany za człowieka zamożnego.
Mary poszła do niego o godzinie szóstej wieczorem. Około siódmej sąsiadka spotkała ją
na drodze wiodącej do Lissu. Zapłakana i wzburzona Mary oznajmiła, że idzie do miasta,
żeby zastawić obrączkę ślubną. Dodała, że Menners zgodził się pożyczyć jej pieniędzy, ale
żądał za to miłości. Mary odrzuciła propozycję.
— Nie mam w domu ani okruszyny chleba — rzekła do sąsiadki.— Pójdę do miasta i
jakoś obie z malutką przebiedujemy do powrotu męża.
Pogoda tego wieczoru była zimna i wietrzna; sąsiadka na próżno tłumaczyła młodej
kobiecie, by nie chodziła do Lissu o tak późnej godzinie. „Zmokniesz, Mary, zaczyna kropić
deszcz, a tylko patrzeć, jak wiatr przygna ulewę.” Od nadmorskiej wioski do miasta trzeba
było iść dobrym marszem w obie strony co najmniej trzy godziny, Mary jednak nie posłucha-
ła rad sąsiadki. „Dosyć się pani naprzykrzałam — rzekła — i tak już prawie nie ma ani jednej
rodziny, od której bym nie pożyczała chleba, herbaty albo mąki. Zastawię obrączkę i kwita.”
Poszła, wróciła, a nazajutrz leżała majacząc w gorączce; na skutek fatalnej pogody nabawiła
się obustronnego zapalenia płuc, jak orzekł doktor wezwany z miasta przez poczciwą sąsia-
dkę. Po tygodniu małżeńskie łóżko Longrena świeciło pustką, a sąsiadka przeniosła się do
jego domu, żeby niańczyć i karmić niemowlę. Samotnej wdowie nie sprawiło to trudności. „A
przy tym — dodała — smutno człowiekowi bez takiej kruszyny.” Longren pojechał do mia-
sta, zwolnił się z pracy, pożegnał kolegów i zajął się wychowaniem malutkiej Assol. Dopóki
dziewczynka nie stanęła pewnie na nóżkach, wdowa mieszkała u marynarza, zastępując siero-
tce matkę, ale gdy tylko Assol przestała padać przestępując próg, Longren oświadczył stano-
wczo, że odtąd sam będzie wychowywał dziewczynkę i podziękowawszy wdowie za okazane
mu współczucie, rozpoczął samotne życie, wiążąc wszystkie swoje zamiary, nadzieje, miłość
i wspomnienia z maleńką istotką.
Dziesięć lat tułaczego życia przyniosło mu bardzo niewiele pieniędzy. Zaczął pracować.
Wkrótce w sklepach miejskich pojawiły się jego zabawki: zmyślnie wykonane malutkie mo-
dele łodzi, kutrów, jedno- i dwupokładowych żaglowców, krążowników, parowców — sło-
wem, wszystko to, co znał tak dobrze, co ze względu na charakter pracy zastępowało mu czę-
ściowo zgiełk portowego życia i barwny trud żeglugi. W ten sposób Longren zarabiał tyle, że
starczało mu na życie w miarę oszczędne. Z natury mało towarzyski, po śmierci żony jeszcze
bardziej stronił od ludzi. W święta widywano go czasem w szynku, ale nigdy nie siadał, tylko
pośpiesznie wypijał przy bufecie szklankę wódki i wychodził, na wszystkie zapytania i zapra-
szające gesty sąsiadów rzucając krótkie: „tak” — „nie” — „dzień dobry”— „do widzenia” —
„pomalutku”. Gości nie mógł ścierpieć i powoli pozbywał się ich nie siłą, lecz za pomocą
takich aluzji i chwytów, że przybyłemu z wizytą nie zostawało nic innego, jak tylko wymyślić
powód, który nie pozwala mu siedzieć dłużej. Longren również nie odwiedzał nikogo, tak
więc między nim a ludźmi legła chłodna obcość, i gdyby praca Longrena, wyrób zabawek,
była bardziej zależna od interesów wsi, skutki takiego postępowania dałyby mu się dotkliwie
we znaki. Wszystko, co mu było potrzebne do pracy i życia, kupował w mieście — Menners
nie mógłby się pochwalić nawet pudełkiem zapałek sprzedanym Longrenowi. Spełniał
również wszystkie prace domowe i cierpliwie uczył się obcej dla mężczyzny i skomplikowa-
nej sztuki wychowania dziewczynki.
Assol miała już pięć lat i ojciec coraz łagodniej się uśmiechał, spoglądając na jej wra-
żliwą, dobrą twarzyczkę, gdy siedziała na jego kolanach i głowiła się nad tajemnicą zapiętej
kamizelki albo zabawnie nuciła wrzaskliwe marynarskie pieśni. Piosenki te, śpiewane dzie-
cięcym głosikiem i to z nie zawsze wymawianą głoską „r”, robiły takie wrażenie, jak widok
tańczącego niedźwiedzia, którego przystrojono niebieską wstążeczką. W tym czasie zaszło
wydarzenie, którego cień, padłszy na ojca, objął i córkę.
Była wiosna, wczesna i surowa jak zima, choć odmiennego rodzaju. Na podmarzłą
ziemię runął ostry przybrzeżny nord i trwał około trzech tygodni.
Łodzie rybackie, powyciągane na brzeg, utworzyły na jasnym piasku długi rząd cie-
mnych kilów, przypominających grzbiety ogromnych ryb. Nikt nie odważył się wyruszyć na
połów w taką pogodę. Na jedynej ulicy w wiosce rzadko można było ujrzeć kogoś, kto by
wyszedł z domu; zimny wicher, dmący z nadbrzeżnych wzgórz w pustkę horyzontu, sprawiał,
że „świeże powietrze” stawało się nieznośną torturą. Wszystkie kominy Kaperny dymiły od
rana do wieczora, a dym tłukł się po stromiźnie dachów.
Te właśnie dni nordu wywabiały Longrena z jego małego, ciepłego domu częściej niż
słońce, które przy pięknej pogodzie zasnuwało morze i Kapernę rozpylonym złotem. Wycho-
dził na mostek ułożony na długich szeregach pali i tam, na samym końcu tego drewnianego
mola, długo palił fajkę, którą rozdmuchiwał wiatr. Patrzył, jak obnażone u brzegów dno dymi
siwą pianą, ledwo nadążającą za falami, które w huczącym pędzie ku czarnemu sztormowemu
horyzontowi napełniały przestrzeń stadami fantastycznych grzywiastych istot, mknących w
nieokiełznanej, szaleńczej rozpaczy ku dalekiemu ukojeniu. Szum i zawodzenie, huk strzela-
jących w górę ogromnych słupów wody i widzialny, zdawało się, strumień wichru krający
powietrze — tyle siły miał jego pęd — przynosiły udręczonej duszy Longrena owo otępienie,
oszołomienie, które łagodząc ból i zamieniając go w niejasny smutek, działało podobnie jak
głęboki sen.
Pewnego takiego dnia dwunastoletni syn Mennersa, Chin, spostrzegłszy, że ojcowska
łódź tłucze się pod mostkiem o pale, gruchocząc burty, poszedł i powiedział o tym ojcu.
Sztorm zerwał się niedawno, Menners zapomniał wyciągnąć łódź na piasek. Niezwłocznie
udał się nad wodę i tam, na końcu mola, zobaczył odwróconego doń plecami i palącego fajkę
Longrena. Na brzegu, poza nimi dwoma, nie było nikogo. Kiedy Menners znalazł się pośro-
dku mola, zszedł do wściekle kotłującej się wody i odwiązał szkot; stojąc w łodzi, zaczął
posuwać się w stronę brzegu, rękami chwytając się pali. Wioseł nie zabrał i w pewnej chwili,
kiedy się zachwiał i nie zdążył uchwycić kolejnego pala, silne szarpnięcie wichru wykręciło
dziób łodzi w stronę oceanu. Teraz, nawet wychyliwszy się na całą długość ciała, Menners nie
zdołałby dosięgnąć najbliższego pala. Wiatr i fale unosiły rozhuśtaną łódź w przestwór, ku
czyhającej tam zagładzie. Gdy Menners zorientował się w sytuacji, chciał skoczyć do wody i
popłynąć do brzegu, lecz decyzja ta przyszła zbyt późno, łódź miotała się już bowiem w pe-
wnej odległości od mola, tam gdzie znaczna głębia i rozwścieczone bałwany wróżyły niechy-
bną śmierć. Pomiędzy Longrenem a Mennersem, unoszonym w sztormową dal, było najwyżej
dziesięć sążni przestrzeni. Możliwy był jeszcze ratunek, ponieważ na mostku, tuż pod ręką
Longrena, wisiał zwój liny z umocowanym na jednym jego końcu ciężarkiem. Lina ta wisiała
na wypadek, gdy ktoś w burzliwą pogodę przybijał do brzegu; rzucano mu ją wtedy z dre-
wnianego mola.
— Longren — krzyknął śmiertelnie przestraszony Menners.— Czemu tak stoisz jak
słup? Widzisz, że mnie unosi. Rzuć cumę! — Longren milczał, spokojnie patrząc na miotają-
cego się w łodzi Mennersa, tylko jego fajka zadymiła silniej; nie śpiesząc się, wyjął ją z ust,
by lepiej widzieć, co się dzieje.— Longren! — wołał Menners — przecież mnie słyszysz, ja
ginę, ratuj! — Ale Longren nie odpowiedział mu ani słowem, zdawało się, że nie słyszał roz-
paczliwego krzyku. Dopóki fale nie uniosły łodzi tak daleko, że krzyki Mennersa ledwie już
dolatywały, Longren nie przestąpił nawet z nogi na nogę. Menners szlochał z przerażenia,
błagał marynarza, by pobiegł wezwać na pomoc rybaków, obiecywał pieniądze, groził i sypał
przekleństwami, ale Longren przysunął się tylko do krawędzi mola, żeby jak najdłużej nie tra-
cić z oczu skoków i podrzutów łodzi.— Longren — posłyszał stłumiony krzyk, jakby znajdo-
wał się wewnątrz domu, a ktoś wołał do niego z dachu — ratuj! — Wówczas nabrał powie-
trza głęboko w płuca, by w szumie wiatru nie zagubiło się ani jedno słowo, i krzyknął:
— Ona tak samo prosiła ciebie! Myśl o tym, póki jeszcze żyjesz, Menners, i nie zapo-
mnij!
Wówczas krzyki umilkły i Longren poszedł do domu. Assol, przebudziwszy się, widzia-
ła, że ojciec siedzi przed dogasającą lampą w głębokim zamyśleniu. Gdy usłyszał głos dzie-
wczynki, podszedł do niej, mocno ucałował i otulił kołdrą, która się z niej zsunęła.
— Śpij, kochanie — rzekł — do rana jeszcze daleko.
— A co ty robisz?
— Zrobiłem czarną zabawkę, Assol — śpij!
Nazajutrz mieszkańcy Kaperny mówili tylko o zaginionym Mennersie, a po sześciu
dniach przywieziono go konającego i ziejącego złością. Jego opowieść szybko obiegła okoli-
czne wioski. Przez cały dzień rzucało go na falach. Potłuczonego o burty i dno łodzi podczas
straszliwej walki z rozwścieczonymi falami, które bez przerwy groziły oszalałemu sklepika-
rzowi zatonięciem — zabrał wreszcie parowiec „Lukrecja” płynący do Kassetu. Przeziębienie
i przeżyty wstrząs skróciły dni Mennersa. Żył jeszcze prawie czterdzieści osiem godzin, ci-
skając na głowę Longrena wszystkie przekleństwa, jakie istnieją na ziemi i jakie potrafi stwo-
rzyć wyobraźnia. Opowieść Mennersa jak to marynarz odmówił mu pomocy, tym bardziej
sugestywna, że umierający jęczał i z trudem chwytał powietrze, wstrząsnęła mieszkańcami
Kaperny. Nie mówiąc już o tym, że mało który z nich byłby zdolny pamiętać zniewagę
cięższą jeszcze od tej, jaka spotkała Longrena, i rozpaczać tak bardzo, jak on do końca życia
rozpaczał po Mary — wydawało im się czymś okropnym, niepojętym i zdumiewającym, że
Longren milczał, stał milcząc aż do chwili, gdy rzucił Mennersowi ostatnie słowa. Wyrazi-
wszy głęboką pogardę dla Mennersa, stał nieruchomy i spokojny jak sędzia; w jego milczeniu
było coś więcej niż nienawiść, i to wyczuwali wszyscy. Gdyby krzyczał, gestami wyrażał
złośliwą uciechę czy też w jeszcze inny sposób objawiał swój triumf na widok rozpaczy
Mennersa, rybacy zrozumieliby go; tymczasem on postąpił inaczej, niżby to zrobili oni —
postąpił w sposób imponująco niezrozumiały i przez to wywyższył się nad innych. Słowem,
uczynił to, czego ludzie nie przebaczają. Odtąd nikt nie kłaniał mu się, nie wyciągał doń ręki,
nie rzucał życzliwego, powitalnego spojrzenia. Nieodwołalnie i na zawsze został wyrzucony
poza nawias życia wsi; mali chłopcy, zobaczywszy go, wołali za nim: „Longren utopił Men-
nersa!” Nie zwracał na to uwagi. Zdawał się również nie spostrzegać tego, że w szynku czy
też na wybrzeżu przy łodziach rybacy milkli, gdy wchodził, i odsuwali się jak od zadżumio-
nego. Wypadek z Mennersem przypieczętował dawne częściowe osamotnienie. Z chwilą gdy
stało się ono zupełne, obudziło twardą wzajemną nienawiść, której cień padł także na Assol.
Dziewczynka rosła bez przyjaciółek. Dzieci mieszkające w Kapernie, która, jak gąbka
wodą, nasiąkła odwiecznym kanonem rodziny, opartym na niezachwianym autorytecie matki
i ojca, raz na zawsze wykreśliły małą Assol z kręgu swych zainteresowań i względów. Oczy-
wiście dokonało się to stopniowo, na skutek napomnień i pogróżek dorosłych, potem przybra-
ło charakter straszliwego zakazu; wreszcie, podsycane obmową i fałszywymi pogłoskami,
wybujało w umysłach dziecięcych w rodzaj lęku przed domem marynarza.
Poza tym odosobniony tryb życia Longrena rozwiązał histeryczny język plotce; gadano
o marynarzu, że gdzieś tam kogoś zabił i z tego powodu nie przyjmują go do służby na okrę-
tach, że dlatego jest ponury i stroni od ludzi, bo „dręczą go wyrzuty splamionego zbrodnią
sumienia”. Podczas zabawy dzieci odpędzały Assol, gdy się do nich zbliżała, obrzucały
błotem i dokuczały, że jakoby jej ojciec jadał ludzkie mięso, a teraz robi fałszywe pieniądze.
Każda z jej naiwnych prób zbliżenia kończyła się gorzkim płaczem, sińcami, zadrapaniami
oraz innymi przejawami opinii publicznej. Assol przestała wreszcie się obrażać, ale czasem
jeszcze zapytywała ojca: „Powiedz, dlaczego nas nie lubią?” „Ech, Assol — mówił Longren
— alboż oni umieją lubić? Trzeba umieć lubić, a tego oni nie potrafią.” „A jak to się —
umie?” „A właśnie tak!” Brał dziewczynkę na ręce i mocno całował smutne oczy mrużące się
z tkliwego zadowolenia.
Assol lubiła wieczorami albo w święto, gdy ojciec odkładał słoiki z klajstrem, narzę-
dzia, nie dokończoną robotę i zdjąwszy fartuch siadał, żeby odpocząć z fajką w zębach, wdra-
pywać mu się na kolana i wiercąc się w troskliwym zasięgu ojcowskiej ręki, dotykać przeró-
żnych części zabawek i wypytywać o ich zastosowanie. Rozpoczynał się wówczas swoisty,
przedziwny wykład o życiu i ludziach, wykład, w którym dzięki dawnemu trybowi życia Lon-
grena pierwsze miejsce zajmował zbieg okoliczności, przypadek — w ogóle osobliwe,
zdumiewające i niezwykłe wydarzenia. Longren wymieniał dziewczynce nazwy takielunku,
żagli, przyborów żeglarskich, stopniowo dawał się porwać tematowi, przechodząc od obja-
śnień do różnych epizodów, w których główną rolę odgrywał raz braszpil, raz koło sterowe, to
znów maszt czy jakiś typ łodzi i tym podobne przedmioty; od tych zaś poszczególnych ilu-
stracji przechodził do wielkich obrazów morskich wędrówek, wplatając przesądy w rzeczywi-
stość, a rzeczywistość w obrazy własnej fantazji. Wtedy pojawiał się tygrysi kot, zwiastun
katastrofy morskiej, i przemawiająca ludzkim głosem latająca ryba, której rozkazom należało
być posłusznym, gdyż w przeciwnym razie okręt zbaczał z kursu, i Latający Holender ze swą
niesamowitą załogą, znaki, upiory, rusałki, piraci — słowem, wszystkie baśnie uprzyjemnia-
jące wypoczynek marynarza podczas ciszy morskiej albo w ulubionej knajpce. Longren opo-
wiadał także o rozbitkach, o ludziach zdziczałych, którzy oduczyli się mówić, o tajemniczych
skarbach, o buntach galerników i o wielu innych rzeczach, a dziewczynka słuchała tego
pilniej niż ci, co po raz pierwszy słuchali opowieści Kolumba o nowym kontynencie. „No,
opowiedz coś jeszcze”— prosiła Assol, kiedy Longren zamyślał się i milkł, a potem zasypiała
na jego piersi z głową pełną cudownych snów.
Dużą przyjemność, w dodatku zawsze popartą czymś materialnym, sprawiały też Assol
wizyty sprzedawcy ze sklepu zabawkarskiego, który chętnie zakupywał wyroby Longrena.
Żeby zjednać sobie ojca i wytargować cenę, sprzedawca przynosił dla dziewczynki dwa
jabłka, słodkie ciasteczko czy garść orzechów. Longren zazwyczaj wymieniał uczciwą cenę,
ponieważ nie lubił targów, a sprzedawca dawał mniej. „Ech, panie — mówił Longren —
przecież ja cały tydzień przesiedziałem nad tą szalupą. Proszę zobaczyć, jaka mocna! A
zanurzenie, a jaka solidna robota! Taka łódź piętnastu ludzi utrzyma przy najgorszej pogo-
dzie.” Kończyło się na tym, że ciche pomrukiwanie dziewczynki zaprzątniętej swym jabłkiem
odbierało Longrenowi stanowczość, ustępował zatem, a sprzedawca, uśmiechając się pod wą-
sem, wychodził z koszykiem pełnym wspaniałych, solidnie wykonanych zabawek.
Longren spełniał sam wszystkie prace domowe: rąbał drwa, nosił wodę, rozpalał w pie-
cu, gotował strawę, prał i prasował bieliznę, a poza tym znajdował jeszcze czas na pracę za-
robkową. Gdy Assol skończyła osiem lat, ojciec nauczył ją czytać i pisać. Zaczął ją od czasu
do czasu zabierać ze sobą do miasta, a później nawet posyłać samą, gdy trzeba było odebrać
pieniądze w sklepie albo zanieść zabawki. Zdarzało się to niezbyt często, bo chociaż Liss był
oddalony od Kaperny zaledwie o cztery wiorsty, niemniej droga prowadziła przez las, a w
lesie mnóstwo rzeczy może przestraszyć dzieci, pomijając już konkretne niebezpieczeństwo,
które co prawda trudno napotkać w tak niewielkiej odległości od miasta, ale nie zawadzi i z
tym się liczyć. Toteż Longren posyłał ją do miasta jedynie w piękne dni z rana, kiedy okala-
jąca drogę gęstwina tonęła w ulewie słońca, w kwiatach i ciszy, a więc wrażliwości Assol nie
zagrażały fantastyczne widziadła.
Pewnego razu w połowie drogi do miasta dziewczynka usiadła, żeby zjeść na śniadanie
kawałek placka, który miała w koszyczku. Jedząc, oglądała zabawki; okazało się, że dwie czy
też trzy są jej nie znane — Longren zrobił je w nocy. Jedną z takich niespodzianek był minia-
turowy jacht wyścigowy. Biały ten okręcik miał szkarłatne żagle zrobione ze ścinków jedwa-
biu, którego Longren używał do oklejania kajut okrętowych — zabawek dla bogatego naby-
wcy. Zrobił zapewne jacht i nie znalazłszy odpowiedniego materiału na żagle, wziął, co było
pod ręką — skrawki szkarłatnego jedwabiu. Assol wpadła w zachwyt. Płomienny, wesoły
kolor tak żywo jaśniał w jej ręce, jak gdyby trzymała ogień. W poprzek drogi płynął strumień,
oba jego brzegi łączył drewniany mostek; po lewej i po prawej ręce strumień ginął w lesie.
„Jeżeli puszczę jacht na wodę, żeby trochę popływał — zastanawiała się Assol — nie zamo-
czy się przecież, potem go wytrę.”
Dziewczynka skręciła za mostkiem w dół strumienia, weszła w las i ostrożnie, tuż przy
samym brzegu, puściła na wodę okręcik, który ją tak oczarował; natychmiast szkarłatne odbi-
cie żagli rozbłysło w przeźroczystej wodzie, światło przenikając tkaninę kładło się drgającym
różowym odblaskiem na białych kamieniach dna. „Skąd przybywasz, kapitanie?” — spytała
Assol urojoną postać i odpowiadając sama sobie, rzekła: — „Przybywam... przybywam...
przybywam z Chin! — A co przywiozłeś? — Tego ci nie powiem. — Ach, toś ty taki, kapita-
nie! Dobrze, wobec tego wsadzę cię z powrotem do koszyka.” Już kapitan miał pokornie od-
powiedzieć, że tylko zażartował i że gotów jest pokazać słonia, gdy wtem, pchnięty łagodnym
przybrzeżnym nurtem, okręt zwrócił się dziobem ku środkowi strumienia i jak prawdziwy, z
wielką szybkością odbił od brzegu i spokojnie popłynął w dół. W jednej chwili odmieniły się
proporcje obrazu: strumień wydał się teraz dziewczynce ogromną rzeką, a jacht nie znanym
wielkim okrętem, do którego, nieledwie wpadając w wodę, przestraszona i zaskoczona, wy-
ciągała ręce. „Kapitan się przeląkł” — pomyślała i puściła się pędem za odpływającą zaba-
wką, mając nadzieję, że w końcu przybije ona gdziekolwiek do brzegu. Pośpiesznie wlokąc
niezbyt ciężki, lecz przeszkadzający jej koszyk, Assol powtarzała: „Ach, Boże! Jak to się sta-
ło...” Usiłowała nie stracić z oczu pięknego, płynnie uchodzącego trójkąta żagli, potykała się,
padała i znów biegła dalej.
Assol nigdy nie zapuszczała się w las tak głęboko jak teraz. Pochłonięta niecierpliwym
pragnieniem schwytania zabawki, nie rozglądała się na boki, na brzegu dość było przeszkód
absorbujących jej uwagę. Omszałe pnie zwalonych drzew, doły, paprocie i głogi, krzewy
jaśminu i leszczyny utrudniały jej każdy krok. Pokonując te przeszkody, z wolna traciła siły,
coraz częściej przystawała, żeby odpocząć albo strzepnąć z twarzy lepką pajęczynę. Kiedy w
przestronnych miejscach pojawiły się kępy turzycy i trzcin, Assol całkiem straciła z oczu
pąsowe lśnienie żagli, ale obiegłszy zakręt, znów je ujrzała — nieubłaganie uchodzące w dal.
Rozejrzała się i leśny masyw w całej skali barw — od mglistych słupów światła wśród listo-
wia do ciemnych rozpadlin gęstego mroku — głęboko wstrząsnął dziewczynką. Na chwilę
straciła animusz, ale przypomniawszy sobie o zabawce, odsapnęła kilka razy głęboko i pobie-
gła dalej co sił w nogach.
Na takiej bezskutecznej pogoni zeszła blisko godzina, gdy naraz Assol ze zdziwieniem,
ale i z ulgą spostrzegła, że drzewa przed nią rzedną, odsłaniając błękitne rozlewisko morza,
obłoki i brzeg żółtej piaszczystej skarpy, na którą wybiegła niemal padając z wyczerpania. Tu
było ujście strumienia — rozlewając się niezbyt szeroko i dość płytko, tak że widać było ro-
zedrgany błękit kamieni, ginął w fali morskiej biegnącej naprzeciw. Z niewysokiej pożłobio-
nej korzeniami skarpy Assol dostrzegła, że nad strumieniem, odwrócony do niej plecami,
siedzi na dużym płaskim głazie jakiś człowiek, trzymając w rękach zbiegły jacht, i ogląda go
ze wszystkich stron z ciekawością słonia, który schwytał motyla. Assol, nieco uspokojona
tym, że zabawce nic się nie stało, zsunęła się po skarpie i podszedłszy blisko, wlepiła w nie-
znajomego badawczy wzrok, czekając, kiedy ją zauważy. Lecz nieznajomy tak się pogrążył w
kontemplacji leśnej niespodzianki, że dziewczynka miała czas przyjrzeć mu się dokładnie i
stwierdzić, że jeszcze ani razu nie widziała nikogo, kto byłby do niego podobny.
Bo wszakże znajdował się przed nią nie kto inny tylko wędrownik Egel, słynny zbieracz
pieśni, legend, podań i baśni. Siwe pukle falami opadające spod słomianego kapelusza, szara
bluza wpuszczona w granatowe spodnie oraz wysokie buty nadawały mu pozór myśliwego;
biały kołnierzyk, krawat, pas nabijany srebrnymi blaszkami, trzcinowa laska i torba z nowym
niklowanym zameczkiem zdradzały mieszkańca miasta. Jego twarz, o ile twarzą nazwać mo-
żna nos, usta i oczy wyglądające z bujnie rozrosłej promienistej brody i wspaniałych, groźnie
zadartych w górę wąsów, zdawałaby się przywiędła i przeźroczysta, gdyby nie oczy szare jak
piasek, lśniące jak czysta stal, o spojrzeniu śmiałym i bystrym.
— Teraz oddaj mi — nieśmiało odezwała się dziewczynka.— Dosyć się już bawiłeś. A
jak go schwytałeś?
Egel podniósł głowę upuściwszy jacht — tak niespodziewanie zabrzmiał podniecony
głosik Assol. Dobrą chwilę przyglądał się jej z uśmiechem, powoli gładząc brodę dużą, żyla-
stą ręką. Wielokrotnie prana perkalowa sukienka, sięgająca ledwie do kolan, odsłaniała szczu-
plutkie, opalone nogi dziewczynki. Ciemne, gęste włosy, ujęte koronkową chusteczką, opada-
ły na ramiona. Każdy rys Assol był tak skończenie lekki i czysty jak lot jaskółki. Ciemne
oczy, jakby trochę smutne i pytające, wydawały się nieco starsze od twarzy, nieregularny
miękki owal miał leciutki nalot zachwycającej opalenizny, jaka cechuje zdrową biel skóry. Na
półotwartych drobnych ustach jaśniał łagodny uśmiech.
— Klnę się na Grimmów, na Ezopa i Andersena — powiedział Egel spoglądając to na
dziewczynkę, to na jacht — cóż za osobliwa historia! Słuchaj no, kwiatuszku! Czy to twoje
cudeńko?
— Tak, biegłam za nim wzdłuż całego strumienia. Myślałam, że umrę. Gdzieś go zna-
lazł?
— Tuż u moich nóg. Katastrofie morskiej zawdzięczam, że oto w charakterze nadbrze-
żnego pirata mogę ci wręczyć ten dar. Jacht, opuszczony przez załogę, wyrzuciła na piasek
pięciocalowa fala między moją lewą piętą a końcem laski. Tu. — Stuknął laseczką.— Jak ci
na imię, kruszyno?
— Assol — rzekła dziewczynka, chowając do koszyka zabawkę, którą podał jej Egel.
— Pięknie — ciągnął swe dziwne przemówienie starzec nie spuszczając z niej oczu, w
których głębi skrzył się dobroduszny uśmieszek. — Nie powinienem był właściwie pytać o
imię. Dobrze, że jest ono tak niezwykłe, tak dźwięcznie zestrojone, muzyczne jak świst strza-
ły albo szum muszli morskiej. Cóż bym począł, gdybyś nosiła jedno z tych miłych dla ucha,
ale nieznośnie pospolitych imion, tak sprzecznych z Urokiem Niewiadomego? Tym bardziej
więc nie pragnę wiedzieć, ktoś ty, kim są twoi rodzice i jakie wiedziesz życie. Po cóż mącić
czar? Siedząc na tym kamieniu, przeprowadzałem badania porównawcze wątków fińskich i
japońskich... gdy nagle strumień wyplusnął jacht, a potem zjawiłaś się ty... Taka, jaką cię
widzę. Mam duszę poety, moja droga, choć nigdy sam nie tworzyłem. Co masz w koszyczku?
— Łódeczki — powiedziała Assol potrząsając koszyczkiem — potem statek i jeszcze
trzy takie domki z chorągiewkami. Tam mieszkają żołnierze.
— Znakomicie. Posłali cię, byś to sprzedała. A ty po drodze zaczęłaś się bawić. Puściłaś
jacht, żeby popływał, tymczasem umknął ci. Tak było?
— Skąd wiesz? — podejrzliwie zapytała Assol usiłując przypomnieć sobie, czy sama o
tym nie napomknęła. — Może ktoś ci powiedział? A może zgadłeś?
— Nie. Wiedziałem.
— Ale skąd?
— Bo ja jestem wielki czarodziej.
Assol stropiła się; przy tych słowach Egla jej podniecenie przekroczyło już granice
lęku. Bezludny brzeg morski, cisza, męcząca przygoda z jachtem, dziwne słowa starca o bły-
szczących oczach, wspaniałość jego brody i włosów zaczęły się wydawać dziewczynce mie-
szaniną urojenia i rzeczywistości. Gdyby teraz Egel zrobił jakiś grymas lub coś wykrzyknął
— puściłaby się pędem z płaczem, na wpół przytomna ze strachu. Lecz Egel spostrzegłszy,
jak szeroko rozwarły się jej oczy, wykonał gwałtowną woltę.
— Nie powinnaś się mnie bać — rzekł z powagą. — Przeciwnie, chciałbym z tobą
serdecznie porozmawiać.
Dopiero w tej chwili uprzytomnił sobie, co w twarzy dziewczynki narzuciło mu się z
tak natarczywą siłą. „Bezwiedne pragnienie piękna, szczęśliwego losu — orzekł. — Ach,
czemu nie urodziłem się pisarzem? Cóż za wspaniały temat.”
— A więc — ciągnął Egel, szukając odpowiedniego zakończenia dla tej oryginalnej sy-
tuacji (zamiłowanie do tworzenia legend było silniejsze od obawy rzucenia na nieznaną glebę
ziaren wielkiego marzenia) — a więc, Assol, posłuchaj mnie uważnie. Byłem w tej wsi, skąd
idziesz, jednym słowem w Kapernie. Lubię baśnie i pieśni, przesiedziałem we wsi cały dzień,
starając się usłyszeć coś, czego nikt dotąd nie słyszał. Lecz u was ludzie nie opowiadają
bajek. Nie śpiewają pieśni. A jeżeli opowiadają i śpiewają, to, rozumiesz, tylko historie o
przebiegłych chłopach i żołnierzach z wiecznym wysławianiem szachrajstwa, te brudne jak
nie myte nogi, trywialne jak burczenie w brzuchu króciutkie czterowiersze z okropnym moty-
wem... Czekaj, nie o tym mówię. Zacznę od początku.
Zamyślił się, po czym tak ciągnął dalej:
— Nie wiem, ile przeminie lat, lecz zakwitnie w Kapernie jedna baśń, która upamiętni
się na długo. Ty już będziesz duża, Assol. Pewnego rana w dali morskiej zabłyśnie w słońcu
szkarłatny żagiel. Biały okręt, jaśniejący ogromem szkarłatnych żagli, prując fale, pomknie
wprost ku tobie. Cicho będzie płyną ów cudowny okręt, bez wrzawy i strzałów; na brzegu
zbierze się tłum ludzi wydając okrzyki zdziwienia. Ty również będziesz tam stała. Okręt
majestatycznie zbliży się do brzegu przy dźwiękach czarownej muzyki; przepyszna, cała w
dywanach, złocie i kwiatach, oderwie się od niego bystrolotna łódź. „Po co przyjechaliście?
Kogo szukacie?” — zapytają ludzie. Wówczas zobaczysz dzielnego, pięknego księcia, który
będzie stał w łodzi wyciągając do ciebie ramiona. „Witaj, Assol! — powie. — Daleko, daleko
stąd ujrzałem cię we śnie i przybyłem, żeby zabrać cię na zawsze do swego królestwa. Zamie-
szkasz ze mną w głębi gór, w różanej dolinie. Dam ci wszystko, czego tylko zapragniesz, bę-
dziemy żyli tak zgodnie i szczęśliwie, że nigdy serce twoje nie zazna łez ani smutku.” Książę
posadzi cię w łodzi, przywiezie na okręt i odjedziesz na zawsze do promiennej krainy, gdzie
wschodzi słońce i gdzie gwiazdy zejdą z niebios, by cię powitać.
— To wszystko dla mnie? — cicho spytała dziewczynka.
Jej poważne oczy poweselały, rozpromieniły się ufnością. To pewne, że zły czarodziej
luk by nie przemawiał. Podeszła bliżej.
— A może on już przyjechał... ten okręt?
— Jeszcze nie tak prędko — odparł Egel — najpierw, jak ci mówiłem, musisz doro-
snąć. Potem... dajmy zresztą spokój. Tak będzie i koniec. Cóż byś wówczas zrobiła?
— Ja? — Assol zajrzała do koszyka, ale widocznie nie znalazła w nim nic takiego, co
mogłoby stanowić godną zapłatę. — Kochałabym go — rzekła pośpiesznie i dodała z trochę
mniejszym przekonaniem: — Jeżeli się nie bije.
— Nie, nie będzie się bił — zapewnił czarodziej, tajemniczo zmrużywszy oko — nie
będzie, ręczę za to. Idź, dzieweczko, i nie zapomnij o tym, co ci powiedziałem między dwo-
ma łykami aromatycznej wódki a rozmyślaniem o pieśniach katorżników. Idź. Pokój twej
głowie puszystej!
Longren pracował w swym małym ogródku okopując kartofle. Podniósłszy głowę zoba-
czył Assol pędzącą ku niemu na złamanie karku, z twarzą radosną i pełną niecierpliwości.
— Och... — powiedziała usiłując schwytać oddech i obiema rękami uczepiła się ojco-
wskiego fartucha. — Posłuchaj, co ci opowiem... Na brzegu, tam daleko, siedzi czarodziej...
Zaczęła od czarodzieja i jego ciekawej wróżby. Rozgorączkowane myśli przeszkadzały
jej płynnie powtórzyć całą przygodę. Następnie szedł opis powierzchowności czarodzieja i —
w odwrotnym porządku — pogoń za zgubionym jachtem.
Longren wysłuchał dziewczynki nie przerywając jej, bez uśmiechu, a kiedy skończyła
wyobraźnia żywo odmalowała mu postać nieznajomego starca z butelką aromatycznej wódki
w jednej ręce i zabawką w drugiej. Odwrócił się, lecz uprzytomniwszy sobie, że w wielkich
wydarzeniach dziecięcego życia dorosłym przystoi zachować powagę i okazać zdziwienie,
uroczyście pokiwał głową, przytakując: „Tak, tak, wszystko przemawia za tym, że to nikt in-
ny, tylko czarodziej. Chciałbym na niego popatrzeć... Ale ty na drugi raz nie zbaczaj z drogi,
w lesie łatwo można zabłądzić”.
Odrzuciwszy łopatę usiadł pod niskim chruścianym płotem i posadził dziewczynkę na
kolanach. Straszliwie zmęczona, próbowała dodać jeszcze te i owe szczegóły, lecz upał,
wzruszenie i osłabienie kłoniły ją do snu. Oczy jej się kleiły, głowa pochyliła na twarde, ojco-
wskie ramię, sekunda — i Assol uleciałaby w krainę sennych widziadeł, gdy wtem, tknięta
nagłym zwątpieniem, usiadła prosto, z zamkniętymi oczami, i przyciskając piąstki do kamize-
lki Longrena, zapytała głośno:
— Jak myślisz, przyjedzie po mnie okręt czarodzieja czy nie?
— Przyjedzie — spokojnie przyświadczył marynarz — jeżeli ci tak powiedziano, to się
sprawdzi.
„Wyrośniesz i zapomnisz — rozmyślał — a na razie po cóż odbierać ci taką zabawkę.
Przyjdzie czas, gdy na pewno zobaczysz wiele żagli, tylko że nie szkarłatnych, ale zbruka-
nych i drapieżnych. Z daleka będą przepyszne, białe, a z bliska — potargane i brutalne.
Nieznajomy wędrowiec zażartował z mojej dziewczynki. No cóż — dobry żart! Ładny żart!
Popatrz, jak cię zmorzyło — pół dnia spędziłaś w lesie, w gęstwinie. A o szkarłatnych ża-
glach myśl tak, jak ja: będziesz miała szkarłatne żagle.”
Assol spała. Longren wydostał wolną ręką fajkę, zapalił, wiatr poniósł dym przez płotek
do krzaka rosnącego po zewnętrznej stronie ogródka. Pod krzakiem, oparty plecami o płot,
siedział młody żebrak i żuł kawałek placka. Rozmowa ojca z córką wprawiła go w wesołość,
a zapach dobrego tytoniu nastroił zaczepnie.
— Daj, gospodarzu, zapalić biedakowi — powiedział przez płot. — Mój tytoń przy
twoim to, można powiedzieć, czysta trucizna.
— Dałbym ci — odparł półgłosem Longren — ale mam tytoń w tamtej kieszeni. Nie
chciałbym, widzisz, obudzić córki.
— Wielkie nieszczęście! Obudzi się i znów zaśnie, a wędrowiec przynajmniej sobie
zapali.
— No — zaprotestował Longren — coś tam jeszcze znajdziesz do palenia, a dziecko
przecież zmęczone. Wstąp trochę później, jeśli masz ochotę.
Żebrak splunął z pogardą, nasadził worek na kij i rzekł uszczypliwie:
— Księżniczka, ma się rozumieć. Wbiłeś jej w głowę te zamorskie okręty! Ech, ty dzi-
waku zatracony — i to ma być gospodarz!
— Słuchaj no — szepnął Longren — chyba ją obudzę, ale tylko po to, żeby ci dać po
twoim tęgim karku. Wynoś się!
Po półgodzinie żebrak siedział w szynku przy stole w towarzystwie tuzina rybaków. Za
ich plecami, to targając mężów za rękaw, to znów sięgając im przez ramię po szklankę z
wódką — oczywiście dla siebie — siedziały rosłe kobiety o gęstych brwiach i ramionach krą-
głych jak głazy polne. Żebrak kipiąc ze złości opowiadał:
— ... I nie dał mi tytoniu. „Kiedy będziesz już całkiem dorosła, wtedy, powiada, specja-
lny czerwony okręt... Po ciebie. Bo tobie przeznaczone jest wyjść za księcia. I temu, powiada,
czarodziejowi masz wierzyć.” A ja mówię: „Obudź ją, obudź, wydostań tytoń”. To ten mnie
chyba przez pół drogi gonił.
— Kto? Co? O czym on gada? — rozległy się głosy zaciekawionych kobiet.
Rybacy, ledwie odwracając głowy, wyjaśniali z drwiącym uśmieszkiem:
— Longren i jego córka całkiem zdziczeli, a może im się rozum pomieszał. Właśnie ten
człowiek opowiada. Widać z tego, że był u nich czarownik. Czekają oboje — baby, żebyście
tylko nie przegapiły! — na zamorskiego księcia, i w dodatku pod czerwonymi żaglami!
Minęły trzy dni i Assol, wracając ze sklepu w mieście, usłyszała po raz pierwszy:
— Hej, katorżniczko! Assol! Popatrz no tum! Czerwone żagle płyną!
Dziewczynka drgnęła, mimo woli spojrzała na morze, osłoniwszy oczy dłonią. Potem
odwróciła się w stronę, skąd ją dobiegały okrzyki. O dwadzieścia kroków od niej stała groma-
dka dzieci — stroiły do niej miny, pokazywały języki. Dziewczynka westchnęła i pobiegła do
domu.
II. GRAY
Jeżeli Cezar uważał, że lepiej być pierwszym na wsi niż drugim w Rzymie, to Artur
Gray nie miał powodu zazdrościć mu owej mądrej maksymy. Albowiem sądzone mu było
zostać kapitanem, chciał nim być i dopiął swego.
Ogromny dom, w którym Gray przyszedł na świat, był mroczny w środku i nader oka-
zały na zewnątrz. Przed fasadą rozpościerał się gazon i część parku. Najpiękniejsze odmiany
tulipanów — srebrzystobłękitnych, fioletowych i czarnych z różowym odcieniem — rysowały
się na gazonie falistą linią niby kapryśnie rzucone naszyjniki. Stare drzewa parkowe drzemały
w rozproszonym, łagodnym świetle nad szuwarami krętego strumienia. Ogrodzenie zamku,
gdyż był to prawdziwy zamek, składało się ze spiralnych żelaznych słupów, połączonych
ornamentem z żelaza. Każdy ze słupów był u góry zakończony wspaniałym kielichem lilii; w
dni uroczyste kruże te, napełnione oliwą, płonęły w ciemnościach nocy długim ognistym
łańcuchem.
Ojciec i matka Graya byli napuszonymi niewolnikami swojej pozycji, bogactwa i praw
rządzących w tej sferze, o której mogli mówić „my”. Jedna część ich istoty — galeria przo-
dków — niezbyt zasługiwała na odmalowanie; część druga — domniemana kontynuacja
galerii — rozpoczynała się od malutkiego Graya, który zgodnie ze znanym i z góry przygoto-
wanym planem skazany był na takie spędzenie żywota i taką śmierć, by jego portret mógł
zostać zawieszony na ścianie bez ujmy dla honoru rodu. W planie tym popełniono drobny
błąd: Artur Gray urodził się z sercem gorącym, bynajmniej nie skłonnym do kontynuowania
linii rodzinnych zamierzeń.
Ta żywość, absolutna odrębność natury chłopca zaczęła przejawiać się w ósmym roku
jego życia. Typ rycerza fantastycznych wrażeń, poszukiwacza i cudotwórcy, innymi słowy,
człowieka, który z nieliczenie wielorakich ról życia wybrał najbardziej niebezpieczną i wzru-
szającą — rolę opatrzności, zarysowywał się w Grayu już wówczas, gdy przystawiwszy krze-
sło do ściany, żeby dosięgnąć obrazu przedstawiającego Ukrzyżowanie, wyjął gwoździe ze
skrwawionych dłoni Chrystusa, to znaczy po prostu zamazał je błękitną farbą, którą ściągnął
malarzowi. Uważał, że w takiej postaci obraz jest bardziej do przyjęcia. Pochłonięty tą nader
swoistą pracą, zaczął już także zamazywać nogi Ukrzyżowanego, gdy naraz zaskoczył go
ojciec. Starszy pan, wziąwszy chłopca za uszy, zdjął go z krzesła i zapytał:
— Dlaczego zepsułeś obraz?
— Nie zepsułem.
— To dzieło znakomitego artysty.
— Wszystko mi jedno — powiedział Gray. — Nie mogę pozwolić, żeby w mojej obe-
cności tkwiły w czyichś dłoniach gwoździe i żeby ciekła krew. Nie chcę tego.
W odpowiedzi syna Lionel Gray rozpoznał siebie, skrył uśmiech pod wąsem i nie wy-
mierzył kary.
Gray niestrudzenie szperał po zamku, dokonując oszołamiających odkryć. A więc na
strychu znalazł stalowy ekwipunek rycerski, książki oprawne w skórę z żelaznym okuciem,
zbutwiałe ubrania i chmary gołębi. W piwnicy, gdzie przechowywano wino, otrzymał cieka-
we informacje dotyczące win marki lafitte, madery, xeresu. Tu, w mętnym świetle ostrołuko-
wych okien, przytłoczonych skośnymi trójkątami kamiennych stropów, stały małe i duże
beczki; największa z nich, w kształcie dużego, płaskiego walca, zajmowała całą poprzeczną
ścianę piwnicy, stuletni ciemny dąb lśnił jak oszlifowany. Pomiędzy beczułkami stały w wi-
klinowych koszyczkach pękate butelki z zielonego i niebieskiego szkła. Na murze i na ubitej
ziemi rosły szare grzyby na cienkich nóżkach; wszędzie — pleśń, mech, wilgoć, kwaśny,
duszący zapach. Ogromna pajęczyna złociła się w odległym kącie, kiedy pod wieczór słońce
zaglądało ostatnim promieniem. W jednym miejscu były zakopane dwie beczki najlepszego
alicante, jakie istniało w czasach Cromwella, a piwniczy, pokazując Grayowi pusty kąt, nie
pomijał okazji, żeby powtórzyć historię słynnej mogiły, w której spoczywał nieboszczyk
bardziej żywotny niż sfora foksterierów. Rozpoczynając opowieść, piwniczy nie omieszkał
przedtem sprawdzić, czy kran przy dużej beczce działa, i wracał z wyraźną ulgą w sercu —
mimowolne łzy nazbyt silnej radości błyszczały w jego rozochoconych oczach.
— No więc — mówił Poldyshock do Graya, sadowiąc się na pustej skrzyni i napychając
spiczasty nos tabaką. — Widzisz to miejsce? Leży tam takie wino, za które niejeden pijak
dałby sobie język uciąć, byleby mu tylko pozwolili łyknąć niedużą szklaneczkę. W każdej
beczce znajduje się sto litrów substancji, która rozsadza duszę, a ciało zamienia w nieruchawe
ciasto! Kolor ma ciemniejszy od wiśni i z butelki się nie poleje. Jest gęsta jak dobra śmietana.
Zamknięta jest w beczkach z czarnego dębu, mocnego jak żelazo. Beczki są okute podwójny-
mi obręczami z najlepszej miedzi. Na obręczach napis łaciński: „Wypije mnie Gray, kiedy bę-
dzie w raju”. Napis ten komentowano tak szeroko i sprzecznie, że twój pradziadek, dostojny
Symeon Gray, wybudował willę, nazwał ją „Raj” i w ten sposób, za pomocą niewinnego
fortelu, zamierzał pogodzić zagadkową sentencję z rzeczywistością. Ale co myślisz? Otóż
umarł, jak tylko zaczęli zdejmować obręcze — pękło mu serce — tak się przejął łakomy
staruszek. Od tej pory nikt tej beczki nie rusza. Utarło się przekonanie, że drogocenne wino
przynosi nieszczęście. W gruncie rzeczy takiej zagadki nie zadawał nawet Sfinks egipski. Co
prawda, zapytał pewnego mędrca, ale i to po dłuższym namyśle: „Czy zjem ciebie tak samo,
jak zjadam wszystkich? Odpowiedz prawidłowo, to daruję ci życie”. Zdaje się, że znów kapie
z kranu — przerywał sam sobie Poldyshock, chwiejnym kroczkiem szedł do kąta, gdzie za-
kręcał kran, po czym wracał z twarzą szczerą i pogodną. — Tak. Dobrze sobie rozważywszy,
a co najważniejsze, bez pośpiechu, mędrzec ów mógłby powiedzieć Sfinksowi: „Chodźmy,
bracie, napijemy się, to zapomnisz o tych głupstwach”. „Wypije mnie Gray, kiedy będzie w
raju!” Jak to rozumieć? Wypije, gdy umrze, czy jak? Dziwne. Wypadałoby, że wobec tego
jest święty, a zatem nie pije wina ani zwykłej wódki. Załóżmy, że „raj” oznacza szczęście.
Ale skoro sprawa tak została postawiona, każde szczęście straci połowę swoich lśniących
piórek, kiedy szczęśliwiec szczerze zapyta siebie: „czy to jest raj?” Otóż w tym cała sztuka.
Żeby z lekkim sercem napić się z takiej beczki i śmiać się, mój chłopcze, pięknie się śmiać,
trzeba jedną nogą stać na ziemi, a drugą — w niebie. Jest jeszcze trzecia możliwość: że któryś
Gray upije się do rajskiego błogostanu i zuchwale osuszy beczułkę. Ale to, chłopcze, nie
byłoby spełnieniem przepowiedni, tylko karczemną burdą.
Upewniwszy się raz jeszcze, że kran przy dużej beczce jest w zupełnym porządku,
Poldyshock kończył w ponurym skupieniu:
— Beczki te przywiózł w roku 1793 z Lizbony na okręcie „Beagle” twój przodek John
Gray. Za wino zapłacił dwa tysiące piastrów w złocie. Napis został wykonany przez rusznika-
rza Beniamina Eliana z Pondisherry. Beczki złożono w ziemi na sześć stóp głęboko i przysy-
pano popiołem z pnączy winorośli. Nikt tego wina nie pił, nie kosztował i kosztować nie
będzie.
— Ja je wypiję — rzekł pewnego razu Gray łupnąwszy nogą.
— O, jaki dzielny młody człowiek!—zauważył Poldyshock.— Wypijesz w raju?
— Oczywiście. To jest mój raj!... Mam go tutaj, widzisz? — Gray zaśmiał się cicho,
otworzył swą małą rączkę. Delikatna, lecz twardo zarysowana dłoń rozświetliła się w słońcu,
chłopczyk zacisnął palce. — Tu jest raj! To jest, to znów go nie ma...
Mówiąc to zaciskał i otwierał piąstkę, wreszcie zadowolony ze swego żartu, wbiegł po
mrocznych schodach na korytarz parteru, wyprzedzając Poldyshocka.
Przebywanie w kuchni było Grayowi surowo zakazane, lecz chłopiec, gdy raz odkrył
ów zdumiewający, buchający ogniem palenisk świat pary, kopciu, syku, bulgotania kipiących
płynów, stuku noży oraz smakowitych zapachów, gorliwie odwiedzał ogromną izbę. Kucha-
rze, jak kapłani, poruszali się w surowym milczeniu; ich białe kołpaki na tle poczerniałych
ścian nadawały pracy charakter uroczystego obrzędu. Wesołe, pulchne pomywaczki myły
naczynia przy beczkach z wodą, dzwoniąc porcelaną i srebrem; chłopcy wnosili kosze pełne
ryb, ostryg, raków i owoców, uginając się pod ich ciężarem. Na długich stołach leżały tęczo-
we bażanty, szare kaczki, pstrokate kury; dalej bita świnia z króciutkim ogonkiem i zamknię-
tymi jak u dziecka oczami; gdzie indziej rzepa, kapusta, orzechy, granatowe rodzynki, ogo-
rzałe brzoskwinie.
W kuchni Gray czuł się onieśmielony — zdawało mu się, że tu wszystkim rządzą jakieś
ciemne moce i że ich władza jest główną sprężyną życia zamku. Okrzyki brzmiały jak rozkaz
albo zaklęcie; ruchy pracujących, dzięki długiemu nawykowi, nabrały owej wyrazistej,
oszczędnej precyzji, która wydaje się natchnieniem. Gray nie był jeszcze na tyle duży, by
mógł zajrzeć do największego rondla wrzącego niczym Wezuwiusz, ale odczuwał dla niego
szczególny respekt; drżąc patrzył, jak obracają go dwie służące — na płytę chlustała wtedy
szara piana, a para, unosząc się z sykiem, napełniała kuchnię kłębami. Raz wychlusnęło tyle
płynu, że poparzyło rękę jednej z dziewcząt. Skóra od razu zaczerwieniła się, nawet pazno-
kcie zrobiły się czerwone od nabiegłej krwi, a Betsy (takie było imię służącej) z płaczem sma-
rowała oliwą bolesne miejsca. Łzy niepowstrzymanie płynęły po jej okrągłej przestraszonej
twarzy.
Gray zdrętwiał. Przez cały czas, gdy kobiety krzątały się koło Betsy, przeżywał czyjeś
ostre cierpienie, którego sam nie doznał.
— Czy bardzo cię boli? — zapytał.
— Spróbuj, to się dowiesz — odpowiedziała Betsy, przykrywając rękę fartuchem.
Chłopiec zmarszczył brwi, wdrapał się na stołek, zaczerpnął długą chochlą gorącej
cieczy (nawiasem mówiąc, była to zupa na baraninie) i chlapnął sobie na przegub ręki. Wra-
żenie okazało się nie byle jakie, nawet zachwiał się z silnego bólu. Blady jak ściana podszedł
do Betsy włożywszy do kieszeni piekącą jak ogień rękę.
Myślę, że bardzo cię boli — rzekł pomijając milczeniem swój eksperyment. —
Chodźmy, Betsy, do lekarza. No, chodźmy!
I niecierpliwie ciągnął służącą za spódnicę, gdy tymczasem zwolennicy środków domo-
wych dawali jej na wyścigi zbawienne recepty. Jednak dziewczyna, która dotkliwie cierpiała,
poszła z Grayem. Lekarz złagodził ból i założył opatrunek. Dopiero gdy Betsy wyszła, chło-
piec pokazał mu swoją rękę.
Ten drobny epizod uczynił z dwudziestoletniej Betsy i dziesięcioletniego Graya
prawdziwych przyjaciół. Ona napychała mu kieszenie ciastkami i jabłkami, on opowiadał jej
bajki i inne historie, które wyczytał w swych książkach. Kiedyś dowiedział się, że Betsy nie
może wyjść za mąż za stajennego Jima, ponieważ nie mają pieniędzy na urządzenie gospodar-
stwa. Gray rozbił szczypcami od kominka swoją porcelanową skarbonkę i wytrząsnął całą jej
zawartość — w sumie stanowiło to około stu funtów. Wstał rano; gdy dziewczyna poszła do
kuchni, udał się do jej pokoju, wsunął podarunek do kuferka i na wierzchu położył kartkę:
„Betsy, to należy do Ciebie. Przywódca bandy rozbójników Robin Hood”. Popłoch jaki ta
historia wywołała w kuchni, przybrał takie rozmiary, że Gray musiał się przyznać do misty-
fikacji. Nie przyjął pieniędzy z powrotem i nie chciał więcej o tym mówić.
Matka jego była jedną z tych natur, które| życie odlewa w gotowej formie. Żyła w
półśnie dobrobytu, który uprzedzał każde życzenie przeciętnej duszy, toteż nie miała nic do
roboty poza konferowaniem z krawcowymi, doktorem i ochmistrzem. Lecz namiętne, niemal
bałwochwalcze przywiązanie do własnego dziwnego dziecka było zapewne jedynym ujściem
dla tych jej skłonności, które sztucznie uśpione przez wychowanie i warunki już nie żyły, ty-
lko niejasno fermentowały, nie wyrywając jej ze stanu bierności. Wielka dama przypominała
pawicę, która wysiedziała łabędzie jajo. Boleśnie odczuwała wspaniałą odrębność syna; przy-
ciskając chłopca do piersi, pełna była smutku miłości i onieśmielenia, serce jej mówiło co
innego niż usta nawykłe do wyrażania konwencjonalnych myśli. Podobnie sylweta chmury
fantastycznie obrysowanej promieniami słońca wdziera się do surowego wnętrza urzędu
odbierając mu banalną powagę — oko patrzy i nie poznaje: tajemnicze odcienie światła prze-
obrażają ubóstwo wnętrza w oślepiającą harmonię.
Lilian Gray, wielka dama, której twarz i cała postać mogły, jak się zdawało, odpowia-
dać na płomienne głosy życia jedynie lodowatym milczeniem, której subtelna piękność raczej
odpychała, niż pociągała, czuło się w niej bowiem wyniosłą siłę woli pozbawioną kobiecego
wdzięku — ta właśnie Lilian Gray, zostając sam na sam z chłopcem, stawała się zwyczajną
mamą i, tak samo jak inne, kochającym, ciepłym tonem mówiła różne głupstwa, których nie
sposób przelać na papier, ponieważ ich siła tkwi w uczuciu, a nie w nich samych. Stanowczo
nie potrafiła mu niczego odmówić. Przebaczała mu wszystko: przesiadywanie w kuchni,
wstręt do nauki, nieposłuszeństwo i liczne dziwactwa.
Jeżeli chłopiec nie chciał, żeby strzyżono drzewa — zostawały nietknięte, jeżeli prosił o
przebaczenie czy nagrodę dla kogoś, zainteresowana osoba wiedziała, że to będzie załatwio-
ne. Wolno mu było jeździć na każdym koniu, wprowadzać do zamku każdego psa, grzebać w
bibliotece, biegać boso i jeść wszytko, na co mu przyjdzie ochota.
Ojciec jego próbował przez pewien czas walczyć z tym, lecz w końcu zrezygnował —
nie z samej zasady, uległ tylko życzeniu żony. Poprzestał na usunięciu z zamku wszystkich
dzieci oficjalistów, obawiając się, że w tak pospolitym towarzystwie kaprysy chłopca mogą
się przekształcić w trudne do wykorzenienia skłonności. W ogóle zaś był bez reszty pochło-
nięty niezliczonymi procesami rodzinnymi, których początek ginął gdzieś w epoce powstania
fabryk papieru, a koniec następował ze śmiercią pieniaczy. Poza tym sprawy państwowe, ma-
jątkowe, dyktowanie pamiętników, galowe polowania, lektura gazet i skomplikowana kore-
spondencja trzymały go w pewnej izolacji od rodziny. Syna widywał tak rzadko, że zapomi-
nał niekiedy, ile on ma lat.
Tak więc Gray żył we własnym świecie, bawił się sam, zwykle na dalszych dziedziń-
cach zamku, które ongiś miały znaczenie obronne. Na tych rozległych, pustych placach z
resztkami wysokich fos, z zarosłymi mchem kamiennymi lochami, aż gęsto było od zielska
pokrzyw, łopianów i dzikich, skromnych w kolorze kwiatów. Gray spędzał tu całe godziny
badając krecie nory, walcząc z chwastami, czatując na motyle i budując z okruchów muru
warownie, które bombardował kijami i kamieniami.
Zaczął już dwunasty rok, kiedy to, co się dopiero zapowiadało w jego psychice, wszy-
stkie poszczególne cechy charakteru i odcienie najskrytszych porywów zespoliły się w jednej
gwałtownej chwili i uzyskawszy przez to harmonijny wyraz, stały się niepohamowanym pra-
gnieniem. Dotychczas chłopiec jak gdyby odnajdował w mnóstwie innych ogrodów oderwane
fragmenty swojego ogrodu — przebłysk światła, cień, kwiatek, odwieczny wspaniały pień
drzewa — i oto nagle ujrzał je wyraźnie, wszystkie, w cudownym, zdumiewającym zestroje-
niu.
Zdarzyło się to w bibliotece. Wysokie drzwi z zakurzonym szkłem u góry były zwykle
zamknięte, lecz zatrzask słabo się trzymał w wyżłobieniu drugiego skrzydła. Naciśnięte ręką
drzwi puszczały, naprężały się — i otwierały. Kiedy instynkt badacza zaprowadził Graya do
biblioteki, zafrapowało go tam zmącone światło — przyczyną tego silnego i osobliwego wra-
żenia był kolorowy ornament na górnej części szyb okiennych. Cisza opuszczenia stała tam
jak woda w stawie. Ciemne szeregi szaf bibliotecznych miejscami dotykały okien, zasłaniając
je do połowy. Pomiędzy szafami były przejścia zawalone stosami ksiąg. Tu — otwarty album,
z którego wysunęły się karty, tam — rulony przewiązane złotym sznurem; sterty ponurych na
oko ksiąg; grube warstwy rękopisów, góry miniaturowych tomików trzeszczących przy otwie-
raniu jak kora; rysunki i tablice, rzędy nowych wydań, mapy; różnorodność opraw — szty-
wnych, miękkich, czarnych, barwnych, niebieskich, szarych, grubych, cienkich, szorstkich i
gładkich. Szafy były szczelnie wypełnione książkami. Wyglądały jak ściany, które uwięziły
samą treść życia. W szkle jednych szaf widać było odbicie innych, pokrytych lśniącymi,
bezbarwnymi plamami. Ogromny globus zamknięty w mosiężnym sferycznym krzyżu równi-
ka i południka, stał na okrągłym stole.
Gray odwrócił się ku wyjściu i zobaczył nad drzwiami wielki obraz, który w jednej
chwili wypełnił swą treścią duszną drętwotę biblioteki. Obraz przedstawiał okręt wspinający
się na grzbiet fali. Strugi piany ściekały po jego boku. Malarz pokazał go w ostatniej fazie
wzlotu. Okręt płynął wprost na widza. Wysoko wzniesiony bukszpryt zasłaniał dolną część
masztów. Grzbiet fali, rozpłatany kilem okrętu, przypominał skrzydła olbrzymiego ptaka.
Piana biła w powietrze. Żagle jak przez mgłę widoczne spoza bakburty i nad bukszprytem,
pełne rozszalałej siły sztormu, waliły się całym ogromem w tył, żeby po przejściu fali wypro-
stować się, a potem, skłaniając się nad otchłanią, gnać okręt ku nowym lawinom wód.
Poszarpane chmury chybotały się nisko nad oceanem. Mgliste światło walczyło bez nadziei z
nadciągającą ciemnością nocy. Lecz najbardziej ze wszystkiego na tym obrazie rzucała się w
oczy postać człowieka stojącego na baku, tyłem do widza. Uosabiała ona całą sytuację, całe
napięcie tej chwili. Poza tego człowieka (rozstawione szeroko nogi i wzniesione ręce) nic
właściwie nie mówiła o tym, co on robi, mimo to sugerowała w jakiś sposób, że jest w najwy-
ższym stopniu pochłonięty czymś, co się dzieje na niewidocznym dla widza pokładzie. Zało-
żone poły kaftana miotały się na wichrze, biały harcap i czarna szpada sztywno wyrywały się
w powietrze. Bogaty strój świadczył, że jest to kapitan, balansujące położenie ciała oznaczało
podrzut fali. Był bez czapki, wyraźnie pochłonięty grozą sytuacji, i coś krzyczał — ale co?
Czy widział, jak leci za burtę człowiek, czy rozkazywał położyć się na przeciwny hals, albo
starając się przekrzyczeć wicher, wołał bosmana? Nie myśli, zaledwie ich cienie zrodziły się
w duszy Graya, gdy patrzył na obraz. Nagle wydało mu się, że z lewej strony podszedł i sta-
nął obok niego ktoś nieznany, niewidzialny. Wystarczy odwrócić głowę, a przedziwne uczu-
cie zniknie bez śladu. Gray wiedział o tym. Nie pozwolił jednak zgasnąć wyobraźni, lecz słu-
chał jej uważnie. Bezdźwięczny głos wykrzyknął kilka urywanych zdań, niezrozumiałych jak
język malajski; rozległ się przeciągły huk jak gdyby toczących się lawin; echo i posępny wi-
cher napełniły bibliotekę. Wszystko to Gray słyszał w sobie. Rozejrzał się. Cisza, która w tej-
że chwili nastąpiła, zdmuchnęła dźwięczną pajęczynę fantazji. Łączność z wichurą przepadła.
Gray przychodził jeszcze kilka razy, żeby popatrzeć na obraz. Stał się on dla niego jak
gdyby tym właściwym słowem w rozmowie duszy z życiem, bez którego trudno pojąć same-
go siebie. W wyobraźni małego chłopca stopniowo komponował się obraz ogromnego morza.
Zżył się z nim, szperając w bibliotece, wyszukując i chciwie czytając te książki, za których
złotymi podwojami otwierało się szafirowe lśnienie oceanu. Tam, ciągnąc za rufą pianę, pło-
nęły okręty. Niektóre traciły żagle, maszty i zachłystując się falą, pogrążały się w ciemną
otchłań, gdzie migocą fosforycznym światłem oczy ryb. Inne, porwane przez kipiel, obijały
się o rafy. Martwa fala groźnie miotała kadłubem, wyludniony okręt z poszarpanym takielu-
nkiem trwał w długiej agonii. póki nowy sztorm nie roztrzaskiwał go w drzazgi. Jeszcze inne
pomyślnie zabierały ładunek w jednym porcie i wyładowywały w drugim; załoga, siedząc w
knajpie przy stole, sławiła żeglugę i z lubością piła wódkę. Były tam jeszcze okręty-piraci z
czarną flagą i straszliwą, wymachującą nożami załogą; okręty-widma świecące martwym
sinawym blaskiem; okręty wojenne z żołnierzami, armatami i muzyką; statki wypraw nauko-
wych, wypatrujące wulkanów, roślin i zwierząt; statki kryjące posępną tajemnicę i bunty;
statki odkrywców i statki przygód.
W świecie tym, rzecz jasna, nad wszystkim górowała postać kapitana. On był wyro-
cznią, duszą i rozumem okrętu. Od jego woli zależał wypoczynek i praca załogi. On sam do-
bierał załogę, która pod wieloma względami odpowiadała jego charakterowi. Znał przyzwy-
czajenia i sprawy rodzinne każdego marynarza, w oczach podwładnych posiadał magiczną
wiedzę, dzięki której potrafił całkiem pewnie płynąć — dajmy na to z Lizbony do Szanghaju
przez niezmierzone przestrzenie. Poskramiał burze za pomocą całego systemu skomplikowa-
nych wysiłków, zwięzłymi rozkazami tłumiąc w zarodku panikę. Żeglował i zarządzał posto-
je, gdzie mu przyszła ochota. Decydował o wyjściu z portu, o załadunku, remoncie i odpoczy-
nku. Trudno było sobie wyobrazić władzę większą i rozumniejszą w pracy intensywnej i
pełnej nieustannego ruchu. Była ona tak doskonała i nieograniczona, że równała się władzy
Orfeusza.
Taki obraz kapitana, takie pojęcie o nim i o istotnym znaczeniu jego stanowiska zajęły
— zgodnie z prawami psychologii — pierwsze miejsce w błyskotliwym umyśle Graya. Żaden
inny zawód, poza tym jednym, nie mógłby tak cudownie stopić w sobie wszystkich skarbów
życia i równocześnie zostawić nietknięty rysunek, choćby najsubtelniejszy, każdego poszcze-
gólnego szczęścia. Niebezpieczeństwo, ryzyko, władza nad przyrodą, blask dalekich krain,
urok nieznanego, miłość, która ukazuje się w przelocie i rozkwita powitaniem i rozłąką, pory-
wająca kipiel spotkań, ludzi, zdarzeń, bezmierna różnorodność życia, kiedy przed bystrym
wzrokiem przesuwa się raz Krzyż Południa, to znów Wielka Niedźwiedzica i wszystkie lądy
— a mimo to w kajucie panuje niepodzielnie ojczyzna, jej książki, obrazy, listy i zasuszone
kwiaty, owinięte w jedwabisty lok i noszone w zamszowym woreczku na twardej piersi.
Jesienią, w piętnastym roku życia, Artur Gray opuścił potajemnie dom i wymknął się za
złote wrota morza. Wkrótce z portu Dubel wyruszył do Marsylii szkuner „Anzelm”, uwożąc
na pokładzie jungę o drobnych rękach i wyglądzie przebranej dziewczynki. Owym jungą był
Gray, właściciel wykwintnego sakwojażu, cienkich jak rękawiczki lakierowanych bucików i
batystowej bielizny z wyhaftowaną na niej koroną.
W ciągu roku, kiedy „Anzelm” odwiedzał Francję, Amerykę i Hiszpanię, Gray roztrwo-
nił część swych zasobów na ciastka — składając w ten sposób daninę przeszłości, resztę zaś
— na rzecz teraźniejszości i przyszłości — przegrał w karty. Chciał zostać prawdziwym „wi-
lkiem morskim”. Krztusił się, ale pił wódkę, podczas kąpieli skakał z zamierającym sercem
głową w dół z wysokości dwu sążni. Z wolna pozbył się wszystkiego, prócz rzeczy najwa-
żniejszej — prócz swojej dziwnej, pełnej wzlotów duszy; zniknęła słabość, kości mu się roz-
rosły, stwardniały mięśnie, bladość ustąpiła miejsca ciemnej opaleniźnie, wytworną niedba-
łość ruchów zamienił na niezawodną celność pracującej ręki, w jego myślących oczach
odbijał się blask, jak u człowieka patrzącego w ogień. I jego mowa, utraciwszy nierówne, z
lekka wyniosłe brzmienie, stała się zwięzła, precyzyjna jak cios mewy spadającej w wodę po
trzepotliwe srebro ryb.
Kapitan „Anzelma” był to człowiek dobry, ale za to twardy marynarz, który zabrał chło-
pca trochę przez złośliwość. W awanturniczym pragnieniu Graya postrzegał jedynie ekscen-
tryczny kaprys i z góry już triumfował, wyobrażając sobie, że zanim miną dwa miesiące, Gray
powie mu, unikając przy tym jego wzroku: „Kapitanie Hope, zdarłem sobie skórę na łokciach,
czołgając się po olinowaniu, bolą mnie plecy i boki, nie mogę rozprostować palców, głowa mi
pęka, a nogi trzęsą się pode mną. Wszystkie te mokre liny ważą ze dwa pudy. Wszystkie te
fały, wanty, braszpile, stalówki, stengi i salingi stworzone zostały po to, żeby udręczać moje
delikatne ciało. Ja chcę do mamy”. Po wysłuchaniu w myśli tego oświadczenia kapitan Hope
rozpoczynał, również w myśli, następującą przemowę: „Może pan odejść, dokąd pan chce,
moje pisklątko. Jeśli do pańskich wrażliwych skrzydełek przylgnęła smoła, niech pan ją zmy-
je w domu wodą kolońską »Rosa-mimosa«”. Ta wymyślona przez kapitana woda kolońska
sprawiała mu największą uciechę, toteż zakończywszy wyimaginowaną odpowiedź, powta-
rzał na głos: „Tak, tak. Niech pan idzie do »Rosy-mimosy«”.
Tymczasem ów świetny dialog coraz rzadziej przychodził kapitanowi na myśl, Gray
bowiem szedł do celu z zaciśniętymi zębami i pobladłą twarzą. Znosił dokuczliwe trudy z
ogromnym wysiłkiem woli i czuł, że jest mu coraz lżej, w miarę jak groźny okręt wdziera się
w jego organizm, a brak wprawy ustępuje przyzwyczajeniu. Zdarzało się, że pętla łańcucha
kotwicznego waliła go z nóg, że nie zamocowana na pachołku lina wyrywała mu się zdziera-
jąc skórę z dłoni, że wiatr chlastał go po twarzy mokrym uchem żagla z wszytym weń żela-
znym pierścieniem i że, krótko mówiąc, cała robota zdawała się torturą wymagającą czujnej
uwagi. A jednak, choć nieraz dyszał ciężko i z trudem prostował plecy, pogardliwy uśmiech
nie schodził z jego twarzy. Dotąd znosił w milczeniu drwinę, szyderstwa i nieuniknione wy-
myślania, póki nie stał się w nowym środowisku „swoim”. Ale od tej chwili zawsze odpowia-
dał pięścią na każdą zniewagę.
Pewnego razu kapitan Hope, zobaczywszy, jak Gray mistrzowsko wiąże żagiel na rei,
rzekł do siebie: „Zwyciężyłeś, filucie”. Kiedy Gray zsunął się na pokład, Hope zawołał go do
kajuty i otwierając zniszczoną księgę, powiedział:
— Słuchaj uważnie. Zgaś papierosa! Zaczyna się fartunek szczeniaka na kapitana.
I jął czytać, raczej mówić i wykrzykiwać z książki odwieczne słowa morza. Była to
pierwsza lekcja Graya. W ciągu roku zapoznał się z nawigacją, praktyką, budową okrętów,
prawem morskim, locją i księgowością. Kapitan Hope witał się z nim podając rękę i mówiąc:
„pan”.
W Vancouverze dogonił Graya list matki, pełen łez i trwogi. Odpowiedział jej: „Wiem.
Lecz gdybyś ty widziała tak jak ja: moimi oczami. Gdybyś słyszała jak ja: przyłóż do ucha
muszlę — jest w niej szum wieczystej fali. Gdybyś kochała jak ja — wszystko, w liście twym,
prócz miłości i człowieka, znalazłbym — uśmiech”. I żeglował dalej, póki „Anzelm” nie
zawinął z ładunkiem do Dublu; stamtąd dopiero, korzystając z postoju, dwudziestoletni Gray
pojechał odwiedzić zamek.
Wszystko było takie jak dawniej. Nie zmieniły się w ciągu lat pięciu ani szczegóły, ani
wrażenie ogólne, tylko korony młodych wiązów zgęstniały — ich ażurowy deseń na fasadzie
budynku zwarł się i rozrósł.
Służba najpierw zleciała się, witając Graya radośnie, potem dopiero wszyscy ocknęli się
i zastygli w pozie pełnej uszanowania, jak gdyby widzieli go takim nie dalej niż wczoraj.
Powiedzieli mu, gdzie jest matka; poszedł do wysokiego pokoju i cicho przymknąwszy drzwi,
zatrzymał się bezszelestnie, patrząc na posiwiałą kobietę w czarnej sukni. Stała przed krucyfi-
ksem, jej żarliwy szept brzmiał jak mocne hicie serca. „Za żeglarzy, wędrowców, za chorych,
cierpiących i więzionych” — słyszał Gray wstrzymując oddech. Następnie powiedziała: „i za
mojego synka...” Wtedy odezwał się: „Ja...” Ale więcej nic nie mógł wymówić. Matka
odwróciła się. Zeszczuplała, na jej dumnej delikatnej twarzy świecił nowy wyraz, jak gdyby
odzyskanej młodości. Gwałtownie podeszła do syna. Krótki gardłowy śmiech, powstrzymy-
wany okrzyk i łzy w oczach — to wszystko. Ale w tej chwili żyła intensywniej i radośniej niż
w ciągu całego życia. „Od razu cię poznałam. O mój drogi, mój maleńki!”
I Gray rzeczywiście przestał być duży. Wysłuchał jej słów o śmierci ojca, potem opo-
wiedział o sobie. Słuchała uważnie, bez wyrzutów i protestów, ale w głębi duszy we wszy-
stkim, co Gray święcie uważał za prawdę swego życia, widziała jedynie zabawki, które do-
starczają jej chłopcu rozrywki. Takimi zabawkami były lądy, oceany i okręty.
Gray spędził w zamku siedem dni. Ósmego dnia, wziąwszy poważną sumę pieniędzy,
wrócił do Dublu i rzekł kapitanowi Hope: „Dziękuję. Był pan dobrym towarzyszem. A teraz
żegnaj, starszy kolego”. I przypieczętował prawdziwe znaczenie tego słowa straszliwym, jak
kleszcze uściskiem ręki. „Będę pływał na własnym okręcie.” Hope zaczerwienił się, splunął,
wyrwał rękę i odszedł, ale Gray dogonił go i uścisnął. Potem zasiedli w hotelu wszyscy
razem, dwudziestu czterech mężczyzn, łącznie z załogą, pili, krzyczeli i śpiewali, aż wypili i
zjedli wszystko, co było w bufecie i w kuchni.
Niewiele czasu minęło i w porcie Dubel gwiazda wieczorna zabłysła nad czarną sylwetą
nowego masztu. Był to „Sekret”, zakupiona przez Graya trzymasztowa galeona o wyporności
dwustu sześćdziesięciu ton. Tak więc Artur Gray, jako kapitan i właściciel statku, pływał
jeszcze cztery lata, zanim los przywiódł go do Lissu. Ale już na zawsze zapamiętał ów krótki
gardłowy śmiech, pełen czułej muzyki, jakim powitano go w domu, więc dwa razy do roku
odwiedzał zamek, pozostawiając srebrnowłosej kobiecie niezbyt wiele pewności, że taki duży
chłopiec da sobie radę ze swymi zabawkami.
III. ŚWIT
Struga piany odrzucona rufą okrętu „Sekret” przecięła białą kresą ocean i zgasła w
blasku wieczornych świateł Lissu. Okręt stanął na redzie w pobliżu latarni morskiej. Przez
dziesięć dni „Sekret” wyładowywał czesuczę, kawę i herbatę, jedenasty dzień załoga spędziła
na brzegu, odpoczywając i nurzając się w oparach wina; dwunastego dnia Gray bez żadnej
przyczyny poczuł głuchą tęsknotę, nie rozumiejąc, skąd to na niego przyszło.
Już rano, ledwie się zbudził, od razu zdał sobie sprawę, że dzień ten wstał w czarnych
promieniach. Ubrał się w ponurym nastroju, zjadł bez apetytu śniadanie, zapomniał prze-
czytać gazetę i długo palił, pogrążony w nie dającym się opisać, bezcelowym napięciu; maja-
czyły mu się jakieś słowa, wśród nich błądziły nie uświadomione pragnienia, niszcząc się
wzajemnie z jednakową siłą. Wówczas Gray zajął się pracą.
Obejrzał w towarzystwie bosmana statek, kazał naciągnąć wanty, rozluźnić linę stero-
wą, oczyścić kluzy, kompas, zmienić kliwer, nasmołować pokład, otworzyć, przewietrzyć i
zamieść ładownię. Ale praca nie przyniosła Grayowi odprężenia. Pełen niepokoju, zasłuchany
w melancholię tego dnia, przeżył go w rozdrażnieniu i smutku. Jak gdyby ktoś go przyzywał,
a on zapomniał, kto i dokąd.
Przed wieczorem usiadł w kajucie, wziął książkę i długo polemizował z autorem, czy-
niąc na marginesach paradoksalne uwagi. Przez pewien czas bawiły go te igraszki, ta rozmo-
wa ze zmarłym narzucającym swą wolę zza grobu. Potem zapalił fajkę i zatonął w niebieska-
wym dymie, wijącym się w mgliste arabeski.
Tytoń ma straszliwą moc. Jak oliwa wylana na wzburzone fale uśmierza ich wście-
kłość, podobnie tytoń — łagodząc podniecenie uczuć, obniża je o kilka tonów, i wtedy muzy-
ka ich większej nabiera harmonii. Dlatego tęsknota Graya, straciwszy wreszcie po trzech
fajkach napastliwą ostrość, zmieniła się w pełne zadumy roztargnienie. Ten nastrój trwał
jeszcze około godziny. Gdy zniknął zamęt duchowy, Gray otrząsnął się, zapragnął ruchu i
wyszedł na pokład. Była późna noc. Za burtą w uśpionej wodzie drzemały gwiazdy i światła
masztowych latarń. Ciepłe jak policzek powietrze pachniało morzem. Gray podniósł głowę i
zmrużywszy oczy patrzył na rozżarzony węgielek gwiazdy; natychmiast z zawrotnej odległo-
ści wbiła się w jego źrenice ognista igła dalekiej planety. Od zatoki dobiegał wieczorny zgiełk
miasta. Czasami od brzegu po czujnej wodzie nadlatywało z wiatrem zdanie, jakby je ktoś
wypowiedział na pokładzie; dźwięczało wyraźnie, u potem gasło w skrzypie takielunku. Na
baku rozbłysła zapałka oświetlając palce, wąsy i okrągłe oczy. Gray zagwizdał — ognik fajki
drgnął i popłynął ku niemu. Po chwili kapitan zobaczył w ciemności ręce i twarz wachtowe-
go.
— Powiedz Letice — rzekł Gray — że pojedzie ze mną. Niech zabierze wędki.
Zszedł do szalupy i tam z dziesięć minut czekał na Letikę. Zwinny, sprytny chłopak za-
dudnił wiosłami o burtę i podał je Grayowi; potem sam zszedł do łodzi, nastawił dulki i wsu-
nął torbę z żywnością w schowek na rufie. Gray siadł u steru.
— Dokąd pan każe płynąć, kapitanie?— spytał Letika zawracając łódź prawym wio-
słem.
Kapitan milczał. Marynarz zaś wiedział, że tego milczenia nie wolno przerywać słowa-
mi, więc również zamilkł i tylko puścił w ruch wiosła.
Gray wziął kierunek na pełne morze, potem zaczął się trzymać lewego brzegu. Było mu
wszystko jedno, dokąd płynie. Ster głucho chrobotał, podzwaniały i pluskały wiosła — reszta
była morzem i ciszą.
W ciągu dnia człowiek chłonie tak wiele myśli, wrażeń i słów, że mogłaby z tego
powstać niejedna spora książka. Oblicze dnia nabiera określonego wyrazu, dziś jednak Gray
próżno się w nie wpatrywał. W jego mglistych rysach świeciło jedno z tych uczuć, których
jest wiele, lecz którym nie dano nazwy. Jakkolwiek by je nazwano, zostaną na zawsze poza
kategoriami słów i nawet pojęć, podobne wchłanianiu zapachu. Gray znajdował się teraz we
władzy takiego uczucia. Mógłby, co prawda, powiedzieć: „Ja czekam, widzę i dowiem się
niezadługo...” — ale nawet te słowa znaczyły nie więcej niż luźne szkice wobec wizji archi-
tektonicznej. Była jeszcze w tych rojeniach siła szlachetnej podniety.
Na lewo zamajaczył brzeg falistym zgęszczeniem mroku. Nad czerwonymi szybami
okien migotały iskry z kominów. To była Kaperna. Gray słyszał kłótliwe głosy i ujadanie
psów. Światła we wsi przypominały drzwiczki od pieca z przepalonymi dziureczkami, przez
które widać płonący węgiel. Z prawej strony był ocean, wyczuwalny jak obecność śpiącego
człowieka. Gray minął Kapernę i skręcił do brzegu. Tu łagodnie pluskała fala przyboju.
Zaświeciwszy latarnię spostrzegł jamy urwiska i jego górne wystające nawisy. Podobało mu
się to miejsce.
— Tu będziemy łowić ryby — rzekł klepiąc wioślarza po ramieniu.
Marynarz chrząknął niewyraźnie. „Pierwszy raz pływam z takim kapitanem — zamru-
czał.— Dzielny kapitan, chociaż jakiś odmieniec. Trudno go rozgryźć. Ale go lubię.”
Wbił wiosło w muł, przywiązał do niego łódź i obaj zaczęli wspinać się w górę po
kamieniach, które raz po raz usuwały się spod łokci i kolan. Nad urwiskiem ciągnął się gęsty
las. Rozległ się stuk siekiery ścinającej uschły pień. Zwaliwszy drzewo, Letika rozpalił na
zboczu ognisko. Zachybotały cienie i odbity w wodzie płomień; cofający się mrok wyświetlił
trawę i gałęzie. Nad ogniskiem drgało migotliwe przeplecione dymem powietrze.
Gray usiadł przy ognisku.
— Jazda — powiedział wyciągając butelkę — wypij, przyjacielu Letika, za zdrowie
wszystkich abstynentów. Skoro już mowa o wódce, to wziąłeś imbirówkę zamiast nalewki
chinowej.
— Proszę mi darować, kapitanie — odparł marynarz łapiąc oddech. — Pozwoli pan, że
przekąszę tym... — Odgryzł połowę kurczęcia na raz, potem wyjął z ust skrzydełko i ciągnął
dalej: — Wiem, że pan lubi chinową. Ale było ciemno i śpieszyłem się. Imbir, wie pan, budzi
w człowieku zaciekłość. Kiedy mam się bić, zawsze golnę sobie imbirówki.
Póki kapitan jadł i pił, marynarz spoglądał na niego spod oka, potem jednak nie wytrzy-
mał i spytał:
— Prawda to, co mówią, kapitanie, że pan pochodzi z wysokiego rodu?
— To nic ciekawego, Letika. Bierz wędkę i idź na ryby, jeśli masz ochotę.
— A pan?
— Ja? Nie wiem. Możliwe. Ale... później.
Letika rozwijając wędkę przygadywał wierszem, od czego był nie lada majster, budząc
wielki zachwyt wśród załogi:
Wziąłem sznurek, wziąłem patyk,
bat zrobiłem jak się patrzy,
aż powietrze zaświszczało,
gdym zarzucił w wodę haczyk.
Następnie pogmerał palcem w pudełku z robakami.
Żył pod ziemią ten robaczek,
krótko życiem cieszył się,
teraz na haczyku skacze —
wnet go sum żarłoczny zje.
Na koniec odszedł ze śpiewem:
Cicha noc i rajski trunek,
biada sumom, jesiotrowi,
śledziu, w głębiach twój ratunek —
dziś Letika ryby łowi!
Gray położył się przy ognisku i patrzył na odbicie ognia w falach. Rozmyślał, ale bez
udziału woli. W takim stanie ducha myśl nieuważnie chłonie to, co ją otacza, widzi niby przez
mgłę. Pędzi jak koń w stłoczonej ciżbie, tratując, roztrącając i zatrzymując wszystko. Pustka,
zamęt, zahamowanie towarzyszą jej na przemian. Po omacku dotyka sensu rzeczy, od ostrego
wzburzenia przerzuca się ku utajonym przeczuciom; krąży po ziemi i niebie, prowadzi rze-
czowe rozmowy z urojonymi osobami, gasi i ubarwia wspomnienia. W tym ruchu obłocznym
wszystko jest żywe i wyraziste i wszystko chaotyczne jak maligna. Odpoczywająca świado-
mość uśmiecha się czasem, gdy, dajmy na to, w rozważaniach o życiu nagle zagości obraz
zupełnie bez związku — jakaś gałązka złamana dwa lata temu. Tak właśnie rozmyślał Gray,
przebywał jednak nie tutaj, lecz „gdzieś tam”.
Łokieć, na którym się wspierał, złożywszy głowę na ręce, zawilgł i zdrętwiał. Blado
świeciły gwiazdy; mrok nabrał intensywności, jaka zwykle poprzedza świt. Kapitan zaczął
drzemać, ale nie zdawał sobie z tego sprawy. Chciał się napić, sięgnął więc po torbę i rozwią-
zywał ją już we śnie. Potem przestał śnić. Następne dwie godziny trwały dla Graya tyleż co
sekundy, w ciągu których położył głowę na rękach. Przez ten czas Letika dwukrotnie był przy
ognisku, palił papierosa i przez ciekawość zaglądał do pyska złowionym rybom — co też tam
jest takiego? Ale, oczywiście, nic tam nie było.
Zbudziwszy się, Gray przez chwilę nie mógł sobie uprzytomnić, w jaki sposób tu się
znalazł. Zdziwiony patrzył na szczęśliwą jasność poranka, na urwisty brzeg pośród wyraziście
rysujących się gałęzi i na płonącą błękitnie dal; nad horyzontem, nad jego stopami, zwisały
liście leszczyny. W dole urwiska — Gray miał wrażenie, że tuż pod nim — cicho pluskał
przybój. Błysnęła kropla rosy i jak chłodny klaps spadła z liścia na senną twarz. Gray wstał.
Wszędzie triumfowało światło. Stygnące głownie ogniska czepiały się życia cienką smużką
dymu. Przyjemnie było oddychać powietrzem leśnej zieleni, woń dymu dodawała mu dzikie-
go uroku.
Letiki nie było. Pochłonęło go łowienie ryb. Cały zgrzany, oddawał się swemu zajęciu z
pasją hazardowego gracza. Gray wyszedł z gęstwiny w zarośla rozrzucone na zboczu wzgó-
rza. Dymiła i płonęła trawa, kwiaty wyglądały jak dzieci pod przymusem wymyte zimną
wodą. Świat zieleni oddychał niezliczonym mnóstwem maleńkich ust, utrudniając Grayowi
drogę przez swą radującą się ciżbę. Kapitan przedostał się na otwarte miejsce, mieniące się
wszystkimi odcieniami traw i tu zobaczył śpiącą młodą dziewczynę.
Cicho odsunął ręką gałązkę i zatrzymał się z uczuciem niebezpiecznego odkrycia. Nie
dalej niż o pięć kroków przed nim, skulona, z jedną nóżką podkurczoną, a drugą wyciągniętą,
z głową wygodnie ułożoną na rękach leżała znużona Assol. Włosy jej rozsypały się w nieła-
dzie, odpięty guzik przy szyi odsłaniał biały dołeczek, rozpostarta spódnica obnażała kolana.
Rzęsy spały na policzku, w cieniu delikatnej, wypukłej skroni, którą do połowy przesłaniało
pasmo ciemnych włosów, mały palec podłożonej pod głowę prawej ręki lekkim wygięciem
dotykał karku. Gray przykucnął i z dołu zajrzał w twarz dziewczyny, nie przypuszczając, że
przypomina w tej pozie Fauna z obrazu Arnolda Böcklina.
Możliwe, że w innych warunkach Gray dostrzegłby tę dziewczynę jedynie oczami, ale
w tej chwili ujrzał ją inaczej. Wszystko poruszyło się w nim, wszystko się uśmiechnęło. Nie
znał, oczywiście, ani jej, ani jej imienia, tym bardziej nie wiedział, dlaczego zasnęła na tym
brzegu. Po prostu był ogromnie zadowolony z tego. Lubił obrazy bez objaśnień i podpisów.
Wrażenie jest wtedy nieporównanie silniejsze, treść obrazu, nie zamknięta w słowach, staje
się nieograniczona, można pod nią podkładać wszystkie znaczenia i domysły.
Cień listowia przysunął się ku pniom, a Gray ciągle jeszcze siedział w tej samej, niezbyt
wygodnej pozycji. Wszystko w dziewczynie spało — spały ciemne włosy, spała suknia i fałdy
sukni; zdawało się, że nawet trawa w bliskości jej ciała drzemie współczująco. Kiedy wraże-
nie wezbrało, Gray zanurzył się w jego ciepłej, omywającej fali i pozwolił się jej unieść. Od
dawna już Letika wołał: „Kapitanie, gdzie pan jest?” — ale kapitan go nie słyszał.
Kiedy wreszcie wstał, pociąg do niezwykłości ogarnął go znienacka — natarczywy i na-
tchniony jak drażliwa kobieta. Bezwolnie ustępując mu, Gray zdjął z palca stary, kosztowny
pierścień, rozumując nie bez podstaw, że, być może, podsuwa w ten sposób życiu coś tak
obowiązującego jak ortografia. Ostrożnie wsunął pierścień na mały palec widoczny spod
karku. Palec poruszył się niecierpliwie i znikł. Spojrzawszy jeszcze raz na tę uśpioną twarz,
Gray odwrócił się i zobaczył w krzakach wysoko podniesione brwi marynarza. Letika, roz-
dziawiwszy usta, patrzył na poczynania kapitana z takim zdumieniem, z jakim zapewne spo-
glądał Jonasz w paszczę wieloryba, który służył mu jako hotel.
— Ach, to ty, Letika! — powiedział Gray. — Spójrz no na nią. Piękna, co?
— Wspaniałe dzieło sztuki! — zawołał szeptem marynarz, który lubił literackie
określenia. — Jest coś sprzyjającego w układzie okoliczności. Złapałem dwie mureny i
jeszcze jakąś taką pękatą jak balon.
— Ciszej, Letika. Chodźmy stąd.
Weszli w zarośla. Powinni byli teraz wrócić lin łodzi, ale Gray zwlekał, wpatrując się w
perspektywę niskiego brzegu, gdzie nad zielenią i piaskiem płynął poranny dym z kominów
Kaperny. W dymie tym Gray znów zobaczył dziewczynę.
Wówczas zdecydowanie zawrócił i zaczął schodzić w dół po zboczu; marynarz, nie
pytając, co się stało, szedł za nim. Czuł, że znów nastąpiło obowiązujące milczenie. Dopiero
w pobliżu pierwszych zabudowań Gray nagle odezwał się:
— Czy potrafisz, Letika, rozpoznać twoim doświadczonym okiem, gdzie tu może być
szynk?
— Pewnie tamten czarny dach — zastanawiał się Letika — a zresztą może to i nie
szynk.
— A co w tym dachu zwróciło twoją uwagę?
— Sam nie wiem, kapitanie. To po prostu głos serca.
Zbliżyli się do budynku — był to rzeczywiście szynk Mennersa. Przez otwarte okno
widać było na stole butelkę, obok czyjaś ubrudzona ręka kręciła szpakowaty wąs.
Mimo że godzina była wczesna, w szynku znajdowało się trzech ludzi. Pod oknem
siedział zauważony już przez nas węglarz, właścicieli pijackich wąsów. Pomiędzy bufetem a
wewnętrznymi drzwiami sali usadowili się dwaj rybacy przy jajecznicy i piwie. Menners, dłu-
gi jak tyka młody człowiek z piegowatą nieciekawą twarzą i z owym szczególnym wyrazem
sprytnej przebiegłości w kaprawych oczkach, jaki przeważnie charakteryzuje kupczyków,
przecierał za ladą nakrycia. Na brudnej podłodze leżało słoneczne odbicie okna.
Ledwie Gray wstąpił w smugę mglistego światła, Menners, kłaniając się z uszanowa-
niem, wyszedł ze swego ukrycia. Natychmiast odgadł, że ma przed sobą prawdziwego kapita-
na, należącego do kategorii gości rzadko przezeń widywanych. Gray zamówił rum. Menners
nakrył stół pożółkłym wskutek ciągłego używania obrusem i przyniósł butelkę, liznąwszy
uprzednio językiem koniuszek odklejonej etykietki. Potem wrócił za ladę i spoglądał uważnie
to na Graya, to na talerz, z którego zdrapywał coś przyschniętego.
Gdy Letika, ująwszy szklankę w obie ręce, cichutko coś do niej szeptał patrząc w okno,
Gray przywołał Mennersa. Chin, zadowolony z siebie, przysiadł na brzeżku krzesła — czuł
się mile połechtany tym, że Gray zwrócił się do niego, a zwłaszcza że wyraził to zwyczajnym
kiwnięciem palca.
— Pan zapewne zna tu wszystkich mieszkańców — zaczął spokojnie Gray. — Chciał-
bym wiedzieć, kim jest młoda dziewczyna w wieku siedemnaście do dwudziestu lat, niezbyt
wysoka, o ciemnoblond włosach, w chusteczce na głowie i w sukni w różowe kwiatki. Spo-
tkałem ją niedaleko stąd. Co to za jedna?
Powiedział to z surową prostotą, która nie pozwala uchylić się od narzuconego tonu.
Chin Menners w duchu aż podskoczył i nawet uśmiechnął się z lekka, ale zewnętrznie dosto-
sował się do charakteru rozmowy. Zanim zresztą odpowiedział, jakiś czas milczał — jedynie
z powodu próżnej chęci domyślenia się, o co chodzi.
— Hm! — rzekł podnosząc oczy w sufit.— To pewnie „Assol od Szkarłatnych Żagli”
— nikt inny. Ona jest pomylona.
— Doprawdy? — obojętnie zauważył Gray i upił spory łyk. — Jak to się stało?
— Kiedy tak, to proszę posłuchać.
I Chin opowiedział, jak to siedem lat temu dziewczynka rozmawiała nad brzegiem
morza ze zbieraczem pieśni. Oczywiście historia ta, od czasu gdy żebrak utrwalił jej istnienie
w tymże szynku, nabrała cech prostackiej i niesmacznej plotki, niemniej prawdziwy jej sens
pozostał nietknięty.
— Od tej pory tak ją właśnie nazywają — powiedział Menners — „Assol od Szkarła-
tnych Żagli”.
Gray odruchowo spojrzał na Letikę, który w dalszym ciągu siedział cicho i skromnie,
potem wzrok jego powędrował ku zapylonej drodze, biegnącej obok szynku, i tu, jakby go
cios ugodził — jednoczesny cios w serce i w głowę. Drogą, zwrócona twarzą do niego, szła ta
właśnie Assol od Szkarłatnych Żagli,: którą Menners przed chwilą scharakteryzował. klini-
cznie. Rysy jej twarzy, przedziwne jak tajemnica najgłębiej przejmujących, choć prostych
słów, ukazały mu się teraz rozświetlone jej spojrzeniem. Marynarz i Menners siedzieli tyłem
do okna, nie chcąc więc, aby się przypadkiem odwrócili, Gray miał na tyle siły, że znów
utkwił wzrok w ryżych oczach China. Gdy zobaczył oczy Assol, rozwiała się cała ohyda opo-
wiadania Mennersa. Tymczasem Chin, nic nie podejrzewając, ciągnął:
— Mogę jeszcze panu powiedzieć, że jej ojciec to skończony łotr. Utopił mojego tatkę,
bez obrazy boskiej, jakby jakiegoś kota. On...
Przerwał mu niespodziewany dziki wrzask. Węglarz, otrząsnąwszy się z pijackiego
odrętwienia, ryknął śpiewem, i to tak opętańczym, że wszyscy się wzdrygnęli:
Koszykarzu, koszykarzu,
Drzyj z nas ceny słone!
— Znów się napompowałeś, łajbo przeklęta! — krzyknął Menners. — Wynoś się stąd!
...Ale niech cię Pan Bóg strzeże
Trafić w nasze strony!...
ryknął węglarz i jakby nigdy nic, z siorbaniem zatopił wąsy w szklance.
Chin Menners z oburzeniem wzruszył ramionami.
— Śmieć, nie człowiek — powiedział z obrzydliwą godnością dusigrosza. — Za
każdym razem taka historia!
— Więcej pan już nic nie ma do powiedzenia? — zapytał Gray.
— Ja? Przecież mówię panu, że jej ojciec to łotr. Przez niego, łaskawy panie, osierocia-
łem i już jako dziecko musiałem zarabiać na liche utrzymanie...
— Łżesz! — raptem odezwał się węglarz. — Łżesz tak niegodziwie i bezczelnie, że od
razu wytrzeźwiałem.
Chin nie zdążył otworzyć ust, gdy węglarz zwrócił się do Graya:
— On łże. I jego ojciec łgał, i matka też łgała. Taka rodzinka. Może pan być spokojny,
że ona jest tak samo zdrowa jak my obydwaj. Rozmawiałem z nią. Siedziała na moim wózku
osiemdziesiąt cztery razy albo niewiele mniej. Kiedy dziewczyna idzie z miasta piechotą, a ja
już sprzedałem mój węgiel, to już na pewno posadzę ją na wózku. Niech sobie siedzi. Mówię
panu, że ona ma bardzo dobrze w głowie. To od razu widać. Wiadomo, że z tobą, Chinie
Menners, nie zamieni dwóch słów. Ale ja, wielmożny panie, w wolnym, węglarskim zawo-
dzie nic sobie nie robię z plotek i gadania. Ona mówi jak dorosła, tylko że dziwaczne są jej
słowa. Słuchasz — niby wszystko to samo, co my byśmy powiedzieli, a przecież u niej nie tak
wychodzi, zupełnie inaczej. Na przykład raz była mowa o jej rzemiośle. „Wiesz co — powia-
da ona i przytrzymuje się mego ramienia jak mucha dzwonnicy — moja robota nie jest nudna,
tylko że wciąż się ma ochotę wymyślać coś nadzwyczajnego. Chciałabym tak sprytnie wyko-
mbinować, żeby na mojej desce łódź sama pływała, a wioślarze naprawdę wiosłowali; potem
żeby przybili do brzegu, przycumowali łódź, siedli sobie i zajadali jak żywi.” Zacząłem się
śmiać, bo mnie to przecież rozśmieszyło. „No — powiadam — twoja praca, Assol, już jest
taka, to i myśli ci takie przychodzą, ale popatrz naokoło — wszyscy ludzie w robocie jak w
bójce.” „Nie — mówi ona — ja wiem swoje. Kiedy rybak łowi ryby, to myśli, że złapie taką
ogromną rybę, jakiej nikt jeszcze nie złowił.” „No a ja?” „Ty — roześmiała się — ty, kiedy
ładujesz węgiel do kosza, to na pewno myślisz, że kosz zakwitnie.” Proszę, jak powiedziała!
A mnie, przyznaję, od razu coś tknęło, żeby popatrzeć na kosz, i tak mi się w oczach przed-
stawiło, jakby z wikliny wychyliły się pączki, później te pączki pękły, trysnęły po całym ko-
szu listowiem. I wszystko znikło. Aż nawet coś niecoś wytrzeźwiałem! A Chin zawsze łże jak
najęty, już ja go znam!
Menners, uważając, że rozmowa staje się niedwuznacznie obraźliwa, zmierzył węglarza
spojrzeniem i skrył się za ladą, skąd zapytał i goryczą:
— Czy każe pan coś podać?
— Nie — powiedział Gray sięgając po pieniądze — już wychodzimy. Letika, zostaniesz
tu, wrócisz przed wieczorem i będziesz milczał. Dowiedz się, ile tylko zdołasz, i przynieś mi
wiadomości. Zrozumiałeś?
— Najłaskawszy kapitanie — odrzekł Letika z pewną familiarnością, spowodowaną
rumem — nie zrozumieć tego może tylko głuchy.
— Doskonale. Zapamiętaj i to, że przy żadnej okazji, jaka może ci się nadarzyć, nie
wolno ci mówić o mnie ani nawet wspomnieć mego imienia. Bądź zdrów!
Gray wyszedł. Od tej pory już nie opuszczało go uczucie olśniewających odkryć, uczu-
cie podobne do iskry prochowej w moździerzu Bertholda Schwartza, wynalazcy prochu —
był to jeden z owych psychicznych wstrząsów, którym towarzyszą błyski płomienia. Opano-
wał go duch niezwłocznego działania. Opamiętał się i zebrał myśli dopiero wtedy, gdy wsiadł
do łodzi. Śmiejąc się, podstawił rękę dłonią do góry pod blask słoneczny, jak to zrobił ongiś
jako mały chłopiec w piwnicy z winem. Potem odbił od brzegu i powiosłował szybko w
kierunku przystani.
IV. W PRZEDEDNIU
Po siedmiu latach, w wigilię pamiętnego dnia, gdy zbieracz pieśni Egel opowiedział nad
brzegiem morza dziewczynce bajkę o okręcie ze szkarłatnymi żaglami, Assol wracała do
domu z cotygodniowej wyprawy do sklepu z zabawkami zdenerwowana, z zatroskaną twarzą.
Cały towar przyniosła z powrotem. Była tak rozżalona, że zrazu nie mogła mówić, dopiero
gdy z zalęknionej twarzy Longrena wyczytała, że spodziewa się on czegoś znaczniej gorsze-
go, niż przedstawiała się prawda — zaczęła opowiadać wodząc palcem po szybie, przy której
stała z roztargnieniem obserwując morze.
Tym razem właściciel sklepu zabawkarskiego zaczął od tego, że otworzył księgę
rachunkową i pokazał jej, jaki mają dług. Zadrżała, widząc imponującą trzycyfrową liczbę.
„Tyle już wybraliście od grudnia — powiedział kupiec — a teraz popatrz, za ile sprzedano.” I
palcem wskazał drugą liczbę, złożoną tylko z dwu znaków.
Aż żal i przykro patrzeć. Widziałam po jego twarzy, że jest ordynarny i zły. Uciekła-
bym z rozkoszą, ale, słowo daję, ze wstydu nie miałam sił ruszyć się. A on zaczął mówić:
„Mnie się to, moja droga, tym bardziej nie opłaca, że teraz modny jest towar zagraniczny,
pełno go we wszystkich sklepach, a te wyroby nie idą”. Tak powiedział. Mówił jeszcze dużo
różnych rzeczy, ale wszystko poplątałam i zapomniałam. Widocznie żal mu się mnie zrobiło,
bo mi poradził wstąpić do Dziecięcego bazaru” i do „Lampy Alladyna”.
Gdy wypowiedziała, co najważniejsze, odwróciła się, bojaźliwie spoglądając na ojca.
Longren siedział ze zwieszoną głową, splecione dłonie opuścił między kolana, na których
spoczywały łokcie. Czując na sobie jej spojrzenie, podniósł głowę i westchnął. Dziewczyna
przerwała ponury nastrój, podbiegła do Longrena, siadła przy nim, wsunęła drobną rękę pod
skórzany rękaw jego kurtki; śmiejąc się i zaglądając ojcu w twarz, mówiła dalej z udanym
ożywieniem:
— To nic, to wszystko nic, posłuchaj mnie, proszę. Więc poszłam. Wchodzę ci ja do
tego ogromniastego sklepu. Ile tam narodu! Zgnietli mnie w tłoku. Wydostałam się jednak i
podeszłam do czarnego człowieka w okularach. Co mu powiedziałam — nie pamiętam. W
końcu uśmiechnął się, pogrzebał w moim koszyku, obejrzał to i owo, zawinął w chustkę, tak
jak było, i oddał z powrotem.
Longren słuchał wściekły. Widział swoją zakłopotaną córkę w tłumie bogaczy przy
kontuarze zarzuconym kosztownym towarem. Układny mężczyzna w okularach łaskawie
tłumaczył jej, że doprowadziłby sklep do ruiny, gdyby zaczął handlować niewybrednymi
wyrobami Longrena. Niedbale a sprawnie ustawiał przed nią na kontuarze składane modele
budowli i mostów kolejowych, miniaturowe, precyzyjnie wykonane samochody, przyrządy
elektryczne, samoloty i silniki. Wszystko to pachniało farbą i techniką. Z tego, co mówił, wy-
nikało, że teraz dzieci w swoich zabawach jedynie naśladują to, co robią dorośli.
Assol była też w „Lampie Alladyna” i jeszcze w dwóch innych sklepach, ale nic nie
wskórała.
Gdy skończyła opowiadanie, przyrządziła kolację. Longren zjadł, wypił szklankę mo-
cnej kawy i powiedział:
— Skoro nam się nie wiedzie, trzeba się rozejrzeć. Może się znowu gdzieś zaciągnę, na
„Fitzroya” albo na „Palermo”. Pewnie oni mają rację — ciągnął smętnie, wracając myśli do
zabawek. — Teraz dzieci nie bawią się, tylko się uczą. Wciąż się uczą i uczą, i nigdy nie za-
czną żyć. Tak to jest, a szkoda, naprawdę szkoda. Potrafisz przetrwać beze mnie okres jedne-
go rejsu? Ciężko zostawić ciebie samą.
— Mogłabym pójść na służbę razem z tobą — powiedzmy, w bufecie.
— Nie! — Longren przypieczętował to słowo takim uderzeniem pięści, aż stół podsko-
czył.— Póki ja żyję, nie pójdziesz na służbę. Zresztą mamy czas zastanowić się.
Zamilkł ponuro. Assol przysiadła się do niego na brzeżku taboretu. Nie odwracając gło-
wy dostrzegł kątem oka, że pragnie go rozruszać, i mało brakowało, a byłby się uśmiechnął.
Ale uśmiechnąć się — znaczyło spłoszyć dziewczynę, speszyć ją. Mrucząc coś do siebie,
przygładziła jego zmierzwione siwe włosy, pocałowała w wąsy i zatykając kosmate uszy ojca
małymi, smukłymi paluszkami, powiedziała:
— A teraz już nie słyszysz, że cię kocham.
Póki przymilała się do niego, Longren siedział sztywny i nachmurzony, jak człowiek,
który boi się chuchnąć dymem tytoniowym, lecz usłyszawszy jej słowa, wybuchnął soczy-
stym śmiechem.
— Kochana moja — rzekł z prostotą, poklepał ją po twarzy i poszedł nad brzeg obej-
rzeć łódź.
Assol stała chwilę zamyślona na środku pokoju, nie wiedząc, czy poddać się cichemu
smutkowi, czy wrócić do zajęć domowych; następnie zmyła naczynia i sprawdziła resztki
zapasów żywności w szafce. Nie ważyła, nie mierzyła, widziała na oko, że z mąką nie docią-
gną do końca tygodnia, że w puszce z cukrem prześwieca dno, że paczuszki z herbatą i z
kawą prawie puste, że nie ma masła, a jedyne, na co spoglądała z pewnym wyrzutem, jako na
wyjątek — był worek kartofli. Potem wyszorowała podłogę i siadła, żeby przyfastrygować
falbanę do spódnicy przerobionej ze starej sukni. Wtem przypomniała sobie, że skrawki mate-
rii włożyła za lustro, podeszła więc do niego i sięgnęła po zawiniątko; mimo woli spojrzała na
swoje odbicie w lustrze.
Za orzechową ramą, w jasnej przestrzeni odzwierciedlonego pokoju stała szczuplutka,
niewysoka dziewczyna, ubrana w tani biały muślin w różowe kwiatki. Na ramionach zarzuco-
na szara jedwabna chusteczka. Na wpół dziecinna twarz z lekką pozłotą słońca była wyrazista
i żywa; piękne, nad wiek poważne oczy patrzyły z powściągliwym skupieniem, właściwym
istotom o bogatym życiu wewnętrznym. Nieregularna twarzyczka była wzruszająco subtelna i
czysta w zarysie. Każdy szczegół tej twarzy, z osobna wzięty, można by, rzecz jasna, spotkać
w wielu twarzach kobiecych, lecz zespolone tworzyły całość na wskroś oryginalną — tchnącą
niezwykłym urokiem. Na tym staniemy. Reszty nie wyrazi żadne słowo, poza jedynym:
„czar”.
Dziewczyna w lustrze uśmiechnęła się tak samo bezwiednie jak Assol. Uśmiech wypadł
smutno. Zauważywszy to, Assol zaniepokoiła się, jak gdyby zobaczyła kogoś obcego. Przy-
lgnęła policzkiem do szklanej tafli, zamknęła oczy i delikatnie pogłaskała lustro w tym miej-
scu, gdzie przedtem było odbicie jej twarzy. Przez mgnienie kłębiły się w niej myśli zamglo-
ne i pieszczotliwe; wyprostowała się, roześmiała i siadła do szycia.
Póki zajęta jest szyciem, przypatrzmy się jej bliżej — wejrzyjmy w nią. Są tam dwie
dziewczyny, dwie Assol, tworzące jakąś niezwykłą i urzekającą mieszaninę. Jedna — córka
marynarza rękodzielnika, majstrująca zabawki, druga — żywy poemat ze wszystkimi urokami
harmonii dźwięków i obrazów, tajemnicą skojarzeń słów, grą świateł i cieni padających z
jednego słowa na drugie. Dziewczyna znała życie w granicach zakreślonych jej przez doświa-
dczenie, lecz dostrzegała odmienny sens zjawisk poza ich znaczeniem ogólnym tak samo, gdy
wpatrując się w przedmioty, wyczuwamy w nich — poza dostrzegalnym linearnym kształtem
— własności ludzkie i jak one różnorodne. Coś podobnego (jeśli dość jasno przedstawiliśmy
nasz przykład) widziała Assol ponad tym, co jest powszechnie dostrzegalne. Bez tych nieu-
chwytnych naddatków wszystko, co proste i zrozumiałe, było obce jej duszy. Umiała i lubiła
czytać, lecz w książce, podobnie jak w życiu, czytała między wierszami. Podświadomie,
dzięki osobliwemu natchnieniu, dokonywała na każdym kroku mnóstwa subtelnych odkryć,
nieokreślonych, ale równie istotnych, jak czystość i ciepło. Czasami — a trwało to przez
długie dni — Assol jak gdyby przeobrażała się; fizyczny opór życia załamywał się jak cisza
pod uderzeniem smyczka, i wszystko, co widziała, czym żyła, co ją otaczało, zamieniało się w
czarodziejską koronkę, która ją odgradzała od powszedniości. Nieraz wzruszona i pełna lęku
wymykała się nad brzeg morza i tam, doczekawszy się świtu, z całą powagą wypatrywała
okrętu pod szkarłatnymi żaglami. Były to jej chwile szczęścia. Nam trudno jest uciec w świat
bajki, Assol nie mniej trudno było wyrwać się z jego władzy i czaru.
Kiedy indziej znów, rozmyślając o tym wszystkim, szczerze dziwiła się sobie, nie wie-
rząc, że w to wierzyła. Żegnając morze uśmiechem i z żalem wracając do rzeczywistości,
dziewczyna marszczyła falbanę i rozpamiętywała swoje życie. Było w nim dużo prostoty i
monotonii. Czasami odosobnienie ich dwojga niezmiernie ciążyło Assol, lecz utrwaliła się już
w niej rysa wewnętrznego lęku, zmarszczka goryczy, która powściągała żywsze doznanie, nie
pozwalała dzielić go z innymi. Natrząsano się z niej, mówiąc, że jest „stuknięta”, „pomylo-
na”. Przywykła do tego cierpienia. Zdarzało się dziewczynie doznawać takich upokorzeń, od
których czuła w piersi ból, jak od uderzenia. Jako kobieta nie cieszyła się powodzeniem w
Kapernie, jednakże wielu podejrzewało, choć nieświadomie i mgliście, że jest obdarzona
hojniej od innych, tylko w odmiennym sensie. Kapernianie ubóstwiali tęgie, ociężałe kobiety
z tłustą skórą na grubych łydkach i ogromnych rękach. Zalecano się, klepiąc dłonią po ple-
cach i potrącając się, jak na bazarze. Był to rodzaj uczuciowości niewybredny i prosty jak ryk
zwierzęcia. Assol tak pasowała do tego środowiska o wyraźnie zdecydowanym charakterze,
jak ludziom, wiodącym wyszukany, nerwowy tryb tycia, pasowałoby towarzystwo zjaw,
choćby były one obdarzone wszystkimi urokami Assunty czy Aspazji. Miłość była tu nie do
pomyślenia. Podobnie przy monotonnym dźwięku trąby żołnierskiej czarowny smutek skrzy-
piec jest bezsilny, nie potrafi wyrwać pułku z mechanicznej władzy linii prostych. Dziewczy-
na odwracała się od wszystkiego, o czym tu była mowa.
Gdy Assol nuciła w pamięci piosenkę swego życia, drobne ręce pracowały pilnie i
sprawnie; odgryzając nitkę patrzyła przed siebie, lecz to nie przeszkadzało jej równiutko pod-
wijać obręb i dziergać na okrętkę z dokładnością maszyny do szycia. Choć Longren wciąż nie
ALEKSANDER GRIN SZKARŁATNE ŻAGLE OPOWIADANIA FANTASTYCZNE TYTUŁ ORYGINAŁU: АЛЫЕ ПАРУСА. ФАНТАСТИЧЕСКИЕ РАСКАЗЫ ISKRY WARSZAWA 1986. RADUGA
SZKARŁATNE ŻAGLE I. PRZEPOWIEDNIA Longren, marynarz z „Oriona”, mocnego brygu o wyporności trzystu ton, na którym służył od dziesięciu lat i do którego był bardziej przywiązany niż niejeden syn do własnej matki, musiał w końcu rzucić pracę. A stało się to tak. Podczas jednego ze swych niezbyt częstych powrotów Longren nie ujrzał jak zwykle — już z daleka, na progu domu — swej żony Mary klaszczącej w ręce, a potem biegnącej mu na spotkanie, aż do utraty tchu. Zamiast niej przy łóżeczku dziecinnym — nowym meblu w małym domku Longrena — stała zaaferowana sąsiadka. — Przez trzy miesiące doglądałam jej — powiedziała — przyjrzyj się swojej córce. Longren nachylił się, zmartwiały, i zobaczył ośmiomiesięczną istotkę ze skupieniem przypatrującą się jego długiej brodzie, potem usiadł, przymknął oczy i zaczął kręcić wąsa. Wąsy były mokre od deszczu. — Kiedy zmarła Mary?—zapytał. Kobieta opowiedziała smutną historię, przerywając ją co chwila tkliwym gruchaniem do dzieweczki i zapewnieniami, że Mary jest w raju. Kiedy Longren dowiedział się wszystkich szczegółów, raj wydał mu się niewiele jaśniejszy od drewnianej szopy, pomyślał więc, że gdyby teraz znajdowali się razem we troje, światło zwykłej lampy sprawiłoby tej, która ode- szła w nieznaną krainę, o wiele większą radość. Jakieś trzy miesiące temu sytuacja materialna młodej kobiety zaczęła się przedstawiać beznadziejnie. Z pieniędzy, które pozostawił Longren, więcej niż połowa poszła na kurację po ciężkim porodzie, na pielęgnowanie niemowlęcia; wreszcie, po stracie niewielkiej, lecz nie- zbędnej do utrzymania się sumy, Mary musiała zwrócić się o pożyczkę do Mennersa. Men- ners prowadził sklep z wyszynkiem i był uważany za człowieka zamożnego. Mary poszła do niego o godzinie szóstej wieczorem. Około siódmej sąsiadka spotkała ją na drodze wiodącej do Lissu. Zapłakana i wzburzona Mary oznajmiła, że idzie do miasta, żeby zastawić obrączkę ślubną. Dodała, że Menners zgodził się pożyczyć jej pieniędzy, ale żądał za to miłości. Mary odrzuciła propozycję. — Nie mam w domu ani okruszyny chleba — rzekła do sąsiadki.— Pójdę do miasta i jakoś obie z malutką przebiedujemy do powrotu męża. Pogoda tego wieczoru była zimna i wietrzna; sąsiadka na próżno tłumaczyła młodej kobiecie, by nie chodziła do Lissu o tak późnej godzinie. „Zmokniesz, Mary, zaczyna kropić deszcz, a tylko patrzeć, jak wiatr przygna ulewę.” Od nadmorskiej wioski do miasta trzeba było iść dobrym marszem w obie strony co najmniej trzy godziny, Mary jednak nie posłucha- ła rad sąsiadki. „Dosyć się pani naprzykrzałam — rzekła — i tak już prawie nie ma ani jednej rodziny, od której bym nie pożyczała chleba, herbaty albo mąki. Zastawię obrączkę i kwita.” Poszła, wróciła, a nazajutrz leżała majacząc w gorączce; na skutek fatalnej pogody nabawiła się obustronnego zapalenia płuc, jak orzekł doktor wezwany z miasta przez poczciwą sąsia- dkę. Po tygodniu małżeńskie łóżko Longrena świeciło pustką, a sąsiadka przeniosła się do jego domu, żeby niańczyć i karmić niemowlę. Samotnej wdowie nie sprawiło to trudności. „A przy tym — dodała — smutno człowiekowi bez takiej kruszyny.” Longren pojechał do mia- sta, zwolnił się z pracy, pożegnał kolegów i zajął się wychowaniem malutkiej Assol. Dopóki dziewczynka nie stanęła pewnie na nóżkach, wdowa mieszkała u marynarza, zastępując siero- tce matkę, ale gdy tylko Assol przestała padać przestępując próg, Longren oświadczył stano- wczo, że odtąd sam będzie wychowywał dziewczynkę i podziękowawszy wdowie za okazane
mu współczucie, rozpoczął samotne życie, wiążąc wszystkie swoje zamiary, nadzieje, miłość i wspomnienia z maleńką istotką. Dziesięć lat tułaczego życia przyniosło mu bardzo niewiele pieniędzy. Zaczął pracować. Wkrótce w sklepach miejskich pojawiły się jego zabawki: zmyślnie wykonane malutkie mo- dele łodzi, kutrów, jedno- i dwupokładowych żaglowców, krążowników, parowców — sło- wem, wszystko to, co znał tak dobrze, co ze względu na charakter pracy zastępowało mu czę- ściowo zgiełk portowego życia i barwny trud żeglugi. W ten sposób Longren zarabiał tyle, że starczało mu na życie w miarę oszczędne. Z natury mało towarzyski, po śmierci żony jeszcze bardziej stronił od ludzi. W święta widywano go czasem w szynku, ale nigdy nie siadał, tylko pośpiesznie wypijał przy bufecie szklankę wódki i wychodził, na wszystkie zapytania i zapra- szające gesty sąsiadów rzucając krótkie: „tak” — „nie” — „dzień dobry”— „do widzenia” — „pomalutku”. Gości nie mógł ścierpieć i powoli pozbywał się ich nie siłą, lecz za pomocą takich aluzji i chwytów, że przybyłemu z wizytą nie zostawało nic innego, jak tylko wymyślić powód, który nie pozwala mu siedzieć dłużej. Longren również nie odwiedzał nikogo, tak więc między nim a ludźmi legła chłodna obcość, i gdyby praca Longrena, wyrób zabawek, była bardziej zależna od interesów wsi, skutki takiego postępowania dałyby mu się dotkliwie we znaki. Wszystko, co mu było potrzebne do pracy i życia, kupował w mieście — Menners nie mógłby się pochwalić nawet pudełkiem zapałek sprzedanym Longrenowi. Spełniał również wszystkie prace domowe i cierpliwie uczył się obcej dla mężczyzny i skomplikowa- nej sztuki wychowania dziewczynki. Assol miała już pięć lat i ojciec coraz łagodniej się uśmiechał, spoglądając na jej wra- żliwą, dobrą twarzyczkę, gdy siedziała na jego kolanach i głowiła się nad tajemnicą zapiętej kamizelki albo zabawnie nuciła wrzaskliwe marynarskie pieśni. Piosenki te, śpiewane dzie- cięcym głosikiem i to z nie zawsze wymawianą głoską „r”, robiły takie wrażenie, jak widok tańczącego niedźwiedzia, którego przystrojono niebieską wstążeczką. W tym czasie zaszło wydarzenie, którego cień, padłszy na ojca, objął i córkę. Była wiosna, wczesna i surowa jak zima, choć odmiennego rodzaju. Na podmarzłą ziemię runął ostry przybrzeżny nord i trwał około trzech tygodni. Łodzie rybackie, powyciągane na brzeg, utworzyły na jasnym piasku długi rząd cie- mnych kilów, przypominających grzbiety ogromnych ryb. Nikt nie odważył się wyruszyć na połów w taką pogodę. Na jedynej ulicy w wiosce rzadko można było ujrzeć kogoś, kto by wyszedł z domu; zimny wicher, dmący z nadbrzeżnych wzgórz w pustkę horyzontu, sprawiał, że „świeże powietrze” stawało się nieznośną torturą. Wszystkie kominy Kaperny dymiły od rana do wieczora, a dym tłukł się po stromiźnie dachów. Te właśnie dni nordu wywabiały Longrena z jego małego, ciepłego domu częściej niż słońce, które przy pięknej pogodzie zasnuwało morze i Kapernę rozpylonym złotem. Wycho- dził na mostek ułożony na długich szeregach pali i tam, na samym końcu tego drewnianego mola, długo palił fajkę, którą rozdmuchiwał wiatr. Patrzył, jak obnażone u brzegów dno dymi siwą pianą, ledwo nadążającą za falami, które w huczącym pędzie ku czarnemu sztormowemu horyzontowi napełniały przestrzeń stadami fantastycznych grzywiastych istot, mknących w nieokiełznanej, szaleńczej rozpaczy ku dalekiemu ukojeniu. Szum i zawodzenie, huk strzela- jących w górę ogromnych słupów wody i widzialny, zdawało się, strumień wichru krający powietrze — tyle siły miał jego pęd — przynosiły udręczonej duszy Longrena owo otępienie, oszołomienie, które łagodząc ból i zamieniając go w niejasny smutek, działało podobnie jak głęboki sen. Pewnego takiego dnia dwunastoletni syn Mennersa, Chin, spostrzegłszy, że ojcowska łódź tłucze się pod mostkiem o pale, gruchocząc burty, poszedł i powiedział o tym ojcu. Sztorm zerwał się niedawno, Menners zapomniał wyciągnąć łódź na piasek. Niezwłocznie udał się nad wodę i tam, na końcu mola, zobaczył odwróconego doń plecami i palącego fajkę Longrena. Na brzegu, poza nimi dwoma, nie było nikogo. Kiedy Menners znalazł się pośro-
dku mola, zszedł do wściekle kotłującej się wody i odwiązał szkot; stojąc w łodzi, zaczął posuwać się w stronę brzegu, rękami chwytając się pali. Wioseł nie zabrał i w pewnej chwili, kiedy się zachwiał i nie zdążył uchwycić kolejnego pala, silne szarpnięcie wichru wykręciło dziób łodzi w stronę oceanu. Teraz, nawet wychyliwszy się na całą długość ciała, Menners nie zdołałby dosięgnąć najbliższego pala. Wiatr i fale unosiły rozhuśtaną łódź w przestwór, ku czyhającej tam zagładzie. Gdy Menners zorientował się w sytuacji, chciał skoczyć do wody i popłynąć do brzegu, lecz decyzja ta przyszła zbyt późno, łódź miotała się już bowiem w pe- wnej odległości od mola, tam gdzie znaczna głębia i rozwścieczone bałwany wróżyły niechy- bną śmierć. Pomiędzy Longrenem a Mennersem, unoszonym w sztormową dal, było najwyżej dziesięć sążni przestrzeni. Możliwy był jeszcze ratunek, ponieważ na mostku, tuż pod ręką Longrena, wisiał zwój liny z umocowanym na jednym jego końcu ciężarkiem. Lina ta wisiała na wypadek, gdy ktoś w burzliwą pogodę przybijał do brzegu; rzucano mu ją wtedy z dre- wnianego mola. — Longren — krzyknął śmiertelnie przestraszony Menners.— Czemu tak stoisz jak słup? Widzisz, że mnie unosi. Rzuć cumę! — Longren milczał, spokojnie patrząc na miotają- cego się w łodzi Mennersa, tylko jego fajka zadymiła silniej; nie śpiesząc się, wyjął ją z ust, by lepiej widzieć, co się dzieje.— Longren! — wołał Menners — przecież mnie słyszysz, ja ginę, ratuj! — Ale Longren nie odpowiedział mu ani słowem, zdawało się, że nie słyszał roz- paczliwego krzyku. Dopóki fale nie uniosły łodzi tak daleko, że krzyki Mennersa ledwie już dolatywały, Longren nie przestąpił nawet z nogi na nogę. Menners szlochał z przerażenia, błagał marynarza, by pobiegł wezwać na pomoc rybaków, obiecywał pieniądze, groził i sypał przekleństwami, ale Longren przysunął się tylko do krawędzi mola, żeby jak najdłużej nie tra- cić z oczu skoków i podrzutów łodzi.— Longren — posłyszał stłumiony krzyk, jakby znajdo- wał się wewnątrz domu, a ktoś wołał do niego z dachu — ratuj! — Wówczas nabrał powie- trza głęboko w płuca, by w szumie wiatru nie zagubiło się ani jedno słowo, i krzyknął: — Ona tak samo prosiła ciebie! Myśl o tym, póki jeszcze żyjesz, Menners, i nie zapo- mnij! Wówczas krzyki umilkły i Longren poszedł do domu. Assol, przebudziwszy się, widzia- ła, że ojciec siedzi przed dogasającą lampą w głębokim zamyśleniu. Gdy usłyszał głos dzie- wczynki, podszedł do niej, mocno ucałował i otulił kołdrą, która się z niej zsunęła. — Śpij, kochanie — rzekł — do rana jeszcze daleko. — A co ty robisz? — Zrobiłem czarną zabawkę, Assol — śpij! Nazajutrz mieszkańcy Kaperny mówili tylko o zaginionym Mennersie, a po sześciu dniach przywieziono go konającego i ziejącego złością. Jego opowieść szybko obiegła okoli- czne wioski. Przez cały dzień rzucało go na falach. Potłuczonego o burty i dno łodzi podczas straszliwej walki z rozwścieczonymi falami, które bez przerwy groziły oszalałemu sklepika- rzowi zatonięciem — zabrał wreszcie parowiec „Lukrecja” płynący do Kassetu. Przeziębienie i przeżyty wstrząs skróciły dni Mennersa. Żył jeszcze prawie czterdzieści osiem godzin, ci- skając na głowę Longrena wszystkie przekleństwa, jakie istnieją na ziemi i jakie potrafi stwo- rzyć wyobraźnia. Opowieść Mennersa jak to marynarz odmówił mu pomocy, tym bardziej sugestywna, że umierający jęczał i z trudem chwytał powietrze, wstrząsnęła mieszkańcami Kaperny. Nie mówiąc już o tym, że mało który z nich byłby zdolny pamiętać zniewagę cięższą jeszcze od tej, jaka spotkała Longrena, i rozpaczać tak bardzo, jak on do końca życia rozpaczał po Mary — wydawało im się czymś okropnym, niepojętym i zdumiewającym, że Longren milczał, stał milcząc aż do chwili, gdy rzucił Mennersowi ostatnie słowa. Wyrazi- wszy głęboką pogardę dla Mennersa, stał nieruchomy i spokojny jak sędzia; w jego milczeniu było coś więcej niż nienawiść, i to wyczuwali wszyscy. Gdyby krzyczał, gestami wyrażał złośliwą uciechę czy też w jeszcze inny sposób objawiał swój triumf na widok rozpaczy
Mennersa, rybacy zrozumieliby go; tymczasem on postąpił inaczej, niżby to zrobili oni — postąpił w sposób imponująco niezrozumiały i przez to wywyższył się nad innych. Słowem, uczynił to, czego ludzie nie przebaczają. Odtąd nikt nie kłaniał mu się, nie wyciągał doń ręki, nie rzucał życzliwego, powitalnego spojrzenia. Nieodwołalnie i na zawsze został wyrzucony poza nawias życia wsi; mali chłopcy, zobaczywszy go, wołali za nim: „Longren utopił Men- nersa!” Nie zwracał na to uwagi. Zdawał się również nie spostrzegać tego, że w szynku czy też na wybrzeżu przy łodziach rybacy milkli, gdy wchodził, i odsuwali się jak od zadżumio- nego. Wypadek z Mennersem przypieczętował dawne częściowe osamotnienie. Z chwilą gdy stało się ono zupełne, obudziło twardą wzajemną nienawiść, której cień padł także na Assol. Dziewczynka rosła bez przyjaciółek. Dzieci mieszkające w Kapernie, która, jak gąbka wodą, nasiąkła odwiecznym kanonem rodziny, opartym na niezachwianym autorytecie matki i ojca, raz na zawsze wykreśliły małą Assol z kręgu swych zainteresowań i względów. Oczy- wiście dokonało się to stopniowo, na skutek napomnień i pogróżek dorosłych, potem przybra- ło charakter straszliwego zakazu; wreszcie, podsycane obmową i fałszywymi pogłoskami, wybujało w umysłach dziecięcych w rodzaj lęku przed domem marynarza. Poza tym odosobniony tryb życia Longrena rozwiązał histeryczny język plotce; gadano o marynarzu, że gdzieś tam kogoś zabił i z tego powodu nie przyjmują go do służby na okrę- tach, że dlatego jest ponury i stroni od ludzi, bo „dręczą go wyrzuty splamionego zbrodnią sumienia”. Podczas zabawy dzieci odpędzały Assol, gdy się do nich zbliżała, obrzucały błotem i dokuczały, że jakoby jej ojciec jadał ludzkie mięso, a teraz robi fałszywe pieniądze. Każda z jej naiwnych prób zbliżenia kończyła się gorzkim płaczem, sińcami, zadrapaniami oraz innymi przejawami opinii publicznej. Assol przestała wreszcie się obrażać, ale czasem jeszcze zapytywała ojca: „Powiedz, dlaczego nas nie lubią?” „Ech, Assol — mówił Longren — alboż oni umieją lubić? Trzeba umieć lubić, a tego oni nie potrafią.” „A jak to się — umie?” „A właśnie tak!” Brał dziewczynkę na ręce i mocno całował smutne oczy mrużące się z tkliwego zadowolenia. Assol lubiła wieczorami albo w święto, gdy ojciec odkładał słoiki z klajstrem, narzę- dzia, nie dokończoną robotę i zdjąwszy fartuch siadał, żeby odpocząć z fajką w zębach, wdra- pywać mu się na kolana i wiercąc się w troskliwym zasięgu ojcowskiej ręki, dotykać przeró- żnych części zabawek i wypytywać o ich zastosowanie. Rozpoczynał się wówczas swoisty, przedziwny wykład o życiu i ludziach, wykład, w którym dzięki dawnemu trybowi życia Lon- grena pierwsze miejsce zajmował zbieg okoliczności, przypadek — w ogóle osobliwe, zdumiewające i niezwykłe wydarzenia. Longren wymieniał dziewczynce nazwy takielunku, żagli, przyborów żeglarskich, stopniowo dawał się porwać tematowi, przechodząc od obja- śnień do różnych epizodów, w których główną rolę odgrywał raz braszpil, raz koło sterowe, to znów maszt czy jakiś typ łodzi i tym podobne przedmioty; od tych zaś poszczególnych ilu- stracji przechodził do wielkich obrazów morskich wędrówek, wplatając przesądy w rzeczywi- stość, a rzeczywistość w obrazy własnej fantazji. Wtedy pojawiał się tygrysi kot, zwiastun katastrofy morskiej, i przemawiająca ludzkim głosem latająca ryba, której rozkazom należało być posłusznym, gdyż w przeciwnym razie okręt zbaczał z kursu, i Latający Holender ze swą niesamowitą załogą, znaki, upiory, rusałki, piraci — słowem, wszystkie baśnie uprzyjemnia- jące wypoczynek marynarza podczas ciszy morskiej albo w ulubionej knajpce. Longren opo- wiadał także o rozbitkach, o ludziach zdziczałych, którzy oduczyli się mówić, o tajemniczych skarbach, o buntach galerników i o wielu innych rzeczach, a dziewczynka słuchała tego pilniej niż ci, co po raz pierwszy słuchali opowieści Kolumba o nowym kontynencie. „No, opowiedz coś jeszcze”— prosiła Assol, kiedy Longren zamyślał się i milkł, a potem zasypiała na jego piersi z głową pełną cudownych snów. Dużą przyjemność, w dodatku zawsze popartą czymś materialnym, sprawiały też Assol wizyty sprzedawcy ze sklepu zabawkarskiego, który chętnie zakupywał wyroby Longrena. Żeby zjednać sobie ojca i wytargować cenę, sprzedawca przynosił dla dziewczynki dwa
jabłka, słodkie ciasteczko czy garść orzechów. Longren zazwyczaj wymieniał uczciwą cenę, ponieważ nie lubił targów, a sprzedawca dawał mniej. „Ech, panie — mówił Longren — przecież ja cały tydzień przesiedziałem nad tą szalupą. Proszę zobaczyć, jaka mocna! A zanurzenie, a jaka solidna robota! Taka łódź piętnastu ludzi utrzyma przy najgorszej pogo- dzie.” Kończyło się na tym, że ciche pomrukiwanie dziewczynki zaprzątniętej swym jabłkiem odbierało Longrenowi stanowczość, ustępował zatem, a sprzedawca, uśmiechając się pod wą- sem, wychodził z koszykiem pełnym wspaniałych, solidnie wykonanych zabawek. Longren spełniał sam wszystkie prace domowe: rąbał drwa, nosił wodę, rozpalał w pie- cu, gotował strawę, prał i prasował bieliznę, a poza tym znajdował jeszcze czas na pracę za- robkową. Gdy Assol skończyła osiem lat, ojciec nauczył ją czytać i pisać. Zaczął ją od czasu do czasu zabierać ze sobą do miasta, a później nawet posyłać samą, gdy trzeba było odebrać pieniądze w sklepie albo zanieść zabawki. Zdarzało się to niezbyt często, bo chociaż Liss był oddalony od Kaperny zaledwie o cztery wiorsty, niemniej droga prowadziła przez las, a w lesie mnóstwo rzeczy może przestraszyć dzieci, pomijając już konkretne niebezpieczeństwo, które co prawda trudno napotkać w tak niewielkiej odległości od miasta, ale nie zawadzi i z tym się liczyć. Toteż Longren posyłał ją do miasta jedynie w piękne dni z rana, kiedy okala- jąca drogę gęstwina tonęła w ulewie słońca, w kwiatach i ciszy, a więc wrażliwości Assol nie zagrażały fantastyczne widziadła. Pewnego razu w połowie drogi do miasta dziewczynka usiadła, żeby zjeść na śniadanie kawałek placka, który miała w koszyczku. Jedząc, oglądała zabawki; okazało się, że dwie czy też trzy są jej nie znane — Longren zrobił je w nocy. Jedną z takich niespodzianek był minia- turowy jacht wyścigowy. Biały ten okręcik miał szkarłatne żagle zrobione ze ścinków jedwa- biu, którego Longren używał do oklejania kajut okrętowych — zabawek dla bogatego naby- wcy. Zrobił zapewne jacht i nie znalazłszy odpowiedniego materiału na żagle, wziął, co było pod ręką — skrawki szkarłatnego jedwabiu. Assol wpadła w zachwyt. Płomienny, wesoły kolor tak żywo jaśniał w jej ręce, jak gdyby trzymała ogień. W poprzek drogi płynął strumień, oba jego brzegi łączył drewniany mostek; po lewej i po prawej ręce strumień ginął w lesie. „Jeżeli puszczę jacht na wodę, żeby trochę popływał — zastanawiała się Assol — nie zamo- czy się przecież, potem go wytrę.” Dziewczynka skręciła za mostkiem w dół strumienia, weszła w las i ostrożnie, tuż przy samym brzegu, puściła na wodę okręcik, który ją tak oczarował; natychmiast szkarłatne odbi- cie żagli rozbłysło w przeźroczystej wodzie, światło przenikając tkaninę kładło się drgającym różowym odblaskiem na białych kamieniach dna. „Skąd przybywasz, kapitanie?” — spytała Assol urojoną postać i odpowiadając sama sobie, rzekła: — „Przybywam... przybywam... przybywam z Chin! — A co przywiozłeś? — Tego ci nie powiem. — Ach, toś ty taki, kapita- nie! Dobrze, wobec tego wsadzę cię z powrotem do koszyka.” Już kapitan miał pokornie od- powiedzieć, że tylko zażartował i że gotów jest pokazać słonia, gdy wtem, pchnięty łagodnym przybrzeżnym nurtem, okręt zwrócił się dziobem ku środkowi strumienia i jak prawdziwy, z wielką szybkością odbił od brzegu i spokojnie popłynął w dół. W jednej chwili odmieniły się proporcje obrazu: strumień wydał się teraz dziewczynce ogromną rzeką, a jacht nie znanym wielkim okrętem, do którego, nieledwie wpadając w wodę, przestraszona i zaskoczona, wy- ciągała ręce. „Kapitan się przeląkł” — pomyślała i puściła się pędem za odpływającą zaba- wką, mając nadzieję, że w końcu przybije ona gdziekolwiek do brzegu. Pośpiesznie wlokąc niezbyt ciężki, lecz przeszkadzający jej koszyk, Assol powtarzała: „Ach, Boże! Jak to się sta- ło...” Usiłowała nie stracić z oczu pięknego, płynnie uchodzącego trójkąta żagli, potykała się, padała i znów biegła dalej. Assol nigdy nie zapuszczała się w las tak głęboko jak teraz. Pochłonięta niecierpliwym pragnieniem schwytania zabawki, nie rozglądała się na boki, na brzegu dość było przeszkód absorbujących jej uwagę. Omszałe pnie zwalonych drzew, doły, paprocie i głogi, krzewy jaśminu i leszczyny utrudniały jej każdy krok. Pokonując te przeszkody, z wolna traciła siły,
coraz częściej przystawała, żeby odpocząć albo strzepnąć z twarzy lepką pajęczynę. Kiedy w przestronnych miejscach pojawiły się kępy turzycy i trzcin, Assol całkiem straciła z oczu pąsowe lśnienie żagli, ale obiegłszy zakręt, znów je ujrzała — nieubłaganie uchodzące w dal. Rozejrzała się i leśny masyw w całej skali barw — od mglistych słupów światła wśród listo- wia do ciemnych rozpadlin gęstego mroku — głęboko wstrząsnął dziewczynką. Na chwilę straciła animusz, ale przypomniawszy sobie o zabawce, odsapnęła kilka razy głęboko i pobie- gła dalej co sił w nogach. Na takiej bezskutecznej pogoni zeszła blisko godzina, gdy naraz Assol ze zdziwieniem, ale i z ulgą spostrzegła, że drzewa przed nią rzedną, odsłaniając błękitne rozlewisko morza, obłoki i brzeg żółtej piaszczystej skarpy, na którą wybiegła niemal padając z wyczerpania. Tu było ujście strumienia — rozlewając się niezbyt szeroko i dość płytko, tak że widać było ro- zedrgany błękit kamieni, ginął w fali morskiej biegnącej naprzeciw. Z niewysokiej pożłobio- nej korzeniami skarpy Assol dostrzegła, że nad strumieniem, odwrócony do niej plecami, siedzi na dużym płaskim głazie jakiś człowiek, trzymając w rękach zbiegły jacht, i ogląda go ze wszystkich stron z ciekawością słonia, który schwytał motyla. Assol, nieco uspokojona tym, że zabawce nic się nie stało, zsunęła się po skarpie i podszedłszy blisko, wlepiła w nie- znajomego badawczy wzrok, czekając, kiedy ją zauważy. Lecz nieznajomy tak się pogrążył w kontemplacji leśnej niespodzianki, że dziewczynka miała czas przyjrzeć mu się dokładnie i stwierdzić, że jeszcze ani razu nie widziała nikogo, kto byłby do niego podobny. Bo wszakże znajdował się przed nią nie kto inny tylko wędrownik Egel, słynny zbieracz pieśni, legend, podań i baśni. Siwe pukle falami opadające spod słomianego kapelusza, szara bluza wpuszczona w granatowe spodnie oraz wysokie buty nadawały mu pozór myśliwego; biały kołnierzyk, krawat, pas nabijany srebrnymi blaszkami, trzcinowa laska i torba z nowym niklowanym zameczkiem zdradzały mieszkańca miasta. Jego twarz, o ile twarzą nazwać mo- żna nos, usta i oczy wyglądające z bujnie rozrosłej promienistej brody i wspaniałych, groźnie zadartych w górę wąsów, zdawałaby się przywiędła i przeźroczysta, gdyby nie oczy szare jak piasek, lśniące jak czysta stal, o spojrzeniu śmiałym i bystrym. — Teraz oddaj mi — nieśmiało odezwała się dziewczynka.— Dosyć się już bawiłeś. A jak go schwytałeś? Egel podniósł głowę upuściwszy jacht — tak niespodziewanie zabrzmiał podniecony głosik Assol. Dobrą chwilę przyglądał się jej z uśmiechem, powoli gładząc brodę dużą, żyla- stą ręką. Wielokrotnie prana perkalowa sukienka, sięgająca ledwie do kolan, odsłaniała szczu- plutkie, opalone nogi dziewczynki. Ciemne, gęste włosy, ujęte koronkową chusteczką, opada- ły na ramiona. Każdy rys Assol był tak skończenie lekki i czysty jak lot jaskółki. Ciemne oczy, jakby trochę smutne i pytające, wydawały się nieco starsze od twarzy, nieregularny miękki owal miał leciutki nalot zachwycającej opalenizny, jaka cechuje zdrową biel skóry. Na półotwartych drobnych ustach jaśniał łagodny uśmiech. — Klnę się na Grimmów, na Ezopa i Andersena — powiedział Egel spoglądając to na dziewczynkę, to na jacht — cóż za osobliwa historia! Słuchaj no, kwiatuszku! Czy to twoje cudeńko? — Tak, biegłam za nim wzdłuż całego strumienia. Myślałam, że umrę. Gdzieś go zna- lazł? — Tuż u moich nóg. Katastrofie morskiej zawdzięczam, że oto w charakterze nadbrze- żnego pirata mogę ci wręczyć ten dar. Jacht, opuszczony przez załogę, wyrzuciła na piasek pięciocalowa fala między moją lewą piętą a końcem laski. Tu. — Stuknął laseczką.— Jak ci na imię, kruszyno? — Assol — rzekła dziewczynka, chowając do koszyka zabawkę, którą podał jej Egel. — Pięknie — ciągnął swe dziwne przemówienie starzec nie spuszczając z niej oczu, w których głębi skrzył się dobroduszny uśmieszek. — Nie powinienem był właściwie pytać o imię. Dobrze, że jest ono tak niezwykłe, tak dźwięcznie zestrojone, muzyczne jak świst strza-
ły albo szum muszli morskiej. Cóż bym począł, gdybyś nosiła jedno z tych miłych dla ucha, ale nieznośnie pospolitych imion, tak sprzecznych z Urokiem Niewiadomego? Tym bardziej więc nie pragnę wiedzieć, ktoś ty, kim są twoi rodzice i jakie wiedziesz życie. Po cóż mącić czar? Siedząc na tym kamieniu, przeprowadzałem badania porównawcze wątków fińskich i japońskich... gdy nagle strumień wyplusnął jacht, a potem zjawiłaś się ty... Taka, jaką cię widzę. Mam duszę poety, moja droga, choć nigdy sam nie tworzyłem. Co masz w koszyczku? — Łódeczki — powiedziała Assol potrząsając koszyczkiem — potem statek i jeszcze trzy takie domki z chorągiewkami. Tam mieszkają żołnierze. — Znakomicie. Posłali cię, byś to sprzedała. A ty po drodze zaczęłaś się bawić. Puściłaś jacht, żeby popływał, tymczasem umknął ci. Tak było? — Skąd wiesz? — podejrzliwie zapytała Assol usiłując przypomnieć sobie, czy sama o tym nie napomknęła. — Może ktoś ci powiedział? A może zgadłeś? — Nie. Wiedziałem. — Ale skąd? — Bo ja jestem wielki czarodziej. Assol stropiła się; przy tych słowach Egla jej podniecenie przekroczyło już granice lęku. Bezludny brzeg morski, cisza, męcząca przygoda z jachtem, dziwne słowa starca o bły- szczących oczach, wspaniałość jego brody i włosów zaczęły się wydawać dziewczynce mie- szaniną urojenia i rzeczywistości. Gdyby teraz Egel zrobił jakiś grymas lub coś wykrzyknął — puściłaby się pędem z płaczem, na wpół przytomna ze strachu. Lecz Egel spostrzegłszy, jak szeroko rozwarły się jej oczy, wykonał gwałtowną woltę. — Nie powinnaś się mnie bać — rzekł z powagą. — Przeciwnie, chciałbym z tobą serdecznie porozmawiać. Dopiero w tej chwili uprzytomnił sobie, co w twarzy dziewczynki narzuciło mu się z tak natarczywą siłą. „Bezwiedne pragnienie piękna, szczęśliwego losu — orzekł. — Ach, czemu nie urodziłem się pisarzem? Cóż za wspaniały temat.” — A więc — ciągnął Egel, szukając odpowiedniego zakończenia dla tej oryginalnej sy- tuacji (zamiłowanie do tworzenia legend było silniejsze od obawy rzucenia na nieznaną glebę ziaren wielkiego marzenia) — a więc, Assol, posłuchaj mnie uważnie. Byłem w tej wsi, skąd idziesz, jednym słowem w Kapernie. Lubię baśnie i pieśni, przesiedziałem we wsi cały dzień, starając się usłyszeć coś, czego nikt dotąd nie słyszał. Lecz u was ludzie nie opowiadają bajek. Nie śpiewają pieśni. A jeżeli opowiadają i śpiewają, to, rozumiesz, tylko historie o przebiegłych chłopach i żołnierzach z wiecznym wysławianiem szachrajstwa, te brudne jak nie myte nogi, trywialne jak burczenie w brzuchu króciutkie czterowiersze z okropnym moty- wem... Czekaj, nie o tym mówię. Zacznę od początku. Zamyślił się, po czym tak ciągnął dalej: — Nie wiem, ile przeminie lat, lecz zakwitnie w Kapernie jedna baśń, która upamiętni się na długo. Ty już będziesz duża, Assol. Pewnego rana w dali morskiej zabłyśnie w słońcu szkarłatny żagiel. Biały okręt, jaśniejący ogromem szkarłatnych żagli, prując fale, pomknie wprost ku tobie. Cicho będzie płyną ów cudowny okręt, bez wrzawy i strzałów; na brzegu zbierze się tłum ludzi wydając okrzyki zdziwienia. Ty również będziesz tam stała. Okręt majestatycznie zbliży się do brzegu przy dźwiękach czarownej muzyki; przepyszna, cała w dywanach, złocie i kwiatach, oderwie się od niego bystrolotna łódź. „Po co przyjechaliście? Kogo szukacie?” — zapytają ludzie. Wówczas zobaczysz dzielnego, pięknego księcia, który będzie stał w łodzi wyciągając do ciebie ramiona. „Witaj, Assol! — powie. — Daleko, daleko stąd ujrzałem cię we śnie i przybyłem, żeby zabrać cię na zawsze do swego królestwa. Zamie- szkasz ze mną w głębi gór, w różanej dolinie. Dam ci wszystko, czego tylko zapragniesz, bę- dziemy żyli tak zgodnie i szczęśliwie, że nigdy serce twoje nie zazna łez ani smutku.” Książę posadzi cię w łodzi, przywiezie na okręt i odjedziesz na zawsze do promiennej krainy, gdzie wschodzi słońce i gdzie gwiazdy zejdą z niebios, by cię powitać.
— To wszystko dla mnie? — cicho spytała dziewczynka. Jej poważne oczy poweselały, rozpromieniły się ufnością. To pewne, że zły czarodziej luk by nie przemawiał. Podeszła bliżej. — A może on już przyjechał... ten okręt? — Jeszcze nie tak prędko — odparł Egel — najpierw, jak ci mówiłem, musisz doro- snąć. Potem... dajmy zresztą spokój. Tak będzie i koniec. Cóż byś wówczas zrobiła? — Ja? — Assol zajrzała do koszyka, ale widocznie nie znalazła w nim nic takiego, co mogłoby stanowić godną zapłatę. — Kochałabym go — rzekła pośpiesznie i dodała z trochę mniejszym przekonaniem: — Jeżeli się nie bije. — Nie, nie będzie się bił — zapewnił czarodziej, tajemniczo zmrużywszy oko — nie będzie, ręczę za to. Idź, dzieweczko, i nie zapomnij o tym, co ci powiedziałem między dwo- ma łykami aromatycznej wódki a rozmyślaniem o pieśniach katorżników. Idź. Pokój twej głowie puszystej! Longren pracował w swym małym ogródku okopując kartofle. Podniósłszy głowę zoba- czył Assol pędzącą ku niemu na złamanie karku, z twarzą radosną i pełną niecierpliwości. — Och... — powiedziała usiłując schwytać oddech i obiema rękami uczepiła się ojco- wskiego fartucha. — Posłuchaj, co ci opowiem... Na brzegu, tam daleko, siedzi czarodziej... Zaczęła od czarodzieja i jego ciekawej wróżby. Rozgorączkowane myśli przeszkadzały jej płynnie powtórzyć całą przygodę. Następnie szedł opis powierzchowności czarodzieja i — w odwrotnym porządku — pogoń za zgubionym jachtem. Longren wysłuchał dziewczynki nie przerywając jej, bez uśmiechu, a kiedy skończyła wyobraźnia żywo odmalowała mu postać nieznajomego starca z butelką aromatycznej wódki w jednej ręce i zabawką w drugiej. Odwrócił się, lecz uprzytomniwszy sobie, że w wielkich wydarzeniach dziecięcego życia dorosłym przystoi zachować powagę i okazać zdziwienie, uroczyście pokiwał głową, przytakując: „Tak, tak, wszystko przemawia za tym, że to nikt in- ny, tylko czarodziej. Chciałbym na niego popatrzeć... Ale ty na drugi raz nie zbaczaj z drogi, w lesie łatwo można zabłądzić”. Odrzuciwszy łopatę usiadł pod niskim chruścianym płotem i posadził dziewczynkę na kolanach. Straszliwie zmęczona, próbowała dodać jeszcze te i owe szczegóły, lecz upał, wzruszenie i osłabienie kłoniły ją do snu. Oczy jej się kleiły, głowa pochyliła na twarde, ojco- wskie ramię, sekunda — i Assol uleciałaby w krainę sennych widziadeł, gdy wtem, tknięta nagłym zwątpieniem, usiadła prosto, z zamkniętymi oczami, i przyciskając piąstki do kamize- lki Longrena, zapytała głośno: — Jak myślisz, przyjedzie po mnie okręt czarodzieja czy nie? — Przyjedzie — spokojnie przyświadczył marynarz — jeżeli ci tak powiedziano, to się sprawdzi. „Wyrośniesz i zapomnisz — rozmyślał — a na razie po cóż odbierać ci taką zabawkę. Przyjdzie czas, gdy na pewno zobaczysz wiele żagli, tylko że nie szkarłatnych, ale zbruka- nych i drapieżnych. Z daleka będą przepyszne, białe, a z bliska — potargane i brutalne. Nieznajomy wędrowiec zażartował z mojej dziewczynki. No cóż — dobry żart! Ładny żart! Popatrz, jak cię zmorzyło — pół dnia spędziłaś w lesie, w gęstwinie. A o szkarłatnych ża- glach myśl tak, jak ja: będziesz miała szkarłatne żagle.” Assol spała. Longren wydostał wolną ręką fajkę, zapalił, wiatr poniósł dym przez płotek do krzaka rosnącego po zewnętrznej stronie ogródka. Pod krzakiem, oparty plecami o płot, siedział młody żebrak i żuł kawałek placka. Rozmowa ojca z córką wprawiła go w wesołość, a zapach dobrego tytoniu nastroił zaczepnie. — Daj, gospodarzu, zapalić biedakowi — powiedział przez płot. — Mój tytoń przy twoim to, można powiedzieć, czysta trucizna. — Dałbym ci — odparł półgłosem Longren — ale mam tytoń w tamtej kieszeni. Nie
chciałbym, widzisz, obudzić córki. — Wielkie nieszczęście! Obudzi się i znów zaśnie, a wędrowiec przynajmniej sobie zapali. — No — zaprotestował Longren — coś tam jeszcze znajdziesz do palenia, a dziecko przecież zmęczone. Wstąp trochę później, jeśli masz ochotę. Żebrak splunął z pogardą, nasadził worek na kij i rzekł uszczypliwie: — Księżniczka, ma się rozumieć. Wbiłeś jej w głowę te zamorskie okręty! Ech, ty dzi- waku zatracony — i to ma być gospodarz! — Słuchaj no — szepnął Longren — chyba ją obudzę, ale tylko po to, żeby ci dać po twoim tęgim karku. Wynoś się! Po półgodzinie żebrak siedział w szynku przy stole w towarzystwie tuzina rybaków. Za ich plecami, to targając mężów za rękaw, to znów sięgając im przez ramię po szklankę z wódką — oczywiście dla siebie — siedziały rosłe kobiety o gęstych brwiach i ramionach krą- głych jak głazy polne. Żebrak kipiąc ze złości opowiadał: — ... I nie dał mi tytoniu. „Kiedy będziesz już całkiem dorosła, wtedy, powiada, specja- lny czerwony okręt... Po ciebie. Bo tobie przeznaczone jest wyjść za księcia. I temu, powiada, czarodziejowi masz wierzyć.” A ja mówię: „Obudź ją, obudź, wydostań tytoń”. To ten mnie chyba przez pół drogi gonił. — Kto? Co? O czym on gada? — rozległy się głosy zaciekawionych kobiet. Rybacy, ledwie odwracając głowy, wyjaśniali z drwiącym uśmieszkiem: — Longren i jego córka całkiem zdziczeli, a może im się rozum pomieszał. Właśnie ten człowiek opowiada. Widać z tego, że był u nich czarownik. Czekają oboje — baby, żebyście tylko nie przegapiły! — na zamorskiego księcia, i w dodatku pod czerwonymi żaglami! Minęły trzy dni i Assol, wracając ze sklepu w mieście, usłyszała po raz pierwszy: — Hej, katorżniczko! Assol! Popatrz no tum! Czerwone żagle płyną! Dziewczynka drgnęła, mimo woli spojrzała na morze, osłoniwszy oczy dłonią. Potem odwróciła się w stronę, skąd ją dobiegały okrzyki. O dwadzieścia kroków od niej stała groma- dka dzieci — stroiły do niej miny, pokazywały języki. Dziewczynka westchnęła i pobiegła do domu. II. GRAY Jeżeli Cezar uważał, że lepiej być pierwszym na wsi niż drugim w Rzymie, to Artur Gray nie miał powodu zazdrościć mu owej mądrej maksymy. Albowiem sądzone mu było zostać kapitanem, chciał nim być i dopiął swego. Ogromny dom, w którym Gray przyszedł na świat, był mroczny w środku i nader oka- zały na zewnątrz. Przed fasadą rozpościerał się gazon i część parku. Najpiękniejsze odmiany tulipanów — srebrzystobłękitnych, fioletowych i czarnych z różowym odcieniem — rysowały się na gazonie falistą linią niby kapryśnie rzucone naszyjniki. Stare drzewa parkowe drzemały w rozproszonym, łagodnym świetle nad szuwarami krętego strumienia. Ogrodzenie zamku, gdyż był to prawdziwy zamek, składało się ze spiralnych żelaznych słupów, połączonych ornamentem z żelaza. Każdy ze słupów był u góry zakończony wspaniałym kielichem lilii; w dni uroczyste kruże te, napełnione oliwą, płonęły w ciemnościach nocy długim ognistym łańcuchem. Ojciec i matka Graya byli napuszonymi niewolnikami swojej pozycji, bogactwa i praw rządzących w tej sferze, o której mogli mówić „my”. Jedna część ich istoty — galeria przo- dków — niezbyt zasługiwała na odmalowanie; część druga — domniemana kontynuacja
galerii — rozpoczynała się od malutkiego Graya, który zgodnie ze znanym i z góry przygoto- wanym planem skazany był na takie spędzenie żywota i taką śmierć, by jego portret mógł zostać zawieszony na ścianie bez ujmy dla honoru rodu. W planie tym popełniono drobny błąd: Artur Gray urodził się z sercem gorącym, bynajmniej nie skłonnym do kontynuowania linii rodzinnych zamierzeń. Ta żywość, absolutna odrębność natury chłopca zaczęła przejawiać się w ósmym roku jego życia. Typ rycerza fantastycznych wrażeń, poszukiwacza i cudotwórcy, innymi słowy, człowieka, który z nieliczenie wielorakich ról życia wybrał najbardziej niebezpieczną i wzru- szającą — rolę opatrzności, zarysowywał się w Grayu już wówczas, gdy przystawiwszy krze- sło do ściany, żeby dosięgnąć obrazu przedstawiającego Ukrzyżowanie, wyjął gwoździe ze skrwawionych dłoni Chrystusa, to znaczy po prostu zamazał je błękitną farbą, którą ściągnął malarzowi. Uważał, że w takiej postaci obraz jest bardziej do przyjęcia. Pochłonięty tą nader swoistą pracą, zaczął już także zamazywać nogi Ukrzyżowanego, gdy naraz zaskoczył go ojciec. Starszy pan, wziąwszy chłopca za uszy, zdjął go z krzesła i zapytał: — Dlaczego zepsułeś obraz? — Nie zepsułem. — To dzieło znakomitego artysty. — Wszystko mi jedno — powiedział Gray. — Nie mogę pozwolić, żeby w mojej obe- cności tkwiły w czyichś dłoniach gwoździe i żeby ciekła krew. Nie chcę tego. W odpowiedzi syna Lionel Gray rozpoznał siebie, skrył uśmiech pod wąsem i nie wy- mierzył kary. Gray niestrudzenie szperał po zamku, dokonując oszołamiających odkryć. A więc na strychu znalazł stalowy ekwipunek rycerski, książki oprawne w skórę z żelaznym okuciem, zbutwiałe ubrania i chmary gołębi. W piwnicy, gdzie przechowywano wino, otrzymał cieka- we informacje dotyczące win marki lafitte, madery, xeresu. Tu, w mętnym świetle ostrołuko- wych okien, przytłoczonych skośnymi trójkątami kamiennych stropów, stały małe i duże beczki; największa z nich, w kształcie dużego, płaskiego walca, zajmowała całą poprzeczną ścianę piwnicy, stuletni ciemny dąb lśnił jak oszlifowany. Pomiędzy beczułkami stały w wi- klinowych koszyczkach pękate butelki z zielonego i niebieskiego szkła. Na murze i na ubitej ziemi rosły szare grzyby na cienkich nóżkach; wszędzie — pleśń, mech, wilgoć, kwaśny, duszący zapach. Ogromna pajęczyna złociła się w odległym kącie, kiedy pod wieczór słońce zaglądało ostatnim promieniem. W jednym miejscu były zakopane dwie beczki najlepszego alicante, jakie istniało w czasach Cromwella, a piwniczy, pokazując Grayowi pusty kąt, nie pomijał okazji, żeby powtórzyć historię słynnej mogiły, w której spoczywał nieboszczyk bardziej żywotny niż sfora foksterierów. Rozpoczynając opowieść, piwniczy nie omieszkał przedtem sprawdzić, czy kran przy dużej beczce działa, i wracał z wyraźną ulgą w sercu — mimowolne łzy nazbyt silnej radości błyszczały w jego rozochoconych oczach. — No więc — mówił Poldyshock do Graya, sadowiąc się na pustej skrzyni i napychając spiczasty nos tabaką. — Widzisz to miejsce? Leży tam takie wino, za które niejeden pijak dałby sobie język uciąć, byleby mu tylko pozwolili łyknąć niedużą szklaneczkę. W każdej beczce znajduje się sto litrów substancji, która rozsadza duszę, a ciało zamienia w nieruchawe ciasto! Kolor ma ciemniejszy od wiśni i z butelki się nie poleje. Jest gęsta jak dobra śmietana. Zamknięta jest w beczkach z czarnego dębu, mocnego jak żelazo. Beczki są okute podwójny- mi obręczami z najlepszej miedzi. Na obręczach napis łaciński: „Wypije mnie Gray, kiedy bę- dzie w raju”. Napis ten komentowano tak szeroko i sprzecznie, że twój pradziadek, dostojny Symeon Gray, wybudował willę, nazwał ją „Raj” i w ten sposób, za pomocą niewinnego fortelu, zamierzał pogodzić zagadkową sentencję z rzeczywistością. Ale co myślisz? Otóż umarł, jak tylko zaczęli zdejmować obręcze — pękło mu serce — tak się przejął łakomy staruszek. Od tej pory nikt tej beczki nie rusza. Utarło się przekonanie, że drogocenne wino przynosi nieszczęście. W gruncie rzeczy takiej zagadki nie zadawał nawet Sfinks egipski. Co
prawda, zapytał pewnego mędrca, ale i to po dłuższym namyśle: „Czy zjem ciebie tak samo, jak zjadam wszystkich? Odpowiedz prawidłowo, to daruję ci życie”. Zdaje się, że znów kapie z kranu — przerywał sam sobie Poldyshock, chwiejnym kroczkiem szedł do kąta, gdzie za- kręcał kran, po czym wracał z twarzą szczerą i pogodną. — Tak. Dobrze sobie rozważywszy, a co najważniejsze, bez pośpiechu, mędrzec ów mógłby powiedzieć Sfinksowi: „Chodźmy, bracie, napijemy się, to zapomnisz o tych głupstwach”. „Wypije mnie Gray, kiedy będzie w raju!” Jak to rozumieć? Wypije, gdy umrze, czy jak? Dziwne. Wypadałoby, że wobec tego jest święty, a zatem nie pije wina ani zwykłej wódki. Załóżmy, że „raj” oznacza szczęście. Ale skoro sprawa tak została postawiona, każde szczęście straci połowę swoich lśniących piórek, kiedy szczęśliwiec szczerze zapyta siebie: „czy to jest raj?” Otóż w tym cała sztuka. Żeby z lekkim sercem napić się z takiej beczki i śmiać się, mój chłopcze, pięknie się śmiać, trzeba jedną nogą stać na ziemi, a drugą — w niebie. Jest jeszcze trzecia możliwość: że któryś Gray upije się do rajskiego błogostanu i zuchwale osuszy beczułkę. Ale to, chłopcze, nie byłoby spełnieniem przepowiedni, tylko karczemną burdą. Upewniwszy się raz jeszcze, że kran przy dużej beczce jest w zupełnym porządku, Poldyshock kończył w ponurym skupieniu: — Beczki te przywiózł w roku 1793 z Lizbony na okręcie „Beagle” twój przodek John Gray. Za wino zapłacił dwa tysiące piastrów w złocie. Napis został wykonany przez rusznika- rza Beniamina Eliana z Pondisherry. Beczki złożono w ziemi na sześć stóp głęboko i przysy- pano popiołem z pnączy winorośli. Nikt tego wina nie pił, nie kosztował i kosztować nie będzie. — Ja je wypiję — rzekł pewnego razu Gray łupnąwszy nogą. — O, jaki dzielny młody człowiek!—zauważył Poldyshock.— Wypijesz w raju? — Oczywiście. To jest mój raj!... Mam go tutaj, widzisz? — Gray zaśmiał się cicho, otworzył swą małą rączkę. Delikatna, lecz twardo zarysowana dłoń rozświetliła się w słońcu, chłopczyk zacisnął palce. — Tu jest raj! To jest, to znów go nie ma... Mówiąc to zaciskał i otwierał piąstkę, wreszcie zadowolony ze swego żartu, wbiegł po mrocznych schodach na korytarz parteru, wyprzedzając Poldyshocka. Przebywanie w kuchni było Grayowi surowo zakazane, lecz chłopiec, gdy raz odkrył ów zdumiewający, buchający ogniem palenisk świat pary, kopciu, syku, bulgotania kipiących płynów, stuku noży oraz smakowitych zapachów, gorliwie odwiedzał ogromną izbę. Kucha- rze, jak kapłani, poruszali się w surowym milczeniu; ich białe kołpaki na tle poczerniałych ścian nadawały pracy charakter uroczystego obrzędu. Wesołe, pulchne pomywaczki myły naczynia przy beczkach z wodą, dzwoniąc porcelaną i srebrem; chłopcy wnosili kosze pełne ryb, ostryg, raków i owoców, uginając się pod ich ciężarem. Na długich stołach leżały tęczo- we bażanty, szare kaczki, pstrokate kury; dalej bita świnia z króciutkim ogonkiem i zamknię- tymi jak u dziecka oczami; gdzie indziej rzepa, kapusta, orzechy, granatowe rodzynki, ogo- rzałe brzoskwinie. W kuchni Gray czuł się onieśmielony — zdawało mu się, że tu wszystkim rządzą jakieś ciemne moce i że ich władza jest główną sprężyną życia zamku. Okrzyki brzmiały jak rozkaz albo zaklęcie; ruchy pracujących, dzięki długiemu nawykowi, nabrały owej wyrazistej, oszczędnej precyzji, która wydaje się natchnieniem. Gray nie był jeszcze na tyle duży, by mógł zajrzeć do największego rondla wrzącego niczym Wezuwiusz, ale odczuwał dla niego szczególny respekt; drżąc patrzył, jak obracają go dwie służące — na płytę chlustała wtedy szara piana, a para, unosząc się z sykiem, napełniała kuchnię kłębami. Raz wychlusnęło tyle płynu, że poparzyło rękę jednej z dziewcząt. Skóra od razu zaczerwieniła się, nawet pazno- kcie zrobiły się czerwone od nabiegłej krwi, a Betsy (takie było imię służącej) z płaczem sma- rowała oliwą bolesne miejsca. Łzy niepowstrzymanie płynęły po jej okrągłej przestraszonej twarzy. Gray zdrętwiał. Przez cały czas, gdy kobiety krzątały się koło Betsy, przeżywał czyjeś
ostre cierpienie, którego sam nie doznał. — Czy bardzo cię boli? — zapytał. — Spróbuj, to się dowiesz — odpowiedziała Betsy, przykrywając rękę fartuchem. Chłopiec zmarszczył brwi, wdrapał się na stołek, zaczerpnął długą chochlą gorącej cieczy (nawiasem mówiąc, była to zupa na baraninie) i chlapnął sobie na przegub ręki. Wra- żenie okazało się nie byle jakie, nawet zachwiał się z silnego bólu. Blady jak ściana podszedł do Betsy włożywszy do kieszeni piekącą jak ogień rękę. Myślę, że bardzo cię boli — rzekł pomijając milczeniem swój eksperyment. — Chodźmy, Betsy, do lekarza. No, chodźmy! I niecierpliwie ciągnął służącą za spódnicę, gdy tymczasem zwolennicy środków domo- wych dawali jej na wyścigi zbawienne recepty. Jednak dziewczyna, która dotkliwie cierpiała, poszła z Grayem. Lekarz złagodził ból i założył opatrunek. Dopiero gdy Betsy wyszła, chło- piec pokazał mu swoją rękę. Ten drobny epizod uczynił z dwudziestoletniej Betsy i dziesięcioletniego Graya prawdziwych przyjaciół. Ona napychała mu kieszenie ciastkami i jabłkami, on opowiadał jej bajki i inne historie, które wyczytał w swych książkach. Kiedyś dowiedział się, że Betsy nie może wyjść za mąż za stajennego Jima, ponieważ nie mają pieniędzy na urządzenie gospodar- stwa. Gray rozbił szczypcami od kominka swoją porcelanową skarbonkę i wytrząsnął całą jej zawartość — w sumie stanowiło to około stu funtów. Wstał rano; gdy dziewczyna poszła do kuchni, udał się do jej pokoju, wsunął podarunek do kuferka i na wierzchu położył kartkę: „Betsy, to należy do Ciebie. Przywódca bandy rozbójników Robin Hood”. Popłoch jaki ta historia wywołała w kuchni, przybrał takie rozmiary, że Gray musiał się przyznać do misty- fikacji. Nie przyjął pieniędzy z powrotem i nie chciał więcej o tym mówić. Matka jego była jedną z tych natur, które| życie odlewa w gotowej formie. Żyła w półśnie dobrobytu, który uprzedzał każde życzenie przeciętnej duszy, toteż nie miała nic do roboty poza konferowaniem z krawcowymi, doktorem i ochmistrzem. Lecz namiętne, niemal bałwochwalcze przywiązanie do własnego dziwnego dziecka było zapewne jedynym ujściem dla tych jej skłonności, które sztucznie uśpione przez wychowanie i warunki już nie żyły, ty- lko niejasno fermentowały, nie wyrywając jej ze stanu bierności. Wielka dama przypominała pawicę, która wysiedziała łabędzie jajo. Boleśnie odczuwała wspaniałą odrębność syna; przy- ciskając chłopca do piersi, pełna była smutku miłości i onieśmielenia, serce jej mówiło co innego niż usta nawykłe do wyrażania konwencjonalnych myśli. Podobnie sylweta chmury fantastycznie obrysowanej promieniami słońca wdziera się do surowego wnętrza urzędu odbierając mu banalną powagę — oko patrzy i nie poznaje: tajemnicze odcienie światła prze- obrażają ubóstwo wnętrza w oślepiającą harmonię. Lilian Gray, wielka dama, której twarz i cała postać mogły, jak się zdawało, odpowia- dać na płomienne głosy życia jedynie lodowatym milczeniem, której subtelna piękność raczej odpychała, niż pociągała, czuło się w niej bowiem wyniosłą siłę woli pozbawioną kobiecego wdzięku — ta właśnie Lilian Gray, zostając sam na sam z chłopcem, stawała się zwyczajną mamą i, tak samo jak inne, kochającym, ciepłym tonem mówiła różne głupstwa, których nie sposób przelać na papier, ponieważ ich siła tkwi w uczuciu, a nie w nich samych. Stanowczo nie potrafiła mu niczego odmówić. Przebaczała mu wszystko: przesiadywanie w kuchni, wstręt do nauki, nieposłuszeństwo i liczne dziwactwa. Jeżeli chłopiec nie chciał, żeby strzyżono drzewa — zostawały nietknięte, jeżeli prosił o przebaczenie czy nagrodę dla kogoś, zainteresowana osoba wiedziała, że to będzie załatwio- ne. Wolno mu było jeździć na każdym koniu, wprowadzać do zamku każdego psa, grzebać w bibliotece, biegać boso i jeść wszytko, na co mu przyjdzie ochota. Ojciec jego próbował przez pewien czas walczyć z tym, lecz w końcu zrezygnował — nie z samej zasady, uległ tylko życzeniu żony. Poprzestał na usunięciu z zamku wszystkich dzieci oficjalistów, obawiając się, że w tak pospolitym towarzystwie kaprysy chłopca mogą
się przekształcić w trudne do wykorzenienia skłonności. W ogóle zaś był bez reszty pochło- nięty niezliczonymi procesami rodzinnymi, których początek ginął gdzieś w epoce powstania fabryk papieru, a koniec następował ze śmiercią pieniaczy. Poza tym sprawy państwowe, ma- jątkowe, dyktowanie pamiętników, galowe polowania, lektura gazet i skomplikowana kore- spondencja trzymały go w pewnej izolacji od rodziny. Syna widywał tak rzadko, że zapomi- nał niekiedy, ile on ma lat. Tak więc Gray żył we własnym świecie, bawił się sam, zwykle na dalszych dziedziń- cach zamku, które ongiś miały znaczenie obronne. Na tych rozległych, pustych placach z resztkami wysokich fos, z zarosłymi mchem kamiennymi lochami, aż gęsto było od zielska pokrzyw, łopianów i dzikich, skromnych w kolorze kwiatów. Gray spędzał tu całe godziny badając krecie nory, walcząc z chwastami, czatując na motyle i budując z okruchów muru warownie, które bombardował kijami i kamieniami. Zaczął już dwunasty rok, kiedy to, co się dopiero zapowiadało w jego psychice, wszy- stkie poszczególne cechy charakteru i odcienie najskrytszych porywów zespoliły się w jednej gwałtownej chwili i uzyskawszy przez to harmonijny wyraz, stały się niepohamowanym pra- gnieniem. Dotychczas chłopiec jak gdyby odnajdował w mnóstwie innych ogrodów oderwane fragmenty swojego ogrodu — przebłysk światła, cień, kwiatek, odwieczny wspaniały pień drzewa — i oto nagle ujrzał je wyraźnie, wszystkie, w cudownym, zdumiewającym zestroje- niu. Zdarzyło się to w bibliotece. Wysokie drzwi z zakurzonym szkłem u góry były zwykle zamknięte, lecz zatrzask słabo się trzymał w wyżłobieniu drugiego skrzydła. Naciśnięte ręką drzwi puszczały, naprężały się — i otwierały. Kiedy instynkt badacza zaprowadził Graya do biblioteki, zafrapowało go tam zmącone światło — przyczyną tego silnego i osobliwego wra- żenia był kolorowy ornament na górnej części szyb okiennych. Cisza opuszczenia stała tam jak woda w stawie. Ciemne szeregi szaf bibliotecznych miejscami dotykały okien, zasłaniając je do połowy. Pomiędzy szafami były przejścia zawalone stosami ksiąg. Tu — otwarty album, z którego wysunęły się karty, tam — rulony przewiązane złotym sznurem; sterty ponurych na oko ksiąg; grube warstwy rękopisów, góry miniaturowych tomików trzeszczących przy otwie- raniu jak kora; rysunki i tablice, rzędy nowych wydań, mapy; różnorodność opraw — szty- wnych, miękkich, czarnych, barwnych, niebieskich, szarych, grubych, cienkich, szorstkich i gładkich. Szafy były szczelnie wypełnione książkami. Wyglądały jak ściany, które uwięziły samą treść życia. W szkle jednych szaf widać było odbicie innych, pokrytych lśniącymi, bezbarwnymi plamami. Ogromny globus zamknięty w mosiężnym sferycznym krzyżu równi- ka i południka, stał na okrągłym stole. Gray odwrócił się ku wyjściu i zobaczył nad drzwiami wielki obraz, który w jednej chwili wypełnił swą treścią duszną drętwotę biblioteki. Obraz przedstawiał okręt wspinający się na grzbiet fali. Strugi piany ściekały po jego boku. Malarz pokazał go w ostatniej fazie wzlotu. Okręt płynął wprost na widza. Wysoko wzniesiony bukszpryt zasłaniał dolną część masztów. Grzbiet fali, rozpłatany kilem okrętu, przypominał skrzydła olbrzymiego ptaka. Piana biła w powietrze. Żagle jak przez mgłę widoczne spoza bakburty i nad bukszprytem, pełne rozszalałej siły sztormu, waliły się całym ogromem w tył, żeby po przejściu fali wypro- stować się, a potem, skłaniając się nad otchłanią, gnać okręt ku nowym lawinom wód. Poszarpane chmury chybotały się nisko nad oceanem. Mgliste światło walczyło bez nadziei z nadciągającą ciemnością nocy. Lecz najbardziej ze wszystkiego na tym obrazie rzucała się w oczy postać człowieka stojącego na baku, tyłem do widza. Uosabiała ona całą sytuację, całe napięcie tej chwili. Poza tego człowieka (rozstawione szeroko nogi i wzniesione ręce) nic właściwie nie mówiła o tym, co on robi, mimo to sugerowała w jakiś sposób, że jest w najwy- ższym stopniu pochłonięty czymś, co się dzieje na niewidocznym dla widza pokładzie. Zało- żone poły kaftana miotały się na wichrze, biały harcap i czarna szpada sztywno wyrywały się w powietrze. Bogaty strój świadczył, że jest to kapitan, balansujące położenie ciała oznaczało
podrzut fali. Był bez czapki, wyraźnie pochłonięty grozą sytuacji, i coś krzyczał — ale co? Czy widział, jak leci za burtę człowiek, czy rozkazywał położyć się na przeciwny hals, albo starając się przekrzyczeć wicher, wołał bosmana? Nie myśli, zaledwie ich cienie zrodziły się w duszy Graya, gdy patrzył na obraz. Nagle wydało mu się, że z lewej strony podszedł i sta- nął obok niego ktoś nieznany, niewidzialny. Wystarczy odwrócić głowę, a przedziwne uczu- cie zniknie bez śladu. Gray wiedział o tym. Nie pozwolił jednak zgasnąć wyobraźni, lecz słu- chał jej uważnie. Bezdźwięczny głos wykrzyknął kilka urywanych zdań, niezrozumiałych jak język malajski; rozległ się przeciągły huk jak gdyby toczących się lawin; echo i posępny wi- cher napełniły bibliotekę. Wszystko to Gray słyszał w sobie. Rozejrzał się. Cisza, która w tej- że chwili nastąpiła, zdmuchnęła dźwięczną pajęczynę fantazji. Łączność z wichurą przepadła. Gray przychodził jeszcze kilka razy, żeby popatrzeć na obraz. Stał się on dla niego jak gdyby tym właściwym słowem w rozmowie duszy z życiem, bez którego trudno pojąć same- go siebie. W wyobraźni małego chłopca stopniowo komponował się obraz ogromnego morza. Zżył się z nim, szperając w bibliotece, wyszukując i chciwie czytając te książki, za których złotymi podwojami otwierało się szafirowe lśnienie oceanu. Tam, ciągnąc za rufą pianę, pło- nęły okręty. Niektóre traciły żagle, maszty i zachłystując się falą, pogrążały się w ciemną otchłań, gdzie migocą fosforycznym światłem oczy ryb. Inne, porwane przez kipiel, obijały się o rafy. Martwa fala groźnie miotała kadłubem, wyludniony okręt z poszarpanym takielu- nkiem trwał w długiej agonii. póki nowy sztorm nie roztrzaskiwał go w drzazgi. Jeszcze inne pomyślnie zabierały ładunek w jednym porcie i wyładowywały w drugim; załoga, siedząc w knajpie przy stole, sławiła żeglugę i z lubością piła wódkę. Były tam jeszcze okręty-piraci z czarną flagą i straszliwą, wymachującą nożami załogą; okręty-widma świecące martwym sinawym blaskiem; okręty wojenne z żołnierzami, armatami i muzyką; statki wypraw nauko- wych, wypatrujące wulkanów, roślin i zwierząt; statki kryjące posępną tajemnicę i bunty; statki odkrywców i statki przygód. W świecie tym, rzecz jasna, nad wszystkim górowała postać kapitana. On był wyro- cznią, duszą i rozumem okrętu. Od jego woli zależał wypoczynek i praca załogi. On sam do- bierał załogę, która pod wieloma względami odpowiadała jego charakterowi. Znał przyzwy- czajenia i sprawy rodzinne każdego marynarza, w oczach podwładnych posiadał magiczną wiedzę, dzięki której potrafił całkiem pewnie płynąć — dajmy na to z Lizbony do Szanghaju przez niezmierzone przestrzenie. Poskramiał burze za pomocą całego systemu skomplikowa- nych wysiłków, zwięzłymi rozkazami tłumiąc w zarodku panikę. Żeglował i zarządzał posto- je, gdzie mu przyszła ochota. Decydował o wyjściu z portu, o załadunku, remoncie i odpoczy- nku. Trudno było sobie wyobrazić władzę większą i rozumniejszą w pracy intensywnej i pełnej nieustannego ruchu. Była ona tak doskonała i nieograniczona, że równała się władzy Orfeusza. Taki obraz kapitana, takie pojęcie o nim i o istotnym znaczeniu jego stanowiska zajęły — zgodnie z prawami psychologii — pierwsze miejsce w błyskotliwym umyśle Graya. Żaden inny zawód, poza tym jednym, nie mógłby tak cudownie stopić w sobie wszystkich skarbów życia i równocześnie zostawić nietknięty rysunek, choćby najsubtelniejszy, każdego poszcze- gólnego szczęścia. Niebezpieczeństwo, ryzyko, władza nad przyrodą, blask dalekich krain, urok nieznanego, miłość, która ukazuje się w przelocie i rozkwita powitaniem i rozłąką, pory- wająca kipiel spotkań, ludzi, zdarzeń, bezmierna różnorodność życia, kiedy przed bystrym wzrokiem przesuwa się raz Krzyż Południa, to znów Wielka Niedźwiedzica i wszystkie lądy — a mimo to w kajucie panuje niepodzielnie ojczyzna, jej książki, obrazy, listy i zasuszone kwiaty, owinięte w jedwabisty lok i noszone w zamszowym woreczku na twardej piersi. Jesienią, w piętnastym roku życia, Artur Gray opuścił potajemnie dom i wymknął się za złote wrota morza. Wkrótce z portu Dubel wyruszył do Marsylii szkuner „Anzelm”, uwożąc na pokładzie jungę o drobnych rękach i wyglądzie przebranej dziewczynki. Owym jungą był Gray, właściciel wykwintnego sakwojażu, cienkich jak rękawiczki lakierowanych bucików i
batystowej bielizny z wyhaftowaną na niej koroną. W ciągu roku, kiedy „Anzelm” odwiedzał Francję, Amerykę i Hiszpanię, Gray roztrwo- nił część swych zasobów na ciastka — składając w ten sposób daninę przeszłości, resztę zaś — na rzecz teraźniejszości i przyszłości — przegrał w karty. Chciał zostać prawdziwym „wi- lkiem morskim”. Krztusił się, ale pił wódkę, podczas kąpieli skakał z zamierającym sercem głową w dół z wysokości dwu sążni. Z wolna pozbył się wszystkiego, prócz rzeczy najwa- żniejszej — prócz swojej dziwnej, pełnej wzlotów duszy; zniknęła słabość, kości mu się roz- rosły, stwardniały mięśnie, bladość ustąpiła miejsca ciemnej opaleniźnie, wytworną niedba- łość ruchów zamienił na niezawodną celność pracującej ręki, w jego myślących oczach odbijał się blask, jak u człowieka patrzącego w ogień. I jego mowa, utraciwszy nierówne, z lekka wyniosłe brzmienie, stała się zwięzła, precyzyjna jak cios mewy spadającej w wodę po trzepotliwe srebro ryb. Kapitan „Anzelma” był to człowiek dobry, ale za to twardy marynarz, który zabrał chło- pca trochę przez złośliwość. W awanturniczym pragnieniu Graya postrzegał jedynie ekscen- tryczny kaprys i z góry już triumfował, wyobrażając sobie, że zanim miną dwa miesiące, Gray powie mu, unikając przy tym jego wzroku: „Kapitanie Hope, zdarłem sobie skórę na łokciach, czołgając się po olinowaniu, bolą mnie plecy i boki, nie mogę rozprostować palców, głowa mi pęka, a nogi trzęsą się pode mną. Wszystkie te mokre liny ważą ze dwa pudy. Wszystkie te fały, wanty, braszpile, stalówki, stengi i salingi stworzone zostały po to, żeby udręczać moje delikatne ciało. Ja chcę do mamy”. Po wysłuchaniu w myśli tego oświadczenia kapitan Hope rozpoczynał, również w myśli, następującą przemowę: „Może pan odejść, dokąd pan chce, moje pisklątko. Jeśli do pańskich wrażliwych skrzydełek przylgnęła smoła, niech pan ją zmy- je w domu wodą kolońską »Rosa-mimosa«”. Ta wymyślona przez kapitana woda kolońska sprawiała mu największą uciechę, toteż zakończywszy wyimaginowaną odpowiedź, powta- rzał na głos: „Tak, tak. Niech pan idzie do »Rosy-mimosy«”. Tymczasem ów świetny dialog coraz rzadziej przychodził kapitanowi na myśl, Gray bowiem szedł do celu z zaciśniętymi zębami i pobladłą twarzą. Znosił dokuczliwe trudy z ogromnym wysiłkiem woli i czuł, że jest mu coraz lżej, w miarę jak groźny okręt wdziera się w jego organizm, a brak wprawy ustępuje przyzwyczajeniu. Zdarzało się, że pętla łańcucha kotwicznego waliła go z nóg, że nie zamocowana na pachołku lina wyrywała mu się zdziera- jąc skórę z dłoni, że wiatr chlastał go po twarzy mokrym uchem żagla z wszytym weń żela- znym pierścieniem i że, krótko mówiąc, cała robota zdawała się torturą wymagającą czujnej uwagi. A jednak, choć nieraz dyszał ciężko i z trudem prostował plecy, pogardliwy uśmiech nie schodził z jego twarzy. Dotąd znosił w milczeniu drwinę, szyderstwa i nieuniknione wy- myślania, póki nie stał się w nowym środowisku „swoim”. Ale od tej chwili zawsze odpowia- dał pięścią na każdą zniewagę. Pewnego razu kapitan Hope, zobaczywszy, jak Gray mistrzowsko wiąże żagiel na rei, rzekł do siebie: „Zwyciężyłeś, filucie”. Kiedy Gray zsunął się na pokład, Hope zawołał go do kajuty i otwierając zniszczoną księgę, powiedział: — Słuchaj uważnie. Zgaś papierosa! Zaczyna się fartunek szczeniaka na kapitana. I jął czytać, raczej mówić i wykrzykiwać z książki odwieczne słowa morza. Była to pierwsza lekcja Graya. W ciągu roku zapoznał się z nawigacją, praktyką, budową okrętów, prawem morskim, locją i księgowością. Kapitan Hope witał się z nim podając rękę i mówiąc: „pan”. W Vancouverze dogonił Graya list matki, pełen łez i trwogi. Odpowiedział jej: „Wiem. Lecz gdybyś ty widziała tak jak ja: moimi oczami. Gdybyś słyszała jak ja: przyłóż do ucha muszlę — jest w niej szum wieczystej fali. Gdybyś kochała jak ja — wszystko, w liście twym, prócz miłości i człowieka, znalazłbym — uśmiech”. I żeglował dalej, póki „Anzelm” nie zawinął z ładunkiem do Dublu; stamtąd dopiero, korzystając z postoju, dwudziestoletni Gray pojechał odwiedzić zamek.
Wszystko było takie jak dawniej. Nie zmieniły się w ciągu lat pięciu ani szczegóły, ani wrażenie ogólne, tylko korony młodych wiązów zgęstniały — ich ażurowy deseń na fasadzie budynku zwarł się i rozrósł. Służba najpierw zleciała się, witając Graya radośnie, potem dopiero wszyscy ocknęli się i zastygli w pozie pełnej uszanowania, jak gdyby widzieli go takim nie dalej niż wczoraj. Powiedzieli mu, gdzie jest matka; poszedł do wysokiego pokoju i cicho przymknąwszy drzwi, zatrzymał się bezszelestnie, patrząc na posiwiałą kobietę w czarnej sukni. Stała przed krucyfi- ksem, jej żarliwy szept brzmiał jak mocne hicie serca. „Za żeglarzy, wędrowców, za chorych, cierpiących i więzionych” — słyszał Gray wstrzymując oddech. Następnie powiedziała: „i za mojego synka...” Wtedy odezwał się: „Ja...” Ale więcej nic nie mógł wymówić. Matka odwróciła się. Zeszczuplała, na jej dumnej delikatnej twarzy świecił nowy wyraz, jak gdyby odzyskanej młodości. Gwałtownie podeszła do syna. Krótki gardłowy śmiech, powstrzymy- wany okrzyk i łzy w oczach — to wszystko. Ale w tej chwili żyła intensywniej i radośniej niż w ciągu całego życia. „Od razu cię poznałam. O mój drogi, mój maleńki!” I Gray rzeczywiście przestał być duży. Wysłuchał jej słów o śmierci ojca, potem opo- wiedział o sobie. Słuchała uważnie, bez wyrzutów i protestów, ale w głębi duszy we wszy- stkim, co Gray święcie uważał za prawdę swego życia, widziała jedynie zabawki, które do- starczają jej chłopcu rozrywki. Takimi zabawkami były lądy, oceany i okręty. Gray spędził w zamku siedem dni. Ósmego dnia, wziąwszy poważną sumę pieniędzy, wrócił do Dublu i rzekł kapitanowi Hope: „Dziękuję. Był pan dobrym towarzyszem. A teraz żegnaj, starszy kolego”. I przypieczętował prawdziwe znaczenie tego słowa straszliwym, jak kleszcze uściskiem ręki. „Będę pływał na własnym okręcie.” Hope zaczerwienił się, splunął, wyrwał rękę i odszedł, ale Gray dogonił go i uścisnął. Potem zasiedli w hotelu wszyscy razem, dwudziestu czterech mężczyzn, łącznie z załogą, pili, krzyczeli i śpiewali, aż wypili i zjedli wszystko, co było w bufecie i w kuchni. Niewiele czasu minęło i w porcie Dubel gwiazda wieczorna zabłysła nad czarną sylwetą nowego masztu. Był to „Sekret”, zakupiona przez Graya trzymasztowa galeona o wyporności dwustu sześćdziesięciu ton. Tak więc Artur Gray, jako kapitan i właściciel statku, pływał jeszcze cztery lata, zanim los przywiódł go do Lissu. Ale już na zawsze zapamiętał ów krótki gardłowy śmiech, pełen czułej muzyki, jakim powitano go w domu, więc dwa razy do roku odwiedzał zamek, pozostawiając srebrnowłosej kobiecie niezbyt wiele pewności, że taki duży chłopiec da sobie radę ze swymi zabawkami. III. ŚWIT Struga piany odrzucona rufą okrętu „Sekret” przecięła białą kresą ocean i zgasła w blasku wieczornych świateł Lissu. Okręt stanął na redzie w pobliżu latarni morskiej. Przez dziesięć dni „Sekret” wyładowywał czesuczę, kawę i herbatę, jedenasty dzień załoga spędziła na brzegu, odpoczywając i nurzając się w oparach wina; dwunastego dnia Gray bez żadnej przyczyny poczuł głuchą tęsknotę, nie rozumiejąc, skąd to na niego przyszło. Już rano, ledwie się zbudził, od razu zdał sobie sprawę, że dzień ten wstał w czarnych promieniach. Ubrał się w ponurym nastroju, zjadł bez apetytu śniadanie, zapomniał prze- czytać gazetę i długo palił, pogrążony w nie dającym się opisać, bezcelowym napięciu; maja- czyły mu się jakieś słowa, wśród nich błądziły nie uświadomione pragnienia, niszcząc się wzajemnie z jednakową siłą. Wówczas Gray zajął się pracą. Obejrzał w towarzystwie bosmana statek, kazał naciągnąć wanty, rozluźnić linę stero- wą, oczyścić kluzy, kompas, zmienić kliwer, nasmołować pokład, otworzyć, przewietrzyć i
zamieść ładownię. Ale praca nie przyniosła Grayowi odprężenia. Pełen niepokoju, zasłuchany w melancholię tego dnia, przeżył go w rozdrażnieniu i smutku. Jak gdyby ktoś go przyzywał, a on zapomniał, kto i dokąd. Przed wieczorem usiadł w kajucie, wziął książkę i długo polemizował z autorem, czy- niąc na marginesach paradoksalne uwagi. Przez pewien czas bawiły go te igraszki, ta rozmo- wa ze zmarłym narzucającym swą wolę zza grobu. Potem zapalił fajkę i zatonął w niebieska- wym dymie, wijącym się w mgliste arabeski. Tytoń ma straszliwą moc. Jak oliwa wylana na wzburzone fale uśmierza ich wście- kłość, podobnie tytoń — łagodząc podniecenie uczuć, obniża je o kilka tonów, i wtedy muzy- ka ich większej nabiera harmonii. Dlatego tęsknota Graya, straciwszy wreszcie po trzech fajkach napastliwą ostrość, zmieniła się w pełne zadumy roztargnienie. Ten nastrój trwał jeszcze około godziny. Gdy zniknął zamęt duchowy, Gray otrząsnął się, zapragnął ruchu i wyszedł na pokład. Była późna noc. Za burtą w uśpionej wodzie drzemały gwiazdy i światła masztowych latarń. Ciepłe jak policzek powietrze pachniało morzem. Gray podniósł głowę i zmrużywszy oczy patrzył na rozżarzony węgielek gwiazdy; natychmiast z zawrotnej odległo- ści wbiła się w jego źrenice ognista igła dalekiej planety. Od zatoki dobiegał wieczorny zgiełk miasta. Czasami od brzegu po czujnej wodzie nadlatywało z wiatrem zdanie, jakby je ktoś wypowiedział na pokładzie; dźwięczało wyraźnie, u potem gasło w skrzypie takielunku. Na baku rozbłysła zapałka oświetlając palce, wąsy i okrągłe oczy. Gray zagwizdał — ognik fajki drgnął i popłynął ku niemu. Po chwili kapitan zobaczył w ciemności ręce i twarz wachtowe- go. — Powiedz Letice — rzekł Gray — że pojedzie ze mną. Niech zabierze wędki. Zszedł do szalupy i tam z dziesięć minut czekał na Letikę. Zwinny, sprytny chłopak za- dudnił wiosłami o burtę i podał je Grayowi; potem sam zszedł do łodzi, nastawił dulki i wsu- nął torbę z żywnością w schowek na rufie. Gray siadł u steru. — Dokąd pan każe płynąć, kapitanie?— spytał Letika zawracając łódź prawym wio- słem. Kapitan milczał. Marynarz zaś wiedział, że tego milczenia nie wolno przerywać słowa- mi, więc również zamilkł i tylko puścił w ruch wiosła. Gray wziął kierunek na pełne morze, potem zaczął się trzymać lewego brzegu. Było mu wszystko jedno, dokąd płynie. Ster głucho chrobotał, podzwaniały i pluskały wiosła — reszta była morzem i ciszą. W ciągu dnia człowiek chłonie tak wiele myśli, wrażeń i słów, że mogłaby z tego powstać niejedna spora książka. Oblicze dnia nabiera określonego wyrazu, dziś jednak Gray próżno się w nie wpatrywał. W jego mglistych rysach świeciło jedno z tych uczuć, których jest wiele, lecz którym nie dano nazwy. Jakkolwiek by je nazwano, zostaną na zawsze poza kategoriami słów i nawet pojęć, podobne wchłanianiu zapachu. Gray znajdował się teraz we władzy takiego uczucia. Mógłby, co prawda, powiedzieć: „Ja czekam, widzę i dowiem się niezadługo...” — ale nawet te słowa znaczyły nie więcej niż luźne szkice wobec wizji archi- tektonicznej. Była jeszcze w tych rojeniach siła szlachetnej podniety. Na lewo zamajaczył brzeg falistym zgęszczeniem mroku. Nad czerwonymi szybami okien migotały iskry z kominów. To była Kaperna. Gray słyszał kłótliwe głosy i ujadanie psów. Światła we wsi przypominały drzwiczki od pieca z przepalonymi dziureczkami, przez które widać płonący węgiel. Z prawej strony był ocean, wyczuwalny jak obecność śpiącego człowieka. Gray minął Kapernę i skręcił do brzegu. Tu łagodnie pluskała fala przyboju. Zaświeciwszy latarnię spostrzegł jamy urwiska i jego górne wystające nawisy. Podobało mu się to miejsce. — Tu będziemy łowić ryby — rzekł klepiąc wioślarza po ramieniu. Marynarz chrząknął niewyraźnie. „Pierwszy raz pływam z takim kapitanem — zamru- czał.— Dzielny kapitan, chociaż jakiś odmieniec. Trudno go rozgryźć. Ale go lubię.”
Wbił wiosło w muł, przywiązał do niego łódź i obaj zaczęli wspinać się w górę po kamieniach, które raz po raz usuwały się spod łokci i kolan. Nad urwiskiem ciągnął się gęsty las. Rozległ się stuk siekiery ścinającej uschły pień. Zwaliwszy drzewo, Letika rozpalił na zboczu ognisko. Zachybotały cienie i odbity w wodzie płomień; cofający się mrok wyświetlił trawę i gałęzie. Nad ogniskiem drgało migotliwe przeplecione dymem powietrze. Gray usiadł przy ognisku. — Jazda — powiedział wyciągając butelkę — wypij, przyjacielu Letika, za zdrowie wszystkich abstynentów. Skoro już mowa o wódce, to wziąłeś imbirówkę zamiast nalewki chinowej. — Proszę mi darować, kapitanie — odparł marynarz łapiąc oddech. — Pozwoli pan, że przekąszę tym... — Odgryzł połowę kurczęcia na raz, potem wyjął z ust skrzydełko i ciągnął dalej: — Wiem, że pan lubi chinową. Ale było ciemno i śpieszyłem się. Imbir, wie pan, budzi w człowieku zaciekłość. Kiedy mam się bić, zawsze golnę sobie imbirówki. Póki kapitan jadł i pił, marynarz spoglądał na niego spod oka, potem jednak nie wytrzy- mał i spytał: — Prawda to, co mówią, kapitanie, że pan pochodzi z wysokiego rodu? — To nic ciekawego, Letika. Bierz wędkę i idź na ryby, jeśli masz ochotę. — A pan? — Ja? Nie wiem. Możliwe. Ale... później. Letika rozwijając wędkę przygadywał wierszem, od czego był nie lada majster, budząc wielki zachwyt wśród załogi: Wziąłem sznurek, wziąłem patyk, bat zrobiłem jak się patrzy, aż powietrze zaświszczało, gdym zarzucił w wodę haczyk. Następnie pogmerał palcem w pudełku z robakami. Żył pod ziemią ten robaczek, krótko życiem cieszył się, teraz na haczyku skacze — wnet go sum żarłoczny zje. Na koniec odszedł ze śpiewem: Cicha noc i rajski trunek, biada sumom, jesiotrowi, śledziu, w głębiach twój ratunek — dziś Letika ryby łowi! Gray położył się przy ognisku i patrzył na odbicie ognia w falach. Rozmyślał, ale bez udziału woli. W takim stanie ducha myśl nieuważnie chłonie to, co ją otacza, widzi niby przez mgłę. Pędzi jak koń w stłoczonej ciżbie, tratując, roztrącając i zatrzymując wszystko. Pustka, zamęt, zahamowanie towarzyszą jej na przemian. Po omacku dotyka sensu rzeczy, od ostrego wzburzenia przerzuca się ku utajonym przeczuciom; krąży po ziemi i niebie, prowadzi rze- czowe rozmowy z urojonymi osobami, gasi i ubarwia wspomnienia. W tym ruchu obłocznym wszystko jest żywe i wyraziste i wszystko chaotyczne jak maligna. Odpoczywająca świado- mość uśmiecha się czasem, gdy, dajmy na to, w rozważaniach o życiu nagle zagości obraz zupełnie bez związku — jakaś gałązka złamana dwa lata temu. Tak właśnie rozmyślał Gray,
przebywał jednak nie tutaj, lecz „gdzieś tam”. Łokieć, na którym się wspierał, złożywszy głowę na ręce, zawilgł i zdrętwiał. Blado świeciły gwiazdy; mrok nabrał intensywności, jaka zwykle poprzedza świt. Kapitan zaczął drzemać, ale nie zdawał sobie z tego sprawy. Chciał się napić, sięgnął więc po torbę i rozwią- zywał ją już we śnie. Potem przestał śnić. Następne dwie godziny trwały dla Graya tyleż co sekundy, w ciągu których położył głowę na rękach. Przez ten czas Letika dwukrotnie był przy ognisku, palił papierosa i przez ciekawość zaglądał do pyska złowionym rybom — co też tam jest takiego? Ale, oczywiście, nic tam nie było. Zbudziwszy się, Gray przez chwilę nie mógł sobie uprzytomnić, w jaki sposób tu się znalazł. Zdziwiony patrzył na szczęśliwą jasność poranka, na urwisty brzeg pośród wyraziście rysujących się gałęzi i na płonącą błękitnie dal; nad horyzontem, nad jego stopami, zwisały liście leszczyny. W dole urwiska — Gray miał wrażenie, że tuż pod nim — cicho pluskał przybój. Błysnęła kropla rosy i jak chłodny klaps spadła z liścia na senną twarz. Gray wstał. Wszędzie triumfowało światło. Stygnące głownie ogniska czepiały się życia cienką smużką dymu. Przyjemnie było oddychać powietrzem leśnej zieleni, woń dymu dodawała mu dzikie- go uroku. Letiki nie było. Pochłonęło go łowienie ryb. Cały zgrzany, oddawał się swemu zajęciu z pasją hazardowego gracza. Gray wyszedł z gęstwiny w zarośla rozrzucone na zboczu wzgó- rza. Dymiła i płonęła trawa, kwiaty wyglądały jak dzieci pod przymusem wymyte zimną wodą. Świat zieleni oddychał niezliczonym mnóstwem maleńkich ust, utrudniając Grayowi drogę przez swą radującą się ciżbę. Kapitan przedostał się na otwarte miejsce, mieniące się wszystkimi odcieniami traw i tu zobaczył śpiącą młodą dziewczynę. Cicho odsunął ręką gałązkę i zatrzymał się z uczuciem niebezpiecznego odkrycia. Nie dalej niż o pięć kroków przed nim, skulona, z jedną nóżką podkurczoną, a drugą wyciągniętą, z głową wygodnie ułożoną na rękach leżała znużona Assol. Włosy jej rozsypały się w nieła- dzie, odpięty guzik przy szyi odsłaniał biały dołeczek, rozpostarta spódnica obnażała kolana. Rzęsy spały na policzku, w cieniu delikatnej, wypukłej skroni, którą do połowy przesłaniało pasmo ciemnych włosów, mały palec podłożonej pod głowę prawej ręki lekkim wygięciem dotykał karku. Gray przykucnął i z dołu zajrzał w twarz dziewczyny, nie przypuszczając, że przypomina w tej pozie Fauna z obrazu Arnolda Böcklina. Możliwe, że w innych warunkach Gray dostrzegłby tę dziewczynę jedynie oczami, ale w tej chwili ujrzał ją inaczej. Wszystko poruszyło się w nim, wszystko się uśmiechnęło. Nie znał, oczywiście, ani jej, ani jej imienia, tym bardziej nie wiedział, dlaczego zasnęła na tym brzegu. Po prostu był ogromnie zadowolony z tego. Lubił obrazy bez objaśnień i podpisów. Wrażenie jest wtedy nieporównanie silniejsze, treść obrazu, nie zamknięta w słowach, staje się nieograniczona, można pod nią podkładać wszystkie znaczenia i domysły. Cień listowia przysunął się ku pniom, a Gray ciągle jeszcze siedział w tej samej, niezbyt wygodnej pozycji. Wszystko w dziewczynie spało — spały ciemne włosy, spała suknia i fałdy sukni; zdawało się, że nawet trawa w bliskości jej ciała drzemie współczująco. Kiedy wraże- nie wezbrało, Gray zanurzył się w jego ciepłej, omywającej fali i pozwolił się jej unieść. Od dawna już Letika wołał: „Kapitanie, gdzie pan jest?” — ale kapitan go nie słyszał. Kiedy wreszcie wstał, pociąg do niezwykłości ogarnął go znienacka — natarczywy i na- tchniony jak drażliwa kobieta. Bezwolnie ustępując mu, Gray zdjął z palca stary, kosztowny pierścień, rozumując nie bez podstaw, że, być może, podsuwa w ten sposób życiu coś tak obowiązującego jak ortografia. Ostrożnie wsunął pierścień na mały palec widoczny spod karku. Palec poruszył się niecierpliwie i znikł. Spojrzawszy jeszcze raz na tę uśpioną twarz, Gray odwrócił się i zobaczył w krzakach wysoko podniesione brwi marynarza. Letika, roz- dziawiwszy usta, patrzył na poczynania kapitana z takim zdumieniem, z jakim zapewne spo- glądał Jonasz w paszczę wieloryba, który służył mu jako hotel. — Ach, to ty, Letika! — powiedział Gray. — Spójrz no na nią. Piękna, co?
— Wspaniałe dzieło sztuki! — zawołał szeptem marynarz, który lubił literackie określenia. — Jest coś sprzyjającego w układzie okoliczności. Złapałem dwie mureny i jeszcze jakąś taką pękatą jak balon. — Ciszej, Letika. Chodźmy stąd. Weszli w zarośla. Powinni byli teraz wrócić lin łodzi, ale Gray zwlekał, wpatrując się w perspektywę niskiego brzegu, gdzie nad zielenią i piaskiem płynął poranny dym z kominów Kaperny. W dymie tym Gray znów zobaczył dziewczynę. Wówczas zdecydowanie zawrócił i zaczął schodzić w dół po zboczu; marynarz, nie pytając, co się stało, szedł za nim. Czuł, że znów nastąpiło obowiązujące milczenie. Dopiero w pobliżu pierwszych zabudowań Gray nagle odezwał się: — Czy potrafisz, Letika, rozpoznać twoim doświadczonym okiem, gdzie tu może być szynk? — Pewnie tamten czarny dach — zastanawiał się Letika — a zresztą może to i nie szynk. — A co w tym dachu zwróciło twoją uwagę? — Sam nie wiem, kapitanie. To po prostu głos serca. Zbliżyli się do budynku — był to rzeczywiście szynk Mennersa. Przez otwarte okno widać było na stole butelkę, obok czyjaś ubrudzona ręka kręciła szpakowaty wąs. Mimo że godzina była wczesna, w szynku znajdowało się trzech ludzi. Pod oknem siedział zauważony już przez nas węglarz, właścicieli pijackich wąsów. Pomiędzy bufetem a wewnętrznymi drzwiami sali usadowili się dwaj rybacy przy jajecznicy i piwie. Menners, dłu- gi jak tyka młody człowiek z piegowatą nieciekawą twarzą i z owym szczególnym wyrazem sprytnej przebiegłości w kaprawych oczkach, jaki przeważnie charakteryzuje kupczyków, przecierał za ladą nakrycia. Na brudnej podłodze leżało słoneczne odbicie okna. Ledwie Gray wstąpił w smugę mglistego światła, Menners, kłaniając się z uszanowa- niem, wyszedł ze swego ukrycia. Natychmiast odgadł, że ma przed sobą prawdziwego kapita- na, należącego do kategorii gości rzadko przezeń widywanych. Gray zamówił rum. Menners nakrył stół pożółkłym wskutek ciągłego używania obrusem i przyniósł butelkę, liznąwszy uprzednio językiem koniuszek odklejonej etykietki. Potem wrócił za ladę i spoglądał uważnie to na Graya, to na talerz, z którego zdrapywał coś przyschniętego. Gdy Letika, ująwszy szklankę w obie ręce, cichutko coś do niej szeptał patrząc w okno, Gray przywołał Mennersa. Chin, zadowolony z siebie, przysiadł na brzeżku krzesła — czuł się mile połechtany tym, że Gray zwrócił się do niego, a zwłaszcza że wyraził to zwyczajnym kiwnięciem palca. — Pan zapewne zna tu wszystkich mieszkańców — zaczął spokojnie Gray. — Chciał- bym wiedzieć, kim jest młoda dziewczyna w wieku siedemnaście do dwudziestu lat, niezbyt wysoka, o ciemnoblond włosach, w chusteczce na głowie i w sukni w różowe kwiatki. Spo- tkałem ją niedaleko stąd. Co to za jedna? Powiedział to z surową prostotą, która nie pozwala uchylić się od narzuconego tonu. Chin Menners w duchu aż podskoczył i nawet uśmiechnął się z lekka, ale zewnętrznie dosto- sował się do charakteru rozmowy. Zanim zresztą odpowiedział, jakiś czas milczał — jedynie z powodu próżnej chęci domyślenia się, o co chodzi. — Hm! — rzekł podnosząc oczy w sufit.— To pewnie „Assol od Szkarłatnych Żagli” — nikt inny. Ona jest pomylona. — Doprawdy? — obojętnie zauważył Gray i upił spory łyk. — Jak to się stało? — Kiedy tak, to proszę posłuchać. I Chin opowiedział, jak to siedem lat temu dziewczynka rozmawiała nad brzegiem morza ze zbieraczem pieśni. Oczywiście historia ta, od czasu gdy żebrak utrwalił jej istnienie w tymże szynku, nabrała cech prostackiej i niesmacznej plotki, niemniej prawdziwy jej sens pozostał nietknięty.
— Od tej pory tak ją właśnie nazywają — powiedział Menners — „Assol od Szkarła- tnych Żagli”. Gray odruchowo spojrzał na Letikę, który w dalszym ciągu siedział cicho i skromnie, potem wzrok jego powędrował ku zapylonej drodze, biegnącej obok szynku, i tu, jakby go cios ugodził — jednoczesny cios w serce i w głowę. Drogą, zwrócona twarzą do niego, szła ta właśnie Assol od Szkarłatnych Żagli,: którą Menners przed chwilą scharakteryzował. klini- cznie. Rysy jej twarzy, przedziwne jak tajemnica najgłębiej przejmujących, choć prostych słów, ukazały mu się teraz rozświetlone jej spojrzeniem. Marynarz i Menners siedzieli tyłem do okna, nie chcąc więc, aby się przypadkiem odwrócili, Gray miał na tyle siły, że znów utkwił wzrok w ryżych oczach China. Gdy zobaczył oczy Assol, rozwiała się cała ohyda opo- wiadania Mennersa. Tymczasem Chin, nic nie podejrzewając, ciągnął: — Mogę jeszcze panu powiedzieć, że jej ojciec to skończony łotr. Utopił mojego tatkę, bez obrazy boskiej, jakby jakiegoś kota. On... Przerwał mu niespodziewany dziki wrzask. Węglarz, otrząsnąwszy się z pijackiego odrętwienia, ryknął śpiewem, i to tak opętańczym, że wszyscy się wzdrygnęli: Koszykarzu, koszykarzu, Drzyj z nas ceny słone! — Znów się napompowałeś, łajbo przeklęta! — krzyknął Menners. — Wynoś się stąd! ...Ale niech cię Pan Bóg strzeże Trafić w nasze strony!... ryknął węglarz i jakby nigdy nic, z siorbaniem zatopił wąsy w szklance. Chin Menners z oburzeniem wzruszył ramionami. — Śmieć, nie człowiek — powiedział z obrzydliwą godnością dusigrosza. — Za każdym razem taka historia! — Więcej pan już nic nie ma do powiedzenia? — zapytał Gray. — Ja? Przecież mówię panu, że jej ojciec to łotr. Przez niego, łaskawy panie, osierocia- łem i już jako dziecko musiałem zarabiać na liche utrzymanie... — Łżesz! — raptem odezwał się węglarz. — Łżesz tak niegodziwie i bezczelnie, że od razu wytrzeźwiałem. Chin nie zdążył otworzyć ust, gdy węglarz zwrócił się do Graya: — On łże. I jego ojciec łgał, i matka też łgała. Taka rodzinka. Może pan być spokojny, że ona jest tak samo zdrowa jak my obydwaj. Rozmawiałem z nią. Siedziała na moim wózku osiemdziesiąt cztery razy albo niewiele mniej. Kiedy dziewczyna idzie z miasta piechotą, a ja już sprzedałem mój węgiel, to już na pewno posadzę ją na wózku. Niech sobie siedzi. Mówię panu, że ona ma bardzo dobrze w głowie. To od razu widać. Wiadomo, że z tobą, Chinie Menners, nie zamieni dwóch słów. Ale ja, wielmożny panie, w wolnym, węglarskim zawo- dzie nic sobie nie robię z plotek i gadania. Ona mówi jak dorosła, tylko że dziwaczne są jej słowa. Słuchasz — niby wszystko to samo, co my byśmy powiedzieli, a przecież u niej nie tak wychodzi, zupełnie inaczej. Na przykład raz była mowa o jej rzemiośle. „Wiesz co — powia- da ona i przytrzymuje się mego ramienia jak mucha dzwonnicy — moja robota nie jest nudna, tylko że wciąż się ma ochotę wymyślać coś nadzwyczajnego. Chciałabym tak sprytnie wyko- mbinować, żeby na mojej desce łódź sama pływała, a wioślarze naprawdę wiosłowali; potem żeby przybili do brzegu, przycumowali łódź, siedli sobie i zajadali jak żywi.” Zacząłem się śmiać, bo mnie to przecież rozśmieszyło. „No — powiadam — twoja praca, Assol, już jest taka, to i myśli ci takie przychodzą, ale popatrz naokoło — wszyscy ludzie w robocie jak w bójce.” „Nie — mówi ona — ja wiem swoje. Kiedy rybak łowi ryby, to myśli, że złapie taką
ogromną rybę, jakiej nikt jeszcze nie złowił.” „No a ja?” „Ty — roześmiała się — ty, kiedy ładujesz węgiel do kosza, to na pewno myślisz, że kosz zakwitnie.” Proszę, jak powiedziała! A mnie, przyznaję, od razu coś tknęło, żeby popatrzeć na kosz, i tak mi się w oczach przed- stawiło, jakby z wikliny wychyliły się pączki, później te pączki pękły, trysnęły po całym ko- szu listowiem. I wszystko znikło. Aż nawet coś niecoś wytrzeźwiałem! A Chin zawsze łże jak najęty, już ja go znam! Menners, uważając, że rozmowa staje się niedwuznacznie obraźliwa, zmierzył węglarza spojrzeniem i skrył się za ladą, skąd zapytał i goryczą: — Czy każe pan coś podać? — Nie — powiedział Gray sięgając po pieniądze — już wychodzimy. Letika, zostaniesz tu, wrócisz przed wieczorem i będziesz milczał. Dowiedz się, ile tylko zdołasz, i przynieś mi wiadomości. Zrozumiałeś? — Najłaskawszy kapitanie — odrzekł Letika z pewną familiarnością, spowodowaną rumem — nie zrozumieć tego może tylko głuchy. — Doskonale. Zapamiętaj i to, że przy żadnej okazji, jaka może ci się nadarzyć, nie wolno ci mówić o mnie ani nawet wspomnieć mego imienia. Bądź zdrów! Gray wyszedł. Od tej pory już nie opuszczało go uczucie olśniewających odkryć, uczu- cie podobne do iskry prochowej w moździerzu Bertholda Schwartza, wynalazcy prochu — był to jeden z owych psychicznych wstrząsów, którym towarzyszą błyski płomienia. Opano- wał go duch niezwłocznego działania. Opamiętał się i zebrał myśli dopiero wtedy, gdy wsiadł do łodzi. Śmiejąc się, podstawił rękę dłonią do góry pod blask słoneczny, jak to zrobił ongiś jako mały chłopiec w piwnicy z winem. Potem odbił od brzegu i powiosłował szybko w kierunku przystani. IV. W PRZEDEDNIU Po siedmiu latach, w wigilię pamiętnego dnia, gdy zbieracz pieśni Egel opowiedział nad brzegiem morza dziewczynce bajkę o okręcie ze szkarłatnymi żaglami, Assol wracała do domu z cotygodniowej wyprawy do sklepu z zabawkami zdenerwowana, z zatroskaną twarzą. Cały towar przyniosła z powrotem. Była tak rozżalona, że zrazu nie mogła mówić, dopiero gdy z zalęknionej twarzy Longrena wyczytała, że spodziewa się on czegoś znaczniej gorsze- go, niż przedstawiała się prawda — zaczęła opowiadać wodząc palcem po szybie, przy której stała z roztargnieniem obserwując morze. Tym razem właściciel sklepu zabawkarskiego zaczął od tego, że otworzył księgę rachunkową i pokazał jej, jaki mają dług. Zadrżała, widząc imponującą trzycyfrową liczbę. „Tyle już wybraliście od grudnia — powiedział kupiec — a teraz popatrz, za ile sprzedano.” I palcem wskazał drugą liczbę, złożoną tylko z dwu znaków. Aż żal i przykro patrzeć. Widziałam po jego twarzy, że jest ordynarny i zły. Uciekła- bym z rozkoszą, ale, słowo daję, ze wstydu nie miałam sił ruszyć się. A on zaczął mówić: „Mnie się to, moja droga, tym bardziej nie opłaca, że teraz modny jest towar zagraniczny, pełno go we wszystkich sklepach, a te wyroby nie idą”. Tak powiedział. Mówił jeszcze dużo różnych rzeczy, ale wszystko poplątałam i zapomniałam. Widocznie żal mu się mnie zrobiło, bo mi poradził wstąpić do Dziecięcego bazaru” i do „Lampy Alladyna”. Gdy wypowiedziała, co najważniejsze, odwróciła się, bojaźliwie spoglądając na ojca. Longren siedział ze zwieszoną głową, splecione dłonie opuścił między kolana, na których spoczywały łokcie. Czując na sobie jej spojrzenie, podniósł głowę i westchnął. Dziewczyna przerwała ponury nastrój, podbiegła do Longrena, siadła przy nim, wsunęła drobną rękę pod
skórzany rękaw jego kurtki; śmiejąc się i zaglądając ojcu w twarz, mówiła dalej z udanym ożywieniem: — To nic, to wszystko nic, posłuchaj mnie, proszę. Więc poszłam. Wchodzę ci ja do tego ogromniastego sklepu. Ile tam narodu! Zgnietli mnie w tłoku. Wydostałam się jednak i podeszłam do czarnego człowieka w okularach. Co mu powiedziałam — nie pamiętam. W końcu uśmiechnął się, pogrzebał w moim koszyku, obejrzał to i owo, zawinął w chustkę, tak jak było, i oddał z powrotem. Longren słuchał wściekły. Widział swoją zakłopotaną córkę w tłumie bogaczy przy kontuarze zarzuconym kosztownym towarem. Układny mężczyzna w okularach łaskawie tłumaczył jej, że doprowadziłby sklep do ruiny, gdyby zaczął handlować niewybrednymi wyrobami Longrena. Niedbale a sprawnie ustawiał przed nią na kontuarze składane modele budowli i mostów kolejowych, miniaturowe, precyzyjnie wykonane samochody, przyrządy elektryczne, samoloty i silniki. Wszystko to pachniało farbą i techniką. Z tego, co mówił, wy- nikało, że teraz dzieci w swoich zabawach jedynie naśladują to, co robią dorośli. Assol była też w „Lampie Alladyna” i jeszcze w dwóch innych sklepach, ale nic nie wskórała. Gdy skończyła opowiadanie, przyrządziła kolację. Longren zjadł, wypił szklankę mo- cnej kawy i powiedział: — Skoro nam się nie wiedzie, trzeba się rozejrzeć. Może się znowu gdzieś zaciągnę, na „Fitzroya” albo na „Palermo”. Pewnie oni mają rację — ciągnął smętnie, wracając myśli do zabawek. — Teraz dzieci nie bawią się, tylko się uczą. Wciąż się uczą i uczą, i nigdy nie za- czną żyć. Tak to jest, a szkoda, naprawdę szkoda. Potrafisz przetrwać beze mnie okres jedne- go rejsu? Ciężko zostawić ciebie samą. — Mogłabym pójść na służbę razem z tobą — powiedzmy, w bufecie. — Nie! — Longren przypieczętował to słowo takim uderzeniem pięści, aż stół podsko- czył.— Póki ja żyję, nie pójdziesz na służbę. Zresztą mamy czas zastanowić się. Zamilkł ponuro. Assol przysiadła się do niego na brzeżku taboretu. Nie odwracając gło- wy dostrzegł kątem oka, że pragnie go rozruszać, i mało brakowało, a byłby się uśmiechnął. Ale uśmiechnąć się — znaczyło spłoszyć dziewczynę, speszyć ją. Mrucząc coś do siebie, przygładziła jego zmierzwione siwe włosy, pocałowała w wąsy i zatykając kosmate uszy ojca małymi, smukłymi paluszkami, powiedziała: — A teraz już nie słyszysz, że cię kocham. Póki przymilała się do niego, Longren siedział sztywny i nachmurzony, jak człowiek, który boi się chuchnąć dymem tytoniowym, lecz usłyszawszy jej słowa, wybuchnął soczy- stym śmiechem. — Kochana moja — rzekł z prostotą, poklepał ją po twarzy i poszedł nad brzeg obej- rzeć łódź. Assol stała chwilę zamyślona na środku pokoju, nie wiedząc, czy poddać się cichemu smutkowi, czy wrócić do zajęć domowych; następnie zmyła naczynia i sprawdziła resztki zapasów żywności w szafce. Nie ważyła, nie mierzyła, widziała na oko, że z mąką nie docią- gną do końca tygodnia, że w puszce z cukrem prześwieca dno, że paczuszki z herbatą i z kawą prawie puste, że nie ma masła, a jedyne, na co spoglądała z pewnym wyrzutem, jako na wyjątek — był worek kartofli. Potem wyszorowała podłogę i siadła, żeby przyfastrygować falbanę do spódnicy przerobionej ze starej sukni. Wtem przypomniała sobie, że skrawki mate- rii włożyła za lustro, podeszła więc do niego i sięgnęła po zawiniątko; mimo woli spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Za orzechową ramą, w jasnej przestrzeni odzwierciedlonego pokoju stała szczuplutka, niewysoka dziewczyna, ubrana w tani biały muślin w różowe kwiatki. Na ramionach zarzuco- na szara jedwabna chusteczka. Na wpół dziecinna twarz z lekką pozłotą słońca była wyrazista i żywa; piękne, nad wiek poważne oczy patrzyły z powściągliwym skupieniem, właściwym
istotom o bogatym życiu wewnętrznym. Nieregularna twarzyczka była wzruszająco subtelna i czysta w zarysie. Każdy szczegół tej twarzy, z osobna wzięty, można by, rzecz jasna, spotkać w wielu twarzach kobiecych, lecz zespolone tworzyły całość na wskroś oryginalną — tchnącą niezwykłym urokiem. Na tym staniemy. Reszty nie wyrazi żadne słowo, poza jedynym: „czar”. Dziewczyna w lustrze uśmiechnęła się tak samo bezwiednie jak Assol. Uśmiech wypadł smutno. Zauważywszy to, Assol zaniepokoiła się, jak gdyby zobaczyła kogoś obcego. Przy- lgnęła policzkiem do szklanej tafli, zamknęła oczy i delikatnie pogłaskała lustro w tym miej- scu, gdzie przedtem było odbicie jej twarzy. Przez mgnienie kłębiły się w niej myśli zamglo- ne i pieszczotliwe; wyprostowała się, roześmiała i siadła do szycia. Póki zajęta jest szyciem, przypatrzmy się jej bliżej — wejrzyjmy w nią. Są tam dwie dziewczyny, dwie Assol, tworzące jakąś niezwykłą i urzekającą mieszaninę. Jedna — córka marynarza rękodzielnika, majstrująca zabawki, druga — żywy poemat ze wszystkimi urokami harmonii dźwięków i obrazów, tajemnicą skojarzeń słów, grą świateł i cieni padających z jednego słowa na drugie. Dziewczyna znała życie w granicach zakreślonych jej przez doświa- dczenie, lecz dostrzegała odmienny sens zjawisk poza ich znaczeniem ogólnym tak samo, gdy wpatrując się w przedmioty, wyczuwamy w nich — poza dostrzegalnym linearnym kształtem — własności ludzkie i jak one różnorodne. Coś podobnego (jeśli dość jasno przedstawiliśmy nasz przykład) widziała Assol ponad tym, co jest powszechnie dostrzegalne. Bez tych nieu- chwytnych naddatków wszystko, co proste i zrozumiałe, było obce jej duszy. Umiała i lubiła czytać, lecz w książce, podobnie jak w życiu, czytała między wierszami. Podświadomie, dzięki osobliwemu natchnieniu, dokonywała na każdym kroku mnóstwa subtelnych odkryć, nieokreślonych, ale równie istotnych, jak czystość i ciepło. Czasami — a trwało to przez długie dni — Assol jak gdyby przeobrażała się; fizyczny opór życia załamywał się jak cisza pod uderzeniem smyczka, i wszystko, co widziała, czym żyła, co ją otaczało, zamieniało się w czarodziejską koronkę, która ją odgradzała od powszedniości. Nieraz wzruszona i pełna lęku wymykała się nad brzeg morza i tam, doczekawszy się świtu, z całą powagą wypatrywała okrętu pod szkarłatnymi żaglami. Były to jej chwile szczęścia. Nam trudno jest uciec w świat bajki, Assol nie mniej trudno było wyrwać się z jego władzy i czaru. Kiedy indziej znów, rozmyślając o tym wszystkim, szczerze dziwiła się sobie, nie wie- rząc, że w to wierzyła. Żegnając morze uśmiechem i z żalem wracając do rzeczywistości, dziewczyna marszczyła falbanę i rozpamiętywała swoje życie. Było w nim dużo prostoty i monotonii. Czasami odosobnienie ich dwojga niezmiernie ciążyło Assol, lecz utrwaliła się już w niej rysa wewnętrznego lęku, zmarszczka goryczy, która powściągała żywsze doznanie, nie pozwalała dzielić go z innymi. Natrząsano się z niej, mówiąc, że jest „stuknięta”, „pomylo- na”. Przywykła do tego cierpienia. Zdarzało się dziewczynie doznawać takich upokorzeń, od których czuła w piersi ból, jak od uderzenia. Jako kobieta nie cieszyła się powodzeniem w Kapernie, jednakże wielu podejrzewało, choć nieświadomie i mgliście, że jest obdarzona hojniej od innych, tylko w odmiennym sensie. Kapernianie ubóstwiali tęgie, ociężałe kobiety z tłustą skórą na grubych łydkach i ogromnych rękach. Zalecano się, klepiąc dłonią po ple- cach i potrącając się, jak na bazarze. Był to rodzaj uczuciowości niewybredny i prosty jak ryk zwierzęcia. Assol tak pasowała do tego środowiska o wyraźnie zdecydowanym charakterze, jak ludziom, wiodącym wyszukany, nerwowy tryb tycia, pasowałoby towarzystwo zjaw, choćby były one obdarzone wszystkimi urokami Assunty czy Aspazji. Miłość była tu nie do pomyślenia. Podobnie przy monotonnym dźwięku trąby żołnierskiej czarowny smutek skrzy- piec jest bezsilny, nie potrafi wyrwać pułku z mechanicznej władzy linii prostych. Dziewczy- na odwracała się od wszystkiego, o czym tu była mowa. Gdy Assol nuciła w pamięci piosenkę swego życia, drobne ręce pracowały pilnie i sprawnie; odgryzając nitkę patrzyła przed siebie, lecz to nie przeszkadzało jej równiutko pod- wijać obręb i dziergać na okrętkę z dokładnością maszyny do szycia. Choć Longren wciąż nie