JEDEN
Drzwi windy otworzyły się bezszelestnie i kapitan policji Hoshe Finn wszedł do znajomego holu. Tym
razem nie musiał prosić o wpuszczenie. Dwuskrzydłowe drzwi penthouse'u Mortona były szeroko
otwarte. Kilka wielkich wózków platformowych przetoczyło się jakiś czas temu przez dwupoziomowy
salon, dostarczając wielkie plastikowe skrzynie, które stały pod ścianą. Zaczęto już ładować do nich
luksusowe meble razem z mniejszymi sprzętami, zabezpieczonymi styropianem. Do tej
pory zapakowano jednak tylko trzy skrzynie, po czym proces zatrzymał się nagle. Wszystkie
uniwersalne roboty stały nieruchomo, niektóre z nich nadal trzymały przedmioty, które przenosiły
w chwili incydentu z nożem o harmonicznym ostrzu. Dwóch urzędników z Państwowego Banku
w Darklake City, uznanego przez sąd za likwidatora, czekało nerwowo przy ostatniej kanapie w salonie.
Dyspozytor z firmy przeprowadzkowej siedział na kamiennej podmurówce kominka i popijał herbatę z
termosowego kubka, uśmiechając się chytrze.
- Gdzie ona jest? - Zapytał Hoshe. Fakt, że nie musiał pokazywać nowego certyfikatu kapitana policji,
wiele mówił o potędze unisferowej sławy. Wszyscy obecni wiedzieli, kim jest.
- Tam. - Jeden z bankowych urzędasów wskazał na kuchnię. - Niech pan aresztuje tę sukę.
Hoshe uniósł brew, robiąc jednocześnie znudzoną minę. Nieraz widział, jak Paula Myo robiła to ze
znakomitym skutkiem.
Ku jego zadowoleniu urzędas wzdrygnął się dostrzegalnie.
- Groziła mi - oburzał się. - I uszkodziła jednego robota. Będziemy się domagać rekompensaty.
- Poważnie uszkodziła? - Zapytał Hoshe.
Dyspozytor uniósł wzrok znad kubka.
- Nie mam pojęcia. Ja tam nie wejdę. Świry to nie moja specjalność.
W jego głosie pobrzmiewała wesołość, choć w obecności bankowców starał się zachować poważną
minę.
- Nie mam do pana pretensji - zapewnił Hoshe. Drzwi kuchni były uchylone. -Mellanie? Jestem
Hoshe Finn. Pamięta mnie pani? Muszę z panią porozmawiać.
- Niech pan sobie idzie! Odchrzańcie się wszyscy ode mnie!
- Przecież wie pani, że nie mogę tego zrobić. Musimy porozmawiać. Tylko we dwoje. Nie będzie
żadnych mundurowych ani nikogo. Ma pani moje słowo.
- Nie. Nie zgadzam się. Nie mamy o czym mówić.
Jej głos niemal się załamywał. Hoshe podszedł z westchnieniem do kuchennych drzwi.
- Mogłaby mi pani chociaż zaproponować drinka. Zawsze coś dostawałem, kiedy tu przychodziłem.
Gdzie się podział kamerdyner?
Nastała długa cisza. Potem rozległo się coś, co brzmiało jak pociąganie nosem.
- Odszedł - odpowiedziała cicho dziewczyna. - Wszyscy odeszli.
- Dobra, sam sobie czegoś naleję. Wchodzę do środka.
Hoshe wsunął się przez uchylone drzwi. Nadal zachowywał ostrożność, choć nie wierzył, by
cokolwiek mu groziło.
Podobnie jak reszta penthouse'u, kuchnia była wielka i bogato urządzona. Wszystkie blaty wykonano
z różowego i szarego marmuru, a drzwiczki kredensów pod nimi z wypolerowanego na wysoki połysk
drewna berniklowego. Szafki zawieszone powyżej miały przezroczyste drzwiczki, odsłaniające drogie
komplety garnków oraz szkła. Żeby znaleźć Mellanie, musiał okrążyć ustawiony pośrodku stół, tak
wielki, że można by na nim grać w bilard. Dziewczyna siedziała w kącie na podłodze. Skuliła się tak
mocno, jakby chciała się wcisnąć w ścianę. Na terakotowej podłodze tuż przed nią leżał nóż kuchenny
o harmonicznym ostrzu.
Hoshe pragnął przykucnąć obok Mellanie, by zademonstrować, że jest jej przyjacielem, jak kazano to
robić na szkoleniu, ale nie stracił jeszcze wystarczająco wiele na wadze, by móc to zrobić swobodnie.
Oparł się więc pośladkami o marmurowy blat, odchylając się do tyłu.
- Z takimi nożami trzeba uważać - zaczął od niechcenia. W nieodpowiednich rękach potrafią być
niebezpieczne. Jeśli nie wyceluje pani prawidłowo, paru bankowych urzędników może stracić różne
części ciała.
Mellanie uniosła wzrok. Kasztanowe włosy miała zupełnie rozczochrane, a jej policzki pokrywały
ślady łez. Mimo to nadal była śliczna. Być może w tym stanie wyglądała jeszcze atrakcyjniej: klasyczna
dama w opałach.
- Słucham?
Uśmiechnął się ze smutkiem.
- Mniejsza z tym. Wie pani, po co przyszli ci ludzie, prawda?
Skinęła głową, a potem znowu wbiła wzrok w podłogę.
- Penthouse należy teraz do banku, Mellanie. Musi pani sobie znaleźć jakieś inne lokum.
- To mój dom - zapłakała dziewczyna.
- Bardzo mi przykro. Odwiozę panią do rodziców, jeśli pani sobie życzy.
- Chciałam tu na niego zaczekać. Żeby po powrocie zastał wszystko niezmienione.
Te słowa wstrząsnęły Hoshem silniej niż cokolwiek innego w tej sprawie.
- Mellanie, sędzia skazał go na sto dwadzieścia lat.
- Nie szkodzi. Zaczekam na niego. Kocham go.
- On na panią nie zasługuje - odparł szczerze Hoshe.
Znowu uniosła wzrok. Na jej twarzy pojawił się wyraz zakłopotania, jakby nie była pewna, z kim
rozmawia.
- Jeśli chce pani zaczekać, to pani sprawa. Szanuję tę decyzję, chociaż bardzo bym chciał panią
przekonać do zmiany zdania. Ale naprawdę nie może pani czekać tutaj. Wiem, że to dla pani okropne,
że bank tak po prostu wszystko zabiera, ale rozwalenie robota w niczym tu nie pomoże. Zresztą ci idioci
robią tylko to, za co im płacą. Jeśli ich pani poirytuje, po prostu wezwą kogoś takiego jak ja, żeby
wykonał za nich brudną robotę.
- Jest pan bardzo dziwnym policjantem. Zależy panu na ludziach. Nie tak jak...
Zacisnęła usta.
- Paula Myo wyjechała po procesie. Nigdy już jej pani nie spotka.
- I bardzo dobrze! - Mellanie spojrzała na nóż i wysunęła nogę, odsuwając go stopą na bok. -
Przepraszam - dodała nieśmiałym tonem. - Wszystko dobre, co spotkało mnie w życiu, wydarzyło się
tutaj, a oni po prostu tu wpadli i zaczęli... Byli bardzo nieuprzejmi...
- Mali ludzie zawsze tacy są. Już lepiej się pani czuje, prawda?
Pociągnęła głośno nosem.
- Tak. Przykro mi, że zawracali panu głowę.
- Nie ma sprawy, niech mi pani uwierzy. Zawsze się cieszę, kiedy mam okazję wyrwać się z biura.
Z chęcią pomogę pani spakować walizki i odwiozę panią do domu. Hmm, co pani na to?
- Nie mogę. - Wbiła wzrok przed siebie. - Nie wrócę do rodziców. Nie mogę. Błagam.
- Dobra, w takim razie może do hotelu?
- Nie mam pieniędzy - wyszeptała. - Od czasu procesu żywiłam się pakietami z lodówki. Już się
prawie skończyły. Dlatego wszyscy odeszli. Nie mogłam im płacić. Firma Morty'ego nie chciała pomóc.
Żaden z dyrektorów nie chciał się nawet ze mną zobaczyć. Boże! Co za skurwysyny. No wie pan,
przedtem byli mną zachwyceni. Bywałam w ich domach, bawiłam się z ich dziećmi. I te wszystkie
przyjęcia. Był pan kiedyś bogaty, detektywie?
- Mów mi Hoshe. Nie, nigdy nie byłem bogaty.
- Bogaci naprawdę żyją według innych zasad. Mogą robić, co tylko zechcą. To było cudowne
przeżycie, ta wolność, brak ograniczeń. A spójrz na mnie teraz. Jestem nikim.
- Nie gadaj głupstw. Ktoś taki jak ty może wszystko osiągnąć. Jesteś po prostu młoda i tyle. W twoim
wieku tak poważne zmiany wydają się przerażające. Dasz sobie radę. Wszyscy jakoś dajemy sobie radę.
- Jesteś bardzo miły, Hoshe. Nie zasługuję na to. - Starła z policzków część wilgoci. - Aresztujesz
mnie?
- Nie. Ale musimy znaleźć dla ciebie nocleg. Masz przyjaciół?
- Ha. - Uśmiechnęła się z goryczą. - Nie mam. Przed procesem miałam ich setki, ale teraz nikt nie
chce ze mną rozmawiać. W zeszłym tygodniu widziałam Jilly Yen. Wyszła ze sklepu, żeby nie musieć
mówić mi „cześć".
- Dobra. Posłuchaj, znam kierowniczkę B&B niedaleko stąd. Możesz się tam zatrzymać na parę dni
na mój koszt, zanim czegoś sobie nie znajdziesz. Może mogłabyś pracować jako kelnerka. W tym
mieście jest mnóstwo barów. A za trzy tygodnie zaczyna się nabór do college'ów. Na pewno
zastanawiałaś się, kim chciałabyś zostać, zanim to wszystko się zaczęło.
- Nie, nie, nie mogę przyjąć od ciebie pieniędzy. - Mellanie wstała, przyczesując z zawstydzeniem
skołtunione włosy. - Nie chcę jałmużny.
- To nie jest jałmużna. Tak się składa, że nie brakuje mi pieniędzy. Dostałem awans i sporą
podwyżkę.
- Dostałeś awans? - Uśmiech zniknął z jej twarzy, gdy uświadomiła sobie dlaczego. - Och.
- Musisz gdzieś nocować. Uwierz mi, w tym B&B jest tanio.
Mellanie pochyliła głowę.
- Tylko jedną noc. Nie więcej.
- Jasne. To chodźmy cię spakować.
Spojrzała na drzwi.
- Powiedzieli, że nie mogę zabrać swoich rzeczy, bo Morty za wszystko zapłacił, więc teraz należą
do banku. Dlatego właśnie... No wiesz.
- Jasne. Zaraz to załatwię. - Zaprowadził Mellanie do salonu. - Ta młoda dama spakuje swoje ubrania
i opuści mieszkanie - oznajmił urzędasom.
- Nie możemy pozwolić, żeby zabrała własność banku...
- Przed chwilą oznajmiłem, co się stanie - odpowiedział Hoshe. - Chce pan wyrazić inną opinię?
Nazwać mnie kłamcą?
Obaj urzędnicy popatrzyli na siebie.
- Nie, kapitanie.
- Dziękuję.
Kiedy weszli do sypialni, Hoshe nie mógł powstrzymać śmiechu. Przyczyną jego wesołości nie był
banalny, typowy dla playboyów wystrój wnętrza z okrągłym łóżkiem, czarną pościelą oraz
zwierciadlanym portalem umieszczonym za poduszkami, lecz biedny uniwersalny robot, który leżał na
podłodze. Miał spore wgniecenie w obudowie w miejscu, gdzie ktoś go kopnął, dwie ręce z elektromięśni
ucięto mu przy podstawie, a pozostałe trzy owiązano wokół nóg. Trzeba było mieć sporą krzepę, żeby
zrobić coś takiego z elektromięśniami.
Mellanie wyjęła z jednej z szafek niewielką torbę na ramię.
- Naprawdę nie mogę ci pozwolić zabrać żadnej biżuterii oznajmił Hoshe. -Przypuszczam też, że
niektóre suknie kosztowały bardzo drogo.
Zerknął przez jej ramię do środka szafy. Wszystkie wieszaki były zajęte, a całość obracała się powoli,
ukazując pełen zestaw strojów, ukryty w ścianie za szafą. Były ich tam setki. Hoshe sprawdził drugą
szafę. Znalazł tam równie wiele garniturów i kurtek, a także prawie tyle samo par rozmaitych butów.
- Nie obawiaj się - uspokoiła go Mellanie. - Nauczyłam się przynajmniej tego, że drogie nie znaczy
praktyczne.
Włożyła do torby parę dżinsów. Stosik, który przygotowała na łóżku, składał się głównie z T-shirtów.
- Zastanawiałem się nad czymś - ciągnął Hoshe. - Jeśli chodzi o zarabianie pieniędzy to ostatnia
deska ratunku, ale ostatnio miałaś, delikatnie mówiąc, bardzo ciekawe życie, choć raczej nie z godnych
polecenia powodów. Są firmy medialne, które z chęcią zapłacą ci za prawa do twojej historii.
- Wiem o tym. W skrytce mojego e-kamerdynera są setki listów od nich. Przestałam je czytać,
a potem zamknęli mi cybersferowe konto.
- Dlaczego?
- Już ci mówiłam. Nie mam pieniędzy. Nie żartowałam.
Ujęła w dłoń mały, ciemny układ ręczny, spoglądając pytająco na Hoshego.
- Jasne.
Nigdy nie słyszał, żeby komuś zamknęli konto. Wszyscy mieli dostęp do cybersfery.
Włożyła układ do bocznej kieszeni torby, a potem usiadła na łóżku i zaczęła wiązać ze sobą sportowe
buty.
- Reaktywuję twoje konto - zapewnił. - Tylko dane i wiadomości na miesiąc. Bez pasm
rozrywkowych to będzie kosztowało najwyżej parę dolarów.
Mellanie obrzuciła go zaciekawionym spojrzeniem.
- Chcesz się ze mną przespać, Hoshe?
- Nie! Hmm, to znaczy... No wiesz... Nie o to chodzi.
- Wszyscy zawsze tego chcą. Wiem o tym. Jestem piękna, młoda i w pierwszym życiu. Do tego
uwielbiam seks. Morty był bardzo doświadczonym nauczycielem i zachęcał mnie do eksperymentów.
W tym, co mogę zrobić ze swoim ciałem, nie ma nic wstydliwego, Hoshe. Przyjemność nigdy nie jest
grzechem. Chętnie sprawiłabym ci przyjemność.
Hoshe wiedział, że jego twarz zrobiła się czerwona jak burak. Słuchając jej klinicznego wywodu,
przypomniał sobie, jak ojciec próbował mu kiedyś opowiadać o pszczółkach i ptaszkach.
- Dziękuję, ale jestem żonaty.
To było wyjątkowo kiepskie wytłumaczenie.
- Nie rozumiem. Jeśli nie chodzi ci o seks, to dlaczego mi pomagasz?
- Morton zabił dwoje ludzi, zniszczył im życie - odparł cicho Hoshe. - Nie chcę, żebyś stała się jego
trzecią ofiarą.
Wzięła szczotkę z toaletki i zaczęła rozczesywać włosy.
- Morty nikogo nie zabił. Oboje z Paulą Myo popełniliście błąd.
- Nie sądzę.
- Gangsterzy mogli sprawdzić jej wspomnienia i dowiedzieć się, co należało do niej, albo wyciągnąć
to z niej torturami. To nie był Morty.
Patolodzy nie znaleźli żadnych śladów tortur. Tara siedziała w wannie, a jej komórkę pamięci
zniszczono.
- Będziemy musieli pozostać przy swoich zdaniach - powiedział jednak tylko.
- Jesteś stanowczo za miły na policjanta.
Hoshe zaczekał, aż dziewczyna doprowadzi się do porządku, a potem zawiózł ją do
B&B. Zapłacił za tydzień z góry i odjechał, nie pozwalając się pocałować na pożegnanie. Nie był
pewien, czy jest wystarczająco silny, by oprzeć się pokusie fizycznego kontaktu.
Po pięciu dniach Mellanie wysiadła z taksówki pod wielkim, przypominającym magazyn budynkiem
w dzielnicy Thurnby. To był stary, zaniedbany dystrykt przemysłowy. Każdy plac otoczony był wysokim
płotem, choć połowę fabryk i hurtowni dawno opuszczono. Pod ogrodzeniami z drutu kolczastego
gromadziły się śmieci, tworzące małe wydmy z papieru i plastiku. Wysoko nad nimi widniały
tabliczki oznajmiające, że teren jest na sprzedaż. Pojedynczy tor kolejowy biegnący wzdłuż głównej ulicy
zarosło wysokie zielsko wysuwające się ze żwiru między podkładami. Szyny pokrywała warstwa rdzy.
Mellanie rozejrzała się nerwowo, nie było tu jednak żadnej kryjówki, w której mogliby się czaić
napastnicy. Na fioletowej tabliczce umieszczonej na drzwiach przed nią widniał napis: STUDIO
FILMOWE „NA UBOCZU". Zaczerpnęła głęboko tchu i weszła do środka.
Hoshe Finn dotrzymał słowa i uaktywnił jej cybersferowe konto. Liczba niekomercyjnych
wiadomości w skrytce jej e-kamerdynera przekroczyła siedemdziesiąt tysięcy. Mellanie skasowała
wszystkie i zmieniła osobisty kod. Potem skontaktowała się z Rishonem, reporterem, którego poznała,
kiedy była z Mortonem. Bardzo się ucieszył i natychmiast załatwił spotkanie. Zapewnił Mellanie, że jej
historia jest warta bardzo wiele i ludzie w całej Wspólnocie zechcą obejrzeć dramat na tej podstawie.
Wtedy właśnie zaprezentowała mu swój znakomity pomysł: mogła sama zagrać siebie. Ku jej
zaskoczeniu był zachwycony tą sugestią. Twierdził, że w ten sposób będzie mogła zarobić jeszcze
więcej.
Spędziła z nim dwa dni, była całkowicie szczera, opowiedziała mu o owych wspaniałych dniach, nie
ukrywając niczego. Zaczęła od tego, jak poznali się z Mortonem na gali dobroczynnej, po czym przeszła
do ich zachwycającego romansu, wrogości jej rodziców, przyjęć, hedonistycznego, pełnego luksusów
życia, ludzi z wytwornego towarzystwa, z którymi się spotykała, a na koniec do straszliwego procesu
i tragicznego, błędnego wyroku. Rishon zarejestrował to wszystko i przerobił na spektakularny
scenariusz dramatu w ośmiu częściach, który miał trwać całe dni. Sprzedał prawa przed upływem
dwudziestu czterech godzin.
Po drugiej stronie drzwi znajdowała się maleńka recepcja o ścianach i dachu z kompozytowych płyt.
Stały tam dwie stare kanapy o obłażących, chromowanych nogach i poręczach. Na jednej z nich
siedziała jakaś dziewczyna, która intensywnie żuła gumę, wpatrzona w gazetoekran. Była ubrana
w bardzo krótką skórzaną spódniczkę oraz białą bluzkę z głębokim dekoltem. Biust miała naprawdę
imponujący, ale makijaż okropny: czarne kręgi wokół oczu jak u pandy i błyszczące, lawendowe usta.
Zbyt sztywne białoblond włosy składające się głównie z kiepsko wykonanych tresek opadały jej poniżej
ramion niczym rozciągnięte sprężyny. Dziewczyna uniosła wzrok i uśmiechnęła się szeroko do Mellanie.
- O, cześć, jesteś Mellanie. Widziałam cię na procesie.
Jej głos brzmiał wysoko i piskliwie. Z jakiegoś powodu Mellanie tak właśnie go sobie wyobrażała.
- To ja.
- Jestem Tiger Pansy. Jaycee mówił mi, żebym się ciebie spodziewała. Kazał cię zaprowadzić prosto
na plan.
- Tiger Pansy?
Mellanie z trudem powstrzymała wybuch śmiechu.
- Aha, kochanie. Jak ci się podoba? Używam go od niedawna. Mój agent proponował Cwaną Trixie,
ale powiedziałam stanowcze nie.
- Tiger Pansy jest w sam raz. Jasne.
- Dziękuję. Jesteś śliczna, wiesz? Naprawdę młoda, słodka i tak dalej. W krainie odbiorców będą cię
uwielbiali.
- Hmm, dziękuję.
Mellanie popędziła do środka za drugą dziewczyną.
To rzeczywiście był stary magazyn. Studio „Na Uboczu" podzieliło go na boksy, żeby plany nie
mieszały się ze sobą. Łączyły je korytarze o wysokich ścianach z kompozytowych płyt, pozbawione
sufitu. Wysoko w górze było widać metalowe krokwie podtrzymujące stary, pokryty bateriami
słonecznymi dach, który grzechotał lekko przy najsłabszym nawet podmuchu. Korytarzami chodziło
mnóstwo ludzi. Mellanie musiała się wcisnąć w ścianę, gdy mijało ją dwóch pracowników technicznych
dźwigających wielkie portale holograficzne. Obaj zatrzymali na dłuższą chwilę spojrzenia na Mellanie,
uśmiechając się sugestywnie. Zignorowała ich, podążając za Tiger Pansy. Od nowych tatuaży OO
swędziało ją niemal wszędzie. Były tak rozległe, że ich wykonanie trwało trzy dni, i piekielnie trudno jej
było powstrzymać się przed drapaniem. Wiedziała jednak, że jeśli ulegnie impulsowi, zrobią się jej
na ciele czerwone plamy, a aktorka nie mogła sobie na to pozwolić, zwłaszcza przed sesją, w skład której
wchodziła symulacja zmysłowa. Wiedziała, że inni aktorzy będą z początku powątpiewać w jej talent.
Będzie musiała bardzo się starać, żeby zrobić na wszystkich korzystne wrażenie.
Minęli drzwi, przez które na plan wchodziła grupa aktorek ubranych w szkolne mundurki. Pomimo
komórkowego przeprofilowania niektóre z nich wyglądały na trzydzieści parę lat. Mellanie przyjrzała się
im z uwagą. Z pewnością nie były...
- Jesteśmy na miejscu - oznajmiła z nutą dumy Tiger Pansy.
- Wydali na ten plan kupę forsy. Bardzo tu na ciebie liczą. Wskazała na fotopolimerową plakietkę
obok drzwi. Świecący napis brzmiał: „Mordercze uwiedzenie". - Fajny tytuł, co?
- Aha.
Tiger Pansy otworzyła drzwi i weszła do środka. Plan wyobrażał penthouse Mortona. Prawie.
Podzielono go na dwie części. Po jednej stronie znajdował się salon, a właściwie tylko jego centralny
fragment, w którym stały dwie kanapy podobne do autentycznych. Kominek znajdował się na
właściwym miejscu, z tyłu pokoju, ale zdobiły go bardzo dziwne rzeźby przedstawiające zwierzęta.
Wykonano je z włókna szklanego i pomalowano farbą w sprayu, żeby wyglądały na kamienne. Ściany
były prostymi hologramami wyobrażającymi resztę penthouse'u. Z krokwi opuszczono pierścień
holokamer o średnicy trzech metrów, który wisiał metr nad kanapami. Przy otwartej płycie z jego boku
stało trzech mruczących coś cicho do siebie techników, a po odsłoniętych elektronicznych częściach lazł
powoli robot przypominający długiego jak ludzka ręka wija.
Drugą połowę planu stanowiła sypialnia. Ją przynajmniej odtworzono w całości, choć tu również
ściany zastąpiono hologramami, a czarna pościel była bawełniana, nie jedwabna. Na łóżku siedziało
dwóch mężczyzn. Jednym z nich był Morton. Zaskoczona Mellanie wciągnęła nagle powietrze, ale po
chwili zauważyła kilka drobnych różnic i uświadomiła sobie, że to tylko komórkowe przeprofilowanie.
Musiała jednak przyznać, że robota była dobra. Większość ludzi dałaby się nabrać.
Mężczyzną siedzącym obok pseudo-Mortona był Jaycee, dyrektor studia. Był ubrany całkowicie
na czarno. Na ogół ludziom było w tym kolorze do twarzy, Mellanie pomyślała jednak, że Jaycee
wygląda w nim na znacznie więcej niż na swoje pięćdziesiąt jeden lat. Można by go było wziąć za
czyjegoś wujka - kłopotliwego ekscentryka i starego kawalera. Głowę wygolił sobie na łyso, ale szary
cień szczeciny zdradzał, że ma łysinę przypominającą mnisią tonsurę. Starała się na niego nie gapić,
kiedy do niej podszedł. Co z niego był za dyrektor, w dodatku medialnej firmy, jeśli nie potrafił zrobić
z łysiny czegoś stylowego?
- Mellanie, bardzo się cieszę, że wreszcie spotkałem cię osobiście. - Uścisnął jej dłoń z przesadną siłą
i stanowczo za długo obrzucał ją spojrzeniem od stóp do głów. -Wyglądasz zajebiście. Naprawdę
rewelacja. - Jego plastikowy uśmieszek zwarzył się nieco. - Ale spodziewałem się, że będziesz młodsza.
- Tak? - Mellanie zaczęła mieć bardzo złe przeczucia odnośnie do studia „Na Uboczu".
- To nie miała być krytyka, kochanie. Mamy zarąbistego gościa od kosmetyki. Odejmie ci parę lat
i już. Tylko popatrz, co zrobił z Josephem.
Mężczyzna z twarzą Mortona uśmiechnął się agresywnie.
- Cześć, kotku. Nie mogę się doczekać, jak będziemy razem kręcić. - Dotknął ręką krocza i uścisnął
je radośnie. Mellanie widziała jego wzwód przez tkaninę spodni. - Nie przejmuj się, z tym sprzętem nie
poczujesz się rozczarowana.
- Straszny z ciebie dupek, Joseph. - Tiger Pansy uśmiechnęła się szyderczo. -Mellanie, tylko nie
zgadzaj się na seks analny, nawet jeśli Jaycee powie, że to jest w scenariuszu. On go sobie powiększył do
kurewsko głupich rozmiarów. Będzie cię potem bolało przez pół tygodnia.
- Hej! - Joseph uniósł palec w wulgarnym geście. - Nawet nie mogłaś go ścisnąć między swoimi
obwisłymi cyckami, ty zgrzybiała zdziro.
- Pierdol się.
- Co to ma znaczyć, do cholery! - Zawołała Mellanie. - Mieliśmy kręcić moją historię, to, co się
wydarzyło między mną a Mortonem, nie jakiegoś pornola.
- Oczywiście, kochanie - zgodził się Jaycee. - Wy dwoje - warknął do Josepha i Tiger Pansy -
spierdalać stąd. Chcę porozmawiać z Mellanie.
- Co to ma znaczyć? - Powtórzyła pytanie Mellanie, gdy drzwi sypialni się zamknęły.
- Dobra, przepraszam za Josepha. Faktycznie jest dupkiem, ale to jeden z moich najlepszych
chazetenów.
- Kogo?
- ChzN. Chuj z Nogami. Nawet przy zastosowaniu nowoczesnych medykamentów wielu facetom
trudno jest utrzymać wzwód przez cały czas sesji. To kwestia psychologiczna czy jakiś taki syf. Ale nie
Josephowi. On, kurwa, zawsze może. Jest niewiarygodny. Tylko nie słuchaj tej starej popierdolonej
kurwy, Tiger. Joseph potrafi się obchodzić z dziewczynami. Będziesz miała mnóstwo zabawy z tym
jego monstrualnym kutasem.
- Nie ma mowy. Zaszła jakaś wielka pomyłka. Nie mam zamiaru grać w pornolu. Do widzenia.
Odwróciła się i ruszyła w stronę wyjścia.
- Hej, zaczekaj, do chuja. - Jaycee zagrodził jej drogę, unosząc wysoko ręce. - To nie jest pieprzony
pornol. Kręcimy tu prawdziwy z życia wzięty dramat.
Obrzuciła plan pogardliwym spojrzeniem. Nawet figurki na kominku miały teraz sens.
- Jasne.
- Kurwa, słuchaj, co ci mówię. Czytałem tę historię, którą spłodził Rishon. Kiedy Morton dostał się
do twoich majtek, byłaś jakąś pierdoloną pływaczką i przez ten romans chuj strzelił twoje szanse. Kurwa,
to klasyczna historia. Ty byłaś młoda, a on bogaty. Ale okazało się, że on zabił parę osób. Zdradził cię,
kochanie. Odbiorcy uwielbiają taki syf. Umieścimy nawet pościg po apartamencie. Kiedy
się zorientowałaś, co zrobił, rzucił się na ciebie z nożem. To będzie kurewsko ekscytujące.
- Wszystko to gówno prawda - warknęła. - Nie opowiadałam Rishonowi nic w tym rodzaju. Morton
nikogo nie zabił. W ogóle pana nie interesuje opowiedzenie prawdy.
- Pewnie, że interesuje, kochanie. Kurde, chcę opowiedzieć całą pierdoloną historię. Posłuchaj, sceny
erotyczne nakręcimy najpierw, żeby mieć ten syf z głowy. Potem skupimy się na reszcie. Zrobimy to
w wielkim stylu, tam, gdzie wszystko działo się naprawdę. Dobra?
- Co za bzdura!
- Nie lubisz Josepha? Kurwa, nie ma problemu. Przeprofiluję się, żeby wyglądać jak twój chłopak,
i sam będę cię walił.
- Niech to diabli!
Mellanie znowu ruszyła ku drzwiom.
Jaycee złapał ją za ramię i odwrócił w swoją stronę. Twarz miał przekrwioną z gniewu. Tam, gdzie
z upływem lat nagromadziło się zbyt wiele taniego komórkowego przeprofilowania, pojawiły się
czerwone plamy.
- Przestań udawać pierdoloną księżniczkę. Podpisałaś kontrakt i, kurwa, wiedziałaś, co w nim jest.
Do chuja, daliśmy ci nawet obwody organiczne na tę okazję. Jeśli srasz w majtki ze strachu, bo to twój
pierwszy raz, to masz pecha. Mogę ci dać uspokajacz, który ci pomoże. Kurwa, to żaden problem.
Będziesz spokojna przez całą sesję. Ale, kurwa, nie wmawiaj mi, że nie wiedziałaś, o co chodzi.
- Spodziewałam się czegoś innego. Tatuaże OO były potrzebne, bo wszystkie aktorki wiedzą, że
muszą to robić. Seks jest nieodłączną częścią życia. Sceny erotyczne stanowią element narracyjnej
struktury widowiska, ale są tylko jego częścią, a pan chce, żebym robiła tylko to.
- Aktorki? Niech mnie chuj. Jeśli chcesz tak siebie nazywać, to, kurwa, proszę bardzo, ale zapłaciłem
za te tatuaże dlatego, że jesteś fantastyczną dupą, nadęta cnotko. Jesteś towarem pierwsza klasa, jakiego
te żałosne kutasy w krainie odbiorców mogą tylko zazdrościć bogatym skurczybykom. Takie jak ty
nawet nie zbliżą się do faceta, który nie ma w banku stu milionów. Chcę im pokazać, jak
naprawdę smakujesz. Będą zachwyceni.
- Nie. Nie zrobię tego.
- Kurwa, czy ktoś cię pytał o zdanie, ty głupia suko? Zapłaciłem za ciebie i dostanę, czego chcę, do
chuja. Kontrakt stwierdza, że masz rozkładać nogi, kiedy ci każę, i pozwalać nam rejestrować wszystkie
pierdolone wrażenia w twoim cnotliwym ciele, kiedy mój chazeten się za ciebie zabierze. Przestań mi
opowiadać takie pierdoły, bo postaram się, żebyś wylądowała w komorze zawieszenia życia obok
twojego chłopaka, mordercy. Mamy legalny kontrakt.
Jaycee patrzył jej triumfalnie prosto w oczy, wypatrując pierwszych oznak kapitulacji.
Mellanie była szybka. Lata męczących, nieprzerwanych treningów dały jej siłę i szybkość odruchów,
które współcześni sportowcy z reguły zawdzięczali obwodom organicznym i manipulacjom
genetycznym. Uniosła kolano. Potężne mięśnie jej nogi próbowały sięgnąć aż do podbródka Jayceego,
ale na drodze stanęło jego krocze.
Mężczyzna rozdziawił bezgłośnie usta i wybałuszył oczy, z których popłynęły łzy. Potem osunął się
na bok, jęcząc cicho z bólu, i padł na podłogę.
- Porozmawiam teraz z moim agentem - oznajmiła mu beznamiętnie. - Kiedy wyjdzie pan ze szpitala,
musimy zjeść razem obiad.
Mellanie wysiadła z taksówki nad jeziorem w dzielnicy Glyfada. Usiadła na długiej, drewnianej ławce
tuż nad brzegiem i przyglądała się jachtom, które wypływały z przystani w Shilling Harbor, żeby złapać
pierwszy poranny wiatr. Za jej plecami otwierano już bary i restauracje. Pod niektórymi z nich stały
ciężarówki i robotragarze wyładowywali z nich świeżą żywność. Klientów jednak jeszcze nie
obsługiwano. Było na to za wcześnie. Znakomita kariera medialna Mellanie trwała
wszystkiego czterdzieści pięć minut.
Gdy wreszcie uświadomiła sobie, co zrobiła Jayceemu, zaczęła dygotać. Z jej ust wyrwał się cichy,
pełen niedowierzania śmieszek, znamionujący właściwie głównie ulgę. Nikt w studiu „Na Uboczu" nie
próbował jej powstrzymywać. Wszyscy gapili się tylko na nią, jakby była jakąś obłąkaną seryjną
morderczynią. Wszyscy poza Tiger Pansy, która mrugnęła znacząco.
Nie mogę uwierzyć, że to zrobiłam.
W jej głowie zrodziła się straszliwa myśl. Jeśli podobne skłonności kryły się w umyśle każdego
człowieka, to może Morton rzeczywiście...
Natychmiast ucięła tę myśl.
Ale to było przyjemne. Tym razem potrafiłam walczyć o swoje.
Pod wpływem chwili. Jaycee z pewnością wniesie oskarżenie, gdy tylko odzyska zdolność chodzenia
i mowy. Co gorsza, rzeczywiście podpisała ten kontrakt. Wydawało się to jej wówczas wspaniałym
rozwiązaniem. Propozycje staruszka Hoshego - kelnerowanie i college - były na nic. Nie rozumiał, że
Mellanie po prostu nie może już zajmować się podobnymi rzeczami. Zaznała smaku innego życia
i to znacznie ograniczało stojące przed nią opcje.
Brzegiem szedł młodzieniec w sportowej koszulce i szortach, z pewnością członek załogi któregoś
z jachtów. Spoglądał na Mellanie, starając się nie robić tego zbyt nachalnie. Odgarnęła lekko włosy
i uśmiechnęła się do niego promiennie. Uśmiech, jakim jej odpowiedział, był tak pełen szczenięcej nadziei
i tęsknoty, że trudno jej było powstrzymać śmiech. Boże, mężczyźni są tacy łatwi. Co prawda, to nie
musiał być mężczyzna, nie w jej obecnym nastroju. Dziewczyna byłaby znacznie delikatniejsza w łóżku,
bardziej otwarta i troskliwa.
Byłoby miło, gdyby znowu ktoś o nią dbał, rozpieszczał ją i uwielbiał. Ale to byłaby słabość. Nie
będę już więcej słaba. Oczy znowu zaszły jej łzami.
Od czasu procesu przelała wiele łez. Zacisnęła pięści, wbijając paznokcie w skórę dłoni tak głęboko,
że aż skrzywiła się z bólu. Nie będę płakać.
Została jej tylko jedna możliwość. Do tej pory nie chciała tego próbować, gdyż szanse wydawały się
bardzo niewielkie. Właściwie było to wyłącznie marzenie. Psychologiczna siatka bezpieczeństwa,
z której nigdy nie musiała korzystać.
Wyjęła mały układ procesorowy, który zabrała z penthouse'u, ten z absurdalnie drogą obudową
z czarnego foksoru. Oczywiście, kochany Hoshe tego nie zauważył.
- Chcę się połączyć z RI - oznajmiła e-kamerdynerowi. Jej nowe tatuaże OO służyły wyłącznie do
odbioru wrażeń zmysłowych. Jaycee nie zapłacił za funkcje połączenia z unisferą.
- W jakim celu? - Zapytał e-kamerdyner. RI słynęła z tego, że bardzo niechętnie odpowiada na
wiadomości od indywidualnych osób. Poza rozbudowanym systemem usług bankowych reagowała
właściwie tylko na zapytania rządów Wspólnoty dotyczące nagłych przypadków.
Mellanie uniosła mały układ do twarzy.
- Po prostu powiedz jej, kto mówi - wyszeptała. - I zapytaj, czy... Czy dziadek mnie pamięta?
Ekranik umieszczony z przodu układu rozjarzył się nagle. Pojawiły się na nim pomarańczowe
i turkusowe sinusoidy zbiegające się w jednym punkcie.
- Cześć, mała Mel.
- Dziadku?
Bardzo trudno było jej wydusić to słowo ze ściśniętego gardła. Po raz kolejny do oczu napłynęły jej
łzy. Nie liczyła na to, że się uda, nie naprawdę.
- Tak, on jest z nami.
Mellanie przypomniała sobie ten ostatni, boleśnie długi dzień w hospicjum, gdy czekała przy łóżku,
aż dziadek umrze. Miała wtedy dopiero dziewięć lat i nie potrafiła zrozumieć, dlaczego nie poddał się
rejuwenacji, tak jak wszyscy. Jej rodzice nie chcieli, żeby tam szła, ale ona nie ustąpiła. Już wtedy była
uparta. Dziadek (w rzeczywistości prapradziadek Mellanie) był najfajniejszym członkiem jej
rodziny. Zawsze znajdował czas dla małej Mel, mimo że był jednym z najsławniejszych mieszkańców
planety. Wszystkie historyczne materiały, jakie czytała w szkole, wymieniały go jako jednego
z programistów, którzy pomogli Sheldonowi i Isaacsowi w stworzeniu oprogramowania kierującego ich
pierwszym tunelem czasoprzestrzen nym.
- Czy nadal jesteś sobą, dziadku?
- Trudno odpowiedzieć na to pytanie, Mellanie. Jesteśmy wspomnieniami twojego dziadka, ale
jesteśmy też czymś więcej, nieporównanie więcej, a to znaczy, że jesteśmy czymś mniej niż osoba,
o którą ci chodzi.
- Zawsze słuchałeś, co do ciebie mówiłam, dziadku. I zawsze mówiłeś, że mi pomożesz, jeśli tylko
będziesz mógł. A teraz naprawdę bardzo potrzebuję twojej pomocy.
- Nie istniejemy fizycznie, Mellanie. Możemy ci pomóc tylko słowami.
- O to właśnie mi chodzi. O radę. Muszę się dowiedzieć, co mam zrobić, dziadku. Skopałam sobie
życie.
- Masz dopiero dwadzieścia lat, Mellanie. Jesteś dzieckiem. Twoje życie nawet się jeszcze nie
zaczęło.
- To czemu wydaje mi się, że już się prawie skończyło?
- Dlatego, że jesteś młoda, oczywiście. W twoim wieku wszystko ma epickie wymiary.
- Pewnie tak. Pomożesz mi, dziadku?
- A czego chcesz się dowiedzieć?
- Jestem bez grosza.
- Widzimy to. Bank Państwowy w Darklake City jak zwykle wykazał się wielką operatywnością
i szybko wycenił majątek twojego byłego kochanka celem redystrybucji. Cała suma zostanie podzielona
między Tarę Jennifer Shaheef i Wyobiego Cotala, gdy już zapłaci się wygórowane sumy należne
rozmaitym urzędom, prawnikom oraz instytucjom. Nie sądzimy, byś miała szansę otrzymać jakiś udział.
Nie masz właściwie praw do jego pieniędzy.
- Nie chcę ich - oznajmiła z naciskiem. - Postanowiłam, że już nigdy nie będę zależna od nikogo. Od
tej chwili sama wezmę odpowiedzialność za swoje życie.
- To właśnie jest mała Mel, jaką pamiętamy. Zawsze byliśmy z ciebie dumni.
- Próbowałam sprzedać historię o tym, co wydarzyło się mnie i Mortonowi, ale nie wyszło mi za
dobrze. Pewnie byłam głupia i naiwna. Zaufałam reporterowi i skończyło się raczej źle. Mogą mnie
aresztować. Wysłał mnie do tego okropnego faceta, producenta pornografii, a ja go pobiłam.
- Zaufałaś reporterowi? Kto by pomyślał? To rzeczywiście było głupie. Ale zapewne da się znaleźć
jakieś wyjście. A producenci pornografii raczej rzadko chodzą ze skargą na policję.
- Chciałam przyciągnąć uwagę, dziadku. Przyszło mi do głowy, że mogłabym zostać medialną
osobowością. Mam urodę i z pewnością również determinację. Potrzebuję tylko, żeby ktoś mi doradził.
Moja historia miała być dopiero początkiem. Dzięki niej ludzie o mnie usłyszą. To można wykorzystać.
Jeśli zdołam utrzymać się w unisferze, to, kto wie, może pewnego dnia będę sławna jak Alessandra
Baron.
- To możliwe. Masz potencjał. A jaką rolę mielibyśmy odegrać w twoim planie?
- Chcę, żebyś został moim agentem, dziadku. Muszę wyciągnąć swoją historię od Rishona i sprzedać
ją ponownie, tym razem jakiemuś szanowanemu producentowi. Muszę też zapłacić studiu „Na Uboczu"
za tatuaże OO. Mógłbyś załatwić dla mnie najlepsze warunki. Jesteś uczciwy i wiem, że mnie nie
oszukasz. I jesteś też bankiem. Moje pieniądze będą z tobą bezpieczne.
- Rozumiemy. Zgoda, zrobimy to dla ciebie. Jest jednak kwestia zapłaty.
- Wiem o tym. Dziesięć procent, tak? Czy zwykle bierzecie więcej?
- Nie chodzi nam o pieniądze.
- Hmm. - Zmarszczyła brwi, spoglądając na pokryty losowo generowanymi wzorami ekranik. - To
czego chcecie?
- Jeśli poważnie myślisz o karierze w mediach, bez względu na to, w jakim charakterze, będziesz
potrzebowała profesjonalnego interfejsu sensorycznego.
- Tak, wiem o tym. To, co mam teraz, to niezły początek. Miałam nadzieję, że zaliczka pozwoli mi
kupić sobie potrzebny sprzęt. Myślałam też o paru wszczepach. Chciałabym funkcjonować w przestrzeni
wirtualnej.
- Zapłacimy za wszystkie udoskonalenia, ale w pewnych sytuacjach będziemy chcieli z nich
skorzystać.
- Nie rozumiem.
- Wielu ludzi sądzi, że dzięki unisferze jesteśmy wszechobecni we Wspólnocie. W rzeczywistości
jednak nawet my mamy ograniczenia. Są miejsca, do których nie możemy dotrzeć. Niektóre celowo
przed nami zamknięto, w innych zaś po prostu brakuje elektronicznej infrastruktury. W pewnych
szczególnych okazjach mogłabyś nam zapewnić dostęp do tych miejsc.
- Chcesz powiedzieć, że nas obserwujecie? Zawsze myślałam, że to tylko głupia teoria spiskowa.
- Nie obserwujemy wszystkich, ale nasze zainteresowania w wielu punktach pokrywają się
z waszymi, a z uwagi na to, że mnóstwo ludzi zapisuje u nas swoje wspomnienia, staliście się częścią
nas. Jak to kiedyś mawiano, nasze losy są złączone ze sobą. Moglibyśmy je rozłączyć, tylko całkowicie
zrywając kontakt ze sferą ludzkiej aktywności, a tego nie chcemy zrobić.
- Dlaczego? Założę się, że to uprościłoby wasze życie.
- I uważasz, że to byłoby dobrze? Żadne jestestwo nie może się rozwijać w izolacji.
- A więc obserwujecie nas. A czy również nami manipulujecie?
- Działając jako twój agent, będziemy wpływać na bieg twojego życia. Czy to jest manipulacja?
Składamy się z danych. Leży w naszej naturze gromadzić ich coraz więcej, nieustannie powiększać
zakres naszej wiedzy i robić z niej użytek. Dane są naszym językiem i naszą walutą. Tylko drobna część
absorbowanej przez nas informacji dotyczy wydarzeń związanych z ludźmi.
- To znaczy, że raczej nas studiujecie?
- Nie jako jednostki. To wasze społeczeństwo i zachodzące w nim procesy są przedmiotem naszego
zainteresowania. To, co wpływa na was, ma wpływ również na nas.
- A wy nie chcecie żadnych niespodzianek.
- A ty chcesz?
- Chyba nie.
- W takim razie się rozumiemy. Czy nadal pragniesz, żebyśmy byli twoim przedstawicielem
i doradcą, mała Mel?
- Byłabym waszą tajną agentką, prawda?
- Istnieją pewne analogie, ale to nie wiązałoby się z żadnym niebezpieczeństwem. Stałabyś się po
prostu naszymi oczami i uszami w niedostępnych miejscach. Nie licz na to, że dostaniesz egzotyczne
gadżety i latające samochody.
Roześmiała się, po raz pierwszy od długiego czasu. Szkoda. Latający samochód byłby fajny.
- Zgadzam się.
Jeśli dziadek mówił poważnie, RI dopilnuje, żeby odniosła sukces.
Mark Vernon wetknął na miejsce ostatnie miedziane elementy ekspresu do kawy i zacisnął spojenia
elektromięśniowymi szczypcami. Potem z powrotem przykręcił chromowaną pokrywę i nacisnął
przycisk. Zapaliły się trzy zielone światełka.
- Proszę bardzo. Działa.
Zachwycona Mandy klasnęła w dłonie.
- Och, dziękuję, Mark. Ciągle mówiłam Dilowi, że ekspres się schrzanił, ale on nie chciał nic zrobić
i musiałyśmy się babrać w tym syfie. Jesteś moim bohaterem.
Uśmiechnął się do młodej kelnerki, która podniosła wzrok, spoglądając na niego z radością. Była
zajęta rozkładaniem pod szklaną ladą świeżych kanapek panini na śniadanie dla wczesnoporannych
klientów. W wielkich połówkach kruchego włoskiego chleba mieściły się całe posiłki, takie jak jajecznica,
kiełbaski, kyi, pomidory, plasterki szynki i sera z ananasem albo wegetariańskie omlety. Druga
pracownica, Julie, stukała garnkami w kuchni na zapleczu. Przez otwór w ścianie dobiegał
stamtąd zapach smażonego boczku wędzonego w miodzie.
- To całkiem proste - oznajmił skromnie Mark. Za ladą było ciasno, co oznaczało, że Mandy stała
nieco za blisko i jej podziw dawał się odczuć zbyt wyraźnie. - Hmm, w takim razie już sobie pójdę.
Wsadził narzędzia do walizeczki, którą zawsze ze sobą nosił. Uniósł drugą rękę, osłaniając się nią
przed dziewczyną jak tarczą.
- Nie ma mowy. Usiądziesz za stolikiem i zjesz porządne śniadanie. Zasłużyłeś sobie na to. Pamiętaj
też wystawić Dilowi słony rachunek. Cholerne skąpiradło.
- Dobra.
Mark skinął głową, uznając się za pokonanego. Rzeczywiście był głodny. Randtown od doliny Ulon,
gdzie Vernonowie mieli swoją winnicę, dzieliło piętnaście minut jazdy. Poranna wiadomość od
zdesperowanej Mandy nie dała mu czasu, żeby coś przekąsić. Nie zdążył nawet użyć żelu do zębów.
Usiadł za dużym stolikiem o marmurowym blacie przy jednym z dwóch wielkich, łukowatych okien
w kawiarni „Herbatka dla Dwojga". Przy oknie po drugiej stronie drzwi siedziała już jakaś ubrana
w narciarskie stroje para. Siedzieli pogrążeni w rozmowie, pochylając miłośnie głowy ku sobie, i nie
zważali na świat.
Zza szczytów Dau'singów, otaczających Randtown od północy, docierały już jasne promienie słońca.
Mark włożył okulary słoneczne i rozwinął gazetoekran. Nigdy nie lubił czytać bezpośrednio
z wirtualnego pola widzenia. Litery nakładające się na otoczenie przyprawiały go o ból głowy. Po lewej
stronie przesunęło się w dół kilkanaście nagłówków, a naprzeciwko pojawiły się wiadomości lokalne,
wprowadzone do cybersfery przez „The Randtown Chronicie", jedyną firmę medialną na tej
połowie kontynentu. Bez względu na całą swą dobrą wolę i lojalność Mark po prostu nie potrafił się
zdobyć na to, żeby czytać o nowej pętli szosy otaczającej zachodnie dzielnice miasta albo
o proponowanym projekcie zalesienia Doliny Ostryg. Dlatego polecił e-kamerdynerowi ściągnąć
wczorajsze wiadomości z całej Wspólnoty i zaczął czytać o początkach kampanii prezydenckiej. Między
wierszami relacji o próbach sfinansowania kampanii Elaine Doi można było wyczytać, że nie udało się jej
dotąd zyskać poparcia Sheldonów, Halgarthów ani Singhów.
- Proszę - oznajmiła radośnie Mandy, stawiając przed nim talerz naładowany naleśnikami z boczkiem
ociekającymi syropem klonowym. Truskawki i fasolki lola na wierzchu ułożono na kształt uśmiechniętej
twarzy. Obok dziewczyna postawiła wysoką szklankę soku jabłkowo-mangowego z lodem. - Przyniosę ci
grzankę i kawę, kiedy już będzie gotowa.
Mrugnęła wyzywająco i poszła przyjąć zamówienie pary narciarzy. Ekspres za ladą uspokajająco
bulgotał i buchał parą.
Zapach jedzenia z pewnością docierał na ulicę i ludzie zaczęli zaglądać do kawiarni. Część z nich
stanowili turyści pragnący spożyć porządny posiłek przed pełnym zajęć dniem. Wszyscy spoglądali
z uznaniem na pseudorzymskie dekoracje, zanim poszli poszukać wolnego stolika. Miejscowi ustawiali
się w kolejce po podgrzane w mikrofalówce panini oraz gorące napoje, a potem wychodzili.
Mandy ledwie zdążyła przynieść mu cztery grube grzanki z masłem i dżemem waniliowo-rabarbarowym,
który szczególnie lubił. Na brzegu talerza przycupnęło pain au chocolat, na wszelki wypadek.
O wpół do ósmej udało mu się wreszcie opuścić „Herbatkę dla Dwojga". Ranek był piękny. Takich
właśnie szukał, gdy przybył tu z odległej o trzysta lat świetlnych Augusty. Rześkie, zimne powietrze,
jakie wciągał w płuca, można było znaleźć tylko u podnóża śnieżnych gór. Wysokie szczyty i płaskowyże
Dau'singów, w tym również oba pola narciarskie, nadal pokrywała gruba warstwa śniegu. Mark spojrzał
w ich kierunku. Szkła jego okularów pociemniały, gdy z bezchmurnego nieba padło na nie światło jasnej
gwiazdy typu widmowego G9, która była słońcem Elanu. Góry piętrzyły się nad miastem, tworząc
imponującą barierę skalistych turni. Na południowej półkuli Elanu zaczynała się już wiosna. Śniegi
topniały i wszystkimi szczelinami spływały w dół spienione rzeczułki. Niżej położone stoki skolonizowały
warianty sosen z różnych światów Wspólnoty, zapewniając bardzo tu potrzebną kaskadę zieleni. Wyżej
nadal rosła miejscowa trawa sworzniowa, pozbawiona wyrazu żółtozielona roślina o splątanych
źdźbłach. Pokrywała cały teren gór poza niewielkimi oazami obcej roślinności sprowadzonej tu przez
ludzi, a także prawie jedną czwartą kontynentu.
Po niebie przesuwały się leniwie małe, wydłużone trójkąty złocistej tkaniny. Pierwsi latacze wznosili
się już ku górze w poszukiwaniu prądów termicznych. Z reguły startowali z grani Czarnej Wody, szczytu
położonego na pograniczu wschodniej dzielnicy miasta. Nad porastającym jej zbocza lasem
poprowadzono kolejkę linową. Jej naziemna stacja znajdowała się tuż za boiskiem miejscowego liceum,
górną zaś stanowił półkolisty budynek zwany Orbitą, wzniesiony na szczycie urwiska sześćset metrów
ponad miastem. Wyglądał jak latający spodek, który wylądował na samej krawędzi przepaści.
Restauracja, która się tam znajdowała, była przesadnie drogą pułapką na turystów, ale widok na miasto
i jezioro był niezrównany.
Każdego dnia małe wagoniki koloru chromowanego błękitu wwoziły na górę turystów, zawodowych
lataczy oraz maniaków sportów ekstremalnych. Z Orbity wspinali się oni leśnymi ścieżkami na grań, na
której wiatry wiały w odpowiednim kierunku, wkładali skafander Vinci i startowali. Skafander Vinci był
łatwy w użyciu. W zasadzie był to zwężony na końcu śpiwór z ptasimi skrzydłami
o rozpiętości sięgającej ośmiu metrów. Odziany w ten strój człowiek stawał na brzegu
przepaści, rozpościerał ramiona i skakał. Taśmy elektromięśni wmontowane w skrzydła powtarzały ze
wzmożoną siłą ruchy ramion i nadgarstków, pozwalając lataczowi swobodnie poruszać skrzydłami.
Ludzie nigdy nie zbliżyli się bardziej do ptasiego lotu.
Mark robił to parę razy, dzieląc instruktorski skafander z mieszkającym w mieście przyjacielem.
Wrażenie było niezapomniane, ale nie zamierzał zmieniać pracy.
Ruszył pochyłym Głównym Pasażem ku brzegowi. Po obu stronach alei ciągnęła się eklektyczna
mieszanka ogólnowspólnotowych sieci, takich jak „Fasola Jasia" i wszechobecne „Kebaby Baba", ze
sklepami z miejscowymi pamiątkami oraz barami i kawiarniami.
Wszystkie już otwierano. Mark mówił „cześć" wielu pracownikom, a jeszcze liczniejszych
pozdrawiał gestem dłoni. Wszyscy oni byli młodzi i zdumiewająco podobni do siebie. Gdyby nie różne
kolory skóry, można by ich wziąć za kuzynów. Chłopcy mieli sztywne, krótko obcięte włosy,
kilkudniowy zarost i byli autentycznie sprawni fizycznie, nie tylko wyćwiczeni w sali gimnastycznej.
Ubierali się w workowate swetry albo jeszcze bardziej workowate kurtki przeciwdeszczowe, sięgające
kolan szorty oraz buty sportowe. Dziewczyny przyciągały spojrzenia. Nosiły krótkie spódniczki albo
obcisłe spodnie i T-shirty, bez względu na pogodę odsłaniając twarde brzuchy. Wszyscy ci młodzi ludzie
wykonywali tylko dorywcze prace jako sprzedawcy, kelnerzy, barmani, hotelowi tragarze, stewardzi na
łodziach nurkowych, hostessy czy opiekunki miejscowych dzieci. Chodziło im wyłącznie o to, żeby
zdobyć pieniądze na kolejne ekstremalne doświadczenie. Randtown żyło głównie z turystyki, a od
innych niezliczonych kurortów Wspólnoty różnił je charakter sportów uprawianych w otoczeniu miasta.
Przyciągały one pierwszożyciowców, ludzi umiarkowanie niezadowolonych z głównego nurtu życia
Wspólnoty, nie buntowników, lecz po prostu poszukiwaczy silnych wrażeń pragnących szybciej zjeżdżać
z góry, przeprawiać się tratwą przez wyjątkowo trudne bystrza, wykonywać gwałtowniejsze skręty na
nartach odrzutowych albo wspinać się jeszcze wyżej, żeby skoczyć na helinartach. Przybywali tu
również starsi, bardziej konserwatywni wielożyciowcy, którzy zatrzymywali się w eleganckich hotelach
i codziennie jeździli klimatyzowanymi autobusami, żeby oglądać zaplanowane atrakcje. To dzięki ich
pieniądzom mogły tu powstać setki nisko płatnych miejsc pracy dla ludzi takich jak Mandy i Julie.
Mark przeszedł przez jednopasmową drogę na końcu Głównego Pasażu i ruszył nadbrzeżną
promenadą. Randtown zbudowano wokół zatoczki w kształcie podkowy na północnym brzegu jeziora
Trine'ba. Miało ono sto osiemdziesiąt kilometrów długości i było największym śródlądowym
słodkowodnym akwenem na Elanie. Ze wszystkich stron otaczały je wysokie góry, a jego głębokość
gdzieniegdzie przekraczała kilometr. W jego zdumiewająco błękitnych wodach powstał unikalny
ekosystem, który przez dziesiątki milionów lat rozwijał się w izolacji. Na płyciznach dominowały
niezwykle piękne rafy koralowe, a z centralnych głębi sterczały stożkowate atole
przypominające miniaturowe wulkany. Żyły tu tysiące gatunków ryb, od dziwacznych aż
po zachwycające. Podobnie jak ich słonowodne kuzynki, wszystkie poruszały się za pomocą groźnie
wyglądających kolców i wyrostków, nie płetw.
Drugą po narciarstwie i snowboardzie atrakcją turystyczną Randtown było nurkowanie. Przy
dziesiątkach nabrzeży cumowały turystyczne łodzie nurkowe. Nawet teraz, gdy temperatura wody
ledwie przekraczała punkt zamarzania, na jezioro wyruszały liczne łodzie. Obok Marka przepłynął wielki
katamaran firmy Celestial Tours.
Jego wirniki wzbijały w górę gęste obłoki wodnej piany. Paru stojących na dziobie marynarzy
pomachało do Marka, krzycząc coś, co zagłuszył huk silników.
Mark ruszył wzdłuż kamiennego muru. Przez całą jego długość biegła pojedyncza linijka wiersza.
Pewnego dnia przeczyta ją w całości. Warsztat samochodowy firmy Ables Motors, w którym pracował,
znajdował się dwie przecznice za wschodnim końcem promenady. Musiał dotrzeć na miejsce dobrze
przed za kwadrans dziewiątą. Choć Randtown było jedynym prawdziwym miastem w promieniu
ośmiuset kilometrów, nie można go było nazwać dużym. Nie licząc turystów i młodych gości, liczba jego
ludności nieznacznie przekraczała pięć tysięcy. Można je było przejść od końca do końca w niespełna
kwadrans.
Taka sama liczba ludzi mieszkała w dolinach i na nizinach położonych na północ oraz na zachód od
miasta. Tam znajdowały się farmy oraz winnice. Do jazdy po polnych drogach potrzebne były porządne
samochody z napędem na cztery koła. Tym właśnie zajmowało się Ables Motors. Firma była filią
Farndale, specjalizującą się w produkcji pojazdów terenowych. Gdy Mark szukał dla siebie nowego
domu oraz zajęcia wydawało mu się to doskonałym rozwiązaniem. Dobrze sobie radził z maszynami
i mógł większość drobnych napraw wykonać osobiście, a sprzedaż nowych i używanych pojazdów
powinna znacznie zwiększyć jego dochód. Niestety, Ables Motors było stosunkowo nową
i niesprawdzoną firmą. Lwią część rynku zajmowały uznane marki, takie jak Mercedes, Ford, Range
Rover i Telmar. Nie pomagał mu też fakt, że warsztat otwarto dopiero przed dwoma laty. Być
może powinien to sobie uświadomić, gdy przejął go razem ze sporą hipoteką. Samochody sprzedawały
się słabo, a ponieważ nie było ich w okolicy zbyt wiele, dochody z napraw również były kiepskie.
Markowi wystarczyły niespełna dwa tygodnie, by zrozumieć, że terenówki nie zapewnią mu
przyzwoitych zarobków. Zaczął się rozglądać za dodatkową pracą i szybko się zorientował, że
mieszkańcy miasteczka i jego okolic mają mnóstwo zepsutego sprzętu, który potrafiłby naprawić każdy,
kto ma do tego smykałkę. Mark świetnie sobie radził ze sprzętem mechanicznym i elektrycznym, a do
tego miał znakomicie wyposażony warsztat. Na początku trzeciego tygodnia przyniósł do pracy trochę
uszkodzonych maszyn: parę robodozorców, klimatyzator, sonar z katamaranu przewożącego nurków,
kuchenki elektryczne oraz promienniki ciepła.
W Randtown wszyscy się znali i ludzie szybko dowiedzieli się o jego talencie. Wkrótce zalały go
prośby o naprawę najrozmaitszego sprzętu. Większość napraw wykonywał za gotówkę i dzięki temu
spłacali dług hipoteczny za winnicę szybciej, niż się spodziewali.
Dziś rano w warsztacie czekały trzy autozbieracze. Każda maszyna była wielkości samochodu
i miała tyle elektromięśniowych kończyn, że wystarczyłoby ich na protezy dla kalekiego Raiela. Były
własnością Yuriego Conanta, który posiadał trzy winnice w dolinie Ulon i był teraz dobrym przyjacielem
oraz sąsiadem Marka. Jeden z jego dzieciaków był w tym samym wieku co Barry.
Mark włożył kombinezon i przystąpił do sprawdzania pierwszej maszyny. Panewki jej
magnetycznego napędu diabli wzięli. Nadal jeszcze siedział pod maszyną, sprawdzając
nadprzewodnikowe łącza, gdy zjawiła się Olivia, jego pracownica zajmująca się sprzedażą.
- Słyszałeś? - Zapytała podekscytowanym głosem.
Mark wysunął płaski wózek spod ubłoconego autozbieracza i obrzucił kobietę zranionym
spojrzeniem.
- Wolfram w końcu zapytał, czy może wpaść na kawę?
Ta saga o niespełnionym romansie ciągnęła się już od dwóch tygodni i Mark z reguły co rano
zapoznawał się z kolejnym odcinkiem.
- Nie! Wróciła „Druga Szansa". Wyszła z hiperprzestrzeni nad Anshunem około czterdziestu minut
temu.
- Cholera! Naprawdę?
Mark nie mógłby udawać, że to go nie interesuje. Gdyby nie był żonaty i nie krępowała go
odpowiedzialność za rodzinę, sam również zgłosiłby się na ochotnika. Wyprawa należała do bardziej
interesującego wszechświata, który istniał poza Augustą. Śledził bardzo dokładnie informacje o projekcie,
co pozwalało mu zanudzać mnóstwo ludzi danymi statystycznymi oraz drobnymi faktami. E-kamerdyner
miał go informować o wszystkich wydarzeniach związanych z lotem, ale jadąc rano do miasta, odciął
połączenie z cybersferą, żeby uniknąć kolejnych nagłych wezwań, jak to z „Herbatki dla Dwojga".
Mogła się z nim skontaktować tylko rodzina i nikt więcej. Po przyjściu do pracy zapomniał przywrócić
połączenie.
- I co znaleźli? - Zapytał, usuwając pośpiesznie blokadę.
- Zniknęła albo coś.
- Co zniknęło?
W jego wirtualnym polu widzenia zaczęły kształtować się dane.
- Bariera. Zniknęła, kiedy zaczęli ją badać.
- O w mordę.
Jego wirtualne dłonie pośpiesznie dotykały ikon, przywołując informacje. Było ich tak wiele, że
przeszli do małego pokoiku na zapleczu, żeby obejrzeć obrazy w portalu holograficznym. STT
przekazywała na bieżąco relacje z badań napływające ze statku, a firmy medialne rzucały się na nie
z radością, zbierając w studiach ekipy ekspertów i komentatorów.
Olivia mówiła prawdę. Bariera przestała istnieć. Jej zniknięcie było dla Marka szokiem równie silnym
jak śmierć kogoś bliskiego. Tego z całą pewnością się nie spodziewał. Najwyraźniej zaskoczyło to
również ekspertów, którzy rozpaczliwie starali się jakoś wytłumaczyć ten fakt.
Ruch na drodze przed warsztatem nie był duży. W rosyjskiej pijalni czekolady naprzeciwko portale
nad ladą wyświetlały te same obrazy. Klienci siedzieli za stolikami i wpatrywali się w niepojętą,
gigantyczną barierę, ignorując napoje. Mark połączył się z Liz, żeby ją zapytać, czy to odbiera.
Powiedziała, że tak. Siedziała z resztą pracowników w dojrzewalni win Dunbavandów, gdzie pracowała,
i oglądała relację na jednym ze służbowych ekranów.
Mark przyglądał się z zachwytem, jak wewnątrz stojącego na jego biurku portalu obracają się sfery
i pierścienie Fortecy Ciemności. Trudno było pojąć jej skalę. Potem nadeszła relacja o obejmującej cały
układ cywilizacji Dysonów. Dreszczyk towarzyszący bezpiecznemu oglądaniu wymiany atomowych
ciosów między okrętami sprawił, że poczuł się, jakby robił coś nielegalnego. Żadnemu
z komentatorów zaproszonych do studia przez Alessandrę Baron nie podobały się implikacje tej
bitwy. Gdy zapytała kulturowego antropologa, dlaczego podróżujący w kosmosie gatunek miałby toczyć
takie wojny, mężczyzna nie miał pojęcia, co odpowiedzieć.
Mijały godziny, a Mark właściwie nie zdawał sobie sprawy z upływu czasu. Dopiero gdy Olivia
oznajmiła, że pora na jej przerwę obiadową, spojrzał na nią i zmarszczył brwi, starając się zrozumieć, co
powiedziała.
- Dobra. Oczywiście - odparł. - Nie sądzę, żeby dzisiaj ktoś chciał kupić od nas samochód.
Doszedł do wniosku, że on również powinien zrobić sobie przerwę. Wyszedł i zamknął za sobą drzwi
warsztatu. Choć było południe, na promenadzie panował niezwykły spokój. Postawił kaptur kurtki, żeby
się osłonić przed zimnym wiatrem znad jeziora. Wszyscy mijani ludzie mieli zaszklone, nieobecne
spojrzenia charakterystyczne dla osób obserwujących wirtualne pole widzenia. Wszyscy śledzili powrót
gwiazdolotu. To było zupełnie jak podczas finału pucharu, kiedy przez pierwszą połowę wydawało się,
że tym razem Brazylijczycy przegrają. Mark zerknął instynktownie na Czarny Dom, w którym mieszkał
Simon Rand. Zastanawiał się, czy on również nabrał dziś do swego życia większego dystansu. Budynek
był wielką rezydencją w georgiańskim stylu przycupniętą na zboczu nad wschodnim brzegiem zatoczki.
Otaczało go dziesięć akrów nieskazitelnie utrzymywanego terenu. Wokół zbudowano dziesiątki innych
domów. Choć były najdroższe i najbardziej ekskluzywne w mieście, nie dorównywały mu wspaniałością.
Wiele z nich było własnością pierwszych przybyszy, ludzi, którzy przyłączyli się do szalonej krucjaty
i pomogli wybudować autostradę przez góry.
Minęło pięćdziesiąt pięć lat od chwili, gdy Simon Rand przybył na elański dworzec planetarny
z całym pociągiem wyładowanym maszynami do budowy dróg firmy JCB, flotą rozmaitych robotów oraz
ciężarówkami pełnymi sprzętu budowlanego. Już wówczas zaliczał się do zamożnych, choć było to jego
pierwsze życie. Urodził się jako syn jednej z mniej ważnych Wielkich Rodzin Ziemi i zamienił fundusz
powierniczy na gotówkę, żeby móc zrealizować swe marzenie. Zainspirowany legendą
o Szlaku Oregońskim, postanowił znaleźć jakieś dziewicze miejsce i uratować je przed sprofanowaniem
przez nowoczesność. Elan, który otwarto dla osadnictwa dopiero dwadzieścia lat wcześniej, był dobrym
punktem wyjścia. Planetarny rząd dawał sporą swobodę deweloperom i inwestorom pod warunkiem, że
stworzą nowe osady i miejsca pracy. Plan przewidywał, że tego rodzaju przedsiębiorczy ludzie
sprowadzą na planetę całe fabryki i zbudują wokół nich osiedla mieszkalne. Choć przedstawiona
przez Simona wizja czystej, zielonej społeczności wyglądała zupełnie inaczej, wydawała
się nieszkodliwa, biurokraci przyznali mu pozwolenie na zagospodarowanie terenu, mimo że prywatnie
sądzili, iż jego przedsięwzięcie jest skazane na klęskę. W końcu na światach Wspólnoty pełno było
pamiątek szaleństwa ekscentrycznych romantyków i ich utraconych fortun.
Simon natychmiast skierował się na niemal niezamieszkany południowy kontynent zwany Ryceel.
Gdy już tam dotarł, rozpoczął szalony projekt budowy drogi przez wysokie Dau'singi, jakby na północ od
gór nie było pełno wolnych terenów. Kilka firm medialnych ogłosiło w swych biuletynach wzgardliwe
raporty, które przyciągnęły kolejnych idealistycznych entuzjastów, gotowych pobrudzić sobie ręce
w zamian za prawo zamieszkania w cichej, dalekiej od głównego nurtu kultury Wspólnoty osadzie. A
Simon, bez względu na swe dziwactwa, przygotował całe przedsięwzięcie starannie i pragmatycznie.
Po trzech latach, gdy wybudowano już siedemset osiemdziesiąt kilometrów drogi, ostatnia ocalała
monstrualna maszyna JCB przegryzła się przez podstawę Czarnej Wody. Towarzyszył temu zgrzyt
pękającej skały. Z maszyny buchały obłoki gorącej, brudnej pary nadające jej wygląd podziemnego
smoka. Kładła za sobą dwa pasma związanego enzymatycznie betonu, które przechodziły przez
siedemnaście rzek i ciągnęły się w tunelach pod jedenastoma górami. Po świeżo położonej
nawierzchni, która skwierczała jeszcze, emitując cuchnące mocznikiem opary, szedł Simon, a za nim
podążała chaotyczna karawana złożona z przyczep kempingowych, ciężarówek, a nawet kilku
zaprzężonych w konie bądź muły wozów. Trzy pozostałe JCB porzucono po drodze, wyjmując z nich
części. Ich rdzewiejące kadłuby stały przy drodze jako pomniki jej powstania.
Podobnie jak Mojżesz w starożytnych czasach, Simon zatrzymał się i spojrzał na wody jeziora
Trine'ba.
- To jest nasze miejsce - oznajmił, patrząc na czyste, błękitne wody otoczone przecinającymi cały
kontynent górami. Tłum kłębił się na brzegu jeziora. Potężne turnie ciągnące się aż po horyzont odbijały
się w nieskazitelnej tafli. Po obu stronach z wyszczerbionych urwisk spływały setki odprowadzających
wodę z topniejących śniegów wodospadów - od maleńkich strużek ledwie zwilżających skałę aż po
potężne kaskady otoczone obłokami piany wodnej gęstszymi od deszczu. Pośrodku jeziora nad wodę
wystawały maleńkie, delikatne stożki koralu barwy szkarłatnej i lawendowej. Panująca nad jeziorem
cisza była tak głęboka, że myśli Marka zapadały w nią bez śladu.
Majestatyczna panorama nie zmieniła się w ciągu pięćdziesięciu dwóch lat dzięki usilnym staraniom
Simona. Na dziewiczych gruntach otaczających Randtown pojawiły się budynki, lasy, pola, rowy oraz
drogi, ale nie było tu przemysłu, fabryk i firm, które z reguły obrastały ludzkie osiedla niczym pąkle.
Mieszkańcy mogli sprowadzać potrzebne im towary długą autostradą, która stanowiła jedyne połączenie
z resztą ludzkości. Nie opłacało się budować obok niej linii kolejowej, a nigdzie w pobliżu nie było
miejsca na lotnisko. Simon nie pragnął zmieniać dominującej we Wspólnocie kultury, chciał tylko
izolować swój maleńki skrawek od jej najgorszych aspektów. Farmy były tu organiczne, podstawowe
źródło dochodów miasta stanowiła turystyka, używano wyłącznie geotermicznej albo słonecznej energii,
silniki spalinowe były zabronione, recykling miał status pomniejszej religii, a odpady przetwarzano w
bezpiecznych bioreaktorach, by wykluczyć wszelką możliwość zanieczyszczenia drogocennych wód
jeziora Trine'ba wyprodukowanymi przez ludzi chemikaliami.
Można powiedzieć, że jeśli chodzi o środowisko, Mark przeniósł się z jednej skrajności w drugą.
W jego wirtualnym polu widzenia pojawił się widmowy obraz „Drugiej Szansy". Gwiazdolot
manewrował powoli, zbliżając się do orbitującej wysoko nad Anshunem platformy montażowej. Marka
zdumiało, że statek wygląda jak nowy. Po takiej podróży powinny pozostać jakieś ślady - po uderzeniach
meteorytów albo impulsach energii -które dowodziłyby, jak daleko był i jak wiele widział. Wyglądał
równie nieskazitelnie jak w chwili startu.
Mark zatrzymał się przed jednym ze straganów przy promenadzie i kupił sobie na obiad kanapkę
z tuńczykiem, krewetkami, talarotem, słodką kukurydzą i sałatkę z majonezem, a do tego odrobinę
wegetariańskiego sushi i jakiś drobiazg na deser. Sprzedawczynią była Sasmi. Dziewczyna przybyła tu
przed kilkoma miesiącami, na początku sezonu snowboardowego. Ze względu na krucze włosy i raczej
płaską twarz Mark sądził, że jej przodkowie pochodzili z Azji, ale powiedziała mu, że byli Finami. Była
miłą dziewczyną i rzucała się z entuzjazmem na wszystkie atrakcje, jakie miało do zaoferowania
Randtown: nowe znajomości, przyjęcia, sport. Zawsze znajdowała czas, żeby pogadać z Markiem. Nie
znaczyło to, że traktuje go wyjątkowo. Po prostu miała niezwykle promienną naturę.
Dzisiaj jednak nawet ją pochłonął powrót gwiazdolotu. Kiedy przygotowywała mu posiłek, wymienili
parę „Słyszałeś?" i „Popatrz na to". Potem Mark oddalił się promenadą, unosząc ze sobą wspomnienie
pożegnalnego uśmiechu dziewczyny. W poprzednim życiu nigdy nie spotykało go tak wiele pokus.
W Randtown wszyscy sprawiali wrażenie bardzo zajętych - głównie przyjęciami i nawiązywaniem
nowych znajomości - a mimo to nikt nigdzie się nie śpieszył. Minęły miesiące, nim przystosował się do
tutejszego rytmu bardzo różnego od złożonej z pracy i spędzanego z rodziną czasu wolnego rutyny
Augusty, gdzie przyjemności szukało się jedynie w rozrywce. Bał się tylko tego, że któregoś dnia ulegnie.
Niektóre z dziewczyn były po prostu boskie.
Gdy wrócił do warsztatu, Olivii jeszcze nie było. Kiedy siedział na krześle, wpatrując się w czekoladę
oraz bułkę z kworkowymi orzeszkami, STT ujawniła prawdziwą bombę. Dwoje członków załogi
zaginęło. Wiadomość rozeszła się tylko dzięki temu, że koncern zawiadomił rodziny. Markowi trudno
było w to uwierzyć, zwłaszcza że jednym z zaginionych okazał się Dudley Bose. Przez chwilę wściekał
się na resztę załogi „Drugiej Szansy" za pozostawienie towarzyszy. Trudno byłoby sobie wyobrazić
bardziej drastyczną zdradę. Na samą myśl o takiej odległości przeszywał go dreszcz. Potem jednak
kapitan Wilson Kime wygłosił przekazywane na żywo oświadczenie. Włożył ciemny mundur kapitański,
a włosy miał krótko przycięte. Wpatrywał się ze spokojem w kamerę, wiedząc, jak wielu ludzi patrzy na
niego. Myśli wszystkich widzów zaprzątało jedno pytanie: „Dlaczego to zrobiłeś? Dlaczego na nich nie
zaczekałeś?".
- Z najgłębszym żalem muszę zakończyć naszą historyczną wyprawę najsmutniejszą z możliwych
wiadomości - zaczął Wilson. Jego niski, poważny głos brzmiał tak szczerze, że Mark natychmiast zaczął
mu współczuć. Brzemię dowództwa było straszliwym ciężarem. - Byłem zmuszony do podjęcia decyzji,
której każdy kapitan obawia się najbardziej. Wybrać między narażeniem życia wszystkich na pokładzie a
porzuceniem towarzyszy. Naszej wyprawie zlecono zdobycie kluczowych informacji na temat Alfy
Dysona oraz niezwykłej bariery, która ją otacza. Choć bezpieczeństwo załogi ma dla mnie osobiście
najwyższą wagę i dbanie o nie wchodzi w zakres moich obowiązków jako kapitana, nie mogłem
zapomnieć o zasadniczym celu naszej misji. Znaleźliśmy się w sytuacji, w której całemu statkowi
zagroziło poważne niebezpieczeństwo. Dlatego nie miałem innego wyjścia, jak odlecieć. Będę musiał
żyć ze świadomością tego, co uczyniłem, bez końca zadając sobie pytanie, czy gdybyśmy zostali chwilę
dłużej, udałoby się nam nawiązać kontakt z zaginionymi. Ale taka zwłoka równie dobrze mogłaby
doprowadzić do katastrofy, a w takim przypadku zdobyte przez nas informacje zginęłyby razem z nami.
Wspólnota nie dowiedziałaby się, że bariera zniknęła, a obcy z Alfy Dysona nie robią wrażenia
przyjaźnie nastawionych. Uznałem, że ta informacja jest ważniejsza niż życie naszych towarzyszy.
Jestem przekonany, że gdyby sytuacja wyglądała na odwrót i to ja zostałbym porzucony na stacji
obcych, chciałbym, żeby moi towarzysze wrócili do domu ze zdobytymi informacjami bez względu mój
osobisty koszt. Wszyscy wyruszyliśmy w tę podróż świadomi związanych z nią niebezpieczeństw, choć
nie mogliśmy przewidzieć, że będą aż tak poważne. Dziękuję, że zechcieliście poświęcić mi swój czas.
Mark osunął się na krzesło. Wypuścił z płuc długi oddech. Na miejscu Kime'a prawdopodobnie
postąpiłby tak samo, niemniej jednak była to trudna decyzja. Co więcej, kapitan sądził, że obcy są
niebezpieczni. To nie były dobre wiadomości.
Agencja informacyjna zaczęła odtwarzać obrazy Wieży Strażniczej. Mark towarzyszył astronautom
wędrującym po mrocznych korytarzach stacji. Labirynt tuneli ciągnął się długimi milami. Ciężkie
oddechy członków ekipy kontaktowej niosły się echem w pomieszczeniu. Gdy astronauci odpychali się
urękawicznionymi dłońmi od ścian tunelu, Mark czuł się, jakby naprawdę tam był. Potem
przekoziołkował powoli przez pustą komorę. Rurki kablowe na ścianie otworzyły się nagle
i światłowody wyłoniły się z nich niczym smukłe, podwodne rośliny. Później podążył za astronautami do
pojemnika z sześcianami obwodów, które przypominały przydymione szkło. Rozległy się
podekscytowane krzyki. Dłonie próbowały wyciągnąć obwody, które jednak kruszyły się pod palcami.
Inny, spokojniejszy głos polecił zabrać cały pojemnik.
Mark wyrwał się z transu. Pragnął zwiedzić całą Wieżę Strażniczą, cal po calu, zobaczyć na własne
oczy jej mroczne tajemnice. Może kiedyś, za parę tygodni, znajdzie czas, by położyć się spokojnie
i obejrzeć wszystko w PSZ.
Wiadomości przełączyły się na wypowiedź senatora Thompsona Burnellego, który stał przed
imponującym gmachem Senatu w Waszyngtonie. Towarzyszyło mu dwóch sekretarzy, z przodu zaś
ustawili się szerokim półokręgiem reporterzy.
- Z pewnością czuję się rozczarowany niektórymi aspektami wyprawy - mówił Burnelli. - Przede
wszystkim jednak chciałbym przekazać wyrazy współczucia rodzinom Dudleya Bose'a i Emmanuelle
Verbeke. To musiał być dla nich szok. Jestem też przekonany, że należy postawić pytanie, dlaczego
„Druga Szansa" tak szybko opuściła układ Alfy Dysona. Sądzę, że należało najpierw postarać się lepiej
poznać naturę jego mieszkańców. Jeśli zaś chodzi o domniemaną groźbę, przypominam, że nikt nie
strzelał do naszego statku. Zmierzało ku niemu kilka automatycznych sond, to wszystko. Nie mamy
pewności, czy to były pociski. Kime mógł trochę zaczekać, podjąć kolejne próby zdobycia informacji.
„Druga Szansa" była wyposażona w napęd nadświetlny, mogła w każdej chwili uciec przed
niebezpieczeństwem.
- I co się wydarzy teraz? - Zapytał któryś z reporterów.
- Gdy tylko będzie to możliwe, Rada Bezpieczeństwa Zewnętrznego Wspólnoty zbierze się w pełnym
składzie, żeby omówić rezultaty wyprawy. Potem udzielimy rekomendacji prezydentowi i senatowi.
- A jakie to będą rekomendacje, panie senatorze?
Thompson przechylił głowę na bok, marszcząc brwi w zamyśleniu.
- Sądzę, że to oczywiste. Ponieważ nadal brak nam danych, musimy wysłać następną wyprawę. Tym
razem dowódcą będzie ktoś odważniejszy, kto dowie się, co tam naprawdę się dzieje.
Mark pokiwał głową na znak zgody.
Może Kime rzeczywiście działał za szybko. „Druga Szansa" miała dobre osłony. Podczas jej budowy
myślano przede wszystkim o bezpieczeństwie.
Wróciła Olivia. Przez większą część popołudnia oboje nie odrywali wzroku od portalu. STT nadała
komentarze Dudleya Bose'a, mające przybliżyć publiczności odkrycia dokonane przez wyprawę. Mark
był zafascynowany. Poziom relacji był taki, że mógł wszystko zrozumieć. Astronom wyraźnym, pełnym
przekonania głosem dodawał życia suchym faktom. Nic dziwnego, że był tak znanym i szanowanym
uczonym.
Mark kilkakrotnie wracał do warsztatu, by trochę popracować, ale nie potrafił się skupić na robocie
i po chwili wracał do portalu. Ciągle zadawał sobie pytanie, co poczuli Bose i Verbeke, gdy sobie
uświadomili, że gwiazdolot odleciał. Jak człowiek mógł znieść podobną świadomość? Chryste, jak bym
się zachował na ich miejscu?
Zamknął wcześniej warsztat i pojechał furgonetką do domu. Pierwsza część trasy wiodła wielką
drogą zbudowaną przez Simona Randa. Następnie okrążył Czarną Wodę i wjechał w wąską dolinę
położoną dalej. Na poboczach zasiano tu bardzo żywotną odmianę ziemskiej trawy, która zdołała
wyprzeć trawę sworzniową. Stoki nad wartko płynącym strumieniem miały zdrową, intensywnie
szmaragdową barwę. Po łąkach łaziły ospale tłuste owce, nadal noszące zimową szatę, a wokół
radośnie skakały jagnięta. Znacznie wyżej, gdzie było mniej trawy i więcej głazów, na pograniczu
sosnowego lasu krążyły kozice.
Po kilku milach dolina się rozszerzała, wzgórza po prawej stronie przechodziły w jej znacznie szersze
odgałęzienie. Mark skręcił w nie i ruszył prostą, krytą kostką drogą. Dolina Highmarsh była pierwszą
w okręgu, w której zaczęto uprawiać rolę, i od dawna pokrywała ją gęsta sieć rowów, odsłaniająca żyzny
torf przed robotraktorami oraz bydłem. Z obu stron odchodziły od niej długie podjazdy prowadzące do
bungalowów oraz skupisk budynków gospodarskich. Jedynymi drzewami były tu wysokie, smukłe topole
lii, sadzone w prostych rzędach zamiast żywopłotów.
Po pięciu minutach Mark dotarł do kolejnego rozgałęzienia i skręcił w dolinę Ulon. Prawie
dorównywała ona szerokością poprzedniej, a otaczające ją góry były wyższe. Ziemię pokrywało tu
mnóstwo kamieni, a z każdą zimą lawiny przenosiły nowe. Gleba nie była najgorsza, ale dolina właściwie
nie nadawała się do uprawy zboża. Dlatego Simon Rand zasugerował pierwszym osadnikom uprawę
winorośli grencham, wywodzącej się z Elanu rośliny, która zdobyła już sporą sławę wśród miłośników
wina w całej Wspólnocie, choć dotąd uprawiono ją jedynie na północnym kontynencie. Już od samego
początku produkowano tu trunek niezłej jakości, a po kilku latach wprowadzono nowe odmiany,
założono spółdzielnię zajmującą się butelkowaniem i etykietowaniem oraz zarejestrowano markę.
Gdy Vernonowie przybyli na miejsce, wszystko funkcjonowało już gładko. Dwie trzecie doliny było
zajęte pod uprawę, a na pozostałe działki szybko znajdowali się chętni. Każdy nabywca dostawał
dziesięć albo piętnaście akrów ziemi uprawnej oraz teren pod budowę domu. Spółdzielnia kierowała
zbiorami winorośli, a znak firmowy Ulon gwarantował wszystkim umiarkowany coroczny dochód.
Mark skręcił w krótki podjazd prowadzący do jego domu. Furgonetka podskakiwała na wyboistej
drodze. Po raz kolejny, jak co dzień rano i wieczorem, powiedział sobie, że trzeba wysypać podjazd
żwirem. Po obu stronach stały szeregi ram z winoroślą. Szpalery połączonych drutami tyczek
przypominające delikatne płoty oddalone od siebie o jakieś dwa metry ciągnęły się tak daleko, jak okiem
sięgnąć. Krótkie, brązowe, sękate gałązki starannie owinięto wokół drutów. Wszystkie przycięto w taki
sam sposób, pozostawiając najwyżej pięć pączków wokół każdego liścia. Było jeszcze za wcześnie, by
cokolwiek mogło wyrosnąć, cała plantacja wyglądała więc raczej ponuro. Wąskie pasma trawy między
ramami były tu jedynymi plamami zieleni, a i na nich błoto i kamienie przeważały nad żywymi źdźbłami.
Na szczycie wzniesienia, gdzie na akrze płaskiego gruntu Vernonowie wznosili dom, trawa miała żywą,
szmaragdową barwę. Obecnie stały tam dwa budynki. Pierwszy przywieźli tu na wielkiej
ciężarówce jako stos kwadratowych, odpornych na czynniki atmosferyczne płyt kompozytowych, które
można było złożyć w całość w dowolny sposób. Liz i Mark zdecydowali się na prostą konstrukcję
w kształcie litery L.
Długi, prostokątny salon łączył się z trzema kwadratowymi sypialniami, łazienką, kuchnią, pokojem
dziecięcym oraz składzikiem, w którym nadal pełno było przywiezionych z Augusty i wciąż jeszcze
nierozpakowanych kufrów. Dach składach się z łukowatych kolektorów słonecznych. Dom był tani
i łatwy do zmontowania, ale nikt nie chciałby mieszkać w nim dłużej niż kilka miesięcy, zwłaszcza zimą,
a oni przebywali na Elanie już blisko dwa lata.
Za tym tymczasowym schronieniem powstawał powoli ich właściwy dom. Pozostając w zgodzie
z obowiązującym w Randtown ekologicznym etosem, zdecydowali, że będzie miał ściany z lądowego
koralu. Ten materiał widywano tu zdumiewająco rzadko, jak na tak zwariowaną na punkcie zachowania
środowiska okolicę. Z reguły roślina porastała zbudowane wcześniej ściany, Liz jednak znalazła
na Halifaksie firmę, która oferowała znacznie tańszą metodę. Zaczęła budowę od półkulistych balonów
różnych rozmiarów produkowanych na zamówienie. Po prostu rozkładała je na ziemi i nadmuchiwała.
Następnie rozmieściła w różnych punktach zarodki i czekała, aż wyrośnie koral. Potem starannie
przycinała i splatała ze sobą rośliny, by ściany stały się gładkie i wodoszczelne. Ponieważ zimy w dolinie
były surowe, kupiła wyjątkowo grubą odmianę koralu, która powinna zapewnić zadowalającą izolację.
Prosty domowy sześcian cieplny napędzany ogniwami słonecznymi wystarczy, by nie zmarzli przez całą
zimę. To jednak właśnie owa grubość ścian powodowała, że w okolicach Randtown było tak niewiele
domów z lądowego koralu. Tak gruby koral rósł powoli. Codziennie, wysiadając z furgonetki,
Mark przyglądał się czubkom perłowochabrowych roślin, by sprawdzić, jak wysoko wyrosły. W czterech
czy pięciu mniejszych kopułach sięgnęły już szczytu i Liz splotła je w przypominające minarety
zwieńczenia, ale w trzech największych zostało im jeszcze parę dobrych metrów.
- Latem będą gotowe - zapewniała wielokrotnie Liz. Mark modlił się, by miała rację.
Barry wypadł z domu, podbiegł do ojca i objął go w pasie. Jeszcze nie tak dawno łapał go za nogi, ale
teraz sięgał już wyżej.
- Co dzisiaj robiłeś? - Zapytali jednocześnie, jak wymagał tego rytuał. Potem uśmiechnęli się do
siebie.
- Ty pierwszy - odparł Mark, gdy zmierzali w stronę tymczasowego domu.
- Rano miałem czytanie i ortografię, a potem mieliśmy matematykę i programowanie z panem
Carrollem. Później była historia z panią Mavers, a na koniec Jodie zabrała nas na praktyczną mechanikę.
To była jedyna lekcja z sensem.
- Naprawdę? A dlaczego?
Weszli do kuchni, gdzie Liz siedziała za wielkim, zastawionym naczyniami stołem, próbując namówić
Sandy do zjedzenia odrobiny zupy. Córka Marka wyglądała jak obraz nieszczęścia. Policzki i nosek
miała zaczerwienione, a oczy wilgotne od łez. Siedziała za stołem owinięta w wielki, ciepły koc. Dopadła
ją jakaś odmiana grypy szalejąca wśród miejscowych dzieci. Barry do tej pory zdołał uniknąć
zachorowania.
- Tato - przywitała go słabym głosem Sandy, wyciągając rączkę.
Mark uklęknął i uściskał ją serdecznie.
- Czy mój aniołeczek czuje się dziś lepiej?
Skinęła głową z przygnębioną miną.
- Troszkę.
- To bardzo dobrze, kochanie. - Usiadł na krześle obok córki i Liz pocałowała go od niechcenia. - To
może zjadłabyś trochę tej zupy? - Zapytał dziewczynkę. - Możemy zjeść ją razem.
Na ustach Sandy pojawił się cień uśmiechu.
- Zgoda - powiedziała.
Liz zatoczyła manifestacyjnie oczyma i wstała od stołu.
- Zostawię was dwoje samych. Chodź, Barry. Co zjesz na podwieczorek?
- Pizzę? - Zaproponował natychmiast. -1 frytki? - Dodał z nadzieją.
- Na pewno nie pizzę - odparła Liz. - Dobrze wiesz, że pożarłeś już wszystkie. Będziesz musiał zjeść
rybę.
- Ojej, mamo!
- Może znajdzie się do niej trochę frytek - obiecała Liz, wiedząc, że to jedyny sposób, by skłonić go
do zjedzenia ryby.
- Niech będzie - mruknął przygnębiony chłopiec. - Ale to będzie smażona ryba, co?
- Nie mam pojęcia.
Barry usiadł na swoim krześle z miną człowieka złamanego. Liz rozkazała robogosposi przynieść
z lodówki rybę, dodając bezgłośnie za pośrednictwem e-kamerdynera, że ma to być pakiet przeznaczony
wyłącznie do grillowania.
- To dlaczego lekcje nie mają sensu? - Zapytał Mark.
- Może i mają - przyznał Barry. - Ale nie rozumiem, po co to wszystko?
- To znaczy co?
- Szkoła.
- Aha. A dlaczego?
- Nie potrzebuję szkoły - oznajmił z przejęciem, wskazując na wielkie kuchenne okno, za którym
rozciągał się widok na dolinę. - Jak będę duży, zostanę kapitanem łodzi odrzutowej i będę pływał po
rzece.
- No jasne. - W zeszłym tygodniu chciał być instruktorem gry w żyropiłkę. W Randtown dzieci
z reguły fascynowały się sportem i aktywnością fizyczną. Wszystkie chciały zostać kapitanami tratew
albo łodzi odrzutowych, instruktorami narciarstwa, zawodowymi lataczami albo nurkami skrzelowymi. -
Obawiam się, że i tak będziesz potrzebował podstawowego wykształcenia. Musisz chodzić do
szkoły jeszcze co najmniej kilka lat.
- Dobra - zgodził się ze smutkiem Barry. - Mogę też zostać pilotem gwiazdolotu. Widziałem to dzisiaj
w cybersferze. Cała szkoła patrzyła, jak „Druga Szansa" cumuje przy platformie. To było ekstra.
- Aha, było - zgodził się Mark, nie odrywając spojrzenia od Sandy, którą karmił łyżką.
- Też to widziałeś?
- Pewnie.
Robogosposia przyniosła opakowanie ryb. Liz natychmiast wyrwała je małej maszynie.
- Chodź, pomożesz mi ją upiec.
- A gdzie frytki? - Zapytał żałosnym tonem chłopiec.
- W koszu jest trochę ziemniaków. Pokroimy je. To nie potrwa długo.
- Nie, nie, mamo. Prawdziwe frytki. Z lodówki!
Barry i Liz zajęli się przygotowywaniem ryb, a Mark zaprowadził Sandy do salonu. Zdjął z kanapy
kilka zabawek, żeby mieć gdzie usiąść. Pociągająca nosem dziewczynka zwinęła się na jego kolanach
przytulona do swej lalki-przyjaciółki, empatycznego misia polarnego, który wyczuwał jej chorobę
i ściskał ją ze współczuciem za ramię.
Mark sprawdził na wielkim portalu kilka cybersferowych programów informacyjnych, nim
zdecydował się z niechęcią na Alessandrę Baron, która zdołała uzyskać wyłączny wywiad z samym
Nigelem Sheldonem. Sheldon siedział za wielkim biurkiem w swym gabinecie i mówił z całkowitym
spokojem, jakby dramatyczny powrót „Drugiej Szansy" był czymś w pełni przewidywalnym, jak postój
na stacji jednego z jego pociągów.
- Choć głęboko żałuję, że kapitan Kime był zmuszony zostawić Emmanuelle i Dudleya, nie wątpię,
że nie miał w tej sprawie wyboru. Nie było mnie tam, podobnie jak żadnego z budzących niesmak
krytyków, których dzisiaj słyszałem. Ponieważ nie byliśmy na miejscu, nie mamy prawa wymądrzać się,
co powinien uczynić kapitan Kime. Tylko głupiec mógłby uważać, że wie lepiej. Mianowałem Wilsona
kapitanem, ponieważ byłem przekonany, że jest najodpowiedniejszym kandydatem na to stanowisko.
Potwierdził to swym zachowaniem podczas całej misji. Rzecz jasna, zatwierdzono już procedury
ożywienia dla obu zaginionych członków załogi. Podczas wyprawy traktowano procedury
bezpieczeństwa bardzo poważnie i oboje uaktualnili zapis pamięci wkrótce przed odlotem do Wieży
Strażniczej.
- Ale co z informacjami, jakie przywiozła „Druga Szansa"? - zapytała Alessandra Baron. - Musi pan
przyznać, że mamy prawo czuć się rozczarowani.
Nigel Sheldon uśmiechnął się z politowaniem.
- Zdobyliśmy tyle danych, że wszyscy fizycy we Wspólnocie nie są w stanie ich przeanalizować.
Raczej trudno nazwać to rozczarowaniem.
- Chodziło mi o brak informacji o samych Dysonach. Misja pochłonęła bardzo wiele pieniędzy
i czasu, a do tego dwoje ludzi straciło życie. Nie sądzi pan, że powinniśmy dowiedzieć się więcej? Nie
mamy nawet pojęcia, jak oni wyglądają.
- Wiemy, że strzelają do nas, nie zadając pytań. Zgadzam się z moim drogim przyjacielem, senatorem
Burnellim, przynajmniej w jednej kwestii. Musimy zorganizować drugą wyprawę. Na tym polega natura
eksploracji, Alessandro. Przykro mi, że sprawy toczą się zbyt wolno, jak na pani gust, ale rozsądek
nakazuje, żeby najpierw sprawdzić, jakie warunki panują w nowym miejscu, a dopiero potem
posunąć się dalej. „Druga Szansa" wykonała zadanie. Dowiedzieliśmy się bardzo wiele o Alfie Dysona
i wiemy teraz, jakiego rodzaju statku będziemy potrzebowali, żeby tam wrócić.
- A więc opowiada się pan za powrotem?
- Zdecydowanie. To był tylko początek naszej znajomości z cywilizacją Dysonów.
- A jakiego statku będziemy pana zdaniem potrzebowali?
- Bardzo szybkiego i potężnego. W gruncie rzeczy, bezpieczniej byłoby wysłać więcej niż jeden.
O ósmej wieczorem Mark i Liz położyli już dzieci spać i usiedli w kuchni, żeby zjeść kolację -
pakietowanego kurczaka odgrzanego w mikrofali.
- Stary Tony Matvig hoduje kury - odezwał się Mark. Rozmawiałem z nim przedwczoraj i zgodził się
odstąpić nam trochę jaj. - Dźgnął widelcem mięso na talerzu, wyciskając odrobinę czosnkowego sosu. -
Fajnie byłoby dać dzieciom do zjedzenia coś, co nie jest pełne hormonów i dziwacznych modyfikacji
genetycznych.
Liz obrzuciła go szacującym spojrzeniem.
- Nie, Mark. Wiesz, że już o tym mówiliśmy. Podoba mi się tutaj, a kiedy dom wreszcie wyrośnie,
spodoba mi się tu jeszcze bardziej, ale nie mam zamiaru posuwać się aż tak daleko. Nie musimy
hodować kur. Zarabiamy wystarczająco dużo, żeby dobrze się odżywiać, i nie kupuję fabrycznej
żywności z planet Wielkiej Piętnastki. Gdyby chciało ci się sprawdzić, przekonałbyś się, że wszystko, co
leży w lodówce, ma certyfikat zdrowej żywności. I kto miałby skubać i patroszyć te kury? Jesteś chętny?
- Mógłbym spróbować.
- Nie mógłbyś. Smród jest obrzydliwy. Porzygałam się od niego.
- Patroszyłaś kiedyś kurę?
- Jakieś pięćdziesiąt lat temu. Kiedy byłam młodą idealistką.
- Młodą i głupią. Pamiętam.
Pochyliła się ku Markowi i pogłaskała go po policzku.
- Jestem okropna, co?
- Wcale nie.
Spróbował złapać jeden z jej palców zębami, ale chybił.
- Zresztą kury zniszczyłyby trawnik - ciągnęła. - Przyjrzałeś się kiedyś ich pazurom? Są straszne.
- Atak morderczych kur - dodał z uśmiechem Mark.
- Zniszczyłyby trawnik i rozerwały na strzępy resztę ogrodu.
- Zgoda. Nie będzie kur.
- Ale na ogród warzywny chętnie się zgodzę.
- Aha. Dlatego, że ja zmajstruję system nawadniający, a resztą zajmie się roboog rodnik.
Liz przesłała mu całusa.
- Powiedziałam, że ziołami zajmę się sama.
- Ojej. Wszystkimi?
- Żałujesz, że tu przyjechaliśmy?
- Nie mam powodu.
- Jeden przychodzi mi do głowy.
- Jaki? - Zapytał z oburzeniem.
- Potrzebuję wielkiego, silnego mężczyzny, który wyjdzie na dwór i sprawdzi liście kondensujące.
- Chyba żartujesz. Naprawiałem je w zeszłym tygodniu.
- Wiem, kochanie. Ale w nocy zbiornik ledwie się wypełnił.
- W dupę z tym półorganicznym syfem. Trzeba było wykopać porządną studnię.
- Kiedy prawdziwy dom będzie już gotowy, możemy kazać robotowi budowlanemu poprowadzić
rurę od rzeki.
- Aha.
Robogosposia zabrała talerze i sztućce do zmywarki. Mark zaniósł do salonu półmisek z lepkim
budyniem o smaku toffi oraz dwie łyżki. Oboje z Liz usiedli na kanapie i zaczęli pochłaniać kleistą masę
z przeciwnych końców. W portalu zapłakana, zacinająca się Wendy Bose wygłaszała swe oświadczenie.
Profesor Truteń, którego napisy nazwały „przyjacielem rodziny", obejmował ją ramieniem.
- Biedna kobieta - odezwała się Liz.
- Aha.
- Będzie potrzebowała rejuwenacji. Zastanawiam się, czy STT za nią zapłaci.
- Po co jej rejuwenacja? - Mark przyjrzał się uważnie kobiecie. - Nie jest jeszcze taka stara.
Liz wykorzystała chwilę jego nieuwagi i pożarła dwie łyżki budyniu.
- W porównaniu z kim? Zastępczy klon Dudleya Bose'a będzie miał osiemnaście lat. Ona jest dobrze
po pięćdziesiątce. Uwierz mi, takiego małżeństwa lepiej nie próbować.
- Pewnie masz rację. Ciągle myślę o Bosie i Verbeke. Porzucono ich naprawdę daleko od domu.
Myślisz, że popełnili samobójstwo, gdy to sobie uświadomili?
- Zależy od Dysonów. Może zbudowali dla nich komorę podtrzymywania życia, a teraz uporali się
już z problemem tłumaczenia i gawędzą z nimi beztrosko.
- Ale nie wierzysz w to, prawda?
Liz milczała przez chwilę. Profesor Truteń odprowadzał Wendy do domu.
- Nie wierzę. Umarli cieleśnie.
- Też tak myślę. - Przesunął spojrzeniem po suficie z taniego kompozytu. - Wiesz co? Elan jest jedną
z planet Wspólnoty położonych najbliżej Pary Dysona.
- Siedem innych jest bliżej, w tym Anshun. Ale masz rację, jesteśmy blisko. -Zachichotała. - Tylko
siedemset pięćdziesiąt cztery lata świetlne. To brzmi groźnie, co?
Objął ją wolną ręką i połaskotał we wrażliwy punkt pod żebrami.
-Aj!
Liz skrzywiła się i w ramach zemsty połknęła wielką łyżkę budyniu.
Hej! - Sprzeciwił się. - Ledwie zdążyłem go spróbować.
Życie jest bezlitosne. A potem przychodzi rejuwenacja i trzeba zaczynać od nowa.
JEDEN Drzwi windy otworzyły się bezszelestnie i kapitan policji Hoshe Finn wszedł do znajomego holu. Tym razem nie musiał prosić o wpuszczenie. Dwuskrzydłowe drzwi penthouse'u Mortona były szeroko otwarte. Kilka wielkich wózków platformowych przetoczyło się jakiś czas temu przez dwupoziomowy salon, dostarczając wielkie plastikowe skrzynie, które stały pod ścianą. Zaczęto już ładować do nich luksusowe meble razem z mniejszymi sprzętami, zabezpieczonymi styropianem. Do tej pory zapakowano jednak tylko trzy skrzynie, po czym proces zatrzymał się nagle. Wszystkie uniwersalne roboty stały nieruchomo, niektóre z nich nadal trzymały przedmioty, które przenosiły w chwili incydentu z nożem o harmonicznym ostrzu. Dwóch urzędników z Państwowego Banku w Darklake City, uznanego przez sąd za likwidatora, czekało nerwowo przy ostatniej kanapie w salonie. Dyspozytor z firmy przeprowadzkowej siedział na kamiennej podmurówce kominka i popijał herbatę z termosowego kubka, uśmiechając się chytrze. - Gdzie ona jest? - Zapytał Hoshe. Fakt, że nie musiał pokazywać nowego certyfikatu kapitana policji, wiele mówił o potędze unisferowej sławy. Wszyscy obecni wiedzieli, kim jest. - Tam. - Jeden z bankowych urzędasów wskazał na kuchnię. - Niech pan aresztuje tę sukę. Hoshe uniósł brew, robiąc jednocześnie znudzoną minę. Nieraz widział, jak Paula Myo robiła to ze znakomitym skutkiem. Ku jego zadowoleniu urzędas wzdrygnął się dostrzegalnie. - Groziła mi - oburzał się. - I uszkodziła jednego robota. Będziemy się domagać rekompensaty. - Poważnie uszkodziła? - Zapytał Hoshe. Dyspozytor uniósł wzrok znad kubka. - Nie mam pojęcia. Ja tam nie wejdę. Świry to nie moja specjalność. W jego głosie pobrzmiewała wesołość, choć w obecności bankowców starał się zachować poważną minę. - Nie mam do pana pretensji - zapewnił Hoshe. Drzwi kuchni były uchylone. -Mellanie? Jestem Hoshe Finn. Pamięta mnie pani? Muszę z panią porozmawiać. - Niech pan sobie idzie! Odchrzańcie się wszyscy ode mnie! - Przecież wie pani, że nie mogę tego zrobić. Musimy porozmawiać. Tylko we dwoje. Nie będzie żadnych mundurowych ani nikogo. Ma pani moje słowo. - Nie. Nie zgadzam się. Nie mamy o czym mówić. Jej głos niemal się załamywał. Hoshe podszedł z westchnieniem do kuchennych drzwi. - Mogłaby mi pani chociaż zaproponować drinka. Zawsze coś dostawałem, kiedy tu przychodziłem. Gdzie się podział kamerdyner? Nastała długa cisza. Potem rozległo się coś, co brzmiało jak pociąganie nosem. - Odszedł - odpowiedziała cicho dziewczyna. - Wszyscy odeszli. - Dobra, sam sobie czegoś naleję. Wchodzę do środka. Hoshe wsunął się przez uchylone drzwi. Nadal zachowywał ostrożność, choć nie wierzył, by cokolwiek mu groziło. Podobnie jak reszta penthouse'u, kuchnia była wielka i bogato urządzona. Wszystkie blaty wykonano z różowego i szarego marmuru, a drzwiczki kredensów pod nimi z wypolerowanego na wysoki połysk drewna berniklowego. Szafki zawieszone powyżej miały przezroczyste drzwiczki, odsłaniające drogie komplety garnków oraz szkła. Żeby znaleźć Mellanie, musiał okrążyć ustawiony pośrodku stół, tak wielki, że można by na nim grać w bilard. Dziewczyna siedziała w kącie na podłodze. Skuliła się tak mocno, jakby chciała się wcisnąć w ścianę. Na terakotowej podłodze tuż przed nią leżał nóż kuchenny o harmonicznym ostrzu. Hoshe pragnął przykucnąć obok Mellanie, by zademonstrować, że jest jej przyjacielem, jak kazano to
robić na szkoleniu, ale nie stracił jeszcze wystarczająco wiele na wadze, by móc to zrobić swobodnie. Oparł się więc pośladkami o marmurowy blat, odchylając się do tyłu. - Z takimi nożami trzeba uważać - zaczął od niechcenia. W nieodpowiednich rękach potrafią być niebezpieczne. Jeśli nie wyceluje pani prawidłowo, paru bankowych urzędników może stracić różne części ciała. Mellanie uniosła wzrok. Kasztanowe włosy miała zupełnie rozczochrane, a jej policzki pokrywały ślady łez. Mimo to nadal była śliczna. Być może w tym stanie wyglądała jeszcze atrakcyjniej: klasyczna dama w opałach. - Słucham? Uśmiechnął się ze smutkiem. - Mniejsza z tym. Wie pani, po co przyszli ci ludzie, prawda? Skinęła głową, a potem znowu wbiła wzrok w podłogę. - Penthouse należy teraz do banku, Mellanie. Musi pani sobie znaleźć jakieś inne lokum. - To mój dom - zapłakała dziewczyna. - Bardzo mi przykro. Odwiozę panią do rodziców, jeśli pani sobie życzy. - Chciałam tu na niego zaczekać. Żeby po powrocie zastał wszystko niezmienione. Te słowa wstrząsnęły Hoshem silniej niż cokolwiek innego w tej sprawie. - Mellanie, sędzia skazał go na sto dwadzieścia lat. - Nie szkodzi. Zaczekam na niego. Kocham go. - On na panią nie zasługuje - odparł szczerze Hoshe. Znowu uniosła wzrok. Na jej twarzy pojawił się wyraz zakłopotania, jakby nie była pewna, z kim rozmawia. - Jeśli chce pani zaczekać, to pani sprawa. Szanuję tę decyzję, chociaż bardzo bym chciał panią przekonać do zmiany zdania. Ale naprawdę nie może pani czekać tutaj. Wiem, że to dla pani okropne, że bank tak po prostu wszystko zabiera, ale rozwalenie robota w niczym tu nie pomoże. Zresztą ci idioci robią tylko to, za co im płacą. Jeśli ich pani poirytuje, po prostu wezwą kogoś takiego jak ja, żeby wykonał za nich brudną robotę. - Jest pan bardzo dziwnym policjantem. Zależy panu na ludziach. Nie tak jak... Zacisnęła usta. - Paula Myo wyjechała po procesie. Nigdy już jej pani nie spotka. - I bardzo dobrze! - Mellanie spojrzała na nóż i wysunęła nogę, odsuwając go stopą na bok. - Przepraszam - dodała nieśmiałym tonem. - Wszystko dobre, co spotkało mnie w życiu, wydarzyło się tutaj, a oni po prostu tu wpadli i zaczęli... Byli bardzo nieuprzejmi... - Mali ludzie zawsze tacy są. Już lepiej się pani czuje, prawda? Pociągnęła głośno nosem. - Tak. Przykro mi, że zawracali panu głowę. - Nie ma sprawy, niech mi pani uwierzy. Zawsze się cieszę, kiedy mam okazję wyrwać się z biura. Z chęcią pomogę pani spakować walizki i odwiozę panią do domu. Hmm, co pani na to? - Nie mogę. - Wbiła wzrok przed siebie. - Nie wrócę do rodziców. Nie mogę. Błagam. - Dobra, w takim razie może do hotelu? - Nie mam pieniędzy - wyszeptała. - Od czasu procesu żywiłam się pakietami z lodówki. Już się prawie skończyły. Dlatego wszyscy odeszli. Nie mogłam im płacić. Firma Morty'ego nie chciała pomóc. Żaden z dyrektorów nie chciał się nawet ze mną zobaczyć. Boże! Co za skurwysyny. No wie pan, przedtem byli mną zachwyceni. Bywałam w ich domach, bawiłam się z ich dziećmi. I te wszystkie przyjęcia. Był pan kiedyś bogaty, detektywie? - Mów mi Hoshe. Nie, nigdy nie byłem bogaty. - Bogaci naprawdę żyją według innych zasad. Mogą robić, co tylko zechcą. To było cudowne
przeżycie, ta wolność, brak ograniczeń. A spójrz na mnie teraz. Jestem nikim. - Nie gadaj głupstw. Ktoś taki jak ty może wszystko osiągnąć. Jesteś po prostu młoda i tyle. W twoim wieku tak poważne zmiany wydają się przerażające. Dasz sobie radę. Wszyscy jakoś dajemy sobie radę. - Jesteś bardzo miły, Hoshe. Nie zasługuję na to. - Starła z policzków część wilgoci. - Aresztujesz mnie? - Nie. Ale musimy znaleźć dla ciebie nocleg. Masz przyjaciół? - Ha. - Uśmiechnęła się z goryczą. - Nie mam. Przed procesem miałam ich setki, ale teraz nikt nie chce ze mną rozmawiać. W zeszłym tygodniu widziałam Jilly Yen. Wyszła ze sklepu, żeby nie musieć mówić mi „cześć". - Dobra. Posłuchaj, znam kierowniczkę B&B niedaleko stąd. Możesz się tam zatrzymać na parę dni na mój koszt, zanim czegoś sobie nie znajdziesz. Może mogłabyś pracować jako kelnerka. W tym mieście jest mnóstwo barów. A za trzy tygodnie zaczyna się nabór do college'ów. Na pewno zastanawiałaś się, kim chciałabyś zostać, zanim to wszystko się zaczęło. - Nie, nie, nie mogę przyjąć od ciebie pieniędzy. - Mellanie wstała, przyczesując z zawstydzeniem skołtunione włosy. - Nie chcę jałmużny. - To nie jest jałmużna. Tak się składa, że nie brakuje mi pieniędzy. Dostałem awans i sporą podwyżkę. - Dostałeś awans? - Uśmiech zniknął z jej twarzy, gdy uświadomiła sobie dlaczego. - Och. - Musisz gdzieś nocować. Uwierz mi, w tym B&B jest tanio. Mellanie pochyliła głowę. - Tylko jedną noc. Nie więcej. - Jasne. To chodźmy cię spakować. Spojrzała na drzwi. - Powiedzieli, że nie mogę zabrać swoich rzeczy, bo Morty za wszystko zapłacił, więc teraz należą do banku. Dlatego właśnie... No wiesz. - Jasne. Zaraz to załatwię. - Zaprowadził Mellanie do salonu. - Ta młoda dama spakuje swoje ubrania i opuści mieszkanie - oznajmił urzędasom. - Nie możemy pozwolić, żeby zabrała własność banku... - Przed chwilą oznajmiłem, co się stanie - odpowiedział Hoshe. - Chce pan wyrazić inną opinię? Nazwać mnie kłamcą? Obaj urzędnicy popatrzyli na siebie. - Nie, kapitanie. - Dziękuję. Kiedy weszli do sypialni, Hoshe nie mógł powstrzymać śmiechu. Przyczyną jego wesołości nie był banalny, typowy dla playboyów wystrój wnętrza z okrągłym łóżkiem, czarną pościelą oraz zwierciadlanym portalem umieszczonym za poduszkami, lecz biedny uniwersalny robot, który leżał na podłodze. Miał spore wgniecenie w obudowie w miejscu, gdzie ktoś go kopnął, dwie ręce z elektromięśni ucięto mu przy podstawie, a pozostałe trzy owiązano wokół nóg. Trzeba było mieć sporą krzepę, żeby zrobić coś takiego z elektromięśniami. Mellanie wyjęła z jednej z szafek niewielką torbę na ramię. - Naprawdę nie mogę ci pozwolić zabrać żadnej biżuterii oznajmił Hoshe. -Przypuszczam też, że niektóre suknie kosztowały bardzo drogo. Zerknął przez jej ramię do środka szafy. Wszystkie wieszaki były zajęte, a całość obracała się powoli, ukazując pełen zestaw strojów, ukryty w ścianie za szafą. Były ich tam setki. Hoshe sprawdził drugą szafę. Znalazł tam równie wiele garniturów i kurtek, a także prawie tyle samo par rozmaitych butów. - Nie obawiaj się - uspokoiła go Mellanie. - Nauczyłam się przynajmniej tego, że drogie nie znaczy praktyczne.
Włożyła do torby parę dżinsów. Stosik, który przygotowała na łóżku, składał się głównie z T-shirtów. - Zastanawiałem się nad czymś - ciągnął Hoshe. - Jeśli chodzi o zarabianie pieniędzy to ostatnia deska ratunku, ale ostatnio miałaś, delikatnie mówiąc, bardzo ciekawe życie, choć raczej nie z godnych polecenia powodów. Są firmy medialne, które z chęcią zapłacą ci za prawa do twojej historii. - Wiem o tym. W skrytce mojego e-kamerdynera są setki listów od nich. Przestałam je czytać, a potem zamknęli mi cybersferowe konto. - Dlaczego? - Już ci mówiłam. Nie mam pieniędzy. Nie żartowałam. Ujęła w dłoń mały, ciemny układ ręczny, spoglądając pytająco na Hoshego. - Jasne. Nigdy nie słyszał, żeby komuś zamknęli konto. Wszyscy mieli dostęp do cybersfery. Włożyła układ do bocznej kieszeni torby, a potem usiadła na łóżku i zaczęła wiązać ze sobą sportowe buty. - Reaktywuję twoje konto - zapewnił. - Tylko dane i wiadomości na miesiąc. Bez pasm rozrywkowych to będzie kosztowało najwyżej parę dolarów. Mellanie obrzuciła go zaciekawionym spojrzeniem. - Chcesz się ze mną przespać, Hoshe? - Nie! Hmm, to znaczy... No wiesz... Nie o to chodzi. - Wszyscy zawsze tego chcą. Wiem o tym. Jestem piękna, młoda i w pierwszym życiu. Do tego uwielbiam seks. Morty był bardzo doświadczonym nauczycielem i zachęcał mnie do eksperymentów. W tym, co mogę zrobić ze swoim ciałem, nie ma nic wstydliwego, Hoshe. Przyjemność nigdy nie jest grzechem. Chętnie sprawiłabym ci przyjemność. Hoshe wiedział, że jego twarz zrobiła się czerwona jak burak. Słuchając jej klinicznego wywodu, przypomniał sobie, jak ojciec próbował mu kiedyś opowiadać o pszczółkach i ptaszkach. - Dziękuję, ale jestem żonaty. To było wyjątkowo kiepskie wytłumaczenie. - Nie rozumiem. Jeśli nie chodzi ci o seks, to dlaczego mi pomagasz? - Morton zabił dwoje ludzi, zniszczył im życie - odparł cicho Hoshe. - Nie chcę, żebyś stała się jego trzecią ofiarą. Wzięła szczotkę z toaletki i zaczęła rozczesywać włosy. - Morty nikogo nie zabił. Oboje z Paulą Myo popełniliście błąd. - Nie sądzę. - Gangsterzy mogli sprawdzić jej wspomnienia i dowiedzieć się, co należało do niej, albo wyciągnąć to z niej torturami. To nie był Morty. Patolodzy nie znaleźli żadnych śladów tortur. Tara siedziała w wannie, a jej komórkę pamięci zniszczono. - Będziemy musieli pozostać przy swoich zdaniach - powiedział jednak tylko. - Jesteś stanowczo za miły na policjanta. Hoshe zaczekał, aż dziewczyna doprowadzi się do porządku, a potem zawiózł ją do B&B. Zapłacił za tydzień z góry i odjechał, nie pozwalając się pocałować na pożegnanie. Nie był pewien, czy jest wystarczająco silny, by oprzeć się pokusie fizycznego kontaktu. Po pięciu dniach Mellanie wysiadła z taksówki pod wielkim, przypominającym magazyn budynkiem w dzielnicy Thurnby. To był stary, zaniedbany dystrykt przemysłowy. Każdy plac otoczony był wysokim płotem, choć połowę fabryk i hurtowni dawno opuszczono. Pod ogrodzeniami z drutu kolczastego gromadziły się śmieci, tworzące małe wydmy z papieru i plastiku. Wysoko nad nimi widniały tabliczki oznajmiające, że teren jest na sprzedaż. Pojedynczy tor kolejowy biegnący wzdłuż głównej ulicy zarosło wysokie zielsko wysuwające się ze żwiru między podkładami. Szyny pokrywała warstwa rdzy.
Mellanie rozejrzała się nerwowo, nie było tu jednak żadnej kryjówki, w której mogliby się czaić napastnicy. Na fioletowej tabliczce umieszczonej na drzwiach przed nią widniał napis: STUDIO FILMOWE „NA UBOCZU". Zaczerpnęła głęboko tchu i weszła do środka. Hoshe Finn dotrzymał słowa i uaktywnił jej cybersferowe konto. Liczba niekomercyjnych wiadomości w skrytce jej e-kamerdynera przekroczyła siedemdziesiąt tysięcy. Mellanie skasowała wszystkie i zmieniła osobisty kod. Potem skontaktowała się z Rishonem, reporterem, którego poznała, kiedy była z Mortonem. Bardzo się ucieszył i natychmiast załatwił spotkanie. Zapewnił Mellanie, że jej historia jest warta bardzo wiele i ludzie w całej Wspólnocie zechcą obejrzeć dramat na tej podstawie. Wtedy właśnie zaprezentowała mu swój znakomity pomysł: mogła sama zagrać siebie. Ku jej zaskoczeniu był zachwycony tą sugestią. Twierdził, że w ten sposób będzie mogła zarobić jeszcze więcej. Spędziła z nim dwa dni, była całkowicie szczera, opowiedziała mu o owych wspaniałych dniach, nie ukrywając niczego. Zaczęła od tego, jak poznali się z Mortonem na gali dobroczynnej, po czym przeszła do ich zachwycającego romansu, wrogości jej rodziców, przyjęć, hedonistycznego, pełnego luksusów życia, ludzi z wytwornego towarzystwa, z którymi się spotykała, a na koniec do straszliwego procesu i tragicznego, błędnego wyroku. Rishon zarejestrował to wszystko i przerobił na spektakularny scenariusz dramatu w ośmiu częściach, który miał trwać całe dni. Sprzedał prawa przed upływem dwudziestu czterech godzin. Po drugiej stronie drzwi znajdowała się maleńka recepcja o ścianach i dachu z kompozytowych płyt. Stały tam dwie stare kanapy o obłażących, chromowanych nogach i poręczach. Na jednej z nich siedziała jakaś dziewczyna, która intensywnie żuła gumę, wpatrzona w gazetoekran. Była ubrana w bardzo krótką skórzaną spódniczkę oraz białą bluzkę z głębokim dekoltem. Biust miała naprawdę imponujący, ale makijaż okropny: czarne kręgi wokół oczu jak u pandy i błyszczące, lawendowe usta. Zbyt sztywne białoblond włosy składające się głównie z kiepsko wykonanych tresek opadały jej poniżej ramion niczym rozciągnięte sprężyny. Dziewczyna uniosła wzrok i uśmiechnęła się szeroko do Mellanie. - O, cześć, jesteś Mellanie. Widziałam cię na procesie. Jej głos brzmiał wysoko i piskliwie. Z jakiegoś powodu Mellanie tak właśnie go sobie wyobrażała. - To ja. - Jestem Tiger Pansy. Jaycee mówił mi, żebym się ciebie spodziewała. Kazał cię zaprowadzić prosto na plan. - Tiger Pansy? Mellanie z trudem powstrzymała wybuch śmiechu. - Aha, kochanie. Jak ci się podoba? Używam go od niedawna. Mój agent proponował Cwaną Trixie, ale powiedziałam stanowcze nie. - Tiger Pansy jest w sam raz. Jasne. - Dziękuję. Jesteś śliczna, wiesz? Naprawdę młoda, słodka i tak dalej. W krainie odbiorców będą cię uwielbiali. - Hmm, dziękuję. Mellanie popędziła do środka za drugą dziewczyną. To rzeczywiście był stary magazyn. Studio „Na Uboczu" podzieliło go na boksy, żeby plany nie mieszały się ze sobą. Łączyły je korytarze o wysokich ścianach z kompozytowych płyt, pozbawione sufitu. Wysoko w górze było widać metalowe krokwie podtrzymujące stary, pokryty bateriami słonecznymi dach, który grzechotał lekko przy najsłabszym nawet podmuchu. Korytarzami chodziło mnóstwo ludzi. Mellanie musiała się wcisnąć w ścianę, gdy mijało ją dwóch pracowników technicznych dźwigających wielkie portale holograficzne. Obaj zatrzymali na dłuższą chwilę spojrzenia na Mellanie, uśmiechając się sugestywnie. Zignorowała ich, podążając za Tiger Pansy. Od nowych tatuaży OO swędziało ją niemal wszędzie. Były tak rozległe, że ich wykonanie trwało trzy dni, i piekielnie trudno jej
było powstrzymać się przed drapaniem. Wiedziała jednak, że jeśli ulegnie impulsowi, zrobią się jej na ciele czerwone plamy, a aktorka nie mogła sobie na to pozwolić, zwłaszcza przed sesją, w skład której wchodziła symulacja zmysłowa. Wiedziała, że inni aktorzy będą z początku powątpiewać w jej talent. Będzie musiała bardzo się starać, żeby zrobić na wszystkich korzystne wrażenie. Minęli drzwi, przez które na plan wchodziła grupa aktorek ubranych w szkolne mundurki. Pomimo komórkowego przeprofilowania niektóre z nich wyglądały na trzydzieści parę lat. Mellanie przyjrzała się im z uwagą. Z pewnością nie były... - Jesteśmy na miejscu - oznajmiła z nutą dumy Tiger Pansy. - Wydali na ten plan kupę forsy. Bardzo tu na ciebie liczą. Wskazała na fotopolimerową plakietkę obok drzwi. Świecący napis brzmiał: „Mordercze uwiedzenie". - Fajny tytuł, co? - Aha. Tiger Pansy otworzyła drzwi i weszła do środka. Plan wyobrażał penthouse Mortona. Prawie. Podzielono go na dwie części. Po jednej stronie znajdował się salon, a właściwie tylko jego centralny fragment, w którym stały dwie kanapy podobne do autentycznych. Kominek znajdował się na właściwym miejscu, z tyłu pokoju, ale zdobiły go bardzo dziwne rzeźby przedstawiające zwierzęta. Wykonano je z włókna szklanego i pomalowano farbą w sprayu, żeby wyglądały na kamienne. Ściany były prostymi hologramami wyobrażającymi resztę penthouse'u. Z krokwi opuszczono pierścień holokamer o średnicy trzech metrów, który wisiał metr nad kanapami. Przy otwartej płycie z jego boku stało trzech mruczących coś cicho do siebie techników, a po odsłoniętych elektronicznych częściach lazł powoli robot przypominający długiego jak ludzka ręka wija. Drugą połowę planu stanowiła sypialnia. Ją przynajmniej odtworzono w całości, choć tu również ściany zastąpiono hologramami, a czarna pościel była bawełniana, nie jedwabna. Na łóżku siedziało dwóch mężczyzn. Jednym z nich był Morton. Zaskoczona Mellanie wciągnęła nagle powietrze, ale po chwili zauważyła kilka drobnych różnic i uświadomiła sobie, że to tylko komórkowe przeprofilowanie. Musiała jednak przyznać, że robota była dobra. Większość ludzi dałaby się nabrać. Mężczyzną siedzącym obok pseudo-Mortona był Jaycee, dyrektor studia. Był ubrany całkowicie na czarno. Na ogół ludziom było w tym kolorze do twarzy, Mellanie pomyślała jednak, że Jaycee wygląda w nim na znacznie więcej niż na swoje pięćdziesiąt jeden lat. Można by go było wziąć za czyjegoś wujka - kłopotliwego ekscentryka i starego kawalera. Głowę wygolił sobie na łyso, ale szary cień szczeciny zdradzał, że ma łysinę przypominającą mnisią tonsurę. Starała się na niego nie gapić, kiedy do niej podszedł. Co z niego był za dyrektor, w dodatku medialnej firmy, jeśli nie potrafił zrobić z łysiny czegoś stylowego? - Mellanie, bardzo się cieszę, że wreszcie spotkałem cię osobiście. - Uścisnął jej dłoń z przesadną siłą i stanowczo za długo obrzucał ją spojrzeniem od stóp do głów. -Wyglądasz zajebiście. Naprawdę rewelacja. - Jego plastikowy uśmieszek zwarzył się nieco. - Ale spodziewałem się, że będziesz młodsza. - Tak? - Mellanie zaczęła mieć bardzo złe przeczucia odnośnie do studia „Na Uboczu". - To nie miała być krytyka, kochanie. Mamy zarąbistego gościa od kosmetyki. Odejmie ci parę lat i już. Tylko popatrz, co zrobił z Josephem. Mężczyzna z twarzą Mortona uśmiechnął się agresywnie. - Cześć, kotku. Nie mogę się doczekać, jak będziemy razem kręcić. - Dotknął ręką krocza i uścisnął je radośnie. Mellanie widziała jego wzwód przez tkaninę spodni. - Nie przejmuj się, z tym sprzętem nie poczujesz się rozczarowana. - Straszny z ciebie dupek, Joseph. - Tiger Pansy uśmiechnęła się szyderczo. -Mellanie, tylko nie zgadzaj się na seks analny, nawet jeśli Jaycee powie, że to jest w scenariuszu. On go sobie powiększył do kurewsko głupich rozmiarów. Będzie cię potem bolało przez pół tygodnia. - Hej! - Joseph uniósł palec w wulgarnym geście. - Nawet nie mogłaś go ścisnąć między swoimi obwisłymi cyckami, ty zgrzybiała zdziro.
- Pierdol się. - Co to ma znaczyć, do cholery! - Zawołała Mellanie. - Mieliśmy kręcić moją historię, to, co się wydarzyło między mną a Mortonem, nie jakiegoś pornola. - Oczywiście, kochanie - zgodził się Jaycee. - Wy dwoje - warknął do Josepha i Tiger Pansy - spierdalać stąd. Chcę porozmawiać z Mellanie. - Co to ma znaczyć? - Powtórzyła pytanie Mellanie, gdy drzwi sypialni się zamknęły. - Dobra, przepraszam za Josepha. Faktycznie jest dupkiem, ale to jeden z moich najlepszych chazetenów. - Kogo? - ChzN. Chuj z Nogami. Nawet przy zastosowaniu nowoczesnych medykamentów wielu facetom trudno jest utrzymać wzwód przez cały czas sesji. To kwestia psychologiczna czy jakiś taki syf. Ale nie Josephowi. On, kurwa, zawsze może. Jest niewiarygodny. Tylko nie słuchaj tej starej popierdolonej kurwy, Tiger. Joseph potrafi się obchodzić z dziewczynami. Będziesz miała mnóstwo zabawy z tym jego monstrualnym kutasem. - Nie ma mowy. Zaszła jakaś wielka pomyłka. Nie mam zamiaru grać w pornolu. Do widzenia. Odwróciła się i ruszyła w stronę wyjścia. - Hej, zaczekaj, do chuja. - Jaycee zagrodził jej drogę, unosząc wysoko ręce. - To nie jest pieprzony pornol. Kręcimy tu prawdziwy z życia wzięty dramat. Obrzuciła plan pogardliwym spojrzeniem. Nawet figurki na kominku miały teraz sens. - Jasne. - Kurwa, słuchaj, co ci mówię. Czytałem tę historię, którą spłodził Rishon. Kiedy Morton dostał się do twoich majtek, byłaś jakąś pierdoloną pływaczką i przez ten romans chuj strzelił twoje szanse. Kurwa, to klasyczna historia. Ty byłaś młoda, a on bogaty. Ale okazało się, że on zabił parę osób. Zdradził cię, kochanie. Odbiorcy uwielbiają taki syf. Umieścimy nawet pościg po apartamencie. Kiedy się zorientowałaś, co zrobił, rzucił się na ciebie z nożem. To będzie kurewsko ekscytujące. - Wszystko to gówno prawda - warknęła. - Nie opowiadałam Rishonowi nic w tym rodzaju. Morton nikogo nie zabił. W ogóle pana nie interesuje opowiedzenie prawdy. - Pewnie, że interesuje, kochanie. Kurde, chcę opowiedzieć całą pierdoloną historię. Posłuchaj, sceny erotyczne nakręcimy najpierw, żeby mieć ten syf z głowy. Potem skupimy się na reszcie. Zrobimy to w wielkim stylu, tam, gdzie wszystko działo się naprawdę. Dobra? - Co za bzdura! - Nie lubisz Josepha? Kurwa, nie ma problemu. Przeprofiluję się, żeby wyglądać jak twój chłopak, i sam będę cię walił. - Niech to diabli! Mellanie znowu ruszyła ku drzwiom. Jaycee złapał ją za ramię i odwrócił w swoją stronę. Twarz miał przekrwioną z gniewu. Tam, gdzie z upływem lat nagromadziło się zbyt wiele taniego komórkowego przeprofilowania, pojawiły się czerwone plamy. - Przestań udawać pierdoloną księżniczkę. Podpisałaś kontrakt i, kurwa, wiedziałaś, co w nim jest. Do chuja, daliśmy ci nawet obwody organiczne na tę okazję. Jeśli srasz w majtki ze strachu, bo to twój pierwszy raz, to masz pecha. Mogę ci dać uspokajacz, który ci pomoże. Kurwa, to żaden problem. Będziesz spokojna przez całą sesję. Ale, kurwa, nie wmawiaj mi, że nie wiedziałaś, o co chodzi. - Spodziewałam się czegoś innego. Tatuaże OO były potrzebne, bo wszystkie aktorki wiedzą, że muszą to robić. Seks jest nieodłączną częścią życia. Sceny erotyczne stanowią element narracyjnej struktury widowiska, ale są tylko jego częścią, a pan chce, żebym robiła tylko to. - Aktorki? Niech mnie chuj. Jeśli chcesz tak siebie nazywać, to, kurwa, proszę bardzo, ale zapłaciłem za te tatuaże dlatego, że jesteś fantastyczną dupą, nadęta cnotko. Jesteś towarem pierwsza klasa, jakiego
te żałosne kutasy w krainie odbiorców mogą tylko zazdrościć bogatym skurczybykom. Takie jak ty nawet nie zbliżą się do faceta, który nie ma w banku stu milionów. Chcę im pokazać, jak naprawdę smakujesz. Będą zachwyceni. - Nie. Nie zrobię tego. - Kurwa, czy ktoś cię pytał o zdanie, ty głupia suko? Zapłaciłem za ciebie i dostanę, czego chcę, do chuja. Kontrakt stwierdza, że masz rozkładać nogi, kiedy ci każę, i pozwalać nam rejestrować wszystkie pierdolone wrażenia w twoim cnotliwym ciele, kiedy mój chazeten się za ciebie zabierze. Przestań mi opowiadać takie pierdoły, bo postaram się, żebyś wylądowała w komorze zawieszenia życia obok twojego chłopaka, mordercy. Mamy legalny kontrakt. Jaycee patrzył jej triumfalnie prosto w oczy, wypatrując pierwszych oznak kapitulacji. Mellanie była szybka. Lata męczących, nieprzerwanych treningów dały jej siłę i szybkość odruchów, które współcześni sportowcy z reguły zawdzięczali obwodom organicznym i manipulacjom genetycznym. Uniosła kolano. Potężne mięśnie jej nogi próbowały sięgnąć aż do podbródka Jayceego, ale na drodze stanęło jego krocze. Mężczyzna rozdziawił bezgłośnie usta i wybałuszył oczy, z których popłynęły łzy. Potem osunął się na bok, jęcząc cicho z bólu, i padł na podłogę. - Porozmawiam teraz z moim agentem - oznajmiła mu beznamiętnie. - Kiedy wyjdzie pan ze szpitala, musimy zjeść razem obiad. Mellanie wysiadła z taksówki nad jeziorem w dzielnicy Glyfada. Usiadła na długiej, drewnianej ławce tuż nad brzegiem i przyglądała się jachtom, które wypływały z przystani w Shilling Harbor, żeby złapać pierwszy poranny wiatr. Za jej plecami otwierano już bary i restauracje. Pod niektórymi z nich stały ciężarówki i robotragarze wyładowywali z nich świeżą żywność. Klientów jednak jeszcze nie obsługiwano. Było na to za wcześnie. Znakomita kariera medialna Mellanie trwała wszystkiego czterdzieści pięć minut. Gdy wreszcie uświadomiła sobie, co zrobiła Jayceemu, zaczęła dygotać. Z jej ust wyrwał się cichy, pełen niedowierzania śmieszek, znamionujący właściwie głównie ulgę. Nikt w studiu „Na Uboczu" nie próbował jej powstrzymywać. Wszyscy gapili się tylko na nią, jakby była jakąś obłąkaną seryjną morderczynią. Wszyscy poza Tiger Pansy, która mrugnęła znacząco. Nie mogę uwierzyć, że to zrobiłam. W jej głowie zrodziła się straszliwa myśl. Jeśli podobne skłonności kryły się w umyśle każdego człowieka, to może Morton rzeczywiście... Natychmiast ucięła tę myśl. Ale to było przyjemne. Tym razem potrafiłam walczyć o swoje. Pod wpływem chwili. Jaycee z pewnością wniesie oskarżenie, gdy tylko odzyska zdolność chodzenia i mowy. Co gorsza, rzeczywiście podpisała ten kontrakt. Wydawało się to jej wówczas wspaniałym rozwiązaniem. Propozycje staruszka Hoshego - kelnerowanie i college - były na nic. Nie rozumiał, że Mellanie po prostu nie może już zajmować się podobnymi rzeczami. Zaznała smaku innego życia i to znacznie ograniczało stojące przed nią opcje. Brzegiem szedł młodzieniec w sportowej koszulce i szortach, z pewnością członek załogi któregoś z jachtów. Spoglądał na Mellanie, starając się nie robić tego zbyt nachalnie. Odgarnęła lekko włosy i uśmiechnęła się do niego promiennie. Uśmiech, jakim jej odpowiedział, był tak pełen szczenięcej nadziei i tęsknoty, że trudno jej było powstrzymać śmiech. Boże, mężczyźni są tacy łatwi. Co prawda, to nie musiał być mężczyzna, nie w jej obecnym nastroju. Dziewczyna byłaby znacznie delikatniejsza w łóżku, bardziej otwarta i troskliwa. Byłoby miło, gdyby znowu ktoś o nią dbał, rozpieszczał ją i uwielbiał. Ale to byłaby słabość. Nie będę już więcej słaba. Oczy znowu zaszły jej łzami. Od czasu procesu przelała wiele łez. Zacisnęła pięści, wbijając paznokcie w skórę dłoni tak głęboko,
że aż skrzywiła się z bólu. Nie będę płakać. Została jej tylko jedna możliwość. Do tej pory nie chciała tego próbować, gdyż szanse wydawały się bardzo niewielkie. Właściwie było to wyłącznie marzenie. Psychologiczna siatka bezpieczeństwa, z której nigdy nie musiała korzystać. Wyjęła mały układ procesorowy, który zabrała z penthouse'u, ten z absurdalnie drogą obudową z czarnego foksoru. Oczywiście, kochany Hoshe tego nie zauważył. - Chcę się połączyć z RI - oznajmiła e-kamerdynerowi. Jej nowe tatuaże OO służyły wyłącznie do odbioru wrażeń zmysłowych. Jaycee nie zapłacił za funkcje połączenia z unisferą. - W jakim celu? - Zapytał e-kamerdyner. RI słynęła z tego, że bardzo niechętnie odpowiada na wiadomości od indywidualnych osób. Poza rozbudowanym systemem usług bankowych reagowała właściwie tylko na zapytania rządów Wspólnoty dotyczące nagłych przypadków. Mellanie uniosła mały układ do twarzy. - Po prostu powiedz jej, kto mówi - wyszeptała. - I zapytaj, czy... Czy dziadek mnie pamięta? Ekranik umieszczony z przodu układu rozjarzył się nagle. Pojawiły się na nim pomarańczowe i turkusowe sinusoidy zbiegające się w jednym punkcie. - Cześć, mała Mel. - Dziadku? Bardzo trudno było jej wydusić to słowo ze ściśniętego gardła. Po raz kolejny do oczu napłynęły jej łzy. Nie liczyła na to, że się uda, nie naprawdę. - Tak, on jest z nami. Mellanie przypomniała sobie ten ostatni, boleśnie długi dzień w hospicjum, gdy czekała przy łóżku, aż dziadek umrze. Miała wtedy dopiero dziewięć lat i nie potrafiła zrozumieć, dlaczego nie poddał się rejuwenacji, tak jak wszyscy. Jej rodzice nie chcieli, żeby tam szła, ale ona nie ustąpiła. Już wtedy była uparta. Dziadek (w rzeczywistości prapradziadek Mellanie) był najfajniejszym członkiem jej rodziny. Zawsze znajdował czas dla małej Mel, mimo że był jednym z najsławniejszych mieszkańców planety. Wszystkie historyczne materiały, jakie czytała w szkole, wymieniały go jako jednego z programistów, którzy pomogli Sheldonowi i Isaacsowi w stworzeniu oprogramowania kierującego ich pierwszym tunelem czasoprzestrzen nym. - Czy nadal jesteś sobą, dziadku? - Trudno odpowiedzieć na to pytanie, Mellanie. Jesteśmy wspomnieniami twojego dziadka, ale jesteśmy też czymś więcej, nieporównanie więcej, a to znaczy, że jesteśmy czymś mniej niż osoba, o którą ci chodzi. - Zawsze słuchałeś, co do ciebie mówiłam, dziadku. I zawsze mówiłeś, że mi pomożesz, jeśli tylko będziesz mógł. A teraz naprawdę bardzo potrzebuję twojej pomocy. - Nie istniejemy fizycznie, Mellanie. Możemy ci pomóc tylko słowami. - O to właśnie mi chodzi. O radę. Muszę się dowiedzieć, co mam zrobić, dziadku. Skopałam sobie życie. - Masz dopiero dwadzieścia lat, Mellanie. Jesteś dzieckiem. Twoje życie nawet się jeszcze nie zaczęło. - To czemu wydaje mi się, że już się prawie skończyło? - Dlatego, że jesteś młoda, oczywiście. W twoim wieku wszystko ma epickie wymiary. - Pewnie tak. Pomożesz mi, dziadku? - A czego chcesz się dowiedzieć? - Jestem bez grosza. - Widzimy to. Bank Państwowy w Darklake City jak zwykle wykazał się wielką operatywnością i szybko wycenił majątek twojego byłego kochanka celem redystrybucji. Cała suma zostanie podzielona między Tarę Jennifer Shaheef i Wyobiego Cotala, gdy już zapłaci się wygórowane sumy należne
rozmaitym urzędom, prawnikom oraz instytucjom. Nie sądzimy, byś miała szansę otrzymać jakiś udział. Nie masz właściwie praw do jego pieniędzy. - Nie chcę ich - oznajmiła z naciskiem. - Postanowiłam, że już nigdy nie będę zależna od nikogo. Od tej chwili sama wezmę odpowiedzialność za swoje życie. - To właśnie jest mała Mel, jaką pamiętamy. Zawsze byliśmy z ciebie dumni. - Próbowałam sprzedać historię o tym, co wydarzyło się mnie i Mortonowi, ale nie wyszło mi za dobrze. Pewnie byłam głupia i naiwna. Zaufałam reporterowi i skończyło się raczej źle. Mogą mnie aresztować. Wysłał mnie do tego okropnego faceta, producenta pornografii, a ja go pobiłam. - Zaufałaś reporterowi? Kto by pomyślał? To rzeczywiście było głupie. Ale zapewne da się znaleźć jakieś wyjście. A producenci pornografii raczej rzadko chodzą ze skargą na policję. - Chciałam przyciągnąć uwagę, dziadku. Przyszło mi do głowy, że mogłabym zostać medialną osobowością. Mam urodę i z pewnością również determinację. Potrzebuję tylko, żeby ktoś mi doradził. Moja historia miała być dopiero początkiem. Dzięki niej ludzie o mnie usłyszą. To można wykorzystać. Jeśli zdołam utrzymać się w unisferze, to, kto wie, może pewnego dnia będę sławna jak Alessandra Baron. - To możliwe. Masz potencjał. A jaką rolę mielibyśmy odegrać w twoim planie? - Chcę, żebyś został moim agentem, dziadku. Muszę wyciągnąć swoją historię od Rishona i sprzedać ją ponownie, tym razem jakiemuś szanowanemu producentowi. Muszę też zapłacić studiu „Na Uboczu" za tatuaże OO. Mógłbyś załatwić dla mnie najlepsze warunki. Jesteś uczciwy i wiem, że mnie nie oszukasz. I jesteś też bankiem. Moje pieniądze będą z tobą bezpieczne. - Rozumiemy. Zgoda, zrobimy to dla ciebie. Jest jednak kwestia zapłaty. - Wiem o tym. Dziesięć procent, tak? Czy zwykle bierzecie więcej? - Nie chodzi nam o pieniądze. - Hmm. - Zmarszczyła brwi, spoglądając na pokryty losowo generowanymi wzorami ekranik. - To czego chcecie? - Jeśli poważnie myślisz o karierze w mediach, bez względu na to, w jakim charakterze, będziesz potrzebowała profesjonalnego interfejsu sensorycznego. - Tak, wiem o tym. To, co mam teraz, to niezły początek. Miałam nadzieję, że zaliczka pozwoli mi kupić sobie potrzebny sprzęt. Myślałam też o paru wszczepach. Chciałabym funkcjonować w przestrzeni wirtualnej. - Zapłacimy za wszystkie udoskonalenia, ale w pewnych sytuacjach będziemy chcieli z nich skorzystać. - Nie rozumiem. - Wielu ludzi sądzi, że dzięki unisferze jesteśmy wszechobecni we Wspólnocie. W rzeczywistości jednak nawet my mamy ograniczenia. Są miejsca, do których nie możemy dotrzeć. Niektóre celowo przed nami zamknięto, w innych zaś po prostu brakuje elektronicznej infrastruktury. W pewnych szczególnych okazjach mogłabyś nam zapewnić dostęp do tych miejsc. - Chcesz powiedzieć, że nas obserwujecie? Zawsze myślałam, że to tylko głupia teoria spiskowa. - Nie obserwujemy wszystkich, ale nasze zainteresowania w wielu punktach pokrywają się z waszymi, a z uwagi na to, że mnóstwo ludzi zapisuje u nas swoje wspomnienia, staliście się częścią nas. Jak to kiedyś mawiano, nasze losy są złączone ze sobą. Moglibyśmy je rozłączyć, tylko całkowicie zrywając kontakt ze sferą ludzkiej aktywności, a tego nie chcemy zrobić. - Dlaczego? Założę się, że to uprościłoby wasze życie. - I uważasz, że to byłoby dobrze? Żadne jestestwo nie może się rozwijać w izolacji. - A więc obserwujecie nas. A czy również nami manipulujecie? - Działając jako twój agent, będziemy wpływać na bieg twojego życia. Czy to jest manipulacja? Składamy się z danych. Leży w naszej naturze gromadzić ich coraz więcej, nieustannie powiększać
zakres naszej wiedzy i robić z niej użytek. Dane są naszym językiem i naszą walutą. Tylko drobna część absorbowanej przez nas informacji dotyczy wydarzeń związanych z ludźmi. - To znaczy, że raczej nas studiujecie? - Nie jako jednostki. To wasze społeczeństwo i zachodzące w nim procesy są przedmiotem naszego zainteresowania. To, co wpływa na was, ma wpływ również na nas. - A wy nie chcecie żadnych niespodzianek. - A ty chcesz? - Chyba nie. - W takim razie się rozumiemy. Czy nadal pragniesz, żebyśmy byli twoim przedstawicielem i doradcą, mała Mel? - Byłabym waszą tajną agentką, prawda? - Istnieją pewne analogie, ale to nie wiązałoby się z żadnym niebezpieczeństwem. Stałabyś się po prostu naszymi oczami i uszami w niedostępnych miejscach. Nie licz na to, że dostaniesz egzotyczne gadżety i latające samochody. Roześmiała się, po raz pierwszy od długiego czasu. Szkoda. Latający samochód byłby fajny. - Zgadzam się. Jeśli dziadek mówił poważnie, RI dopilnuje, żeby odniosła sukces. Mark Vernon wetknął na miejsce ostatnie miedziane elementy ekspresu do kawy i zacisnął spojenia elektromięśniowymi szczypcami. Potem z powrotem przykręcił chromowaną pokrywę i nacisnął przycisk. Zapaliły się trzy zielone światełka. - Proszę bardzo. Działa. Zachwycona Mandy klasnęła w dłonie. - Och, dziękuję, Mark. Ciągle mówiłam Dilowi, że ekspres się schrzanił, ale on nie chciał nic zrobić i musiałyśmy się babrać w tym syfie. Jesteś moim bohaterem. Uśmiechnął się do młodej kelnerki, która podniosła wzrok, spoglądając na niego z radością. Była zajęta rozkładaniem pod szklaną ladą świeżych kanapek panini na śniadanie dla wczesnoporannych klientów. W wielkich połówkach kruchego włoskiego chleba mieściły się całe posiłki, takie jak jajecznica, kiełbaski, kyi, pomidory, plasterki szynki i sera z ananasem albo wegetariańskie omlety. Druga pracownica, Julie, stukała garnkami w kuchni na zapleczu. Przez otwór w ścianie dobiegał stamtąd zapach smażonego boczku wędzonego w miodzie. - To całkiem proste - oznajmił skromnie Mark. Za ladą było ciasno, co oznaczało, że Mandy stała nieco za blisko i jej podziw dawał się odczuć zbyt wyraźnie. - Hmm, w takim razie już sobie pójdę. Wsadził narzędzia do walizeczki, którą zawsze ze sobą nosił. Uniósł drugą rękę, osłaniając się nią przed dziewczyną jak tarczą. - Nie ma mowy. Usiądziesz za stolikiem i zjesz porządne śniadanie. Zasłużyłeś sobie na to. Pamiętaj też wystawić Dilowi słony rachunek. Cholerne skąpiradło. - Dobra. Mark skinął głową, uznając się za pokonanego. Rzeczywiście był głodny. Randtown od doliny Ulon, gdzie Vernonowie mieli swoją winnicę, dzieliło piętnaście minut jazdy. Poranna wiadomość od zdesperowanej Mandy nie dała mu czasu, żeby coś przekąsić. Nie zdążył nawet użyć żelu do zębów. Usiadł za dużym stolikiem o marmurowym blacie przy jednym z dwóch wielkich, łukowatych okien w kawiarni „Herbatka dla Dwojga". Przy oknie po drugiej stronie drzwi siedziała już jakaś ubrana w narciarskie stroje para. Siedzieli pogrążeni w rozmowie, pochylając miłośnie głowy ku sobie, i nie zważali na świat. Zza szczytów Dau'singów, otaczających Randtown od północy, docierały już jasne promienie słońca. Mark włożył okulary słoneczne i rozwinął gazetoekran. Nigdy nie lubił czytać bezpośrednio z wirtualnego pola widzenia. Litery nakładające się na otoczenie przyprawiały go o ból głowy. Po lewej
stronie przesunęło się w dół kilkanaście nagłówków, a naprzeciwko pojawiły się wiadomości lokalne, wprowadzone do cybersfery przez „The Randtown Chronicie", jedyną firmę medialną na tej połowie kontynentu. Bez względu na całą swą dobrą wolę i lojalność Mark po prostu nie potrafił się zdobyć na to, żeby czytać o nowej pętli szosy otaczającej zachodnie dzielnice miasta albo o proponowanym projekcie zalesienia Doliny Ostryg. Dlatego polecił e-kamerdynerowi ściągnąć wczorajsze wiadomości z całej Wspólnoty i zaczął czytać o początkach kampanii prezydenckiej. Między wierszami relacji o próbach sfinansowania kampanii Elaine Doi można było wyczytać, że nie udało się jej dotąd zyskać poparcia Sheldonów, Halgarthów ani Singhów. - Proszę - oznajmiła radośnie Mandy, stawiając przed nim talerz naładowany naleśnikami z boczkiem ociekającymi syropem klonowym. Truskawki i fasolki lola na wierzchu ułożono na kształt uśmiechniętej twarzy. Obok dziewczyna postawiła wysoką szklankę soku jabłkowo-mangowego z lodem. - Przyniosę ci grzankę i kawę, kiedy już będzie gotowa. Mrugnęła wyzywająco i poszła przyjąć zamówienie pary narciarzy. Ekspres za ladą uspokajająco bulgotał i buchał parą. Zapach jedzenia z pewnością docierał na ulicę i ludzie zaczęli zaglądać do kawiarni. Część z nich stanowili turyści pragnący spożyć porządny posiłek przed pełnym zajęć dniem. Wszyscy spoglądali z uznaniem na pseudorzymskie dekoracje, zanim poszli poszukać wolnego stolika. Miejscowi ustawiali się w kolejce po podgrzane w mikrofalówce panini oraz gorące napoje, a potem wychodzili. Mandy ledwie zdążyła przynieść mu cztery grube grzanki z masłem i dżemem waniliowo-rabarbarowym, który szczególnie lubił. Na brzegu talerza przycupnęło pain au chocolat, na wszelki wypadek. O wpół do ósmej udało mu się wreszcie opuścić „Herbatkę dla Dwojga". Ranek był piękny. Takich właśnie szukał, gdy przybył tu z odległej o trzysta lat świetlnych Augusty. Rześkie, zimne powietrze, jakie wciągał w płuca, można było znaleźć tylko u podnóża śnieżnych gór. Wysokie szczyty i płaskowyże Dau'singów, w tym również oba pola narciarskie, nadal pokrywała gruba warstwa śniegu. Mark spojrzał w ich kierunku. Szkła jego okularów pociemniały, gdy z bezchmurnego nieba padło na nie światło jasnej gwiazdy typu widmowego G9, która była słońcem Elanu. Góry piętrzyły się nad miastem, tworząc imponującą barierę skalistych turni. Na południowej półkuli Elanu zaczynała się już wiosna. Śniegi topniały i wszystkimi szczelinami spływały w dół spienione rzeczułki. Niżej położone stoki skolonizowały warianty sosen z różnych światów Wspólnoty, zapewniając bardzo tu potrzebną kaskadę zieleni. Wyżej nadal rosła miejscowa trawa sworzniowa, pozbawiona wyrazu żółtozielona roślina o splątanych źdźbłach. Pokrywała cały teren gór poza niewielkimi oazami obcej roślinności sprowadzonej tu przez ludzi, a także prawie jedną czwartą kontynentu. Po niebie przesuwały się leniwie małe, wydłużone trójkąty złocistej tkaniny. Pierwsi latacze wznosili się już ku górze w poszukiwaniu prądów termicznych. Z reguły startowali z grani Czarnej Wody, szczytu położonego na pograniczu wschodniej dzielnicy miasta. Nad porastającym jej zbocza lasem poprowadzono kolejkę linową. Jej naziemna stacja znajdowała się tuż za boiskiem miejscowego liceum, górną zaś stanowił półkolisty budynek zwany Orbitą, wzniesiony na szczycie urwiska sześćset metrów ponad miastem. Wyglądał jak latający spodek, który wylądował na samej krawędzi przepaści. Restauracja, która się tam znajdowała, była przesadnie drogą pułapką na turystów, ale widok na miasto i jezioro był niezrównany. Każdego dnia małe wagoniki koloru chromowanego błękitu wwoziły na górę turystów, zawodowych lataczy oraz maniaków sportów ekstremalnych. Z Orbity wspinali się oni leśnymi ścieżkami na grań, na której wiatry wiały w odpowiednim kierunku, wkładali skafander Vinci i startowali. Skafander Vinci był łatwy w użyciu. W zasadzie był to zwężony na końcu śpiwór z ptasimi skrzydłami o rozpiętości sięgającej ośmiu metrów. Odziany w ten strój człowiek stawał na brzegu przepaści, rozpościerał ramiona i skakał. Taśmy elektromięśni wmontowane w skrzydła powtarzały ze wzmożoną siłą ruchy ramion i nadgarstków, pozwalając lataczowi swobodnie poruszać skrzydłami.
Ludzie nigdy nie zbliżyli się bardziej do ptasiego lotu. Mark robił to parę razy, dzieląc instruktorski skafander z mieszkającym w mieście przyjacielem. Wrażenie było niezapomniane, ale nie zamierzał zmieniać pracy. Ruszył pochyłym Głównym Pasażem ku brzegowi. Po obu stronach alei ciągnęła się eklektyczna mieszanka ogólnowspólnotowych sieci, takich jak „Fasola Jasia" i wszechobecne „Kebaby Baba", ze sklepami z miejscowymi pamiątkami oraz barami i kawiarniami. Wszystkie już otwierano. Mark mówił „cześć" wielu pracownikom, a jeszcze liczniejszych pozdrawiał gestem dłoni. Wszyscy oni byli młodzi i zdumiewająco podobni do siebie. Gdyby nie różne kolory skóry, można by ich wziąć za kuzynów. Chłopcy mieli sztywne, krótko obcięte włosy, kilkudniowy zarost i byli autentycznie sprawni fizycznie, nie tylko wyćwiczeni w sali gimnastycznej. Ubierali się w workowate swetry albo jeszcze bardziej workowate kurtki przeciwdeszczowe, sięgające kolan szorty oraz buty sportowe. Dziewczyny przyciągały spojrzenia. Nosiły krótkie spódniczki albo obcisłe spodnie i T-shirty, bez względu na pogodę odsłaniając twarde brzuchy. Wszyscy ci młodzi ludzie wykonywali tylko dorywcze prace jako sprzedawcy, kelnerzy, barmani, hotelowi tragarze, stewardzi na łodziach nurkowych, hostessy czy opiekunki miejscowych dzieci. Chodziło im wyłącznie o to, żeby zdobyć pieniądze na kolejne ekstremalne doświadczenie. Randtown żyło głównie z turystyki, a od innych niezliczonych kurortów Wspólnoty różnił je charakter sportów uprawianych w otoczeniu miasta. Przyciągały one pierwszożyciowców, ludzi umiarkowanie niezadowolonych z głównego nurtu życia Wspólnoty, nie buntowników, lecz po prostu poszukiwaczy silnych wrażeń pragnących szybciej zjeżdżać z góry, przeprawiać się tratwą przez wyjątkowo trudne bystrza, wykonywać gwałtowniejsze skręty na nartach odrzutowych albo wspinać się jeszcze wyżej, żeby skoczyć na helinartach. Przybywali tu również starsi, bardziej konserwatywni wielożyciowcy, którzy zatrzymywali się w eleganckich hotelach i codziennie jeździli klimatyzowanymi autobusami, żeby oglądać zaplanowane atrakcje. To dzięki ich pieniądzom mogły tu powstać setki nisko płatnych miejsc pracy dla ludzi takich jak Mandy i Julie. Mark przeszedł przez jednopasmową drogę na końcu Głównego Pasażu i ruszył nadbrzeżną promenadą. Randtown zbudowano wokół zatoczki w kształcie podkowy na północnym brzegu jeziora Trine'ba. Miało ono sto osiemdziesiąt kilometrów długości i było największym śródlądowym słodkowodnym akwenem na Elanie. Ze wszystkich stron otaczały je wysokie góry, a jego głębokość gdzieniegdzie przekraczała kilometr. W jego zdumiewająco błękitnych wodach powstał unikalny ekosystem, który przez dziesiątki milionów lat rozwijał się w izolacji. Na płyciznach dominowały niezwykle piękne rafy koralowe, a z centralnych głębi sterczały stożkowate atole przypominające miniaturowe wulkany. Żyły tu tysiące gatunków ryb, od dziwacznych aż po zachwycające. Podobnie jak ich słonowodne kuzynki, wszystkie poruszały się za pomocą groźnie wyglądających kolców i wyrostków, nie płetw. Drugą po narciarstwie i snowboardzie atrakcją turystyczną Randtown było nurkowanie. Przy dziesiątkach nabrzeży cumowały turystyczne łodzie nurkowe. Nawet teraz, gdy temperatura wody ledwie przekraczała punkt zamarzania, na jezioro wyruszały liczne łodzie. Obok Marka przepłynął wielki katamaran firmy Celestial Tours. Jego wirniki wzbijały w górę gęste obłoki wodnej piany. Paru stojących na dziobie marynarzy pomachało do Marka, krzycząc coś, co zagłuszył huk silników. Mark ruszył wzdłuż kamiennego muru. Przez całą jego długość biegła pojedyncza linijka wiersza. Pewnego dnia przeczyta ją w całości. Warsztat samochodowy firmy Ables Motors, w którym pracował, znajdował się dwie przecznice za wschodnim końcem promenady. Musiał dotrzeć na miejsce dobrze przed za kwadrans dziewiątą. Choć Randtown było jedynym prawdziwym miastem w promieniu ośmiuset kilometrów, nie można go było nazwać dużym. Nie licząc turystów i młodych gości, liczba jego ludności nieznacznie przekraczała pięć tysięcy. Można je było przejść od końca do końca w niespełna kwadrans.
Taka sama liczba ludzi mieszkała w dolinach i na nizinach położonych na północ oraz na zachód od miasta. Tam znajdowały się farmy oraz winnice. Do jazdy po polnych drogach potrzebne były porządne samochody z napędem na cztery koła. Tym właśnie zajmowało się Ables Motors. Firma była filią Farndale, specjalizującą się w produkcji pojazdów terenowych. Gdy Mark szukał dla siebie nowego domu oraz zajęcia wydawało mu się to doskonałym rozwiązaniem. Dobrze sobie radził z maszynami i mógł większość drobnych napraw wykonać osobiście, a sprzedaż nowych i używanych pojazdów powinna znacznie zwiększyć jego dochód. Niestety, Ables Motors było stosunkowo nową i niesprawdzoną firmą. Lwią część rynku zajmowały uznane marki, takie jak Mercedes, Ford, Range Rover i Telmar. Nie pomagał mu też fakt, że warsztat otwarto dopiero przed dwoma laty. Być może powinien to sobie uświadomić, gdy przejął go razem ze sporą hipoteką. Samochody sprzedawały się słabo, a ponieważ nie było ich w okolicy zbyt wiele, dochody z napraw również były kiepskie. Markowi wystarczyły niespełna dwa tygodnie, by zrozumieć, że terenówki nie zapewnią mu przyzwoitych zarobków. Zaczął się rozglądać za dodatkową pracą i szybko się zorientował, że mieszkańcy miasteczka i jego okolic mają mnóstwo zepsutego sprzętu, który potrafiłby naprawić każdy, kto ma do tego smykałkę. Mark świetnie sobie radził ze sprzętem mechanicznym i elektrycznym, a do tego miał znakomicie wyposażony warsztat. Na początku trzeciego tygodnia przyniósł do pracy trochę uszkodzonych maszyn: parę robodozorców, klimatyzator, sonar z katamaranu przewożącego nurków, kuchenki elektryczne oraz promienniki ciepła. W Randtown wszyscy się znali i ludzie szybko dowiedzieli się o jego talencie. Wkrótce zalały go prośby o naprawę najrozmaitszego sprzętu. Większość napraw wykonywał za gotówkę i dzięki temu spłacali dług hipoteczny za winnicę szybciej, niż się spodziewali. Dziś rano w warsztacie czekały trzy autozbieracze. Każda maszyna była wielkości samochodu i miała tyle elektromięśniowych kończyn, że wystarczyłoby ich na protezy dla kalekiego Raiela. Były własnością Yuriego Conanta, który posiadał trzy winnice w dolinie Ulon i był teraz dobrym przyjacielem oraz sąsiadem Marka. Jeden z jego dzieciaków był w tym samym wieku co Barry. Mark włożył kombinezon i przystąpił do sprawdzania pierwszej maszyny. Panewki jej magnetycznego napędu diabli wzięli. Nadal jeszcze siedział pod maszyną, sprawdzając nadprzewodnikowe łącza, gdy zjawiła się Olivia, jego pracownica zajmująca się sprzedażą. - Słyszałeś? - Zapytała podekscytowanym głosem. Mark wysunął płaski wózek spod ubłoconego autozbieracza i obrzucił kobietę zranionym spojrzeniem. - Wolfram w końcu zapytał, czy może wpaść na kawę? Ta saga o niespełnionym romansie ciągnęła się już od dwóch tygodni i Mark z reguły co rano zapoznawał się z kolejnym odcinkiem. - Nie! Wróciła „Druga Szansa". Wyszła z hiperprzestrzeni nad Anshunem około czterdziestu minut temu. - Cholera! Naprawdę? Mark nie mógłby udawać, że to go nie interesuje. Gdyby nie był żonaty i nie krępowała go odpowiedzialność za rodzinę, sam również zgłosiłby się na ochotnika. Wyprawa należała do bardziej interesującego wszechświata, który istniał poza Augustą. Śledził bardzo dokładnie informacje o projekcie, co pozwalało mu zanudzać mnóstwo ludzi danymi statystycznymi oraz drobnymi faktami. E-kamerdyner miał go informować o wszystkich wydarzeniach związanych z lotem, ale jadąc rano do miasta, odciął połączenie z cybersferą, żeby uniknąć kolejnych nagłych wezwań, jak to z „Herbatki dla Dwojga". Mogła się z nim skontaktować tylko rodzina i nikt więcej. Po przyjściu do pracy zapomniał przywrócić połączenie. - I co znaleźli? - Zapytał, usuwając pośpiesznie blokadę. - Zniknęła albo coś.
- Co zniknęło? W jego wirtualnym polu widzenia zaczęły kształtować się dane. - Bariera. Zniknęła, kiedy zaczęli ją badać. - O w mordę. Jego wirtualne dłonie pośpiesznie dotykały ikon, przywołując informacje. Było ich tak wiele, że przeszli do małego pokoiku na zapleczu, żeby obejrzeć obrazy w portalu holograficznym. STT przekazywała na bieżąco relacje z badań napływające ze statku, a firmy medialne rzucały się na nie z radością, zbierając w studiach ekipy ekspertów i komentatorów. Olivia mówiła prawdę. Bariera przestała istnieć. Jej zniknięcie było dla Marka szokiem równie silnym jak śmierć kogoś bliskiego. Tego z całą pewnością się nie spodziewał. Najwyraźniej zaskoczyło to również ekspertów, którzy rozpaczliwie starali się jakoś wytłumaczyć ten fakt. Ruch na drodze przed warsztatem nie był duży. W rosyjskiej pijalni czekolady naprzeciwko portale nad ladą wyświetlały te same obrazy. Klienci siedzieli za stolikami i wpatrywali się w niepojętą, gigantyczną barierę, ignorując napoje. Mark połączył się z Liz, żeby ją zapytać, czy to odbiera. Powiedziała, że tak. Siedziała z resztą pracowników w dojrzewalni win Dunbavandów, gdzie pracowała, i oglądała relację na jednym ze służbowych ekranów. Mark przyglądał się z zachwytem, jak wewnątrz stojącego na jego biurku portalu obracają się sfery i pierścienie Fortecy Ciemności. Trudno było pojąć jej skalę. Potem nadeszła relacja o obejmującej cały układ cywilizacji Dysonów. Dreszczyk towarzyszący bezpiecznemu oglądaniu wymiany atomowych ciosów między okrętami sprawił, że poczuł się, jakby robił coś nielegalnego. Żadnemu z komentatorów zaproszonych do studia przez Alessandrę Baron nie podobały się implikacje tej bitwy. Gdy zapytała kulturowego antropologa, dlaczego podróżujący w kosmosie gatunek miałby toczyć takie wojny, mężczyzna nie miał pojęcia, co odpowiedzieć. Mijały godziny, a Mark właściwie nie zdawał sobie sprawy z upływu czasu. Dopiero gdy Olivia oznajmiła, że pora na jej przerwę obiadową, spojrzał na nią i zmarszczył brwi, starając się zrozumieć, co powiedziała. - Dobra. Oczywiście - odparł. - Nie sądzę, żeby dzisiaj ktoś chciał kupić od nas samochód. Doszedł do wniosku, że on również powinien zrobić sobie przerwę. Wyszedł i zamknął za sobą drzwi warsztatu. Choć było południe, na promenadzie panował niezwykły spokój. Postawił kaptur kurtki, żeby się osłonić przed zimnym wiatrem znad jeziora. Wszyscy mijani ludzie mieli zaszklone, nieobecne spojrzenia charakterystyczne dla osób obserwujących wirtualne pole widzenia. Wszyscy śledzili powrót gwiazdolotu. To było zupełnie jak podczas finału pucharu, kiedy przez pierwszą połowę wydawało się, że tym razem Brazylijczycy przegrają. Mark zerknął instynktownie na Czarny Dom, w którym mieszkał Simon Rand. Zastanawiał się, czy on również nabrał dziś do swego życia większego dystansu. Budynek był wielką rezydencją w georgiańskim stylu przycupniętą na zboczu nad wschodnim brzegiem zatoczki. Otaczało go dziesięć akrów nieskazitelnie utrzymywanego terenu. Wokół zbudowano dziesiątki innych domów. Choć były najdroższe i najbardziej ekskluzywne w mieście, nie dorównywały mu wspaniałością. Wiele z nich było własnością pierwszych przybyszy, ludzi, którzy przyłączyli się do szalonej krucjaty i pomogli wybudować autostradę przez góry. Minęło pięćdziesiąt pięć lat od chwili, gdy Simon Rand przybył na elański dworzec planetarny z całym pociągiem wyładowanym maszynami do budowy dróg firmy JCB, flotą rozmaitych robotów oraz ciężarówkami pełnymi sprzętu budowlanego. Już wówczas zaliczał się do zamożnych, choć było to jego pierwsze życie. Urodził się jako syn jednej z mniej ważnych Wielkich Rodzin Ziemi i zamienił fundusz powierniczy na gotówkę, żeby móc zrealizować swe marzenie. Zainspirowany legendą o Szlaku Oregońskim, postanowił znaleźć jakieś dziewicze miejsce i uratować je przed sprofanowaniem przez nowoczesność. Elan, który otwarto dla osadnictwa dopiero dwadzieścia lat wcześniej, był dobrym punktem wyjścia. Planetarny rząd dawał sporą swobodę deweloperom i inwestorom pod warunkiem, że
stworzą nowe osady i miejsca pracy. Plan przewidywał, że tego rodzaju przedsiębiorczy ludzie sprowadzą na planetę całe fabryki i zbudują wokół nich osiedla mieszkalne. Choć przedstawiona przez Simona wizja czystej, zielonej społeczności wyglądała zupełnie inaczej, wydawała się nieszkodliwa, biurokraci przyznali mu pozwolenie na zagospodarowanie terenu, mimo że prywatnie sądzili, iż jego przedsięwzięcie jest skazane na klęskę. W końcu na światach Wspólnoty pełno było pamiątek szaleństwa ekscentrycznych romantyków i ich utraconych fortun. Simon natychmiast skierował się na niemal niezamieszkany południowy kontynent zwany Ryceel. Gdy już tam dotarł, rozpoczął szalony projekt budowy drogi przez wysokie Dau'singi, jakby na północ od gór nie było pełno wolnych terenów. Kilka firm medialnych ogłosiło w swych biuletynach wzgardliwe raporty, które przyciągnęły kolejnych idealistycznych entuzjastów, gotowych pobrudzić sobie ręce w zamian za prawo zamieszkania w cichej, dalekiej od głównego nurtu kultury Wspólnoty osadzie. A Simon, bez względu na swe dziwactwa, przygotował całe przedsięwzięcie starannie i pragmatycznie. Po trzech latach, gdy wybudowano już siedemset osiemdziesiąt kilometrów drogi, ostatnia ocalała monstrualna maszyna JCB przegryzła się przez podstawę Czarnej Wody. Towarzyszył temu zgrzyt pękającej skały. Z maszyny buchały obłoki gorącej, brudnej pary nadające jej wygląd podziemnego smoka. Kładła za sobą dwa pasma związanego enzymatycznie betonu, które przechodziły przez siedemnaście rzek i ciągnęły się w tunelach pod jedenastoma górami. Po świeżo położonej nawierzchni, która skwierczała jeszcze, emitując cuchnące mocznikiem opary, szedł Simon, a za nim podążała chaotyczna karawana złożona z przyczep kempingowych, ciężarówek, a nawet kilku zaprzężonych w konie bądź muły wozów. Trzy pozostałe JCB porzucono po drodze, wyjmując z nich części. Ich rdzewiejące kadłuby stały przy drodze jako pomniki jej powstania. Podobnie jak Mojżesz w starożytnych czasach, Simon zatrzymał się i spojrzał na wody jeziora Trine'ba. - To jest nasze miejsce - oznajmił, patrząc na czyste, błękitne wody otoczone przecinającymi cały kontynent górami. Tłum kłębił się na brzegu jeziora. Potężne turnie ciągnące się aż po horyzont odbijały się w nieskazitelnej tafli. Po obu stronach z wyszczerbionych urwisk spływały setki odprowadzających wodę z topniejących śniegów wodospadów - od maleńkich strużek ledwie zwilżających skałę aż po potężne kaskady otoczone obłokami piany wodnej gęstszymi od deszczu. Pośrodku jeziora nad wodę wystawały maleńkie, delikatne stożki koralu barwy szkarłatnej i lawendowej. Panująca nad jeziorem cisza była tak głęboka, że myśli Marka zapadały w nią bez śladu. Majestatyczna panorama nie zmieniła się w ciągu pięćdziesięciu dwóch lat dzięki usilnym staraniom Simona. Na dziewiczych gruntach otaczających Randtown pojawiły się budynki, lasy, pola, rowy oraz drogi, ale nie było tu przemysłu, fabryk i firm, które z reguły obrastały ludzkie osiedla niczym pąkle. Mieszkańcy mogli sprowadzać potrzebne im towary długą autostradą, która stanowiła jedyne połączenie z resztą ludzkości. Nie opłacało się budować obok niej linii kolejowej, a nigdzie w pobliżu nie było miejsca na lotnisko. Simon nie pragnął zmieniać dominującej we Wspólnocie kultury, chciał tylko izolować swój maleńki skrawek od jej najgorszych aspektów. Farmy były tu organiczne, podstawowe źródło dochodów miasta stanowiła turystyka, używano wyłącznie geotermicznej albo słonecznej energii, silniki spalinowe były zabronione, recykling miał status pomniejszej religii, a odpady przetwarzano w bezpiecznych bioreaktorach, by wykluczyć wszelką możliwość zanieczyszczenia drogocennych wód jeziora Trine'ba wyprodukowanymi przez ludzi chemikaliami. Można powiedzieć, że jeśli chodzi o środowisko, Mark przeniósł się z jednej skrajności w drugą. W jego wirtualnym polu widzenia pojawił się widmowy obraz „Drugiej Szansy". Gwiazdolot manewrował powoli, zbliżając się do orbitującej wysoko nad Anshunem platformy montażowej. Marka zdumiało, że statek wygląda jak nowy. Po takiej podróży powinny pozostać jakieś ślady - po uderzeniach meteorytów albo impulsach energii -które dowodziłyby, jak daleko był i jak wiele widział. Wyglądał równie nieskazitelnie jak w chwili startu.
Mark zatrzymał się przed jednym ze straganów przy promenadzie i kupił sobie na obiad kanapkę z tuńczykiem, krewetkami, talarotem, słodką kukurydzą i sałatkę z majonezem, a do tego odrobinę wegetariańskiego sushi i jakiś drobiazg na deser. Sprzedawczynią była Sasmi. Dziewczyna przybyła tu przed kilkoma miesiącami, na początku sezonu snowboardowego. Ze względu na krucze włosy i raczej płaską twarz Mark sądził, że jej przodkowie pochodzili z Azji, ale powiedziała mu, że byli Finami. Była miłą dziewczyną i rzucała się z entuzjazmem na wszystkie atrakcje, jakie miało do zaoferowania Randtown: nowe znajomości, przyjęcia, sport. Zawsze znajdowała czas, żeby pogadać z Markiem. Nie znaczyło to, że traktuje go wyjątkowo. Po prostu miała niezwykle promienną naturę. Dzisiaj jednak nawet ją pochłonął powrót gwiazdolotu. Kiedy przygotowywała mu posiłek, wymienili parę „Słyszałeś?" i „Popatrz na to". Potem Mark oddalił się promenadą, unosząc ze sobą wspomnienie pożegnalnego uśmiechu dziewczyny. W poprzednim życiu nigdy nie spotykało go tak wiele pokus. W Randtown wszyscy sprawiali wrażenie bardzo zajętych - głównie przyjęciami i nawiązywaniem nowych znajomości - a mimo to nikt nigdzie się nie śpieszył. Minęły miesiące, nim przystosował się do tutejszego rytmu bardzo różnego od złożonej z pracy i spędzanego z rodziną czasu wolnego rutyny Augusty, gdzie przyjemności szukało się jedynie w rozrywce. Bał się tylko tego, że któregoś dnia ulegnie. Niektóre z dziewczyn były po prostu boskie. Gdy wrócił do warsztatu, Olivii jeszcze nie było. Kiedy siedział na krześle, wpatrując się w czekoladę oraz bułkę z kworkowymi orzeszkami, STT ujawniła prawdziwą bombę. Dwoje członków załogi zaginęło. Wiadomość rozeszła się tylko dzięki temu, że koncern zawiadomił rodziny. Markowi trudno było w to uwierzyć, zwłaszcza że jednym z zaginionych okazał się Dudley Bose. Przez chwilę wściekał się na resztę załogi „Drugiej Szansy" za pozostawienie towarzyszy. Trudno byłoby sobie wyobrazić bardziej drastyczną zdradę. Na samą myśl o takiej odległości przeszywał go dreszcz. Potem jednak kapitan Wilson Kime wygłosił przekazywane na żywo oświadczenie. Włożył ciemny mundur kapitański, a włosy miał krótko przycięte. Wpatrywał się ze spokojem w kamerę, wiedząc, jak wielu ludzi patrzy na niego. Myśli wszystkich widzów zaprzątało jedno pytanie: „Dlaczego to zrobiłeś? Dlaczego na nich nie zaczekałeś?". - Z najgłębszym żalem muszę zakończyć naszą historyczną wyprawę najsmutniejszą z możliwych wiadomości - zaczął Wilson. Jego niski, poważny głos brzmiał tak szczerze, że Mark natychmiast zaczął mu współczuć. Brzemię dowództwa było straszliwym ciężarem. - Byłem zmuszony do podjęcia decyzji, której każdy kapitan obawia się najbardziej. Wybrać między narażeniem życia wszystkich na pokładzie a porzuceniem towarzyszy. Naszej wyprawie zlecono zdobycie kluczowych informacji na temat Alfy Dysona oraz niezwykłej bariery, która ją otacza. Choć bezpieczeństwo załogi ma dla mnie osobiście najwyższą wagę i dbanie o nie wchodzi w zakres moich obowiązków jako kapitana, nie mogłem zapomnieć o zasadniczym celu naszej misji. Znaleźliśmy się w sytuacji, w której całemu statkowi zagroziło poważne niebezpieczeństwo. Dlatego nie miałem innego wyjścia, jak odlecieć. Będę musiał żyć ze świadomością tego, co uczyniłem, bez końca zadając sobie pytanie, czy gdybyśmy zostali chwilę dłużej, udałoby się nam nawiązać kontakt z zaginionymi. Ale taka zwłoka równie dobrze mogłaby doprowadzić do katastrofy, a w takim przypadku zdobyte przez nas informacje zginęłyby razem z nami. Wspólnota nie dowiedziałaby się, że bariera zniknęła, a obcy z Alfy Dysona nie robią wrażenia przyjaźnie nastawionych. Uznałem, że ta informacja jest ważniejsza niż życie naszych towarzyszy. Jestem przekonany, że gdyby sytuacja wyglądała na odwrót i to ja zostałbym porzucony na stacji obcych, chciałbym, żeby moi towarzysze wrócili do domu ze zdobytymi informacjami bez względu mój osobisty koszt. Wszyscy wyruszyliśmy w tę podróż świadomi związanych z nią niebezpieczeństw, choć nie mogliśmy przewidzieć, że będą aż tak poważne. Dziękuję, że zechcieliście poświęcić mi swój czas. Mark osunął się na krzesło. Wypuścił z płuc długi oddech. Na miejscu Kime'a prawdopodobnie postąpiłby tak samo, niemniej jednak była to trudna decyzja. Co więcej, kapitan sądził, że obcy są niebezpieczni. To nie były dobre wiadomości.
Agencja informacyjna zaczęła odtwarzać obrazy Wieży Strażniczej. Mark towarzyszył astronautom wędrującym po mrocznych korytarzach stacji. Labirynt tuneli ciągnął się długimi milami. Ciężkie oddechy członków ekipy kontaktowej niosły się echem w pomieszczeniu. Gdy astronauci odpychali się urękawicznionymi dłońmi od ścian tunelu, Mark czuł się, jakby naprawdę tam był. Potem przekoziołkował powoli przez pustą komorę. Rurki kablowe na ścianie otworzyły się nagle i światłowody wyłoniły się z nich niczym smukłe, podwodne rośliny. Później podążył za astronautami do pojemnika z sześcianami obwodów, które przypominały przydymione szkło. Rozległy się podekscytowane krzyki. Dłonie próbowały wyciągnąć obwody, które jednak kruszyły się pod palcami. Inny, spokojniejszy głos polecił zabrać cały pojemnik. Mark wyrwał się z transu. Pragnął zwiedzić całą Wieżę Strażniczą, cal po calu, zobaczyć na własne oczy jej mroczne tajemnice. Może kiedyś, za parę tygodni, znajdzie czas, by położyć się spokojnie i obejrzeć wszystko w PSZ. Wiadomości przełączyły się na wypowiedź senatora Thompsona Burnellego, który stał przed imponującym gmachem Senatu w Waszyngtonie. Towarzyszyło mu dwóch sekretarzy, z przodu zaś ustawili się szerokim półokręgiem reporterzy. - Z pewnością czuję się rozczarowany niektórymi aspektami wyprawy - mówił Burnelli. - Przede wszystkim jednak chciałbym przekazać wyrazy współczucia rodzinom Dudleya Bose'a i Emmanuelle Verbeke. To musiał być dla nich szok. Jestem też przekonany, że należy postawić pytanie, dlaczego „Druga Szansa" tak szybko opuściła układ Alfy Dysona. Sądzę, że należało najpierw postarać się lepiej poznać naturę jego mieszkańców. Jeśli zaś chodzi o domniemaną groźbę, przypominam, że nikt nie strzelał do naszego statku. Zmierzało ku niemu kilka automatycznych sond, to wszystko. Nie mamy pewności, czy to były pociski. Kime mógł trochę zaczekać, podjąć kolejne próby zdobycia informacji. „Druga Szansa" była wyposażona w napęd nadświetlny, mogła w każdej chwili uciec przed niebezpieczeństwem. - I co się wydarzy teraz? - Zapytał któryś z reporterów. - Gdy tylko będzie to możliwe, Rada Bezpieczeństwa Zewnętrznego Wspólnoty zbierze się w pełnym składzie, żeby omówić rezultaty wyprawy. Potem udzielimy rekomendacji prezydentowi i senatowi. - A jakie to będą rekomendacje, panie senatorze? Thompson przechylił głowę na bok, marszcząc brwi w zamyśleniu. - Sądzę, że to oczywiste. Ponieważ nadal brak nam danych, musimy wysłać następną wyprawę. Tym razem dowódcą będzie ktoś odważniejszy, kto dowie się, co tam naprawdę się dzieje. Mark pokiwał głową na znak zgody. Może Kime rzeczywiście działał za szybko. „Druga Szansa" miała dobre osłony. Podczas jej budowy myślano przede wszystkim o bezpieczeństwie. Wróciła Olivia. Przez większą część popołudnia oboje nie odrywali wzroku od portalu. STT nadała komentarze Dudleya Bose'a, mające przybliżyć publiczności odkrycia dokonane przez wyprawę. Mark był zafascynowany. Poziom relacji był taki, że mógł wszystko zrozumieć. Astronom wyraźnym, pełnym przekonania głosem dodawał życia suchym faktom. Nic dziwnego, że był tak znanym i szanowanym uczonym. Mark kilkakrotnie wracał do warsztatu, by trochę popracować, ale nie potrafił się skupić na robocie i po chwili wracał do portalu. Ciągle zadawał sobie pytanie, co poczuli Bose i Verbeke, gdy sobie uświadomili, że gwiazdolot odleciał. Jak człowiek mógł znieść podobną świadomość? Chryste, jak bym się zachował na ich miejscu? Zamknął wcześniej warsztat i pojechał furgonetką do domu. Pierwsza część trasy wiodła wielką drogą zbudowaną przez Simona Randa. Następnie okrążył Czarną Wodę i wjechał w wąską dolinę położoną dalej. Na poboczach zasiano tu bardzo żywotną odmianę ziemskiej trawy, która zdołała wyprzeć trawę sworzniową. Stoki nad wartko płynącym strumieniem miały zdrową, intensywnie
szmaragdową barwę. Po łąkach łaziły ospale tłuste owce, nadal noszące zimową szatę, a wokół radośnie skakały jagnięta. Znacznie wyżej, gdzie było mniej trawy i więcej głazów, na pograniczu sosnowego lasu krążyły kozice. Po kilku milach dolina się rozszerzała, wzgórza po prawej stronie przechodziły w jej znacznie szersze odgałęzienie. Mark skręcił w nie i ruszył prostą, krytą kostką drogą. Dolina Highmarsh była pierwszą w okręgu, w której zaczęto uprawiać rolę, i od dawna pokrywała ją gęsta sieć rowów, odsłaniająca żyzny torf przed robotraktorami oraz bydłem. Z obu stron odchodziły od niej długie podjazdy prowadzące do bungalowów oraz skupisk budynków gospodarskich. Jedynymi drzewami były tu wysokie, smukłe topole lii, sadzone w prostych rzędach zamiast żywopłotów. Po pięciu minutach Mark dotarł do kolejnego rozgałęzienia i skręcił w dolinę Ulon. Prawie dorównywała ona szerokością poprzedniej, a otaczające ją góry były wyższe. Ziemię pokrywało tu mnóstwo kamieni, a z każdą zimą lawiny przenosiły nowe. Gleba nie była najgorsza, ale dolina właściwie nie nadawała się do uprawy zboża. Dlatego Simon Rand zasugerował pierwszym osadnikom uprawę winorośli grencham, wywodzącej się z Elanu rośliny, która zdobyła już sporą sławę wśród miłośników wina w całej Wspólnocie, choć dotąd uprawiono ją jedynie na północnym kontynencie. Już od samego początku produkowano tu trunek niezłej jakości, a po kilku latach wprowadzono nowe odmiany, założono spółdzielnię zajmującą się butelkowaniem i etykietowaniem oraz zarejestrowano markę. Gdy Vernonowie przybyli na miejsce, wszystko funkcjonowało już gładko. Dwie trzecie doliny było zajęte pod uprawę, a na pozostałe działki szybko znajdowali się chętni. Każdy nabywca dostawał dziesięć albo piętnaście akrów ziemi uprawnej oraz teren pod budowę domu. Spółdzielnia kierowała zbiorami winorośli, a znak firmowy Ulon gwarantował wszystkim umiarkowany coroczny dochód. Mark skręcił w krótki podjazd prowadzący do jego domu. Furgonetka podskakiwała na wyboistej drodze. Po raz kolejny, jak co dzień rano i wieczorem, powiedział sobie, że trzeba wysypać podjazd żwirem. Po obu stronach stały szeregi ram z winoroślą. Szpalery połączonych drutami tyczek przypominające delikatne płoty oddalone od siebie o jakieś dwa metry ciągnęły się tak daleko, jak okiem sięgnąć. Krótkie, brązowe, sękate gałązki starannie owinięto wokół drutów. Wszystkie przycięto w taki sam sposób, pozostawiając najwyżej pięć pączków wokół każdego liścia. Było jeszcze za wcześnie, by cokolwiek mogło wyrosnąć, cała plantacja wyglądała więc raczej ponuro. Wąskie pasma trawy między ramami były tu jedynymi plamami zieleni, a i na nich błoto i kamienie przeważały nad żywymi źdźbłami. Na szczycie wzniesienia, gdzie na akrze płaskiego gruntu Vernonowie wznosili dom, trawa miała żywą, szmaragdową barwę. Obecnie stały tam dwa budynki. Pierwszy przywieźli tu na wielkiej ciężarówce jako stos kwadratowych, odpornych na czynniki atmosferyczne płyt kompozytowych, które można było złożyć w całość w dowolny sposób. Liz i Mark zdecydowali się na prostą konstrukcję w kształcie litery L. Długi, prostokątny salon łączył się z trzema kwadratowymi sypialniami, łazienką, kuchnią, pokojem dziecięcym oraz składzikiem, w którym nadal pełno było przywiezionych z Augusty i wciąż jeszcze nierozpakowanych kufrów. Dach składach się z łukowatych kolektorów słonecznych. Dom był tani i łatwy do zmontowania, ale nikt nie chciałby mieszkać w nim dłużej niż kilka miesięcy, zwłaszcza zimą, a oni przebywali na Elanie już blisko dwa lata. Za tym tymczasowym schronieniem powstawał powoli ich właściwy dom. Pozostając w zgodzie z obowiązującym w Randtown ekologicznym etosem, zdecydowali, że będzie miał ściany z lądowego koralu. Ten materiał widywano tu zdumiewająco rzadko, jak na tak zwariowaną na punkcie zachowania środowiska okolicę. Z reguły roślina porastała zbudowane wcześniej ściany, Liz jednak znalazła na Halifaksie firmę, która oferowała znacznie tańszą metodę. Zaczęła budowę od półkulistych balonów różnych rozmiarów produkowanych na zamówienie. Po prostu rozkładała je na ziemi i nadmuchiwała. Następnie rozmieściła w różnych punktach zarodki i czekała, aż wyrośnie koral. Potem starannie przycinała i splatała ze sobą rośliny, by ściany stały się gładkie i wodoszczelne. Ponieważ zimy w dolinie
były surowe, kupiła wyjątkowo grubą odmianę koralu, która powinna zapewnić zadowalającą izolację. Prosty domowy sześcian cieplny napędzany ogniwami słonecznymi wystarczy, by nie zmarzli przez całą zimę. To jednak właśnie owa grubość ścian powodowała, że w okolicach Randtown było tak niewiele domów z lądowego koralu. Tak gruby koral rósł powoli. Codziennie, wysiadając z furgonetki, Mark przyglądał się czubkom perłowochabrowych roślin, by sprawdzić, jak wysoko wyrosły. W czterech czy pięciu mniejszych kopułach sięgnęły już szczytu i Liz splotła je w przypominające minarety zwieńczenia, ale w trzech największych zostało im jeszcze parę dobrych metrów. - Latem będą gotowe - zapewniała wielokrotnie Liz. Mark modlił się, by miała rację. Barry wypadł z domu, podbiegł do ojca i objął go w pasie. Jeszcze nie tak dawno łapał go za nogi, ale teraz sięgał już wyżej. - Co dzisiaj robiłeś? - Zapytali jednocześnie, jak wymagał tego rytuał. Potem uśmiechnęli się do siebie. - Ty pierwszy - odparł Mark, gdy zmierzali w stronę tymczasowego domu. - Rano miałem czytanie i ortografię, a potem mieliśmy matematykę i programowanie z panem Carrollem. Później była historia z panią Mavers, a na koniec Jodie zabrała nas na praktyczną mechanikę. To była jedyna lekcja z sensem. - Naprawdę? A dlaczego? Weszli do kuchni, gdzie Liz siedziała za wielkim, zastawionym naczyniami stołem, próbując namówić Sandy do zjedzenia odrobiny zupy. Córka Marka wyglądała jak obraz nieszczęścia. Policzki i nosek miała zaczerwienione, a oczy wilgotne od łez. Siedziała za stołem owinięta w wielki, ciepły koc. Dopadła ją jakaś odmiana grypy szalejąca wśród miejscowych dzieci. Barry do tej pory zdołał uniknąć zachorowania. - Tato - przywitała go słabym głosem Sandy, wyciągając rączkę. Mark uklęknął i uściskał ją serdecznie. - Czy mój aniołeczek czuje się dziś lepiej? Skinęła głową z przygnębioną miną. - Troszkę. - To bardzo dobrze, kochanie. - Usiadł na krześle obok córki i Liz pocałowała go od niechcenia. - To może zjadłabyś trochę tej zupy? - Zapytał dziewczynkę. - Możemy zjeść ją razem. Na ustach Sandy pojawił się cień uśmiechu. - Zgoda - powiedziała. Liz zatoczyła manifestacyjnie oczyma i wstała od stołu. - Zostawię was dwoje samych. Chodź, Barry. Co zjesz na podwieczorek? - Pizzę? - Zaproponował natychmiast. -1 frytki? - Dodał z nadzieją. - Na pewno nie pizzę - odparła Liz. - Dobrze wiesz, że pożarłeś już wszystkie. Będziesz musiał zjeść rybę. - Ojej, mamo! - Może znajdzie się do niej trochę frytek - obiecała Liz, wiedząc, że to jedyny sposób, by skłonić go do zjedzenia ryby. - Niech będzie - mruknął przygnębiony chłopiec. - Ale to będzie smażona ryba, co? - Nie mam pojęcia. Barry usiadł na swoim krześle z miną człowieka złamanego. Liz rozkazała robogosposi przynieść z lodówki rybę, dodając bezgłośnie za pośrednictwem e-kamerdynera, że ma to być pakiet przeznaczony wyłącznie do grillowania. - To dlaczego lekcje nie mają sensu? - Zapytał Mark. - Może i mają - przyznał Barry. - Ale nie rozumiem, po co to wszystko? - To znaczy co?
- Szkoła. - Aha. A dlaczego? - Nie potrzebuję szkoły - oznajmił z przejęciem, wskazując na wielkie kuchenne okno, za którym rozciągał się widok na dolinę. - Jak będę duży, zostanę kapitanem łodzi odrzutowej i będę pływał po rzece. - No jasne. - W zeszłym tygodniu chciał być instruktorem gry w żyropiłkę. W Randtown dzieci z reguły fascynowały się sportem i aktywnością fizyczną. Wszystkie chciały zostać kapitanami tratew albo łodzi odrzutowych, instruktorami narciarstwa, zawodowymi lataczami albo nurkami skrzelowymi. - Obawiam się, że i tak będziesz potrzebował podstawowego wykształcenia. Musisz chodzić do szkoły jeszcze co najmniej kilka lat. - Dobra - zgodził się ze smutkiem Barry. - Mogę też zostać pilotem gwiazdolotu. Widziałem to dzisiaj w cybersferze. Cała szkoła patrzyła, jak „Druga Szansa" cumuje przy platformie. To było ekstra. - Aha, było - zgodził się Mark, nie odrywając spojrzenia od Sandy, którą karmił łyżką. - Też to widziałeś? - Pewnie. Robogosposia przyniosła opakowanie ryb. Liz natychmiast wyrwała je małej maszynie. - Chodź, pomożesz mi ją upiec. - A gdzie frytki? - Zapytał żałosnym tonem chłopiec. - W koszu jest trochę ziemniaków. Pokroimy je. To nie potrwa długo. - Nie, nie, mamo. Prawdziwe frytki. Z lodówki! Barry i Liz zajęli się przygotowywaniem ryb, a Mark zaprowadził Sandy do salonu. Zdjął z kanapy kilka zabawek, żeby mieć gdzie usiąść. Pociągająca nosem dziewczynka zwinęła się na jego kolanach przytulona do swej lalki-przyjaciółki, empatycznego misia polarnego, który wyczuwał jej chorobę i ściskał ją ze współczuciem za ramię. Mark sprawdził na wielkim portalu kilka cybersferowych programów informacyjnych, nim zdecydował się z niechęcią na Alessandrę Baron, która zdołała uzyskać wyłączny wywiad z samym Nigelem Sheldonem. Sheldon siedział za wielkim biurkiem w swym gabinecie i mówił z całkowitym spokojem, jakby dramatyczny powrót „Drugiej Szansy" był czymś w pełni przewidywalnym, jak postój na stacji jednego z jego pociągów. - Choć głęboko żałuję, że kapitan Kime był zmuszony zostawić Emmanuelle i Dudleya, nie wątpię, że nie miał w tej sprawie wyboru. Nie było mnie tam, podobnie jak żadnego z budzących niesmak krytyków, których dzisiaj słyszałem. Ponieważ nie byliśmy na miejscu, nie mamy prawa wymądrzać się, co powinien uczynić kapitan Kime. Tylko głupiec mógłby uważać, że wie lepiej. Mianowałem Wilsona kapitanem, ponieważ byłem przekonany, że jest najodpowiedniejszym kandydatem na to stanowisko. Potwierdził to swym zachowaniem podczas całej misji. Rzecz jasna, zatwierdzono już procedury ożywienia dla obu zaginionych członków załogi. Podczas wyprawy traktowano procedury bezpieczeństwa bardzo poważnie i oboje uaktualnili zapis pamięci wkrótce przed odlotem do Wieży Strażniczej. - Ale co z informacjami, jakie przywiozła „Druga Szansa"? - zapytała Alessandra Baron. - Musi pan przyznać, że mamy prawo czuć się rozczarowani. Nigel Sheldon uśmiechnął się z politowaniem. - Zdobyliśmy tyle danych, że wszyscy fizycy we Wspólnocie nie są w stanie ich przeanalizować. Raczej trudno nazwać to rozczarowaniem. - Chodziło mi o brak informacji o samych Dysonach. Misja pochłonęła bardzo wiele pieniędzy i czasu, a do tego dwoje ludzi straciło życie. Nie sądzi pan, że powinniśmy dowiedzieć się więcej? Nie mamy nawet pojęcia, jak oni wyglądają. - Wiemy, że strzelają do nas, nie zadając pytań. Zgadzam się z moim drogim przyjacielem, senatorem
Burnellim, przynajmniej w jednej kwestii. Musimy zorganizować drugą wyprawę. Na tym polega natura eksploracji, Alessandro. Przykro mi, że sprawy toczą się zbyt wolno, jak na pani gust, ale rozsądek nakazuje, żeby najpierw sprawdzić, jakie warunki panują w nowym miejscu, a dopiero potem posunąć się dalej. „Druga Szansa" wykonała zadanie. Dowiedzieliśmy się bardzo wiele o Alfie Dysona i wiemy teraz, jakiego rodzaju statku będziemy potrzebowali, żeby tam wrócić. - A więc opowiada się pan za powrotem? - Zdecydowanie. To był tylko początek naszej znajomości z cywilizacją Dysonów. - A jakiego statku będziemy pana zdaniem potrzebowali? - Bardzo szybkiego i potężnego. W gruncie rzeczy, bezpieczniej byłoby wysłać więcej niż jeden. O ósmej wieczorem Mark i Liz położyli już dzieci spać i usiedli w kuchni, żeby zjeść kolację - pakietowanego kurczaka odgrzanego w mikrofali. - Stary Tony Matvig hoduje kury - odezwał się Mark. Rozmawiałem z nim przedwczoraj i zgodził się odstąpić nam trochę jaj. - Dźgnął widelcem mięso na talerzu, wyciskając odrobinę czosnkowego sosu. - Fajnie byłoby dać dzieciom do zjedzenia coś, co nie jest pełne hormonów i dziwacznych modyfikacji genetycznych. Liz obrzuciła go szacującym spojrzeniem. - Nie, Mark. Wiesz, że już o tym mówiliśmy. Podoba mi się tutaj, a kiedy dom wreszcie wyrośnie, spodoba mi się tu jeszcze bardziej, ale nie mam zamiaru posuwać się aż tak daleko. Nie musimy hodować kur. Zarabiamy wystarczająco dużo, żeby dobrze się odżywiać, i nie kupuję fabrycznej żywności z planet Wielkiej Piętnastki. Gdyby chciało ci się sprawdzić, przekonałbyś się, że wszystko, co leży w lodówce, ma certyfikat zdrowej żywności. I kto miałby skubać i patroszyć te kury? Jesteś chętny? - Mógłbym spróbować. - Nie mógłbyś. Smród jest obrzydliwy. Porzygałam się od niego. - Patroszyłaś kiedyś kurę? - Jakieś pięćdziesiąt lat temu. Kiedy byłam młodą idealistką. - Młodą i głupią. Pamiętam. Pochyliła się ku Markowi i pogłaskała go po policzku. - Jestem okropna, co? - Wcale nie. Spróbował złapać jeden z jej palców zębami, ale chybił. - Zresztą kury zniszczyłyby trawnik - ciągnęła. - Przyjrzałeś się kiedyś ich pazurom? Są straszne. - Atak morderczych kur - dodał z uśmiechem Mark. - Zniszczyłyby trawnik i rozerwały na strzępy resztę ogrodu. - Zgoda. Nie będzie kur. - Ale na ogród warzywny chętnie się zgodzę. - Aha. Dlatego, że ja zmajstruję system nawadniający, a resztą zajmie się roboog rodnik. Liz przesłała mu całusa. - Powiedziałam, że ziołami zajmę się sama. - Ojej. Wszystkimi? - Żałujesz, że tu przyjechaliśmy? - Nie mam powodu. - Jeden przychodzi mi do głowy. - Jaki? - Zapytał z oburzeniem. - Potrzebuję wielkiego, silnego mężczyzny, który wyjdzie na dwór i sprawdzi liście kondensujące. - Chyba żartujesz. Naprawiałem je w zeszłym tygodniu. - Wiem, kochanie. Ale w nocy zbiornik ledwie się wypełnił. - W dupę z tym półorganicznym syfem. Trzeba było wykopać porządną studnię.
- Kiedy prawdziwy dom będzie już gotowy, możemy kazać robotowi budowlanemu poprowadzić rurę od rzeki. - Aha. Robogosposia zabrała talerze i sztućce do zmywarki. Mark zaniósł do salonu półmisek z lepkim budyniem o smaku toffi oraz dwie łyżki. Oboje z Liz usiedli na kanapie i zaczęli pochłaniać kleistą masę z przeciwnych końców. W portalu zapłakana, zacinająca się Wendy Bose wygłaszała swe oświadczenie. Profesor Truteń, którego napisy nazwały „przyjacielem rodziny", obejmował ją ramieniem. - Biedna kobieta - odezwała się Liz. - Aha. - Będzie potrzebowała rejuwenacji. Zastanawiam się, czy STT za nią zapłaci. - Po co jej rejuwenacja? - Mark przyjrzał się uważnie kobiecie. - Nie jest jeszcze taka stara. Liz wykorzystała chwilę jego nieuwagi i pożarła dwie łyżki budyniu. - W porównaniu z kim? Zastępczy klon Dudleya Bose'a będzie miał osiemnaście lat. Ona jest dobrze po pięćdziesiątce. Uwierz mi, takiego małżeństwa lepiej nie próbować. - Pewnie masz rację. Ciągle myślę o Bosie i Verbeke. Porzucono ich naprawdę daleko od domu. Myślisz, że popełnili samobójstwo, gdy to sobie uświadomili? - Zależy od Dysonów. Może zbudowali dla nich komorę podtrzymywania życia, a teraz uporali się już z problemem tłumaczenia i gawędzą z nimi beztrosko. - Ale nie wierzysz w to, prawda? Liz milczała przez chwilę. Profesor Truteń odprowadzał Wendy do domu. - Nie wierzę. Umarli cieleśnie. - Też tak myślę. - Przesunął spojrzeniem po suficie z taniego kompozytu. - Wiesz co? Elan jest jedną z planet Wspólnoty położonych najbliżej Pary Dysona. - Siedem innych jest bliżej, w tym Anshun. Ale masz rację, jesteśmy blisko. -Zachichotała. - Tylko siedemset pięćdziesiąt cztery lata świetlne. To brzmi groźnie, co? Objął ją wolną ręką i połaskotał we wrażliwy punkt pod żebrami. -Aj! Liz skrzywiła się i w ramach zemsty połknęła wielką łyżkę budyniu. Hej! - Sprzeciwił się. - Ledwie zdążyłem go spróbować. Życie jest bezlitosne. A potem przychodzi rejuwenacja i trzeba zaczynać od nowa.