tulipan1962

  • Dokumenty3 698
  • Odsłony261 159
  • Obserwuję181
  • Rozmiar dokumentów2.9 GB
  • Ilość pobrań232 004

Gwiezdny dom - tom 3 - Harry Harrison

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :678.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

tulipan1962
Dokumenty
fantastyka

Gwiezdny dom - tom 3 - Harry Harrison.pdf

tulipan1962 Dokumenty fantastyka hhKugwiazd 3 gwiezdny dom
Użytkownik tulipan1962 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 107 stron)

Harry Harrison KU GWIAZDOM tom 3 GWIEZDNY DOM

Rozdział 1 Stary, połatany frachtowiec przeciął orbitę Marsa i leciał dalej, wykorzystując jedynie tradycyjny napęd silników atomowych. Kierował się w stronę Ziemi lub raczej w stronę miejsca, w którym Ziemia znajdzie się za kilka godzin. Wszystkie urządzenia elektroniczne statku były bądź wyłączone, bądź pracowały na minimalnych obrotach pełną moc pobierały jedynie ekrany ochronne. Wraz ze zbliżaniem się ku Ziemi, z każdą sekundą rosło ryzyko wykrycia. I natychmiastowego zniszczenia. – A więc przynosimy im w końcu wojnę – powiedział oficer polityczny. Przed rewolucją był profesorem ekonomii niewielkiego uniwersytetu na jednej z odległych planet. Wojna pozmieniała wszystko. – Nie musi mnie pan o tym przekonywać – odparł Blakeney. Byłem w komitecie, który opracował ten atak. I mówiąc szczerze, wcale nie jestem tym pomysłem zachwycony. – Wcale nie próbuję pana przekonywać, po prostu sama myśl o tym sprawia mi przyjemność. Miałem rodzinę na Teorancie… – Ale już jej pan nie ma – przerwał szybko Blakeney. Cała planeta została zniszczona. Radziłbym, by jak najszybciej pan o nich zapomniał. – Nie. Chcę o nich pamiętać. I wierzę, że atak ten przeprowadzamy także i po to, by uczcić pamięć tych ludzi. Tych i milionów innych, zniewolonych lub pomordowanych. Nareszcie odważyliśmy się walczyć. Jestem z tego dumny. – Wciąż niepokoi mnie oprogramowanie komputera. – Zupełnie niepotrzebnie. Pojedyncza bomba zrzucona zostanie na Australię. W jaki sposób może pan nie trafić w tak duży cel? – Mogę to panu dokładnie wyjaśnić. Po odłączeniu statku zwiadowczego rozpocznie on przyśpieszenie od prędkości podstawowej, którą w tej chwili osiągamy. Komputer nie będzie mógł popełnić żadnego błędu w trajektorii lotu, ponieważ nie będzie czasu na żadne korekty. Czy zdaje pan sobie sprawę, jak ogromna będzie prędkość końcowa? – sięgnął po kalkulator i nacisnął kilka przycisków. Dowódca niecierpliwym ruchem uniósł rękę. – Wystarczy. Nie mam w tej chwili głowy do matematyki. Wiem jedynie, iż nasi najlepsi specjaliści zmodyfikowali statek zwiadowczy do tego jednego zadania. W środku jest jakiś wirus, który ma zniszczyć wszystkie zasoby żywności. Sam pan przecież opracował program lotu, lokalizacji celu i rzucenia bomby. – Tak, zawierają one jednak zbyt wiele zmiennych. Zejdę na dół i przeprowadzę jeszcze jeden test. – Proszę bardzo. Lecz niech pan nie zapomni, że pozostało już tylko kilka godzin. Gdy znajdziemy się w zasięgu sieci ich radarów, natychmiast wysyłamy statek i zmykamy, nie oglądając się za siebie. – To nie zajmie dużo czasu – zapewnił Blakeney. Odwrócił się i opuścił mostek. “To wszystko jest jedną wielką improwizacją” – rozmyślał ponuro, idąc w dół pustymi korytarzami statku. Nieuzbrojony frachtowiec atakujący samo serce Federacji! Lecz sam plan był na tyle zwariowany, że może się powieść. Od momentu przecięcia orbity Marsa wciąż nabierali prędkości. Być może uda im się przemknąć tuż obok Ziemi, zanim zaskoczona obrona będzie w stanie wykonać przeciwuderzenie, i wystrzelić bez przeszkód niewielki statek zwiadowczy, nad którym kontrolę przejmie komputer. I to właśnie martwiło go najbardziej. Obwody większości komputerów były prototypowe

i niesprawdzone. Jeżeli zawiodą, nie powiedzie się cała misja. Przeprowadzenie jeszcze jednej serii testów było sprawą zwykłego rozsądku. Maleńki zwiadowca, mniejszy nawet niż zwykły pojazd ratunkowy, tkwił przymocowany do podłogi zewnętrznego luku stalowymi klamrami wyposażonymi w wybuchowe sworznie. Tuba łącznikowa, dzięki której powietrze z frachtowca przedostawało się do wnętrza zwiadowcy, wciąż tkwiła na swoim miejscu. Blakeney przeczołgał się przez nią, wszedł do wnętrza kabiny i zmarszczył czoło, spoglądając na umieszczoną na jednej ze ścian plątaninę kabli i urządzeń kontrolnych. Odwrócił się w stronę ekranu, wcisnął kilka przycisków na pulpicie komputera i rozpoczął ostatnią serię kontrolnych testów. Nagle na mostku zabrzmiał sygnał alarmowy i paru członków załogi podeszło, by spojrzeć na ekran. Oficer polityczny zbliżył się także i stanął tuż obok pełniącego wachtę operatora. – Co to za sygnał? – zapytał. – Weszliśmy właśnie w zasięg ich detektorów. – Więc wiedzą już, że tu jesteśmy? – Niekoniecznie. Wciąż jeszcze znajdujemy się w płaszczyźnie ekliptyki… – A to oznacza.. – Że jesteśmy jeszcze zbyt daleko, by mogli wykryć jakiekolwiek ślady promieniowania z naszego statku. Na razie jesteśmy dla nich jeszcze jednym kawałkiem kosmicznego śmiecia. Na razie. System wykrywania został już jednak zaalarmowany i za chwilę skierują na nas wszystko, co tylko mają. Lasery, radary i tym podobne rzeczy. Zresztą wkrótce się tego dowiemy. Monitorujemy ich wszystkie sygnały. Gdy powrócimy, wszystko będzie pięknie nagrane. Po uważnym przeanalizowaniu dowiemy się sporo o układach, w jakich pracują. “Gdy – pomyślał ponuro oficer polityczny – a nie: jeżeli”. Jak na razie morale załogi było bez zarzutu. Lecz to dopiero połowa misji. Pozostała jeszcze ta druga połowa ta najważniejsza. Zerknął na zegar i połączył się ze statkiem zwiadowczym. – Wkraczamy w strefę czerwoną. Do odłączenia statku pozostało mniej niż pół godziny. Co u pana? – Za chwilę kończę i zaraz do was dołączę. – Dobrze. Chciałbym… – Zlokalizował nas radar pulsacyjny! – wykrzyknął operator. Teraz wiedzą już, że się zbliżamy. Tuż obok jego łokcia zapłonął nagle ekran pomocniczy, na którym pojawiać się zaczęły rzędy cyfr. Operator wskazał na nie palcem. Wszystkie ekrany ochronne zostały wystrzelone, tak więc na ich ekranach zamiast jednego, pojawi się kilkanaście niezidentyfikowanych punktów, poruszających się w różnych kierunkach i z różnymi prędkościami. – Nie będą więc wiedzieli, który z tych punktów jest prawdziwym statkiem? – W tej chwili nie, lecz już wkrótce zaczną analizować wypadkowe wszystkich kursów, zarówno do przodu jak i do tyłu w czasie i zlokalizują ten prawdziwy. Jednak zanim ich komputery uporają się z tym problemem, nasze zainicjują już kolejne programy dezorientujące. Zresztą całkiem niezłe, opracowane przez najlepszych fizyków i komptechów. Rozumowanie to nie trafiało jednak do przekonania oficerowi politycznemu. Nie podobała mu się myśl, iż jego życie zależy od zaprogramowanych przez nieznanych mu ludzi komputerów, bawiących się w kotka i myszkę z komputerami wroga. Zamiast tego wyjrzał na zewnątrz, spoglądając na maleńkie iskierki gwiazd i powiększający się dysk Ziemi. Spróbował wyobrazić sobie, jak tuż obok nich przemykają niewidzialne promienie światła i fale radiowe. Było to oczywiście niemożliwe. Musiał jedynie na wiarę przyjąć, iż rzeczywiście tam są i walczą zamiast niego z wrogiem. Ludzie dawno już przestali toczyć bitwy w kosmosie. Zastąpiły ich komputery. Załogi były jedynie uwięzionymi w kruchych kadłubach obserwatorami. Stał nieruchomo, nieświadomy, iż coraz mocniej zaciska założone za plecy dłonie.

Nagle wyczuł raczej niż usłyszał serię niewielkich, głuchych wstrząsów, po których nastąpiła słyszalna już wyraźnie eksplozja. – Trafili nas! – wykrzyknął w przypływie paniki. – Jeszcze nie – odparł operator, nie odrywając wzroku od ekranu. Wystrzeliliśmy jedynie pozostałe ekrany, a po nich statek zwiadowczy. Nasza misja jest już zakończona, lecz musimy się jeszcze stąd wyrwać. Stos wyłączony, obwody napędu przestrzennego zregenerowane w pełni. Za chwilę będziemy w drodze. Oczy oficera politycznego otworzyły się szeroko, gdy jego mózg przeszyło nagle straszliwe podejrzenie. Rozejrzał się szybko dookoła. – Gdzie jest Blakeney? – wykrzyknął, lecz żaden ze zgromadzonych na mostku ludzi nawet go nie usłyszał. W napiętym milczeniu odliczali sekundy, dzielące ich od pocisków, które z pewnością zostały już wystrzelone w ich stronę. Oficer jednak nie myślał w tej chwili o rakietach. Wiedział już, gdzie był Blakeney. Miał wiec rację, zupełną rację! I oni nazywali siebie komptechami. Nie potrafiliby nawet napisać programu, który wygrałby w bierki. Porównawcza orientacja przestrzenna najwidoczniej przekraczała ich możliwości. Z satysfakcją obserwował elektroniczny pisak, kreślący na ekranie obraz przesuwającej się w dole Ziemi. Nagle zmartwiał, gdy dostrzegł przesuwający się majestatycznie tuż nad Europą front burzowy. Wyłączył automat zawiadujący ruchami pisaka i dotknął palcem ekranu w miejscu, na którym widział jedyny wolny w tej chwili od gęstej pokrywy chmur wycinek Australii. Gdy świecąca końcówka pisaka przesunęła się na wskazane przez niego miejsce, wcisnął klawisz z napisem IDENTYFIKACJA POZYTYWNA i cofnął palec. W sekundę później jednostajny do tej pory śpiew silników zmienił się, gdy niewielki stateczek zmienił kurs. Dobrze. Wyświetlił na ekranie kolejny etap programu i odblokował przełącznik, umożliwiający mu w razie jakichkolwiek kłopotów ręczne odstrzelenie pojemnika. Na szczęście nie było żadnych. W chwili, gdy na ekranie pojawiła się cyfra zero, komputer uaktywnił mechanizm detonujący, wyrzucając ceramiczny pojemnik ku powierzchni Ziemi. Siedzący w kabinie oddalającego się łagodnym łukiem stateczku, Blakeney uśmiechnął się w duchu, wiedząc, co się za chwilę wydarzy: pojemnik był jedyną rzeczą, która została zaprojektowana naprawdę dobrze. Wraz z opadaniem w coraz gęstsze warstwy atmosfery, pojemnik, zawierający umieszczone w kriogenicznych kapsułach zamrożone wirusy, zacznie się rozgrzewać, wytracając przy tym szybkość. Odpadnie powłoka ceramiczna, odsłaniając tkwiący wewnątrz manometr. Dokładnie na wysokości dziesięciu tysięcy siedemset sześćdziesięciu dziewięciu metrów eksploduje ładunek wybuchowy, uwalniając zawarte w kapsułach wirusy. Wiatry rozniosą je po całej Australii, zaniosą być może nawet do Nowej Zelandii zmodyfikowane genetycznie, mikroskopijne szkodniki, które zaatakują i zniszczą wszelkie pozostałe jeszcze na Ziemi zbiory płodów rolnych. Blakeney uśmiechał się jeszcze, gdy uderzył pocisk. Ponieważ rakieta wyposażona była w głowicę jądrową, ludzie na powierzchni Ziemi odnieśli wrażenie, iż przez moment nad horyzontem rozbłysło drugie słońce.

Rozdział 2 Odrzutowiec TWA wystartował z Nowego Jorku parę godzin po zmroku. Natychmiast po osiągnięciu wyznaczonego mu korytarza powietrznego zwiększył szybkość do naddźwiękowej i z rykiem silników pomknął na wschód. Gdy przelatywali nad Kansas, lecący z prędkością 2,5 Macha odrzutowiec napotkał na pierwsze promienie zachodzącego słońca. A gdy obniżyli pułap lotu nad Arizoną, słońce stało jeszcze wysoko nad horyzontem, i pasażerowie, którzy oglądali jeden zachód słońca w Nowym Jorku, byli teraz świadkami kolejnego, tym razem jednak o wiele bardziej malowniczego nad pustynią Mojave. Thurgood-Smythe skrzywił się i przyciemnił okno. Musiał przejrzeć notatki ze zwołanej w pośpiechu w gmachu Narodów Zjednoczonych konferencji i nie miał głowy, by podziwiać subtelne piękno zachodu słońca. Na jego kolanach leżała otwarta dyplomatka z tkwiącym wewnątrz ekranem monitora. Wędrowały teraz po nim cyfry, nazwiska i daty. Nieruchomiały jedynie wtedy, gdy mężczyzna dotykał klawiatury niewielkiego komputera, korygując błąd zapisu. Robił to jednak zupełnie automatycznie, myślami błądząc wokół tego, co wydawało się nieprawdopodobne, a jednak się wydarzyło. Lądowaniu towarzyszyło niewielkie szarpnięcie. Thurgood-Smythe zamknął dyplomatkę, naciśnięciem guzika rozjaśnił przyciemnione okno i spojrzał na zewnątrz, na białe wieże centrum kosmicznego, skąpanego w tej chwili w krwawych rozbłyskach zachodzącego słońca. Był pierwszym pasażerem, który wysiadł z samolotu. Na zewnątrz czekało już dwu umundurowanych strażników. Na ich sprężysty salut skinął jedynie niedbale głową. Nie padło ani jedno słowo, czy to powitania, czy też z prośbą o identyfikację. Strażnicy wiedzieli, kim był; wiedzieli także, iż ten nadprogramowy lot odbył się jedynie po to, by przywieźć tego człowieka tutaj. Haczykowaty nos i ostre rysy twarzy Thurgood-Smythe’a wystarczająco często pojawiały się w środkach masowego przekazu, by nie zadawać mu żadnych pytań. Krótko przycięte, stalowo– siwe włosy oraz wyprostowana sylwetka sprawiały, iż wyglądał dokładnie na tego, kim był w rzeczywistości na człowieka u steru władzy. Gdy wszedł do pokoju, August Blanc stał zwrócony twarzą w stronę ogromnego, całościennego okna. Jako dyrektor Spaceconcent zajmował biuro umieszczone na ostatnim piętrze najwyższego budynku administracyjnego. Widok za oknem był wręcz olśniewający. Majaczące na horyzoncie smoliście czarne góry, obramowane były czerwienią nieba. Wszystkie budynki i statki kosmiczne skąpane były w tym samym, ognistym kolorze kolorze krwi. Być może był to znak. Dyrektor wzdrygnął się na tę myśl. Nonsens. Słysząc za plecami znaczące chrząknięcie, odwrócił się i spojrzał prosto w twarz Thurgood- Smythe’a. – Mam nadzieję, że miał pan przyjemny lot – powiedział, wyciągając dłoń. Była szczupła i równie delikatna, jak rysy jego twarzy. Chlubił się posiadaniem starego, francuskiego tytułu, niemniej jednak używał go niezmiernie rzadko. Zresztą ludzie pokroju Thurgood-Smythe’a nie zawracali sobie takimi rzeczami głowy. Przybysz skinął krótko głową, wydając się zniecierpliwiony tymi niepotrzebnymi formalnościami. – Niewątpliwie miał pan męczący dzień. Może więc coś na pokrzepienie? – Nie. Dziękuję drogi Auguście. Chociaż… poproszę o szklaneczkę Perrier. – To suche powietrze w samolotach… Nie to, co w naszych liniowcach – powiedział, podając gościowi wysoką szklaneczkę. Sobie nalał koniaku. Nie odwracając głowy, zupełnie jakby zawstydzony tym, o co chce zapytać, przemówił w stronę zgromadzonych w barku butelek: Czy rzeczywiście jest źle? Tak źle, jak o tym czytałem?

– Nie wiem, co pan słyszał – odparł Thurgood-Smythe, pociągając ze szklaneczki. Ale w zaufaniu mogę panu powiedzieć… – Ten pokój jest absolutnie bezpieczny. – … że jest o wiele gorzej, niż nam się wydawało na początku. To była istna lawina – opadł w fotel i pustym wzrokiem zapatrzył się w trzymaną w dłoni szklaneczkę. Przegraliśmy. Wszędzie. Nie mamy już kontroli nad żadną z planet… – To niemożliwe! – w starannie modulowanym do tej pory głosie Augusta zabrzmiały nutki niemal zwierzęcej paniki. A nasze bazy? W jaki sposób mogą zostać zajęte? – Nie mówię w tej chwili o nich. Są zresztą nieważne. Położone są na pozbawionych powietrza księżycach o niskiej grawitacji i muszą być regularnie zaopatrywane. Więcej z nimi kłopotu niż pożytku. Ewakuujemy je wszystkie. – Nie możecie tego zrobić! Są naszą główną linią obrony przed… Używając klasycznego porównania: są naszą piętą Achillesową – tym razem w głosie Thurgood- Smythe’a nie było ani śladu ciepła. Potrzebujemy transportu i potrzebujemy ludzi. Tutaj jest rozkaz. Od tej chwili jest pan odpowiedzialny za sprawny przerzut siecią Fascolo wyjął z dyplomatki dokument i wręczył go pobladłemu wyraźnie dyrektorowi. Decyzje zostały już podjęte. August Blanc wyciągnął drżącą dłoń i przybliżył dokument do oczu. Thurgood-Smythe spoglądał na niego bez słowa. Ten człowiek był mu potrzebny. Znał się na tym, co robi. Tylko dlatego jego głos, gdy odezwał się ponownie, zabrzmiał niemal łagodnie: – Wiem, iż decyzje takie łatwiej jest czasami podjąć, niż się z nich wywiązać. Przykro mi, Auguście. Rebelianci nie pozostawili nam wyboru. Planety są ich. Wszystkie. Zaplanowali to doskonale. Większość naszych ludzi została pojmana lub po prostu nie żyje. Jednak cała nasza flota przestrzenna pozostała nietknięta, chociaż miało miejsce parę aktów sabotażu. To, co w tej chwili robimy, to po prostu strategiczne przegrupowanie sił. – Odwrót! w głosie dyrektora brzmiała wyraźnie gorycz. A więc przegraliśmy. – Wcale nie. Wciąż mamy jeszcze liniowce, a pomiędzy nimi jednostki o przeznaczeniu typowo militarnym. Rebelianci posiadają jedynie frachtowce, holowniki i jednostki pomocnicze. Wiele z ich planet już cierpi głód. Podczas gdy oni będą zmuszeni martwić się o przeżycie, my zreorganizujemy nasze środki obrony. Gdy spróbują nas zaatakować, z pewnością będziemy na to dobrze przygotowani. A potem ponownie odzyskamy wszystkie planety. Ostateczny sukces Ziemi nie podlega żadnej dyskusji, choć być może jest to sprawa odległej przyszłości. – Co więc mam robić? August Blanc nie wydawał się być przekonany. – Wysłać to. Jest to specjalny rozkaz Służb Bezpieczeństwa zalecający natychmiastową zmianę kodów. Jestem przekonany, iż stare kody nie stanowią już dla rebeliantów tajemnicy. August Blanc spojrzał na tajemnicze serie liter i cyfr i skinął głową. Sam proces kodowania niewiele go obchodził starczyło, iż wiedział, że całym tym procesem zajmuje się komputer. Wsunął zapisany gęsto skrawek papieru w szczelinę czytnika i szybko wystukał na klawiaturze serię poleceń. Parę sekund później mechaniczny głos, dobiegający z wmontowanego w obudowę komputera głośnika oznajmił: – Polecenie przekazane do wszystkich wymienionych na liście odbiorców. Potwierdzenie odbioru od wszystkich wymienionych na liście odbiorców. Procedura zmiany kodów komunikacyjnych w toku. Thurgood-Smythe po wysłuchaniu komunikatu skinął krótko głową i położył na biurku dyrektora kolejny papier. – Po przeczytaniu z pewnością zauważy pan, że wszystkie wyszczególnione tu rozkazy potraktowane są bardzo ogólnikowo. Cała flota w możliwie najkrótszym terminie wycofana ma zostać na orbitę Ziemi, bazy planetarne zniszczone, a bazy na Księżycu mają otrzymać posiłki. Gdy wejdziemy w posiadanie odpowiedniej ilości środków transportu, natychmiast rozpoczniemy przerzucanie oddziałów na kolonie okołoziemskie. Zostaną zajęte siłą. Z dobrego źródła wiadomo, iż sympatyzują z rebeliantami,

a nie z nami. To samo stanie się z orbitalnymi stacjami satelitarnymi. Czy ma pan jakieś pytania? – Czy wystąpią braki żywnościowe? Doszły mnie słuchy, że stoimy przed widmem głodu. Wysłałem żonę z dużą listą zakupów, z której udało jej się zrealizować zaledwie połowę. Czy wie pan coś na ten temat? “Ten człowiek jest tchórzem, a w dodatku głupcem– pomyślał Thurgood-Smythe w takiej sytuacji martwić się o kuchnię! Defetysta. Ale to pojęcie z pewnością jest dla niego obce. Dla większości ludzi najprawdopodobniej także. Ale to nieważne, dowiedzą się, co ono oznacza, gdy rozstrzelamy kilku z nich. Właśnie za rozsiewanie takich niesprawdzonych plotek.” – Powiem panu prawdę – powiedział głośno. – Lecz przede wszystkim muszę pana ostrzec. Jesteśmy w stanie wojny, kiedy morale całego społeczeństwa jest sprawą pierwszorzędnej wagi. Tak więc ludzie, którzy rozsiewają niepokojące pogłoski oraz tacy, którzy będą gromadzić nadmierne zapasy żywności, pozbawiając jej innych pomagają naszemu wrogowi i będą za to ukarani. Jedyną karą będzie kara śmierci. Czy wyraziłem się dość jasno? – Oczywiście, ja… ja nie zdawałem sobie sprawy. Nie miałem zamiaru… Mężczyzna trząsł się jak w ataku febry. Thurgood-Smythe spoglądał na niego przez chwilę spod zmrużonych powiek. – Bardzo dobrze – powiedział wreszcie, usilnie starając się nie ukazać po sobie śladu niechęci. Na Ziemi nie będzie głodu, lecz racje żywnościowe będą zmniejszone i racjonowane. Zawsze musieliśmy importować pewną żywność dla proli. Przez jakiś czas będą musieli zacisnąć trochę pasa, nie sądzę jednak, by fakt ten miał nam spędzać sen z powiek. O wiele poważniejsza jest zaraza, która zniszczyła całe zboże Australii. – Zaraza…? Obawiam się, że nie rozumiem. – Spowodowana zmutowanym wirusem, który zrzucili w formie bomby z niewielkiego statku kosmicznego. Ulega samodestrukcji po kilku miesiącach, lecz do tej pory cała Australia będzie jedynie jałową pustynią. – Musimy zniszczyć ich wszystkich! To zwykli kryminaliści! Chcą nas zagłodzić na śmierć! – Niekoniecznie. Ten atak był formą ostrzeżenia. Niektórzy dowódcy naszych sił przestrzennych powodowani chęcią zemsty przeprowadzili parę akcji na własną rękę, niszcząc kompletnie co najmniej dwie planety rebeliantów. Ci w odpowiedzi wysłali ten statek, by zbombardował Australię. Bardzo łatwo mogli zniszczyć wszystkie ziemskie zasoby żywności, a jednak ograniczyli się do jednego tylko kontynentu. Nie, to było pewnego rodzaju ultimatum. Przejęliśmy oczywiście ten statek i wysłaliśmy go im z wiadomością, iż zgadzamy się na ich warunki. Od tej chwili bombardowanie planet ograniczać się ma do celów wyłącznie militarnych. – Musimy zniszczyć ich co do jednego! – rzucił ochryple August Blanc. – I tak się stanie. Nasz plan jest stosunkowo prosty. Wycofujemy wszystkie nasze siły na orbitę Ziemi, by zabezpieczyć się przed jakakolwiek inwazją, czy próbą przejęcia kolonii okołoziemskich lub satelitów. Potem ponownie zaczniemy zdobywać utracone planety. Nasze wszystkie liniowce zostaną uzbrojone i przekształcone w jednostki wojenne. Rebelianci mają jedynie kilka statków. Może wygrają jeszcze parę bitew, ale my wygramy wojnę… – Pilna wiadomość – przerwał mu mechaniczny głos komputera. August Blanc oderwał wysuwający się z drukarki skrawek papieru, podniósł do oczu i wyciągnął w stronę swego gościa. – Zaadresowane do pana – powiedział. Thurgood-Smythe szybko przebiegł wzrokiem kilka linijek tekstu i uśmiechnął się. – Poleciłem, by śledzono wszystkie ruchy floty nieprzyjaciela. Potrzebują więcej żywności, niż my. Wysłali właśnie pewną ilość statków transportowych na Halvmork to jedna z największych planet

produkujących żywność. Chcę, by te statki wylądowały i zostały załadowane. Potem mogą odlecieć… – A my je przejmiemy! – wykrzyknął z podnieceniem August Blanc, zapominając na chwilę o swych wcześniejszych obawach. To genialny plan, panie Thurgood-Smythe. Niech mi będzie wolno panu pogratulować. Rozpętali tę wojnę, teraz więc przyjdzie im za to zapłacić. Skażemy ich na głód. – Dokładnie to było moim zamiarem, drogi Auguście. Dokładnie. Obydwaj mężczyźni wymienili okrutne, pozbawione ciepła uśmiechy. – Winić mogą jedynie siebie – mówił Thurgood-Smythe. Daliśmy im pokój, a oni w zamian dali nam wojnę. Pokażemy im teraz, jak wielką cenę przyjdzie im zapłacić za tę nieprzemyślaną decyzję. Gdy wreszcie z nimi skończymy, w galaktyce na wieki już zapanuje pokój. Zapomnieli już, że są dziećmi Ziemi, że stworzyliśmy Federację dla ich własnego dobra. Zapomnieli, jak wiele sił i środków pochłonęło przekształcenie planet, by mogli się na nich osiedlić.

Rozdział 3 – A więc odchodzisz– powiedziała Elżbieta, starając się nie okazywać po sobie żadnych emocji. Jednak jej dłonie, które Jan trzymał mocno w uścisku, wyraźnie drżały. Stali w cieniu jednego z frachtowców, który górował ponad najwyższymi silosami. Mężczyzna spojrzał na łagodne, zatroskane w tej chwili rysy twarzy dziewczyny. Westchnął i nie znajdując żadnej sensownej odpowiedzi, skinął jedynie głową. Zakrawało na okrutną ironię, iż po wszystkich latach spędzonych na tej niegościnnej planecie, żonaty i nareszcie szczęśliwy, musi ją opuścić. Nie miał jednak wyboru. Był jedynym, który mógł walczyć o prawa dla zamieszkujących tę rolniczą planetę ludzi, jedynym, który mógł stworzyć tu nowe, funkcjonujące na prawidłowych zasadach społeczeństwo. Jan był bowiem jedynym na całej Halymork człowiekiem, który urodził się na Ziemi i znał realia, jakimi kierowało się życie nie tylko na macierzystej planecie, ale w całej Ziemskiej Federacji Planet. Halvmork było zapomnianym, ponurym światem, zamieszkanym przez ekonomicznych niewolników, których jedynym zadaniem było zaopatrywanie pozostałych planet w żywność. Walcząc z tyranią Ziemi planety oczekiwały, iż Halvmork w dalszym ciągu pozostanie rolniczym zapleczem rebelii. Oczywiście, mogli obsiewać pola w końcu było to jedyne, na czym się znali pod warunkiem jednak, że zamieszkały przez nich świat przestanie być więzieniem, a stanie się domem. Musieli być wolni, by stać się częścią Federacji, by ich dzieci mogły się uczyć i żyć w pokoju, wreszcie by zmienić sztuczny system, dawno temu narzucony im siłą przez Ziemię. Jan wiedział, iż nikt mu za to nie podziękuje. Niemniej jednak musiał to zrobić. Dla przyszłych generacji. Dla własnego dziecka. – Tak, muszę was opuścić – powiedział wreszcie. – Jesteś tu potrzebny – w tonie jej głosu zabrzmiała prośba. – Spróbuj mnie zrozumieć. Ta planeta, chociaż tak duża, jest jedynie niewielką częścią galaktyki. Dawno temu mieszkałem na Ziemi, pracowałem tam i byłem nawet szczęśliwy, dopóki nie odkryłem, że życie tam dla większości ludzi jest prawdziwym piekłem. Próbowałem im pomóc lecz to na Ziemi jest nielegalne. Zostałem za to aresztowany, pozbawiony wszystkiego i zesłany tutaj jako zwykły pracownik fizyczny. Miałem do wyboru to albo śmierć. Jednak gdy tu mijały wolno lata, rebelia wreszcie wybuchła i zakończyła się sukcesem. Wszędzie, za wyjątkiem Ziemi. W tej chwili moja praca tutaj jest już zakończona, zboże zabezpieczone i gotowe do wysyłki. My wywiązaliśmy się ze swoich zobowiązań, chcę się więc upewnić, że owoce zwycięstwa staną się także i naszym udziałem. Po prostu muszę lecieć, rozumiesz? Obdarzyła go czułym, pełnym miłości spojrzeniem i zamknęła w silnym uścisku, jakby obawiając się, że widzą się być może po raz ostatni. Nie chciała się do tego przyznać, lecz bała się. Gdzieś daleko, pomiędzy obcymi gwiazdami trwała wojna, a on wyruszał, aby wziąć w niej udział. Przytuliła się do niego mocniej. “On wróci – powtarzała w myślach z pełną rozpaczy determinacją. Musi wrócić…” – Wróć do mnie – szepnęła. Odepchnęła go od siebie i nie oglądając się, pobiegła w stronę domu. – Dziesięć minut – wykrzyknął Debhu, stojąc u podstawy prowadzącego do śluzy trapu. Chodźmy na pokład. Musimy się przygotować. Jan odwrócił się i ruszył za nim w górę trapu. Jeden z członków załogi czekał już na nich przy śluzie i natychmiast po ich wejściu zamknął i uszczelnił zewnętrzny właz. – Idę na mostek – rzucił Debhu. Nie byłeś nigdy w kosmosie, więc lepiej przywiąż się do czegoś pasami

– Pracowałem w stanie nieważkości odparł krótko Jan. Przez wargi Debhu przemknął uśmiech, mężczyzna nie powiedział jednak ani słowa. Halvmork była planetą więzieniem i nie było już ważne, za co ktoś został tutaj zesłany. – Dobrze – mruknął. Może mi się przydasz. Straciliśmy mnóstwo wyszkolonych ludzi, a większość nowej załogi nie oglądała jeszcze otwartej przestrzeni. Chodźmy na mostek. Jan stwierdził, iż operacja, której właśnie był świadkiem, jest niezwykle fascynująca. Musiał przybyć na Halvmork statkiem, który był bardzo podobny do tego, na którym znajdował się obecnie niewiele jednak z tego okresu zachowało się w jego pamięci. Jedyne, co pamiętał to duszna, pozbawiona okien cela więzienna. I nafaszerowane narkotykami pożywienie, które sprawiało, iż był uległy i zobojętniały na wszystko. A potem już stracił przytomność. Gdy się ocknął stwierdził, że leży na nawierzchni drogi a statki zniknęły. To jednak działo się wiele lat temu. Teraz jednak wszystko wyglądało inaczej. Pojazd, na pokładzie którego znajdowali się w tej chwili, różnił się od pozostałych holowników jedynie numerem. Były to toporne, lecz niezwykle potężne jednostki, zdolne do podniesienia z powierzchni planety ciężarów, tysiąckrotnie przekraczających ich własną wagę. Przez cały czas przebywały w przestrzeni, krążąc na orbicie kołowej. Używano je raz na cztery ziemskie lata, gdy na planecie zmieniały się pory roku. Wtedy właśnie, zanim jeszcze pola uprawne zamienią się latem w jałowe pustynie a mieszkańcy wyruszą na drugą, zimową półkulę, przybywały statki. Z otchłani kosmosu wynurzały się liniowce podobne do olbrzymich pająków jednostki, które nigdy nie wchodziły w kontakt z atmosferą planet. Pozostawały na orbicie, uwalniając zacumowane po bokach metalowe cygara frachtowców. Wtedy właśnie wkraczały do akcji holowniki. Na ich pokłady wchodziły załogi i uruchamiały wszystkie urządzenia jednostek. Potem holowniki cumowały przy burtach pustych frachtowców i rozpoczynały delikatną operację opuszczania ciężkich jednostek na powierzchnię planety. W tej chwili frachtowce były już załadowane. Miały na swych pokładach wystarczającą ilość ziarna, by wyżywić wszystkie zbuntowane planety. Start, kontrolowany w całości przez komputer, przebiegł bez żadnych zakłóceń. Metalowe olbrzymy wznosiły się coraz wyżej i szybciej, przebijając z rykiem silników atmosferę. Programy komputerowe, nadzorujące całą operację, napisane zostały przez nieżyjących już dawno komtechów z precyzją, dającą im powód do słusznej chwały. Orbity zostały obliczone, odrzutowe silniki korekcyjne włączone. Olbrzymie kadłuby, ważące tysiące ton, dryfowały wolno ku sobie i wreszcie łączyły się ze statkiem macierzystym. – Połączenia frachtowców zakończone – wyrecytował mechanicznie komputer. Pełna gotowość do odcumowania i transferu załogi. Debhu naciśnięciem odpowiedniego klawisza rozpoczął następną fazę programu. Jeden po drugim gigantyczne winogrona zaczęły się rozdzielać. Kadłubem holownika targnął wyraźny wstrząs. Pozbawiony swego ciężaru holownik odpłynął na bok, a po chwili skierował się w stronę liniowca. Oba olbrzymy zetknęły się. Natychmiast po uszczelnieniu komory powietrznej rozległ się syk i wewnętrzne drzwi rozsunęły się na boki. – Chodźmy – powiedział Debhu i ruszył jako pierwszy. Zazwyczaj czekamy, dopóki holowniki ponownie nie znajdą się na orbitach kołowych. Tym razem jednak liniowce po przycumowaniu frachtowców natychmiast wyruszają w drogę. Każdy z nich kieruje się do innego punktu przeznaczenia. To zboże jest sprawą naszego życia lub śmierci. W centrali rozbrzmiewał brzęczyk alarmowy, a jedna z lampek na pulpicie kontrolnym pulsowała ogniście czerwonym kolorem. – Nic poważnego – oświadczył Debhu. Nie zabezpieczona pokrywa chwytaka. Do szczęk mogło dostać się trochę pyłu lub też mogło to zostać spowodowane błędem odczytu. Chciałbyś rzucić na to okiem? – Czemu nie? – odparł Jan. Od czasu przybycia na tę planetę to właśnie naprawy były moim

głównym zajęciem. Gdzie są kombinezony? Pojemnik z narzędziami był integralną częścią kombinezonu, tak samo jak i radio. Kierując się głosem niewidzialnego przewodnika, Jan dotarł do uszkodzonej jednostki. Wraz z wypompowaniem powietrza ze śluzy, kombinezon z lekkim sykiem zaczął się usztywniać. W końcu właz zewnętrzny otworzył się i Jan wypłynął na zewnątrz. Nie miał czasu, by podziwiać subtelne piękno gwiazd nie przesłoniętych atmosferą planety. Podróż nie rozpocznie się, dopóki on nie usunie opóźniającego ich uszkodzenia. Uruchomił namiernik i przytrzymując się poręczy, ruszył w kierunku wskazywanym przez strzałkę. Zatrzymał się gwałtownie, gdy nagle tuż obok niego z kadłuba wystrzelił w górę słup cząsteczek lodu. Po chwili pojawił się jeszcze jeden i jeszcze. Jan uśmiechnął się lekko i ruszył dalej. Dobrze wiedział, czym w rzeczywistości były owe gejzery. Frachtowce wypompowywały z ładowni powietrze. Uwolnione z wnętrza statków powietrze i para wodna natychmiast zamieniały się w lód. Próżnia odwodni ziarno, zabezpieczając je i nie dopuszczając przy okazji do rozprzestrzenienia się przywleczonych tutaj z powierzchni planety mikroorganizmów. Nim Jan dotarł do sygnalizującego uszkodzenie modułu, wykwitujące z kadłuba strumienie lodu zaczęły już zanikać. Uniósł pokrywę skrzynki kontrolnej i przełączył na sterowanie ręczne. Motory zajęczały i masywne szczęki jęły rozsuwać się na boki. Przyjrzał się uważnie ich gładkim powierzchniom i po chwili na jednej z nich dostrzegł coś, co przypominało grudkę skrystalizowanego błota. Usunął ją i nacisnął przycisk w skrzyni kontrolnej. Tym razem szczęki zetknęły się całymi powierzchniami, a na pulpicie zapłonęła zielona lampka. “Prosta sprawa” pomyślał, ponownie zamykając skrzynkę. – Natychmiast wracaj! – dobiegł go podniecony głos z wmontowanego w kombinezonie radia. Urządzenie umilkło, zanim zdążył zapytać o przyczynę takiego pośpiechu. Nie tracąc ani chwili, złapał za linę bezpieczeństwa i niezgrabnymi ruchami zaczął podciągać się w stronę śluzy powietrznej. Właz był jednak zamknięty i uszczelniony. Przez kilka cennych sekund wpatrywał się w niego z osłupieniem. To przecież niemożliwe. Odwrócił się i dopiero wtedy spostrzegł przyczynę całego zajścia. Tuż przed ich dziobem dryfował wolno kolejny liniowiec, wysuwając w ich stronę chwytaki magnetyczne. Na jego obłym boku widniał znajomy znak błękitnego globu na białym tle. Była to flaga Ziemi. Przez dłuższą chwilę Jan tkwił po prostu nieruchomo, czując, jak wali mu serce i próbując zrozumieć, co się właściwie dzieje. Spostrzegł, jak na statku przeciwnika otwiera się śluza powietrzna i nagle wszystko stało się jasne. Ziemia nie miała wcale zamiaru poddawać się tak łatwo. Z pewnością obserwowali tworzenie się tego konwoju i z łatwością mogli odgadnąć miejsce jego przeznaczenia. A Ziemia potrzebowała zmagazynowanego w cielskach frachtowców ziarna w takim samym stopniu, jak planety rebeliantów. Potrzebowała, by przetrwać i by głodem zmusić niepokornych do uległości. Utrata tego zboża oznaczałaby klęskę. Na widok pierwszej, opadającej właśnie na kadłub ubranej w kombinezon postaci Jan zawrzał gniewem. Za wszelką cenę trzeba ich powstrzymać. Wyjął z pojemnika z narzędziami elektryczny śrubokręt i naciśnięciem kciuka nastawił wirujące ostrze na najszybsze obroty. Trzymając zaimprowizowaną broń przed sobą, ruszył w stronę odwróconego tyłem mężczyzny. Przewaga leżała po stronie Jana w cieniu, rzucanym przez masywny kadłub był zupełnie niewidoczny. Mężczyzna, kątem oka dostrzegając niewyraźny ruch, próbował się odwrócić było już jednak za późno. Jan złapał go za ramię i przyłożył obracające się szybko ostrze do boku kombinezonu. Obserwował, jak metal wgryzając się w twardy materiał rozerwał go, i jak po chwili wytrysnął w kosmos strumień zamrożonego powietrza. Mężczyzna szarpnął się raz i zwiotczał. Jan odepchnął bezwładne

ciało, odwrócił się i odskoczył na bok, wyciągając równocześnie swą broń w stronę kolejnego przeciwnika. Jednak za drugim razem nie udało mu się zaatakować tak skutecznie, jak za pierwszym. Mężczyzna unieruchomił dzierżącą śrubokręt dłoń w silnym uchwycie. Zmagając się desperacko, Jan zapomniał o obecności innych. Nagle poczuł, że ktoś łapie go za nogi. Był to nierówny pojedynek i Jan wiedział, że musi go przegrać. Jego przeciwnicy byli uzbrojeni. Jan dostrzegł w ich dłoniach pistolety rakietowe. Po unieruchomieniu go schowali je jednak do kabur. Jan zaprzestał walki. Nie chcieli go zabijać oczywistym było, że potrzebowali jeńców. Dłonie napastników uniosły go w górę i poczuł, że płynie w stronę obcego statku. Przez śluzę powietrzną wciągnęli go do środka. Gdy tylko właz śluzy ponownie został uszczelniony, zdarli z niego kombinezon i przewrócili na podłogę. Jeden z mężczyzn postąpił krok do przodu i kopnął go w skroń, a potem powoli, metodycznie, zaczął kopać w żebra. Jan czuł, jak ból przesłania mu oczy kurtyną czerwonej mgły. Potrzebowali swych jeńców żywych lecz niekoniecznie cieszących się dobrym zdrowiem. Była to jego ostatnia myśl, bowiem but ponownie uderzył go w głowę, tym razem odbierając litościwie przytomność.

Rozdział 4 – Zabili kilku naszych – mówił Debhu, przykładając wilgotny ręcznik do głowy Jana. Jednak jedynie wtedy, gdy stawiali opór i pojmanie ich było zbyt niebezpieczne. Resztę wzięli żywcem. Otoczyli nas i stłukli pałkami. Najwidoczniej potrzebują jeńców. Jak twoja głowa? – Paskudnie. – Mogło być gorzej. Masz parę siniaków i założyli ci kilka szwów. Lekarz powiedział, że wszystkie kości są całe. Chcą dowieźć nas w dobrym stanie, by po powrocie na Ziemię urządzić pokazowy proces z nami jako oskarżonymi. Do tej pory nie udało im się wziąć zbyt wielu jeńców. To nie był ten rodzaj wojny – zawahał się na moment, a po chwili przemówił dużo spokojniejszym tonem. Jesteś w ich kartotekach? To znaczy, czy mogą cię zidentyfikować? Dowiedzieć się, kim byłeś? – Dlaczego pytasz? – Ja nigdy poprzednio nie byłem na Ziemi. Być może i mają o mnie jakieś informacje, nie jestem pewny. Lecz wszystkim nam zrobiono fotografię siatkówki oka. Tobie także, gdy byłeś nieprzytomny. Jan skinął głową i prawie natychmiast przymknął oczy, gdyż nawet tak nieznaczny ruch eksplodował gdzieś we wnętrzu głowy tępym bólem. – Gdy mnie zidentyfikują, czeka ich prawdziwa niespodzianka – powiedział. Niestety, nie mogę cieszyć się z tego na równi z nimi. Wzór siatkówki oka jest bardziej indywidualny dla danego osobnika, niż jakiekolwiek odciski palców. Nie można go zmienić czy sfałszować. Każdy na Ziemi ma ów wzór zakodowany w kartotekach już od urodzenia i co kilka lat zmuszany jest poddawać go obowiązkowej weryfikacji. Komputer jest w stanie przejrzeć miliony takich fotografii w ciągu zaledwie kilku sekund. Z pewnością odnajdą jego fiszkę. A wtedy będą wiedzieli o nim wszystko. O jego kryminalnej przeszłości także. – Zresztą i tak nie ma to już większego znaczenia – powiedział Debhu, opierając się plecami o stalową ścianę ich celi. Wszystkich nas czeka to samo. Najprawdopodobniej pokazowy proces by zabawić proli, a co potem nie wiadomo. Jestem jednak dziwnie pewny, że nic dobrego. Możemy mieć jedynie nadzieję na szybką śmierć. – Zamiast popadać w depresję, możemy pomyśleć o czymś innym. Ignorując ból, Jan zmusił się, by usiąść prosto. Możemy spróbować stąd uciec. – Tak. Wargi Debhu wykrzywiły się w lekkim uśmiechu. – Możemy spróbować. – Nie staraj się traktować mnie protekcjonalnie – rzucił ze złością Jan. Wiem, co mówię. Pochodzę z Ziemi i samo to, to już więcej, niż ktokolwiek w tym pomieszczeniu może o sobie powiedzieć. Wiem, jak ludzie na Ziemi myślą i w jaki sposób działają. Zresztą i tak jesteśmy już martwi, więc co szkodzi nam przynajmniej spróbować? – Jeżeli uda nam się stąd wydostać, to i tak nigdy nie opanujemy tego statku. Nie bez armii uzbrojonych ludzi. – Nie musimy przecież uciekać stąd właśnie teraz. Poczekajmy aż do momentu lądowania. Wtedy cała załoga będzie na swoich stanowiskach, pozostaną jedynie strażnicy. I wcale nie będziemy musieli zdobywać tego statku. Po prostu wyniesiemy się stąd. – Brzmi stosunkowo prosto – ponownie uśmiechnął się Debhu. – Jestem z tobą. Czy masz jednak jakikolwiek pomysł, jak wydostać się z tej zamkniętej celi? – Mnóstwo. Chcę, byś zebrał od ludzi wszystko, co mają jeszcze przy sobie. Zegarki, narzędzia, monety wszystko. Gdy zobaczę, co mamy, wtedy powiem, jak się stąd wydostaniemy.

Jan nie chciał w tej chwili niczego wyjaśniać. Napił się jedynie wody i rozejrzał po metalowych ścianach pomieszczenia, w którym zostali uwięzieni. Na plastykowej wykładzinie podłogi leżało kilka cienkich materacy, a pod jedną ze ścian znajdował się zlew i niewielka toaletka. I to było już wszystko. W przeciwnej ścianie widniały pojedyncze drzwi. Nie dostrzegł nigdzie żadnych ukrytych urządzeń podglądowych, nie znaczyło to jednak, że ich nie było. Musi zachować wszelkie dostępne środki ostrożności, mając jedynie nadzieję, że strażnicy nie obserwują ich zbyt uważnie. – W jaki sposób podają nam jedzenie? – zapytał Jan, gdy Debhu ponownie usiadł tuż obok niego. – Wsuwają tace przez szczelinę w drzwiach. Kubki i talerze są plastykowe i po trzech minutach rozpuszczają się. Nic, czego moglibyśmy użyć jako broni. – Nie o tym myślałem. Co jest za tymi drzwiami? – Krótki korytarz i drugie drzwi. Nigdy nie są otwierane jednocześnie. – Coraz lepiej. Czy w tym korytarzu jest jakiś strażnik? – Ja żadnego nie widziałem. Być może uważają, iż nie ma takiej potrzeby. Ale udało mi się coś zebrać od chłopaków… – Nie pokazuj mi tego. Po prostu powiedz. – W większości śmiecie. Monety, klucze, obcinacz do paznokci, komputer osobisty… – Proszę, proszę. Jakieś zegarki? – Nie, zabrali wszystkie. Ten komputer to czysty przypadek. Jest wbudowany w brelok, który jeden z naszych nosił na szyi. I co ty właściwie chcesz z tym zrobić? – Zbudować zespół obwodów mikroelektronicznych. Zajmowałem się tym, zanim mnie aresztowano. Czy te światła nigdy nie gasną? – Obawiam się, że nie. – A więc musimy postępować niezwykle ostrożnie. Przysuń się bliżej i włóż mi te wszystkie rzeczy do kieszeni. Jeżeli zabierają nas na Ziemię jak długo potrwa sama podróż? – Około dwóch tygodni czasu subiektywnego. Pół raza dłużej czasu przestrzennego. – Dobrze. A więc powinno się udać. Światła nie gasły nawet na chwilę. Jan wątpił, by więźniowie obserwowani byli przez cały czas musiał tak zresztą uważać, bowiem w przeciwnym wypadku jakakolwiek próba ucieczki nie miałaby większego sensu. Posługując się jedynie dotykiem, posortował znajdujące się w kieszeni przedmioty. Następnie położył się na podłodze i rozłożył przed sobą wyjęte z kieszeni klucze, starając się jednocześnie zasłonić je własnym ciałem. Były to różnokolorowe, niewielkie rurki, zaopatrzone na jednym końcu w pierścień. Aby otworzyć drzwi, należało po prostu włożyć je w otwór mechanizmu zamka. Były tak powszechne, iż niewielu ludzi zastanawiało się, co właściwie tkwi wewnątrz plastykowej rurki. Jan wiedział jednak, że zawiera ona stosunkowo skomplikowany mechanizm, składający się z odbiornika mikrofal owego, procesora mikrochipowego i niewielkiej baterii. Po włożeniu klucza w otwór, wysyłany przez mikroelektryczny obwód zanika sygnał uaktywniał ukryty w kluczu mechanizm, który w odpowiedzi wysłał swój własny sygnał kodowy. Jeżeli był on prawidłowy, drzwi otwierały się, a niewielkie, lecz bardzo silne pole magnetyczne ładowało powtórnie baterię. Jeżeli w zamek włożono jednak nieodpowiedni klucz ze złym sygnałem kodowym, drzwi nie tylko pozostawały zamknięte, ale mechanizm zamka natychmiast rozładowywał baterię, czyniąc klucz niezdatnym do użytku. Używając ostrza obcinacza do paznokci, Jan zerwał okrywającą mechanizm klucza warstwę plastyku. Miał teraz narzędzia, obwody i baterie. Był pewny, że przy odrobinie cierpliwości i umiejętności uda mu się zbudować to, czego potrzebuje. Technologia mikrochipowa była już tak powszechna, iż te nieprawdopodobnie małe mikroprocesory znalazły swe zastosowanie we wszystkich praktycznie urządzeniach mechanicznych. Większość ludzi wydawała się tego jednak nie dostrzegać. Jan

wiedział o tym doskonale, ponieważ sam zaprojektował większość tego typu obwodów. Wiedział także jak je zmienić, by posłużyły jego celom. Z jednego z kluczy wyjął samą baterię. Jej dwa cienkie przewody posłużyły do zmian w obwodach mikroelektronicznych drugiego klucza. Jego transmiter stał się teraz odbiornikiem, którego zadaniem będzie wykrycie kombinacji impulsów zamka w drzwiach celi. Gdy wszystkie czynności zostały już zakończone, Jan odwrócił się w kierunku siedzącego nieruchomo Debhu. – Chcę teraz spróbować odczytać kod zamka w drzwiach naszej celi. Mam jedynie nadzieję, że nie jest obwarowany obwodem zabezpieczającym. – Myślisz, że się uda? Jan pozwolił sobie na słaby uśmiech. – Powiedzmy, iż mam taką nadzieję. Jedynym sposobem, by się o tym przekonać, jest włożenie tego klucza w zamek. Ale będę potrzebował twojej pomocy. – Oczywiście. Co mogę zrobić? – Musisz odwrócić uwagę strażników. Nie wiem, w jakim stopniu jesteśmy obserwowani. Nie chcę jednak ryzykować. Ja będę pod ścianą tuż obok drzwi. Niech twoi ludzie zaczną walczyć ze sobą pod przeciwległą ścianą. Z pewnością zwróci to uwagę strażników i da mi kilka cennych sekund. Debhu pokręcił z powątpiewaniem głową. – Czy to musi być akurat walka? Moi ludzie niewiele wiedzą o tego typu sprawach. Nigdy się tego nie uczyli. – Naprawdę? – zaskoczony Jan spojrzał prosto na swego rozmówcę. A te karabiny, którymi tak ochoczo wymachiwali na planecie? Wyglądały całkiem realistycznie. – Był prawdziwe, ale nie naładowane. Może moglibyśmy zrobić coś innego? Hainault jest gimnastykiem. Porozmawiam z nim. Z pewnością przyjdzie mu coś do głowy. – I niech to lepiej będzie dobry pomysł. – Kiedy ma zacząć? – Gdy tylko znajdę się pod drzwiami. Gdy będę gotowy, potrę podbródek. Daj mi parę minut – powiedział Debhu i ruszył powoli w stronę leżącego nieruchomo mężczyzny. Hainault okazał się być prawdziwym artystą. Zaczął od niewielkiej rozgrzewki. Wkrótce przeszedł do stania na rękach i skomplikowanych mostków, a zakończył wyskokiem z saltem w powietrzu. Zanim jeszcze stopy akrobaty dotknęły podłogi, Jan na krótką chwilę włożył zmodyfikowany klucz w otwór zamka. Po wyjęciu ukrył go w dłoni i odsunął się od drzwi, oczekując na ryk syreny alarmowej. Nic się jednak nie stało. Po pięciu minutach już wiedział, iż pierwszy krok zakończony został sukcesem. Najważniejszą rzeczą, którą udało się zatrzymać więźniom, był mikrokomputer. Była to właściwie zabaweczka, niewątpliwie otrzymana od kogoś w podarunku. Strażnicy przeoczyli go, ponieważ z wyglądu przypominał sztukę biżuterii w kształcie wiszącego na złotym łańcuszku czerwonego serca, z wygrawerowaną po jednej stronie literą “J”. Należało jedynie położyć wisiorek na płaskiej powierzchni i nacisnąć literę, by przed operatorem pojawił się pełny hologram klawiatury. Pomimo braku wrażenia realności był to jednak najprawdziwszy komputer, dzięki wbudowanej jednostce pamięci molekularnej zbliżony pojemnością do zwykłych komputerów osobistych. Jan znał już kod zamka w drzwiach celi. Następnym krokiem będzie taka zmiana jednego z kluczy, by emitował ten właśnie kod. Bez komputera nie byłoby to jednak możliwe. Użył go, by wykasować starą pamięć z obwodów klucza i wprowadzić na to miejsce nową. Był to długi, pełen prób i błędów proces. Zajęło to mnóstwo czasu lecz w efekcie Jan otrzymał klucz, o którym wiedział, iż otworzy drzwi celi nie powodując alarmu. Debhu spojrzał z powątpiewaniem na niewielki, plastykowy cylinder. – Jesteś pewny, że zadziała? – zapytał. – Prawie. Powiedzmy, że w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach.

– Spore szansę. A co zrobimy po otwarciu tych drzwi? – Użyjemy tego samego klucza, by otworzyć zewnętrzne drzwi na końcu korytarza. Tutaj szansę, że ten zamek otwiera się tą samą kombinacją klucza są już mniejsze, wynoszą jakieś pięćdziesiąt procent. Jeżeli się otworzą, wychodzimy na zewnątrz. Jeżeli nie, to… no cóż, wtedy po naszej stronie będzie przynajmniej element zaskoczenia. – Jeżeli się uda, prawdopodobnie nigdy nie zdołamy ci się odwdzięczyć… – Nawet tak nie mów – przerwał ostro Jan. Gdyby nie to, że najprawdopodobniej na nas wszystkich wydano już wyrok śmierci, nawet nie rozważałbym tak zwariowanego pomysłu. Czy zastanowiłeś się, co stanie się, jeżeli nasza ucieczka rzeczywiście zakończy się powodzeniem? Jeżeli uda nam się opuścić ten statek? – No cóż – będziemy wolni.– Jan westchnął z rezygnacją. – Być może, gdybyśmy wylądowali na jakiejś innej planecie. Ale to będzie Ziemia. Gdy wyjdziesz z tego liniowca, znajdziesz się w samym sercu centrum kosmicznego. W dodatku bardzo pilnie strzeżonego. Każda osoba, którą spotkasz, będzie twoim wrogiem. Prole nie zrobią nic, by ci pomóc a najprawdopodobniej wydadzą, gdy za twoją głowę wyznaczona zostanie nagroda. Każdy inny człowiek będzie twoim prześladowcą. W przeciwieństwie do twoich ludzi potrafią walczyć i sprawia im to przyjemność. Niektórzy z nich lubią nawet zabijać. Widzisz więc, że będziemy stąpać po bardzo niebezpiecznym gruncie. – To już nasze zmartwienie – odparł Debhu, kładąc dłoń na ramieniu Jana. Wszyscy jesteśmy ochotnikami. Rozpoczynając rebelię doskonale wiedzieliśmy, dokąd może nas to zaprowadzić. Przeciwnikowi udało się nas pojmać i ma zamiar poprowadzić nas na stryczek niczym stado baranów na rzeź. Uratuj nas, Janie Kulozik, a do końca życia pozostaniemy twoimi dłużnikami. “Aby tylko starczyło tego życia” – pomyślał gorzko Jan. Szybko jednak odepchnął ponure myśli na bok, koncentrując się na planowanej ucieczce. Szansę na powodzenie, chociaż minimalne, jednak rzeczywiście były. Rozmyślał nad tym wszystkim przez kilka pozostałych do ładowania dni i opracował plan, który wydał mu się najodpowiedniejszy. Szeptem wyjaśnił leżącemu tuż obok Debhu, co należy robić: – Gdy wyjdziemy z celi, musimy trzymać się razem i poruszać bardzo szybko. Zaskoczenie jest naszą jedyną bronią. Będziemy także musieli odnaleźć drogę do wyjścia. Proponuję pojmać jednego z członków załogi i zmusić go, by nas prowadził… – Nie ma takiej potrzeby – przerwał Debhu. Jestem konstruktorem i sam budowałem takie statki. Dlatego też powierzono mi dowództwo jednego z nich. Ten liniowiec to ulepszona wersja standartowego pojazdu klasy Bravo. – Znajdziesz drogę? – Nawet w ciemnościach. – A więc bardzo ważne pytanie w jaki sposób możemy ominąć główną śluzę? Czy są jakieś inne drogi wyjścia ze statku? – I to całkiem sporo. Ponieważ statek ten zaprojektowano, by operował zarówno w atmosferze, jak i w próżni, posiada kilka niezależnych śluz i włazów. Duży luk załadunkowy jest w maszynowni… chociaż nie, otwarcie go zajmuje zbyt wiele czasu – zamyślił się na chwilę. Ale całkiem niedaleko jest dużo mniejszy luk, służący do uzupełniania zapasów. Do naszych celów wręcz idealny. Jan uśmiechnął się szeroko. – Zatem dobrze. Będziemy postępować zgodnie z rozwojem sytuacji. W tej chwili nie wiem nawet, w jakim kraju wylądujemy. Najprawdopodobniej w Stanach Zjednoczonych, w Spaceconcent na pustyni Mojave. To stwarza dodatkowy problem. Pozwól mi przez chwilę pomyśleć. Kompleks na pustyni posiada jedynie kilka dróg wjazdu i wyjazdu. Niedobrze. Mogą łatwo wszystko zablokować. Po następnym posiłku do pomieszczenia wszedł oddział silnie uzbrojonych strażników.

– Ustawić się w szeregu – rozkazał dowodzący oficer. Twarzami do ściany. Właśnie tak, ręce do góry i dłonie oparte o ścianę, tak, byśmy mogli je widzieć. Ty tam, pierwszy w szeregu. Wyrzuć wreszcie ten chleb i klękaj. Do przodu wystąpił strażnik z soniczną maszynką do golenia i nachylił się nad klęczącym więźniem. Fale ultradźwiękowe dawały znakomity efekt – usuwały wszelki zarost nie dotykając przy tym skóry. Sam akt golenia był też niezwykle szybki. Wkrótce z twarzy więźniów zniknęły wszelkie ślady zarostu, a ogolone do gołej skóry głowy przypominały gładkie kule bilardowe. Było to niezwykle upokarzające – strażnikom jednak wydawało się śmieszne. Cała podłoga zaśmiecona została ścinkami włosów. Oficer ponownie zwrócił się w stronę więźniów: – Gdy usłyszycie sygnał ostrzegawczy, chcę abyście wszyscy leżeli na podłodze. Przy lądowaniu możecie trochę pofruwać, a nam nie trzeba dodatkowych kłopotów w postaci połamanych kości. Ten, kto będzie miał pecha i nie będzie w stanie wyjść stąd o własnych siłach, zostanie natychmiast zastrzelony. Obiecuję wam to. Przy wtórze głośnego śmiechu strażnicy opuścili celę. Głucho szczęknęły zamykane drzwi. Więźniowie spojrzeli po sobie w milczeniu. – Zaczekajmy, dopóki nie wylądujemy i nie przywrócą normalnego ciążenia powiedział wreszcie Debhu. Wtedy wszyscy będą zajęci, a włazy zewnętrzne wciąż jeszcze zamknięte. Jan skinął głową i w tej samej chwili zawyła syrena alarmowa. Wejściu w atmosferę towarzyszyły lekkie wibracje i stopniowy wzrost ciążenia. Wszyscy położyli się nieruchomo na podłodze, spoglądając czujnie na leżących obok siebie Hana i Debhu. Silniki umilkły. Na krótką chwilę powróciła nieważkość, lecz szybko zastąpiona została ponownym ciążeniem, wzrastającym wraz z opuszczaniem się statku ku powierzchni Ziemi. – Teraz! – wykrzyknął Debhu. Jan zerwał się na równe nogi i włożył klucz w zamek. Drzwi otworzyły się nadspodziewanie lekko. Krótki korytarz był pusty. Mając za sobą resztę więźniów, kilkoma skokami przebył dzielącą go od drugich drzwi wolną przestrzeń i wsunął klucz w szczelinę zamka. Wstrzymał oddech. Drzwi otworzyły się. Nie rozległ się żaden sygnał alarmowy. Jan skinął głową w stronę Debhu, który otworzył je szerzej i wyjrzał ostrożnie na zewnątrz. – Tędy – syknął i pobiegł w głąb pustego korytarza. Nagle zza zakrętu wyszedł jeden z członków załogi liniowca. Na ich widok stanął jak wryty, a potem odwrócił się próbując uciec. Spóźnił się z tym jednak o całą wieczność. W chwilę później leżał nieprzytomny na podłodze. – A więc jesteśmy uzbrojeni – uśmiechnął się Debhu, prezentując wyjętą z kabury broń. Weź to, Janie. Z pewnością wiesz lepiej od nas, jak się z tym obchodzić. Debhu ruszył dalej, a pozostali tłoczyli się tuż za nim. Zignorował windę, jako zbyt powolną. Zamiast tego ruszył w dół schodami awaryjnymi, przeskakując po kilka stopni na raz. Zatrzymał się dopiero na samym dole, czekając na resztę przy okrągłym włazie. – Ten właz prowadzi do głównego przedziału silnikowego – wyjaśnił. Wewnątrz jest co najmniej czterech ludzi i jeden oficer. Możemy spróbować ich zaskoczyć… – Nie – sprzeciwił się Jan. Zbyt ryzykowne. Mogą być uzbrojeni. Gdzie powinien znajdować się oficer? – Przy pomocniczym pulpicie kontrolnym. Jakieś cztery metry po lewej stronie. – Pięknie. Wchodzę pierwszy. Wy wejdziecie za mną, lecz nie ustawiajcie się na linii strzału pomiędzy mną a obsługą maszynowni. – Nie zamierzasz chyba… – Doskonale wiesz, co zamierzam – uciął Jan, unosząc w górę broń. A teraz otwieraj ten luk. Znajdujący się wewnątrz oficer był bardzo młody. Jego pełen przerażenia okrzyk rychło zamienił się

w agonalne rzężenie, gdy wystrzelony z trzymanego przez Jana rewolweru pocisk rzucił go o ścianę. Na widok osuwającego się bezwładnie, zakrwawionego ciała, wbiegający do maszynowni rebelianci zatrzymali się gwałtownie. Na szczęście w pomieszczeniu nie było pełnej obsady ludzi. Jan zabił jeszcze dwu mężczyzn, w tym jednego strzałem w plecy. – Prędzej! – wykrzyknął ze zniecierpliwieniem. – Droga wolna! Więźniowie rzucili się w stronę luku. Jan zauważył jednak, iż przebiegając obok, starali się nie spoglądać mu w twarz. Debhu nie zawracał sobie głowy szukaniem przycisków otwierających klapę, lecz podbiegł do awaryjnego koła zamachowego i zaczął je przekręcać. Po dwu obrotach odepchnięty został przez Hainaulta na bok, który wykorzystując swą potężną siłę jął kręcić korbą coraz szybciej i szybciej. Wkrótce blokujące właz stalowe zapadki uniosły się w górę. – Jak na razie żadnego alarmu – szepnął Jan. – Otwórzcie trochę szerzej. Musimy się przekonać, czy na zewnątrz nie czeka już na nas komitet powitalny.

Rozdział 5 Lądowisko było ciemne i ciche. Słychać było tylko cichy zgrzyt kurczącego się metalu i szum wody. Kadłub statku i sam szyb ładowniczy schładzany był strumieniami wody, tryskającymi z dysz chłodniczych. Jan zatrzymał się u szczytu trapu, który automatycznie wysunął się tuż po wylądowaniu. Ostatnie stopnie ginęły w masie kłębiącej się na dnie szybu pary. – Przy dyszach wodnych powinien być luk wyjściowy – szepnął Debhu. Jeżeli oczywiście te szyby są podobne do tych, które projektowałem. – Lepiej, aby były – odparł Jan. – Prowadź. Odsunął się na bok i rozejrzał czujnie dookoła. Wszędzie panowała cisza. Dziwne, przecież powinni odkryć już ich ucieczkę. Debhu z pozostałymi zaczął schodzić w dół. Nagle ze wszystkich stron zapłonęły reflektory, zalewając wszystko ulewą jaskrawego światła. W chwilę później padły strzały. Pociski odbijały się od metalowych boków statku i od betonu, rozrywając schodzących w dół ludzi na strzępy. Jan osłonił oczy ramieniem i parę razy wystrzelił na ślepo. W końcu odrzucił pustą broń na bok. Jakimś cudem nie był nawet ranny. Dobiegające z dołu chrapliwe okrzyki świadczyły, że pozostali nie mieli tyle szczęścia. Jako ostatni z uciekających więźniów wciąż jeszcze znajdował się na szczycie trapu. Ich ucieczka nie pozostała niezauważona powiadomieni przez radio strażnicy brali właśnie srogi odwet. Wewnątrz szybu szalała śmierć. Ignorując deszcz padających wszędzie dookoła kuł, Jan dał nura w zbawczy otwór otwartego włazu. Przez chwilę leżał zupełnie nieruchomo. Wiedział, iż jego egzekucja została jedynie chwilowo odroczona. Jednak nie mógł znieść myśli, że jego prześladowcy znajdą go leżącego bezsilnie na podłodze. Podniósł się z wysiłkiem i ruszył powoli w głąb maszynowni. Nagle z dreszczem przerażenia spostrzegł, że drzwi windy zaczynają się wolno otwierać… Jednym skokiem dopadł do zgrupowanych pod jedną ze ścian urządzeń i wcisnął się w wąską szczelinę pomiędzy jednym z nich a ścianką grodzi. Wstrzymał oddech, słysząc tupot zbliżających się, ciężkich kroków. – Zatrzymajcie się tutaj – rozległ się czyjś głos. I uważajcie, by nie dostać się w ogień naszych własnych oddziałów na zewnątrz. Po chwili najwyraźniej zwrócił się do kogoś z zewnątrz: – Tu Lauca. Połączcie mnie z dowództwem. Tak, sir… Jesteśmy na pozycji w maszynowni. Tak, wstrzymać ogień. Wchodzimy do akcji. Rozumiem, żadnych jeńców. Strzały zaczęły cichnąć. Mężczyzna ponownie zwrócił się w stronę żołnierzy: – Słyszeliście? Żadnych jeńców. I spróbujcie nie powystrzelać się nawzajem z nadmiaru entuzjazmu. Zostawcie ciała tam, gdzie leżą. Potem przylecą reporterzy. Major chce, by cały świat dowiedział się, jaki los czeka odszczepieńców i morderców. Ruszajcie! Żołnierze, trzymając gotową do strzału broń, ruszyli do przodu. Jan mógł jedynie czekać, aż jeden z nich spojrzy w bok i odkryje go siedzącego bezradnie na podłodze. Jednak żaden z nich tego nie uczynił. Zaślepieni żądzą zemsty gnali w stronę luku. Dowodzący nimi oficer zatrzymał się niespełna pół metra od Jana i przemówił do widocznego u kołnierza mikrofonu: – Wstrzymać ogień. Powtarzam: wstrzymać ogień. Do szybu schodzą oddziały porządkowe. Jan jął wysuwać się na zewnątrz, jednak jego koszula zaczepiła się o jedną z wystających śrub. Gdy

szarpnął mocniej, pękła z cichym trzaskiem. Zaskoczony oficer drgnął i odwrócił głowę. Jan runął do przodu i obiema dłońmi złapał go za gardło. Było to okrutne, niemniej jednak efektywne. Oficer szarpnął się do tyłu, próbując oderwać miażdżące mu krtań palce. Upadli na podłogę. Z głowy żołnierza spadł hełm i potoczył się na bok. Oficer walczył jednak zaciekle dalej. Jego paznokcie pozostawiały na dłoniach Jana krwawe bruzdy, szeroko otwarte usta bezskutecznie próbowały wciągnąć do płuc odrobinę powietrza. Mięśnie Jana, zahartowane latami ciężkiej pracy, dawały mu teraz wyraźną przewagę. Tylko jeden z mężczyzn mógł wyjść z tej potyczki z życiem. Jan zacisnął palce silniej, bez emocji patrząc na posiniałą twarz trzepoczącego się pod nim oficera. Mężczyzna szarpnął się jeszcze raz i znieruchomiał. Jan zwolnił ucisk dopiero wtedy, gdy jego palce nie wyczuwały już żadnego śladu pulsu. Rozejrzał się szybko dookoła. Na razie był sam. Strzały na zewnątrz stawały się coraz rzadsze, w miarę jak żołnierze unieszkodliwiali jeden cel po drugim. W każdej chwili mogą wrócić z powrotem… Rozpiął magnetyczne zapięcia i szybkimi ruchami zerwał z ciała oficera mundur. Zdjęcie własnego ubrania i założenie czarnego uniformu zajęło mu mniej, niż minutę. Pasował, chociaż buty były odrobinę za ciasne. Do diabła z tym. Założył na głowę hełm i nie tracąc czasu, wepchnął bezwładne ciało w to samo miejsce, które posłużyło mu za kryjówkę. Biegnąc w stronę windy, zapiął pod brodą pasek hełmu. Unosił już palec w stronę guzika, gdy nagle jego wzrok spoczął na świecącej płytce wskaźnika. Zamarł. Winda zjeżdżała właśnie w dół. Schody awaryjne. Droga, którą dostali się tutaj. Przebiegł przez drzwi i naparł na mechanizm, by zamknęły się za nim szybciej. A teraz w górę. Nie za szybko, nie może pozwolić, by stracić oddech. Ale jak wysoko? Który pokład? Gdzie jest inne wyjście ze statku? Debhu znałby odpowiedzi na te pytania. Ale Debhu był martwy. Wszyscy byli martwi. Jan ze zdumieniem spostrzegł, że ich śmierć nie robi na nim większego wrażenia. Teraz czy później, cóż za różnica? I tak wszystkich czekałoby to samo. On jednak wciąż jeszcze był wolny. Schwytanie go z pewnością nie będzie takie proste, jak ta rzeźnia nieuzbrojonych ludzi w szybie. Jan poprawił wiszącą przy pasie kaburę. Z nim nie pójdzie im tak łatwo. Ile pokładów już właściwie przeszedł? Pięć, sześć? Następny będzie równie dobry, jak każdy inny. Po dotarciu do kolejnych drzwi obciągnął mundur i wziął głęboki oddech. Wyprostował się i pchnął drzwi. Korytarz był pusty. Ruszył w głąb statku krokiem, który jak miał nadzieję, przypominał sposób poruszania się wojskowych. Nagle zza załomu korytarza wynurzył się jeden z członków załogi. Na widok Jana skinął lekko głową, zamierzając przejść obok. Jan położył mu rękę na ramieniu. – Chwileczkę, dobry człowieku zupełnie nieświadomie jął formułować słowa z akcentem swej dawno zapomnianej, elitarnej szkoły przygotowawczej. – Gdzie jest najbliższe wyjście? Zaskoczony mężczyzna cofnął się do tyłu i spojrzał na niego szeroko otwartymi oczyma. Jan przemówił ponownie, tym razem bardziej stanowczo. – Odpowiadaj! Razem z oddziałem byłem w szybie ładowniczym i chcę się teraz stąd wydostać, by złożyć odpowiedni meldunek. – Przepraszam, wasza dostojność. Nie wiedziałem. Śluza jest na pokładzie pierwszym. Tymi schodami w górę. Potem na prawo. Jan skinął głową i ruszył sztywno do przodu. Jak na razie wszystko w porządku. Oszukał tego człowieka – lecz czy tak samo łatwo pójdzie mu z pozostałymi? Wkrótce się przekona. Próbował sobie przypomnieć, jakie nazwisko wymienił oficer. Loka? Nie. Lauca albo coś bardzo podobnego. Spojrzał na widniejącą na rękawie munduru naszywkę. Podporucznik Lauca. Pchnął drzwi i ruszył w górę schodów. Przy wyjściu ze statku stało dwóch uzbrojonych strażników. Sama śluza, była otwarta. Widniejący za nią metalowy trap dawał nadzieję na chwilowe bezpieczeństwo.

Na jego widok strażnicy wyprostowali się i zasalutowali mu. Jan nie mógł się już wycofać. Szedł dalej, odmierzając miarowo krok, aż w końcu zatrzymał się tuż przed nimi. Wtedy właśnie dostrzegł coś, co natchnęło go odrobiną nadziei. Numer ich jednostki różnił się od tego, który widniał na rękawie jego munduru. – Jestem porucznik Lauca ze szwadronu porządkowego. Mam zepsute radio. Gdzie znajdę waszego dowódcę? Żołnierze wyprostowali się jeszcze bardziej. – Major jest na dole, sir. W punkcie dowodzenia. – Dziękuję. Jan zasalutował z precyzją, którą wpajano mu podczas szkolenia wojskowego w szkole, odwrócił się na pięcie i wymaszerował na trap. Będąc pewnym, że żołnierze przy śluzie nie mogą go już dostrzec, odwrócił się i przemykając wzdłuż rzędu skupionych na rampie maszyn, pomknął w mrok. Doskonale wiedział, iż to chwilowe bezpieczeństwo nie oznaczało jeszcze wolności. Mundur zabitego oficera był co prawda znakomitym kamuflażem, lecz gdy tylko zostanie odnalezione ciało, stanie się śmiertelną pułapką. A w dodatku nie wiedział nawet, gdzie się znajduje.. Najprawdopodobniej w centrum kosmicznym na pustyni Mojave. Chociaż równie dobrze mógł być w jednej z tajnych baz wojskowych. Teraz nie było to jednak najważniejsze. Przede wszystkim musi się stąd wydostać. I to jak najszybciej, zanim pułapka się zatrzaśnie. Ruszył w stronę czegoś w rodzaju drogi, słabo oświetlonej reflektorami przejeżdżających pojazdów. Przystanął w cieniu rzucanym przez ogromne paki i spojrzał na jaskrawo iluminowaną bramę. Zwykły bluff nie wystarczy, by przedostać się przez nią na drugą stronę. Przez chwilę rozważał możliwość przejścia przez ogrodzenie. Szybko zarzucił jednak ten pomysł. Cały płot jest najprawdopodobniej pod napięciem, wyposażony w różnorakie systemy alarmowe. Jan był boleśnie świadomy, iż z każdą upływającą sekundą szansę na pomyślną ucieczkę kurczą się w zastraszająco szybkim tempie. – Porucznik Lauca, zgłoś się. Na nagły dźwięk tego rozkazu nieomal podskoczył. Radio, oczywiście. Gdzie jest przełącznik? Sięgnął dłonią do kontrolki przy pasie, próbujące odnaleźć w ciemnościach prawidłowy przycisk. – Lauca, zgłoś się. Czy ten jest tym prawidłowym? Musi nim być. Był tylko jeden sposób, aby to sprawdzić. Nacisnął guzik i przemówił: – Słucham, sir. – Nareszcie. Chcemy, byś pozostawił ciała prasie. Odwalaj ludzi z powrotem. Głos w słuchawkach umilkł. A więc fortel działał nadal lecz Jan wiedział, że zyskał tylko kilka cennych minut, nie więcej. Przełączył radio na obwód ogólny i jednym uchem słuchał krzyżujących się komend i rozkazów. Musi coś zrobić i to szybko. Podbiegł w stronę oświetlonej alejki i skryty przed wzrokiem stojących strażników, czekał na okazję. Wkrótce pojawił się samochód, ale w kabinie obok kierowcy siedział ktoś jeszcze. Jan cofnął się w cień. Za samochodem przejechał motocykl. Minuty płynęły. Pojazdy nieprzerwanym strumieniem wjeżdżały do bazy, jednak bardzo niewiele z nich ją opuszczało. Niech się wreszcie coś pojawi! Nagle mrok rozproszyły światła potężnej ciężarówki. Kabina była zbyt wysoko, by mógł zobaczyć, czy kierowca jest sam. Było to jednak ryzyko, które należało podjąć. Jan wyszedł na środek betonowej nawierzchni i uniósł rękę. Zgrzytnęły hamulce. Pojazd zatrzymał się i w oknie ukazała się twarz kierowcy. – Czym mogę służyć, wasza dostojność? – Czy ten samochód był już przeszukiwany?

– Jeszcze nie, sir. – A więc otwórz drzwi. Wchodzę do środka. Jan wspiął się po kilku stopniach w górę i wślizgnął do wnętrza kabiny. Kierowca, zwykły prol ubrany w poplamiony kombinezon i czapkę, był sam. Jan zatrzasnął drzwiczki, odwrócił się w stronę mężczyzny i wyciągnął rewolwer. – Wiesz, co to jest? – Tak, wasza miłość, wiem. Mężczyzna wpatrywał się w broń rozszerzonymi strachem oczyma. W mdłym świetle wskaźników widać było, że drży. Jan nie mógł sobie jednak pozwolić, by mu współczuć. – Dobrze. Rób więc dokładnie to, co ci powiem. Przejedziesz przez bramę tak, jak zwykle. Nic nie mów. Będę leżał tuż obok na podłodze i zastrzelę cię, jak tylko otworzysz gębę. Zrozumiałeś? – Tak, sir. Oczywiście, że… – Ruszaj. Jęknął wrzucony bieg i maszyna potoczyła się do przodu. Po chwili wolnej jazdy kierowca ponownie nacisnął na hamulec. Jan przyłożył lufę broni do boku mężczyzny. Miał jedynie nadzieję, że malujący się na twarzy prola strach nie zwróci uwagi stojących poniżej strażników. Jeden z nich powiedział coś niewyraźnie i kierowca wyjął z kieszeni w drzwiach plik papierów, po czym podał je komuś na zewnątrz. Napięcie w kabinie stało się niemal namacalne. Jan wyraźnie widział spływające po twarzy mężczyzny strużki potu. Wepchnął lufę głębiej. W końcu papiery zostały zwrócone i kierowca, nie zawracając sobie głowy włożeniem ich na miejsce, rzucił je na podłogę. Gwałtownym ruchem wrzucił bieg i ruszyli. Jechali przeszło minutę, gdy nagle szmer prowadzonych w słuchawce rozmów zagłuszony został przez jeden, brzmiący zdecydowanie głos: – Uwaga, wszystkie posterunki. Odnaleziono ciało zamordowanego podporucznika. Jego mundur zaginął. Przypuszcza się, iż jeden ze zbiegów pozostaje na wolności. Zamknąć wszystkie bramy. Ostrzeżenie to przyszło jednak za późno.

Rozdział 6 Ciężarówka mijała właśnie puste i ponure magazyny, oświetlone jedynie porozmieszczanymi w dość dalekich odstępach od siebie lampami. – Skręć za następnym rogiem – polecił Jan. Istniała spora szansa, że rozpoczęto pościg. Dobrze. Za następnym rogiem zatrzymaj się. Zaszumiały hydrauliczne hamulce. Znajdowali się na jednej z bocznych uliczek, sto metrów od najbliższej latarni. Doskonale. – Która godzina? – zapytał Jan. Kierowca zawahał się, a potem spojrzał na zegarek. – Trzecia… rano… – wystękał. – Nie obawiaj się. Nie mam zamiaru cię skrzywdzić – powiedział uspokajająco. Nie schował jednak broni. – O której będzie świt? – Około szóstej. A więc jeszcze trzy godziny ciemności. Nie było to zbyt wiele. – Gdzie jesteśmy? – W Dinkstown. Dzielnica magazynów. Nikt tutaj nie mieszka. – Nie o to pytam. Co to za baza, którą właśnie opuściliśmy? Kierowca przez chwilę gapił się na Jana w milczeniu, jakby nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. W końcu odpowiedział: – Mojave, wasza dostojność. Centrum kosmiczne na pustyni Mojave… – Wystarczy – przerwał Jan, decydując się na kolejny krok. Było to niebezpieczne, lecz potrzebował jakiegoś środka transportu. Zresztą na obecnym etapie wszystko było niebezpieczne. – Zdejmuj kombinezon. – Proszę, nie. Nie chcę, aby mnie zabili…! – Zamknij się! Powiedziałem ci przecież, że nic ci się nie stanie. Jak się nazywasz? – Miliard, wasza dostojność. Eddie Miliard. – A więc powiem ci, co zrobię, Eddie. Zabiorę twoje ubranie i cię zwiążę. Potem wezmę twój samochód. I nie mam zamiaru cię skrzywdzić. Gdy cię znajdą, powiesz po prostu, że cię porwałem. To zresztą prawda. Nie będziesz miał przez to żadnych kłopotów. – Nie! Już jestem w kłopotach głos mężczyzny pełen był rozpaczy i gniewu. Równie dobrze mogę być już martwy. W najlepszym wypadku wyrzucą mnie z roboty i do końca życia pozostanę na zasiłku. Już lepiej, gdybyś mnie zastrzelił!– Ostatnie słowa były histerycznym wrzaskiem. Kierowca nagłym ruchem odwrócił się i złapał siedzącego na siedzeniu obok Jana za szyję. Był bardzo silny. Jan nie miał wyjścia. Kolbą rewolweru uderzył mężczyznę w czoło, a gdy ten nie zwalniał ucisku, uderzył ponownie. Eddie Miliard westchnął głęboko i nieprzytomny, osunął się na siedzenie. “A więc to, co ten człowiek powiedział, okazało się prawdą pomyślał ponuro Jan, ściągając z kierowcy kombinezon. Jeszcze jedna ofiara. A czyż oni wszyscy nie byli w jakimś stopniu ofiarami?” Nie miał jednak czasu, by rozmyślać o takich rzeczach. Gdy wywlókł wciąż jeszcze nieprzytomnego kierowcę z kabiny i delikatnie ułożył na asfalcie, zaczął się trząść. Tak wiele ludzi. Chociaż działał w samoobronie, wciąż jeszcze nie mógł zaakceptować myśli, iż w brutalności nie daje się prześcignąć innym. Ale dzięki temu żył. Od momentu, w którym poświęcił

swoją pozycję na Ziemi, nie było już odwrotu. Podjął tę decyzję gdy uświadomił sobie, iż jego pozorna wolność jest sterowana przez państwo policyjne, którego nadzór rozciągnął się nad wszystkimi sferami życia. Takich, którzy myśleli podobnie jak on, wciąż przybywało rezultatem była rebelia, która ogarnęła całą galaktykę. Toczyła się wojna, a on był w niej żołnierzem. Na razie musi mu to wystarczyć. Na wzajemne obwinianie się przyjdzie czas po zwycięstwie. Rewolta bowiem zatriumfuje, musi zatriumfować. Inne rozwiązanie jest po prostu nie do pomyślenia. Kombinezon Eddie Miliarda przesycony był potem i smarami. Był także za duży. Jak na razie jednak będzie musiał spełnić swe zadanie. Czapka kierowcy skutecznie ukryła świeżo ogoloną głowę. Znalezionym pod siedzeniem drutem skrępował przeguby nieprzytomnego mężczyzny. Wystarczy. Wkrótce i tak będzie się musiał pozbyć tej ciężarówki. Silnik zaskoczył z cichym zgrzytem i pojazd zaczął wolno toczyć się wąską ulicą. Jan miał wciąż na głowie zabrany oficerowi hełm. Nie było innego sposobu by zorientować się, co dzieje się na zewnątrz. Jednak szybko zdał sobie sprawę, że jest to właściwie bez sensu. W słuchawkach zabrzmiało jedynie kilka komend, a potem zapadła cisza. Ochrona bazy z pewnością wiedziała, że ma przy sobie skradzione radio, więc komputer komunikacyjny dawno pozmieniał już wszystkie częstotliwości, by uniemożliwić mu dalszy podsłuch rozmów. Rzucił hełm na podłogę i nacisnął na pedał gazu. Zwolnił dopiero wtedy, gdy dojechał do skrzyżowania z drogą główną. Komputer drogowy dał mu zielone światło, skręcił więc w prawo. Dostrzegł co prawda zjazd na autostradę nr 399 do Los Angeles, wiedział jednak, że przy wjeździe do większych miast z pewnością postawiono już policyjne zapory. Ruch na drodze stawał się stopniowo coraz większy. Gdy Jan dostrzegł jaskrawo oświetloną stację benzynową, zwolnił. Za nią znajdował się parking i całodobowa restauracja. Doskonale. Skręcił na podjazd i przejechał powoli obok rzędu zaparkowanych pojazdów, kierując się w stronę majaczących w mroku budynków. Były to garaże. Wszystkie były zamknięte, lecz mógł postawić za nimi ciężarówkę. Przy odrobinie szczęścia znajdą ją dopiero za parę godzin. Ale co dalej? Działać. Miał przy sobie kartę identyfikacyjną Eddie’go Miliarda, lecz zda ona egzamin jedynie przy bardzo powierzchownej kontroli. W skrytce znalazł kilka banknotów jednodolarowych i garść miedziaków. Wsunął je do kieszeni i zapiał kombinezon. Jeżeli prole tutaj podobni byli do tych z Wielkiej Brytanii, to poważnie wątpił, by zauważyli, że ubranie jest niedopasowane. Ale co zrobić z mundurem oficera? W tej chwili był zupełnie nieprzydatny. Z pewnością wiedzą już o nim wszyscy policjanci w okolicy. A broń i dodatkowy magazynek? Lepiej będzie, jeżeli zatrzyma je przy sobie. Przez chwilę macał ręką pod fotelem, aż znalazł w końcu brudny worek. Pistolet i magazynek wrzucił do środka, a mundur i hełm wcisnął pod fotel. Na razie będzie to musiało wystarczyć. Zarzucił worek na ramię, zamknął drzwi kabiny na klucz i zszedł na ziemię. Rozejrzał się dookoła i szybkim ruchem cisnął klucz ponad otaczającym garaże płotem. To wszystko, co mógł w tej chwili zrobić. Odetchnął głęboko i wolnym krokiem ruszył w stronę świateł restauracji. Przed wejściem do jaskrawo iluminowanego pomieszczenia zatrzymał się niepewny, co oczekuje go w środku. Był zmęczony i spragniony chociaż “zmęczony” było zbyt słabym określeniem. Leciał wprost z nóg. Od chwili, w której udało mu się otworzyć drzwi celi, bez przerwy uciekał, bez przerwy groziło mu śmiertelne niebezpieczeństwo. Adrenalina utrzymywała go w ruchu, maskowała narastające znużenie. Dopiero teraz zaczął odczuwać je w całej pełni. Z wysiłkiem oparł się o ścianę restauracji i przez szerokie okno zajrzał do środka. Przestronna sala z lożami i stolikami; przy długim barze siedziało dwu mężczyzn. Reszta sali była pusta. Czy powinien tam wejść? Było to ryzykowne, lecz w tej chwili wszystko było jednym wielkim ryzykiem. Wewnątrz będzie miał szansę coś zjeść, przez chwilę posiedzieć i uporządkować chaos rozbieganych myśli. Potrzebował tego. Bardzo tego potrzebował. Zmęczenie sprawiało, iż z wolna stawał się fatalistą. Ostatecznie i tak go złapią lecz przynajmniej wtedy, gdy będzie miał pełny żołądek.