Prolog
Wydanie nadzwyczajne! Sensacyjne wiadomości z Ośrodka Lo-
tów Kosmicznych! Udało się nawiązać łączność ze statkiem
gwiezdnym „Achilles 87”, który uznano już za zaginiony. Kapitan
pojazdu Barry F. Kennan poinformował, że jego załoga przebywa
na nieznanej planecie, nie tylko nadającej się do życia, ale do złu-
dzenia przypominającej Ziemię, oraz że wszyscy czują się tam
znakomicie. Zapytany o przyczyny tak długiego milczenia, kapitan
Kennan oświadczył, że nie chce więcej mieć nic wspólnego z Zie-
mią. Na wezwanie zaś odpowiedział tylko dlatego, że całkiem
przypadkowo znalazł się na pokładzie statku, by zabrać stamtąd
jakieś rzeczy. A w ogóle cała załoga zdecydowała się na zawsze
pozostać na Ziemi Beta.
I na tym łączność się urwała. Dziwne zachowanie kapitana
Kennana, a przede wszystkim jego ostatnie oświadczenie, pozwa-
lają przypuszczać, iż załoga „Achillesa 87” znajduje siew niewoli u
tajemniczych mieszkańców Ziemi Beta i w ten sposób wzywa po-
mocy. Na szczęście w czasie transmisji udało się określić poło-
żenie tajemniczej planety. Towarzystwo Ocalenia Kosmonautów
bezzwłocznie przystąpiło do organizowania zbiórki darów, zamie-
rzając w najbliższym czasie wysłać na Betę uzbrojoną ekspedy-
cję ratunkową.
Komunikat Ośrodka Lotów Kosmicznych: 27 września
br. statek gwiezdny „Achilles 88”, wysłany na ratunek załodze
„Achillesa 87”, pomyślnie wylądował na Ziemi Beta.
„Niech to diabli, wszystko jest tu takie samo, jak na naszej
5
staruszce Ziemi - widzę sosny i .chmury!” - zawołał kapitan Steve
Heyts, schodząc na powierzchnię planety.
Były to jego ostatnie słowa. Próby ponownego nawiązania
łączności ze statkiem nie przyniosły, jak na razie, rezultatu.
Ośrodek Lotów Kosmicznych informuje: 12 marca br.
statek gwiezdny „Achilles 89”, wysłany na ratunek statkom
„Achilles 87” i „Achilles 88”, pomyślnie wylądował na Ziemi Beta.
„Osobiście podoba mi się tutaj - informował Ośrodek kapitan
John Derck. - „Tamci mieli rację: prawdziwy raj. I my także chyba
tu zostaniemy. Żegnajcie”.
Derck również nie chce wracać na Ziemię!
Kennan, Heyts, Derck... kto następny?
Co się tam dzieje? Naukowcy powstrzymują się od komenta-
rzy, cały świat gubi się w domysłach. Ziemia... Człowiek zawsze
był jej wierny, dokądkolwiek zawędrował. Po raz pierwszy dobro-
wolnie się od niej odciął.
A może to naprawdę raj?
Ze źródeł nieoficjalnych: Przystąpiono do organizowania
pierwszej partii przesiedleńców na Betę.
Liczba kolonistów udających się na zagadkową Betę zatrważa-
jąco rośnie. Tylko w ubiegłym tygodniu odleciało tam 312 ludzi.
Zdecydowali się na to pomimo niezwykle wysokiej ceny biletu, a
6
także ignorując tragiczną statystykę - prawie jedna trzecia po-
spiesznie organizowanych ekspedycji ginie w Kosmosie.
A może to naprawdę raj?
Rząd Ziemi Beta oświadcza, że w związku z niebezpieczeń-
stwem przeludnienia zamyka wszystkie porty lotnicze dla prze-
siedleńców z Ziemi. Rząd Ziemi Beta ogłasza całkowitą suweren-
ność i w przyszłości nie zamierza utrzymywać jakichkolwiek kon-
taktów z Ziemią Alfa!
Rząd Ziemi Beta uprzedza, że wokół planety na wysokości
trzystu kilometrów utworzona została strefa obronna. Dowódca
sił zbrojnych strefy kapitan Barry F. Kennan wydał bezwzględny
rozkaz niszczenia wszystkich rakiet przybywających z Ziemi Alfa.
Tragiczna zagłada rakiet pasażerskich „Diana” i „Erica”.
Wstrząsająca zbrodnia Betan. Obie rakiety odleciały na Betę trzy
miesiące przed zamknięciem jej dla przesiedleńców, wśród pasa-
żerów były kobiety i dzieci. Cały świat wstrząśnięty jest rozmia-
rem zbrodni, ze wszystkich stron do rządu Bety płyną noty prote-
stacyjne.
„Mój mąż nie mógł wydać takiego rozkazu!” - zapewnia Mrs
Kennan.
Nota rządu Wolnego Świata do rządu Ziemi Beta.
Rząd Ziemi Beta nie odpowiada!
Mrs Kennan nareszcie otrzymała wizę i w piątek odlatuje na
Betę w celu spotkania z mężem i nawiązania kontaktów dyploma-
tycznych z Ziemią Beta. Na pokładzie rakiety znajdują się także
dwaj synowie Kennana oraz jego pięcioletnia córka Gladys, której
imieniem nazwano rakietę. Mrs Kennan ma za zadanie przekazać
za pośrednictwem kapitana Barry F. Kennana notę rządu Ziemi
Alfa do rządu Ziemi Beta.
7
Kolejna potworna zbrodnia! „Maleńka Gladys” zniszczona
na rozkaz Barry F. Kennana!
„Ci ludzie zupełnie tom poszaleli! - stwierdził Prezydent. -
Kennan to degenerat. Wątpię w jego człowieczeństwo. Bądźcie
przeklęci!”
W senacie trwa debata nad wypowiedzeniem wojny Ziemi Be-
ta.
Komunikat specjalny: Senat większością głosów odrzucił
projekt wypowiedzenia wojny Becie. Senator Antoine Doret:
„Niestety, wyposażyliśmy ich w najnowocześniejszą broń. Sami
stworzyliśmy koszmar, wobec którego jesteśmy bezradni. Musimy
się po prostu od tego odciąć! To najrozsądniejsze wyjście. Im
szybciej zapomnimy e tej bolesnej i zawstydzającej karcie naszej
historii, tym lepiej dla nas.
Nie zapomnieliśmy! Dziś zmuszeni jesteśmy przypomnieć czy-
telnikom o bolesnej rocznicy - minęło dziesięć lat od zniszczenia
„Maleńkiej Gladys”. Beta milczy. Przeważająca część dziennikarzy
podziela przekonanie, że złowieszcza tajemnica Bety nigdy nie zo-
stanie wyjaśniona.
(Z prasy)
* * *
Dziś powinna przyjść.
Dzień zaczął się jak zwykle. Wyspałam się znakomicie. Indy-
widualny układ ćwiczeń gimnastycznych, masaż, orzeźwiający
tusz i szorstki dotyk ręczników doskonale podnoszą nastrój.
8
Delikatne mechaniczne ręce Jacquesa pomagają mi się ubrać.
Mam go już przeszło 30 lat. Jeszcze żył Bernard, kiedyśmy go ku-
powali. Jacques wrócił właśnie z naprawy i ze szczególną gorliwo-
ścią wypełnia swoje obowiązki. Jakby wdzięczny za to, że nie od-
daliśmy go na złom.
Przyzwyczaiłam się do niego. Nie znoszę tych nowoczesnych
modeli - to pełne tupetu i nonszalancji wygadane lizusy. Co inne-
go Jacques - ten posiada wrodzoną dystynkcję.
- Czy szanowna pani nie ma nic przeciwko szarości połączo-
nej z błękitem? Dzisiaj będzie w tym pani do twarzy, szanowna
pani będzie świeżo wyglądała.
Wiem, że mówi prawdę. Zgadzam się nawet na błękitną, pod
kolor sukienki, perukę, chociaż nie znoszę peruk, i Jacques co-
dziennie usiłuje z tego, co jeszcze zostało mi na głowie, zrobić
żałosną namiastkę fryzury.
- Delikatny makijaż, madame?
Dzisiaj powinna przyjść...
Jacques robi coś koło moich oczu, skubie brwi.
- Czy to bardzo panią denerwuje? Już kończę, madame.
Lustro. Patrzę na siebie. Korpulentna, stateczna dama. Nicze-
go sobie, jeśli zważyć, że za kilka dni stuknie mi sto dwadzieścia
siedem lat. A może nie stuknie?
Przecież musi dzisiaj przyjść.
A może nie przyjdzie? Może się rozmyśli?
Co zostało z prawdziwej Ingrid Kane, tego chyba nawet ja sa-
ma nie umiałabym dokładnie powiedzieć. Podreperowany tu i
tam szkielet, mięśnie, gruczoły, oczy. Cała reszta natomiast jest
obca, przeszczepiona. Albo sztuczna. Niechby nawet najlepszego
gatunku, to i tak nie lepsza niż, dajmy na to, u Jacquesa. Nie je-
stem już człowiekiem, choć jeszcze nie robotem. Prymitywny ro-
bot. Śmieszne. Coś tam nieoczekiwanie odmówi posłuszeństwa,
zepsuje się. Nawet nie zdążę wezwać Docka. Albo Dock nie zdąży.
9
Albo w nim samym trzaśnie jakiś mechanizm.
Odmówi posłuszeństwa hipotermia, wyłączy się świadomość...
Zwykły ciąg przypadków - i po wszystkim. Tak było z Bernar-
dem. Wcześniej czy później tak stanie się z tobą, Ingrid Kane.
Przyjdzie czy nie przyjdzie?
A jednak - to ja. Dopóki istnieje mój mózg, a ściślej mówiąc,
informacja nagromadzono w nim przez sto dwadzieścia siedem
lat.
A zatem ja - to informacja. Śmieszne.
- Jadłospis, madame? Kurczę w galarecie, zielony groszek,
przetarte warzywa... Mamy cudowne ananasy.
- Podaj ananasy. 1 jeszcze befsztyk. Krwisty, Jacques. I pud-
ding.
- Ależ, madame...
- Do diabła z tym wszystkim, Jacques. Mój sztuczny żołądek
domaga się naturalnego mięsa. A dieta będzie jutro. Jeśli w ogóle
będzie jutro.
Befsztyk jest doskonały, ale już po pierwszym kęsie czuję w
środku nieznośny ciężar. Odsuwam talerz i zabieram się do purre.
Chcę, żeby przyszła.
Dzwonek. Przyszła? Ale dlaczego tak wcześnie? Przecież wy-
znaczyłam jej wizytę na dwunastą... Muszę się jeszcze zastano-
wić...
- Dziewczyna, Jacques? Przyprowadź ją tutaj.
- Nie, madame, staruszkowie. Para.
Ach, ci... Całkiem zapomniałam. Ale przecież wiedzą, że otwie-
ram o dziesiątej. Nawet nie dadzą zjeść śniadania.
- Powiedz, żeby poczekali - mówię do Jacquesa i zabieram
się do ananasów. Ale apetytu już nie mam. Przeklęty befsztyk!
Będę musiała połknąć pigułkę.
Cierpliwie czekają na dole. Ona i on. Małżeństwo. Oboje
10
siwiuteńcy, dostojni, odświętni. I młodsi ode mnie.
- Czy mogę zobaczyć państwa dokumenty?
- Oczywiście, proszę pani. - Staruszek pośpiesznie rozkłada
na stole papiery - pozwolenie na śmierć, wypis z rejestru żywych
w miejscu zamieszkania, testament i opis majątku. Wszystko w
porządku. Pozostają jedynie formalności.
- Czy stanowczo postanowiliście odejść z życia?
- Tak, madame - zgodnie kiwają głowami.
- Ale dlaczego? Przecież życie jest takie piękne!
Przewidziane ceremoniałem zdanie zawsze brzmi w moich
ustach fałszywie, choć w zasadzie nie mam nic przeciwko niemu.
Jest jakieś niedorzeczne.
- Widzi pani, madame - mówi ona - po prostu jesteśmy zmę-
czeni. „Po prostu jesteśmy zmęczeni”, „Zrobiło się nudno”, „Mam
tego dość”,.. Typowa odpowiedź. Każdy to mówi.
- Jesteśmy bardzo starzy - jakby usprawiedliwiająco uśmie-
cha się ona. - Wszystko już było, wszystko.
- Jestem od was starsza.
- Parni to co innego, madame. Panią trzyma chęć poznania.
Przecież pani jest tą sławną Ingrid Kane, prawda?
Dziwne, jeszcze mnie pamiętają. Czterdzieści lat minęło, od-
kąd oficjalnie przestałam się zajmować nauką.
- Mój brat był pani uczniem, madame Kane. Teraz zostanie
sam, ale nie chciał przyjść z nami. Hoduje jakieś żuki z pięcioma
łapkami. Prosił o przekazanie pani pozdrowień.
- Czy naprawdę otrzymam przed śmiercią to, czego zapra-
gnę? - podejrzliwie zapytał staruszek. - Czy jest to po prostu tylko
reklama?
O nie, wynalazek Ingrid Karne nie potrzebował żadnych chwy-
tów reklamowych. Kiedy pół wieku temu odkryłam sposób na
11
koncentrowanie wszystkich myśli, energii i doznań człowieka
umierającego tak, by wywoływać wyraziste, przez niego wybrane
widzenie senne, to - rzecz jasna - nie myślałam wtedy, że sztuka ta
ze sposobu ulżenia śmierci przekształci się w przynętę ułatwiającą
państwu walkę z przeludnieniem z powodu „długowiecznych”.
„Domy Ostatniego Życzenia” stały się czymś tak zwyczajnym, jak
wszystkie inne instytucje państwowe. A już zupełnie nie myśla-
łam, że sama będę właścicielką jednego z nich.
Zaprowadziłam staruszków do usypialni - ogromnego, przy-
pominającego oranżerię pomieszczenia. Dokoła palmy, banany,
drzewa pomarańczowe i cytrynowe, olbrzymie kaktusy i niesły-
chana ilość egzotycznych kwiatów. Wrzask papug i pawi. Przez
sufit z kolorowego tworzywa padały zielone, pomarańczowe i błę-
kitne smugi światła. Cicho sączyła się muzyka, kołysała, odurzała,
i tak samo odurzająco pachniały kwiaty.
Ułożyłam staruszków na sofach, przykrytych miękkimi, puszy-
stymi narzutami, założyłam obojgu na głowy „czarodziejskie heł-
my” - tak nazywano to urządzenie w ulotkach reklamowych. Na
pierwszy rzut oka zwykły nocny czepek z tasiemkami, w których
tkwiły misternie ukryte przewody.
- Jak ty śmiesznie wyglądasz, Willy!
Ale on był już „tam”, ze swym ostatnim pragnieniem, zwężo-
ne oczy błyszczały niecierpliwością.
- Czynie można szybciej, madame?
Sama chciałam jak najprędzej, zawsze mnie to przyprawiało o
mdłości.
Włączyłam „księdza”. Przy wtórze organów rozległy się słowa
modlitwy.
- Możecie się teraz pożegnać.
- Żegnaj, Willy.
- Żegnaj, Marto.
- Żegnamy panią, madame Kane.
12
Nawet na siebie nie spojrzeli.
- Proszę zamknąć oczy. Rozluźnić się. Proszę myśleć o swoim
ostatnim życzeniu.
Oboje umilkli.
Włączyłam „hełmy”, pawie i papugi wypędziłam do bezpiecz-
nej, hermetycznej izolatki, skąd zwykle obserwowałam proces
umierania. Weszłam tam i nacisnęłam guzik. Na pulpicie zapłonął
napis: „Wstęp wzbroniony! Wejście grozi śmiercią!” Oznaczało to,
że do pomieszczenia napływa gaz „wiecznego ukojenia”.
Za godzinę będzie po wszystkim. Automaty uprzątną trupy,
przewietrzą pomieszczenie, gotowe na przyjęcie nowych klien-
tów.
O czym teraz myślą? Miałam możliwość dowiedzieć się tego i
na początku, z ciekawości, „podłączałam się” do swoich klientów.
Ale okazywało się to w zasadzie jednym i tym samym, zawsze
niewiarygodnie nudnym marzeniem. Jeśli nie ślicznotka i nie
mistrz sportu, to rozpustne, wielkie żarcie z mnóstwem dań i na-
pojów. Bachanalia. Prymitywna uczta plebsu.
Ach, jak wielką miałam ochotę zjeść dziś rano prawdziwy,
krwisty befsztyk.
Jakie byłoby twoje ostatnie życzenie, Ingrid Kane?
W parku było zimno, włączyłam więc termoregulator umiesz-
czony w sukience.
No cóż, trudno moją obecną pracę nazwać przyjemną, ale
dzięki niej mam do dyspozycji laboratorium. I będę mogła prze-
prowadzić zaplanowany eksperyment.
Ale czy ona przyjdzie?
Czego ja właściwie chcę? Zacząć życie od nowa? Nie. Jestem
zmęczona, tak samo jak moi klienci. Przeprowadzić eksperyment,
po raz ostatni zaspokoić swoją żądzę wiedzy i postawić kropkę?
Chyba tak. Jeśli wszystko odbędzie się zgodnie z planem, zjawię
się jutro w „Domu Ostatniego Życzenia”, nałożą mi na głowę „cza-
rodziejski hełm”...
13
I czego mam wtedy pragnąć? Może młodego Bernarda? Może
krwisty befsztyk?
Do dwunastej pozostało czterdzieści siedem minut. Gdyby się
nie udało, Ingrid Kane będzie dziś martwa. Trzeba zatrzeć wszel-
kie ślady. Moja ostatnia praca jest tylko moją własnością. Poświę-
ciłam jej czterdzieści lat życia.
Sukces czy klęska? To, co w końcu zaczęło mi się udawać ze
zwierzętami, w przypadku ludzi może okazać się zupełnym fia-
skiem. Mózg szympansa i mózg człowieka... A jednak - jeden i
drugi jest - mózgiem. Ach, żeby już jak najszybciej I
Jesteś nazbyt ciekawa, Ingrid.
Szłam za szybko i długo nie mogłam złapać tchu przed
drzwiami laboratorium. Kręciło mi się w głowie, serce kłuło i wali-
ło jak młot. Żeby tylko nie umrzeć, nim rozpocznę swój ekspery-
ment, ot tak sobie, wulgarnie i prymitywnie, na trawniku własne-
go parku, pod rozłożystym dębem. Zdaje się, że przeszło. Zawsze
ci się udawało, Ingrid.
Wybrałam numer szyfru i drzwi bezszelestnie się otworzyły.
Dwie małpy, Una i Red, z radosnym piskiem rzuciły się ku mnie,
dałam im po kiści bananów. Jedyne zwierzęta, jakie zatrzymałam.
Najbardziej udane. Una była niegdyś starym, oślepłym stworze-
niem, które cierpiało na wszystkie możliwe choroby. Podarowa-
łam jej ciało rocznej Emmy i teraz upajała się drugą młodością. Ze
wszystkich sił starała się zaskarbić sobie przychylność Reda, ale
jego sytuacja była bardziej złożona. W poprzednim wcieleniu był
samicą, wielokrotnie rodzącą, i w żaden sposób nie mógł się przy-
zwyczaić do swojej nowej płci.
Najpierw zebrałam wszystkie taśmy z opisami doświadczeń i
rozpaliłam na podłodze ognisko. Prymitywny, ale skuteczny spo-
sób. Popiół zebrałam odkurzaczem. Uporać się z przyrządami
14
było jeszcze prościej, choć i tak nikt nie domyśliłby się ich prze-
znaczenia. Potem wypuściłam na wolność Unę i Reda - zwierzęta
umieją dochować tajemnicy - i przystąpiłam do rzeczy najważ-
niejszej. W tajnej skrytce w ścianie ukryty był mój DIK - dusza
Ingrid Kane - nazwałam go tak dla żartu, miał on pomieścić w
sobie moją duszę i tchnąć ją w ciało tej nieznajomej dziewczyny.
Przyszła do mnie kilka dni temu, niewiarygodnie młoda, świe-
ża i śliczna, w krótkiej, zielonkawej - pod kolor oczu - tunice, ze
złotą żmijką, misternie wplecioną w popielate, także z zielonym
odcieniem, włosy. Farbowane czy naturalne? To pytanie tak bar-
dzo mnie męczyło, że wprowadziwszy ją do gabinetu wyjaśniłam
przede wszystkim tę właśnie sprawę. Włosy okazały się naturalne.
- Komu zatem potrzebne są moje usługi? - zapytałam, prze-
konana, że dziewczyna przyszła w imieniu swych sędziwych
krewnych lub znajomych.
- Mnie.
Z zaskoczenia aż powtórzyłam pytanie.
- Mnie! - powiedziała dobitnie. - Chcę umrzeć.
- Ile pani ma lat?
- Dziewiętnaście.
Tak, o niej nie można było powiedzieć, że jest „zmęczona”.
Umierać w wieku dziewiętnastu lat, kiedy życie jest takie piękne?
- Kiedy życie jest takie piękne... - powtórzyłam głośno.
W stosunku do niej nie zabrzmiało to fałszywie.
- Chcę umrzeć - powtórzyła.
- Ale dlaczego?
- Sądziłam, że nie muszę odpowiadać na to pytanie...
- Tak, oczywiście.
- Wobec tego nie odpowiem.
15
Głos jej ścichł do szeptu i wtedy po raz pierwszy zauważyłam w
niej jakąś anomalię. Jakby od wewnątrz trawiła ją niewidoczna
choroba. Może o to właśnie chodzi?
- Muszę panią zbadać. Proszę wejść do boxu i rozebrać się.
Dziewczyna zrzuciła tunikę. Na kolorowym ekranie widziałam
ją teraz całą, pięknie zbudowaną, silną, zbrązowiałą od słońca.
Włączyłam przyrządy i usiłując znaleźć dziurę w całym, zbadałam
każdą część jej organizmu, od niewielkich, wąskich stóp, aż po
końce zielonkawych włosów. Dziewczyna była absolutnie zdrowa,
tak jak tylko można być zdrową mając dziewiętnaście lat. Nie
miała nawet ani jednego zaplombowanego zęba!
Jej mózg, jak potwierdziły badania, również był całkowicie w
porządku. Nieznane dla mnie pozostawały tylko jej myśli, ale by je
poznać, musiałabym zaprowadzić ją do laboratorium, co było
nadzwyczaj nęcące, lecz niewykonalne.
Wciąż nie wyłączałam ekranu: złapałam się na tym, że napa-
wam się jej pięknością. Zniszczyć to wszystko, zeszpecić, zmienić
w garstkę popiołu? Nonsens!
A gdyby... Dusza Ingrid Kane w tym ciele. Kuszące. Lecz nie
chciałam przeprowadzać ostatniego eksperymentu w takim po-
śpiechu. Trzeba jeszcze tysiąc razy wszystko sprawdzić, przemy-
śleć. Przecież w razie niepowodzenia umrę, nie zaspokajając swo-
jej ciekawości. Żeby mieć jeszcze chociaż z pół roku.
Ale za pół roku tej dziewczyny już nie będzie. Poza tym za mie-
siąc czy dwa upadnę na jakiejś ścieżce w parku, nie zadziała hipo-
termia, wyłączy się świadomość. Tak było z Bernardem. Jest się
nad czym zastanawiać.
Jej włosy. I nogi. W młodości byłam chyba niczego sobie, ale z
włosami nigdy nie mogłam dojść do ładu, a sukienki powyżej
kolan też nie były dla mnie.
16
Czyżbyś naprawdę była jeszcze kobietą, Ingrid?
- Może się pani ubrać. Jak się pani nazywa?
- Nicole. Nicole Brandeaux. - Zapięła paski sandałów i wy-
prostowała się. - Jeśli pani mi nie pomoże, rzucę się z dachu. Albo
z mostu.
Z wyrazu jej twarzy wywnioskowałam, że może to zrobić. Co za
przedziwna dziewczyna! Nie wyglądała na zdrową, wbrew wyni-
kom badań, wbrew młodości i urodzie. Z takim paradoksem ze-
tknęłam się po raz pierwszy.
- Dobrze. Ma pani trzy dni, żeby się zastanowić i przygoto-
wać niezbędne dokumenty.
- Co jest potrzebne?
Zapisała starannie w notesie, jak uczennica.
- A zatem w sobotę, punktualnie o dwunastej. Przyjdę. Do
widzenia, madame Kane.
Do dwunastej brakowało ośmiu minut, kiedy wyszłam z labo-
ratorium, zapuszczonego pomieszczenia, w którym ogłupiała ze
starości baba hodowała małpy, psy i koty. Bardzo zmęczona, led-
wie dowlokłam się przez park do domu, przyciskając do siebie
DIK-a, którego dla niepoznaki włożyłam w kolorowe opakowanie
po bananach. DIK był dla mnie za ciężki, jednak nikomu nie po-
zwoliłabym go nieść, nawet Jacquesowi. Brakowało mi tchu,
przed oczami wirowały ciemne plamy, pierś gniótł nieznośny cię-
żar. Chyba nigdy nie rozumiałam tak dobrze swoich klientów, jak
w tej chwili. Byłam zmęczona, miałam wszystkiego dość. To nic,
jeszcze jeden wysiłek. Ciekawe, jak się to skończy.
Udało się, jak zwykle. Zdołałam nie tylko dojść do usypialni,
ale i pozostać niezauważoną. Starannie ukryłam DIK-a w doni-
cy z daktylowcem i poszłam na górę.
- Jak się szanowna pani czuje, madame?
- Znakomicie, Jacques. Lepiej niż kiedykolwiek.
17
- Źle pani wygląda. Wezwę automat medyczny.
Tylko tego brakowało! Automat bezbłędnie oceniłby stan mo-
jego zdrowia, a wtedy nie uniknęłabym pobytu w szpitalu.
Zegar wybił południe.
- Głupstwo, Jacques. Po prostu trochę się zmęczyłam. Chyba
się na chwilę położę. Daj mi znać, kiedy i przyjdzie dziewczyna.
I
- Dobrze, proszę pani.
Chyba się zdrzemnęłam. Kiedy otworzyłam oczy, było dwa-
dzieścia po dwunastej.
Nie przyszła. Oczywiście. Byłabym zdziwiona, gdyby przyszła.
I wtedy na schodach rozległy się ciężkie, rytmiczne kroki Ja-
cquesa.
- Dziewczyna czeka, madame.
Siedziała na leżaku przed domem. Oczy zamknięte, ręce złożo-
ne na kolanach, mizerna twarz, której bladość podkreślała źle
dobrana sukienka w kolorze przydymionej szarości.
- Trochę się spóźniłam. Przepraszam, madame, żegnałam się
z... tym...
Zatoczyła ręką łuk.
Żegnała się? Żegnają się ci, którym żal się rozstawać. Nie chce
porzucać życia, a jednak to robi. Kompletna bzdura. Ale było mi
to obojętne, myślałam tylko o eksperymencie.
Zaczęłam się spieszyć.
- Pani dokumenty?
Nieprzewidziana komplikacja: dokumenty okazały się fałszy-
we. Nieprzyjemności ze strony policji były mi absolutnie nie na
rękę, jednak w tym momencie uświadomi łam sobie, że dokumen-
ty w ogóle nie będą potrzebne ponieważ za godzinę nie będzie
kogo o nie pytać. Tym lepiej, jeżeli dziewczyna chce pozostać
18
nieznana. Włożyłam je do torebki. Dziewczyna przyglądała mi się
uważnie. Czy zrozumiała, że się zorientowałam?
- Dziękuję pani, madame.
Zrozumiała. Niech i tak będzie. To również nie ma znaczenia.
- Chodźmy, Nicole.
Ja nie potrzebowałam żegnać się z „tym”. Niczego mi nie było
żal. Wszystko to widziałam tysiące razy. Wszystko. Zmęczyłam
się. Szłyśmy, by przeprowadzić ostatni eksperyment Ingrid Kane.
Jeśli wszystko się uda, za godzinę obie będziemy martwe. Na pół
martwe. Umrze moje ciało, a jej dusza. Ciekawe, która z nas straci
więcej?
Dziewczyna krzyknęła, skaleczyła nogę o metalowy pręt, wy-
stający z ziemi. Zmoczyłam chusteczkę w wodzie kolońskiej i sta-
rannie zdezynfekowałam rankę. Nicole uśmiechnęła się delikat-
nie.
- Dziękuję pani, madame, to już zbyteczne.
Ciekawe, jak by się zachowała, gdyby wiedziała o moim planie?
Wreszcie znalazłyśmy się w usypialni.
Czułam się doskonale, mdłości i osłabienie przeszły. Mózg pra-
cował szybko i precyzyjnie. Ułożyłam dziewczynę na sofie w boxie
bezpieczeństwa i wcisnęłam jej na głowę „czarodziejski hełm”.
- Ostatnie życzenie? - uśmiechnęła się.
Kiwnęłam głową. Jednak okłamywałam ją. Ani ona, ani ja nie
dostaniemy tego pożegnalnego prezentu, który otrzymuje się w
zamian za prawdziwą śmierć. Moje dawne odkrycie nie nadawało
się do takich szalbierstw. Jej dusza, moje ciało - to zbyt niska
zapłata. Zaczęłam swoje łotrostwa.
- Proszę to wypić. Proszę zamknąć oczy, rozluźnić mięśnie.
Proszę myśleć o swoim ostatnim pragnieniu. Żegnaj, Nicole.
19
- Żegnam panią, madame Kane.
Dziwna dziewczyna, cała aż się trzęsła. Ale środek nasenny za-
czął powoli działać, blade wargi po różowiały, rozchyliły się w
uśmiechu.
- David - powiedziała wyraźnie.
David. Imię mężczyzny. I to wszystko. Przyznaję, że po niej
spodziewałam się czegoś bardziej interesującego.
Dziewczyna spała. Szybko wydobyłam spod palmy dwa prze-
wody (nie grubsze od zwykłej nitki), jeden podłączyłam do jej
hełmu i szybko zatrzasnęłam drzwi boxu.
Teraz wszystko zależy ode mnie. Przygotować sofę, hełm. Pod-
łączyć drugi przewód. Urządzenie zdalnego sterowania, znajdują-
ce się zazwyczaj w boxie bezpieczeństwa, powinnam teraz mieć
pod ręką. Wyłączyć automatycznych grabarzy. To chyba wszystko.
Nacisnęłam guzik.
Starając się nie wdychać głęboko słodkawego, oszałamiającego
powietrza, które stopniowo wypełniało pokój, podeszłam do sofy,
włożyłam na głowę hełm i wyciągnęłam się. Obwód został za-
mknięty. Przez ułamek sekundy zdawało mi się, że ostry ból roz-
sadzi mi czaszkę, dziewczyna również krzyknęła, szarpnęła się
przez sen. To znaczy, że wszystko przebiega normalnie. DIK dzia-
łał. Wydawało mi się nawet, że spod palmy dobiega jego buczenie,
podobne do odgłosu trzmiela. Teraz będą powoli umierać, a każda
komórka mojego mózgu, umierając, przekaże DIK-owi zawartą w
niej informację, którą on przyjmie i prześle do mózgu Nicole
Brandeaux, ścierając w nim poprzedni zapis. Wszystko to jest
bardzo proste - zasada działania zwykłego magnetofonu. Czter-
dzieści lat pracy.
Głos księdza odczytującego modlitwę. Komu? Jej? Czy mnie?
Może nam obu?
Rozpływam się w czymś różowo-niebieskim, nieważkim,
dźwięcznym, w cieple. Nigdy nie przypuszczałam, że śmierć jest
tak przyjemna. Kto wynalazł ten gaz? W żaden sposób nie
m0głam sobie przypomnieć.
- Żegnaj, Ingrid.
- Żegnam panią, madame Kane.
- O, jak dobrze!... David! - wydaje mi się, że to mój glos.
Zdziwiłam się.
- David?
- David - potwierdziły moje usta.
- David - powiedziałam i budząc się pomyślałam: jaki
David?
Wszystko dokoła było jakby we mgle, głowa w kleszczach, czu-
łam mdłości. „Czarodziejski hełm!” Zerwałam go i doznałam nie-
zwykłego wrażenia - na ręce, ramiona, opadły popielato-zielone,
ciężkie sploty włosów.
Nicole. Chyba dziwnej, nieznajomej dziewczyny już nie ma.
Teraz to moje włosy. Nicole zniknęła, DIK ją starł. Zostało ciało i
imię. Teraz to jestem ja - Ingrid Kane. Myślę, więc żyję. Udało
się!
Wmuszałam w siebie tę wiadomość, lecz myśli nie chciały jej
przyjąć, przekonać się do niej, uwierzyć w dokonane. Wreszcie
spróbowałam wstać - kierowałam swoim nowym ciałem jakby z
dystansu, chodziłam ostrożnie, wstrzymując oddech. Papugi i
pawie oglądały mnie z zadowoleniem. Wyciągnąć z hełmu prze-
wód. Otworzyć drzwi. Otworzyć!
W usypialni już pełną parą pracowały wentylatory wysysając
resztki trującego gazu. Trzeba zniszczyć DIK-a.
I wtedy zobaczyłam siebie. Swoje nieruchome, ociężałe ciało,
rozciągnięte na sofie w odświętnej szaroniebieskiej sukni, w którą
dziś rano ubrał mnie Jacques.
Dziwne, nieprzyjemne uczucie zatamowało mi dech. Czułam,
jak uginają się pode mną nogi.
Zobaczyłam siebie. To, co było mną przez sto dwadzieścia sie-
dem lat, stopniowo zmieniając się i starzejąc, ze wszystkimi
21
własnymi, przeszczepionymi i sztucznymi organami. Moje ciało,
takie znajome i zwyczajne, jak gdybym przeglądała się w lustrze.
Ale lustra nie było. Stałam, a ono leżało. Żyłam, gdy ono, według
wszelkich oznak, było martwe.
A jeżeli nie?
Podejdę bliżej. Trzeba zdjąć z niej hełm. Z niej?
Wraz z hełmem spadła peruka. Z trudem zmusiłam się, by
spojrzeć. Szarożółta skóra na policzkach, zamknięte oczy. Szczęka
opadła odsłaniając sztuczne zęby, przez rzadki puch na głowie
prześwitywała skóra. Dotknęłam swojej ręki, zimnej, zaczynającej
już sztywnieć. Stwierdziłam własną śmierć i pomyślałam, że ni-
komu jeszcze się to nie zdarzyło. Zabawne.
Ale moje nowe ciało również nie było w porządku. Drżało, jak-
by z zimna, żyło swoim własnym życiem. Ta niesamowita Nicole
była bez wątpienia chora, a teraz ja otrzymałam w spadku jej cho-
robę.
Trzeba znów włożyć perukę. Ściągnąć trupa na podłogę. Nie-
szczęśliwy wypadek. Madame Kane poczuła się źle, upadła. Zgasła
świadomość, nie zadziałała hipotermia. Tak było z Bernardem.
Nikomu nie przyjdzie do głowy, by wykonać ekspertyzy. Sto dwa-
dzieścia siedem lat.
Kroki Jacquesa. Co robić? Nie zdążyłam niczego wymyślić -
Jacques rzucił się na pomoc pani domu, tej na podłodze. On po-
trafi mówić! Jednostrzałowy laser, który przygotowałam, żeby
spalić DlK-a, muszę wykorzystać niezgodnie z przeznaczeniem. W
plecach Jacquesa coś zadymiło, zasyczało i stary robot, zatrzepo-
tawszy mechanicznymi rękami, ciężko zwalił się na podłogę.
W jakimś dziwnym odrętwieniu patrzyłam na leżącego Jacqu-
esa, na jego kleszczowate ręce, które tak zręcznie czesały, ubiera-
ły, robiły masaż. Jakbym czuła ich dotknięcie, jakbym słyszała
suchy, drżący głos:
- Jak się pani czuje, madame?
22
Teraz już z pewnością pójdzie na złom.
Ale co ze mną? Uciec stąd! Prędzej! Z powrotem schowałam
przewody do donicy (nikomu nie przyjdzie do głowy szukać tam
czegokolwiek) i upewniwszy się, że wszystko jest w porządku,
wyśliznęłam się za drzwi. Kryjąc się za drzewami parku, szczęśli-
wie dotarłam do ogrodzenia, przypomniałam sobie, że mam teraz
dziewiętnaście lat i że każdy wiek ma swoje prawa. Przeskoczyłam
przez płot i znalazłam się na ulicy.
Ten dziecinny fortel nieoczekiwanie przyniósł mi ulgę. Szłam
coraz szybciej i z każdą chwilą czułam się lepiej, pewniej. Wresz-
cie nowe ciało uspokoiło się, podporządkowało mi, a nawet zaczę-
ło się podobać. Okazało się lekkie, prawie nieważkie. Upajałam się
chodzeniem, wolnym od moich wcześniejszych, starczych dole-
gliwości. Pomyślałam, że mogę biec i pobiegłam, a ono chętnie
przestroiło się na rytm biegu - serce zaczęło bić szybciej, do po-
liczków napłynęła krew, każdy mięsień, komórka były jak napięte
żagle, które gnał pomyślny wiatr. Naprzód! Pomyślałam, że coś
takiego przeżyłam tylko raz, w dzieciństwie. Wówczas istniały
jeszcze rodziny.
- Goń! - wołali do mnie bracia i na wyścigi biegli przez łąkę
do rzeki, gdy ja wlokłam się za nimi.
Miałam krótkie nogi i byłam gruba, bo za bardzo lubiłam pud-
ding z dżemem truskawkowym. Któregoś wieczoru grałam z oj-
cem w tenisa i niespodziewanie wygrałam, odbierając na koniec
tak trudne podanie, że mnie samą to zdziwiło. Odrzuciłam rakietę
i nagle zdałam sobie sprawę, że mogę wszystko. To przekonanie
przyszło ni stąd, ni zowąd, ale, nie wiedzieć czemu, od razu w nie
uwierzyłam.
- Gońcie! - zawołałam i pobiegłam.
Bracia rzucili się za mną, nawet ojciec, dotknięty przegraną,
23
postanowił wziąć na mnie odwet i też stanął do zawodów. Słysza-
łam za plecami ich oddechy i tupot, ale śmiałam się z nich, a gdy
już mnie prawie doganiali, pobiegłam dwa razy szybciej. Leciałam
jak na skrzydłach, nie czując nadwagi, i każdy mięsień, każda
komórka były jak napięte żagle, które gnał pomyślny wiatr. Byle
do przodu!
Tego dnia zaczęli się mną interesować mężczyźni.
Przeszło sto lat temu...
Roboczy dzień trwał jeszcze, ulice Stolicy były ciche i wylud-
nione. Nad głową z rzadka przelatywały kolorowe aerokary.
Drobnymi kroczkami szedł mi naprzeciwko nasz ksiądz. Instynk-
townie zwolniłam, ukłoniłam mu się. Odpowiedział na ukłon, ale
nie zatrzymał się na pogawędkę, jak to zwykle robił. Nie poznał
mnie. Jeszcze by tego brakowało!
Oszklona wystawa. To nonsens, ale spodziewałam się zobaczyć
w niej siebie. Tamtą siebie. Krótkonogą, gładko uczesaną dziew-
czynkę z nadwagą i pryszczami na czole, które nauczyłam się za-
słaniać grzywką. Ale z lustra patrzyła mi w oczy Nicole Brandeaux,
potargana, zaróżowiona od biegu, prześliczna. Obca twarz. Mojej
już nie ma. Ani młodej, ani starej. Żadnej. I znów to obrzydliwe
ssanie w dołku, ściśnięte gardło. Widzę, jak twarz Nicole blednie
w oczach. Czepiam się kraty ogrodzenia, walczę z ciałem Nicole,
starając się przyzwyczaić do tej twarzy. Mrugam, pociągam no-
sem, wysuwam język, a ona dokładnie powtarza moje miny.
Uśmiecham się - ona odpowiada uśmiechem. Tak jest lepiej.
Trzeba poprawić fryzurę. I zmienić nie pasującą do niej su-
kienkę. Śmieszne, że ciągle jeszcze zwracam się do siebie w trze-
ciej osobie.
Z salonu piękności wyszłam niepodobna nawet do Nicole.
Najbardziej chyba przypominałam Talmę, popularną prezenterkę
telewizyjną, prowadzącą audycję„Pytania i odpowiedzi”. W salonie
24
mody wybrałam oszołamiającą suknię, znacznie droższą niż zwy-
kłe toalety, przy okienku kasowym podałam numer ewidencyjny
Nicole, który mógł być fałszywy, podobnie jak jej dokumenty.
Komputer przepuścił mnie. To znaczy, że Nicole Brandeaux
rzeczywiście istniała, mieszkała w Stolicy i posiadała niezgorsze
dochody. Ale kim ona jest, czym się zajmuje? Dziesiątki pytań
dotyczących Nicole pchały mi się do głowy. Nie chciałam o niej
myśleć, gdyż wciąż wywoływało to we mnie nieprzyjemne od-
czucia, a mimo to myślałam.
Ulice były teraz pełne ludzi. Z restauracji roznosiły się zapachy
wszystkich kuchni świata. Zapomniałam już, że można być tak
głodną. Weszłam do pierwszej lepszej. Ludzie ze zdziwieniem
spoglądali na mój stolik. Chyba było na nim wszystko, od zupy
cebulowej i sławetnego krwistego befsztyka, aż po trepangi.
Wszystko, czego wcześniej zabraniali mi lekarze. Wypiłam lampkę
wina i nieoczekiwanie odkryłam, że pomaga mi ono zapomnieć o
Nicole. Wtedy wypiłam po kolei trzy kieliszki dżinu i było mi już
wszystko jedno, kim jestem - Ingrid, Nicole czy Talmą. Miałam
dziewiętnaście lat i chciałam się bawić. Złapałam się na tym, że
przyglądam się mężczyznom przy sąsiednich stolikach. O tej
stronie życia dawno zapomniałam.
Jeden z nich podszedł do mnie.
- Nie przysiądziesz się do nas, mała?
Pokręciłam głową.
- Nie lubisz bokserów? Szkoda. Bokserzy to fajni chłopcy.
Absolutnie nie był w moim guście. Ciekawe, nie w guście In-
grid, czy nie w guście Nicole? Jacy mężczyźni podobają się Ni-
cole? Rozbawiło mnie to do reszty.
Przy barku siedział chłopak „w naszym guście”. Lekkoatleta
albo tenisista. Długie, elastyczne mięśnie. Wypłowiałe od słońca
25
JULIA IWANOWA OSTATNI EKSPERYMENT PrzełoŜył Janusz Majewski CZYTELNIK • WARSZAWA 1989
Tytuł oryginału Последний эксперимэнт Okładkę i kartę tytułową projektował Zbigniew Czarnecki „Czytelnik”. Warszawa 1989. Wydanie I Nakład 30 320 egz. Ark. wyd. 5,6; ark. druk. 5,32 A,. Papier offset, ki. IV. 71 g, 70X100 cm Olsztyńskie Zakłady Graficzne im. S. PienięŜnego 10-417 Olsztyn, ul. Towarowa 2. Zam. wyd. 431; druk. 933/R. U-50/190 Printed in Poland © Copyright for the Polish edition by Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik” Warszawa 1989 ISBN 83-07-01556-1
Prolog Wydanie nadzwyczajne! Sensacyjne wiadomości z Ośrodka Lo- tów Kosmicznych! Udało się nawiązać łączność ze statkiem gwiezdnym „Achilles 87”, który uznano już za zaginiony. Kapitan pojazdu Barry F. Kennan poinformował, że jego załoga przebywa na nieznanej planecie, nie tylko nadającej się do życia, ale do złu- dzenia przypominającej Ziemię, oraz że wszyscy czują się tam znakomicie. Zapytany o przyczyny tak długiego milczenia, kapitan Kennan oświadczył, że nie chce więcej mieć nic wspólnego z Zie- mią. Na wezwanie zaś odpowiedział tylko dlatego, że całkiem przypadkowo znalazł się na pokładzie statku, by zabrać stamtąd jakieś rzeczy. A w ogóle cała załoga zdecydowała się na zawsze pozostać na Ziemi Beta. I na tym łączność się urwała. Dziwne zachowanie kapitana Kennana, a przede wszystkim jego ostatnie oświadczenie, pozwa- lają przypuszczać, iż załoga „Achillesa 87” znajduje siew niewoli u tajemniczych mieszkańców Ziemi Beta i w ten sposób wzywa po- mocy. Na szczęście w czasie transmisji udało się określić poło- żenie tajemniczej planety. Towarzystwo Ocalenia Kosmonautów bezzwłocznie przystąpiło do organizowania zbiórki darów, zamie- rzając w najbliższym czasie wysłać na Betę uzbrojoną ekspedy- cję ratunkową. Komunikat Ośrodka Lotów Kosmicznych: 27 września br. statek gwiezdny „Achilles 88”, wysłany na ratunek załodze „Achillesa 87”, pomyślnie wylądował na Ziemi Beta. „Niech to diabli, wszystko jest tu takie samo, jak na naszej 5
staruszce Ziemi - widzę sosny i .chmury!” - zawołał kapitan Steve Heyts, schodząc na powierzchnię planety. Były to jego ostatnie słowa. Próby ponownego nawiązania łączności ze statkiem nie przyniosły, jak na razie, rezultatu. Ośrodek Lotów Kosmicznych informuje: 12 marca br. statek gwiezdny „Achilles 89”, wysłany na ratunek statkom „Achilles 87” i „Achilles 88”, pomyślnie wylądował na Ziemi Beta. „Osobiście podoba mi się tutaj - informował Ośrodek kapitan John Derck. - „Tamci mieli rację: prawdziwy raj. I my także chyba tu zostaniemy. Żegnajcie”. Derck również nie chce wracać na Ziemię! Kennan, Heyts, Derck... kto następny? Co się tam dzieje? Naukowcy powstrzymują się od komenta- rzy, cały świat gubi się w domysłach. Ziemia... Człowiek zawsze był jej wierny, dokądkolwiek zawędrował. Po raz pierwszy dobro- wolnie się od niej odciął. A może to naprawdę raj? Ze źródeł nieoficjalnych: Przystąpiono do organizowania pierwszej partii przesiedleńców na Betę. Liczba kolonistów udających się na zagadkową Betę zatrważa- jąco rośnie. Tylko w ubiegłym tygodniu odleciało tam 312 ludzi. Zdecydowali się na to pomimo niezwykle wysokiej ceny biletu, a 6
także ignorując tragiczną statystykę - prawie jedna trzecia po- spiesznie organizowanych ekspedycji ginie w Kosmosie. A może to naprawdę raj? Rząd Ziemi Beta oświadcza, że w związku z niebezpieczeń- stwem przeludnienia zamyka wszystkie porty lotnicze dla prze- siedleńców z Ziemi. Rząd Ziemi Beta ogłasza całkowitą suweren- ność i w przyszłości nie zamierza utrzymywać jakichkolwiek kon- taktów z Ziemią Alfa! Rząd Ziemi Beta uprzedza, że wokół planety na wysokości trzystu kilometrów utworzona została strefa obronna. Dowódca sił zbrojnych strefy kapitan Barry F. Kennan wydał bezwzględny rozkaz niszczenia wszystkich rakiet przybywających z Ziemi Alfa. Tragiczna zagłada rakiet pasażerskich „Diana” i „Erica”. Wstrząsająca zbrodnia Betan. Obie rakiety odleciały na Betę trzy miesiące przed zamknięciem jej dla przesiedleńców, wśród pasa- żerów były kobiety i dzieci. Cały świat wstrząśnięty jest rozmia- rem zbrodni, ze wszystkich stron do rządu Bety płyną noty prote- stacyjne. „Mój mąż nie mógł wydać takiego rozkazu!” - zapewnia Mrs Kennan. Nota rządu Wolnego Świata do rządu Ziemi Beta. Rząd Ziemi Beta nie odpowiada! Mrs Kennan nareszcie otrzymała wizę i w piątek odlatuje na Betę w celu spotkania z mężem i nawiązania kontaktów dyploma- tycznych z Ziemią Beta. Na pokładzie rakiety znajdują się także dwaj synowie Kennana oraz jego pięcioletnia córka Gladys, której imieniem nazwano rakietę. Mrs Kennan ma za zadanie przekazać za pośrednictwem kapitana Barry F. Kennana notę rządu Ziemi Alfa do rządu Ziemi Beta. 7
Kolejna potworna zbrodnia! „Maleńka Gladys” zniszczona na rozkaz Barry F. Kennana! „Ci ludzie zupełnie tom poszaleli! - stwierdził Prezydent. - Kennan to degenerat. Wątpię w jego człowieczeństwo. Bądźcie przeklęci!” W senacie trwa debata nad wypowiedzeniem wojny Ziemi Be- ta. Komunikat specjalny: Senat większością głosów odrzucił projekt wypowiedzenia wojny Becie. Senator Antoine Doret: „Niestety, wyposażyliśmy ich w najnowocześniejszą broń. Sami stworzyliśmy koszmar, wobec którego jesteśmy bezradni. Musimy się po prostu od tego odciąć! To najrozsądniejsze wyjście. Im szybciej zapomnimy e tej bolesnej i zawstydzającej karcie naszej historii, tym lepiej dla nas. Nie zapomnieliśmy! Dziś zmuszeni jesteśmy przypomnieć czy- telnikom o bolesnej rocznicy - minęło dziesięć lat od zniszczenia „Maleńkiej Gladys”. Beta milczy. Przeważająca część dziennikarzy podziela przekonanie, że złowieszcza tajemnica Bety nigdy nie zo- stanie wyjaśniona. (Z prasy) * * * Dziś powinna przyjść. Dzień zaczął się jak zwykle. Wyspałam się znakomicie. Indy- widualny układ ćwiczeń gimnastycznych, masaż, orzeźwiający tusz i szorstki dotyk ręczników doskonale podnoszą nastrój. 8
Delikatne mechaniczne ręce Jacquesa pomagają mi się ubrać. Mam go już przeszło 30 lat. Jeszcze żył Bernard, kiedyśmy go ku- powali. Jacques wrócił właśnie z naprawy i ze szczególną gorliwo- ścią wypełnia swoje obowiązki. Jakby wdzięczny za to, że nie od- daliśmy go na złom. Przyzwyczaiłam się do niego. Nie znoszę tych nowoczesnych modeli - to pełne tupetu i nonszalancji wygadane lizusy. Co inne- go Jacques - ten posiada wrodzoną dystynkcję. - Czy szanowna pani nie ma nic przeciwko szarości połączo- nej z błękitem? Dzisiaj będzie w tym pani do twarzy, szanowna pani będzie świeżo wyglądała. Wiem, że mówi prawdę. Zgadzam się nawet na błękitną, pod kolor sukienki, perukę, chociaż nie znoszę peruk, i Jacques co- dziennie usiłuje z tego, co jeszcze zostało mi na głowie, zrobić żałosną namiastkę fryzury. - Delikatny makijaż, madame? Dzisiaj powinna przyjść... Jacques robi coś koło moich oczu, skubie brwi. - Czy to bardzo panią denerwuje? Już kończę, madame. Lustro. Patrzę na siebie. Korpulentna, stateczna dama. Nicze- go sobie, jeśli zważyć, że za kilka dni stuknie mi sto dwadzieścia siedem lat. A może nie stuknie? Przecież musi dzisiaj przyjść. A może nie przyjdzie? Może się rozmyśli? Co zostało z prawdziwej Ingrid Kane, tego chyba nawet ja sa- ma nie umiałabym dokładnie powiedzieć. Podreperowany tu i tam szkielet, mięśnie, gruczoły, oczy. Cała reszta natomiast jest obca, przeszczepiona. Albo sztuczna. Niechby nawet najlepszego gatunku, to i tak nie lepsza niż, dajmy na to, u Jacquesa. Nie je- stem już człowiekiem, choć jeszcze nie robotem. Prymitywny ro- bot. Śmieszne. Coś tam nieoczekiwanie odmówi posłuszeństwa, zepsuje się. Nawet nie zdążę wezwać Docka. Albo Dock nie zdąży. 9
Albo w nim samym trzaśnie jakiś mechanizm. Odmówi posłuszeństwa hipotermia, wyłączy się świadomość... Zwykły ciąg przypadków - i po wszystkim. Tak było z Bernar- dem. Wcześniej czy później tak stanie się z tobą, Ingrid Kane. Przyjdzie czy nie przyjdzie? A jednak - to ja. Dopóki istnieje mój mózg, a ściślej mówiąc, informacja nagromadzono w nim przez sto dwadzieścia siedem lat. A zatem ja - to informacja. Śmieszne. - Jadłospis, madame? Kurczę w galarecie, zielony groszek, przetarte warzywa... Mamy cudowne ananasy. - Podaj ananasy. 1 jeszcze befsztyk. Krwisty, Jacques. I pud- ding. - Ależ, madame... - Do diabła z tym wszystkim, Jacques. Mój sztuczny żołądek domaga się naturalnego mięsa. A dieta będzie jutro. Jeśli w ogóle będzie jutro. Befsztyk jest doskonały, ale już po pierwszym kęsie czuję w środku nieznośny ciężar. Odsuwam talerz i zabieram się do purre. Chcę, żeby przyszła. Dzwonek. Przyszła? Ale dlaczego tak wcześnie? Przecież wy- znaczyłam jej wizytę na dwunastą... Muszę się jeszcze zastano- wić... - Dziewczyna, Jacques? Przyprowadź ją tutaj. - Nie, madame, staruszkowie. Para. Ach, ci... Całkiem zapomniałam. Ale przecież wiedzą, że otwie- ram o dziesiątej. Nawet nie dadzą zjeść śniadania. - Powiedz, żeby poczekali - mówię do Jacquesa i zabieram się do ananasów. Ale apetytu już nie mam. Przeklęty befsztyk! Będę musiała połknąć pigułkę. Cierpliwie czekają na dole. Ona i on. Małżeństwo. Oboje 10
siwiuteńcy, dostojni, odświętni. I młodsi ode mnie. - Czy mogę zobaczyć państwa dokumenty? - Oczywiście, proszę pani. - Staruszek pośpiesznie rozkłada na stole papiery - pozwolenie na śmierć, wypis z rejestru żywych w miejscu zamieszkania, testament i opis majątku. Wszystko w porządku. Pozostają jedynie formalności. - Czy stanowczo postanowiliście odejść z życia? - Tak, madame - zgodnie kiwają głowami. - Ale dlaczego? Przecież życie jest takie piękne! Przewidziane ceremoniałem zdanie zawsze brzmi w moich ustach fałszywie, choć w zasadzie nie mam nic przeciwko niemu. Jest jakieś niedorzeczne. - Widzi pani, madame - mówi ona - po prostu jesteśmy zmę- czeni. „Po prostu jesteśmy zmęczeni”, „Zrobiło się nudno”, „Mam tego dość”,.. Typowa odpowiedź. Każdy to mówi. - Jesteśmy bardzo starzy - jakby usprawiedliwiająco uśmie- cha się ona. - Wszystko już było, wszystko. - Jestem od was starsza. - Parni to co innego, madame. Panią trzyma chęć poznania. Przecież pani jest tą sławną Ingrid Kane, prawda? Dziwne, jeszcze mnie pamiętają. Czterdzieści lat minęło, od- kąd oficjalnie przestałam się zajmować nauką. - Mój brat był pani uczniem, madame Kane. Teraz zostanie sam, ale nie chciał przyjść z nami. Hoduje jakieś żuki z pięcioma łapkami. Prosił o przekazanie pani pozdrowień. - Czy naprawdę otrzymam przed śmiercią to, czego zapra- gnę? - podejrzliwie zapytał staruszek. - Czy jest to po prostu tylko reklama? O nie, wynalazek Ingrid Karne nie potrzebował żadnych chwy- tów reklamowych. Kiedy pół wieku temu odkryłam sposób na 11
koncentrowanie wszystkich myśli, energii i doznań człowieka umierającego tak, by wywoływać wyraziste, przez niego wybrane widzenie senne, to - rzecz jasna - nie myślałam wtedy, że sztuka ta ze sposobu ulżenia śmierci przekształci się w przynętę ułatwiającą państwu walkę z przeludnieniem z powodu „długowiecznych”. „Domy Ostatniego Życzenia” stały się czymś tak zwyczajnym, jak wszystkie inne instytucje państwowe. A już zupełnie nie myśla- łam, że sama będę właścicielką jednego z nich. Zaprowadziłam staruszków do usypialni - ogromnego, przy- pominającego oranżerię pomieszczenia. Dokoła palmy, banany, drzewa pomarańczowe i cytrynowe, olbrzymie kaktusy i niesły- chana ilość egzotycznych kwiatów. Wrzask papug i pawi. Przez sufit z kolorowego tworzywa padały zielone, pomarańczowe i błę- kitne smugi światła. Cicho sączyła się muzyka, kołysała, odurzała, i tak samo odurzająco pachniały kwiaty. Ułożyłam staruszków na sofach, przykrytych miękkimi, puszy- stymi narzutami, założyłam obojgu na głowy „czarodziejskie heł- my” - tak nazywano to urządzenie w ulotkach reklamowych. Na pierwszy rzut oka zwykły nocny czepek z tasiemkami, w których tkwiły misternie ukryte przewody. - Jak ty śmiesznie wyglądasz, Willy! Ale on był już „tam”, ze swym ostatnim pragnieniem, zwężo- ne oczy błyszczały niecierpliwością. - Czynie można szybciej, madame? Sama chciałam jak najprędzej, zawsze mnie to przyprawiało o mdłości. Włączyłam „księdza”. Przy wtórze organów rozległy się słowa modlitwy. - Możecie się teraz pożegnać. - Żegnaj, Willy. - Żegnaj, Marto. - Żegnamy panią, madame Kane. 12
Nawet na siebie nie spojrzeli. - Proszę zamknąć oczy. Rozluźnić się. Proszę myśleć o swoim ostatnim życzeniu. Oboje umilkli. Włączyłam „hełmy”, pawie i papugi wypędziłam do bezpiecz- nej, hermetycznej izolatki, skąd zwykle obserwowałam proces umierania. Weszłam tam i nacisnęłam guzik. Na pulpicie zapłonął napis: „Wstęp wzbroniony! Wejście grozi śmiercią!” Oznaczało to, że do pomieszczenia napływa gaz „wiecznego ukojenia”. Za godzinę będzie po wszystkim. Automaty uprzątną trupy, przewietrzą pomieszczenie, gotowe na przyjęcie nowych klien- tów. O czym teraz myślą? Miałam możliwość dowiedzieć się tego i na początku, z ciekawości, „podłączałam się” do swoich klientów. Ale okazywało się to w zasadzie jednym i tym samym, zawsze niewiarygodnie nudnym marzeniem. Jeśli nie ślicznotka i nie mistrz sportu, to rozpustne, wielkie żarcie z mnóstwem dań i na- pojów. Bachanalia. Prymitywna uczta plebsu. Ach, jak wielką miałam ochotę zjeść dziś rano prawdziwy, krwisty befsztyk. Jakie byłoby twoje ostatnie życzenie, Ingrid Kane? W parku było zimno, włączyłam więc termoregulator umiesz- czony w sukience. No cóż, trudno moją obecną pracę nazwać przyjemną, ale dzięki niej mam do dyspozycji laboratorium. I będę mogła prze- prowadzić zaplanowany eksperyment. Ale czy ona przyjdzie? Czego ja właściwie chcę? Zacząć życie od nowa? Nie. Jestem zmęczona, tak samo jak moi klienci. Przeprowadzić eksperyment, po raz ostatni zaspokoić swoją żądzę wiedzy i postawić kropkę? Chyba tak. Jeśli wszystko odbędzie się zgodnie z planem, zjawię się jutro w „Domu Ostatniego Życzenia”, nałożą mi na głowę „cza- rodziejski hełm”... 13
I czego mam wtedy pragnąć? Może młodego Bernarda? Może krwisty befsztyk? Do dwunastej pozostało czterdzieści siedem minut. Gdyby się nie udało, Ingrid Kane będzie dziś martwa. Trzeba zatrzeć wszel- kie ślady. Moja ostatnia praca jest tylko moją własnością. Poświę- ciłam jej czterdzieści lat życia. Sukces czy klęska? To, co w końcu zaczęło mi się udawać ze zwierzętami, w przypadku ludzi może okazać się zupełnym fia- skiem. Mózg szympansa i mózg człowieka... A jednak - jeden i drugi jest - mózgiem. Ach, żeby już jak najszybciej I Jesteś nazbyt ciekawa, Ingrid. Szłam za szybko i długo nie mogłam złapać tchu przed drzwiami laboratorium. Kręciło mi się w głowie, serce kłuło i wali- ło jak młot. Żeby tylko nie umrzeć, nim rozpocznę swój ekspery- ment, ot tak sobie, wulgarnie i prymitywnie, na trawniku własne- go parku, pod rozłożystym dębem. Zdaje się, że przeszło. Zawsze ci się udawało, Ingrid. Wybrałam numer szyfru i drzwi bezszelestnie się otworzyły. Dwie małpy, Una i Red, z radosnym piskiem rzuciły się ku mnie, dałam im po kiści bananów. Jedyne zwierzęta, jakie zatrzymałam. Najbardziej udane. Una była niegdyś starym, oślepłym stworze- niem, które cierpiało na wszystkie możliwe choroby. Podarowa- łam jej ciało rocznej Emmy i teraz upajała się drugą młodością. Ze wszystkich sił starała się zaskarbić sobie przychylność Reda, ale jego sytuacja była bardziej złożona. W poprzednim wcieleniu był samicą, wielokrotnie rodzącą, i w żaden sposób nie mógł się przy- zwyczaić do swojej nowej płci. Najpierw zebrałam wszystkie taśmy z opisami doświadczeń i rozpaliłam na podłodze ognisko. Prymitywny, ale skuteczny spo- sób. Popiół zebrałam odkurzaczem. Uporać się z przyrządami 14
było jeszcze prościej, choć i tak nikt nie domyśliłby się ich prze- znaczenia. Potem wypuściłam na wolność Unę i Reda - zwierzęta umieją dochować tajemnicy - i przystąpiłam do rzeczy najważ- niejszej. W tajnej skrytce w ścianie ukryty był mój DIK - dusza Ingrid Kane - nazwałam go tak dla żartu, miał on pomieścić w sobie moją duszę i tchnąć ją w ciało tej nieznajomej dziewczyny. Przyszła do mnie kilka dni temu, niewiarygodnie młoda, świe- ża i śliczna, w krótkiej, zielonkawej - pod kolor oczu - tunice, ze złotą żmijką, misternie wplecioną w popielate, także z zielonym odcieniem, włosy. Farbowane czy naturalne? To pytanie tak bar- dzo mnie męczyło, że wprowadziwszy ją do gabinetu wyjaśniłam przede wszystkim tę właśnie sprawę. Włosy okazały się naturalne. - Komu zatem potrzebne są moje usługi? - zapytałam, prze- konana, że dziewczyna przyszła w imieniu swych sędziwych krewnych lub znajomych. - Mnie. Z zaskoczenia aż powtórzyłam pytanie. - Mnie! - powiedziała dobitnie. - Chcę umrzeć. - Ile pani ma lat? - Dziewiętnaście. Tak, o niej nie można było powiedzieć, że jest „zmęczona”. Umierać w wieku dziewiętnastu lat, kiedy życie jest takie piękne? - Kiedy życie jest takie piękne... - powtórzyłam głośno. W stosunku do niej nie zabrzmiało to fałszywie. - Chcę umrzeć - powtórzyła. - Ale dlaczego? - Sądziłam, że nie muszę odpowiadać na to pytanie... - Tak, oczywiście. - Wobec tego nie odpowiem. 15
Głos jej ścichł do szeptu i wtedy po raz pierwszy zauważyłam w niej jakąś anomalię. Jakby od wewnątrz trawiła ją niewidoczna choroba. Może o to właśnie chodzi? - Muszę panią zbadać. Proszę wejść do boxu i rozebrać się. Dziewczyna zrzuciła tunikę. Na kolorowym ekranie widziałam ją teraz całą, pięknie zbudowaną, silną, zbrązowiałą od słońca. Włączyłam przyrządy i usiłując znaleźć dziurę w całym, zbadałam każdą część jej organizmu, od niewielkich, wąskich stóp, aż po końce zielonkawych włosów. Dziewczyna była absolutnie zdrowa, tak jak tylko można być zdrową mając dziewiętnaście lat. Nie miała nawet ani jednego zaplombowanego zęba! Jej mózg, jak potwierdziły badania, również był całkowicie w porządku. Nieznane dla mnie pozostawały tylko jej myśli, ale by je poznać, musiałabym zaprowadzić ją do laboratorium, co było nadzwyczaj nęcące, lecz niewykonalne. Wciąż nie wyłączałam ekranu: złapałam się na tym, że napa- wam się jej pięknością. Zniszczyć to wszystko, zeszpecić, zmienić w garstkę popiołu? Nonsens! A gdyby... Dusza Ingrid Kane w tym ciele. Kuszące. Lecz nie chciałam przeprowadzać ostatniego eksperymentu w takim po- śpiechu. Trzeba jeszcze tysiąc razy wszystko sprawdzić, przemy- śleć. Przecież w razie niepowodzenia umrę, nie zaspokajając swo- jej ciekawości. Żeby mieć jeszcze chociaż z pół roku. Ale za pół roku tej dziewczyny już nie będzie. Poza tym za mie- siąc czy dwa upadnę na jakiejś ścieżce w parku, nie zadziała hipo- termia, wyłączy się świadomość. Tak było z Bernardem. Jest się nad czym zastanawiać. Jej włosy. I nogi. W młodości byłam chyba niczego sobie, ale z włosami nigdy nie mogłam dojść do ładu, a sukienki powyżej kolan też nie były dla mnie. 16
Czyżbyś naprawdę była jeszcze kobietą, Ingrid? - Może się pani ubrać. Jak się pani nazywa? - Nicole. Nicole Brandeaux. - Zapięła paski sandałów i wy- prostowała się. - Jeśli pani mi nie pomoże, rzucę się z dachu. Albo z mostu. Z wyrazu jej twarzy wywnioskowałam, że może to zrobić. Co za przedziwna dziewczyna! Nie wyglądała na zdrową, wbrew wyni- kom badań, wbrew młodości i urodzie. Z takim paradoksem ze- tknęłam się po raz pierwszy. - Dobrze. Ma pani trzy dni, żeby się zastanowić i przygoto- wać niezbędne dokumenty. - Co jest potrzebne? Zapisała starannie w notesie, jak uczennica. - A zatem w sobotę, punktualnie o dwunastej. Przyjdę. Do widzenia, madame Kane. Do dwunastej brakowało ośmiu minut, kiedy wyszłam z labo- ratorium, zapuszczonego pomieszczenia, w którym ogłupiała ze starości baba hodowała małpy, psy i koty. Bardzo zmęczona, led- wie dowlokłam się przez park do domu, przyciskając do siebie DIK-a, którego dla niepoznaki włożyłam w kolorowe opakowanie po bananach. DIK był dla mnie za ciężki, jednak nikomu nie po- zwoliłabym go nieść, nawet Jacquesowi. Brakowało mi tchu, przed oczami wirowały ciemne plamy, pierś gniótł nieznośny cię- żar. Chyba nigdy nie rozumiałam tak dobrze swoich klientów, jak w tej chwili. Byłam zmęczona, miałam wszystkiego dość. To nic, jeszcze jeden wysiłek. Ciekawe, jak się to skończy. Udało się, jak zwykle. Zdołałam nie tylko dojść do usypialni, ale i pozostać niezauważoną. Starannie ukryłam DIK-a w doni- cy z daktylowcem i poszłam na górę. - Jak się szanowna pani czuje, madame? - Znakomicie, Jacques. Lepiej niż kiedykolwiek. 17
- Źle pani wygląda. Wezwę automat medyczny. Tylko tego brakowało! Automat bezbłędnie oceniłby stan mo- jego zdrowia, a wtedy nie uniknęłabym pobytu w szpitalu. Zegar wybił południe. - Głupstwo, Jacques. Po prostu trochę się zmęczyłam. Chyba się na chwilę położę. Daj mi znać, kiedy i przyjdzie dziewczyna. I - Dobrze, proszę pani. Chyba się zdrzemnęłam. Kiedy otworzyłam oczy, było dwa- dzieścia po dwunastej. Nie przyszła. Oczywiście. Byłabym zdziwiona, gdyby przyszła. I wtedy na schodach rozległy się ciężkie, rytmiczne kroki Ja- cquesa. - Dziewczyna czeka, madame. Siedziała na leżaku przed domem. Oczy zamknięte, ręce złożo- ne na kolanach, mizerna twarz, której bladość podkreślała źle dobrana sukienka w kolorze przydymionej szarości. - Trochę się spóźniłam. Przepraszam, madame, żegnałam się z... tym... Zatoczyła ręką łuk. Żegnała się? Żegnają się ci, którym żal się rozstawać. Nie chce porzucać życia, a jednak to robi. Kompletna bzdura. Ale było mi to obojętne, myślałam tylko o eksperymencie. Zaczęłam się spieszyć. - Pani dokumenty? Nieprzewidziana komplikacja: dokumenty okazały się fałszy- we. Nieprzyjemności ze strony policji były mi absolutnie nie na rękę, jednak w tym momencie uświadomi łam sobie, że dokumen- ty w ogóle nie będą potrzebne ponieważ za godzinę nie będzie kogo o nie pytać. Tym lepiej, jeżeli dziewczyna chce pozostać 18
nieznana. Włożyłam je do torebki. Dziewczyna przyglądała mi się uważnie. Czy zrozumiała, że się zorientowałam? - Dziękuję pani, madame. Zrozumiała. Niech i tak będzie. To również nie ma znaczenia. - Chodźmy, Nicole. Ja nie potrzebowałam żegnać się z „tym”. Niczego mi nie było żal. Wszystko to widziałam tysiące razy. Wszystko. Zmęczyłam się. Szłyśmy, by przeprowadzić ostatni eksperyment Ingrid Kane. Jeśli wszystko się uda, za godzinę obie będziemy martwe. Na pół martwe. Umrze moje ciało, a jej dusza. Ciekawe, która z nas straci więcej? Dziewczyna krzyknęła, skaleczyła nogę o metalowy pręt, wy- stający z ziemi. Zmoczyłam chusteczkę w wodzie kolońskiej i sta- rannie zdezynfekowałam rankę. Nicole uśmiechnęła się delikat- nie. - Dziękuję pani, madame, to już zbyteczne. Ciekawe, jak by się zachowała, gdyby wiedziała o moim planie? Wreszcie znalazłyśmy się w usypialni. Czułam się doskonale, mdłości i osłabienie przeszły. Mózg pra- cował szybko i precyzyjnie. Ułożyłam dziewczynę na sofie w boxie bezpieczeństwa i wcisnęłam jej na głowę „czarodziejski hełm”. - Ostatnie życzenie? - uśmiechnęła się. Kiwnęłam głową. Jednak okłamywałam ją. Ani ona, ani ja nie dostaniemy tego pożegnalnego prezentu, który otrzymuje się w zamian za prawdziwą śmierć. Moje dawne odkrycie nie nadawało się do takich szalbierstw. Jej dusza, moje ciało - to zbyt niska zapłata. Zaczęłam swoje łotrostwa. - Proszę to wypić. Proszę zamknąć oczy, rozluźnić mięśnie. Proszę myśleć o swoim ostatnim pragnieniu. Żegnaj, Nicole. 19
- Żegnam panią, madame Kane. Dziwna dziewczyna, cała aż się trzęsła. Ale środek nasenny za- czął powoli działać, blade wargi po różowiały, rozchyliły się w uśmiechu. - David - powiedziała wyraźnie. David. Imię mężczyzny. I to wszystko. Przyznaję, że po niej spodziewałam się czegoś bardziej interesującego. Dziewczyna spała. Szybko wydobyłam spod palmy dwa prze- wody (nie grubsze od zwykłej nitki), jeden podłączyłam do jej hełmu i szybko zatrzasnęłam drzwi boxu. Teraz wszystko zależy ode mnie. Przygotować sofę, hełm. Pod- łączyć drugi przewód. Urządzenie zdalnego sterowania, znajdują- ce się zazwyczaj w boxie bezpieczeństwa, powinnam teraz mieć pod ręką. Wyłączyć automatycznych grabarzy. To chyba wszystko. Nacisnęłam guzik. Starając się nie wdychać głęboko słodkawego, oszałamiającego powietrza, które stopniowo wypełniało pokój, podeszłam do sofy, włożyłam na głowę hełm i wyciągnęłam się. Obwód został za- mknięty. Przez ułamek sekundy zdawało mi się, że ostry ból roz- sadzi mi czaszkę, dziewczyna również krzyknęła, szarpnęła się przez sen. To znaczy, że wszystko przebiega normalnie. DIK dzia- łał. Wydawało mi się nawet, że spod palmy dobiega jego buczenie, podobne do odgłosu trzmiela. Teraz będą powoli umierać, a każda komórka mojego mózgu, umierając, przekaże DIK-owi zawartą w niej informację, którą on przyjmie i prześle do mózgu Nicole Brandeaux, ścierając w nim poprzedni zapis. Wszystko to jest bardzo proste - zasada działania zwykłego magnetofonu. Czter- dzieści lat pracy. Głos księdza odczytującego modlitwę. Komu? Jej? Czy mnie? Może nam obu? Rozpływam się w czymś różowo-niebieskim, nieważkim, dźwięcznym, w cieple. Nigdy nie przypuszczałam, że śmierć jest
tak przyjemna. Kto wynalazł ten gaz? W żaden sposób nie m0głam sobie przypomnieć. - Żegnaj, Ingrid. - Żegnam panią, madame Kane. - O, jak dobrze!... David! - wydaje mi się, że to mój glos. Zdziwiłam się. - David? - David - potwierdziły moje usta. - David - powiedziałam i budząc się pomyślałam: jaki David? Wszystko dokoła było jakby we mgle, głowa w kleszczach, czu- łam mdłości. „Czarodziejski hełm!” Zerwałam go i doznałam nie- zwykłego wrażenia - na ręce, ramiona, opadły popielato-zielone, ciężkie sploty włosów. Nicole. Chyba dziwnej, nieznajomej dziewczyny już nie ma. Teraz to moje włosy. Nicole zniknęła, DIK ją starł. Zostało ciało i imię. Teraz to jestem ja - Ingrid Kane. Myślę, więc żyję. Udało się! Wmuszałam w siebie tę wiadomość, lecz myśli nie chciały jej przyjąć, przekonać się do niej, uwierzyć w dokonane. Wreszcie spróbowałam wstać - kierowałam swoim nowym ciałem jakby z dystansu, chodziłam ostrożnie, wstrzymując oddech. Papugi i pawie oglądały mnie z zadowoleniem. Wyciągnąć z hełmu prze- wód. Otworzyć drzwi. Otworzyć! W usypialni już pełną parą pracowały wentylatory wysysając resztki trującego gazu. Trzeba zniszczyć DIK-a. I wtedy zobaczyłam siebie. Swoje nieruchome, ociężałe ciało, rozciągnięte na sofie w odświętnej szaroniebieskiej sukni, w którą dziś rano ubrał mnie Jacques. Dziwne, nieprzyjemne uczucie zatamowało mi dech. Czułam, jak uginają się pode mną nogi. Zobaczyłam siebie. To, co było mną przez sto dwadzieścia sie- dem lat, stopniowo zmieniając się i starzejąc, ze wszystkimi 21
własnymi, przeszczepionymi i sztucznymi organami. Moje ciało, takie znajome i zwyczajne, jak gdybym przeglądała się w lustrze. Ale lustra nie było. Stałam, a ono leżało. Żyłam, gdy ono, według wszelkich oznak, było martwe. A jeżeli nie? Podejdę bliżej. Trzeba zdjąć z niej hełm. Z niej? Wraz z hełmem spadła peruka. Z trudem zmusiłam się, by spojrzeć. Szarożółta skóra na policzkach, zamknięte oczy. Szczęka opadła odsłaniając sztuczne zęby, przez rzadki puch na głowie prześwitywała skóra. Dotknęłam swojej ręki, zimnej, zaczynającej już sztywnieć. Stwierdziłam własną śmierć i pomyślałam, że ni- komu jeszcze się to nie zdarzyło. Zabawne. Ale moje nowe ciało również nie było w porządku. Drżało, jak- by z zimna, żyło swoim własnym życiem. Ta niesamowita Nicole była bez wątpienia chora, a teraz ja otrzymałam w spadku jej cho- robę. Trzeba znów włożyć perukę. Ściągnąć trupa na podłogę. Nie- szczęśliwy wypadek. Madame Kane poczuła się źle, upadła. Zgasła świadomość, nie zadziałała hipotermia. Tak było z Bernardem. Nikomu nie przyjdzie do głowy, by wykonać ekspertyzy. Sto dwa- dzieścia siedem lat. Kroki Jacquesa. Co robić? Nie zdążyłam niczego wymyślić - Jacques rzucił się na pomoc pani domu, tej na podłodze. On po- trafi mówić! Jednostrzałowy laser, który przygotowałam, żeby spalić DlK-a, muszę wykorzystać niezgodnie z przeznaczeniem. W plecach Jacquesa coś zadymiło, zasyczało i stary robot, zatrzepo- tawszy mechanicznymi rękami, ciężko zwalił się na podłogę. W jakimś dziwnym odrętwieniu patrzyłam na leżącego Jacqu- esa, na jego kleszczowate ręce, które tak zręcznie czesały, ubiera- ły, robiły masaż. Jakbym czuła ich dotknięcie, jakbym słyszała suchy, drżący głos: - Jak się pani czuje, madame? 22
Teraz już z pewnością pójdzie na złom. Ale co ze mną? Uciec stąd! Prędzej! Z powrotem schowałam przewody do donicy (nikomu nie przyjdzie do głowy szukać tam czegokolwiek) i upewniwszy się, że wszystko jest w porządku, wyśliznęłam się za drzwi. Kryjąc się za drzewami parku, szczęśli- wie dotarłam do ogrodzenia, przypomniałam sobie, że mam teraz dziewiętnaście lat i że każdy wiek ma swoje prawa. Przeskoczyłam przez płot i znalazłam się na ulicy. Ten dziecinny fortel nieoczekiwanie przyniósł mi ulgę. Szłam coraz szybciej i z każdą chwilą czułam się lepiej, pewniej. Wresz- cie nowe ciało uspokoiło się, podporządkowało mi, a nawet zaczę- ło się podobać. Okazało się lekkie, prawie nieważkie. Upajałam się chodzeniem, wolnym od moich wcześniejszych, starczych dole- gliwości. Pomyślałam, że mogę biec i pobiegłam, a ono chętnie przestroiło się na rytm biegu - serce zaczęło bić szybciej, do po- liczków napłynęła krew, każdy mięsień, komórka były jak napięte żagle, które gnał pomyślny wiatr. Naprzód! Pomyślałam, że coś takiego przeżyłam tylko raz, w dzieciństwie. Wówczas istniały jeszcze rodziny. - Goń! - wołali do mnie bracia i na wyścigi biegli przez łąkę do rzeki, gdy ja wlokłam się za nimi. Miałam krótkie nogi i byłam gruba, bo za bardzo lubiłam pud- ding z dżemem truskawkowym. Któregoś wieczoru grałam z oj- cem w tenisa i niespodziewanie wygrałam, odbierając na koniec tak trudne podanie, że mnie samą to zdziwiło. Odrzuciłam rakietę i nagle zdałam sobie sprawę, że mogę wszystko. To przekonanie przyszło ni stąd, ni zowąd, ale, nie wiedzieć czemu, od razu w nie uwierzyłam. - Gońcie! - zawołałam i pobiegłam. Bracia rzucili się za mną, nawet ojciec, dotknięty przegraną, 23
postanowił wziąć na mnie odwet i też stanął do zawodów. Słysza- łam za plecami ich oddechy i tupot, ale śmiałam się z nich, a gdy już mnie prawie doganiali, pobiegłam dwa razy szybciej. Leciałam jak na skrzydłach, nie czując nadwagi, i każdy mięsień, każda komórka były jak napięte żagle, które gnał pomyślny wiatr. Byle do przodu! Tego dnia zaczęli się mną interesować mężczyźni. Przeszło sto lat temu... Roboczy dzień trwał jeszcze, ulice Stolicy były ciche i wylud- nione. Nad głową z rzadka przelatywały kolorowe aerokary. Drobnymi kroczkami szedł mi naprzeciwko nasz ksiądz. Instynk- townie zwolniłam, ukłoniłam mu się. Odpowiedział na ukłon, ale nie zatrzymał się na pogawędkę, jak to zwykle robił. Nie poznał mnie. Jeszcze by tego brakowało! Oszklona wystawa. To nonsens, ale spodziewałam się zobaczyć w niej siebie. Tamtą siebie. Krótkonogą, gładko uczesaną dziew- czynkę z nadwagą i pryszczami na czole, które nauczyłam się za- słaniać grzywką. Ale z lustra patrzyła mi w oczy Nicole Brandeaux, potargana, zaróżowiona od biegu, prześliczna. Obca twarz. Mojej już nie ma. Ani młodej, ani starej. Żadnej. I znów to obrzydliwe ssanie w dołku, ściśnięte gardło. Widzę, jak twarz Nicole blednie w oczach. Czepiam się kraty ogrodzenia, walczę z ciałem Nicole, starając się przyzwyczaić do tej twarzy. Mrugam, pociągam no- sem, wysuwam język, a ona dokładnie powtarza moje miny. Uśmiecham się - ona odpowiada uśmiechem. Tak jest lepiej. Trzeba poprawić fryzurę. I zmienić nie pasującą do niej su- kienkę. Śmieszne, że ciągle jeszcze zwracam się do siebie w trze- ciej osobie. Z salonu piękności wyszłam niepodobna nawet do Nicole. Najbardziej chyba przypominałam Talmę, popularną prezenterkę telewizyjną, prowadzącą audycję„Pytania i odpowiedzi”. W salonie 24
mody wybrałam oszołamiającą suknię, znacznie droższą niż zwy- kłe toalety, przy okienku kasowym podałam numer ewidencyjny Nicole, który mógł być fałszywy, podobnie jak jej dokumenty. Komputer przepuścił mnie. To znaczy, że Nicole Brandeaux rzeczywiście istniała, mieszkała w Stolicy i posiadała niezgorsze dochody. Ale kim ona jest, czym się zajmuje? Dziesiątki pytań dotyczących Nicole pchały mi się do głowy. Nie chciałam o niej myśleć, gdyż wciąż wywoływało to we mnie nieprzyjemne od- czucia, a mimo to myślałam. Ulice były teraz pełne ludzi. Z restauracji roznosiły się zapachy wszystkich kuchni świata. Zapomniałam już, że można być tak głodną. Weszłam do pierwszej lepszej. Ludzie ze zdziwieniem spoglądali na mój stolik. Chyba było na nim wszystko, od zupy cebulowej i sławetnego krwistego befsztyka, aż po trepangi. Wszystko, czego wcześniej zabraniali mi lekarze. Wypiłam lampkę wina i nieoczekiwanie odkryłam, że pomaga mi ono zapomnieć o Nicole. Wtedy wypiłam po kolei trzy kieliszki dżinu i było mi już wszystko jedno, kim jestem - Ingrid, Nicole czy Talmą. Miałam dziewiętnaście lat i chciałam się bawić. Złapałam się na tym, że przyglądam się mężczyznom przy sąsiednich stolikach. O tej stronie życia dawno zapomniałam. Jeden z nich podszedł do mnie. - Nie przysiądziesz się do nas, mała? Pokręciłam głową. - Nie lubisz bokserów? Szkoda. Bokserzy to fajni chłopcy. Absolutnie nie był w moim guście. Ciekawe, nie w guście In- grid, czy nie w guście Nicole? Jacy mężczyźni podobają się Ni- cole? Rozbawiło mnie to do reszty. Przy barku siedział chłopak „w naszym guście”. Lekkoatleta albo tenisista. Długie, elastyczne mięśnie. Wypłowiałe od słońca 25