tulipan1962

  • Dokumenty3 698
  • Odsłony237 952
  • Obserwuję172
  • Rozmiar dokumentów2.9 GB
  • Ilość pobrań208 738

Jack.Whyte.-.Templariusze.02.-.Honor.rycerza

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :3.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

tulipan1962
Dokumenty
fantastyka

Jack.Whyte.-.Templariusze.02.-.Honor.rycerza.pdf

tulipan1962 Dokumenty fantastyka
Użytkownik tulipan1962 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 58 osób, 58 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 527 stron)

pierwszy tom trylogii Rycerze czerni i bieli

JACK WHYTE HONOR RYCERZA

Każdy Frank czuje, że kiedy odbijemy wybrzeże [Syrii], zedrzemy i zniszczymy woal ich honoru, kraj ten wyśliźnie się spod ich władzy, a nasza ręka sięgnie w kierunku ich własnych krain. Abu Szama, arabski historyk, 1203-1267 Wojownik Chrystusa zabija spokojnie, a umiera jeszcze spokojniej. Umierając, wyświadcza przysługę sobie, a zabijając - Chrystusowi! św. Bernard z Clairvaux, 1090-1153

Przedmowa Gdzie leży Francja? Gdyby ktoś zadał wam od niechcenia to pytanie, zapewne zaczęlibyście się dziwić oczywistej ignorancji mówiącego. Widzieliście ją przecież tysiące razy na różnych mapach i znajduje się ona na swoim miejscu od zawsze, a co najmniej od czasu, kiedy jakieś dziesięć tysięcy lat temu zakończyła się ostatnia epoka lodowcowa. Otóż jako autora literatury historycznej pytanie to dręczyło mnie od chwili, kiedy zacząłem się nad nim zastanawiać, ponieważ czuję się zobowiązany utrzymywać w swoich książkach pewien poziom dokładności. Gdybym jednak miał się wiernie trzymać źródeł historycznych przy pisaniu o średniowiecznej Francji, Anglii i Europie, na pewno utrudniłbym lekturę moim czytelnikom, którzy, jak sądzę, chcą przyjemnie spędzić czas, a może nawet - mam nadzieję -przez kilka godzin z fascynacją śledzić opowieść o tym, jak wyglądało życie w innych czasach, dawno temu. Na przykład, pisząc powieści arturiańskie, musiałem wykazać, że francuski rycerz Lancelot du Lac nie mógł być Francuzem w piątym wieku, w Europie, w której niedawno zakończył się okres rzymski. Na pewno nie mógł też nazywać się Lancelot du Lac (Lancelot z Jeziora), ponieważ kraj ten nazywano wtedy Galią, a francuski, język Franków, był prymitywną mową migrujących plemion, które pewnego dnia — setki lat potem - miały nadać swoją nazwę podbitym terenom. Miałem ten sam problem, choć trzeba przyznać, że na mniejszą skalę, pisząc tę książkę. Mimo że kraj - lub dokładniej mówiąc, terytorium geograficzne - zwany Francją istniał już w dwunastym wieku, był bardzo niepodobny do Francji, jaką znamy dzisiaj. Panował wówczas ród Kapetyngów, lecz w jego posiadaniu były wciąż niewielkie tereny; w czasie, kiedy toczy się akcja książki, tron zajmował Filip II August. Królestwo Filipa miało swój ośrodek w Paryżu i ciągnęło się

na zachód, docierając bardzo wąskim pasem do kanału La Manche. Dopiero zaczęło się rozwijać w państwo, którym miało zostać w ciągu następnych stu pięćdziesięciu lat. Na początku dwunastego wieku wciąż było maleńkie, otoczone przez potężne księstwa i hrabstwa, takie jak Burgundia, Andegawenia, Normandia, Poitou, Akwitania, Flandria, Bretania, Gaskonia oraz region zwany Vexin, który graniczył z Francją od północy i wkrótce miał się stać częs'cią królestwa Francji. Mieszkańcy wszystkich tych terytoriów mówili wspólnym językiem, który potem zyskał nazwę francuskiego, lecz tylko mieszkańcy samego królestwa nazywali siebie Francuzami. Innych napawało ogromną dumą, że są Andegaweńczykami, mieszkańcami Poitou, Normanami, Gaskończykami, Bretonami i Burgundczykami. (Ryszard z rodu Plan-tagenetów, książę Akwitanii i Andegawenii, był zamożniejszy i bardziej potężny niż król Francji. Po śmierci ojca, króla Henryka II, Ryszard został królem Anglii, pierwszym tego imienia, paladynem znanym jako Ryszard Lwie Serce, i rządził imperium zbudowanym przez ojca i matkę, Eleonorę Akwitańską, które było o wiele większe niż tereny króla Filipa). Dzisiaj, dla nas, wszyscy oni są Francuzami, lecz wtedy tak nie było. Konieczność wytłumaczenia tego współczesnym czytelnikom, pokazania, że te różnice istniały i miały czasami wielkie znaczenie dla zainteresowanych, była głównym powodem, dla którego często wracam do pytania zadanego na początku: gdzie leży Francja? Za czasów Ryszarda Lwie Serce i trzeciej krucjaty - wojny przeciwko Saracenom dowodzonym przez sułtana Saladyna - templariusze nie osiągnęli jeszcze tych szczytów bogactwa, władzy i rzekomego ze- psucia, które miały potem tak rozsierdzić im współczesnych, rodząc zazdrość, złą wolę oraz chciwość. A jednak poczynili już niewiarygodne postępy od chwili, kiedy zaledwie osiemdziesiąt lat wcześniej ich szeregi liczyły tylko dziewięciu mało znanych rycerzy bez grosza przy duszy, którzy mieszkali i pracowali w tunelach pod Wzgórzem Świątynnym w Jerozolimie. Od czasów założenia Zakonu stali się ramieniem zbrojnym chrześcijaństwa w Zamorzu. Ich reputacja, jeśli chodzi o honor, prawość i niezachwianą lojalność względem Kościoła katolickiego, była nieskalana. Nowo powstały Zakon nagle zyskał sławę i powszechną akceptację, a także - głównie dzięki entuzjastycznemu wsparciu świętego Bernarda z Cłairvaux, największego duchownego 10

swoich czasów- niemożliwe do oszacowania bogactwo, zarówno w na- turze, jak i w dobrach materialnych. Jednak od początku Zakon był tajną organizacją: jego obrządki i ceremonie owiane były tajemnicą i odprawiane w ciemnościach, z dala od oczu i uszu niewtajemniczonych. Bez względu na to, jak uzasadniona mogła być przyczyna takiego postępowania - szybko i chyba nieuchronnie doprowadziło ono do poczucia elitaryzmu i arogancji, które ostatecznie zraziły resztę świata i w dużym stopniu przyczyniły się do upadku Zakonu. Podejrzewam, że gdyby zapytać kogoś o wyjaśnienie pojęcia “ho- nor", byłby z tym problem. Ci, którzy odpowiedzą, zapewne podadzą synonimy, szukając w pamięci innych rzadko używanych dzisiaj słów, takich jak prawość, uczciwość, moralność, może jeszcze sumienie, lecz nikt dotąd nie scharakteryzował honoru w sposób absolutny, ponieważ każdy mierzy go inną miarką. W naszym postmodernistycznym świecie rzadko o nim mówimy. To anachronizm, staroświecki, nieco zabawny koncept z minionej epoki, a ci, którzy o nim mówią i myślą, otrzymują dobrotliwą i protekcjonalną etykietkę ekscen-tryków. Lecz w każdej epoce - być może poza naszą - honor był w wielkiej cenie i zawsze należał do tych nieuchwytnych cech, o których wszyscy sądzą, że posiadają je od urodzenia i w wielkiej obfitości. Od zarania dziejów powiewano sztandarami bojowymi, będącymi symbolami honoru i dzielności ich właścicieli. Lecz dla mężczyzn i kobiet dobrej woli miara honoru zawsze była indywidualna, zazdrośnie strzeżona, głęboko osobista i niezależna od tego, co inni myślą, mówią czy robią. JackWhyte Kelowna, Kolumbia Brytyjska, Kanada lipiec 2007

Ziemie należące do Plantagenetów

ROGI HATTINU 1187

1 Nie powinniśmy opuszczać La Safouri. Na Boga, nawet ślepiec by to zauważył. - Doprawdy? Dlaczegóż zatem żaden ślepiec nie przemówił, zanim wymaszerowaliśmy? Jestem pewien, że de Ridefort wysłuchałby i wziął to pod uwagę, zwłaszcza jeśli radziłby ślepiec. - Możesz sobie wsadzić ten sarkazm, Belin, mówię poważnie. Co my tu robimy? - Czekamy na rozkazy. Czekamy na śmierć. Czyż nie od tego są żołnierze? Templariusz Aleksander Sinclair słuchał cichej, lecz zajadłej kłótni, która toczyła się za nim, udając, że nie zwraca na nią uwagi, ponieważ - choć po części zgadzał się z gorzkimi narzekaniami sir Antoine'a de Lavisse - nie chciał, żeby ktoś to zauważył. Mogłoby to zaszkodzić dyscyplinie. Szczelniej owinął twarz szalem i wstał w strzemionach, aby się rozejrzeć po otaczającym ich ciemnym obozie. Słyszał dochodzące zewsząd stłumione odgłosy niewidzialnych poruszeń i jeszcze jeden: arabski głos w oddali, część całonocnej litanii, krzyczący Al-lah akbar, “Bóg jest wielki". Za jego plecami Lavisse wciąż mamrotał z niezadowoleniem: - Dlaczego ktokolwiek przy zdrowych zmysłach miałby opuścić silną, bezpieczną pozycję, z kamiennymi murami i słodką wodą dla jego armii, aby wymaszerować na pustynię w pełni lata? I to przeciwko wrogowi, który żyje na niej, roi się tam jak szarańcza i jest odporny na upał? Powiedz mi, proszę, Belin. Chcę wiedzieć. Muszę znać odpowiedź na to pytanie. - Nie do mnie z nim. - Głos Belina był pełen oburzenia i frustracji. - Idź i spytaj Rideforta, na Boga. To on namówił do tego króla idiotę i nie wątpię, że chętnie powie ci dlaczego. A potem prawdo- 17

podobnie przywiąże cię do siodła, zawiąże oczy i wyśle samego jako zabawkę dla Saracenów. Sinclair wciągnął ostro powietrze. Zrzucanie całej winy za ich obecne trudne położenie na Gerarda de Rideforta było niesprawiedliwe. Wielki mistrz Zakonu był zbyt łatwym i widocznym celem. Poza tym Gwidon de Lusignan, król jerozolimski, potrzebował bodźca, jeżeli miał kiedykolwiek coś osiągnąć. Był królem jedynie z nazwy, ukoronowanym tylko dzięki kochającej żonie, Sybilli, siostrze byłego króla i obecnie prawowitej królowej Jerozolimy. Zawsze słaby i niezdecydowany Gwidon był wręcz nieudolny w sprawowaniu władzy. Jednak tych, którzy kłócili się za plecami Sinclaira, nie interesowały wyważone sądy. Narzekali dla samego narzekania. - Cśś! Uwaga, idzie Moray. Sinclair lekko odwrócił głowę, aby móc zobaczyć, jak nadjeżdża konno jego przyjaciel, sir Lachlan de Moray, gotowy na to, co miał przynieść świt, choć czekała ich jeszcze co najmniej godzina nocy. Sinclair nie był zaskoczony, ponieważ podczas tej okropnie nerwowej nocy nikt nie mógł spać. Zewsząd dochodził kaszel, ostre szczekanie ludzi o zdartych gardłach, spragnionych świeżego powietrza i krztu- szących się dymem. Rojący się dookoła nich i ponad nimi pod osłoną nocy Saraceni podpalili rosnące na wzgórzach zarośla i smród tlących się, żywicznych krzaków z każdą minutą stawał się silniejszy. Sinclair poczuł groźne łaskotanie we własnym gardle i zmusił się do płytkich oddechów. Przyszło mu do głowy, że dziesięć lat wcześniej - kiedy po raz pierwszy przybył do Ziemi Świętej — nie słyszał o takim stworzeniu jak Saracen. Teraz było to słowo, które padało na tych terenach najczęściej; dotyczyło wiernych, gorliwych wojowników proroka Ma- hometa - a ściślej sułtana Saladyna kurdyjskiego pochodzenia - nie- zależnie od ich rasy. Imperium Saladyna było ogromne, ponieważ po- łączył dwa wielkie muzułmańskie terytoria, Syrię i Egipt, a jego armia składała się z najróżniejszych grup niewiernych, począwszy od ciem- noskórych Beduinów z Azji Mniejszej, a skończywszy na Mulatach i hebanowych Nubijczykach z Egiptu. Wszyscy oni mówili jednak po arabsku i byli teraz Saracenami. - Widzę, że nie tylko ja spałem głęboko i bez snów. Moray zatrzymał się przy nim i ustawił konia tak, aby on i Sinclair siedzieli obok siebie. Podążając za wzrokiem templariusza, uniósł oczy 18

i spojrzał w ciemność, tam gdzie wznosił się bliższy z dwóch niewi- docznych teraz szczytów zwanych Rogami Hattinu. - Jak sądzisz, ile życia nam zostało? - Pewnie niewiele, Lachlan. W południe wszyscy możemy już być martwi. - Ty też tak uważasz? Chciałem, żebyś' powiedział mi coś innego, przyjacielu. - Moray westchnął. - Nigdy bym nie uwierzył, że tylu ludzi może zginąć przez szaleństwo jednego aroganckiego fanfarona... Szaleństwo jednego pomniejszego tyrana i tchórzostwo króla. Tyberiada oraz jezioro, nad którym leżała - mogli tam dotrzeć poprzedniego wieczora - znajdowała się niecałe dziesięć kilometrów dalej, lecz rządcą miasta był Rajmund III hrabia Trypolisu, a Gerard de Ridefort, mistrz Świątyni, kilka miesięcy temu uznał, że nienawidzi hrabiego Rajmunda, nazywając go muzułmańskim zdrajcą i niegodnym zaufania przyjacielem Saladyna. Wbrew logice, która nakazywałaby dotrzeć do bezpiecznego miejsca i chronić armię, Ridefort zdecydował poprzedniego popołudnia, że nie będzie się spieszył z przybyciem do Tyberiady. Ta decyzja nie miała nic wspólnego z niechęcią do ponownego spotkania z Rajmundem, ponieważ znajdował się on wraz ze swoją armią w obozie, a podczas jego nieobecności warowni wTyberiadzie broniła jego żona, hrabina Eschiva. Nikt nie śmiał się sprzeciwić Ridefortowi, ponieważ w większości rycerze tej armii byli templariuszami. Mistrz zawiadomił swoich komturów, że w pobliskiej wiosce o nazwie Marescalcia jest studnia, mogli więc przenocować tam, gdzie byli, i rankiem podążyć w kierunku Jeziora Tyberiadzkiego. Oczywiście Gwidon, jako król Jerozolimy, mógł natychmiast za- wetować decyzję Rideforta, lecz - jak było do przewidzenia z powodu jego chwiejności - przystał na żądania mistrza Zakonu, poduszczany przez Renalda de Chatillon, innego budzącego grozę templariusza i byłego sojusznika Rideforta. Jeszcze bardziej arogancki i samowładny Chatillon, dowódca najpotężniejszej na świecie warowni Kerak, zwanej Zamkiem Kruka, bezwzględnie stał ponad prawem. Wyróżniał się także tym, że to jego najbardziej z całej frankońskiej armii nienawidził Saladyn. Tak więc dano sygnał i wojsko Jerozolimy - największa armia ze- brana w osiemdziesięcioletniej historii królestwa - zatrzymało się i roz- 19

biło obóz w niedogodnym miejscu. Tymczasem oddziały ogromnej ar- mii Saladyna (sama jazda dziesięciokrotnie przewyższała liczbę Fran- ków) otoczyły ją całkowicie. Osaczona z każdej strony jeszcze przed zapadnięciem nocy frankońska armia, licząca tysiąc dwustu rycerzy wspieranych przez dziesięć tysięcy piechurów i około dwóch tysięcy lekkiej jazdy, była skonsternowana i zbulwersowana błyskawicznie roznoszącą się — lecz spóźnioną - wieścią, że studnia, przy której po- stanowili się zatrzymać ich dowódcy, jest sucha. Nikomu nie przyszło do głowy, aby zawczasu ją sprawdzić. Kiedy o zmroku zerwał się lekki wietrzyk, żołnierze byli wdzięczni za chłód, który przyniósł, lecz w ciągu godziny mieli zacząć przeklinać go za całonocne nawiewanie piasku i dymu. Teraz niebo bledło wraz z pierwszym światłem dnia i Sinclair czuł w trzewiach, że szansa, aby on lub jego towarzysze przeżyli kolejne godziny, jest w najlepszym razie nikła. Templariusze, których motto brzmiało: “Pierwsi w natarciu, ostatni w odwrocie", uwielbiali się przechwalać, że jeden chrześcijański miecz może rozgromić stu wrogów. To aroganckie przeświadczenie doprowadziło miesiąc wcześniej do potwornej rzezi wielkiego oddziału templariuszy i szpitalników u źródła Cresson. Poległ cały oddział chrześcijański poza mistrzem de Ridefortem i trzema bezimiennymi rannymi rycerzami. Lecz armia otaczająca ich tego dnia miała szybko i prawdopodobnie raz na zawsze zadać kłam tym bzdurnym prze- chwałkom. Obecne zastępy Saladyna składały się prawie w całości z wszechstronnej, wytrzymałej lekkiej jazdy, której jeźdźcy byli świet- nymi łucznikami. Wojownicy ci, dosiadający w lekkich zbrojach niezwykle zwinnych koni z Jemenu, posługiwali się bronią ze stali damasceńskiej i lekkimi, śmiercionośnymi kopiami o trzcinowych drzewcach. Świetnie wytrenowani w taktyce szybkiego ataku i odwrotu, działali w małych, zwrotnych oddziałach i byli dobrze zorganizowani, świetnie prowadzeni i zdyscyplinowani. Były ich tysiące i wszyscy mówili po arabsku, co dawało im ogromną przewagę nad Frankami, ponieważ wielu z nich nie znało języka walczących obok nich chrześcijan. Sinclair wiedział od miesięcy, że w skład armii, którą Saladyn zgro- madził na tę świętą wojnę - hufce, które otaczały teraz Franków -wchodzą kontyngenty z Azji Mniejszej, Egiptu, Syrii i Mezopotamii 20

i że dowództwo nad oddziałami powierzono okrutnym kurdyjskim sojusznikom Saladyna, jego elitarnym jednostkom. Plotki głosiły, że sama jazda liczyła jakieś piętnaście tysięcy. Sinclair na własne oczy widział, że towarzysząca im armia była tak wielka, że zbliżając się do frankońskiego obozu, wypełniała horyzont. Sinclair słyszał, jak w jego własnych szeregach wspominano o osiemdziesięciu tysiącach mieczy. Sam uważał, że chodzi raczej o pięćdziesiąt tysięcy, lecz to mu nie poprawiało nastroju. - Ridefort ponosi winę za tę katastrofę. Obaj to wiemy, więc dla czego tego nie przyznasz? Sinclair westchnął i otarł oczy skrajem rękawa. - Nie mogę tego zrobić, Lachie. Jestem rycerzem Zakonu, a on moim mistrzem. Wiążą mnie śluby posłuszeństwa. Jeśli powiem wię cej, będę nielojalny. Lachlan de Moray odchrząknął i splunął na oślep. - No cóż, ale nie jest moim panem, więc mogę mówić, co mi się podoba, i uważam, że jest szalony... On i jemu podobni: król i mistrz Zakonu są warci siebie nawzajem, a ten bydlak de Chatillon jest gor szy niż oni dwaj razem wzięci. To, że utknęliśmy tu w takim położe niu, jest upokarzające. Chcę wrócić do domu. Kącik ust Sinclaira wykrzywił się w uśmiechu. - Do Inverness daleko, Lachlan, i dziś tam chyba nie dotrzesz. Le piej zostań tutaj i trzymaj się mnie. -Jeśli ci barbarzyńcy zabiją mnie dzisiaj, będę tam, zanim słońce zajdzie nad Ben Wyvis. - Moray zawahał się, po czym spojrzał z ukosa na przyjaciela. - Trzymać się ciebie, mówisz? Nawet gdybym chciał, jak mam to zrobić? Jestem w innym oddziale, ty jesteś w straży tylnej. - To prawda - Sinclair patrzył na szybko jaśniejące na wschodzie niebo - lecz mam przeczucie, że zanim słońce przejdzie połowę drogi po niebie, będzie nam wszystko jedno, obok kogo jedziemy, czy to templariusz czy nie. Trzymaj się mnie, przyjacielu, a jeśli nasze kości mają wrócić do domu, do Szkocji, wróćmy razem, tak jak ją opuściliśmy, aby tu przybyć. - Spojrzał w kierunku światła, które zaczęło rozjaśniać wielki cień królewskiego namiotu. - Król wstał. - Szkoda - mruknął Moray. - Szczególnie dziś powinien zostać w łożu. Dzięki temu mielibyśmy szansę przeżyć. Sinclair rzucił mu szybki uśmiech. 21

- Nie licz na to, Lachie. Jeśli przeżyjemy ten dzień, trafimy do niewoli, a potem na targ niewolników. Lepiej zginąć prostą, szybką śmiercią... - Przerwał mu ryk trąby, a jego dłonie bezwiednie opadły na broń przywieszoną u pasa. — Czas na zbiórkę. Pamiętaj, trzymaj się mnie. Przy pierwszej okazji... obiecuję, nie potrwa to długo... zawróć między nasze szeregi. Łatwo nas znajdziesz. Moray klepnął templariusza w ramię. - Spróbuję, żebym nie musiał opuszczać przyjaciół w niebezpie- czeństwie. Bądź zdrów. - Postaram się, ale wszyscy jesteśmy dziś w opałach, i to większych niż kiedykolwiek. Jedyne, co możemy zrobić, to drogo sprzedać nasze życie. Choćby dlatego, że wszyscy moi bracia to templariusze, będziesz miał większą szansę powalczyć niż ja, gdybym przyłączył się do twoich towarzyszy, choć są dzielni. Zegnaj. Zawrócili i podążyli na swoje przydzielone pozycje: Sinclair po- między stojących na tyłach pagórka za królewskimi namiotami rycerzy Zakonu, a Moray do pospiesznie zebranej załogi chrześcijańskich rycerzy i awanturników, którzy odpowiedzieli na wystosowane przez Gwidona po jego koronacji wezwanie do walki. Teraz ludzie ci otaczali króla i cenną relikwię Świętego Krzyża. Sinclair zadrżał mimo woli, kiedy zobaczył jasną, nową gwiazdę migoczącą na różowiejącym niebie. W odróżnieniu od większości swoich towarzyszy nie był przesądny, lecz ledwo udało mu się tłumić wzbierający w nim ostatnio niepokój. Gwiazda ta pojawiła się zaledwie dziesięć dni wcześniej, trzy tygodnie po rzezi templariuszy u źródła Cresson, i wzbudziła wśród Franków grozę, ponieważ był to kolejny z wielu dziwnych widoków, które ukazały im się ostatnio na niebie. Od poprzedniego roku zdarzały się zaćmienia Słońca i Księżyca. Dla większości ludzi było to osiem jasnych znaków, że Bóg nie jest zadowolony z tego, co dzieje się w Jego Ziemi Świętej. Potem pojawił się ten blask na niebie: gwiazda tak jasna, że było ją widać za dnia. Niektórzy mówili - a księża ich nie powstrzymywali — że oto ponownie pojawiła się gwiazda betlejemska, że płonie na niebie, aby przypomnieć frankońskim wojownikom o ich obowiązku wobec Boga i Jego ukochanego Syna. Sinclair był bardziej skłonny uwierzyć w to, co mówili znajomi francuskojęzyczni Arabowie. Wierzyli, że gwiazdy poruszają się nie- 22

zależnie od siebie, i tłumaczyli pojawienie się nowej gwiazdy tym, że wiele najjaśniejszych gwiazd firmamentu nałożyło się na siebie i połączyło swe światło, aby stworzyć ten płonący sygnał, tak jasny, że w pewne dni widać go było nawet w południe. Kiedy templariusz dotarł do własnego oddziału, wcisnął płaski, stalowy hełm głębiej na czoło i przyjrzał się swoim ludziom. Wszyscy byli czujni i poważni; tego ranka nie było przekomarzań i śmiechu... przyszło mu do głowy, że wśród rycerzy Zakonu właściwie nigdy nie było zbyt dużo śmiechu. Oficjalnie zniechęcano do niego, ponieważ był frywolny i nie sprzyjał pobożnemu zachowaniu. Poszukał Louisa Chisholma obozowego, który od dzieciństwa pełnił rolę jego osobistego służącego. Kiedy Sinclair dołączył do bractwa rycerzy Zakonu i otworzyła się przed nim perspektywa życia wolnego człowieka, Chisholm postanowił pozostać blisko człowieka, którego znał najlepiej na świecie, i zgłosił się na stanowisko brata sierżanta Zakonu. Teraz obrócił się w siodle i spojrzał przez snujący się dym w górę, na szczyty Rogów Hattinu. - Mówią, że to tam Jezus wygłosił Kazanie na Górze - powiedział. - Zastanawiam się, czy cokolwiek, co powiedziałby temu tłumowi dzisiaj, odmieniłoby bieg rzeczy. - Odwrócił się i spojrzał Sinclairowi w oczy, po czym odezwał się z silnym szkockim akcentem: - Daleko nam było z Edynburga, sir Alec, i obaj się trochę zmieniliśmy, odkąd wyruszyliśmy... ale to okropnie ponure miejsce na śmierć. - Nie mieliśmy wyboru, Louis - odparł cicho Sinclair, wymawiając imię dawnego służącego na szkocki sposób, “Lewis". -To nie nasza robota. Usta Chisholma wykrzywił grymas. - No, już ty wiesz, co ja o tym myślę. - Znów się rozejrzał. - Ju- żeśmy prawie gotowi. Szpitalnicy ustawiają się tam, po prawej, w szy ku. Wkrótce ruszą, więc lepiej, żebyśmy byli gotowi. Widziałeś, ilu jest przeciw nam? - Splunął, przesunął językiem po zębach, wysysając ziarna piasku, i znów splunął. — Myślę, że to będzie krótka bitwa, ale postaramy się, aby była dobra. Powodzenia, sir Alec. Będę zaraz za tobą, pilnując twojego tyłka. Sinclair uśmiechnął się i chwycił go za rękę. - Niech Bóg cię ma w swojej opiece, Louis. I ja będę miał na ciebie oko. Ale skąd to opóźnienie? 23

Właśnie odc/.wała się pierwsza trąbka, której natychmiast odpowie- działy następne, gdy armia zaczęła formować szyki bojowe, począwszy od szpitalników, którzy stanowili awangardę. Zajmujący środkową pozycję oddział króla, nad którym powiewał jego sztandar, przesunął się do przodu i za szpitalników, choć - jako że byli otoczeni - nie było jasno określonego frontu, któremu mogliby stawić czoło. Mimo to rycerze z królewskiej straży przybocznej stanęli za plecami króla, a razem z nimi chrześcijańscy dostojnicy kościelni i księża, którzy nieśli wielki, kunsztowny relikwiarz. Miał on kształt wielkiego krzyża z macicy perłowej, inkrustowanego klejnotami oraz kamieniami szlachetnymi, i stanowił bardzo widoczny punkt zborny nie tylko dla jego obrońców, ale też dla napastników. Kłębiące się i falujące ogromne siły Saladyna czasami przesłaniał snujący się dym i pył wzbijany przez ich własne szeregi. W prawie całkowitym milczeniu czekali cierpliwie na ruch ze strony chrześcijan. Sinclair poluzował miecz w pochwie i pochylił się w stronę Chis-holma. - Pozostań blisko mnie, Louis. To będzie ponura, podła bitwa. Ledwie skończył mówić, odezwało się kilka konkurujących sy- gnałów trąb. Gdy otaczająca go armia ruszyła przed siebie, Sinclair zastanawiał się przelotnie, kto mógł podjąć tak idiotyczną decyzję, ponieważ każdy ruch prowadził ich prosto na masy jazdy wroga. Ta myśl była jego ostatnim spójnym wspomnieniem; potem był już tylko chaos, ponieważ zamieszanie w tylnych szeregach templariuszy sygna- lizowało ciężki atak saraceńskiej kawalerii, która nadeszła pod osłoną dymu z wciąż ciemnego zachodu. Sinclair i jego towarzysze ze straży tylnej - od początku na gorszej pozycji i mniej liczebni - walczyli zawzięcie z tą elitarną jazdą Saladyna. Przeprowadzali jeden nieskuteczny atak za drugim, a wróg cofał się tylko po to, aby się przegrupować i otoczyć sfrustrowanych ciężkozbrojnych rycerzy. Templariusze rozwścieczeni perfidią muzuł- manów, którzy skupiali się na zabijaniu ich koni i dobijaniu jeźdźców na ziemi, cofali się nieubłaganie w kierunku własnych sił, gdzie odkryli, że król rozkazał postawić barierę z namiotów między sobą a nadciągającym z tyłu wrogiem. Choć była ona licha i bezskuteczna, wywołała zamieszanie wśród templariuszy i zmusiła ich do złamania osłabionych szyków, gdy wykonywali desperackie uniki, aby 24

wjechać między bezużyteczne namioty, gonieni przez jazdę. Nawet kiedy przedarli się już poza płócienne ściany, nie czekała ich pomoc ani wsparcie, ponieważ rycerze w środku kotłowali się bezradnie dookoła króla i krzyża, przeszkadzając jeden drugiemu i nie dając sobie nawzajem miejsca do walki. Sinclair instynktownie skręcił gwałtownie w prawo i ominął z wła- snym szwadronem miotających się ludzi i konie, po czym nawrócił ostro w lewo ciasnym łukiem, wiedząc, że tym samym wystawia na strzały wroga prawe, nieosłonięte boki rycerzy. Zobaczył, że Louis Chisholm pada, ugodzony co najmniej dwiema strzałami, lecz w tym momencie pojawił się wojownik na silnym, zwinnym koniu. Zanim Sinclair odparł atak jego śmigającego bułata i wysadził go z siodła krótkim, wściekłym ciosem w szyję, Louis leżał daleko w tyle i templariusz nie zdołał się już obejrzeć za nim. Co stało się z ich dwunastotysięczną piechotą? Sinclair nie widział śladu po niej, do tego momentu jednak jego świat zdążył się skurczyć do małej, zadeptanej areny pełnej dymu, pyłu, chaosu oraz piekielnych krzyków okaleczanych i zabijanych ludzi i koni. Rzeczywistość docie- rała do niego w formie strzępów widoków i myśli, o których zapominał w obliczu palącej konieczności kolejnego mrugnięcia, kolejnego starcia z dziką twarzą o obnażonych zębach, kolejnego zamachnięcia się tarczą lub mieczem. Poczuł na plecach mocne uderzenie i nie spadł z konia tylko dzięki temu, że zahaczył łokieć o tylny łęk siodła. Kosztowało go to jego tarczę, lecz wiedział, że jeśli otrzyma kolejny cios lub spadnie, i tak jest trupem. Udało mu się usiąść prosto, szarpiąc za cugle, aby koń odsunął się od zagrożenia. Na ułamek sekundy znalazł się na obrzeżach potyczki, patrząc w dół wzgórza na to, jak ustawiona w szyku klinowym jazda wroga jednym sprawnym manewrem otacza szpitalników ze straży przedniej i odcina ich od reszty armii. Nie miał czasu zobaczyć więcej, ponieważ zauważono, że został sam. Tym razem dwóch ludzi zbliżało się do niego z obydwu stron. Wybrał tego z prawej, niższego, i spiął ostrogami zmęczonego konia, aby ruszył wprost na napastnika, trzymając miecz wysoko aż do ostatniej chwili, kiedy opuścił go poziomo i pozwolił wrogowi nadziać się na klingę; prędkość, z jaką go minął, omal nie wyszarpnęła mu broni z ręki. Dysząc, zawrócił konia lewą ręką, szukając drugiego wroga, który był teraz tuż za nim; zwierzę stanęło dęba i spłoszyło się, 25

zaskoczone cieniem pędzącym w jego stronę. Sinclair wykonał ruch ćwiczony niezliczoną ilość razy: stając w strzemionach, pochylił się w siodle, rzucił cugle na szyję wierzgającego w powietrzu konia i wy- ciągnął sztylet. Prosty cios mieczem odbił przygotowaną do ciosu klingę wroga; kiedy ich ciała były dostatecznie blisko, Sinclair dźgnął de- speracko trzymanym w lewej dłoni jednosiecznym sztyletem. Ostrze odbiło się od metalowego guza na przeszywanicy okrywającej klatkę piersiową jego wroga i pogrążyło w miękkim ciele pod podbródkiem, a wstrząs uderzenia sprawił, że napastnik runął w tył z siodła z piętami w powietrzu. Sinclair instynktownie chwycił mocniej rękojeść, zapierając się w siodle, żeby nie porwał go spadający ciężar trupa, lecz krótkie ostrze sztyletu wysunęło się z łatwością i mógł usiąść prosto, chwiejąc się przez chwilę bezradnie, zanim spostrzegł, że znów jest sam i że otacza go względny spokój. Metal lśnił w świetle poranka; kiedy Sinclair podniósł wzrok, ujrzał w oddali kolejną potyczkę, toczącą się wysoko na zboczach góry Hattin. Wyglądało na to, że formacje piechoty — z pewnością chrześcijańskiej — porzucają pozycje na grzbiecie wysokiego wzgórza i zmierzają w dół, na wschód, w kierunku Tyberiady. Usłyszawszy, że ktoś go woła, tem- plariusz się odwrócił i zobaczył nadciągającą zwartą grupę towarzyszy broni. Spiął konia ostrogami i dołączył do nich, zdając sobie niejasno sprawę, że strzały wypełniają powietrze jak rozzłoszczone osy. Razem podążyli z powrotem na wzgórze w kierunku namiotu króla, aby chronić jego i krzyż. Kiedy już tam dotarli, mieli chwilę wytchnienia, gdyż wróg się przegrupowywał. Patrząc wraz z towarzyszami w kierunku odległych wzgórz, Sinclair ujrzał rozgrywającą się tam tragedię. Nie wiadomo było, kto wydał piechocie rozkaz wspięcia się na zbocze góry Hattin; gdy już prawie dotarła do szczytu, zatrzymały ją kolejne oddziały niezliczonej jazdy Saladyna. Cały dziesięcioty-sięczny oddział piechoty, wspierany przez dwa tysiące lekkiej jazdy — wystraszony i najwyraźniej doprowadzony na skraj szaleństwa przez pragnienie i dym unoszący się znad wzgórza, które zdawało się całe płonąć - zawrócił i desperacko ruszył w dół. Było jasne, że mieli zamiar przedrzeć się przez szeregi wroga i dostać w pobliże Jeziora Tyberiadzkiego, lecz Sinclair dobrze wiedział, co się wydarzy. Nie mógł nic zrobić, a on i jego towarzysze musieli sobie radzić z własnymi problemami, nie miał więc wiele czasu, aby się przyglądać 26

rzezi, która teraz nastąpiła. Saraceńska jazda wycofała się po prostu z drogi szarży i pozostawiła wybicie nacierającej piechoty dosiadającym koni łucznikom. W ciągu godziny było po wszystkim, a z pagórka, na którym stał namiot króla, rozpościerał się wyraźny widok na całą tę scenę. Nikt nie przeżył i rycerze z szeregów otaczających króla byli świadomi, że tam, w dole, bezsensownie zginęło dwanaście tysięcy ich ludzi, którym w żaden sposób nie można było pomóc. Saraceni przypuścili teraz szalony atak na konne oddziały stacjo- nujące na pagórku. Nacierali ze wszystkich stron, atakując i wycofując się falami, z zamiarem rozbicia jazdy w puch samą swą przewagą liczebną. Sinclair się potem dowiedział, że Saladyn obmyśliwał ten atak od miesięcy i postanowił, że jego konni łucznicy będą największym atutem w walce z ciężkozbrojnymi chrześcijanami. Każdy łucznik ruszył na bitwę z pełnym kołczanem, a siedemdziesiąt wielbłądów z karawany niosło dodatkowe zapasy strzał. Frankońscy rycerze padali jak muchy pod gradem pocisków wypuszczanych w ich kierunku ze wszystkich stron.

2 .Lachlan de Moray zobaczył, że Aleksander Sinclair pada, lecz nie wie- dział, czy jego przyjaciel jest ranny, ponieważ widział tylko, jak prze- wraca się jego koń, cały najeżony strzałami. Zaledwie przez mgnienie oka widział białą opończę Sinclaira, kiedy ten runął głową do przodu i zniknął między skałami za cielskiem stającego dęba konia, podczas gdy jego towarzysze usiłowali okiełznać swoje przerażone wierzchowce i walczyć z nieuchwytnym wrogiem. Sam de Moray był już zdezorientowany, ponieważ nagle się okazało, że on jeden tylko ocalał z grupy sześciu rycerzy zmierzających w kierunku króla Gwidona i jego straży przybocznej. Byli odizolowani od wycofującej się drużyny króla przez strome, skaliste zbocze i zanim mogli dołączyć do reszty, namierzyli ich łucznicy wroga. Moray nigdy wczes'niej nie widział niczego podobnego; powietrze pociemniało i stało się niemal nieprzezroczyste, a śmiercionośne pociski osiadały na nich jak rój szarańczy. Zanim pojął, co się dzieje, okazało się, że jest sam, a jego towarzysze zostali zmieceni z siodeł w objęcia śmierci. Jakimś cudem - choć przez jakiś czas nie myślał o tym w taki sposób - on i jego koń uniknęli ran. Jedyna strzała, która go trafiła, odbiła się od zbroi na ramieniu, co pchnęło go w tył siodła, lecz nie wyrządziło krzywdy. De Moray był sam, wystawiony na atak, i wiedział, że zginie, zanim uda mu się nakłonić konia do wspięcia się na stromy stok. Wtedy, przypomniawszy sobie słowa Sinclaira, spojrzał w dół, szukając go wzrokiem, w samą porę, aby rozpoznać przyjaciela i zauważyć, jak pada. Klnąc, szkocki rycerz spiął konia mocno ostrogami i - na próżno rozglądając się za wrogiem, którego mógłby zaatakować - popędził w dół zbocza. Żaden wojownik wroga nie pojawił się jednak w zasięgu jego miecza, Moray więc zeskoczył z siodła obok martwego 28

konia Sinclaira, nie próbując nawet uwiązać własnego wierzchowca, i zauważył, że rycerze zakonu, którzy tłoczyli się w tym miejscu chwilę wcześniej, zniknęli. Rzucił się w stronę pierwszego poległego rycerza, jakiego zobaczył, i kucnął przy nim, chroniąc się za ciałem martwego konia. Jednak nie były to zwłoki Aleca Sinclaira, ani też leżące za nimi następne, o roz- rzuconych kończynach w zbroi. Jeszcze dalej leżało dwóch kolejnych, przebitych wieloma strzałami mężczyzn, lecz wiedział, że znajdują się zbyt daleko, aby któryś z nich mógł być jego przyjacielem. Po Sinclairze nie było śladu. Tymczasem jego nieuwiązany koń oddalił się susami, spłoszony zapachem krwi. Moray chciał się puścić za nim w pościg, myśląc, że Sinclair musiał jakimś cudem uciec o własnych siłach, ale szybko stłumił ten odruch, ponieważ koń bez jeźdźca nie przedstawiał interesującego celu, natomiast biegnący człowiek tak. Dlatego też pozwolił zwierzęciu uciec, żywiąc nadzieję, że niedługo wierzchowiec się zatrzyma i poczeka na niego. Podniósł się i rozejrzał. Na razie sytuacja wyglądała na bezpieczną. W pobliskich skałach zauważył szczelinę, ocienione pęknięcie pomiędzy najbliższym głazem a następnym. Podszedł do niego szybko i zobaczył wystającą z rozpadliny uzbrojoną nogę. Gdy przykucnął i zajrzał do ukrytego zakamarka, ujrzał leżące na plecach ciało: był to Sinclair. Moray z ulgą zauważył, że jego przyjaciel wygląda na całego, na nim ani dookoła niego nie było widać krwi. Był jednak nieprzytomny, więc Moray szybko wczołgał się do szczeliny i pochylił nad nim. Lewe ramię rannego było nienaturalnie wygięte, a kończyna wykręcona za plecami. Moray zaciągnął go w głąb rozpadliny i położył na płaskiej powierzchni niewielkiego schronienia uformowanego przez trzy spore, wysmagane wiatrem kamienne płyty, z których jedna tworzyła nachylony dach nad pozostałymi. Po lewej stronie płaskiego stalowego hełmu Sinclaira widać było zarysowania pasujące do głębokich rys widocznych na skale, o którą musiał uderzyć głową podczas upadku. Nie słysząc odgłosów zagro- żenia z zewnątrz, Moray ułożył ciało mężczyzny na wznak, po czym spróbował nastawić wykręcone ramię. Poruszyło się, lecz nie wróciło do właściwej pozycji - Moray wiedział już, że przyjaciel zwichnął bark podczas upadku. Nie miał jednak pojęcia, czy samo ramię było złamane, usiadł więc i oparł się plecami o ścianę ich schronienia; położywszy 29

swój czysty, nieużywany miecz obok siebie, zaparł się nogami o ciało Sinclaira i brutalnie pociągnął zranioną rękę, wykręcając ją mocno do momentu, kiedy poczuł, jak przemieszcza się i wskakuje na miejsce. Gdyby Sinclair był przytomny, ból byłby nie do wytrzymania. Moray odsunął się wykończony. Gdy się rozejrzał, stwierdził, że są doskonale ukryci - widział jedynie bezmiar nieba nad szczeliną, przez którą wszedł. Zaczął uważnie nasłuchiwać. Odgłosy bitwy, krzyki umierających ludzi i zwierząt do- chodziły z daleka, Moray podejrzewał, że ze zbocza nad nimi. Rzucił okiem na nieprzytomnego Sinclaira i poczołgał się znów do wejścia. Kryjąc głowę w cieniu zwisającego nad nim głazu, powoli się podniósł i rozejrzał po okolicy. Nie było widać żywego ducha, płynnym ruchem więc uniósł się, aż mógł ogarnąć wzrokiem zbocze leżące za wielkim kamieniem znaj- dującym się na wprost. Hałas zdecydowanie dochodził z tamtej strony, a cisza otaczająca ich azyl robiła w porównaniu z nim wrażenie upiornej. Ośmielony Moray wysunął się powoli z kryjówki, trzymając nisko głowę i skradając się pomiędzy ogromnymi kamieniami, aż znalazł punkt, który pozwalał mu z ukrycia obserwować otoczenie. Teraz wszędzie, gdzie spojrzał, widział samych Saracenów, wspina- jących się szybko na grzbiet, na którym skupiły się siły chroniące króla Gwidona. Kiedy w końcu jego pole widzenia objęło samo wzgórze, okazało się, że roi się tam od jazdy. Dostrzegł wysoko nad falującym tłumem krzyż we wspaniałej, inkrustowanej klejnotami osłonie z kości słoniowej i wznoszący się za nim namiot króla Gwidona, oznaczający serce sił chrześcijańskich. Jednak właśnie wtedy krzyż zachwiał się nie- pokojąco, na chwilę się wyprostował i w końcu przewrócił, i zniknął mu z oczu. Moray zadrżał z przerażenia, widząc, jak wali się królewski namiot, którego odciągi ewidentnie zostały przecięte. Natychmiastowy skowyt triumfu dochodzący ze wzgórz nad nim oznaczał, że zwycięstwo pod Hattinem odnieśli wyznawcy proroka Mahometa. Oniemiały i pełen obrzydzenia sir Lachlan Moray - nie dowierzając, jak szybko zniszczono armię chrześcijańską, nie mogąc nawet wy- obrazić sobie, co nastąpi po takim pogromie - odwrócił się i spojrzał w dół, poniżej skał, które dostarczyły mu schronienia. Wszędzie leżały zwłoki ludzi i koni; niewielu martwych miało na sobie pustynne szaty wojowników Saladyna. W oddali - tam, gdzie frankońska piecho- 30

ta przypuściła daremny atak - od miejsca, gdzie rozpoczęli przeklęte natarcie, do punktu, w którym padli ostatni z dwunastu tysięcy, rozciągał się długi, gruby, przypominający gąsienicę szlak śmierci, uformowany przez zachodzące na siebie stosy zwłok. Moray potrząsnął z niedowierzaniem głową: dziesięć tysięcy poległych w jednym miejscu. Uderzyła go myśl, że nie miał prawa przeżyć; przez moment zastanawiał się, dlaczego go oszczędzono. Teraz jednak wiedział, iż odnalezienie i zabicie jego oraz Sinclaira było jedynie kwestią czasu, ponieważ wyglądało na to, że wyznawcy Proroka nie biorą jeńców. Gardło wyschło mu na wiór, przełknął z trudnością i przykucnął w kryjówce na czatach. Sępy już lądowały przy zwłokach, by ucztować. Kiedy Moray przy- glądał się, jak coraz więcej ptaków opada spiralą na ziemię, stracił poczucie czasu, a także — na chwilę - świadomość, kim i gdzie jest. Natychmiast jednak się wyprostował zszokowany, kiedy głośny skowyt cierpienia dał mu znać, że jego przyjaciel Sinclair oprzytomniał nieco. Moray rzucił się pospiesznie z powrotem w stronę ich skalistej kryjówki, pochylając głowę i niemal skomląc ze strachu na myśl, że wróg może usłyszeć hałas, jaki robił Sinclair, zanim on sam dotrze do niego i uciszy jego krzyki. Jednak te nagle umilkły i cisza, która po nich nastąpiła, przerwana jedynie łoskotem jego własnych butów na skałach, zdała mu się błogosławieństwem. Kiedy Moray przycupnął u wejścia ich schronienia, przyglądając się Sinclairowi, serce wciąż łomotało mu ze strachu. Z ulgą zauważył, że jego przyjaciel wciąż żyje; zaczął w to wątpić, gdy jęki Sinclaira nagle ucichły. Zanim Moray zdążył się zbliżyć, ranny gwałtownie wyrzucił ramię w bok i znów zaczął zawodzić, rzucając głową. Moray dotarł do niego jednym susem i zatkał mu usta ręką; w tej samej chwili Sinclair otworzył oczy, trzeźwo i świadomie, więc ostrożnie odsunął dłoń. Templariusz leżał chwilę bez ruchu, wciąż patrząc na przyjaciela, po czym spojrzał w górę na zwietrzały głaz tworzący dach ich kryjówki. - Gdzie jesteśmy, Lachie? Co się stało? Jak długo tu jesteśmy? Moray usiadł ciężko na piętach i mruknął z ulgą. -Trzy pytania. To znaczy, że twoja głowa nadal działa. Domyślam się, że chcesz jednej odpowiedzi? — Moim ostatnim wspomnieniem - zaczął z wysiłkiem Sinclair - jest to, że zebrałem grupę moich rycerzy i poprowadziłem ich pod 31

górę, w stronę innych. Przedtem widzieliśmy rzeź naszej piechoty. -Zakaszlał. Moray patrzył, jak blednie, dręczony bólem, lecz Sinclair, zacisnąwszy zęby, ciągnął: - Gdybyśmy zwyciężyli, otaczaliby nas teraz przyjaciele. Skoro tak nie jest, szukałeś mnie, jak ci kazałem, tak? Gdzie Louis? - Nie mam pojęcia, Alec. Nie widziałem go, od kiedy to wszystko się zaczęło. Może wspiął się z innymi na grzbiet wzgórza... Ale tam nie było bezpiecznie. Sinclair patrzył nań z niedowierzaniem. - Co mówisz? Straciliśmy wyżynę? Moray zacisnął usta, kręcąc głową. - Nie tylko ją, Alec - rzekł. - Straciliśmy wszystko. Widziałem, jak muzułmanie przechwytują Święty Krzyż, jak zaledwie kilka chwil potem pada namiot króla, i słyszałem ryk zwycięstwa. Przegraliśmy tę potyczkę, Alec... i obawiam się, że być może samo królestwo. Sinclair zaniemówił oszołomiony i spróbował usiąść, lecz się za- chłysnął. Pobladł jak chusta, oczy uciekły mu w głąb czaszki, ciało wygięło się i znowu zemdlał. Moray nie był w stanie mu pomóc, nie wiedząc, co sprawia przyja- cielowi ból. Tym razem Sinclair szybko doszedł do siebie. Choć twarz miał wciąż poszarzałą i wymizerowaną, myślał jasno. - Coś jest złamane. Ramię albo bark. Pomóż mi usiąść i oprzeć się o tę skałę. Może łatwiej znajdziemy źródło bólu. Ale bądź ostrożny. Nie zabij mnie tylko dlatego, że nie czujesz tego bólu. Wisielczy humor przyjaciela nie przeszkodził Morayowi skoncen- trować się na wygodnym usadowieniu go, ale podczas swoich zabiegów odkrył, że ramię rannego zwisa bezwładnie. Górna kość ramienia była złamana tuż nad łokciem. Podparł przyjaciela własnym ciałem i zdjąwszy pas otaczający talię rannego, unieruchomił nim złamaną kończynę, przypasując ją mocno do torsu Sinclaira na wysokości żeber. Dopiero kiedy skończył, uzmysłowił sobie, że nie siyszy już dźwię- ków dochodzących ze wzgórza nad nimi; nie pamiętał też, by cichły. Obejrzał się i napotkał wzrok templariusza. - Powiedz mi więc, co się stało. Sinclair wysłuchał relacji przyjaciela z rosnącym napięciem. - Niech ich wszystkich diabli - rzekł w końcu. - Sami to na siebie ściągnęli tymi wybuchami zawiści i kłótniami. Czułem to w trzewiach, 32