tulipan1962

  • Dokumenty3 698
  • Odsłony259 162
  • Obserwuję180
  • Rozmiar dokumentów2.9 GB
  • Ilość pobrań230 532

Jakub.Cwiek.-.Ciemnosc.plonie

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

tulipan1962
Dokumenty
fantastyka

Jakub.Cwiek.-.Ciemnosc.plonie.pdf

tulipan1962 Dokumenty fantastyka
Użytkownik tulipan1962 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 302 stron)

JAKUB ĆWIEK LUBLIN 2008

Mojej Uli - która dba o to, bym zawsze miał gdzie wracać.

PROLOG Doktor Staniek zaparkował przy archikatedrze Chrystusa Króla. O tej porze było tam niemal pusto. Przez chwilę sie- dział w bezruchu, nie gasząc silnika i słuchając lecącej w radiu piosenki Robbiego Williamsa. Najnowszy przebój idola piętnastoletniej córki doktora miał wszelkie zadatki, by stać się hitem nadchodzącego lata. Staniek nie miałby nic przeciwko temu, bo zgrabnie skomponowany utwór, bez szczególnego wydziwiania i z dość ciekawą linią melodycz- ną, wyraźnie odstawał od modnego badziewia. Mimo to nie dosłuchał piosenki do końca. Ledwie zaczęła się druga zwrotka, przekręcił kluczyk w stacyjce i w samochodzie za- panowała cisza. - Im szybciej zaczniesz, tym szybciej skoń- czysz - powiedział na głos. Tak naprawdę jednak nigdzie mu się nie spieszyło, a cała zabawa już od dawna nie sprawiała mu frajdy. Kiedyś, na samym początku, był w tym jeszcze posmak przygody, jakiejś niezwykłości, ale dość szybko zro- zumiał, że właściwie robi to samo co w pracy, tyle że za

darmo. Gdyby się chociaż mógł pochwalić w środowisku... Gdyby było się czym chwalić... Wysiadł i oparty o samochód wyciągnął paczkę pa- pierosów. Odwinął ją z foli i puścił skrawek przezroczystego opakowania na wiatr. Przez chwilę patrzył, jak śmieć tańczy w powietrzu - wspina się po plecach pomnika Jana Pawła II, wtacza po odlanym ornacie, ociera o mosiężną mitrę i wzlatuje ku niebu. A potem doktor odwrócił głowę i skupił wzrok na billboardzie po drugiej stronie ulicy. Pod grafiką przedstawiającą Jezusa podającego rękę utrudzonemu alpiniście widniał napis „Wszystko mogę w Chrystusie, który mnie umacnia”. Stankowi spodobało się to hasło. Coś jak „Luz, chłopaki, jestem z wami” wypowie- dziane miłym basem spomiędzy chmur. „Jak przyjdzie co do czego, takie wsparcie może się przy- dać” - pomyślał. Popatrzył na trzymane w ręku papierosy i po namyśle schował paczkę do kieszeni. Pisnął cicho centralny zamek samochodu, a doktor ruszył powoli wzdłuż katedry. * Na domofonie budynku, w którym mieściła się zarówno kancelaria i pokoje proboszcza, jak i ośrodek wychowawczy dla młodzieży, był jeszcze jeden przycisk. Staniek wcisnął go i złapał za klamkę, by otworzyć drzwi, gdy tylko rozlegnie się brzęczenie. Czekał tak przez chwilę, ale nikt mu nie otwierał. Za- dzwonił ponownie, tym razem kilka razy krótko i raz

9 przeciągle, po czym sięgnął do kieszeni, by poczuć pod pal- cami kanciasty kształt paczki papierosów. Gładził ją przez chwilę, walcząc ze sobą, wreszcie skapitulował i wyciągnął jednego. Zapalił oparty plecami o drzwi. Doktor patrzył bezmyślnie na dobrze mu znany budynek kurii stojący odrobinę na prawo. Podobnie jak probostwo pasował do neoklasycznej katedry jak Gołota do baletek. Stańka wcale to nie dziwiło. Miał swoje zdanie na temat architektów zatrudnianych przez władze kościelne i był niemal pewien, że podczas konkursu na projekt zamiast dyplomu z architektury pokazywali świadectwo z ocenami z religii. A być może i zaświadczenie od proboszcza z rodzin- nej parafii. Skończył palić i raz jeszcze wcisnął przycisk domofonu. „Jak nikt nie otworzy, idę w cholerę. I więcej nie wra- cam” - postanowił. Wpuszczenie go w kanał i marnowanie jakże cennego czasu lekarza wydawało się doskonałym pre- tekstem, by raz na zawsze skończyć z tą zabawą. Cisnął niedopałek gdzieś na bok i już miał odejść, gdy nagle usłyszał brzęk zamka. Doktor pchnął drzwi i wszedł do środka. * Ksiądz Mateusz z pewnością był kiedyś przystojnym mężczyzną. Nawet teraz, choć zdążył już przekroczyć sie- demdziesiątkę, miał przerzedzone włosy i głębokie zmarszczki na twarzy, widać było po nim ślady niegdy- siejszej urody. Może dlatego, że duchowny utrzymał niena- ganną sylwetkę, a może dzięki szczeremu, niemal chłopięcemu

10 uśmiechowi, dzięki któremu wyglądał czasem jak Robert Redford. Widząc go, Staniek - któremu wkrótce miała stuknąć magiczna pięćdziesiątka i który zdążył się już dorobić solid- nego brzucha, pożółkłych zębów oraz niezdrowej cery - za każdym razem postanawiał sobie, że w końcu zrobi coś ze sobą, pójdzie na siłownię, pomyśli nad dietą... Zazwyczaj nie udawało mu się dowieźć tej myśli w głowie nawet do domu. Doktor zaczął wchodzić na górę, posapując coraz gło- śniej. Ksiądz Mateusz czekał na niego u zwieńczenia scho- dów na ostatnim piętrze. Stał z łokciami opartymi o poręcz i przyglądał się oddychającemu ciężko Stankowi. - Przepraszam, jeśli musiał pan czekać - powiedział, gdy dzieliło ich już tylko półpiętro. - Ale położyłem tę dziewczy- nę w pokoju gościnnym, a nie chciałem zostawiać jej samej na zbyt długo. Liczyłem, że pan zadzwoni. - W porz... uch ...ądku - odparł Staniek. W myślach po raz kolejny przeklął fakt, że w budynku nie było windy. Wszedł na górę, wziął kilka głębokich oddechów, po czym wyprostował się i podał rękę duchownemu. Ten uścisnął wyciągniętą dłoń, przyglądając się dok- torowi z niepokojem. - Nie za dobrze pan wygląda. - Dziękuję księdzu za dobre słowo. Przeżyję. - Staniek uśmiechnął się krzywo. - Jaka szansa, że to jednak moja działka? - Całkiem spora, mówiąc szczerze - odparł ksiądz. - Oprócz stanów lękowych i wizji nie widzę tu śladów opętania.

11 Przynajmniej według tego, co mi powiedziała. A mówiła bardzo chaotycznie. Ustąpił doktorowi miejsca w drzwiach, jednocześnie ge- stem zapraszając go do środka. Dziewczyna leżała na kanapie przykryta grubym wełnia- nym kocem i z twarzą wtuloną w poduszkę. Wyglądała normalnie, jej oddech był spokojny i - zdaniem Stańka - w niczym nie przypominała Lindy Blair z osławionego „Egzor- cysty”. - Ciemność płonie - powiedział stojący za nim ksiądz Mateusz. Takim tonem, że doktor mimowolnie się wzdrygnął. - Co proszę? Kapłan zamknął drzwi i minąwszy gościa, usiadł w fote- lu. Ręką wskazał drugi, obok. - To właśnie powiedziała, gdy tu przyszła - wyjaśnił. - Potem mówiła jeszcze wiele innych rzeczy, ale to powtarzała najczęściej. Jak refren piosenki... - Albo modlitwę. Ksiądz pokręcił głową. - Modlitwa jest po to, ażeby przynosić otuchę i koić serce. To z całą pewnością nie był ten przypadek. Przez chwilę obaj siedzieli w milczeniu, wpatrując się w dziewczynę na kanapie. Mogła mieć nie więcej niż dwadzie- ścia lat. Jej pociągła twarz o prostym nosie wyglądała wprawdzie dość surowo, ale idealnie zarysowane, teraz po dziecięcemu wydęte usta pasowałyby nawet do nastolatki. Ciemna oprawa oczu podkreślona rozmazanym makijażem kontrastowała ze złotymi włosami. Na stoliku przy kanapie leżała modna młodzieżowa torebka z syntetycznego lnu.

12 Przypominała Stankowi chlebak z jego dawnych harcer- skich czasów. - Czy ona wyglądała na opętaną? - zapytał w końcu le- karz. - Bo, mówiąc szczerze, teraz prezentuje się dużo lepiej niż... poprzednie przypadki. - Wyglądała przede wszystkim na przerażoną. - Kapłan zerknął na zegarek, a potem za okno. - Ale to zawsze trudno powiedzieć. Na wszelki wypadek obudzimy ją przed półno- cą. Nie chcemy manifestacji mocy Złego, gdy jest w pełni sił. - Ksiądz wybaczy - doktor zaśmiał się nerwowo - to za- brzmiało trochę jak z podrzędnego horroru. Manifestacja Złego? - Tak - odparł duchowny. - Na szczęście nie miał pan okazji tego doświadczyć, ale mówiłem kiedyś, że manifesta- cje złych duchów mają na celu nas przerazić i pokazać, jak mali jesteśmy wobec ich siły. To często wygląda bardzo... nieprzyjemnie. Staniek wlepił wzrok w starego kapłana i przez dłuższą chwilę patrzył na niego z powagą. Nagle zdał sobie sprawę, że jakoś nigdy nie było okazji, by zadać to najbardziej oczy- wiste z pytań: - Widział to ksiądz kiedyś? Prawdziwe opętanie wraz z całą tą manifestacją Złego? Duchowny pokiwał głową powoli, z rozwagą, jakby się wahał, czy powinien o tym mówić. - Kilka lat temu mieliśmy tu takiego chłopca, syna gór- nika, którego ojciec zginął pod ziemią - zaczął w końcu. Mówił wolno, starannie dobierając słowa. - Dzieciak bardzo to przeżył, przestał jeść, uciekał ze szkoły i z domu, nie od- zywał się do nikogo, nawet do własnej matki. Wszyscy uznali,

13 że popadł w depresję, ale niedługo potem rodzeństwo zna- lazło go, jak wił się nocą na podwórku, rozdzierał sobie po- liczki do krwi i wykrzykiwał słowa w nieznanym języku. Był chudy, jakby go właśnie wypuścili z Oświęcimia, a oczy... Staniek wstał. - Chyba muszę zadzwonić do domu, że późno wrócę - przerwał, siląc się na uśmiech. - Chciałbym też znaleźć miejsce, gdzie mógłbym zapalić. - W końcu korytarza. Pokażę... - Ksiądz wstał, gdy nagle dziewczyna podniosła głowę, a zaraz potem poderwała się gwałtownie. - Gdzie ja jestem? Która godzina? - Nawet nie próbowa- ła kryć przerażenia. - Spokojnie, moje dziecko. - Kapłan wyciągnął przed siebie otwarte dłonie. - Zasnęłaś, a ja... Doktor uśmiechnął się niepewnie, zaraz jednak do- strzegł, że źrenice wpatrzonej w księdza dziewczyny po- większają się, a usta powoli otwierają, zupełnie jakby zo- baczyła potwora. „Ona zaraz wybuchnie” - pomyślał Staniek. Dziewczyna wrzasnęła tak głośno, aż zatrzęsły się szyby...

CZĘŚĆ PIERWSZA ZAMIANA

ROZDZIAŁ I Fajny krzyżyk! - zawołał rudawy gówniarz, gapiąc się bezczelnie między piersi Natki. Stojący wokół niego kumple parsknęli śmiechem. Dziewczyna mimowolnie zagryzła wargi i odwróciła wzrok, udając, że nagle zainteresowały ją banery rozwie- szone na Spodku. W pierwszej chwili chciała też zasłonić dekolt, ale to byłby wyraźny znak dla tych gnojków, że ich odzywki jakoś ją ruszyły. Nie miała zamiaru dawać im tej satysfakcji. Najwyższy spośród piątki - łysy chudzielec w poprzecieranym ortalionie - podszedł kilka kroków, by po- nownie wlepić wzrok w biust Natki. Śmierdziało od niego przetrawioną wódką i potem. - Gdyby wszystkie krzyże tak wisiały, sam bym se, kur- wa, różaniec kupił - stwierdził, przechylając lekko głowę, jakby kontemplował dzieło sztuki. - Nawrócisz mnie, dup- cia? Natka stłumiła w sobie odpowiedź, stanowczo zbyt od- ważną jak na sytuację, w której się znalazła. Zerknęła ukradkiem w stronę pozostałych osób na przystanku, ale

18 oczywiście nikt niczego nie chciał widzieć. Gruba kobieta w wełnianej, stanowczo za grubej na tę porę roku spódnicy wciąż studiowała „Vive”, a siedzący najbliżej mężczyzna w garniturze zacisnął mocniej ręce na uchwycie aktówki i spu- ścił wzrok, przyglądając się swoim butom. Dwóch nastolat- ków wciąż rozmawiało o grach. Oni jedni co chwila zerkali w stronę dziewczyny i stojącej obok bandy, ale zaraz odwra- cali głowy. „Nikt nie chce oberwać o siódmej rano” - pomyślała Nat- ka, jednocześnie przeklinała w duchu własną pomyłkę, przez którą znalazła się akurat na tym przystanku. Gdyby tylko uważniej patrzyła, do jakiego tramwaju wsiada, nie musiałaby w pośpiechu wysiadać na Chorzowskiej i potem biec tunelem na przystanek na rozkopanym rondzie. Chłopak przed nią zachwiał się i łapiąc równowagę, zro- bił gwałtowny krok do przodu. Natka odruchowo odskoczy- ła, lądując na kolanach faceta w garniturze. Poderwała się błyskawicznie, przepraszając, ale tamten burknął tylko ci- cho, że nic się nie stało, i powrócił do oceniania stanu swego obuwia. - Psinco, Sztukas. - parsknął któryś z bandy. Miał wy- jątkowo piskliwy głos. - Dziołcha leci na takich z kasą. - Mam wrażenie, że troszkę przesadzasz, kolego. Natka podniosła głowę i zobaczyła starszego mężczyznę, prawie łysego, jeśli nie liczyć pasa siwych włosów porastają- cego boki i tył czaszki. Ubrany w spodnie w kantkę i zupeł- nie do nich niepasującą wojskową kurtkę stał wsparty na drewnianej lasce, przyglądając się grupie wyrostków.

19 - Jeżeli nie potrafisz powiedzieć tej pani nic miłego, le- piej, żebyś zamknął jadaczkę, zamiast robić z niej śmietnik. - Dziadek, nie jestem twoim, kurwa, kolegą! - zaperzył się ten, którego nazywali Sztukas. Zrobił jednak pół kroku w tył trochę zaskoczony, że mężczyzna idzie powoli w jego stronę. - I się, chuju stary, nie wtrącaj, bo... Laska uniosła się błyskawicznie, po czym opadła na sam środek czoła chłopaka. Zanim tamten zdążył zareagować, starszy mężczyzna poprawił cios kopnięciem w krocze. Sztukas zgiął się wpół, sycząc z bólu, a zaraz potem padł na ziemię, kiedy laska zdzieliła go w kark. Kumple tylko pa- trzyli na to w osłupieniu. - No już mi stąd, gnojki! - wycedził mężczyzna. - Chyba że jeszcze któryś chciałby zatańczyć tango z moim kijkiem. Natka odskoczyła jeszcze bardziej przestraszona. „Zaraz się na niego rzucą - pomyślała. - Zbiorą się wszy- scy naraz i skopią go tak, że nie będzie w stanie się pod- nieść”. Ku jej zaskoczeniu dresiarze tylko podnieśli z ziemi Sztukasa, a potem klnąc na starszego mężczyznę i grożąc mu, że jeszcze go dorwą, ruszyli w stronę przejścia pod- ziemnego. Ludzie na przystanku wyraźnie się ożywili. Gru- ba kobieta zaczęła nawet klaskać. - To się nazywa męska postawa - stwierdziła. - Brawo. Rzuciła pogardliwe spojrzenie facetowi w garniturze, ten jednak zniósł je mężnie. Otworzył aktówkę i wyjął paczkę chusteczek. Podał ją Natce, jakby było oczywiste, że po tak nerwowej sytuacji dziewczyna powinna się rozpłakać.

20 - Dziękuję - usłyszał. Już miał odpowiedzieć, że żaden kłopot, gdy się zo- rientował, że te słowa nie były skierowane do niego. Starszy mężczyzna sięgnął do kieszeni znoszonej kurtki i wyciągnął etui na okulary. Pudełko było znoszone, w jed- nym miejscu nawet wyszczerbione, a aksamitna wyściółka odkleiła się i zagięła, ukazując wyschniętą plamę kleju na wnętrzu plastikowej ścianki. - Zawsze uważałem, że jak gnojki nie dostają lania za dzieciaka, to im się pod pokrywką nie poustawia. Nic pani, mam nadzieję, nie zrobili. - Nic - odparła z uśmiechem Natka. Prawie nie pa- miętała o strachu i poniżeniu, wypełniały ją tylko radość i ulga. - Jeszcze raz bardzo panu dziękuję. - Do usług - odparł mężczyzna, po czym powoli ruszył przed siebie. Zatrzymał się po kilku krokach. - A przy okazji, nie ma panienka może rozmienić dwudziestu złotych? Bo przydałyby mi się drobne. Jeśli to nie kłopot, rzecz jasna. Natka szybkim ruchem zdjęła z ramion plecaczek. - Już sprawdzam - powiedziała. - Powinnam mieć, ale... - Ja mam - wyrwał się facet w garniturze, ale staruszek tylko prychnął. - Z panem nie rozmawiam - stwierdził wyniosłym to- nem. - I jak, panienko? Bo jeśli nie, to... a co to takiego? - Nie wiem. - Zaskoczona dziewczyna wyjęła z portfela nieduży złoty medalion. Był niewiele większy od pię- ciozłotówki. Z obu stron wygrawerowany miał katowicki dworzec wraz z estakadą - z jednej dworzec w blasku słońca,

21 z drugiej skąpany w mroku nocy. Nie był zbyt starannie wykonany, przypominał raczej czekoladowy pieniążek. Albo okazjonalnie wybitą monetą z czasów, gdy katowicki dwo- rzec mógł uchodzić za wielkie dzieło polskich architektów - tyle że nie miała daty, nominału ani orzełka. Mężczyzna wyciągnął rękę. - Mogę zobaczyć? - zapytał. - Zbieram takie. - Ależ oczywiście. - Podała mu złoty krążek. - Jeśli pan chce, może pan to sobie nawet wziąć. Mnie to na nic. Nawet nie wiem, skąd się wzięło. - Naprawdę? - Staruszek się uśmiechnął. Na pozór normalnie, jednak coś nieprzyjemnego było w tym jego grymasie. - Chcesz mi to oddać? Jesteś pewna? - Tak, niech pan to weźmie - potwierdziła, a głos w jej głowie, obcy, złowrogi, dodał: „I najlepiej idź już sobie”. - A co do tych dwudziestu złotych, to niestety... - To nie ma już znaczenia, panienko. - Mężczyzna po- gładził monetę, po czym bardzo powoli włożył ją do kieszeni kurtki. Skłonił się lekko i ruszył przed siebie. Po chwili, nie odwracając się, zawołał: - Jakby coś się działo, pomogą ci na dworcu. Niemal w tej samej chwili podjechał tramwaj. Natka wsiadła do niego z niekłamaną ulgą. * Niedopałek na mokrym asfalcie niczym biały robak na oślizłej, szarej skórze topielca. Przydeptuje go i przekręca stopę. Podeszwę buta ma tak cienką, że wyczuwa, jak zmiażdżony papieros rozsypuje się i rozciera po drodze. Sądząc

22 po chmurach, zaraz znowu spadnie deszcz i zmyje resztki klubowego do rowu. Michał unosi głowę i spogląda przed siebie. Po drugiej stronie jest już noc. Ciemność faluje niczym powietrze nad ogniskiem, a cieniste języki muskają pobocze, pochłaniając je kawałek po ka wałku. Wiatr zmienia kierunek i wieje teraz prosto w twarz Ta- deusza. Przynosi żar płonącej Ciemności. - Michał, jesteś tam? - pyta Tadeusz, choć doskonale zna odpowiedź. Widzi wszak biel jego oczu, słyszy jego świszczący oddech. Mimo to ponawia pytanie, licząc, że kiedy tamten odpowie, w jego głosie będzie jeszcze coś ludzkiego. - Witaj, Tadziu! - brzmi to jak syk węża albo skwier- czenie wytapianego tłuszczu. - Przychodzisz się ogrzać? Tu jest najlepsze miejsce. Ciepło i ciemno... jak w łonie matki. Białka oczu znikają, gdy Michał, odchylając głowę, par- ska śmiechem. Ciemność faluje coraz mocniej, a cieniste płomienie wśli- zgują się już na asfalt i dalej, tuż pod jego stopy. Żar bijący w twarz za chwilę będzie nie do zniesienia... * Tadeusz otworzył oczy zlany potem, przez dłuższą chwilę jednak leżał jeszcze, delektując się chłodem dworcowej po- sadzki. Dopiero gdy lekkie poruszenie nogami wywołało nagły skurcz pęcherza, powoli przeciągnął się i wygrzebał spod koca. Kobieta wchodząca właśnie do salonu Relaya popatrzyła na niego z pogardą.

23 - Że też nikt nic z nimi nie zrobi - powiedziała. - Oj, robi, robi, paniusiu - szepnął bardziej rozbawiony niż urażony. Ciasno zawiązał sięgające za kostkę chińskie trampki i wstał, zbierając pospiesznie cały majdan. Wedle elektronicznego zegara wiszącego nad głównym wejściem było piętnaście po ósmej, co oznaczało, że miał dziś sporo szczęścia. Zazwyczaj policja nie pozwalała im spać tak dłu- go, zwłaszcza w widocznych miejscach. A Tadeusz, mimo że z jednej strony przytulił się do ściany salonu prasowego, a z drugiej do centralnego filaru (co tam filaru! toż to był wielki betonowy kielich), tak naprawdę leżał niemal w przejściu. Schował koc do plecaka, a kartony ukrył starannie za re- klamowym standem. Dopiero wtedy ruszył w kierunku schodów, przeliczając, czy ma w kieszeni dość pieniędzy na skorzystanie z toalety. Postanowił podarować sobie nieco luksusu, ale pod warunkiem, że dolali mydła do dozowni- ków. Bo jak nie, to nie. Ostatnio, od kiedy Manię zastąpiła ta młoda czerwonowłosa siksa Ninka, nie zdarzało się to za często. Jeśli nie uzupełnili mydła, też w porządku. Wciąż jeszcze wyglądał i pachniał na tyle dobrze, by wpuścili go do McDonalda - tam mydło było zawsze, choć zdjęcie koszuli i solidne opłukanie mogłoby się skończyć awanturą. Minął starsze panie ze „Strażnicami”, ubrane jak zawsze w płaszcze i berety, chociaż maj był wyjątkowo ciepły. Na okładkach trzymanych przez nie pisemek widniał rajski ogród, a podpis głosił: „Czy wiesz, jak tam trafić?”. Gdy dzień wcześniej zapytały o to Darka, ten odparł, że wie, od czego zacząć, i już to średnio mu pasuje.

24 Tadeusz uśmiechnął się pod nosem, a staruszki, biorąc to za oznakę sympatii, odpowiedziały uśmiechami. Gdy był już na dolnym holu, dostrzegł warującego przy kasach Mietka. Garbaty pokurcz o porowatej twarzy pokry- tej rzadkim rudym zarostem i śmierdzący tak, że unikali go nawet bezdomni, właśnie miał swój szczęśliwy dzień. Jakiś biznesmen chyba wcisnął mu do ręki banknot, byleby tylko żebrak odsunął się jak najdalej. Nawet jeśli była to ledwie dycha, i tak więcej niż niejedna dniówka Mietka. A dzień młody, dopiero ósma rano. - Jak tak dalej pójdzie - odezwał się ktoś za plecami Ta- deusza - to może nazbiera tyle, że Iza da mu wreszcie zaki- sić ogóra. Łazi za nią od dawna. Bezdomny odwrócił się. Przed nim stał na oko dwudzie- stoparoletni, solidnie zbudowany chłopak, gładko ogolony, jeśli nie liczyć cieniutkiego pasemka brody i wąsów okalają- cych usta. Miał na sobie mundur policyjny, odblaskową kamizelkę, a na głowie służbową bejsbolówkę. - Cześć, Grzesiu. - Tadeusz wyciągnął rękę. - Dzięki, że dałeś pospać. Policjant skinął głową. - Wziąłem zmianę za Staszka, bo się pochorował. - Tylko żeby nie brał za ciebie nocki. - Tadeusz poprawił sobie plecak na ramionach. - Gdzie będziesz? Pogadaliby- śmy. - Będę na górze. Wpadnij, to cię wezmę na śniadanie do Turków. - Jasne, dzięki! - Tadek uśmiechnął się do policjanta i ruszył w stronę toalet. W samą porę, bo na schodach zoba- czył właśnie Heńka, wyraźnie wkurzonego, a spotkanie go

25 w takim stanie było tylko o jeden punkcik lepsze od wdep- nięcia w gówno. „Lepiej znikaj, Mięciu” - pomyślał jeszcze, tak jakby gar- bus mógł wyczuć to ostrzeżenie. Tadeusz minął Tanią Książkę i skręcił w prawo, znikając za rogiem. * - Siemasz, wielkoludzie - zawołała pucułowata dziew- czyna z kasy toalety. - Siemasz, Ninka - odpowiedział, kładąc na szklanej podstawce złoty pięćdziesiąt. Dziewczyna pokręciła głową. - Dzisiaj wszystko na koszt Literata. Był tu rano i za- płacił za wszystkich. - Za mydło też? Wzruszyła ramionami. - Też. Jak się skończy, to doleję. Tadeusz pokiwał głową, chowając pieniądze. Przeszedł przez przedsionek z umywalkami, zostawił plecak na blacie przy lustrze i poszedł się wysikać. Usłyszał, jak Ninka wychodzi ze swojego oszklonego boksu, a po chwili jak zamyka drzwi do męskiej części toale- ty. „Zaciskajcie nogi, podróżni - pomyślał - bo oto szcza i kąpie się kloszard”. To rozbawiło go tak, że o mało nie obsikał ściany obok pisuaru. O, nie byłoby dobrze - wszystko wyglądało na świe- żo myte, a ostatnią rzeczą, jakiej chciał Tadeusz, to mieć

26 wroga w dworcowym szalecie. Gdy skończył, wrócił do umywalek, zdejmując po drodze koszulkę. Stanął przed lustrem i przyjrzał się sobie. Pomimo że już osiemnasty rok siedział na „umieralni”, jak bezdomni na- zywali katowicki dworzec, trzymał się całkiem nieźle. Żad- nej niedowagi, żadnych chorób skóry... Lata pracy najpierw na ojcowskiej roli, a potem do- rywczo na rozlicznych budowach, w młynach i magazynach sprawiły, że nawet teraz, choć przekroczył już pięć- dziesiątkę, wyglądał jak ciosany w kamieniu olbrzym. Miał owalną twarz o maleńkich, głęboko osadzonych oczach i kartoflowatym nosie, przyprószone siwizną włosy obcięte na krótko i - na co zwracali uwagę wszyscy, których spoty- kał - nieproporcjonalnie duże dłonie. Jarek, którego na dworcu wszyscy nazywali Literatem, powiedział mu kiedyś, że z takimi łapami to powinien się podawać za starszego brata Myszki Miki. Odkręcił wodę i włożył ręce pod zimny strumień. - Możesz odkręcić ciepłą - powiedziała Ninka. Stała wsparta o framugę, udając, że ogląda swoje pomalowane na jasnoczerwono paznokcie. Jednak Tadeusz czuł, że tak na- prawdę dziewczyna ma ochotę pogadać. A skoro nawet z nim, widocznie ma nawet nie ochotę, ale palącą potrzebę. - Muszę się obudzić - odparł i opłukał twarz. Dopiero wtedy wycisnął mydło z dozownika i roztarł na rękach. - Jak tam ten od pizzy? Dawno go coś nie widziałem. - Spuściłam go - głos dziewczyny zgodnie z jej zamie- rzeniem zabrzmiał obojętnie, ale Tadeusz zbyt dobrze znał Ninkę, by dać się na to nabrać. Miała twarz pospolitą jak

27 ziemniak i równie kostropatą, więc raczej należała do tych dziewczyn, które chcą złapać chłopa, a nie go spuścić. Zwłaszcza że nic nie wskazywało, aby chciała uchodzić za niedostępną. Przeciwnie, ubierała się w obcisłe topy odsła- niające brzuch i ciasno przylegające spodnie, co wyglądało - jak to kiedyś ujął Literat - „jakbyś chciał wlać puszkę bro- wara do małpki po żołądkowej”. A cieniami, szminką i pu- drem, jaki nakładała każdego dnia, można by spokojnie obdzielić jeszcze ze trzy koleżanki. A wszystko na nic - dziewczyna brzydka, no a praca w dworcowym szalecie też z całą pewnością nie pomagała w polowaniu na facetów. Do- piero ten od pizzy... - Nigdy go nie lubiłem - powiedział Tadeusz. - Dobrze się stało. Mądrzejesz, Ninka. - Było minęło, będą następni. - Machnęła ręką. – A wiesz, że podobno Literata w „Playboyu” puszczają? Heniek przyniósł mu kwit z przelewu wczoraj, ale nie chciał powie- dzieć na ile. - Pewnie na dużo. - Bezdomny namydlił się dokładnie od pasa w górę. - Trzeba poczekać, aż na kiermaszu będą mieli na taniej gazecie, to się kupi. - Tylko nie nachlap! - ostrzegła go Ninka, widząc, jak Tadeusz nabiera wody w rękę. - A nie możesz poprosić Lite- rata, żeby dał ci przeczytać? Przecież nigdy nie robi proble- mów. - Tak, ale chciałbym w końcu wziąć autograf, a „Play- boy” to dobra okazja, bo na książki mnie nie stać. - Kloszard ostrożnie chlapnął sobie pod pachę, ale i tak połowa wody rozlała się na posadzce. - Przepraszam, pościeram.

28 - Sama to zrobię. - Dziewczyna sięgnęła w głąb swojego boksu po mopa. - A ty się pospiesz, bo nie mogę tak długo trzymać zamknięte. Tadeusz skinął głową i zaczął spłukiwać resztki piany. Dzień zapowiadał się niezgorzej. * ...Sunęły ku niemu gładko samym środkiem sali balo- wej - wyschnięte i zmurszałe, o zapadniętych policzkach i pustych oczodołach, w których tliły się jednak krwistoczer- wone iskierki. Na samym przedzie księżna obleczona w balową suknię koloru burgunda, która tylko cudem nie zsuwała się z ko- ścistych ramion, wyciągnęła ku niemu swe szpony. Scena ta wydała się Malory’emu tak podobna do tej z wczoraj- szego snu, że przez moment miał wrażenie, jakby sunąca ku niemu strzyga wciąż była tą samą pięknością, co przed bardzo wielu laty. I którą znowu mogła się stać. Tak wiele zależało teraz od niego... - Ukochany! - szepnęła księżna, muskając czubkiem palców jego pierś. Z jej pozbawionych warg i zębów ust doszła go woń gnijących kwiatów. - Pomóż mi. Malory odetchnął głęboko, po czym przygarnął ją do siebie, wpijając się w jej usta. Smakowała ziemią. Literat zaklął pod nosem i z trzaskiem zamknął zeszyt. - Jeszcze jedną kawę, proszę - rzucił do kobiety stojącej za ladą Snack Baru. - Tym razem na wynos. Sprzedawczyni skinęła głową i sięgnęła za siebie po jeden z tych kubków z plastikowymi pokrywkami, w których

29 sprzedawano gorące napoje kierowcom na stacjach benzy- nowych. - Coś nie idzie, panie Jarku? Nie dopisuje panu ta... no, wena? Machnąwszy ręką, Literat schował zeszyt do reklamówki i przetarł zmęczone oczy. Przez chwilę patrzył bezmyślnie na tłum pasażerów przelewający się to w jedną, to w drugą stronę po pasażu - pojedynczo, a czasem grupkami, z pleca- kami, torbami, reklamówkami. Westchnął. - Po prostu czuję, że potrzebny mi agent - stwierdził. - Taki ktoś, kto kopnie mnie w dupę, gdy jeszcze raz zgodzę się napisać opowiadanie w klimacie gotyckim. Pani wybaczy francuszczyznę. Kobieta zachichotała. Nalała kawy i postawiła kubek na ladzie, a znając upodobania Literata, dolała mleczka i wsy- pała dwie torebki cukru. - A co to takiego to opowiadanie gotyckie? - Taki specjalny rodzaj horroru - wyjaśnił. - Zwłaszcza dla autora, gdy musi to pisać. Tym razem roześmiali się oboje. Kloszard wstał ze swo- jego miejsca i zabrał kawę. Nałożył plastikową pokrywkę, a potem starannie odłamał dziubek. - Dziękuję pani bardzo - powiedział, kładąc na ladzie pięć złotych. - Proszę zatrzymać resztę, na wypadek gdyby wpadł któryś z chłopaków. Któryś mógł mieć ciężką noc. Ruszył w stronę wyjścia. W drzwiach jakaś krępa kobieta uderzyła go ramieniem i nie odwracając się, bąknęła ner- wowe „przepraszam”. Odruchowo spojrzał za nią, chcąc przeprosić, w ostatniej chwili jednak zdążył się powstrzy- mać. Znał tę kobietę i wolał, by go nie zauważyła. Przeniósł