tulipan1962

  • Dokumenty3 698
  • Odsłony239 324
  • Obserwuję173
  • Rozmiar dokumentów2.9 GB
  • Ilość pobrań209 267

Jefremow Iwan - Biały róg

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :828.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

tulipan1962
Dokumenty
fantastyka

Jefremow Iwan - Biały róg.pdf

tulipan1962 Dokumenty fantastyka rosyjska s-f
Użytkownik tulipan1962 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 36 osób, 35 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 116 stron)

Iwan Jefremow Biały Róg PrzełoŜyła Maria Kowalewska 1958

BIAŁY RÓG Po skwarnym, bladym niebie powoli krąŜył sęp szeroko rozpostarłszy skrzydła. Unosił się bez Ŝadnego wysiłku, wisząc nieruchomo na olbrzymiej wysokości. Usolcew z zazdrością patrzył, jak sęp wzbijał się coraz wyŜej, ginąc prawie w oślepiającym, rozŜarzonym błękicie, to znów opadał błyskawicznie o setki metrów niŜej. Usolcew przypomniał sobie to, co słyszał o zadziwiającym wzroku sępów. Ten teŜ wypatruje zapewne jakiejś padliny. Mimo woli drgnął; niedawno przeŜyty śmiertelny strach tkwił w nim jeszcze. Umysł uspokoił się juŜ, ale kaŜdy mięsień, nerw kaŜdy ślepo pamiętał przeŜyte niebezpieczeństwo i drŜał jeszcze ze strachu. Tak, ten sęp mógłby juŜ siedzieć na jego trupie i rozrywać zgiętym dziobem zniekształcone, rozbite ciało... Dolina zasypana odłamkami kruszących się skał, rozpalona była jak piec. Ani wody, ani drzewka czy trawki – tylko kamień, na dole drobny i ostry, u góry skupiony w ponurych urwistych masach. Nielitościwie palone słońcem, pocięte szczelinami skały. Usolcew podniósł się z kamienia, na którym siedział, i czując w kolanach obrzydliwą słabość, poszedł po skrzypiącym Ŝwirze. W pobliŜu, w cieniu skalnego występu, stał koń. Rudy kaszgarski1 jednochodziec2 nastawił uszy witając swego pana cichym, krótkim rŜeniem. Usolcew odwiązał go, pieszczotliwie poklepał po szyi i wskoczył na siodło. Dolina wkrótce rozwarła się przed nim. Wyjechał na otwartą przestrzeń. W oddali równy, kilkukilometrowej szerokości występ podgórza opadał stromo na bezkresny step, przesłonięty mgłą pyłu i kłębiących się fal nagrzanego powietrza. Tam daleko, za szaroŜółtą linią horyzontu, leŜała dolina rzeki Iii. Wielka, bystra rzeka niosła z Chin swe kawowe wody między zaroślami kolczastej dŜiddy i kwitnących irysów. Tutaj, w tym stepowym królestwie ciszy, nie było wody. Suchy, gorący wiatr szeleścił w cienkich łodygach czija 3 . Usolcew zatrzymał konia i podniósłszy się w strzemionach spojrzał za siebie. Stroma szarobrunatna ściana szczelnie stykała się z płaszczyzną. Ściana była pocięta krótkimi, suchymi dolinami dzielącymi jej grzbiet na rząd ostrych, nierównych zębów. Pośrodku niby główna baszta twierdzy rysowała się stroma góra. Jej poszarpana wypukła pierś wystawiona była na palące wiatry szerokiego stepu, a na samym wierzchołku sterczał zupełnie biały ząb, z lekka wygięty i wyszczerbiony. Odcinał się ostro swą jaskrawą bielą na ciemnym tle reszty gór. Góra ta była znacznie wyŜsza od innych, a jej ostry, biały wierzchołek podobny był do 1 Kaszgaria (chiński Turkiestan) – południowa część chińskiej prowincji Sin-Tsiang. Graniczy z TadŜycką SRR i Kirgiską SRR. 2 Jednochodziec – koń lekko chodzący pod siodłem, stąpający od razu przednią i zadnią prawą oraz przednią i zadnią lewą nogą. 3 C z i j – roślina pustyń i suchych stepów.

wrzynającego się w niebo olbrzymiego rogu. Dręczony wstydem, Usolcew długo wpatrywał się w niedostępną górę. On, badacz, geolog, drŜąc ze strachu ustąpił właśnie w chwili, w której zdawało się, Ŝe juŜ był bliski powodzenia. I to on, o którym mówiono jako o niestrudzonym badaczu Tien Szanu! Jak to dobrze, Ŝe pojechał sam, bez pomocników! Nikt nie był świadkiem jego strachu. Usolcew mimo woli obejrzał się dokoła, ale rozpalony przestwór był bezludny – tylko wiatr szerokimi falami szedł po zarośniętym czijem stepie i liliowa mgła wisiała bez ruchu nad rozwijającym się ku wschodowi łańcuchem gór. Koń przestępował niecierpliwie z nogi na nogę. – CóŜ, Rudy, czas do domu! – rzekł cicho geolog do konia, który jak gdyby rozumiejąc te słowa, wygiął szyję i ruszył w dół występem. Małe, ostre kopytka wystukiwały drobny truchcik po twardej ziemi. Szybka jazda uspokajała wzburzonego geologa. Ze stromego zbocza Usolcew zobaczył obóz swego oddziału ekspedycyjnego. Na brzegu małego strumyka, pod wątpliwą ochroną filigranowych, srebrzystych gałązek zarośli dŜiddy rozpięte były dwa namioty i unosił się ledwo dostrzegalny słupek dymu. Dalej, juŜ na granicy stepu, gruby karagacz4 uginał się pod cięŜarem swego bujnego listowia. Pod nim rozłoŜył się jeszcze jeden wysoki namiot. Usolcew spojrzał na niego i z uczuciem powracającego smutku odwrócił się szybko. – Chłopaki nie wróciły jeszcze, Arsłan? Stary robotnik, Ujgur 5 , mieszający pilaw w wielkim kotle podbiegł do konia. – Sam go rozsiodłam, jeszcze ci się płow przypali... Nie chce mi się jeść, gorąco... Wąskie, ciemne oczy Ujgura uwaŜnie spojrzały na Usolcewa. – Pewnie znów Ak-Miunguz jeździł? – Nie... – Usolcew zaczerwienił się leciutko. – W tamtą stronę, ale obok. – Starcy mówią: Ak-Miunguz nawet orzeł nie siądzie, ostry on jak szemszyr 6 – ciągnął Ujgur. Usolcew nie odpowiedział, rozebrał się i ruszył do strumyka. Chłodna, przejrzysta woda rozbijała się o ostre kamienie i z daleka wyglądała jak wstęga zmiętego białego aksamitu. Po martwych, rozpalonych dolinach, po szeleście wichru jej dźwięczny, rozlewny szum niósł mu ulgę. OdświeŜony wodą Usolcew ułoŜył się w cieniu pod płótnem, zapalił papierosa i zaczął rozmyślać. 4 Karagacz albo kara-agag – dosłownie po turecku znaczy „czarne drzewo”, gatunek wiązu. 5 U j g u r z y lub Kaszgarczycy – południowo-wsehodnl szczep narodów tureckich. Mieszkają w Kazachskie] SRR oraz we wschodnim Turkiestanie. 6 'Szemszyr – miecz.

Świadomość poraŜki zatruwała mu wypoczynek; zachwiana została jego wiara w siebie. Usolcew starał się uspokoić sumienie myślą o stwierdzonej niedostępności Białego Rogu, ale to mu się nie udawało. Głęboko dotknięty swym niepowodzeniem, mimo woli począł myśleć o tej, która od dawna była jego wiernym przyjacielem, co prawda tylko w marzeniach. Dzisiejsze niepowodzenie osłabiło wolę. Wbrew postanowieniu Usolcew wstał i wolno poszedł ku wysokiemu namiotowi pod karagaczem. Przypomniał sobie słowa niedawnej rozmowy. „CóŜ za sens mówić o tym? – powiedziała. – Wszystko to stare dzieje, przysypane pyłem...” – „Pyłem?” – spytał gniewnie Usolcew i odszedł nie powiedziawszy ani słowa. Postanowił nigdy juŜ tu nie wracać. Praca nieoczekiwanie zetknęła ich znowu: spotkał ją jako kierowniczkę oddziału, badającego teren jego zdjęć. JuŜ przeszło dwa tygodnie namioty obu oddziałów stoją obok siebie. Ale dla niego jest ona wciąŜ tak samo daleka i nieosiągalna jak... Biały Róg. A on, unikający zbędnych spotkań, wymieniający z nią tylko konieczne słowa, idzie teraz do jej namiotu. Jeszcze jedna klęska, jeszcze jeden objaw słabości – ale niech tam!... Na skrzynce przed namiotem siedziała pulchna dziewczyna w okrągłych okularach zajęta szyciem. Przyjaźnie powitała Usolcewa. – Czy Wiera Borysowna w namiocie? – spytał geolog. – Tak, czyta dziś bez pamięci, cały dzień! – Wejdźcie – dał się słyszeć z namiotu miękki, lekko drwiący głos – poznałam was po krokach. – Po krokach? – zdziwił się Usolcew i odrzucił płachtę namiotu. – Co szczególnego znaleźliście w nich? – Ponure tak jak wy! Usolcew chciał coś powiedzieć, ale opanował się i nieśmiało zajrzał w jej surowe, szare, ze złocistymi iskierkami oczy. – Czy się co stało? – Nic się nie stało – szybko powiedział Usolcew. – Wkrótce odjeŜdŜacie, przyszedłem więc zobaczyć się z wami i poŜegnać. – A ja dziś miałam dzień czarującego lenistwa. Moi pojechali do Podgórnego na pocztę. Kierownictwo juŜ w zeszłym tygodniu zawiadomiło o zmianie dalszego planu. Powinni przysłać szczegółowe instrukcje. Tu robota juŜ skończona, więc jesteśmy na odlocie. Mam teraz śliczną ksiąŜkę, przysłano mi ją pocztą, czytałam cały dzień. Jutro znów odpoczynek, a potem – nowe miejsce, najprawdopodobniej Kegen. Szkoda, Ŝe tu właściwie nic się nie udało. Znaleźliśmy kilka kryształów kasyterytu 7 ... to wszystko. A złoŜa, które tu były kiedyś 7 Kasyteryt – tlenek cyny tworzący Ŝyły w skałach granitowych.

na wierzchu, dawno zostały zmyte! – Tak, gdyby zachowały się wyŜsze szczyty – zgodził się Usolcew. – Tylko Biały Róg – westchnęła Wiera. – Ale ten jest niedostępny, a z góry nic się nie sypie: widocznie to bardzo twarda skała. Moja rada, to poprosić o armatę i z jej pomocą odłupać kawałek Rogu, inaczej źle będzie z wami. Tajemnica pozostanie nie rozwiązana – zakończyła wesoło. Usolcew sięgnął po ksiąŜkę leŜącą na walizce. – „Wejście na Everest”, tym się przez cały dzień zaczytujecie. – Cudowna ksiąŜka! Na jej stronicach leŜy jak gdyby odblask himalajskich wiecznych śniegów! Porwał mnie nie sam atak na Everest, ale stopniowe doskonalenie się wewnętrzne, które po swojemu przeŜywa w duszy kaŜdy z głównych uczestników tego ataku. Rozumiecie? Walka człowieka o to, aby zwycięŜyć samego siebie. – Rozumiem, o co wam chodzi – odpowiedział Usolcew. – Ale przecieŜ oni nie dotarli do samego szczytu Everestu. Oczy Wiery pociemniały. – Tak, wy to oceniacie jako klęskę. Oni sami teŜ to przyznawali: „Dla nas nie ma usprawiedliwienia, zostaliśmy pokonani w tej honorowej potyczce, pokonani przez wysokość góry i rozrzedzenie powietrza” – przeczytała Wiera Borysowna wziąwszy ksiąŜkę z rąk Usolcewa. – CzyŜ to mało: wybrać sobie wysoki, nieprawdopodobnie trudny cel, nawet moŜe przerastający nasze moŜliwości? I oddać całego siebie, by go osiągnąć... Tak wyraźnie widzę Everest. Złowroga, naga, skalista góra. Szalone wichry na niedostępnych wyŜynach: nawet śnieg nie moŜe się utrzymać. Dokoła straszne przepaści. Osuwają się lodowce, toczą lawiny. A ludzie uparcie pną się w górę, wciąŜ naprzód... Gdybyśmy częściej mogli stawiać sobie cele podobne do zdobycia Everestu! Usolcew słuchał w milczeniu. – Ale przecieŜ tylko jednostki zdolne są do takiego bohaterstwia. A Everest jest tylko jeden na świecie. – Nieprawda, nieprawda! KaŜdy moŜe mieć swoje Everesty. CzyŜ muszę przytaczać przykłady z naszego Ŝycia? A wojna? CzyŜ nie zrodziła bohaterów, którzy dokonywali czynów przerastających ich siły? – Ale ten prawdziwy Everest jest niewątpliwy dla wszystkich i dla kaŜdego – nie poddawał się Usolcew. – A w wyborze swego Everestu moŜna się przecieŜ pomylić. – O, toście dobrze powiedzieli! – krzyknęła młoda kobieta. Drwiąco popatrzyła na Usolcewa. – Rzeczywiście, wyobraźcie sobie: dajecie z siebie wszystko, aby ten Everest osiągnąć, a okazuje się, Ŝe to maleńki pagórek, ot, w rodzaju tych naszych. JakiŜ Ŝałosny koniec! – W rodzaju tych naszych? – drgnął Usolcew i w tejŜe chwili ze wstrząsającą wyrazistością przypomniał sobie, jak zaledwie kilka godzin temu leŜał rozpłaszczony na

stromym kamienistym zboczu, po którym jak śrut toczyły się małe, kanciaste odłamki piargów. Aby utrzymać się, całym ciałem przylgnął do stromego zbocza. Czuł, Ŝe przy najmniejszym ruchu, w dół czy w górę, nieuchronnie zwali się ze stumetrowego urwiska. JakŜe wolno płynął czas, gdy zebrawszy całą swą wolę walczył ze sobą, aby wreszcie zdecydowanie jednym pchnięciem rzucić się w bok, potoczyć się, przewrócić i zawisnąć, wczepiając się zagiętymi palcami w szczeliny kamienia. Samotna, milcząca walka w śmiertelnym strachu... Usolcew otarł pot, który mu wystąpił na czoło, i odszedł bez poŜegnania... Cztery głowy pochyliły się nad przyciśniętą kamyczkami mapą. Palec kierownika robót drapał papier złamanym paznokciem. – Dziś doszliśmy wreszcie do północno-wschodniej granicy naszego terenu. O, tutaj, ta dolina, Olegu Siergiejewiczu. Tam znów uskok, a tuŜ obok są staroŜytne dioryty. A więc koniec naszej wysepki pokładu metamorficznego, ostatni punkt. Kierownik robót zaczął rozwiązywać woreczki chcąc przed zmrokiem pokazać swe zbiory. Usolcew wciąŜ studiował zbadaną do najdrobniejszych szczegółów mapę. Za zakrętami warstwic, strzałkami, za barwnymi plamami pokładów i linii tektonicznych rysowały się przed geologiem dzieje tej okolicy. Zupełnie niedawno – cóŜ znaczy milion lat w skali geologicznej – niskie, równe płaskowzgórze rozszczepiło się, powstały olbrzymie szczeliny, wzdłuŜ których poruszały się, to opuszczając, to wznosząc się, wielkie kawały skorupy ziemskiej. Na północy wytworzyła się wyrwa; płynie tam teraz w kotlinie rzeka Iii i rozpościera się szeroki step. Na południe od miejsca, gdzie stoją ich namioty, stopniami, niby gigantyczne schody, wznosi się grzbiet górski. Na najwyŜszych kondygnacjach praca wody, wiatru i słońca zniszczyła równe stopnie, tworząc nieregularne skupienie wierzchołków górskich. Górne ich warstwy uległy zniszczeniu. Rozsypały się i w postaci gliny i piasku zaległy dno niskiej kotliny. Ale ten pierwszy występ musi kryć w sobie pod warstwą odsypu takie pokłady, które znikły juŜ w górach: jego powierzchnia nie uległa rozmyciu. Gdyby tak przebić górną warstwę tego występu rozkopem lub szybem... nie ma więcej jak trzydzieści metrów grubości! Aby jednak wykonać tak kosztowną robotę, trzeba wiedzieć chociaŜ w przybliŜeniu, co obiecuje zmyta z wierzchołków górna warstwa. Odpowiedź na to pytanie moŜe dać jedynie Biały Róg: na jego niedostępnym szczycie ocalała maleńka wysepka górnych warstw. Granica między ciemną metamorficzną skałą a zagadkowym białym ostrzem jest widoczna zupełnie wyraźnie – opada w kierunku uskoku. Pewne jest więc, Ŝe w obsuniętej części ta biała skała zachowała się w całości! A góra sterczy jak zaczarowana: ileŜ czasu szukał u jej podnóŜa, w osypisku i w piargach zwietrzałych skał, choć odrobiny, najmniejszego kawałka z Rogu... Z jakiejś wiecznotrwałej, nieskruszonej skały utworzone jest jego zębisko. Ale przecieŜ właśnie u podnóŜa Ak-Miunguza znaleziono

dwa ogromne kryształy kasyterytu – kamienia cynowego... Tak, tajemnicę Białego Rogu naleŜy odgadnąć za wszelką cenę. Tylko na tej wyŜynie leŜy klucz do skarbów kopalnych, pogrzebanych w dole! Cyna! JakŜe jest potrzebna naszemu krajowi. Jako geolog zdaje sobie z tego jasno sprawę. A jeŜeli tak, to on, geolog, powinien dokonać tego, czego nie potrafią inni! Ci, którzy nie pojmują całej wagi moŜliwego odkrycia! ZnuŜeni męczącym dniem pomocnicy Usolcewa prędko zasnęli. Czyste, chłodne powietrze płynęło z nieba na rozgrzaną ziemię. Światło księŜyca zielonkawymi strugami sączyło się po brunatnych urwiskach. Usolcew leŜał nieco dalej od namiotów; wystawiał na wiatr rozpaloną twarz. Starał się zasnąć. Znowu przeŜył nieudaną próbę zdobycia Białego Rogu. UwaŜał za cud swe dzisiejsze ocalenie od nieuniknionej śmierci, a jednocześnie wiedział, Ŝe jeszcze raz próbę powtórzy. – Jeszcze teraz, o świcie! – zdecydował. – Nim księŜyc zajdzie, trzeba wydostać klamry. Usolcew wstał, ostroŜnie. przełazi między sznurami namiotów do skrzynki z ekwipunkiem i zaczął w niej grzebać starając się nie robić hałasu. Z dalszego namiotu dolatywał cichy śpiew. Usolcew wsłuchał się – śpiewała Wiera. „Poznasz, mój kniaziu, tęsknotę i biedę, i pracę ogromną, i Ŝal...” – cicho płynął głos po wysrebrzonym blaskiem księŜyca stepie. Usolcew zatrzasnął skrzynkę i wrócił na swoje miejsce. – Nie, poczekam, aŜ pojedzie. JeŜeli się zabiję, gotowa pomyśleć nie wiadomo co. Niby Ŝe to z jej powodu tam polazłem... I jeszcze ta rozmowa o Evereście. Nie ma co – ładny Everest! Trzysta metrów wysokości! – Dokąd dziś pojedziemy? – spytał Usolcewa kierownik robót – Nigdzie, nasz odcinek mapy skończył się. Daję wam dwa dni na doprowadzenie do porządku mapy terenu i kolekcji. Później pojedziecie do Kirgiz-Saj pa furmankę. – Więc przesuniemy się bliŜej ku granicy? – Tak, do Takyr-Aczinocho. – To dobrze, tam o wiele lepiej: góry wyŜsze, są gaje – nie to, co tutejsze piekło. A wy dziś odpoczywacie? – Nie, przejadę się wzdłuŜ głównego osuwiska. – Do Ak-Miunguza? – Nie, trochę dalej. – Wiecie, zapomniałem wam powiedzieć! Gdy byłem w Ak-Tamie, opowiadał mi naczelnik oddziału pogranicznego, Ŝe alpiniści starali się zdobyć Ak-Miunguz. PrzyjeŜdŜali jacyś spece z Ałma-Aty... – I co? – z niecierpliwością przerwał Usolcew. – Nic z tego nie wyszło. Biały Róg uznano za całkowicie niedostępny. Obłok pyłu unosił się za rudym konikiem. Usolcew jechał badać swego niezwycięŜonego przeciwnika... Biały Róg zawisnął nad nim całym swym wysuniętym w step ogromem niby

potworny byk, który stara się podnieść z zatapiających go fal kamiennego morza. Do s,amego podnóŜa góry wiatr przygnał kłębki suchych, kolących roślin. Tutaj właśnie była niegdyś szczelina, tu tarły się o siebie dwa przesuwające się masywy górskie. Ślady tego tarcia pozostały na piersi skały, połyskując wypolerowanym kamieniem. Ciemnoszare i czekoladowe łupki metamorficzne, pocięte cienkimi Ŝyłami kwarcu, pochylone były do wewnątrz góry i tworzyły drobnowarstwową powierzchnię urwiska, podobną do ściany zbudowanej z cienkich, ciasno ułoŜonych płytek. Usolcew z natęŜoną wyobraźnią badał wzrokiem skałę. Nie, nigdzie z tej strony nie było najmniejszej moŜliwości wspięcia się na Ak-Miunguz choćby na wysokość pięćdziesięciu metrów. Wschodnie zbocze góry tworzyło grzebień ostry jak nóŜ i wyszczerbiony w środku. Nie, jedyna moŜliwa droga leŜała od strony południowo-zachodniej, z doliny oddzielającej Biały Róg od innych wierzchołków, z której juŜ raz wspiął się Usolcew prawie na sto metrów, pokonując trzecią część strasznej góry. Do szczytu pozostało mu jeszcze dwieście metrów, a kaŜdy z nich był nie do przebycia. Odrzuciwszy w tył głowę Usolcew patrzył na białe ostrze góry. Gdyby mieć odpowiedni ekwipunek, haki, liny, doświadczonych towarzyszy! Ale skąd wziąć to wszystko? Nawet alpiniści nie mają odwagi wspinać się na Biały Róg. Usolcew zawrócił konia i objechał dokoła Ak-Miunguz, do ujścia suchej doliny. „Everest, Makalu, KanczidŜanga – najwyŜsze szczyty Himalajów – myślał. – CóŜ Himalaje! Zupełnie blisko stąd świeci błękitem Chan-Tengri i diamentowymi zębiskami – SiarydŜas. Piękne, groźne śnieŜne szczyty. Świat przejrzystego powietrza, czystego światła. Wszystko to mimo woli pobudza do czynu. A tu? Niskie, ponure, osypane piargami góry; mętne, liliowe od skwaru niebo, pył i rozedrgane stepowe miraŜe... Nie, nie naleŜy przesadzać – i ten wietrzny, rozpalony przestwór jest takŜe piękny, i w tych piargach – okruchach gór, kryje się osobliwy, smętny czar. Nawet w wiszących nad horyzontem białych, zwykłych obłokach jest piętno suchej, smutnej Azji, krainy nagich kamieni i wysokiego, czystego nieba”. Cienie tego, co tu przeŜył, omotały dusze razem z dławiącym Ŝarem doliny. Oto słup Ŝyły pegmatytowej, podobnej do poszarpanego mięsa i przecinającej ciemną masę łupków... Po występach tego słupa, upstrzonego srebrnymi zwierciadełkami miki, dostał się wówczas do idącej ukośnie drugiej Ŝyły. Ale dalej – dalej nie było juŜ drogi. Wijąc się jak robak, usiłował pełznąć po stromej skale. Zbocze pokryte było drobnym piargiem, który obsuwał się pod nim nie dając ciału Ŝadnego zaczepienia. Tam właśnie o mało nie doszło do katastrofy. Usolcew prędko przejechał na przeciwległe zbocze doliny. Nie, nie ma rady! Nie uda się obejść stromej skały. Gdyby moŜna było przebyć północno-zachodni grzbiet, miałoby się stamtąd prawie do samego Rogu równą powierzchnię zbocza. Ale jak utrzymać się na grzbiecie? Kto spuści liny z samego szczytu? Usolcew powiódł wzrokiem po linii wyimaginowanego sznura i nagle zauwaŜył u nasady białego zęba niewielką półkę, raczej mały występ niŜszej czarnej skały łączącej się ze stromą białą ścianą. Powierzchnia półki

pochylała się w stronę zęba i z dołu była prawie niewidoczna. „Dziwne, Ŝe wcześniej nie zauwaŜyłem tej półki. ChociaŜ właściwie teraz nie ma ona znaczenia. Dostać się do niej, to znaczy dostać się do zęba”. Usolcew zmęczył się długim staniem. Znalazł wygodny występ, siadł i nie spuszczał oczu z góry. – Jaki miły chłodek wieczorny! – Kierownik robót rozłoŜył się leniwie na wojłoku i czekał na herbatę. – Tak bywa podczas pełni księŜyca – objaśnił Arsłan. – Potem przez pięć dni wieje stamtąd silny wiatr – Ujgur machnął ręką w stronę Iii. – Bywa zupełnie zimno. – Odpoczniemy od upału przed odjazdem. Prawda? Usolcew w milczeniu kiwnął głową. – Towarzysz naczelnik zmienił się ostatnio, siedzi i milczy. Dlaczego dawniej był inny? – Ujgur zachichotał, ale jego oczy pozostały powaŜne: – Ja rozumie, naczelnik lubi Ak- Miunguz. Prędko jechać Aczinocho, jak to rzucać? Baba lepsza – moŜna ze sobą taszczyć. Ak-Miunguz – nie moŜna!... MłodzieŜ roześmiała się; nawet Usolcew uśmiechnął się mimo woli. Arsłan, ośmielony powodzeniem Ŝartu, ciągnął dalej: – U nas jest stary baśń, jak jeden batur 8 wszedł na Ak-Miunguz. – CzemuŜ nam o tym wcześniej nie opowiedziałeś, Arsłan? Mów! – z zainteresowaniem zawołał kierownik robót. – Herbatę zrobię, potem będę opowiadać – zgodził się Arsłan. Stary Ujgur postawił czajnik na wojłoku, wyciągnął piały, placki, usiadł skrzyŜowawszy nogi i popijając herbatę zaczął swą opowieść. Mimo, Ŝe Ujgur mówił łamanym rosyjskim językiem, mało mu znanym, a więc ubogim, Usolcew słuchał go chciwie, z największą uwagą. Jego wyobraźnia dodawała legendzie jaskrawych gorących barw. Taką teŜ zapewne była naprawdę u poetycznych mieszkańców „Siedmiorzecza”. Usolcewa uderzyła okoliczność, Ŝe według słów Ujgura miało się to zdarzyć stosunkowo niedawno, zaledwie jakieś trzysta lat temu. Legenda ta odpowiadała jego własnym zamiarom. ToteŜ geolog nie przestał myśleć o niej nawet wtedy, gdy wszyscy udali się juŜ na spoczynek. Sen nie przychodził. LeŜąc pod niskim niebem usianym błyszczącymi gwiazdami Usolcew przypomniał sobie opowiadanie Arsłana i w wyobraźni dodawał nowe szczegóły. Całym krajem władał niegdyś potęŜny i dzielny chan. Jego koczowniczy naród posiadał wiele stad, które wciąŜ powiększały się dzięki zwycięskim napadom na sąsiadów. Pewnego razu chan wybrał się z duŜym oddziałem w daleką podróŜ i dotarł do Talasu. W pobliŜu staroŜytnych ścian Sadyr-Kurhanu chan natknął się na całą hordę okrutnych dŜete 9 , 8 Batur – rycerz 9 DŜete – większe oddziały albo plemiona rozbójnicze w staroŜytnej Azji.

Rozpoczęła się krwawa walka. DŜete zostali pobici i ratowali się ucieczką. Chanowi przypadła bogata zdobycz. Ale największą radość sprawiła mu jedna branka, kobieta niezwykłej urody, ukochana pokonanego dowódcy. Została ona kiedyś porwana przez dŜete w dolinie fergańskiej. Jechała wówczas z jakiegoś dalekiego kraju do swego ojca, który słuŜył na dworze potęŜnego władcy Kokanda. Jej piękność, zupełnie odmienna od urody kobiet tamtejszych, czarowała i rozpalała serca męŜczyzn. Chan przywiózł brankę do gór ojczystych i zatrzymał ją jako nałoŜnicę swoją i dwóch starszych synów. Minęły dwa lata. Śniegi pokryły juŜ wysokie zbocza gór, gdy chan rozbił swe namioty na skraju zielonej płaszczyzny doliny karkalińskiej. PrzyjeŜdŜali tam na uczty władcy sąsiednich zaprzyjaźnionych plemion. Coraz więcej jurt wyrastało w dolinie. AŜ kiedyś przybył nieoczekiwanie do chana wysoki, ponury rycerz. Przyjechał zupełnie sam, nie na koniu, ale na olbrzymim białym wielbłądzie o krótkiej i jak jedwab miękkiej sierści. Dziwny teŜ był strój wojownika; twarz przewiązana czarną chustą, na głowie płaski pozłacany hełm ze strzałą i szeroka kolczuga spadająca prawie do kolan. Kolana miał nagie, przepasane tylko czarnymi rzemieniami. Uzbrojony był w miecz, dwa kindŜały, małą okrągłą tarczę i wielki topór na długiej rękojeści. Przybysz zaŜądał, aby go zaprowadzono do chana. Bez pośpiechu złoŜył swą zbroję na biały wojłok, opuścił na szyję chustę osłaniającą twarz i z szacunkiem, lecz bez lęku skłonił się przed władcą. Jego surowe oblicze nosiło ślady długiej i cięŜkiej drogi Ŝycia, drogi wojownika i władcy, drogi śmiałka niezdolnego do czynów niskich. Chan mimo woli uległ czarowi cudzoziemca. – Wielki chanie – powiedział przybysz – przyjechałem do ciebie z dalekiego kraju, gdzie straszny płomień słońca wypala martwe piaski na brzegach gorącego, czerwonego morza. Trudne były moje poszukiwania. Cały rok błądziłem wśród gór i dolin od Kokanda do błękitnego Issyk-Kulu, zanim wieści i opowiadania nie przyprowadziły mnie do ciebie. Powiedz, czy znajduje się u ciebie dziewczę zwane przez was Sejdiurusz, odebrane od dŜete Talasu? Chan skinął twierdząco głową, a wojownik ciągnął dalej. – Ta dziewczyna była mi przeznaczona na Ŝonę i przysiągłem, Ŝe Ŝadne siły nieba i piekła nie rozłączą nas. Trzy lata wojowałem na granicach Indii i w strasznej pustyni Tar, a po powrocie dowiedziałem się, Ŝe krewni nie doczekawszy się mnie posłali ją do ojca. Udałem się więc znów w daleką i niebezpieczną podróŜ, walczyłem, konałem z pragnienia i głodu, przeszedłem wiele obcych krajów, i oto stoję przed tobą. Szybko mknie rzeka czasu po kamieniach Ŝycia. Nie jestem juŜ młody, ale moja miłość do niej jest wciąŜ bezgranicznie silna. Powiedz, o chanie, czyŜ nie zasłuŜyłem na nią swą cięŜką drogą? Zwróć mi ją, potęŜny władco! Ja wiem, inaczej być nie moŜe! Ona teŜ czekała bardzo długo na godzinę mego powrotu. Lekki uśmiech przemknął po groźnym licu chana. Powiedział:

– Szlachetny wojowniku, bądź mym gościem. Pozostań na uczcie, zasiądź na honorowym miejscu. A później, wieczorem, przyprowadzą cię do mnie i stanie się to, co Allach przeznaczył. Ponury rycerz przyjął zaproszenie. Wesołość ucztujących rosła. Wreszcie zjawili się pieśniarze. Po ulubionej pieśni chana o orle górskim rozbrzmiała pieśń na cześć Sejdiurusz, ukochanej chana i jego synów. Chan obserwował wówczas ukradkiem cudzoziemca i widział, jak twarz wojownika stawała się coraz bardziej ponura. Gdy stary pieśniarz, chluba całego narodu, zaśpiewał o tym, jak Sejdiurusz kocha i pieści swoich panów, obcy wojownik zerwał się i krzyknął do starca: – Zamilcz, stary kłamco! Jak śmiesz oczerniać tę, u której stóp nie godzien jesteś pełzać!? Szmer oburzenia zakołysał tłumem gości. Starsi wystąpili w obronie zniewaŜonego śpiewaka. Krewkich młodzieńców oburzyła pogardliwa duma wojownika. Dwóch dŜigitów zapalczywie rzuciło się na wojownika. Silną, nie znającą litości ręką odrzucił on dwóch napastników i oto na uczcie chana błysnęły miecze. Wojownik olbrzymim skokiem rzucił się do swej broni, chwycił tarczę i długi topór. Oparł się plecami o ścianę i odpierał nacierający tłum, który rozbił się o niego jak fala o kamienny brzeg, odpłynął i natarł znowu. Dwóch, trzech, pięciu – upadło brocząc krwią, a wojownik stał nietknięty. Z błyskawiczną szybkością ciął na prawo i lewo, raniąc najlepszych dŜigitów. Coraz groźniejsze stawało się jego oblicze, coraz straszniejsze były uderzenia topora. Wtem chan władczym okrzykiem wstrzymał nacierających. Rozjuszony tłum z zaciśniętymi w dłoniach mieczami odstąpił niechętnie. Cudzoziemiec teŜ opuścił topór i stał w obliczu wrogów nieruchomy i straszny, purpurowy od krwi. – Czego Ŝądasz, ty, którego zuchwała pycha wywołała taki rozlew krwi? – gniewnie spytał chan. – Prawdy – odpowiedział wojownik. – Prawdy? Dobrze. Poznaj więc ją. Ja, który nigdy nie skłamałem ani jednym słowem, powiem ci, Ŝe wszystko, co śpiewali pieśniarze, jest najszczerszą prawdą! Cudzoziemiec drgnął, upuścił topór i tarczę. Oblicze jego stało się stare i zmęczone. – Więc jakŜe? Prosisz w dalszym ciągu, by ci ją oddać? – spytał chan. Wojownik błysnął okiem i wyprostował się tak, jak wyprostowuje się zgięty arabski nóŜ. – Tak, chanie – odpowiedział głucho. Okrutny uśmiech obnaŜył zęby chana. – Dobrze, oddam ci ją, ale zapłacisz wysoką cenę. – Jestem gotów – odpowiedział nieulękły wojownik. Chan zamyślił się. – Teraz mamy rok byka – zwrócił się do gości. – Czy pamiętacie proroctwo wypisane nad wejściem do staroŜytnej budowli, która stoi w pobliŜu Ak-Miunguza? „Kto w roku byka połoŜy miecz swój na róg byka z kamienia, ten na tysiące lat utrwali ród swój”. Zginęło juŜ wielu śmiałków pragnących dokonać tego czynu, ale Ak-Miunguz pozostał niedostępny. Oto

cena, bohaterze! – zwrócił się chan do zasłuchanego, nieruchomego wojownika: – Wejdź na Ak-Miunguz i złóŜ mój złoty miecz na jego szczycie, spełnij stare proroctwo, a wówczas daję ci słowo, Ŝe otrzymasz tę kobietę. Radość i przeraŜenie zapanowały wśród obecnych. Rozkaz chana brzmiał niczym wyrok śmierci. Ale cudzoziemiec nie drgnął nawet. Jego ponure oblicze zajaśniało dumnym uśmiechem. – Rozumiem cię, chanie, i spełnię twą wolę. Ale wiedzcie, ty, władco, i wy, jego poddani! NiezaleŜnie od tego, jaki będzie koniec sprawy, robię to nie dla swej ukochanej, nie dla Sejdiurusz. Idę, aby oczyścić splamiony przez nią honor mej dumnej ojczyzny, aby przywrócić w oczach waszego narodu sławę mego dalekiego kraju. Miłość Boga wszechmocnego poprowadzi mnie do tego wysokiego, wspaniałego celu! Na rozkaz chana giermkowie przynieśli jego słynny złoty miecz, aby na wieki pozostał na szczycie Ak-Miunguza. Oblano wilczym sadłem pochwę, zawinięto w przepojoną smołą tkaninę. Tłumy ruszyły pod Ak-Miunguz. Droga trwała cały dzień i dopiero pod wieczór chan i jego goście zsiedli ze zmęczonych koni na szerokim występie u podnóŜa strasznej góry. Chan rozkazał cudzoziemcowi wypocząć, rycerz przespał więc spokojnie noc pod straŜą wojaków chana. Nazajutrz dzień wstał ponury i wietrzny, jak gdyby samo niebo rozgniewane było zuchwalstwem śmiałka. Wiatr z jękiem i świstem bił w niedostępne urwisko Ak-Miunguza. Cudzoziemiec rozebrał się i prawie nagi przywiązał sobie do grzbietu miecz chana, a na wierzch zarzucił swój biały burnus. I oto dokonał tego, czego nie dokonał nikt od czasu istnienia Ak-Miunguza: połoŜył miecz na szczycie Rogu i spuścił się z powrotem w dolinę. Chwiejąc się stanął przed chanem, obdarty i pokrwawiony. Chan dotrzymał słowa. Przyprowadzono Sejdiurusz, która na widok cudzoziemca cofnęła się przeraŜona. Ale wojownik władczo przyciągnął ją ku sobie, odsłonił jej prześliczną twarzyczkę i wpił się w nią ponurym wzrokiem. Potem błyskawicznie wyciągnął schowany za pasem ostry nóŜ i przebił serce swej narzeczonej. Z dzikim jękiem rzucili się ku cudzoziemcowi synowie chana, ale chan wstrzymał ich gniewnie: – Zapłacił za nią największą dla człowieka cenę, jego więc jest. Niech odejdzie w spokoju. Zwróćcie mu broń i wielbłąda. Cudzoziemiec dumnie skłonił się chanowi i wkrótce potem jego wysoki, biały wielbłąd skrył się za dalekim odnóŜem Ketmania. Usolcew kołysał się w siodle; końskie kopyta ślizgały się po kamieniach. Obłoki płynęły szybko po niebie pędzone silnymi porywami wiatru. Góry pozbawione jaskrawego oświetlenia wydawały się jeszcze surowsze. Usolcew zsiadł z konia, pieszczotliwie pogładził go i pocałował w miękki pysk. Potem odepchnął głowę jednochodźca i klepnął go po zadzie. Rudy koń odszedł na bok i wygiąwszy szyję patrzał na swego pana.

– Idź, paś się! – surowo przykazał koniowi Usolcew, czując jak wzruszenie dławi mu gardło. Geolog zdjął zbędną odzieŜ i przywiązał do ręki młotek. Na twardym zrębie Białego Rogu młotek był bezuŜyteczny. Potrzebny był jednak do wbijania klamer i potem – jeśli się uda... Usolcew zrzucił obuwie. Ostre kamienie wkrótce potną nogi, ale wiedział, Ŝe wejść tam moŜe tylko boso. Powiesił sobie na piersi torbę z klamrami i ruszył ku czerwonemu słupowi Ŝyły pegmatytowej. Świat otaczający i czas przestały istnieć. Wszystkie fizyczne i duchowe siły Usolcewa skupiły się w tym zabójczym ostatecznym wysiłku, którego sukces rzadko kiedy staje się udziałem człowieka. Upłynęło kilka godzin. Wstrząsany dreszczem napięcia Usolcew zatrzymał się i przylgnął do stromej, kamiennej piersi urwiska; znajdował się juŜ znacznie wyŜej od tego miejsca, z którego skręcił w prawo przy pierwszym wejściu. Od głównej Ŝyły odchodziła cieniutka gałąź drobnokrystalicznego pegmatytu, przecinająca ukośnie zbocze i wznosząca się w górę, na lewo. Jej twarda górna krawędź wystawała ledwo dostrzegalnie wśród łupków, tworząc występ o szerokości dwóch czy trzech centymetrów. Po tej Ŝyłce moŜna by posunąć się do przecięcia zachodniej krawędzi góry, tam gdzie się załamywała i przechodziła w zwrócone do stepu główne północne urwisko Białego Rogu. WyŜej skała była stosunkowo mniej stroma i moŜna było przypuszczać, Ŝe uda się wejść na nią dość wysoko. Usolcew zamierzał wbić w szczeliny łupków, powyŜej cienkiej Ŝyłki, kilka klamer i z ich pomocą utrzymać się na gzymsie. Tymczasem przywarłszy do ściany na wysokości stupięćdziesięciu metrów geolog zrozumiał, Ŝe nie moŜe oderwać od skały nawet jednej ręki na znikomą część sekundy. Sytuacja wyglądała beznadziejnie: aby obejść wysuniętą grań i stanąć na występie, trzeba było uchwycić się za coś, a klamer wbić nie mógł. Rozpłaszczony na skale geolog z lękiem w sercu wpatrywał się w zwisający nad nim występ. W głąb duszy zaczął mu się juŜ sączyć lodowaty strumyczek rozpaczy. W tej samej chwili olśniła go myśl: A ten wojownik z baśni? Wiatr... tak, rycerz wdrapał się w taki sam wietrzny dzień... – Usolcew posunął się nagle w bok, przerzucając swe ciało przez występ skalny, wczepił się jednocześnie palcami w gładką ścianę i... zakołysał się w tył. Dla powstrzymania upadku napięły się w strasznym, rwącym bólu mięśnie brzucha. W tej samej chwili łagodny poryw wiatru zza krawędzi pchnął lekko Usolcewa w plecy. Ciało, pozostające w śmiertelnym skurczu, otrzymawszy nieoczekiwane poparcie, wyprostowało się i przylgnęło do ściany. Usolcew był na występie. Tutaj, za krawędzią, dął silny wiatr. Jego napór podtrzymywał geologa i Usolcew poczuł, Ŝe moŜe poruszać się po występie Ŝyły, choć szła ona w górę. W ten sposób wzniósł się jeszcze o pięćdziesiąt metrów wyŜej, dziwiąc się wciąŜ, Ŝe nie spada. Wiatr coraz silniej dął w pierś góry i Usolcew zrozumiał nagle, Ŝe moŜe się wyprostować i iść prosto po zboczu, które stało się mniej strome. Powoli stawiając

okrwawione stopy Usolcew obmacywał nimi skałę i odsuwał na bok sypiącą się w dół pulchną nawierzchnię. Wolno, wolniutko wznosił się coraz wyŜej. Wiatr wył i świstał, osypujący się Ŝwir skrzypiał, a Usolcewa ogarnęła dziwna wesołość. Szedł, niby szybując na wyŜynach, niemal nie opierając się o skałę, a wiara w osiągnięcie celu dodawała mu nowych sił. Wreszcie dotarł do gładkiej, stromej ściany wysokiego cokołu. Na tym cokole, wciąŜ jeszcze wysoko, wznosiła się ku obłokom ostra iglica Rogu. Usolcew zauwaŜył z bliska na białej powierzchni Rogu pstrokaciznę duŜych, czarnych plam. WraŜenie to jednak zatarte zostało radością na myśl o tym, Ŝe nie zuŜył Ŝadnej ze swych dwunastu klamer. Skała na wysokości dziesięciu metrów była zupełnie jednolita i stroma, dlatego Ŝadna siła nie mogłaby mu pomóc w przezwycięŜeniu tej przeszkody. Doświadczony wzrok geologa z łatwością wyszukiwał słabsze punkty kamiennego pancerza, szczeliny w płaszczyznach skalnych. Usolcew wbijał tam klamry głębiej. Wziął ze sobą tylko najcieńsze, lekkie klamry i wystarczyłoby, Ŝeby jedna z nich złamała się, a... Wspiąwszy się po klamrach geolog musiał przejść na południową stronę kamiennej baszty. Głowice warstw tworzyły małe występy, po których moŜna było wznosić się wyŜej. Tutaj wiatr, który dotąd był wiernym sprzymierzeńcem, stał się niebezpiecznym wrogiem. Przed upadkiem od silnych uderzeń wiatru chroniła Usolcewa jedynie osłona skały. Geolog kilkakrotnie obsuwał się na rumoszu10 występu skalnego i długo wisiał na rękach oblewając się zimnym potem, gorączkowo szukając punktu oparcia palcami nóg. Coraz więcej groŜących śmiercią metrów pozostawiał w dole, za sobą. Wreszcie ostatnimi rozpaczliwymi wysiłkami, dwukrotnie ześlizgując się i dwukrotnie Ŝegnając się z Ŝyciem, zdołał przerzucić się na zachodnią stronę wierzchołka i znów podtrzymywany przez wiatr, uczepił się półki u nasady Rogu. Nie myśląc o zwycięstwie, z uczuciem zupełnej pustki w głowie, jak ogłuszony podciągnął się na rękach i upadł na pochyloną do wewnątrz równą powierzchnię, wielkości małego stołu. LeŜał długo, zmordowany wieloma godzinami śmiertelnej walki, słysząc jedynie jednostajny, przenikliwy świst wiatru, przecinanego ostrzem Rogu. Potem do świadomości jego dotarły płynące nisko nad szczytem obłoki. Podniósł się na kolana i obrócił twarz ku zagadkowej białej skale. Była teraz tuŜ przed nim, dotykała jego ramienia, wznosiła się jeszcze kilka metrów wyŜej. MoŜna ją było dotknąć ręką, odłupać dowolną ilość próbek. Wystarczyło jednego spojrzenia, aby poznać, Ŝe biała skała to greisen – zmieniony przez procesy o wysokiej temperaturze granit zawierający kamień cynowy, tak zwany kasyteryt. W czystej, białej masie, bezładnie porozrzucane i zmieszane, srebrzyły się płatki muskowitu – białej miki, błyszczały tłuste krople topazów, podobne do czarnych pająków „słońca” turmalinu11 i wreszcie jego główny cel – wielkie, masywne, brunatne kryształy kasyterytu. 10 R u m o s z – drobne odłamki skał. 11 „Turmalin – kamień półszlachetny, układający się często promieniście w tzw. „słońca”.

Ten greisen miał szczególne właściwości, nie znane dotąd Usolcewowi: nie pozostało tam prawie nic z granitu, jego miejsce zajął mleczno-biały kwarc, bardzo ścisły i twardy. „To wygląda na całkowicie zmienioną intruzję warstwową 12 – pomyślał Usolcew. – JeŜeli tak, to złoŜa kryjące się pod stepem, w dole, mogą być ogromne”. Geolog spojrzał w dół. Góra opadała stromo, a podnóŜe jej tonęło w skłębionym całunie unoszonego przez wiatr pyłu. Usolcew stał niby na słupie niewiarogodnie wysokim, z uczuciem bezgranicznej samotności. Wydawało mu się, Ŝe między nim a światem tam w dole zerwane zostały wszelkie więzy. W rzeczywistości między nim a Ŝyciem wciąŜ jeszcze leŜała owa śmiertelna krawędź: zejście było niebezpieczniejsze od wejścia. Wówczas pomyślał o tym, Ŝe jeŜeli sądzony mu jest powrót do Ŝycia – wróci inny, niŜ był dotąd. Nadludzki wysiłek, który doprowadził go do celu, zmienił jego duszę. Z trudem oderwawszy się od rozmyślań Usolcew przystąpił do wypełniania swych zawodowych czynności. Wiele pracy kosztowało odkrycie cienkich jak nitki szczelin w skalistym spoiwie kwarcu. Następnie pod cierpliwymi uderzeniami młotka z łoskotem potoczyły się w dół duŜe kawałki białej skały. Usolcew uwaŜnie patrzył, jak spadały: podskakiwały na krawędziach góry i z gwizdem leciały w dolinę. Zaznaczał miejsca ich upadku na planie naszkicowanym w notatniku, a następnie dokładnie zapisał, z jakich minerałów składa się wierzchołek skały, nakreślił kontury przypuszczalnych złóŜ i dodał kilka słów o kierunku poszukiwań. Otworzył pierwszą stronę i napisał na niej wyraźnie duŜymi literami: „Uwaga! Tu są dane o odkrytych przeze mnie złoŜach Białego Rogu”, następnie włoŜył notes do kieszeni, którą zapiął na guzik. Przez chwilę mignął mu obraz: oto obracają jego zdruzgotane ciało, przeszukują kieszenie... Usolcew miwo woli zmruŜył oczy. Rozwinął wziętą ze sobą linę. Krótka, ale powinna wystarczyć do spuszczenia się wzdłuŜ prostopadłej podstawy Rogu aŜ do miejsca, gdzie były wbite klamry. „Ale gdzie umocować linę? Czy na tym występie? Lepiej byłoby niŜej, na samej półce...” Szukając szczeliny geolog zaczął rozrzucać młotkiem cienką warstwę rumoszu. Wiatr wył coraz silniej, a porywane przezeń odłamki uderzały w twarz i ręce Usolcewa. Nagle młotek brzęknął o metal i ten cichy dźwięk wprawił geologa w osłupienie. Spod piargów wyciągnął Usolcew długi, cięŜki miecz o lśniącej złotem rękojeści. Zetlałe łachmany rozwiewały się dokoła pochwy. Usolcew zdrętwiał. Obraz rycerza – zwycięzcy Białego Rogu z ludowej legendy – stanął przed nim jak Ŝywy. Widmo przeszłości, poczucie nieśmiertelności ludzkich osiągnięć oszołomiły Usolcewa. Ale wkrótce poczuł przypływ nowych sił w zmęczonym ciele. Tak jakby tu, na tej dla nikogo niedostępnej wyŜynie, 12 Intruzja warstwowa – wtargnięcie płynnej lawy między warstwy skał osadowych.

posłyszał głos przyjaciela ze słowami otuchy. Usolcew zarzucił pętlę liny na niewielki występ białej skały. Uniósł ostroŜnie drogocenny miecz, mocno przywiązał go na plecach i z uśmiechem połoŜył na występie swój młotek geologiczny. U podstawy prostopadłej skały Białego Rogu geolog zatrzymał się wybierając dalszą drogę. Obłok pędzony wiatrem płynął wprost na Usolcewa. Było coś niewymownie swobodnego i śmiałego w tym locie unoszącej się w powietrzu białej chmury. Gorąca wiara we własne siły ogarnęła Usolcewa. Wystawiwszy piersi na wiatr i szeroko rozłoŜywszy ręce zaczął szybko spuszczać się po zboczu w pozycji stojącej, utrzymując równowagą jedynie dzięki pomocy wiatru, opanowany radosnym uczuciem lotu. I wiatr nie zawiódł człowieka: z wyciem i świstem podtrzymywał go, a człowiek, stąpając bosymi nogami i plamiąc zbocze krwią, spuszczał się coraz niŜej. Z nieprawdopodobną, zadziwiającą lekkością dotarł Usolcew do wąskiego gzymsu i minął go. Tutajs wiatr ustał, zatrzymany występem sąsiedniego szczytu, i znowu zaczęła się rozpaczliwa walka. Usolcew ślizgał się po zboczu rozdzierając ciało, łamiąc paznokcie; przewracał się, zatrzymywał, znowu pełzał. Świadomość otaczającego świata znikła zupełnie, pozostało tylko uczucie konieczności czepiania się, czepiania się ze wszystkich sił kaŜdego występu kamiennej ściany, gorączkowego szukania pod sobą jakiegoś punktu oparcia. Z lękiem straceńca przylgnął do kamienia w walce z odrywającą go od skały, bezlitośnie ciągnącą w dół siłą. Później nie mógł juŜ sobie nigdy Usolcew uprzytomnić tego ostatniego etapu zejścia z Ak-Miunguza. W pamięci pozostała tylko ostatnia chwila. Nie miał juŜ wtedy ani sił, ani woli. Usolcew opuścił poranione ręce, dotknął nogami ostrego kamiennego występu, zakołysał się w tył i spadł. Otworzył oczy i zobaczył nad sobą złote, poranne niebo. Po niebie zupełnie nisko, tak nisko, Ŝe moŜna było zobaczyć rozpostarte pióra skrzydeł, krąŜył wielki sęp. Usolcew długo patrzył na ptaka, zanim zrozumiał, Ŝe sęp tym razem opuszcza się wprost na niego. Nie! Nie tylko nie zginął, ale zdobył Biały Róg i sęp nie będzie pastwił się nad jego ciałem! Usolcew spróbował usiąść. Coś mu w tym jednak przeszkadzało. Namacał przywiązany do pleców miecz, uwolnił się od niego i usiadł. Opanowały go od razu przeŜycia dnia wczorajszego. Zakręciło mu się w głowie. Z przeraŜeniem zobaczył teraz swe zeszpecone, poczerniałe od krwi nogi i ręce, podarte i powalane krwią ubranie. Zrobił kilka ruchów i przekonał się, Ŝe kości, ma całe. Wówczas nie zwracając uwagi na przejmujący ból stóp geolog wstał. Usłyszał przyjazne rŜenie swego konia i znowu stracił przytomność. Zimna woda lała mu się na czoło, trafiała do ust.. Usolcew łykał ją bez końca, gasząc nienasycone pragnienie. Otworzywszy oczy zobaczył tym razem nad sobą błękitne niebo, dyszące dziennym skwarem i wystraszoną twarz starego Ujgura. Geolog podniósł się na kolana. Ujgur cofnął się z pełnym szacunku lękiem. – CzegóŜ się boisz, Arsłan? Jestem Ŝywy.

– Gdzie byłeś, naczelniku? – spytał Arsłan. – Tam! – Usolcew uniósł rękę ku niebu. Nad doliną wznosił się czarny od swej cienistej strony występ Ak-Miunguza. – Patrz! – wyciągnął do Ujgura miecz ze złotą rękojeścią. Połowa pochwy odpadła przy spuszczaniu się i spod rozłaŜącej się brunatnej skórki zabłysła drogocenna błękitna stal – stal legendarnych płatnerzy perskich, której tajemnica wyrobu dawno zaginęła. Stary upadł na kolana nie dotknąwszy miecza. – CóŜ tak patrzysz? – niecierpliwie powtórzył geolog. – Nie – potrząsnął głową Ujgur – Ŝaden człowiek nie moŜe wziąć do ręki taki szemszyr, tylko batur, jak ty... Dwa wielkie, kuliste karagacze, wachlarzowato rozchodzące się z jednego korzenia, rosły na skraju osiedla. Za nimi wznosił się zaciągnięty błękitnawą mgiełką walketmeńskiego grzbietu. Koń Usolcewa minął ostatnie porośnięte piołunem wzgórze. Wąziutka stepowa ścieŜka utonęła w miękkim pyle wyjeŜdŜonej drogi. Droga skręcała w lewo, u krańca zielonych sadów łączyła się z drogą idącą na południe i omijała podmyte przez rzekę urwiska czerwonej gliny. Unosił się nad nią obłoczek Ŝółtego pyłu – to przykryta płótnem furmanka toczyła się z Podgórnego. Ktoś jadący konno brzegiem drogi nagle zawrócił konia i pomknął z powrotem, aby przeciąć drogę Usolcewowi. Geolog ściągnął lejce. Podjechała ku niemu Wiera Borysowna. – Poznałam was z daleka. – Przyjrzała mu się uwaŜnie. – Dokąd jedziecie? – Jadę do kierownictwa. Trzeba niezwłocznie przeprowadzić szczegółowe badania Ak- Miunguza. Usolcew po raz pierwszy patrzył na nią śmiało i swobodnie. – Zrozumiałam, Ŝe was dobrze nie znam... – cicho powiedziała Wiera przytrzymując tańczącego konia. – Widziałam waszego Arsłana... – Pomilczała chwilę. – Gdy jesienią spotkamy się w zarządzie, poproszę, abyście opowiedzieli mi szczegółowo o Białym Rogu i... złotym mieczu. No, moi juŜ daleko – spojrzała na oddalającą się furmankę. – Do widzenia... batur! Młoda kobieta spięła konia ostrogami i pomknęła. Geolog odprowadził ją wzrokiem, targnął konia i wjechał do osiedla.

LEJ DIAMENTOWY RozdraŜniony dyrektor Centralnego Zarządu odsunął pełną niedopałków popielniczkę i z oburzeniem spojrzał na rozmówcę. Tamten, chudy, drobny, siwobrody, podkurczywszy nogi tonął w wielkim, skórzanym fotelu. Zza okularów nieugiętym uporem błyszczały jego oczy. – Ekspedycja tunguska pracuje juŜ trzeci rok i nic! śadnych rezultatów! – rzucił dyrektor. – Jak to Ŝadnych? A kimberlity13 ? – O właśnie, kimberlity! Czy wiecie, Ŝe profesor Czerniawski wydał o nich opinię ujemną? Nie uznaje tych skał za kimberlity. A w ogóle, Siergieju Jakowlewiczu, dla mnie osobiście wszystko to jest jasne. PrzecieŜ to ogromna, prawie niezbadana kraina. Ekspedycja drogo kosztuje, zwłaszcza od czasu, gdyście do niej dodali oddział geofizyczny. A tu Ŝadnych rezultatów. Stanowczo nalegam na przerwanie prac. Nasz instytut ma znacznie pilniejsze zadania i wydawanie duŜych sum na tego rodzaju poszukiwania jest ze szkodą dla spraw bieŜących. Na tym skończymy. Dyrektor Centralnego Zarządu ze zmarszczką niezadowolenia rzucił papierosa. Siedzący w fotelu dyrektor instytutu, profesor Iwaszencew, wyprostował się gwałtownie. – Przerywacie prace, które powinny przynieść krajowi milionowe dochody: nie tylko oszczędności, ale bezpośrednio dochód z eksportu. – Jak dotąd sprawa ta przyniosła same rozczarowania. Zresztą juŜ powiedziałem, Ŝe wszystko jest dla mnie jasne. Moja decyzja jest ostateczna. Dyrektor wstał. Profesor wydawał się obok niego maleńki i bezbronny. W milczeniu podniósł się z fotela i poprawił okulary. Potem mruknął coś niezrozumiale i podał naczelnikowi okrągły kamień. – Widziałem to juŜ – oschle powiedział tamten. – Rzeka Mojero, rzeka Mojero, słyszę to przez trzy lata! I tę grikwaitową 14 skałę teŜ juŜeście mi pokazywali. Profesor zgarbił się nad teczką zamykając nieposłuszny zamek. Dyrektorowi Ŝal się zrobiło uczonego. Podszedł do Iwaszencewa. – Siergieju Jakowlewiczu, musicie mi przyznać rację. Nie rozumiem waszego uporu w tej sprawie. – KaŜdą pracą łatwiej kierować – przerwał Iwaszencew – gdy się jest bezstronnym w 13 Kimberlit – skala, w której występują diamenty, nazwa pochodzi od miasta Kimberley. 14 Grikwait – skała głębinowa, mieszanina granatu i oliwinu, towarzyszy złoŜom diamentów. Nazwa pochodzi od Grikwa – kraju w Afryce Południowej.

stosunku do niej. A ja nie mogę być bezstronny. Zrozumcie tylko, jestem najgoręcej, z całej duszy pewny tej sprawy. Tylko olbrzymie, niezbadane, niedostępne przestrzenie stoją między teoretycznymi wnioskami a dowodem realnym. Powiecie naturalnie, Ŝe tego wystarczy, aby sprawa upadła. Tak, wiem, wiem: państwowe pieniądze i tak dalej – rozgniewał się profesor, chociaŜ dyrektor nie myślał odpowiadać czy protestować. – Znacie Ŝelazne prawo ekonomiczne? śeby wydobyć milion, trzeba wydać siedemset tysięcy. A my przecieŜ spodziewamy się dziesiątków milionów! Z tymi słowami ruszył ku drzwiom. Dyrektor odprowadził go wzrokiem i pokręcił głową. Po powrocie do instytutu profesor Iwaszencew kazał sekretarzowi wezwać natychmiast do siebie naczelnika oddziału produkcji. – Jakie macie ostatnie wiadomości od Czurilina? – spytał profesor, gdy naczelnik wszedł do gabinetu. – Ostatnie wiadomości mieliśmy miesiąc temu. – Wiem o tym, a nowych nie ma? – Nie, jak dotąd – Ŝadnych. – Gdzie, waszym zdaniem, mogą być teraz? – Czurilin komunikował o przyjściu nad jezioro Cziringda, do faktorii. W dół po Cziringdzie przedostali się na rzekę Chatangę, a stamtąd powinni byli przekroczyć górny bieg Mojero. Zapewne przeszli juŜ tę trasę i znajdują się obecnie na turskiej bazie naukowej, przynajmniej taki był plan. Ale plan sobie, a tajga sobie... – O tym wiem dobrze. Dziękuję. Gdy profesor pozostał sam, opadł na oparcie fotela i zamyślił się. Oczyma wyobraźni widział mapę olbrzymich przestrzeni między Jenisjejem i Leną. Gdzieś tam pośrodku, w chaosie niewysokich gór, poprzecinanych niezliczonymi rzeczkami i pokrytych jednolitym, bagnistym lasem, znajdowała się ekspedycja, którą posłał po... marzenie. Profesor wyjął z teczki kamień, który pokazywał naczelnikowi zarządu. Mały kawałek ciemnej skały był twardy i cięŜki. Na jego gruboziarnistej powierzchni drobnymi kroplami błyszczały liczne kryształy piropu – czerwonego granatu – i czystą, świeŜą zielenią mienił się oliwin 15 . Kryształy te występowały jaskrawo na jasnym, błękitnawozielonym tle diopsydu chromowego. Gdzieniegdzie połyskiwały bławatkowe ogniki dystenu16 . Kamień czarował oko pstrokacizną czystych barw. Profesor odwrócił kamień na drugą stronę, gdzie na białym paseczku emalii był napis: „Rzeka Mojero, południowy stok Gór Anaońskich, ekspedycja Tołmaczowa, 1915”. 15 O 1 i w i n – odmiana krzemianu. 16 Diopsyd chromowy, dysten – odmiany krzemianów.

Iwaszencew westchnął: przecieŜ to typowy grikwait Afryki Południowej. Ani w Górach Anaońskich, ani w dolinie Mojero nie udało się odkryć nawet śladu podobnych skał. I w tym roku znowu niepowodzenie. Czurilin milczy. Marzenie nie spełnia się. Iwaszencew przez chwilę waŜył kamień w ręku, potem zamknął go w dolnej szufladzie biurka i zdecydowanym ruchem podniósł słuchawkę wewnętrznego telefonu. – Wyślijcie depeszę do Czurilina: „Brak rezultatów likwidujcie ekspedycję, wracajcie natychmiast”. Tak, sam ją podpiszę, inaczej nie usłucha. Dokąd? Do turskiej placówki. No, naturalnie, drogą radiową, przez Dickson. Brzęknęły widełki telefonu ucinając rozmowę i wszystkie moŜliwości urzeczywistnienia dawnych marzeń. Iwaszencew zdjął okulary i ukrył twarz w dłoniach. Profesor marzył, aby chociaŜ u schyłku Ŝycia doczekać się rozpoczęcia badań głębokich warstw skorupy ziemskiej drogą wiercenia szczególnie głębokich szybów. Ale nawet pierwsze ku temu kroki – pogoń za marzeniem ukrytym w lasach i bagnach płaskowzgórza Środkowej Syberii – nie udały się. Widocznie Ŝycie niczego nie nauczyło profesora i po piątym krzyŜyku pozostał wciąŜ marzycielem dąŜącym do zbyt wielkiego rozmachu w poszukiwaniach. Fale radiowe podąŜyły z Moskwy na północo-wschód, nad tundrę, nad zimne przestworza Oceanu Lodowatego i dosięgły wysokich masztów stacji radiowej na nagiej wyspie, w świetle nieprzerwanego dnia polarnego. W dwie godziny później nowe fale popłynęły stąd na południe, minęły grzbiet Byrranga, błota rzeki Piasiny i pomknęły nad nieskończone lasy. Na turskiej stacji radiowej zastukał aparat i fale utrwaliły się w krótkim zdaniu napisanym wyraźnie na niebieskim blankiecie. – Masz tam kogoś z korwunczańskich Ewenków, Wasia? – A bo co? – Pilna depesza do ekspedycji Czurilina. Są teraz na szczycie Korwunczanu. – Korwunczańskich nie ma, ale Innokientij jedzie jutro do siebie na Bugarichtę. Dobry chłopak, zrobi jeszcze te pięćdziesiąt kilometrów, zwłaszcza jeŜeli ty mu powiesz. – Chodźmy razem poszukać go, zaraz mu dam depeszę. Na szeroką dolinę rzeczki Niukuorak, w odległości trzystu kilometrów od turskiej placówki, spływał zmierzch. W dole ponuro czerniały pochyłe zbocza, najeŜone świerkowym lasem. Na płaskim pagórku, zatarasowującym od północy okrągłe bagno górnych źródeł, było jeszcze zupełnie widno. Wśród rzadkich modrzewi stały cztery ciemnozielone namioty, a przed nimi, na polance porosłej jasnoszarym mchem reniferowym, paliło się ognisko. Ognia prawie nie było widać. Gęsty, brunatny dym z ostrym, odurzającym zapachem rosnącego tu bagna unosił się w powietrzu. Z prawej strony polanki wznosiła się sterta juków, skrzynek, tobołów i siodeł. Chmura muszek i komarów wisiała dokoła ogniska za plecami ludzi. Siedzący przy ognisku

starali się trzymać głowy na granicy dymu i czystego powietrza, co dawało im moŜność oddychania, a jednocześnie chroniło przed właŜącymi do oczu, nosa i uszu owadami. – Herbata gotowa! – odezwał się czarny, przesiąknięty na wskroś dymem człowiek i zdjął z ognia wielkie wiadro, napełnione ciemnobrunatnym płynem. KaŜdy z siedzących u ogniska trzymał w rękach pojemną filiŜankę i wielki tunguski placek, cięŜki i twardy, swoisty „koncentrat” chlebowy. Drobne muszki szarym nalotem pokrywały powierzchnię herbaty. Trzeba je było zdmuchiwać z pełnych filiŜanek. Ludzie z rozkoszą pili herbatę wymieniając między sobą krótkie zdania. W rzadkie pobrzękiwanie końskiej uprzęŜy wplótł się jakiś miarowy daleki dźwięk. – Słuchajcie, towarzysze, czyŜby nasi szli? MłodzieŜ rzuciła się po strzelby do namiotów. Spotkanie oddziałów tej samej ekspedycji po dłuŜszej rozłące jest zawsze momentem uroczystym w Ŝyciu badaczy tajgi. Zmierzch nie zdąŜył jeszcze zapaść, gdy na duŜej polanie północnego zbocza działu wodnego pojawił się sznur chudych, strudzonych koni, ocięŜale wspinających się pod górę. Podarte juki, związane postrzępionymi sznurkami, świadczyły o długiej drodze wśród gęstych zarośli. Zagrzmiały wystrzały. Przybysze odpowiedzieli bezładną salwą. Do namiotu podjechał Samarin, ponury, krępy człowiek, naczelnik wydziału geofizycznego. CięŜko zlazł z konia. Szyja jego była niedbale owinięta brudnym bandaŜem. Zdjął z twarzy czarną siatkę i ruszył na spotkanie naczelnika ekspedycji, Czurilina, wysokiego, gładko wygolonego człowieka. – Witajcie, towarzyszu Czurilin – głucho odpowiedział geofizyk na przyjazne powitanie naczelnika. – Dobrzeście trafili, akurat na herbatę. No, cóŜ tam ciekawego? – Jest coś niecoś, ale było cięŜko. Zachorowałem, straciliśmy trzy konie... – CóŜ wam się stało? – Jakieś paskudztwo, muszka, ugryzło... no i zapalenie... – Drapaliście się? – JakŜe moŜna się nie drapać? – gniewnie warknął geofizyk odpowiadając na pełne wyrzutu spojrzenie Czurilina. – Mam skórę nie tak zgrubiałą jak wy. Nie wiem, jak teraz pójdę na następną wyprawę. Czurilin polecił wydać kaŜdemu po szklaneczce z cennego zapasu spirytusu. Przybysze ułoŜyli się teŜ przy ognisku. Donośne, wesołe głosy, przerywając sobie nawzajem, opowiadały o najróŜniejszych przygodach. Naczelnik ekspedycji usiadł obok geofizyka, który po wypiciu herbaty i zjedzeniu przekąski nieco złagodniał i z wolna przychodził do siebie. – Czekam z niecierpliwością na wasze sprawozdanie! Samarin opowiedział o odbytej wyprawie, szerokim kątem obejmującej rejon od rzeki DŜeromo do szczytu Wiluczanu. Na tej trasie zrobił przeszło dwadzieścia pomiarów siły ciąŜenia. – Wszędzie dość znaczne anomalie dodatnie, sześćdziesiąt, osiemdziesiąt. A w jednym

miejscu zrobiłem nawet trzy kolejne pomiary na niewielkiej odległości. Otrzymaliśmy... – Geofizyk zrobił pauzę. – Nie męczcie mnie, towarzyszu – szybko powiedział Czurilin. Geofizyk uśmiechnął się z zadowoleniem i ciągnął: – Otrzymaliśmy dwieście.... – Oho! – Czekajcie: dwieście siedemdziesiąt i trzysta pięć! – Gdzie? – wykrzyknął podniecony Czurilin. – Amnunnaczi... Wielkie, niskie płaskowzgórze, jednolite bagna, na zachód od Mojerokanu. – Mojerokanu!! OtóŜ macie! Rozmowy u ogniska przycichły. Przybysze poszli spać. Tylko współpracownicy Czurilina, wypoczęci po czterodniowym postoju, pozostali przy ognisku z zaciekawieniem przysłuchując się rozmowie naczelnika z geofizykiem. – No, zamęczyłem was zupełnie – powiedział Czurilin. – Wybaczcie mi, idźcie jak najprędzej wypocząć. Myśmy się tu juŜ odpaśli i wcześniej niŜ o północy spać nie chodzimy. Geofizyk podniósł się niechętnie i klęcząc skręcał ostatniego papierosa. Czurilin jakiś czas wpatrywał się bacznie w jego zmęczoną, spuchniętą twarz. – Dobrze być geofizykiem – powiedział. – Ścisłe zadania, jasne odpowiedzi, jak na przykład u was. – Macie teŜ czego zazdrościć! Twarz Czurilina była powaŜna. – Porównywałem badania wasze z moimi. Jestem zachwycony potęgą geofizyki. Sam jestem złym fizykiem i jeszcze gorszym matematykiem. MoŜe dlatego praca wasza, jak kaŜda nieznana dyscyplina naukowa, wydaje mi się duŜo waŜniejsza od mojej. Spójrzcie bezstronnie: ustawia się przyrząd Stuckardta na oznaczonym punkcie. W jego wnętrzu miarowo kołyszą się dwa cięŜkie wahadła zaopatrzone w lustra odbijające światło maleńkich lampek. I to wszystko. Później juŜ tylko trzeba obserwować synchronizację okresów kołysania się wahadła z astronomicznym zegarkiem-chronometrem. Zresztą, oczywiście – poprawił się Czurilin – trzeba jeszcze do tego starannie sprawdzić przyrząd, przeprowadzić obserwację gwiazd dla sprawdzenia zegarka. Ale w ogóle jakie to genialnie proste! Wahadło kołysze się i ledwo dostrzegalnie reaguje na zwiększenie czy zmniejszenie siły ciąŜenia w danym miejscu. A w rękach geofizyka jest to czarodziejski miecz, niewidzialnie rozcinający na kilka kilometrów w głąb pokłady skał, jest to oko zaglądające w niedostępne podziemne głębiny. Samarin rzucił niedopałek do ogniska i uśmiechnął się. – A ja, odwrotnie, jasno zdaję sobie sprawę z całej bezradności geofizyki, z mnóstwa nierozwiązanych zagadnień, z niedoskonałości jej metod. Wasza geologia wydaje mi się

nauką jaśniejszą, potęŜniejszą, mającą do dyspozycji większą ilość faktów. No, idę juŜ spać. Po odejściu geofizyka przy ognisku zapanowało milczenie. Wieniec gwiazd otaczał u góry słup płomienia, ledwo dysłyszalnie syczały papierosy i dokuczliwie brzęczały komary. Z doliny w dalszym ciągu dochodziło pobrzękiwanie końskiej uprzęŜy. – Słuchajcie, czy naprawdę geofizyka moŜe z łatwością rozwiązać to, nad czym my się tak długo męczymy? – ostroŜnie spytał młody geolog. Czurilin uśmiechnął się niewesoło. – Nie w tym sensie mówiłem o potędze geofizyki. Szukamy złóŜ diamentowych. Dlaczego szukamy ich właśnie tutaj? Pięć lat temu nasz dyrektor pierwszy zwrócił uwagę na niezwykłe podobieństwo geologiczne tych okolic do Afryki Południowej. Płaskowzgórze Srodkowo-Syberyjskie i Południowo-Afrykańskie mają uderzająco podobną budowę geologiczną. I tu, i tam kolosalne wybuchy wyrzuciły na powierzchnię magmę – cięŜkie skały głębinowe. Siergiej Jakowlewicz utrzymuje, Ŝe wybuchy te zdarzają się jednocześnie u nas i w Afryce Południowej, gdzie zakończyły się wyrzuceniem nagromadzonych na olbrzymiej głębokości głazów. Wybuchy te przebiły w pokładach skalnych wiele wąskich lejów, zawierających diamenty. Na przestrzeni od Cap do Kongo odkryto setki takich lejów, a wiele ich jeszcze kryje się niewątpliwie pod piaskami pustyni Kalahari. Starczyłoby tych diamentów dla całego świata, a wiecie przecieŜ, jak bardzo potrzebne są w przemyśle i do naszych prac wiertniczych. Wielkie kampanie skupiły wszystkie złoŜa. Z dziesiątków bogatych złóŜ eksploatuje się zaledwie pięć; pozostałe otoczone są drutami wysokiego napięcia i chronione przez specjalne warty. To jasne: zacząć eksploatację wszystkich złóŜ, to znaczy gwałtownie obniŜyć wartość diamentów. W naszym kraju nie odkryto dotąd złóŜ diamentowych większej wartości, więc jeślibyśmy odnaleźli takie leje, pomyślcie, jakie byłoby to waŜne! Tutaj wszystko, z wyjątkiem diamentów, dziwnie przypomina Afrykę Południową: i platyna, i Ŝelazo, i nikiel, i chrom – te same typy minerałów znajdują się na naszym Środkowo-Syberyjskim płaskowzgórzu. Siergiej Jakowlewicz zauwaŜył, Ŝe okolice w Afryce Południowej, gdzie odkryto złoŜa diamentów, wyróŜniają się dodatnimi anomaliami siły ciąŜenia. Jest tam ona większa od normalnej wskutek podniesienia się z głębin ku powierzchni olbrzymiej masy twardych cięŜkich skał – perydotytów17 i grikwaitów. Anomalie dochodzą do stu dwudziestu. A tu, w pierwszym roku pracy z wahadłem, od razu uchwyciliśmy anomalię od czterdziestu do stu, a teraz... teraz odkryliśmy anomalię do trzystu jednostek. Mamy więc tu wielkie nagromadzenie skał głębinowych. Ale do rozwiązania zadania jeszcze daleko. Wahadło ustaliło jeszcze jedną cechę podobieństwa do Afryki Południowej i dało pośrednio wskazówki, w jakich okolicach mogłyby być złoŜa diamentowe. Mówię „mogłyby być”, ale przecieŜ jest tyleŜ samo szans, Ŝe ich nie odkryjemy. Łatwo szukać w Afryce Południowej, gdzie są wysokie, suche stepy, 17 Perydotyty – magmowe skały głębinowe, składające się z oliwinu i piroksenu.

prawie pozbawione roślinności, silnie rozmyte. Pierwsze diamenty znaleziono właśnie w rzekach. A tu, u nas – morze lasów, bagien, odwieczna marzłoć osłabiająca rozmycie. Wszystko ukryte. I dotąd po trzech latach pracy mamy to, od czego zaczęliśmy: tajemniczy kawałek grikwaitu, znaleziony w kamieniu z rzeki Mojero. Ta mieszanina granatu, oliwinu i diopsydu znajduje się jedynie w lejach diamentowych, w formie zaokrąglonych kawałków w niebieskawej glince, zwanej „blue-ground” i zawierającej diamenty. A my – przeszliśmy całą górną część rzeki, zbadaliśmy mnóstwo źródeł i dopływów... Milczenie zapanowało przy dogasającym ognisku. Ludzie jeden po drugim rozchodzili się cicho. Czurilin siedział głęboko zamyślony. Ostatnie migotliwe płomyki rzucały czerwone blaski na jego suchą indiańską twarz. Naprzeciwko niego siedział wsparty łokciami o skrzynkę i spokojnie pykał fajkę czarnobrody, podobny do Cygana, pomocnik Czurilina, Sułtanów. Wóz Wielkiej Niedźwiedzicy przechylił się na czarnym niebie, nadchodziła głucha noc. „Do końca sezonu mamy nie więcej niŜ miesiąc – myślał Czurilin – jeszcze jedna krótka wyprawa... I jeŜeli znów nam się nie uda, prace na pewno zostaną przerwane. W tych nieogarniętych zalesionych górach potrzeba dziesiątków oddziałów i dziesiątków lat poszukiwań. Ale w kaŜdym razie trzeba zatrzymać ekspedycję moŜliwie najdłuŜej, trzeba podzielić ją na małe grupki, aby zdąŜyć zrobić moŜliwie najwięcej wypraw”. Na południowym stoku wzgórza posypały się drobne kamienie. Czurilin i jego pomocnik wytęŜyli słuch. Niewyraźne odgłosy zbliŜały się. Wreszcie z ciemności w jasny krąg ogniska wsunął się psi łeb ze spiczastymi, sterczącymi uszami i dał się słyszeć cięŜki oddech wierzchowego renifera. Do ogniska podjechał uzbrojony Ewenk. Lekko zeskoczył z renifera, który natychmiast się połoŜył. Okrągła twarz Ewenka była uśmiechnięta. Stwierdziwszy, kto jest naczelnikiem, oddał Czurilinowi kopertę z wielką, lakowaną pieczęcią. Czurilin podziękował posłańcowi, zaprosił do jedzenia i obiecał mu dwie cegiełki herbaty. Podsyciwszy ognisko Czurilin otworzył kopertę, rozwinął kartkę niebieskiego papieru i przeczytał ją. Oczy zwęziły mu się i zapłonęły niedobrym ogniem. Sułtanów spojrzał na niego uwaŜnie i spytał półgłosem: – Złe wiadomości? Czurilin bez słowa podał mu kartkę. Sułtanów przeczytał i zakaszlał krztusząc się zaciągniętym dymem. Obaj milczeli. Wreszcie Sułtanów odezwał się cicho, patrząc ponad ognisko w ciemną noc. – CoŜ, to koniec... – Zobaczymy! – odpowiedział Czurilin. – Tylko nic nikomu nie mówcie! Czurilin wziął depeszę i rzucił ją w ogień, po czym obaj usiedli znów przy ognisku. Sułtanów wyciągnął kartkę papieru i zaczął robić jakieś obliczenia. Przygotowane na noc drwa juŜ się skończyły, gdy Czurilin i Sułtanów odeszli od dogasającego ogniska. Było jeszcze ciemno, gdy następnego dnia przed świtem Czurilin obudził wszystkich.

Dwie karawany rozeszły się w róŜne strony. Jedna z nich, złoŜona z dwudziestu ośmiu koni, rozciągnęła się długim łańcuchem wśród świerków doliny Niukuoraka, z wesołym śpiewem dąŜąc ku południowi, do domu. Pozostali czterej – Czurilin, Sułtanów, robotnik Piotr i przewodnik Nikołaj, z pięcioma końmi, objuczonymi do ostatnich granic, dali dwie poŜegnalne salwy, popatrzyli kilka minut za odchodzącymi i zaczęli schodzić ze wzgórza na stronę przeciwną. Tam za łańcuchami zamglonych gór czerniały limby syberyjskie wysokiego płaskowzgórza u szczytu Luluktakanu... Wędrówka objuczonej karawany wśród tajgi, przechodzenie przez niezbadane okolice, „białe plamy” map geograficznych! Zdawałoby się, Ŝe nie ma nic bardziej romantycznego niŜ pokonywanie nieznanych przestrzeni. W rzeczywistości zaś tylko niezwykle sprawna organizacja i Ŝelazna dyscyplina mogą zapewnić powodzenie takiej wyprawy. Znaczy to, Ŝe nie mogą się tam dziać rzeczy nieprzewidziane; dzień w dzień trwa systematyczna, monotonna, cięŜka praca, obliczona dla kaŜdej godziny na długi czas naprzód. Jeden dzień róŜni się od drugiego przewaŜnie tylko ilością pokonanych przeszkód i ilością przebytych kilometrów. W cięŜkim marszu dusza śpi, wraŜenia z nowych miejsc prześlizgują się obok człowieka, ledwo zahaczając o uczucia i mechanicznie odbijając się w pamięci. Potem, podczas łatwiejszych dni albo po wieczornym wypoczynku, a zwłaszcza po wyprawie, powstaje w pamięci całe pasmo nabytych wraŜeń. PrzeŜyte zbliŜenie z naturą wzbogacając badacza kaŜe mu szybko zapomnieć wszystkie trudy i znowu woła, i wabi ku sobie. Nastąpiły gorące dni. Słońce lało cięŜki, znojny Ŝar na miękką, mszystą powierzchnię błot. Blask jego był zmącony wilgotnymi oparami gnijącego mchu. Ostry zapach bagna przypominał zapach sfermentowanego, korzennego wina. Jednak upał nie potrafił oszukać. Wyostrzone długim obcowaniem z naturą zmysły odgadywały zbliŜanie się krótkiej, północnej jesieni. Jej ledwo uchwytny cień leŜał na wszystkim: na lekko poŜółkłych modrzewiach, na smętnie opuszczonych gałęziach brzóz i jarzębin, na czapkach grzybów drzewnych, które utraciły juŜ swą aksamitną świeŜość. Komary znikły prawie zupełnie, natomiast muszki, jak by przeczuwając nadchodzącą zgubę, szalały zbijając się w migotliwe rudawoszare chmurki. Mała karawana Czurilina długo juŜ brnęła przez wielkie bagna Chorpiczekanu. W sercu tajgi panuje duszny bezruch. Wiatr, odpędzający dokuczliwe owady, jest tu rzadkim i upragnionym gościem. W czasie pochodu muszki nie są jeszcze straszne, suną obłokiem za podróŜnymi. Ale wystarczy tylko zatrzymać się dla obejrzenia jakiejś skały, zanotowania obserwacji albo podniesienia konia, który upadł, aby muszki błyskawicznie oblepiły spotniałe twarze ludzi, właŜąc do oczu, nosa, uszu, za kołnierz. Dostają się nawet pod ubranie, wgryzają się w skórę w pasie, w zgięcia kolan, kostek, do łez doprowadzając ludzi nerwowych i niecierpliwych. Wskutek tego stają się pewnego rodzaju „poganiaczami”, którzy przyśpieszają tempo pracy w czasie przypadkowych postojów i dzięki którym skracane są do minimum wszelkie popasy. Tylko w czasie dłuŜszego odpoczynku dym ogniska i