tulipan1962

  • Dokumenty3 698
  • Odsłony238 642
  • Obserwuję173
  • Rozmiar dokumentów2.9 GB
  • Ilość pobrań209 030

John Brunner - Gwiezdny labirynt

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

tulipan1962
Dokumenty
fantastyka

John Brunner - Gwiezdny labirynt.pdf

tulipan1962 Dokumenty fantastyka
Użytkownik tulipan1962 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 44 osób, 48 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 273 stron)

John Brunner Gwiezdny Labirynt (A Maze of Stars) Przełożyła: Małgorzata Rzeźnik

Rozdział 1 Trewitra DAWNYMI CZASY Jakimi czasy? Przed, czy też po wydarzeniach zapisanych w pamięci? Wiecznie powracały te same pytania w niezmiennej kolejności. Także odpowiedzi. W grze przypadków był to bodaj jedyny pewny fakt egzystencjalny. Po pierwsze: Kim jestem? (Albo też czym? Sprowadzało się to dokładnie do tego samego, a odpowiedź nigdy się nie zmieniała). Następnie: Gdzie jestem? (Subiektywne tysiąclecia przechowywanych danych dostarczały przynajmniej tej informacji). W końcu: Kiedy jestem? I był tylko jeden sposób, aby to sprawdzić... Jak cień wolno zamykanych drzwi, noc zapadała nad Clayre, miastem na Trewitrze nad morzem Altark, gdzie znajdował się port dla statków kosmicznych. Zmierzchu w zasadzie tu nie było, jako że miasto leżało na równiku. Ze świątyń i kaplic, parków i pałaców na Wzgórzu Marnczuk, po chaty rzemieślników na brzegu, i dalej, gdzie stały chwiejne platformy, które zamieszkiwali gręplarze i zamiatacze ulic, aż po kruche kutry i jolki zamieszkałe przez rybaków – wstających właśnie, aby coś przekąsić przed całonocną pracą – ludzie instynktownie spoglądali w górę, żeby dojrzeć kojące metalicznozielone błyski, połyskliwe jak migocząca tafla wody. Świadczyły o tym, że włączono sztuczną zorzę, która zabijała zarodniki dryfujące z przestrzeni kosmicznej. Jednak tym razem poświaty nie było. Obywatele mieli więc rzadką okazję podejrzenia gwiezdnych wspaniałości poza obszarem swojego nieba, otworzył się bowiem widok na główną oś Gwiezdnego Ramienia, aż po rodzimą galaktykę. Większość była jednak zbyt zdenerwowana, by napawać się tym widokiem. Już od paru dni chodziły pogłoski, chociaż nie było oficjalnych oświadczeń, o lądowaniu kosmicznego statku. A oto i ich potwierdzenie. Któż wie, co taki statek może przywlec? Prążka usłyszała krzyki, gdy targowała się z grubym doktorem Bolusem na śródmiejskim targu. Próbowała go przekonać, że kawałek muszli mutrina wielkości dłoni, wyjęty z poręcznego tobołka, który ciągnęła za sobą, był uczciwą zapłatą za butelkę jego antycziczowej mikstury. Doktor stał pomiędzy sprzedawcą kaftanów a stosami suszonych lampeduz. Przerywał jej i zachęcał przechodniów do zakupów, zgadując ich choroby i obiecując na nie lekarstwo. Nieustannie obracał i przekładał narzędzia chirurgiczne na ladzie przed sobą. Donzig, którego Prążka nie śmiała zostawić w domu teraz, gdy Yin i Marla byli tacy bezradni, był ostentacyjnie

znudzony i wciąż oddalał się w poszukiwaniu streligersów i teatrzyków cieni albo owoców i łakoci, które mógłby podkraść. Następnym razem przywiążę pętaka za nogę! Nagle zdała sobie sprawę, co ludzie krzyczą i przerwała targi, zadzierając głowę – faktycznie. – Nie ma zieleni! Niebo jest czarne! Nie zauważyła tego wcześniej, stojąc w cieniu targowych markiz. – To znaczy, że przybędzie statek kosmiczny – wykrzyknęła. – A tobie co do tego? – doktor wzruszył ramionami. – Jeżeli boisz się, że przyniesie jakieś obce organizmy, mogę zaoferować ci uniwersalny środek uodporniający – dwadzieścia tabletek chroniących przed każdym znanym zarazkiem i większością nieznanych – ale to kosztowałoby więcej niż nędzny okruch muszli. Taniej wyniosłoby spalenie kilku pacierzy. Nie sądzę, aby miało to coś pomóc, ale zawsze taniej, i są tacy, co w to wierzą. Prążka już nie słuchała. Podjąwszy szybką decyzję, otworzyła swój tobołek i wysypała na ladę jego zawartość – najróżniejsze przedmioty zebrane na wzgórzu Marnczuk, a wyrzucane celowo lub przypadkowo przez tamtejszych bogaczy. Były tam i torki, niektóre nawet nieuszkodzone, i pierścionki na palce u nóg, i nabijane ćwiekami pasy, a nawet kamień–oko. – Dwie flaszeczki mikstury antycziczowej – rzuciła. – I mają być pełne. Bolus próbował się sprzeciwić. Spiorunowała go wzrokiem. – Nie mam więcej czasu do stracenia! No już! Zaskoczony, wzruszył ramionami, dziwiąc się, co napadło tę dziewczynę, która normalnie targowała się ostro, jak inni klienci. Kiedy doktor podawał jej lekarstwo i zbierał zapłatę, przyszła kolej na Donziga. – Chodź tutaj! – zachrypiała Prążka, a kiedy dzieciak się nie ruszył, podskoczyła i złapała go za ucho, pochylając się nad jego twarzą. – Nie próbuj ryczeć, bo naprawdę dam ci powód! A teraz posłuchaj i zrób dokładnie to, co powiem. Marsz do domu, jasne? Daj Yinowi i Marli po kubku lekarstwa. Weź ten biały kubek, co wisi na kołku przy drzwiach. – Boli mnie – zaskamlał Donzig. – Za chwilę będzie jeszcze bardziej bolało, jeżeli się nie zamkniesz! W jakim kubku podasz lekarstwo? – uszczypnęła go mocno. – Auuu! W białym, który wisi na kołku! – Gdzie? – Przy drzwiach! – Dobra – zwolniła uchwyt. – A gdy już to zrobisz, masz wziąć torbę wiszącą na sąsiednim kołku, żółtą torbę. Ostrożnie z nią! Zabierz ją do Matki Szakki do Błękitnej Kaplicy. Powiedz,

żeby sprzedała to, co jest w torbie jako amulety chroniące ludzi przed kosmicznymi zarazkami i bakteriami. I powiedz, że znam zawartość torby na pamięć i zgłoszę się po swój udział później. – Nie lubię jej! – skamlał Donzig – jest brzydka i strasznie się jej boję! – Zrobisz dokładnie to, co ci mówię – wyszeptała Prążka. – Jeżeli wrócę i stwierdzę, że nie zrobiłeś, wsadzę cię do mojego tobołka i zepchnę z Akadanckiej Przystani! I dodała trochę łagodniej: – Powiedz Matce Szakki, żeby kupiła ci ciągutkę i kubek czulgry. Może to odliczyć od mojego udziału. A teraz spadaj! Mówiąc pakowała swój tobołek. Zebrawszy oba końce zarzuciła go sobie na krótką zieloną spódnicę, która była jej jedynym odzieniem. Bywały dni, kiedy nawet tego nie zakładała, czując, że jest wystarczająco odziana w poprzeczne czerwone prążki, okalające jej tors i ciągnące się wzdłuż kończyn. To właśnie one dały jej przezwisko, pod którym była wszystkim znana, nawet własnym rodzicom. Jednak na zatłoczonym targowisku nagość była nierozważna. Na każdym rogu mogła się natknąć na bandę anty. – Ile lat ma twój brat? – zapytał doktor Bolus, spoglądając na Donziga jednym okiem, a drugim obserwując Prążkę. – Osiem. – A ty? – Myślałam, że potrafisz ocenić wiek patrząc na pacjenta... Piętnaście. – Twoi rodzice wcześnie cziczeją. Przykro mi. Kusiło ją, żeby dogadać mu, że jego lekarstwo miało opóźnić ten proces, nawet jeżeli nie mogło go odwrócić. Wiedziała jednak, i on też wiedział, że dawka była prawie symboliczna. Bądź co bądź, lepsza daremna nadzieja niż jej brak. Burknęła: – Niektórzy ludzie cziczeją po sześćdziesiątce, inni zaczynają w moim wieku, lub wcześniej. Yin i Marla są gdzieś pośrodku... Dlaczego muszę ci o wszystkim opowiadać? Wrócę po następną porcję mikstury, kiedy ta się skończy. A może spróbuję kupić u kogoś innego. – Lub spalisz pacierze? – Nie, taniej nie wyjdzie, bo nic za to nie dają. Przez ostatnią minutę lub dwie na rynku słychać było śpiewy i bicie gongów. Teraz były jeszcze głośniejsze i wyłoniło się ich źródło. W stronę kosmicznego portu podążała procesja prowadzona przez kapłanów ze świątyń na wzgórzu. Szli protestować przeciwko otwarciu nieba dla obcych organizmów. Paru sprzedawców zamykało swoje kramy, aby dołączyć do procesji, podczas gdy inni, zbyt chciwi, sceptyczni lub niedołężni i starzy głośno wyrażali swoje poparcie. Niektórzy wrzucali ofiary do płaskich koszy niesionych przez akolitów i nowicjuszy, przyjmując w zamian modlitwy wypisane na wachlarzowatych liściach, którymi następnie dotykali tlących się pochodni, specjalnie na tę okazję przygotowanych. Zwęglane liście wydzielały dużo gryzącego dymu. Gapie kasłali

i przecierali oczy. Procesja nie zbliży się oczywiście zbytnio do statku, dojdzie najwyżej do obrzeża portu, ale jeżeli nic się nie stanie, kapłani będą mogli stwierdzić, że to bogowie zlitowali się nad ludźmi i ochronili ich przed kosmiczną plagą. Czas ruszać, a nawet już po czasie. Prążka pobiegła nad zatokę w poszukiwaniu powietrznego ślizgacza. Po drugiej stronie Zatoki Clayre, olbrzymie eliptyczne lądowisko zaczęło brzęczeć w niskim paśmie poddźwiękowym. Wyznawcy Statku twierdzili, że wzniesiono je na czterech wzgórzach, które wyznaczały pierwotne osiedle. Nie można było jednak tego dowieść, jako że ich wierzchołki zostały zrównane i wzmocnione. Taki był warunek postawiony przez kapłanów, zanim zgodzili się na przyjmowanie kosmicznych gości. Teren uznano za nieczysty. Powietrze stawało się nieznośne, ludzie chodzili zachmurzeni, ocierali czoła lub też narzekali na dziwne dolegliwości żołądkowe. Niektórzy musieli chronić się do wygódek, jako że takie częstotliwości pobudzały ruchy robaczkowe jelit. Ci, którzy takich urządzeń nie posiadali – a było ich wielu, bo Trewitra to biedny świat, a jej najbogatsze miasto było zaledwie skupiskiem chat i szałasów – znajdowali ukrycie za biczowym krzaczkiem lub nędznym drzewkiem, którego korzenie z wdzięcznością przyjmowały taki nawóz. Jednak na Prążce lądowisko nie robiło takiego wrażenia, chociaż od jednego do drugiego końca trzeba było iść szybko pół godziny. Kolosalny kształt dominujący nad zatoką był dla niej znajomym widokiem, odkąd tylko sięgała pamięcią. Rodzice opowiadali, jak to trzymając ją na rękach pokazywali jej instalację lądowiska. Nie można było, rzecz jasna, zbudować takiego lądowiska na Trewitrze, musiało być więc zmontowane na orbicie przez obcych ekspertów, a potem przetransportowane. Niemal cała populacja Clayre wyległa, aby podziwiać jego instalację lub też modlić się. Jej ojciec i matka przyprowadzili rodzinę – Prążkę, której nie znano jeszcze pod tym imieniem, i jej starszych braci bliźniaków. Wszyscy stali w pełnej napięcia ciszy, podczas gdy olbrzymia masa runęła z tak niesamowitą precyzją, że spadła o szerokość palca od zamierzonej lokalizacji. Zanim minął tydzień, lądowisko przyjęło swój pierwszy statek, a do chwili obecnej wylądowały ich tuziny, może setki. Tłum zbierający się, aby popatrzeć na pierwsze lądowania, skurczył się do garstki: żebraków, przewodników, oszustów, handlarzy, żałosnych głupców, marzących o wyprawie do innego świata... I oczywiście protestujących. To było nieuniknione. Zeskakując ze ślizgacza przed przystankiem na obrzeżu portu, ryzykując siniaki lub skręconą kostkę, lecz zbytnio spiesząc się, by zwracać na to uwagę, Prążka zauważyła jeszcze jedną grupę anty, nie religijnych, lecz apolitycznych. Gromadzili się w pobliżu głównego wejścia pod czujnym okiem uzbrojonych strażników, zdejmując odzienie, żeby zademonstrować, jak cudownie są ludzcy, choć niejeden miał blizny zdradzające operację. Kiedy wymachiwali

podświetlanymi sloganami typu ZAMKNĄĆ NIEBO I CHRONIĆ NAS PRZED OBCYMI BAKCYLAMI I ZARAZKAMI, jeden z nich, który odziedziczył bardzo silny głos, albo też miał zmodyfikowane struny głosowe, zaczął przemawiać do nielicznych przechodniów. Noc była ciepła i wkrótce pot zaczął tworzyć jasne krople na jego czarnych kępkach łokciowych. Kępki Prążki były czerwone, w kolorze wzoru na jej ciele. Ominęła tę grupę z daleka, niezauważona. Nieraz była osaczana i bita tylko dlatego, że jej skóra nie pasowała do koncepcji człowieczeństwa, jaką tacy ludzie wyznawali. Nietrudno było umknąć. Już od dwóch lat przekradała się przez port i znała każdy słaby punkt w systemie ochrony lądowiska. Personel na służbie, ubrany elegancko na zielono i brązowo, w turbanach na głowach, udawał się na swoje stanowiska. Ich praca była w zasadzie synekurą, bo wszystkie ważne czynności nadzorowały maszyny – oczywiście importowane – ale by zachować pozory godności, rząd Trewitry nalegał na utrzymywanie tego pokazu kontroli. Jakie byłyby skutki ewentualnej prawdziwej kontroli, pozostawało zagadką. Lądowisko i jego osprzęt były importowane, resztę jednak portowego kompleksu wyprodukowano, a raczej wyhodowano na miejscu. Niektórzy ludzie mówili kwaśno, że miało to na celu pokazanie przybyszom, jak zacofaną planetę odwiedzają, podczas gdy inni twierdzili, że właśnie to miało sens – pozwolić żywym organizmom wykonać połowę pracy, zamiast marnować czas na konstruowanie maszyn, które wymagały paliwa i konserwacji. Prążka nie miała żadnego zdania na ten temat, chociaż była zadowolona, że może przekradać się przez całą drogę do lądowiska wśród znajomego otoczenia. Przemykając boso z cienia w cień, dotarła niepostrzeżenie do ogrodzenia. Po raz ostatni upewniła się, że nikt nie patrzy w jej stronę, sprawdziła, czy jej tobołek jest w porządku i skoczyła, aby złapać opadający liść supleksu. Wdrapując się po nim jak po linie, dotarła do stifeksu i bez problemu przeszła wzdłuż jednej z jego gałęzi, dzięki szorstkim podeszwom swoich stóp. Pomiędzy dwoma pniami była zasłona z czerwieńca. Nurkując w głąb weszła do korytarza nieznanego bogatym podróżnikom, turystom, kupcom, kaznodziejom i im podobnym, którzy wchodzili do portu – a już na pewno nie agentom zapewniającym im ochronę. Takie ukryte przejścia przeszywały kompleks portowy jak korytarze w kopcach griwitów. Lekka poświata sączyła się ze ścian na każdym skrzyżowaniu. Tak prowadzona Prążka dotarła do swojego zwykłego punktu obserwacyjnego, skąd mogła spoglądać w dół, w głąb jasno oświetlonej hali przylotów i obserwować pasażerów i tę część statku, gdzie kuchnia pozbywała się zapasów żywności nieskonsumowanej przez nich podczas podróży. Aby zapewnić sobie bezpieczeństwo i nie ryzykować, że ktoś może napatoczyć się, zanim spotka się ze swym

wspólnikiem Renczo, rozwinęła tobołek i wsunęła się do środka, aż po pachy. Kiedy tak leżała na długiej płaskiej gałęzi, ciemnobrązowy tobołek zapewniał jej prawie doskonały kamuflaż. Nic już nie pozostało do roboty, tylko czekać i dumać. A także, co było już rutyną, cierpieć. Lądowisko wydawało okropne piski i jęki, przyjmując kolosalny ładunek. Za godzinę może być już na wpół głucha. Wolała nie myśleć o innych skutkach przebywania w pobliżu lądowiska, o których krążyły pogłoski. Przynajmniej na razie nie było widać u niej żadnych objawów przedwczesnego cziczenia. Albo ich nie zauważała. Wysoko w górze rozkwitały płachty fioletowych błyskawic. Ze statku wyciekało kosmiczne paliwo. Może był uszkodzony lub przebył wyjątkowo daleką drogę. Nie poprawiło to jednak humorów ludzi, zapowiadało bowiem rychłą burzę. Niektórzy narzekali, że statek przybył o złej porze, inni utrzymywali, że pogoda winna być prerogatywą bogów albo też, że ławice ryb odpłyną na głębsze wody; inni, głównie ci, którzy prowadzili z przybyszami interesy, byli niezadowoleni, bo goście odniosą niesympatyczne pierwsze wrażenie. A niektórzy złościli się, po prostu dlatego, że zmokną. Prążka nie dbała, czy przemoknie, czy nie. Dla niej przybycie statku oznaczało parę tygodni wolnych od żebraniny, od ryzyka, że może zostać złapana i wciągnięta do jakiegoś gangu lub też bardziej osobistej służby, jeżeli on czy ona nie brzydziliby się jej czerwono prążkowanego ciała. Jeżeli tak by się zdarzyło, co stałoby się z jej rodziną? Teraz kiedy Yin i Marla cziczeli, ona była ich i Donziga jedyną podporą. Jej starsi bracia nie słyszeli jeszcze złych wieści. Obdarzeni genami umożliwiającymi głębokie nurkowanie, pracowali przez ostatnie pół roku na morzu. Jeden zarzucał niewody na kutrze łowiącym tagle, drugi wiązał pod wodą bale na tratwach spławiających drewno. Fakt, że ich zarobki były dobre, ale oni byli nieosiągalni. Rzadko wracali do domu, a podczas ostatniego urlopu dali do zrozumienia, że myślą o założeniu własnych rodzin. W takim razie, skoro na cziczenie nie było lekarstwa... Dlaczego zawracam sobie głowę tym okropnym Bolusem i jego fałszywymi lekarstwami? Chyba dlatego, że jeślibym tego nie robiła, wiecznie czułabym się winna potem, potem gdy... Wzdychając zastanawiała się, jak wygląda życie w innych światach i czy ludzie nie muszą tam cierpieć jeszcze gorszych niedoli. Jeżeli to jest Trewitra, miastem okalającym zatokę musi być Clayre. Ale Clayre kiedy? Przy sześciuset tysiącach gwiazd w Ramieniu, z których prawie każda posiada planety, z których z kolei sześćdziesiąt tysięcy zapewnia warunki odpowiednie dla życia, sześć tysięcy, gdzie się ono faktycznie rozwinęło i ponad sześćset zasiedlonych, albo lepiej zainfekowanych ludzkością; mając na uwadze niewielkie średnie odległości pomiędzy systemami sprawiające, że poruszają się one

w grawitacyjnej pajęczynie o nieopisanym stopniu skomplikowania, żaden z kiedykolwiek skonstruowanych komputerów nie mógłby określić dokładnej daty, analizując położenia gwiazd. Lądowisko jest tam. To przynajmniej stanowi granicę wsteczną. Jednak takie konstrukcje jak ta są samoreperujące. Kontrola odkryłaby niewiele lub też zgoła żadnych poszlak wskazujących na wiek obiektu. Jak zwykle pozostało tylko jedno do zrobienia. Dowiedzieć się. Kolosalne lądowisko przestało brzęczeć, zanim hałas stał się nie do zniesienia. Statek bezpiecznie wylądował. Prążce też nic się nie stało, czuła jedynie dzwonienie w uszach i lekkie mdłości. Niecierpliwi, ten gatunek taki już jest, pasażerowie statku kosmicznego natychmiast zaczęli go opuszczać. Jeszcze ich nie widziała, ale ci, którzy mieli tańczyć wokół nich już reagowali: potomkowie najbogatszych rodzin miasta, a nawet planety, którzy mogli spodziewać się rocznego zarobku za kilkutygodniową pracę, jeżeli tylko należycie spełnią swoje obowiązki. Nieźle by było dostać taką pracę. Widać było małe opóźnienie. Znała procedurę na pamięć. Najpierw wyładowywano rzeczy pasażerów. Przechodziły przez symboliczny sterylizator, który obmywał je bladobłękitnym światłem i zapewne nie był skuteczniejszy niż modlitwy wypisane za namową kapłanów na podłodze korytarza, którym z hukiem toczyły się bagaże. Później, kiedy już właściciele połączyli się z bagażami, dużo swobodniejszym krokiem schodziła załoga, robiąc miejsce pracownikom lądowiska. Byli wśród nich sprzątacze, czasami też majsterklepki, jak ironicznie określali najlepszych rzemieślników Trewitry kosmiczni żeglarze. Zajmowali się oni drobnymi naprawami. W tym czasie opróżniano system sanitarny i wysyłano jego zawartość do sterylizacji, a potem przychodził decydujący dla niej i dla Renczo moment, kiedy... Ale gdzie podziewał się Renczo? To do niego niepodobne, żeby się spóźniać! Zaintrygowana i coraz bardziej zmartwiona, spojrzała jeszcze raz w górę i upewniła się, że rękawy ewakuacyjne wsuwały się w śluzy statku. Co więcej, usłyszała już potężny trzask i szczęk gigantycznych śmieciarek, które podjeżdżały i czekały na ładunek, jaki miały przewieźć do pieców. Jeżeli straciłaby taką okazję! Nie darowałaby sobie, że tak lekkomyślnie rozstała się z rzeczami, którymi zasypała kram Bolusa! Matka Szakki zapewne ją oszuka. Nie mogła liczyć na duży udział ze sprzedaży „amuletów”, które kazała Donzigowi przekazać... Czy oto nadszedł już czas, kiedy skończy jako bankrut, czego się często obawiała? Ze spierzchniętymi ustami i walącym sercem, rozdzieliła liście tworzące sufit hali przylotów i patrzyła w dół na obcych. Kąt, pod jakim na nich spoglądała był zbyt ostry, tak że nie widziała

zbyt dobrze, ale zauważyła kilka szczegółów i zastanawiała, nie po raz pierwszy, czy kiedykolwiek ujrzy przybysza poruszającego się na własnych nogach. Jak zwykle większość była ubrana w szczelne kombinezony podobne do tych, które widziała na zdjęciach, a które nosili negocjatorzy z Yellicka dyskutujący sprawę instalacji lądowiska, a potem eksperci medyczni, mieszkający tu przez pełen obrót planety dookoła jej słońca, badający formy życia na Trewitrze i opracowujący szczepionki oraz przeciwciała zwalczające te z nich, które mogłyby zainfekować ludzką tkankę. Widocznie szczelnie odziani pasażerowie nie byli przekonani zapewnieniami ekspertów. Jednak byli i odważniejsi lub też stać ich było na lepszą immunizację, bo ryzykowali wdychanie nie filtrowanego powietrza. Na przykład kobieta, która akurat płynęła w powietrzu. Szczupła i majestatyczna, unoszona przez coś niebieskiego i miękkiego, co miało dużo nóg. A także okrągły facet, który zdawał się jej towarzyszyć, bo poruszali się w tym samym tempie. Mężczyzna wyglądał tak, jakby miał paść pod własnym ciężarem po zrobieniu dziesięciu kroków. Jednak łapał ustami powietrze, kołysząc się nad podłogą, dysząc jak pies, albo pitronel w porze transhumanicznej. Ledwo dostrzegalny blask zdradzał naturę jego środka lokomocji. Przejęła ich nisko kłaniająca się eskorta trewitrańska i zniknęli z pola widzenia, a Prążka mogła pogapić się na jeszcze inne wehikuły. Z kołami, na gąsienicach, toczące się klatki, mechaniczni spacerowicze, poduchy płynącego śluzu, który nie zostawiał śladu na podłodze ani na użytkownikach. Rozmaitość pojazdów wydawała się nieskończona. Nagle wydało jej się, że niektóre widzi po raz pierwszy. Wskazywałoby to na przybycie statku z jakiejś nowej planety. Zacisnęła pięści. Gdzie, na kosmos, podziewał się Renczo? Po niewyobrażalnie długiej chwili rozpoznała zbliżające się kroki. Nawet teraz nie wydawał się zbytnio spieszyć. Zrzucając z siebie pokrowiec i szybko go zwijając, ześliznęła się na podłogę i stanęła twarzą w twarz z Renczo. – Co cię tak długo zatrzymało? Martwiłam się! To znaczy... patrz! – pokazała ręką na lądowisko. Elegancki trzeci zastępca kontrolera portu, w zielonym mundurze i czarnym turbanie, tylko wzruszył ramionami. Dla niego lądowanie statku znaczyło dużo mniej niż dla Prążki. Żywił pogardę dla większości międzygwiezdnych podróżników, uważając, że jedna planeta wystarczy; choć robił wyjątki dla kupców. Doceniał importowane cacka i towary luksusowe, jak każdy niechodzący do świątyni oczywiście. Ponadto od czasu do czasu udawało mu się skontaktować przyjezdnego klienta ze swoim szwagrem, który handlował kuriozami i dziełami sztuki. Udziały w transakcjach stanowiły znacznie większy dodatek do jego zarobków niż drobne sumy, jakie dzielił z Prążką. – Nie miałem jak cię zawiadomić. Rozumiesz? – burknął.

– Ale do tej pory już... Przerwał jej. – Nie martw się. Wszędzie są opóźnienia. Ten statek nie jest z Yellicka tylko z Sumbali. Jak dotąd mieliśmy tylko jeden taki, który przyleciał uzgodnić warunki lądowania i w zasadzie nie dotknął ziemi. Przyleciał z daleka. Niektórzy powiadają, że Sumbala leży za Ukrytym Światem. Chciał, żeby zabrzmiało to imponująco, ale dla Prążki znaczyło niewiele, poza wyjaśnieniem przedziwnych środków transportu, które właśnie oglądała. Przez całe swoje życie słuchała ludzi rozprawiających o gwiazdach, ale były one dla niej nierzeczywiste. Nocą przesłaniała je sztuczna zorza, z wyjątkiem chwil, kiedy lądować miał jakiś statek; w dzień było tylko słońce. Powracając do głównego tematu powiedziała: – Ale już wszystko wyrzucili! – Nie, próbuję ci powiedzieć – wtrącił się. – To inny model statku. Musieli wprowadzić zmiany... Przerwał mu odgłos spuszczanej wody. – A to co, jak nie spłukiwanie instalacji sanitarnej? – zaprotestowała. – Ja... – Renczo przejechał palcem pomiędzy czołem a turbanem, jakby ten stał się nagle zbyt ciasny. – Sądzę, że posortowali rzeczy. Dobra, chodź. Wyciągnął z rękawa mały wijący się przyrząd, od którego zależał ich spisek. Jakże często Prążka marzyła, aby mu to wykraść! Aż, zgadując jej myśli, ostrzegł ją, że urządzenie jest nastawione tylko na niego. Jeżeli próbowałaby go użyć, zdechnie i jeszcze zostawi po sobie paskudną wysypkę. Może pewnego dnia... Na razie jednak jej los tak zależał od Renczo jak Donziga od niej. Potulnie podążyła jego śladem w stronę miejsca wyładunku śmieci. Za jedną z wszechobecnych zasłon z czerwieńca był ich cel. Okazało się, jak przewidywał Renczo, że olbrzymia śmieciara nie zjechała jeszcze z lądowiska. Prążka odetchnęła z ulgą. Potem, czując nagle, że jej towarzysz był zdenerwowany, zażądała wyjaśnienia. – Nowy statek – wymamrotał Renczo. – Z nowego świata. Pełen turystów nie wiadomo skąd. Zastanawiam się... – Zastanawiasz się, czy możemy ryzykować? – wtrąciła Prążka. – Jakbym słyszała jednego z tych anty! A gdzie podziałeś znaczek „zaraza precz”? – Nie wystawiaj mojej cierpliwości na próbę! Myślałem tylko, czy nie poczekać tym razem na opinie ekspertów. Mogę je dostać. – Zawsze było w porządku! Poza tym... Rozważ zyski! Dostałeś swoją część ostatnio, no nie? Warto było. Dobra, pomyśl tylko, ile więcej możemy zarobić, jeżeli zaoferuję absolutnie nowe rzeczy, jakich na Trewitrze jeszcze nikt nie próbował! Na Wzgórzu Marnczuk jest co

najmniej jedna restauracja, której szef podwoi moją zwykłą stawkę. – Podwoi? Jesteś pewna? – Tak jak to, że tu stoję. Chciwość i rozwaga walczyły ze sobą na jego obliczu. Pierwsza zwyciężyła. Ruszył w stronę czujników, które musiał oszukać, aby uwierzyły, że odpadki są w drodze do pieca. Używając swojego wijącego się klucza, dokonał niezbędnych poprawek; w ostatniej chwili. Nad ich głowami śmieciarka połączyła się z kadłubem statku, a trzaski i łomot oznaczały jej napełnianie. Po chwili opadła hałaśliwie w dół, gdzie czekał wózek, aby natychmiast zabrać odpadki do pieca. Dzięki manipulacjom Renczo, odjeżdżając skręciła w lewo zamiast w prawo i zatrzymała się w miejscu, gdzie stali. Prążka odbezpieczyła pokrywę. Natychmiast powietrze wypełniło się najdziwniejszymi zapachami; soczystymi, apetycznymi, dosłownie ślinka ciekła. – Jak oni mogą to wyrzucać? – wykrzyknęła – Spójrz, są pełne butelki, nietknięte paczki z całymi posiłkami; nie tylko jedzenie i picie, ale całe mnóstwo innych rzeczy! Chwytała co popadnie; słoik wypełniony po brzegi zielonymi owocami, jasnymi jak klejnoty, przezroczyste pudełko z ametystowymi pasemkami, pływającymi w krystalicznym płynie, srebrną tubkę, z której wysypała niebieski proszek. Próbowała czytać etykietki. Na próżno. – Nie rozumiem. Te litery są dziwne. – Mówiłem ci – wymamrotał Renczo. – Ten statek jest aż z Sumbali. Pismo zmienia się tak samo jak język. Słyszałem, jak rozmawiali niektórzy pasażerowie opuszczający halę i nie mogłem zrozumieć połowy z tego, co mówili. – Jak więc możemy określić, co to jest? – Nagle sprowadzona na ziemię, wbiła w niego zawiedziony wzrok. – Będę musiał kogoś znaleźć. Może mąż mojej siostry będzie wiedział. Znam jeszcze paru, którzy mieli szansę pracować na statkach w zastępstwie członków załogi, którzy zranili się tu lub zachorowali. Może podłapali trochę obcej mowy... Tak czy inaczej, nie możesz zabrać tego wszystkiego za jednym razem, co? – Myślisz, że jestem holownikiem? – Udawała swoją zwykłą pewność siebie. – Zabierz więc jedzenie i napoje, a ja ukryję resztę i dowiem się, co to jest. Możesz odebrać ją później. Prążka przygryzła niebieską dolną wargę małymi żółtymi ząbkami i zastanawiała się, czy Renczo jej nie oszuka. Prawdopodobieństwo było duże, ale na razie nie mogła sobie pozwolić na działanie w pojedynkę. Po chwili rzekła: – Zdaje się, że nie ma innego wyjścia. Pomożesz mi załadować? – Nie, sama to zrób. Ja schowam pozostałe rzeczy. Musimy się spieszyć. Czas włączyć spalanie. Mam tylko nadzieję, że nikt nie kontroluje spektrum płomieni, bo... Czicz!

Zapomniałem swojego mazidła przeciw oparzeniom. Będę musiał po nie iść. Jeszcze ktoś może coś podejrzewać. Żadna śmieciara nie pachnie normalnie, wracając do bazy. Pospiesznie upychając rzeczy jedną po drugiej, Prążka powiedziała: – Zostaw trochę opakowań tu na miejscu i spal je. A jak pozostaną odpadki, pomyślą, że to jakiś obcy materiał i potrzebuje wyższej temperatury do spalania. – Ale poczują, że dym dochodzi z niewłaściwej... – Nie. Nie poczują. – Prążka zadarła głowę do góry – Słuchaj. Deszcz zaczął bębnić o dach i syczeć, spadając na ciągle rozgrzane lądowisko. Usłyszeli padające z góry rozkazy. Porządkujący rzucili się kończyć pracę i szukać schronienia. Wkrótce deszczówka zaczęła spływać po ścianach pomieszczenia, w którym się znajdowali i tworzyć strużki na podłodze. – Idź już – powiedziała dziewczyna. – Jeżeli zobaczą mnie przemoczoną, nic nie pomyślą, ale ty jesteś w mundurze i ktoś może zacząć zadawać pytania. – Nie wiem, dlaczego ciebie toleruję – mruknął. – Naprawdę nie wiem. Rozkazujesz mi bardziej niż mój szef. – To dlatego, że wymyśliłam nasz mały spisek, choć miałeś interes pod nosem przez lata i nie zauważyłeś. – Też prawda. – Renczo zrezygnowany udał się na poszukiwanie schowka na tajemnicze, obce towary. Nie miał wielkich problemów. Pomieszczenie było stare, od dawna nieużywane i czerwieniec całkowicie je zarósł, tworząc wiele nisz i przestrzeni ukrytych w gęstwinie liści. Zanim deszcz zaczął przeciekać przez splątane łodygi sufitu, praca była skończona, a tobołek Prążki tak ciężki, że ledwo mogła go przesuwać na jego śliskim spodzie. – Jak długo zajmie ci znalezienie kogoś do rozszyfrowania tych etykietek? – zapytała, ocierając pot z oczu. – Daj mi jakieś trzy, cztery dni – odpowiedział, zapalając zapałkę i rzucając ją pomiędzy opakowania pozostawione w kontenerze. Dobrze się paliły, zostawiając tłusty osad na powierzchni metalu. Dym śmierdział bardziej niż tlące się liście ofiarne. – Tak długo? – Dziewczyna skrzywiła się, odpychając dym. – Chcesz to mieć zrobione szybko czy porządnie? – Sądzę... Dobra. Cieszę się, że nie przegapiliśmy tego ładunku. To prawdziwy skarbiec! Ubrany był w konwencjonalny płaszcz. Pod każdym względem przypominał przeciętnego mężczyznę, który chodził ulicami Clayre. Miał kępki włosów na łokciach i podeszwach, szerokie niebieskawe usta, zęby błyskające na żółto, prawie pomarańczowo. Spacerował po deszczu, przystawał, żeby posłuchać przypadkowych rozmów, potem podążał dalej. Wkrótce zaczął łapać, pomimo ulewy, śmierdzące podmuchy nienawiści.

Mogę mieć nadzieję, że mój pobyt tutaj będzie krótki. Jednak ośmielam się mieć nadzieję, choćby tylko po to, aby przypomnieć sobie, że mogę. Skręcił szybko, chociaż nie tak szybko, aby zwrócić czyjąkolwiek uwagę. To nie byłoby pożądane. Prążka wciąż uparcie wlokła i popychała, i znów wlokła swój tobół w stronę ogrodzenia. Jeszcze nigdy nie wyszła stąd z takim łupem. Niejasne myśli krystalizowały się w jej głowie. Nabierała podejrzeń, że pewnie staje się dorosła, bo były one daleko bardziej abstrakcyjne niż te, do których przywykła. Sumbala musi być niewiarygodnie bogatym światem. Statki z Yellika nigdy nie wyrzucają takiej ilości niewykorzystanych zapasów. Zwykle mam szczęście, jeżeli znajdę jeden ekstra posiłek na pasażera, bo, jak mówi Renczo, targanie rzeczy w przestrzeni tachonicznej jest kosmicznie drogie. Rzecz jasna najlepsze z paczek powinny sprzedać się za sumę wystarczającą na tygodniowe utrzymanie jej rodziny... Perspektywa takiego zarobku przyprawiła ją niemalże o zawrót głowy. A przecież było jeszcze więcej do odebrania później! A jak będzie z ich powrotem? Albo mają niewiarygodnie rozwiniętą medycynę, albo też nie dbają o to, czy złapią jakieś zarazki, które dla nich są pewnie tak obce jak ich dla nas, gdy będą kupować jedzenie na Trewitrze. Nienawykła do maszyn, nie rozważyła możliwości syntetyzowania sterylnej żywności, wedle potrzeby. Ale choroby to tylko jeden z problemów. Możesz wymyślać na nie lekarstwa, możesz wynajdywać szczepionki. Usłyszała podświadomy głos, podobny do głosu Bolusa: – Jeżeli tak, co powiesz na cziczenie? I to właśnie był problem. To właśnie zarazki, które dostają się do naszych gruczołów płciowych i potem zmieniają nasze dzieci, stanowią problem. Sądzę, że pasażerowie bez kombinezonów już dawno założyli rodziny, a ich dzieci spokojnie dorastają na rodzimej planecie. Jeżeli nie, ich plazma zarodkowa musi być niesamowicie zabezpieczona! Dreszcz przebiegł wzdłuż jej kręgosłupa, gdy przypomniała sobie obawy Renczo. Może lepiej byłoby zaczekać na ocenę ekspertów, zanim podejmie się jakieś ryzyko? Stłumiła go, koncentrując się na perspektywie fantastycznych bogactw, szczególnie dużej ilości antycziczeniowego lekarstwa, które mogła kupić dla Yina i Marli i to nie od szarlatana takiego jak Bolus, a od innego, lepszego lekarza, może nawet takiego z praktyką na Wzgórzu Marnczuk. Niewątpliwie, jak później stwierdziła, takie właśnie rozmyślania doprowadziły ją do popełnienia najpoważniejszego błędu w całym jej młodym życiu.

Nie przyszło jej do głowy, że jacyś polityczni anty będą wciąż sterczeć przed głównym wejściem tak długo po odejściu obcych. Z reguły wyruszali w natychmiastowy pościg. Lecz nie dziś. Zdała sobie z tego sprawę w momencie, gdy próbowała spuścić swój bagaż w dół po supleksie, trzymając się kurczowo stifeksu. Prawie tuzin protestujących kłócił się zażarcie podczas ubierania. Chyba połowa z nich wyruszyła w ślad za przybyszami, a reszty nie zadowolił tak symboliczny gest. Usłyszała przejmujący krzyk o infekcjach przywleczonych z jeszcze dalszych planet, ktoś zamierzył się, by kogoś innego uderzyć jednym z podświetlanych znaków, które przynieśli. W tym momencie puściła swój tobołek. Ześliznął się z chrzęstem. Coś wewnątrz zatrzeszczało i za chwilę powietrze wypełniło się dziwnym, ostrym zapachem, jednocześnie kwaśnym i oleistym, apetycznym i odrażającym, jak mieszanka glizu z wędzonymi i marynowanymi migdałami. W panice zeskoczyła, by złapać swój bagaż i wtaskać go na górę, zanim ktoś zauważy... za późno. Nawet najbardziej leniwy ruch tropikalnego powietrza wystarczył, aby zanieść zapach do protestujących. Porzucili natychmiast prywatne porachunki i zwrócili się jak jeden mąż w jej stronę. Gdyby tylko zdarzyło się to na zewnątrz w deszczu... Ten z superdonośnym głosem rzekł: – Co tam masz? Coś ze statku? Coś obcego – trującego! – Znam ją – powiedział inny, przysłaniając olbrzymie oczy łapą o pajęczych palcach. – To nikt inny tylko ta poczwara w czerwone pasy, którą wciąż widzę na śródmiejskim targu! Poczwara? Nazywają mnie poczwarą? Kiedy sami wyglądają tak, jakby im potrzebne było palenie pacierzy, by kupić przebaczenie za mezalianse popełniane przez ich rodziców! Nie był to jednak odpowiedni czas na wściekanie się z powodu obraz, jakimi Donzig i inne dzieciaki w jego wieku obrzucały się bezmyślnie na rogach ulic. Pospiesznie ustawiając swój bagaż na jego śliskim spodzie, rzuciła okiem, aby upewnić się, że to, co pękło, nie ciekło wystarczająco, żeby pozostał ślad umożliwiający tropienie. Tropicielskie geny, choć rzadkie, nie były nieznane w Clayre. Poczuła, jak wali jej serce, a pot zbiera się na skórze; też ślad. Gdzież podziały się patrole, które wcześniej broniły protestującym wstępu na teren portu? Czyżby zniknęły z odejściem pasażerów, więcej dbając o bezpieczeństwo bogatych przybyszów niż swoich? Tak to właśnie wyglądało, a zjednoczeni wokół jednej sprawy anty posuwali się złowróżbnie w jej stronę... I cudownie zatrzymali się, słysząc głos z powietrza.

– Cofnąć się! Przejście! Ekipa sterylizująca! Oddział strażników nadchodził z pomrukującymi, świszczącymi maszynami, emitującymi to samo błękitne światło, które ponoć oczyszczało nowych przybyszów i ich bagaże. Jeżeli któryś z obcych wciąż rozsiewał jakieś paskudztwo idąc tędy, te maszyny, tak przynajmniej twierdzono, powinny je wyeliminować. No chyba żeby ktoś właził, gdzie nie trzeba i roznosił to dalej. Przez ułamek sekundy Prążka mogła napawać się zwycięstwem. Wyraźnie wściekli, lecz zmuszeni podporządkować się prawu, które sami przyjęli, anty krzyczeli bezładnie. Docierały do niej fragmenty. – Wysterylizować ją! Zabrać jej bagaż! Nie czujecie tego obcego smrodu? Ekipa sterylizująca żadnego smrodu nie mogła poczuć, ani też wiele usłyszeć, odziana w swoje szczelne kombinezony ochronne z własnym zapasem powietrza. To wszystko na pokaz, po prostu na pokaz. Efekt był nie mniej magiczny niż naukowy. Nie robiło to zresztą żadnej różnicy. Yin i Marla bardzo starali się, żeby ich dzieci pojęły tę podstawową prawdę. Jeżeli co najmniej w połowie wierzyłeś, że lekarstwo zadziała, naprawdę działało, bo na jakimś tam poziomie, gdzieś w podświadomości, taka wiara mogła przywołać pomoc mechanizmów obronnych pochodzących z... no z tego miejsca, skąd wywodzi się cała ludzkość. Oczywiście nie poruszało się tego tematu w obecności wyznawcy kultu świątynnego, a już na pewno kapłana, jeżeli nie chciało się być wplątanym w niekończącą się dysputę o Uniwersalnym Stworzeniu. Yin i Marla wierzyli jednak w Statek, zbudowany przez ludzi, aby przenosić ludzkość jak wszechświat długi i szeroki, a nie jakiegoś Doskonałego, który mógł latać od gwiazdy do gwiazdy aktem woli. Bardziej niż prawdopodobne było, że ci niereligijni anty wyznawali takie same poglądy, ale mieli za to obsesję koncepcji idealnej ludzkiej formy, a już przynajmniej idealnych form, z których każda dostosowana była do swojego określonego świata i nie należało wystawiać jej na ryzyko skażenia z zewnątrz... Jednak jeżeli my sami jesteśmy skażeniem z zewnątrz, co wtedy? Takie myśli przelatywały jej przez głowę, gdy czekała na odpowiednią chwilę do ucieczki. Kiedy maszyny sterylizujące wtoczyły się z łoskotem pomiędzy nią a protestujących, pchnęła mocno swój tobół i podążyła za nim. Parę chwil później zmieszała się z tłumem rozczarowanych handlarzy i naciągaczy (czy kiedykolwiek dowiedzą się, że na Wzgórzu Marnczuk można znaleźć dużo lepsze atrakcje niż oferowane przez nich), który wsiadał do naziemnego ślizgacza zmierzającego do centrum Clayre. Wolałaby jednak nie mieć tej pewności, że dosłyszała złowróżbną obietnicę: – Jak już poczułem ten zapach, poznam go wszędzie. Czy nie mówiłeś przypadkiem, że robi zakupy na śródmiejskim targu?

Potrzebą chwili było oczywiście pośpieszne pozbycie się ładunku i tobołka, jako że, czymkolwiek było to, co wyciekało, nie tylko pozostawiało tłusty ślad, ale też niszczyło ślizgającą się podstawę tobołka i coraz trudniej było go popychać. Zastanawiała się, czy natychmiast nie udać się do restauracji, której właściciele byli jej najlepszymi klientami. Nie mieściła się ona na samym Wzgórzu Marnczuk, gdzie mieszkańcy mogli sobie pozwolić na zapłacenie pełnej ceny za importowane delicje, ale na obrzeżu, gdzie ludzie również pragnęli zakosztować nieznanych luksusów. Jednak ciężki stan jej rodziców przekonał ją do pójścia najpierw do domu. Szła okrężną drogą i miała nadzieję, że deszcz utrudni tropienie zdradzieckiego zapachu. Spotkała Donziga na progu. Trzęsąc się, jakby w oczekiwaniu na karę, błagał głośno: – Zrobiłem jak kazałaś! Poszedłem do Matki Szakki! Ale nie dostałem swojej czulgry! Powiedziała, że twoja żółta torba... Odepchnęła go szturchańcem i weszła na podwórze. Kątem oka zauważyła odnogę dusirośli. Powinno się ją posypać solą i spalić, ale teraz nie miała czasu na takie rzeczy. Yin i Marla, bezsilni na swoich krzesłach, zareagowali niemrawo na jej przybycie. Marla charcząc wymamrotała: – Nie bij chłopczyka. Dał mi lekarstwo. – A po chwili spytała – Kim on jest? – To Donzig, twój własny syn! – krzyknęła Prążka, klękając obok słabej, sflaczałej postaci, która kiedyś była jej matką. Ale nie było dalszej reakcji. Przymglone oczy zamknęły się, a oddech powrócił do zwykłego stanu spoczynkowego, raz na półtorej minuty. Wkrótce opróżnił się pęcherz i musiała odskoczyć, żeby uniknąć opryskania. – Powinnaś nas stąd wyprowadzić – powiedział słabo Yin. Prążka położyła dłoń na jego bezwładnym ramieniu, którego nie miał siły unieść. – Kiedy twoi bracia powrócą, będziemy tylko zawadzać. Pozbądź się nas. Nic już z nas nie będzie. Niekończące się argumenty... – Donzig! – T–tak? – Pewien jesteś, że obojgu dałeś lekarstwo? – Tak, przysięgam! – Yin, czy ci coś pomogło?... Yin? Ale Yin był tak nieruchomy jak Marla. Wyglądało na to, że wypowiedzenie jednego, dwóch logicznych zdań było wszystkim, na co ich jeszcze stać. Zaślepiona wściekłością na doktora Bolusa, pochyliła się, by sprawdzić slejcze, które polecił jej zainstalować pod ich krzesłami. Jak się tego obawiała, podczas jej nieobecności białe nitki z ich łydek przeniknęły szare płyty i połączyły się z brudem na podłodze. Najlepsze środki

ostrożności nie zdały egzaminu. Łkając podniosła się. Gdyby uczęszczała do świątyni, wiedziałaby, co robić. Posłać po kapłanów z rytualnymi szpadlami, którzy podcięliby te korzenie, jakie jej rodzice próbowali zapuszczać, a potem przenieść oboje przy wtórze śpiewów i gongów na skraj miasta i lądu, gdzie, jak Yin powiedział, byliby poza zasięgiem wzroku potomnych. Lecz kiedy tylko odkryli pierwsze oznaki cziczenia, Yin i Marla zabronili uciekać się do pomocy kapłanów. Oświadczyli, że niezależnie jak będą sobie w przyszłości zaprzeczać, nie wierzą i nie uwierzą w Doskonałych, który porzucili swoje ciała i wycofali się do egzystencji niezależnej od materii, aby uwolnić jej maksymalną ilość dla potomnych... – Prążka! – powiedział płaczliwie Donzig. – Zamknij się! – Ale ja jestem głodny! – Och...! – Szczerze mówiąc ona też była głodna. Odwracając się plecami do przykrego widoku rodziców, sięgnęła na chybił trafił do tobołka. Znalazła paczkę z jedzeniem, rozerwała opakowanie. Oczy Donziga zrobiły się wielkie jak planety. Czy to jest kosmiczne? I naprawdę mogę trochę tego zjeść? Raz po raz napominano go, żeby nie dotykał kosmicznego jedzenia, bo Prążka musi zabrać, co z Renczo ocalili ze statkowych odpadków, żeby sprzedać to za pięć, dziesięć, dwadzieścia razy tyle, ile wynosiła cena zwykłego posiłku... – Jasne! – powiedziała beztrosko. – Weź, ile chcesz! I rozmyślała, kiedy tak oboje jedli palcami: Jak to naprawdę jest z cziczeniem. Yin i Marla nie sprawiają wrażenia cierpiących. Chyba już bardziej zrezygnowanych. Powinnam dawać im więcej bolusowego lekarstwa, na wypadek gdyby naprawdę miało coś pomóc; ale czy można uważać opóźnianie nieuchronnego za pomoc. A może jest dokładnie odwrotnie? – To jest cudowne! – westchnął Donzig. Prążka jednak ledwo zauważała, co przełyka. Cała jej uwaga zwrócona była na tych, którzy już nigdy nie będą jedli, którzy już nie potrzebowali jedzenia, którzy przeżyją swoje ostatnie dni o glebie i wodzie... Dojrzało w niej postanowienie. Poczuła przypływ wdzięczności dla jakiejkolwiek bądź siły, która tak hojnie ją dziś obdarowała... i zdusiła w sobie to uczucie, wierna racjonalistycznemu wychowaniu. Ważne było tylko, aby sprzedać egzotyczne jadło i napoje po maksymalnie korzystnej cenie; następnie, zatrzymując sumę wystarczającą na utrzymanie jej i Donziga do powrotu braci, wydać resztę na taki rodzaj końca, jakiego pragnęliby ich rodzice. Przenoszenie ludzi, którzy już cziczeli było kosztowne; podejrzewała, że pewnie dlatego nawet teraz, gdy wizyty międzygwiezdne były

coraz powszechniejsze, a legenda Statku zyskiwała z dnia na dzień więcej zwolenników, wielu oddawało swe ciała pod opiekę kapłanów. Ale była alternatywa. Jej krewni z pewnością nie poparliby jej, ale była legalna i być może mogła sobie na nią pozwolić. I czemu nie! Jako posłuszna córka i jedyna odpowiedzialna osoba w tym miejscu... Jej bracia mogą złościć się jak reszta, ale skoro wybrali pobyt o pół świata stąd w takiej chwili! Zrobię to. Wstając popchnęła resztę jedzenia w stronę Donziga. Rzucając się na nie łapczywie, pluł podziękowaniami z przepełnionej buzi. Zignorowała go, otwierając swój tobołek ponownie i myjąc rzeczy zamoczone przez stłuczoną flaszkę. Na wpół zamazane napisy na jej etykietce doprowadziły ją do wniosku, że musiał być w niej jakiś sos lub relish. A zresztą i tak już się nie dowie... Pakując z powrotem niezniszczony łup do tobołka, zmusiła się do uśmiechu w stronę Donziga. – Braciszku, zdajesz sobie sprawę, że Yin i Marla nie mają już w sobie nic ludzkiego? Zmarszczył twarzyczkę. – Myślałem... – powiedział niepewnie. – Co? – Myślałem, że to co z nimi się teraz dzieje jest właśnie częścią człowieczeństwa. Nie? Marla mi to powtarzała. Wiele razy. Zawstydzona przez dziecko, Prążka wciąż uśmiechała się, a nawet poklepała go po główce. – Tak, to prawda. Miała rację. Wszystkich nas to czeka prędzej czy później. Możemy jednak traktować ludzi, którzy cziczeją w różny sposób. Pamiętam, co oboje mówili, żeby zrobić, jak dojdzie do takiego stanu. Mam zamiar to zrealizować. Chłopiec spojrzał na nią tępo, ale nagle poczuła się zbyt zmęczona, aby wyjaśniać mu koncepcję humanizowania biologicznego dziedzictwa planet–kolonii. Ja też chcę tak skończyć, kiedy nadejdzie moja kolej. Nie na śmietnisku świątynnym razem z niezliczoną masą innych, lecz samotnie, na jakiejś pustej wysepce, gdzie ludzkie geny razem z genami innych podróżników miałyby niewielką konkurencję. Za jakieś tysiąc lat, dziesięć tysięcy lub dziesięć milionów... Dzisiaj stałam się dorosła. Mogę myśleć o wszechświecie, dającym sobie radę beze mnie. Burknęła na Donziga: – Daj Yinowi i Marli jeszcze jedną dawkę lekarstwa. Nie teraz, ale trochę później. Wrócę przed północą. A, i posyp dusirośl solą, zanim zawali dom. Ciągnąc za sobą swój tobół, znów wyruszyła śmiało, zachęcona bębnieniem deszczu. Więc to już piętnaście lat minęło od instalacji miejscowego lądowiska. To daje punkt

odniesienia – kapłani nie nalegają już na ofiary z ludzi, ale nie odżył jeszcze kult wyznawców Statku. Jak zwykle niesamowicie było przypominać sobie wydarzenia, mające nastąpić nie wcześniej niż za sto lat. Póki co nie ma jeszcze lekarstwa na cziczenie. Zostanie później sprowadzone z Klepsit. Nazwa dolegliwości wzięła się z odgłosów protestu, wydawanych przez niektóre jej ofiary: charczenia poprzedzającego śpiączkę. Innymi słowy, tuż przed epoką Masakr; tej szalonej próby oczyszczenia miejscowej rasy. Deszcz ustawał. Powietrze przyniosło wycie i krzyki sugerujące, że epoka ta właśnie się zaczyna. Odsuwając się od brzegu, burza ogarniała teraz wyżej położone tereny w głębi lądu. Pochyłe drogi, które biegły w górę Wzgórza Marnczuk, zamieniły się w potoki. Co sto kroków kratki przy krawężniku pozwalały wodzie spływać do przelewów, stamtąd nadziemnym rynsztokiem na następny poziom, i tak dalej, aż w końcu bryzgała na skraju przedmieścia i dalej już płynęła, jak chciała. Jeżeli zmyła po drodze kilka chat, było to już wyłącznie zmartwienie ich mieszkańców. Systemowi temu daleko było do doskonałości. Wiele kratek zatkanych było przez śmieci. Normalnie Prążka przystanęłaby obok każdej z nich, żeby sprawdzić, czy nie znalazłoby się coś wartego zatrzymania. Dziś jednak zbytnio się spieszyła. Sprzedała wszystko po doskonałych cenach. Udało jej się nawet pozbyć zdradziecko pachnącego tobołka, chowając go na tyłach restauracji, której właściciel odmówił współpracy. Mogła kupić sobie nowy rano, a nawet dziesięć, jeżeli tylko by chciała, na dole w porcie, gdzie zamierzała znaleźć rybaka, gotowego zabrać za opłatą, na którą teraz było ją stać, Yina i Marlę na samotną wyspę. Teraz jednak, ślizgając się i zjeżdżając po zabłoconym bruku, spieszyła się do domu, jak tylko mogła, mając na przekór wszystkiemu nadzieję, że jej rodzice będą wystarczająco przytomni, by zrozumieć dobre nowiny. Umorusana po uda, rzuciła się za róg, gdzie mieszkała jej rodzina... i nagle stanęła jak wryta, tłumiąc okrzyk grozy. Przy świetle pochodni zobaczyła tłum, dwudziestu lub trzydziestu osobników, niektórzy mieli siekiery. Anty! Nie było mowy o pomyłce. Drzwi jej domu zostały rozwalone; triumfalne okrzyki obwieszczały los tych, którzy przynieśli światu wstyd, a ostrze jednej z siekier błyskało czerwienią w migoczącym świetle, pokazując jaki to był los. Donzig! Zacisnęła pięści, przeklinając cicho sąsiadów, którzy siedzieli bezpiecznie w swoich domach.

W pobliskich oknach nie ukazało się żadne światełko. Trzech z najmłodszych anty, uzbrojonych w gumowe pały, patrolowało ulicę, by upewnić się, że żaden nadgorliwiec nie będzie się wtrącał. A potem zabrzmiało mrożące do szpiku kości żądanie krwi. Zdała sobie sprawę, że nie można już było niczego zrobić dla Donziga. Przeciągali jego ciało przez rozwalone drzwi, aby następnie wrzucić do rynsztoka, jak wiele innych śmieci. Niezdolna do jakiegokolwiek ruchu, poza ukryciem się w cieniu, patrzyła, jak anty kilkakrotnie próbowali podpalić dom. Ponieważ pokryty był przemokniętymi liśćmi, musieli zebrać trochę odpadków i podpalić je wewnątrz, po czym rozproszyli się ze śmiechem i wzajemnymi gratulacjami. Czterech czy też pięciu szło ulicą w jej stronę. Gorączkowo poszukiwała wzrokiem czegoś, co mogło posłużyć za broń. Zabiją ją również, to jasne, lecz drogo zapłacą za swoją rozrywkę. Nie było niczego, nawet gałązki, której można by użyć jako pałki. Daremne pragnienie zemsty opuściło ją. Wpełzła z powrotem w cień, mając nadzieję, że żaden z przechodzących nie posiadał nadzwyczajnego węchu, jaki musiał przywieść ich do jej domu. Gdybyż poszła najpierw na Wzgórze Marnczuk i całkowicie zmyliła tropicieli, aby ich wściekłość obróciła się przeciwko... Przeciwko niewinnym ofiarom? Sądzę, że to nie zbrodnia dzielić się cudami dostępnymi tylko dla bogatych podróżnych. Chichocząc i dowcipkując, przeszli buńczucznie obok niej. Powróciły wspomnienia Donziga, promieniejącego zachwytem, gdy po raz pierwszy i ostatni w życiu wolno mu było najeść się egzotycznym jedzeniem, jak oblizywał swoje okrągłe dziecinne paluszki... Dotarł do niej dym z pożaru. Był tam i zapach czegoś, o czym wiedziała, że jest to smród płonących ciał jej rodziców, ohydnie smakowity. Rzuciła się do ucieczki, nie mogąc tego dłużej znieść. Oślepiona płaczem, biegła, nie wiedząc dokąd. Świt odnalazł ją dygoczącą na skalistym cyplu za miastem, oddzielonym od niego zagajnikiem kolczastych yifli. Tępo spoglądając na siebie, doszła do wniosku, że musiała się przez nie przedzierać, bo jej skóra pełna była zadrapań, a spódnica wisiała w strzępach. Tego jednak nie była sobie w stanie przypomnieć. Nagle, gdy światło dnia sięgnęło lądu, zdała sobie sprawę, że nie jest sama. Jakiś mężczyzna, ani stary, ani młody, stał bez ruchu w odległości czterech lub pięciu kroków. Zatrwożona, rozglądała się za drogą ucieczki. Horror zeszłej nocy przekonał ją, że każdy obcy może okazać się wrogiem. Szczególnie taki jak ten, który nie miał żadnych niezwykłych cech, takich jak jej prążki. – Czy mogę ci w czymś pomóc? – zapytał obojętnym tonem. – Zostaw mnie w spokoju! – zacisnęła pięści. – Chcę tylko umrzeć!

Słowa nie były zamierzone. Obcy rozważał je przez chwilę, by w końcu wyrazić swoje niedowierzanie. – Jesteś młoda i poza kilkoma zadrapaniami całkowicie zdrowa, wolna od jakichkolwiek fizycznych ułomności. Ktoś taki jak ty miałby zamiar umrzeć? – To nie jest ułomność? – wybuchnęła, odrzucając resztki swojej spódnicy, żeby pokazać cały wzór na swoim ciele. – Wielu mówi, że jest. Nazywają mnie poczwarą, a zeszłej nocy... – Zeszłej nocy? Co? – Zeszłej nocy zabili moją rodzinę i spalili mój dom! – krzyczała. – O, czicz! Jak ja tego miejsca nienawidzę! Jak ja nienawidzę tych ludzi! Już nigdy nie chcę ich oglądać! Mogłabym przejść w biały dzień obok morderców i nie poznać ich, bo wyglądają jak ty! Chcę wyjechać, daleko, daleko, gdziekolwiek! – To twój dom został wczoraj zaatakowany przez motłoch? – Więc o tym słyszałeś? – zasępiła się. – Widziałem. – Widziałeś? – Teraz w jej tonie mieszało się niedowierzanie i gniew. – Widziałeś? Czy zrobiłeś coś, żeby pomóc? Wahanie. – Nie miałem prawa. – Co to znaczy? – Ogłupiała, zaczęła zastanawiać się, czy czasem nie trafiła na któregoś z winowajców. – Bo widzisz, nie jestem Trewitrańczykiem. – Nie myśl, że dam się na to nabrać! Jesteś takim samym Trewitrańczykiem jak ja! Te diabły, które zabiły moją rodzinę, powiedziałyby, że nawet bardziej! – Nie. Naprawdę. To, co widzisz, jest, jakby to powiedzieć, szatą ochronną. Jestem z kosmosu. Ze statku. A jeżeli naprawdę pragniesz opuścić Trewitrę, mogę w tym pomóc. – Niewiarygodne! – Prążka zakpiła. – Widziałam ludzi ze statków. Takich ludzi jak ty i ja nie wpuszczają na statki: zacofanych przedstawicieli prymitywnej kultury, noszących obce zarazki! No, chyba że już muszą, gdy jakiś członek załogi zrani się lub zachoruje. – A skąd wiesz? Czy słyszałaś to od kapłana, czy też od kogoś, komu kazali tak mówić? Prążka zawahała się. Ton głosu obcego był tak zaraźliwie spokojny. Poza tym jego stwierdzenia nie były tak totalnie niewiarygodne. Statek kosmiczny faktycznie wylądował zeszłego wieczoru, i teraz stał, połyskując niczym monstrualny mutrin, po drugiej stronie Zatoki Clayre. A on sam wyglądał wyjątkowo przeciętnie, tak bardzo, że mógł być statystycznym wzorcem... – Jeżeli to, co mówisz, jest prawdą – powiedziała niepewnie – możesz podać mi nazwę rodzimej planety swojego statku. – Ta prośba nie wypadła zbyt zręcznie, ale w tej chwili nic lepszego nie przychodziło jej do głowy. Rozglądając się, jakby szukała czegoś mądrzejszego,

omal nie przegapiła odpowiedzi. – Ach, nie jestem z tego statku sumbalańskiego. Mój znajduje się na orbicie. Nigdy nie ląduje. Nie do tego został skonstruowany. Więc jak, na kosmos...? Słowa zamarły. Nagle nie patrzyła już na Trewitrańczyka. Mężczyzna zmienił się. Poza utratą kępek włosów na łokciach, nie mogła określić jak. Jednak z pewnością widziała człowieka, który nie urodził się na tej samej co ona planecie. Jednocześnie to, co powiedział, zaczęło trafiać do niej. Ze spierzchniętymi ustami, na trzęsących kolanach, trzymając ręce zaciśnięte, żeby również nie drżały, usłyszała siebie mówiącą: – Chodzi ci o statek, to znaczy Statek. – Dokładnie. Nie wierzysz w niego? Oszołomiona zamknęła oczy. Mam powiedzieć tak czy nie. Yin i Marla uczyli mnie całe życie wierzyć ale... Zawsze myślałam o nim jako o części dalekiej przeszłości. Leciał wzdłuż Gwiezdnego Ramienia, a ludzie podróżujący nim zasiedlali planety nadające się do zamieszkania, dlatego też jesteśmy wszyscy tacy podobni. Potem lokalne formy życia zmieniały nas tak jak ten zarazek, który powoduje cziczenie, no i różnimy się między sobą.. Logiczne. Jednak od uwierzenia w wyjaśnienie, dlaczego tak wiele planet jest zamieszkałych przez ludzi, do przyjęcia zaproszenia na kosmiczną przejażdżkę droga daleka. Tak właśnie odpowiedziała, starannie dobierając słowa. Obcy przytaknął. Powrócił do wyglądu normalnego Trewitrańczyka, a to, jak pomyślała dziewczyna, było nie lada sztuczką. Gdyby tylko umiała tak zrobić, mogłaby niezauważenie przechodzić obok anty w kosmicznym porcie, na targu, gdziekolwiek. Potem przypomniała sobie, że już nigdy nie chce oglądać tych miejsc. – Instrukcje zabraniają Statkowi ingerować, poza wyjątkowymi przypadkami. Naprawdę znajduje się on na orbicie wokół twojej planety, chociaż nikt oprócz ciebie nie jest tego świadomy. Czy zauważyłaś, że burza była wczoraj niezwykle nagła i gwałtowna? – Myślałam, że to z powodu statku, innego statku, który przybył z tak daleka i był tak wielki. – Prążka słuchała własnych słów z powracającym niedowierzaniem. Zdaje się, że pozwalała się dać namówić. – To całkiem nowa i przyzwoita konstrukcja. Normalnie nie rozładowałby tyle kosmicznej energii statycznej, ale teraz było dużo chwilowej energii. Bardzo dużo. Czy w jego głosie zabrzmiało gniewne zniecierpliwienie? Czy żal? Słyszała od Renczo, że przybysze z innych planet używali innych przypadków, końcówek, ba nawet słów i pewnie dlatego czasami złościli się, gdy jakiś „prymitywny” Trewitrańczyk nie

mógł ich zrozumieć. Tak mówiono. Było jeszcze inne, dużo ważniejsze pytanie, które musiała zadać, zanim wyleci jej z głowy. – Czy nie ingerujesz, zabierając mnie stąd? – Tak. – A jednak nie zrobiłeś nic, żeby powstrzymać mord na mojej rodzinie! Co więc sprawia, że ja jestem wyjątkowym przypadkiem? Zobaczmy, czy z tego się wyłgasz! – Instrukcje statku zezwalają na ewakuację ludzi z planety, która okazała się mniej przyjazna, niż pierwotnie przypuszczano. Mogą być przeniesieni do najbliższego, bardziej odpowiedniego systemu gwiezdnego. – A co sprawia, że planeta jest odpowiednia? – To, że ludzie mogą na niej przetrwać. Prążka zaśmiała się oschle: – Nie widzę w tym ładu i składu. Czyż nie jest nas tu na Trewitrze miliony, a w samym Clayre dziesiątki tysięcy? – Prawda. – Skinął głową. – Ale instrukcje nie określają, że należy ewakuować całe populacje. Jaką szansę przetrwania dajesz sobie teraz, gdy anty zakosztowali krwi? Poczuła się nagle bardzo spokojna. Po chwili rzekła: – Myślę, że zabiją mnie, gdy mnie zobaczą. Nie tylko dlatego, że jestem poczwarą, ale mogłabym ich rozpoznać i zadenuncjować. Widzisz, zauważyli mnie w porcie, gdzie zbierałam niewykorzystane jedzenie i napoje ze statku. Stłukłam butelkę zawierającą jakiś sos o szczególnym zapachu. Jeden z nich stwierdził, że już wcześniej mnie widział, ale pewnie tropili mnie do domu właśnie po tym zapachu. Nie było mnie, rzecz jasna, kiedy tam przybyli. – Więc poszłaś do domu, a potem ruszyłaś dalej? – Tak. Na górę. Sprzedać, co zebrałam. – I nie poszli twoim śladem? – Widocznie za bardzo padało. Ledwo widziałam przed sobą drogę. Poza tym, wszystko umyłam, a stłuczoną butelkę wyrzuciłam. Gdybym tego nie zrobiła... Jakie to zresztą ma znaczenie. I tak niczego już nie mogę zmienić. Czuła mrowienie karku, jakby jeden z anty skradał się, zamierzając ją zabić. Musiała rozejrzeć się wokół, żeby się upewnić, że ona i ten samozwańczy kosmita byli sami. – Powiem ci więc – odezwał się beznamiętnie jak kapłan wietrzący niewyznany grzech – że twoje przetrwanie na tej planecie jest nieprawdopodobne. – No, chyba że ukryję się po drugiej stronie globu... Cóż bym jednak robiła w obcym mieście, gdzie nikogo nie znam i nie mam żadnych krewnych? – Nie masz żadnej innej rodziny?

– Dwóch starszych braci. Praca zmusza ich do ciągłego podróżowania. Nie wiem, gdzie teraz są. Nawet nie mogę ich zawiadomić, że nasi rodzice zostali zamordowani. – To tak się sprawy mają? Nie wiedziałem... – Zamyślił się, jakby nasłuchując słabych i odległych dźwięków. – Co? – zaniepokoiła się dziewczyna, ale on wrócił już do swego normalnego wyglądu. – Sprawdzałem moje pokładowe banki pamięci. Przypomniały mi, że to będzie nie wcześniej niż... Przepraszam, nie macie obecnie osobistego interplanetarnego systemu przekazywania wiadomości. Niektóre światy mają, ale przy waszym poziomie technologii, to zajmie jeszcze ze sto lat a może dwieście. – I co mi do tego? Mnie tu nie będzie! Nawet jeżeli nie zabiją mnie anty, skazana jestem na przedwczesne cziczenie. Mówią, że taki stres, jakiego doświadczyłam zeszłej nocy, często do tego prowadzi. – Kończąc, pstryknęła palcami. – Mogę więc tylko powiedzieć. – Odetchnął głęboko. – Przyjmij moje zaproszenie. Opuść Trewitrę. Proszę. Ostatnie słowa długo dźwięczały w jej uszach. Chciała zapytać: – Dlaczego, na kosmos, tak mówisz? – Chciała biec do domu, tylko że tego domu już nie było, z wyjątkiem usmolonej kupy belek i liści. (Co stało się z ciałem Donziga? Niewątpliwie jakiś sąsiad oficjalista pośle po kapłana, żeby zabrał je na świątynne składowisko, robiąc dużo szumu, aby ukryć wczorajsze tchórzostwo). Ona... Nagle zrozumiała prośbę. – Powiedz mi – rzekła powoli rozglądając się dookoła – czy wielu jest ludzi na twoim Statku? – Nie. – Czy czujesz się samotny? – Tak, nawet bardzo. – Czy czasami wykorzystujesz luki w instrukcji, żeby zaprosić ludzi do siebie na pokład? – Tak. – Czy instrukcje nakazują ci mówić prawdę? – Tak. – Czy teraz mówisz mi prawdę? – Oczywiście. Jakbym słuchał kogoś studiującego w świątynnej szkole. Zdawało mi się, że twoja rodzina wierzyła w Statek. Po raz pierwszy dzisiaj Prążce udało się uśmiechnąć. – Moi rodzice nauczyli mnie i moich braci, jak przegadać wyznawcę kultu świątynnego, używając czysto logicznych argumentów. – Czy kiedykolwiek...?

– Nie. – Uśmiech zmienił się w cierpki grymas. – Zawsze znajdą jakieś nielogiczne wyjście. – Jeżeli to cię trochę pocieszy, wszystkie znaki wskazują na to, że kapłani i ich poplecznicy nie utrzymają się długo przy władzy, ponieważ tolerują obrzydliwe zachowanie antych. Do głosu dojdą ludzie wierzący w Statek, chociaż proces będzie bolesny. Prążka gapiła się na niego. – Czy przytaczasz prognozy sporządzone przez komputery Statku? – Mniej więcej. To trochę bardziej skomplikowane, ale... tak. – A czy – wtrąciła – przekazywanie wiedzy dotyczącej prawdopodobnej przyszłości nie jest ingerencją? Gdy przygotowywał odpowiedź, jej usta zaokrągliły się. – Czekaj! Wiem, jak to może być! – Tak? – W jego głosie zabrzmiała ulga. – Jesteś już przekonany, że podjęłam decyzję o pójściu z tobą. Nie ma więc znaczenia, co mi powiesz, bo nie przekażę tej informacji dalej. Mam rację? – Czy ja mam rację? – odparował. – Tak! – Wyprostowała się śmiało. – Pójdę z tobą chociażby po to, żeby wrócić tutaj któregoś dnia i powiedzieć wszystkim, że Statek naprawdę istnieje i podróżuje gwiezdnymi szlakami! – Zabrzmiało to zadziwiająco dorośle – mruknął kosmita. – Tak jak podejrzewałem, mając życie skrócone cziczeniem, dojrzewacie szybciej. A co do powrotu, obawiam się, że nie... – Nie? – Spojrzała na niego prawie z płaczem. – Wejście na pokład Statku wiąże cię z jego prawami. Z instrukcją o nieingerencji przede wszystkim... Ale nadal chcesz iść ze mną. – To nie było pytanie. Pozwoliła, by ręce opadły jej wzdłuż tułowia. – Co muszę robić? – Nic. To się stanie samo. A propos. – Czego? – Dzięki. Dziękuję bardzo. Naprawdę. A może byłoby lepiej, gdybym została i opowiedziała swoją historię komukolwiek gotowemu mnie wysłuchać. Sprawiła, że mordercy zostaną oskarżeni i ukarani. Och, tylko bogaci posiadają władzę. Co ich obchodzi, że Yin i Marla zginęli a nasz dom został spalony. Gdzie indziej, pod innym słońcem znajdę może rozsądne społeczeństwo. Albo też, jeżeli na rozsądek nie ma co liczyć, chociaż życzliwe. Czy to jest ta, której nie będzie pasował żaden ze znanych światów; klucz do mojego