1.
Kiedy byłem całkiem mały, śniło mi się czasem pewne miasto - to było dziwne, ponieważ
zaczęło się to, zanim jeszcze dowiedziałem się, czym jest miasto. Lecz w moich myślach
zjawiało się miasto, skupione nad łukiem wielkiej, niebieskiej zatoki. Widziałem ulice i
stojące wzdłuż nich domy, wybrzeże, a nawet statki w porcie; a przecież na jawie nigdy nie
widziałem ani morza, ani statku...
I domy były zupełnie niepodobne do tych, które znałem. Ruch na ulicach był dziwny,
wozy jeździły bez ciągnących je koni; a czasem na niebie pojawiały się jakieś istoty, lśniące
istoty w kształcie ryb, które z pewnością nie były ptakami.
Najczęściej widziałem to zadziwiające miejsce w świetle dnia, lecz czasem także w nocy,
gdy światła kładły się wzdłuż brzegu jak pasma robaczków świętojańskich, a niektóre z nich
wyglądały jak iskry unoszące się na wodzie lub w powietrzu.
Było to piękne, urocze miejsce, i kiedyś, kiedy wciąż jeszcze byłem na tyle młody, że nie
orientowałem się lepiej, spytałem moją najstarszą siostrę, Mary, gdzie to śliczne miasto może
się znajdować.
Potrząsnęła głową i powiedziała mi, że nie ma takiego miejsca - nie ma go teraz. Ale
przypuszczała, że mogłem może w jakiś sposób śnić o dawnych czasach. Sny są czymś
zabawnym i są bardzo rozmaite; więc mogło się zdarzyć, że to, co widziałem, było
fragmentem świata, jaki istniał niegdyś - osobliwego świata, w którym żyli Starzy Ludzie;
zanim jeszcze Bóg zesłał Cierpienie.
Lecz potem ostrzegła mnie bardzo poważnie, żebym o tym nikomu nie wspominał; o ile
wiedziała, innym ludziom ani we śnie, ani na jawie takie obrazy nie przychodziły do głowy,
więc wspominać im o tym byłoby niemądrze.
Była to dobra rada i na szczęście miałem dość rozsądku, żeby się do niej zastosować.
Ludzie w naszej okolicy patrzyli bardzo złym okiem na sprawy dziwne lub niezwykle, tak że
nawet fakt, iż byłem leworęczny, budził lekką dezaprobatę. Tak więc ani wówczas, ani w
kilka lat później nie wspomniałem o tym nikomu - szczerze mówiąc, prawie o tym
zapomniałem, bo gdy stawałem się starszy, ten sen przychodził mniej często, a potem bardzo
rzadko.
Lecz rada ta utkwiła we mnie głęboko. Gdyby nie ona, wspomniałbym może o dziwnej
umowie, jaką miałem z moją kuzynką Rosalindą, a to z pewnością sprowadziłoby na nas
oboje bardzo poważne kłopoty - gdyby ktoś przypadkiem mi uwierzył. Myślę, że ani ja, ani
ona nie zwracaliśmy na to wówczas wiele uwagi: po prostu nawykliśmy do ostrożności. Ja z
pewnością nie czułem się nikim niezwykłym. Byłem normalnym małym chłopcem, rosnącym
w normalny sposób i uważającym świat, który mnie otaczał, za coś naturalnego. To trwało aż
do dnia, w którym poznałem Sophie. A nawet potem różnica nie ujawniła się natychmiast. To
tylko spóźniony refleks pozwala mi ustalić, że w tym dniu zaczęły kiełkować we mnie
pierwsze małe wątpliwości.
Tego dnia wyszedłem z domu sam, jak to często robiłem. Miałem wtedy, zdaje się, około
dziesięciu lat. Moja druga siostra, Sarah, była o pięć lat starsza, a to znaczyło, że przeważnie
bawiłem się sam. Poszedłem polną drogą na południe, wzdłuż granic kilku pól, aż doszedłem
do wysokiego nasypu, a potem zrobiłem niezły kawałek drogi, aż na jego szczyt.
Ten nasyp wcale mnie wtedy nie intrygował; był dla mnie o wiele za duży, żebym myślał
o nim jako o czymś, co mogli zbudować ludzie, nigdy też nie przyszło mi do głowy, żeby go
łączyć z tymi wspaniałymi dziełami Starych Ludzi, o których niekiedy słyszałem. Był to po
prostu nasyp zataczający szeroki łuk, a potem biegnący prosto jak strzała w kierunku
odległych wzgórz; był zwyczajnie częścią świata i nie budził większego zdziwienia niż rzeka,
niebo czy same wzgórza.
Często wchodziłem na jego szczyt, lecz rzadko zapuszczałem się na drugą stronę. Z
jakichś powodów uważałem tamtą okolicę za obcą - nie tyle wrogą, ile znajdującą się poza
moim terenem. Ale odkryłem tam pewne miejsce, gdzie deszcz, spływając wzdłuż długiego
zbocza, wyżłobił piaszczysty żleb. Jeśli usiadło się u jego wejścia i dobrze odepchnęło,
można było z dużą szybkością zjechać w dół, a w końcu przelecieć kilka stóp w powietrzu i
wylądować w miękkiej górze piasku na jego dnie.
Byłem tam już wcześniej chyba z sześć razy i nigdy nie spotkałem nikogo, lecz teraz, gdy
wspinałem się w górę po trzecim zjeździe i przygotowywałem się do czwartego, jakiś głos
powiedział:
- Halo.
Obejrzałem się. Z początku nie umiałem powiedzieć, skąd ten głos pochodzi, potem
przyciągnęło mój wzrok kołysanie się szczytów gałęzi w kępie krzaków. Gałęzie rozsunęły
się i wyjrzała ku mnie jakaś twarz. Była to mała twarz, ogorzała od słońca i otoczona
ciemnymi lokami. Miała niby poważny wyraz, ale jej oczy błyszczały. Przez chwilę
patrzyliśmy na siebie, potem odpowiedziałem:
- Halo.
Zawahała się, a potem szerzej rozsunęła gałęzie. Zobaczyłem dziewczynkę trochę
mniejszą ode mnie i może trochę młodszą. Była ubrana w czerwono-brązowe drelichy i żółtą
koszulę. Na przodzie, na drelichu przyszyty był krzyż z ciemniejszego brązowego materiału.
Włosy z obu stron głowy miała związane żółtymi wstążkami. Przez kilka sekund stała
spokojnie, jakby niepewna, czy ma opuścić bezpieczne krzaki, potem ciekawość
przezwyciężyła ostrożność i wyszła z nich.
Gapiłem się na nią, ponieważ była zupełnie obca. Od czasu do czasu odbywały się
zebrania albo przyjęcia, które gromadziły wszystkie dzieci mieszkające o całe mile stąd, więc
dziwnie było spotkać kogoś, kogo nigdy przedtem nie widziałem.
- Jak ci na imię? - spytałem.
- Sophie - odparła. - A tobie?
- David - odpowiedziałem. - Gdzie mieszkasz?
- Tam - powiedziała, machnąwszy niedbałe ręką w kierunku obcej okolicy poza nasypem.
Odwróciła oczy ode mnie i spojrzała na piaszczystą rynnę, w której się ślizgałem.
- Dobra zabawa? - spytała ze smutnym spojrzeniem. Zastanawiałem się przez chwilę, czy
ją zaprosić, a potem
powiedziałem:
- Tak. Chodź, spróbuj.
Ociągała się, znowu patrząc na mnie uważnie. Obserwowała mnie bardzo poważnie przez
kilka chwil, a potem, zupełnie nagle, zdecydowała się. Wygramoliła się na szczyt nasypu,
przede mną.
Zjechała rynną, powiewając lokami i wstążkami. Gdy ja wylądowałem, straciła już swój
poważny wygląd, a jej oczy tańczyły z podniecenia,
- Jeszcze raz - powiedziała i zadyszana wspinała się na nasyp.
Wypadek zdarzył się przy jej trzecim zjeździe. Usiadła i odepchnęła się tak jak przedtem.
Patrzyłem, jak się ześlizguje i zatrzymuje w burzy piasku. Zrobiła jakoś tak, że wylądowała o
kilka stóp na lewo od zwykłego miejsca. Przygotowałem się do zjazdu i czekałem, aż mi zrobi
miejsce. Ale nie odeszła.
- Usuń się - powiedziałam niecierpliwie. Spróbowała się poruszyć, a potem zawołała:
- Nie mogę. To boli.
W każdym razie zaryzykowałem, odepchnąłem się i wylądowałem tuż przy niej.
- Co się stało? - spytałem.
Miała skrzywioną twarz i łzy w oczach.
- Noga mi utknęła - powiedziała.
Lewą nogę miała zasypaną. Odgarnąłem rękami miękki piasek. Jej trzewik utknął w
wąskiej szczelinie między dwoma sterczącymi w górę kamieniami. Próbowałem go poruszyć,
ale ani drgnął.
- Nie możesz go jakoś wykręcić? - spytałem. Spróbowała, dzielnie zaciskając wargi.
- Nie da się.
- Pomogę ci ciągnąć - zaproponowałem. - Nie, nie! - zaprotestowała. - To boli.
Nie wiedziałem, co teraz robić. Całkiem, na pewno ją to bolało. Zastanawiałem się nad
tym.
- Najlepiej przetniemy sznurowadła, żebyś mogła wy-
jąć stopę z trzewika. Nie mogę rozplatać węzełka - postanowiłem.
- Nie! - zawołała z przerażeniem. - Nie, tego nie wolno.
Była tak stanowcza, że poczułem się zakłopotany. Gdyby wyjęła stopę, moglibyśmy sam
trzewik uwolnić spomiędzy kamieni, ale skoro nie chciała, nie wiedziałem, co by ta można
było zrobić. Leżała na piasku, a kolano jej uwięzionej nogi sterczało w powietrzu.
- O, jak boli! - mówiła. Nie mogła już dłużej powstrzymać łez. Spływały jej po twarzy.
Ale nawet teraz nie krzyczała, wydawała słabe, dziecięce jęki.
- Musisz wyjąć stopę - powiedziałem.
- Nie - zaprotestowała znowu. - Nie, nie wolno mi. Nigdy. Nie wolno mi.
Usiadłem przy niej, nie wiedząc, co począć. Chwyciła obiema dłońmi moją rękę,
ściskając ją, gdy płakała. Było jasne, że stopa boli ją coraz bardziej.Chyba po raz pierwszy w
życiu znalazłem się w sytuacji, w której trzeba było podjąć decyzję. Podjąłem ją.
- Nie ma rady. Musisz wyjąć stopę - powiedziałem. - Jeśli nie, to pewnie zostaniesz tutaj i
umrzesz.
Nie od razu, ale w końcu zgodziła się. Obserwowała ranie lękliwie, gdy przecinałem
sznurowadło. Potem powiedziała:
- Odejdź. Nie wolno ci patrzeć.
Zawahałem się, lecz dzieciństwo to okres gęsto najeżony niepojętymi, choć ważnymi
konwenansami, odszedłem więc o kilka jardów i stanąłem zwrócony do niej plecami.
Słyszałem, jak ciężko oddycha. Potem znów zapłakała. Odwróciłem się.
- Nie potrafię - mówiła, patrząc na mnie ze strachom przez łzy. Ukląkłem więc, żeby
zobaczyć, co się da zrobić.
- Nie wolno ci o tym nigdy powiedzieć - mówiła. - Nigdy, nigdy! Przyrzekasz?
Przyrzekłem.
Była bardzo dzielna. Jęczała tylko po dziecięcemu.
Kiedy udało mi się uwolnić stopę, wyglądała ona dziwnie; chcę przez to powiedzieć, że
była cała skręcona i zapuchnięta - nie zauważyłem nawet wtedy, że miała więcej niż zwykłą
ilość palców...
Udało mi się wydobyć trzewik ze szczeliny i podałem go jej. Ale okazało się, że nie
mogła go włożyć na spuchniętą stopę. Nie mogła też postawić nogi na ziemi. Pomyślałem, że
mógłbym ją ponieść na plecach, ale była cięższa, niż przypuszczałem, i było jasne, że daleko
tak nie zajdziemy.
- Muszę iść przyprowadzić kogoś, żeby pomógł - powiedziałem.
- Nie. Będę się czołgała - odrzekła.
Szedłem obok niej, niosłem trzewik i czułem się bezużyteczny. Ona szła, kulejąc,
zdumiewająco długi kawałek drogi, ale musiała zrezygnować. Spodnie miała przetarte na
kolanach, a same kolana były otarte i krwawiły. Nie znałem nigdy ani chłopca, ani
dziewczyny, nikogo, kto mógłby doprowadzić się do takiego stanu; trochę mnie to przerażało.
Pomogłem jej stanąć na zdrowej nodze i podtrzymałem ją, gdy mi pokazała, gdzie znajduje
się jej dom, z którego komina snuła się strużka dymu. Gdy odwróciłem się, była znów na
czworakach i zniknęła w krzakach.
Odnalazłem dom bez większego trudu i trochę nerwowo zastukałem do drzwi. Otworzyła
mi wysoka kobieta. Miała delikatną, ładną twarz o wielkich, jasnych oczach. Jej suknia była
rdzawa i nieco krótsza od tych, które większość kobiet nosi w domu, lecz zwyczajowy krzyż,
o i szyi aż do lamówki i w poprzek piersi, był w kolorze zielonym, który harmonizował z
przepaską na jej głowie,
- Czy pani jest matką Sophie? - spytałem. Spojrzała na rnnie ostro i zmarszczyła brwi.
Odparła
szorstko i niespokojnie:
- O co chodzi? Powiedziałem jej.
- O! - zawołała. - Jej stopa!
Przez chwilę znów patrzyła na mnie twardym wzrokiem, potem oparła o ścianę miotłę,
którą trzymała w ręku, i spytała energicznie:
- Gdzie ona jest?
Poprowadziłem ją drogą, którą przyszedłem. Na dźwięk jej głosu Sophie wyczołgała się z
krzaków.
Jej matka spojrzała na nieszczęsną, spuchniętą nogę i zakrwawione kolana.
- O, moje biedne kochanie! - powiedziała, obejmując ją i całując. Potem dodała:
- Czy on widział?
- Tak - odpowiedziała Sophie. - Przykro mi, mamusiu. Bardzo się starałam, ale nie
umiałam zrobić tego sama, to tak bolało!
Matka powoli skinęła głową. Westchnęła.
- No cóż, teraz nic na to nie można poradzić. Wstań. Sophie wspięła się jej na plecy i
wszyscy razem wróciliśmy do domu.
Można umieć na pamięć przykazania i nakazy, których człowiek uczy się jako dziecko,
lecz niewiele one znaczą, dopóki nie trafi się na odpowiedni przykład - a nawet wówczas
trzeba ów przykład rozpoznać.
Tak więc mogłem cierpliwie siedzieć i patrzeć, jak obmywa się chorą stopę, daje się
zimny okład i bandażuje się ją, i nie widzieć związku pomiędzy tym a twierdzeniem, którego
słuchałem niemal każdej niedzieli w moim życiu:
„I Bóg stworzył człowieka na obraz i podobieństwo Swoje. I Bóg postanowił, że człowiek
powinien mieć jedno ciało, jedną głowę, dwie ręce i dwie nogi; że każde ramię winno się
łączyć w dwóch miejscach i kończyć jedną dłonią, że każda dłoń winna mieć pięć palców, że
każdy palec winien mieć płaski paznokieć...” I tak dalej, aż:
„T Bóg stworzył także kobietę na ten sam obraz, lecz z tymi różnicami, zgodnymi z jej
naturą: jej głos winien być wyższy niż głos mężczyzny; nie powinna mieć brody; winna mieć
dwoje piersi...” I jeszcze tak dalej.
Znałem to wszystko, słowo w słowo - a przecież widok sześciu palców u Sophie nie
poruszył niczego w mej pamięci. Widziałem tę stopę spoczywającą na kolanach matki.
Widziałem, jak matka przestaje na krótką chwilę na nią patrzeć, unosi ją, pochyla się, żeby ją
łagodnie pocałować, a potem podnosi twarz ze Łzami w oczach. Było mi przykro z powodu
jej strapienia i z powodu Sophie, i z powodu bolącej stopy - ale nic więcej.
Gdy skończyło się bandażowanie, rozejrzałem się ciekawie po pokoju. Dom był o wiele
mniejszy od mojego - była to w gruncie rzeczy chatka - ale podobał mi się bardziej. Czułem
się w nim dobrze. I chociaż matka Sophie była niespokojna i zmartwiona, nie dawała mi
odczuć, że w żałosny i nieodpowiedzialny sposób zakłócam ich skądinąd uporządkowane
życie - jakie większość ludzi prowadzi w domu. I pokój także wydawał mi się lepszy,
ponieważ na ścianach nie wisiały napisy dające ludziom napomnienia i wskazówki. Zamiast
nich w pokoju wisiało kilka rysunków koni, które bardzo mi się podobały.
Teraz Sophie, już zabandażowana i ze zmytymi śladami łez, pokuśtykała na jednej nodze
do krzesła przy stole. Czując się już całkiem dobrze, z wyjątkiem stopy, spytała mnie z
poważną gościnnością, czy lubię jajka.
Potem pani Wender powiedziała mi, żebym poczekał, podczas gdy zanosiła Sophie na
górę. Wróciła po kilku minutach i usiadła przy mnie. Ujęła moją dłoń w swoje ręce i przez
kilka chwil patrzyła na mnie poważnie. Silnie odczuwałem jej niepokój, chociaż z początku
nie było dla mnie całkiem jasne, czym ona się tak martwi. Dziwiło mnie to, ponieważ
przedtem niczym nie dawała mi do zrozumienia, że może niepokoić się w ten sposób.
Myślałem o niej, próbując zapewnić ją i pokazać, że nie powinienem być powodem jej
niepokoju, lecz ta myśl do niej nie dotarła. Wciąż na mnie patrzyła, a oczy jej błyszczały
zupełnie tak jak oczy Sophie, gdy usiłowała nie płakać. Gdy na mnie patrzyła, jej własne
myśli były udręczone i bezkształtne. Próbowałem znowu myśleć za nią, lecz to wciąż do niej
nie docierało. Potem powoli skinęła głową i przemówiła tymi słowy:
- Jesteś dobrym chłopcem, David. Byłeś bardzo miły dla Sophie. Chcę ci za to
podziękować.
Poczułem się nieswojo i spojrzałem na swoje buty. Nie mogłem sobie przypomnieć, żeby
ktoś przedtem nazwał mnie dobrym chłopcem. Wobec takiego wydarzenia nie znajdywałem
właściwej odpowiedzi.
- Lubisz Sophie, prawda? - ciągnęła, wciąż na mnie patrząc.
- Tak - odpowiedziałem. I dodałem; - Myślę też, że jest strasznie dzielna. To musiało ją
bardzo boleć.
- Czy ze względu na nią zachowasz tajemnicę - poważną tajemnicę? - spytała.
- Tak - oczywiście - zgodziłem się, lecz trochę niepewnym tonem, bo nie zdawałem sobie
sprawy, jaka miała być ta tajemnica.
- Ty... ty widziałeś jej stopę? - powiedziała, wciąż patrząc mi w twarz. - Jej... palce?
Skinąłem głową.
- Tak - odparłem znowu.
- Więc to jest tajemnica, David. Nikt nie może o tym wiedzieć. Z wyjątkiem jej ojca i
mnie jesteś jedynym człowiekiem, który o tym wie. Nikt inny nie może o tym wiedzieć.
Absolutnie nikt - nigdy.
- Tak - zgodziłem się i znów poważnie skinąłem głową.
Nastąpiła chwila milczenia - przynajmniej jej głos zamilkł, lecz myśli jej biegły dalej, tak
jakby „nikt” i „nigdy” wywoływały smutne, nieszczęśliwe echa. Potem to się zmieniło i stała
się wewnętrznie spięta, zawzięta i pełna obaw. Nie było dobrze podążać za jej
rozumowaniem, usiłowałem więc niezręcznie podkreślić słowami, że naprawdę myślę tak, jak
mówię.
- Nigdy - w ogóle nikt - zapewniłem ją poważnie.
- To jest bardzo, bardzo ważne - nalegała. - Jak mam ci to wyjaśnić? - Ale naprawdę nie
potrzebowała niczego wyjaśniać. Jej naglące, napięte uczucie ważności tej sprawy było
bardzo jasne. Słowa miały o wiele mniej siły. Mówiła;
- Gdyby ktoś się o tym dowiedział, oni... oni byliby dla niej strasznie niedobrzy. Musimy
uważać, żeby to się nigdy nie zdarzyło.
Uczucie niepokoju jak gdyby zmieniło się w cos twardego jak żelazny pręt.
- Dlatego, że ma sześć palców? - spytałem.
- Tak. O tym nikt oprócz nas nigdy nie może się dowiedzieć. To musi zostać między nami
tajemnicą - powtórzyła, wbijając mi to do głowy. - Przyrzekasz, David?
- Przyrzekani. Mogę przysiąc, jeśli pani chce -■ zaproponowałem.
- Obietnica wystarczy - powiedziała.
Była to tak poważna obietnica, że postanowiłem dotrzymać jej całkowicie - nawet wobec
mojej kuzynki Rosalindy. Choć w duszy byłem zaintrygowany oczywistą ważnością tej
obietnicy. Wyglądało na to, że bardzo mały paluszek może wywołać tak wielki niepokój.
Lecz często bywało, że dużo wielkich niepokojów wydawało się nieproporcjonalnymi do
przyczyn. Tak więc trzymałem się głównego punktu - potrzeby zachowania sekretu.
Matka Sophie wciąż na mnie patrzyła ze smutnym, lecz jakby niewidzącym wyrazem
oczu, aż zrobiło mi się nieprzyjemnie. Zauważyła, że się zaniepokoiłem, i uśmiechnęła się.
Był to miły uśmiech.
- A więc w porządku - powiedziała. - Zachowamy tajemnicę i już nigdy nie będziemy o
tym mówili?
- Tak - zgodziłem się.
Idąc ścieżką od drzwi odwróciłem się.
- Czy mogę niedługo przyjść i znów zobaczyć Sophie? Zawahała się, pomyślawszy
chwilę nad tym pytaniem, a potem powiedziała:
- Bardzo dobrze, ale tylko jeśli będziesz pewien, że nikt się o tym nie dowiedział.
Dopiero wtedy, gdy doszedłem do nasypu i jego szczytem ruszyłem w stronę domu,
monotonne niedzielne nakazy połączyły się z rzeczywistością. Uczyniły to z trzaskiem niemal
dosłyszalnym. Definicja człowieka recytowała się sama w mej głowie:,;...i każda noga będzie
dwukrotnie połączona i będzie miała jedną stopę, a każda stopa pięć palców, a każdy palec
będzie się kończył płaskim paznokciem...” I tak dalej, aż w końcu każde stworzenie
wyglądające jak człowiek, lecz nie ukształtowane w ten sposób, nie jest stworzeniem
ludzkim. Nie jest ani mężczyzną, ani kobietą. Jest bluźnierstwem przeciw prawdziwemu
obrazowi Boga i czymś znienawidzonym w obliczu Boga”.
Nagle ogarnęło mnie przerażenie, a także znamienna ciekawość. Bluźnierstwo - jak dość
często mi o tym mówiono - było rzeczą straszną. A przecież w Sophie nie było nic strasznego.
Była po prostu zwykłą małą dziewczynką - jeśli nie o wiele wrażliwszą i dzielniejszą niż
większość innych. A jednak, zgodnie z tą definicją...
Z pewnością musi być gdzieś jakiś błąd. Z pewnością to, że ma jeden malutki paluszek
ekstra - no dobrze dwa, malutkie paluszki, bo jak przypuszczałem, że jeden jest do pary na
drugiej stopie - z pewnością to nie wystarcza, żeby uczynić ją „znienawidzoną w obliczu
Boga...”
Bardzo zagadkowe są drogi tego świata...
2.
Dotarłem do domu swoim zwykłym sposobem. W miejscu, gdzie las pokrywał stok
nasypu, wszedłem na wąską, mało używaną ścieżkę. Od tej chwili byłem czujny i trzymałem
dłoń na rękojeści noża. Powinienem się trzymać z dala od lasu, ponieważ zdarzało się czasem
- choć bardzo rzadko - że wielkie stwory dochodziły aż do okolic cywilizowanych, takich jak
Waknuk, i istniała możliwość natknięcia się na jakiegoś dzikiego psa lub kota. Ale tak jak
zwykle, jedynymi stworami, których ruchy słyszałem, były małe zwierzątka, pośpiesznie
ustępujące z drogi.
Mniej więcej po jakiejś mili doszedłem do ziemi uprawnej i ujrzałem dom za trzema lub
czterema polami. Szedłem skrajom lasu, ostrożnie obserwując dom zza jego osłony, potem, w
cieniu żywopłotów przebiegiem wszystkie pola z wyjątkiem ostatniego i zatrzymałem się,
żeby znów zbadać teren. Nie było widać nikogo, tylko stary Jakub z wolna zbierał łopatą
nawóz na podwórzu. Gdy bezpiecznie odwrócił się plecami, szybko minąłem kawałek
otwartego pola, wślizgnąłem się przez okno i ostrożnie dostałem się do mojego pokoju.
Niełatwo opisać nasz dom. Od kiedy mój dziadek, Elias Strorm, zbudował pierwszą jego
część ponad pięćdziesiąt lat temu, w rozmaitych czasach powstały nowe pokoje i
przybudówki. Teraz dom rozrósł się z jednej strony w szopy, magazyny, stajnie i stodoły, a z
drugiej w pralnie, mleczarnie, serownie, izby dla robotników i tak dalej; aż trzy czwarte
całości objęły wielki dziedziniec z ubitej ziemi, leżący na zawietrznej stronie głównego
domu; główną cechą dziedzińca był śmietnik.
Podobnie jak wszystkie domy w okolicy zbudowany był z masywnych, surowo
obrobionych desek, lecz ponieważ należał do domów najstarszych, większość przestrzeni w
ścianach zewnętrznych wypełniały cegły i kamienie z ruin jakichś budynków Starych Ludzi, a
tynkowanej plecionki - z prętów użyto tylko do ścian wewnętrznych,
Mój dziadek, tak jak mi go przedstawiał ojciec, sprawiał wrażenie człowieka pełnego
nudnych, monotonnych cnót. Dopiero później ułożyłem sobie jego portret bardziej
wiarygodny, choć mniej zaszczytny.
Elias Strorm przybył ze Wschodu, gdzieś z pobliża morza. Dlaczego tu przybył, nie jest
całkiem jasne. On sam utrzymywał, że to bezbożne obyczaje Wschodu kazały mu szukać
mniej przemądrzałych, lojalnie myślących stron; choć słyszałem, jak mówiono, że w końcu
doszło do tego, że jego strony rodzinne nie mogły znosić go dłużej. Jakiekolwiek były
przyczyny, doprowadziły g’o one w wieku łat czterdziestu pięciu do „Waknuk - wówczas
nierozwiniętego, niemal pogranicznego kraju - wraz z całym jego ziemskim dobrem,
złożonym na sześciu wozach. Był mężczyzną silnym, despotycznym i srogim w swojej
prawości. Jego oczy błyszczały ewangelicznym ogniem pod krzaczastymi brwiami. Często
misi na ustach respekt przed Bogiem, a w sercu stale lęk przed szatanem i, zdaje się, trudno
było powiedzieć, które z tych uczuć w nim przeważało.
Wkrótce potem, jak zaczął budować dom, udał się w podróż i przywiózł sobie z niej
narzeczoną. Była nieśmiała, ładna na różowo-złoty sposób i o dwadzieścia pięć lat młodsza
od niego. Mówiono mi, że kiedy sądziła, iż nikt na nią nie patrzy, poruszała się jak śliczne
źrebię; a kiedy czulą na sobie oko męża, bojaźliwie jak królik.
Wszystkie odpowiedzi biedactwa były wymijające. Nie przekonała się, że służba
małżeńska rodzi miłość; nie umożliwiła mężowi odzyskania jego młodości poprzez swą
własną; nie umiała też w zamian za to prowadzić domu jak doświadczona gospodyni.
Elias nie był człowiekiem, który na te braki nie zwracałby uwagi. W krótkim czasie
opanował jej źrebięcość napomnieniami, różowość i złoto zmącił kazaniami i stworzył
smutne, szare widmo żony, które zmarło, nie protestując, w rok po urodzeniu drugiego syna.
Dziadek Elias nie miał ani przez chwilę wątpliwości co do tego, jaki powinien być jego
dziedzic. Wiara mego ojca zrodziła się niemal w jego kościach, jego zasady były jego siłą, a
umysły obydwóch były bogato naszpikowane przykładami z Biblii i z Żalów Nichoisona. W
wierze ojciec i syn tworzyli jedność, różnica między nimi polegała tylko na podejściu do niej;
w oczach mego ojca nie pojawiał się ewangeliczny błysk; jego wiara była bardziej
legalistyczna.
Joseph Strorm, mój ojciec, nie ożenił się aż do śmierci Eliasa, a gdy ten umarł, syn nie był
człowiekiem, który powtórzyłby błąd swego ojca. Poglądy mojej matki zgadzały się z jego
własnymi. Miała ona silne poczucie obowiązku i nigdy nie wątpiła, na czym on polega.
Nasza okolica, a w konsekwencji nasza siedziba, jako pierwsza tutaj, nazywała się
Waknuk, ponieważ według tradycji tak nazywało się to miejsce lub jego pobliże dawno,
dawno temu, w czasach Starych Ludzi. Tradycja jak zwykle była niepewna, lecz z pewnością
istniały tutaj jakieś budowle, gdyż pozostały z nich resztki i fundamenty, dopóki ich nie użyto
do budowy nowych domów. Istniał też długi nasyp, biegnący aż do wzgórza, i ogromne
urwisko, które musieli zrobić Starzy Ludzie, gdy na swój nadludzki sposób odcięli połowę
góry, żeby znaleźć coś, co ich interesowało, To miejsce można więc było nazwać Waknuk; w
każdym razie nazwano tak tę zdyscyplinowaną, prawomyślną, bogobojną społeczność,
składającą się z około setki rozproszonych, dużych i małych gospodarstw.
Mój ojciec był tu człowiekiem o pewnym znaczeniu. Gdy w wieku lat szesnastu po raz
pierwszy wystąpi! publicznie, czytając którejś niedzieli przemówienie w kościele
zbudowanym przez jego ojca, wciąż jeszcze było w okolicy mniej niż sześćdziesiąt rodzin.
Lecz gdy kraj nadawał się już do zagospodarowania i więcej ludzi przybyło, żeby się tu
osiedlić, nie zginął wśród nich. Wciąż jeszcze był największym właścicielem ziemskim,
wciąż często miewał niedzielne kazania i dokładnie wyjaśniał panujące w niebie prawa i
poglądy na rozmaitość spraw i postępków, a w oznaczone dni wymierzał prawo doczesne
jako sędzia. Przez resztę czasu dbał o to, aby on sam i wszyscy ci, nad którymi miał władzę,
dawali godny przykład okolicy.
W domu, miejscowym zwyczajem, życie skupiało się w dużym pokoju, który był także
kuchnią. Tak jak cały dom, tak i ten pokój był największy i najlepszy w Waknuk.
Wielki piec kuchenny był przedmiotem dumy; nie próżnej dumy, oczywiście; był bardziej
dowodem świadomości, iż z szacunkiem traktuje się wspaniale dary, które daje nam Pan:
doprawdy, coś w rodzaju testamentu. Palenisko tworzyły masywne bloki kamienne. Cały
komin był zbudowany z cegieł i nigdy nie słyszano, żeby się zapalił. Przestrzeń wokół jego
wylotu pokrywały dachówki - jedyne w całej okolicy, tak że i strzecha pokrywająca resztę
dachu nigdy się nie zapaliła.
Matka dbała o to, aby w wielkim pokoju było czysto i porządnie. Posadzkę stanowiły
kawałki cegieł i kamienia, także innego tworzywa, zręcznie dopasowane. Na umeblowanie
składały się wyszorowane do białości stoły i stoliki oraz kilka krzeseł, Ściany byty bielone.
Wisiało na nich kilka błyszczących rondli, zbyt wielkich, by się zmieściły w kredensie.
Najbardziej zbliżone do dekoracji byty liczne drewniane tabliczki z artystycznie wypalonymi
na nich cytatami, głównie z Żalów. Na tej z lewej strony kominka wypisano:
CZŁOWIEKIEM JEST TYLKO ISTOTA STWORZONA NA OBRAZ I PODOBIEŃSTWO
BOGA. Na tej po prawej stronie: ZACHOWAJ W CZYSTOŚCI SZCZEP PANA. Na
przeciwległej ścianie dwie inne głosiły: BŁOGOSŁAWIONA JEST NORMA i W
CZYSTOŚCI NASZE ZBAWIENIE. Największa była tablica, zawieszona na ścianie
naprzeciw drzwi wiodących na podwórze. Przypominała ona każdemu, kto wchodził:
STRZEŻ SIĘ ODMIEŃCA!
Częste powoływanie się na te teksty zaznajomiło mnie z ich słowami na długo przedtem,
zanim nauczyłem się czytać, w gruncie rzeczy nie jestem pewien, czy nie one dały mi
pierwsze lekcje czytania. Znalem je na pamięć, podobnie jak inne, w różnych miejscach
domu, które głosiły maksymy takie, jak: NORMA JEST WOLĄ BOGA, lub: TYLKO
REPRODUKCJA JEST UŚWIĘCONĄ PRODUKCJĄ, albo: DIABEŁ JEST OJCEM
DEWIACJI. I rozmaite inne, mówiące o występkach i bluźnierstwach.
Wiele z nich wciąż było dla mnie niejasnych; o innych nieco się dowiedziałem. Na
przykład o występkach. A to dlatego, że pojawienie się występku było czasami bardzo
frapującym zdarzeniem. Zwykłe pierwszą oznaką, że coś się zdarzyło, było to, że ojciec
przychodził do domu w złym
humorze. Potem, wieczorem, zwoływał nas wszystkich łącznie z ludźmi pracującymi na
farmie. Klękaliśmy wszyscy, podczas gdy on wyrażał nasz żal i prowadził modły o
przebaczenie. Nazajutrz wszyscy wstawaliśmy przed świtem i gromadziliśmy się na
podwórzu. Gdy stonce wzeszło, śpiewaliśmy hymn, a potem ojciec uroczyście zabijał
dwugłowe cielę, czworonożne kurczę lub jakikolwiek inny rodzaj występku, który się
przydarzył. Czasami bywały to jeszcze o wiele dziwniejsze stworzenia...
Występki nie ograniczały się do zwierząt domowych. Czasem były to jakieś próbki zboża
czy jarzyn, które ojciec przynosił i z gniewem i wstydem rzucał na kamienny stół. Jeśli
chodziło o kilka grządek jarzyn, po prostu wyrywano je i niszczono. Lecz jeśli zepsuło się
całe pole, czekaliśmy na dobrą pogodę, a potem podpalaliśmy je i śpiewaliśmy hymny, gdy
płonęło. Uważałem, że jest to bardzo piękny widok.
To dlatego że ojciec był człowiekiem czujnym i pobożnym i miał oko wyczulone na
występek, miewaliśmy więcej ubojów i pożarów niż ktokolwiek inny; lecz wszystkie sugestie,
że jesteśmy bardziej dotknięci występkami niż inni bolały go i gniewały. Podkreślał, że wcale
sobie nie życzy wyrzucania pieniędzy. Gdyby nasi sąsiedzi byli równie sumienni jak my, nie
wątpił, że ich straty znacznie przewyższyłyby nasze; niestety niektórzy ludzie mieli zasady
dość elastyczne.
Tak więc bardzo wcześnie dowiedziałem się, czym były występki. Były to istoty, które
nie wyglądały odpowiednio, to znaczy nie wyglądały tak jak ich rodzice lub rośliny, od
których pochodziły. Zwykle chodziło tylko o małe odchylenie, lecz bez względu na to, czy
było małe, czy duże, było występkiem, a jeśli zdarzało się między ludźmi, bluźnierstwem -
był to przynajmniej termin techniczny, choć zwykle oba te rodzaje nazywano dewiacjami.
Niemniej kwestia występku nie zawsze była tak prosta, jak można by myśleć, a kiedy nie
zgadzano się co do niej, można było wezwać lokalnego inspektora. Jednakże ojciec rzadko
wzywał inspektora, wolał być zabezpieczony i likwidować wszystko, co budziło wątpliwości.
Byli ludzie, którzy nie pochwalali jego drobiazgowości twierdząc, że miejscowa proporcja
dewiacji, która przedstawiała się stale coraz korzystniej i sięgała obecnie połowy stanu z
czasów mego dziadka” byłaby jeszcze lepsza, gdyby nie mój ojciec. Mimo wszystko okręg
Waknuk słynął z czystości.
Nasz rejon nie był już rejonem granicznym. Ciężka praca i poświęcenie stworzyły
równowagę inwentarza i plonów, których mogły nam zazdrościć nawet niektóre wspólnoty
leżące na wschód od nas. Można było teraz wędrować jakieś trzydzieści mil na południe lub
południowy zachód, zanim dotarło się do Dzikiego Kraju - to znaczy do tych stron, gdzie
szansę hodowli wynosiły mniej niż pięćdziesiąt procent. Potem wszystko rosło bardziej
kapryśnie w pasie, który w pewnych miejscach był szeroki na dziesięć, a w innych na
dwadzieścia mil, aż docierało się do tajemniczych Rubieży, gdzie na niczym nie można było
polegać i gdzie - aby zacytować mego ojca - „diabeł stąpa po swych rozległych włościach, a
prawa Boże są wyśmiewane”. Mówiono, że rozległość kraju Rubieży jest również rozmaita, a
poza nim leżą Kraje Zła, o których nikt już nic nie wiedział. Zazwyczaj każdy, kto udawał się
do Krajów Zła, umierał tam, a ci nieliczni, którzy stamtąd wrócili, nie żyli długo.
Ale nie Kraje Zła, tylko Rubieże sprawiały nam od czasu do czasu kłopoty. Ludzie z
Rubieży - przynajmniej nazywało się ich ludźmi, albowiem, chociaż naprawdę ulegali
dewiacjom, wyglądali często zupełnie tak jak ludzie, jeśli coś nie zanadto było z nimi w
porządku - zatem ci ludzie, żyjąc w swym granicznym kraju, posiadali bardzo niewiele,
wyprawiali się więc w strony cywilizowane, żeby rabować ziarno i bydło, odzież i narzędzia,
a także broń, jeśli im się udało; czasami też uprowadzali dzieci.
Sporadyczne małe wyprawy zdarzały się zwykle dwa lub trzy razy do roku i z reguły nikt
nie przywiązywał do nich wielkiej wagi - oczywiście z wyjątkiem tych, którzy padali ich
ofiarami. Lecz ci zwykle mieli dość czasu, by uciec; tracili tylko swoje mienie. Potem
wszyscy składali się na niewielką zapomogę w naturze lub w pieniądzach, żeby pomóc im w
osiedleniu się na nowo. Lecz z czasem, gdy granicę przesuwano, coraz więcej ludzi z Rubieży
usiłowało żyć na mniejszym skrawku ziemi. Były lata, że cierpieli wielki głód i po pewnym
czasie nie było to już tylko około tuzina najeźdźców dokonujących szybkiej wyprawy, a
potem wracających do swego kraju; teraz przybywali wielkimi, zorganizowanymi bandami i
wyrządzali mnóstwo szkód.
W czasach dzieciństwa mojego ojca matki zwykły uspokajać i straszyć nieznośne dzieci,
grożąc im: „Bądź grzeczny, bo zawołam do ciebie Starą Małgośkę z Rubieży. Ona ma czworo
oczu, żeby na ciebie patrzeć, czworo uszu, żeby cię słuchać, i cztery ręce, żeby przetrzepać ci
nimi skórę. Więc uważaj”. Albo też inną złowieszczą postacią, którą można było zawołać, był
Włochaty Jaś „...i on cię zabierze do swojej jaskini na Rubieżach, gdzie żyje cała jego
rodzina. Oni wszyscy są także włochaci i mają długie ogony, i na każde śniadanie zjadają
rano małego chłopca, a wieczorem na kolację matą dziewczynkę”. Jednakże w naszych
czasach nie tylko małe dzieci żyły w nerwowej świadomości istnienia tak niedaleko ludzi z
Rubieży. Ich egzystencja stała się niebezpiecznie dokuczliwa, a ich rozboje przyczyną wielu
skarg, zanoszonych do rządu w Rigo.
Mimo słuszności tych petycji, można ich było w ogóle nie wysyłać. Oczywiście, jeśli nikt
nie mógł przewidzieć na przestrzeni pięciuset lub sześciuset mil, kiedy nastąpi następny atak,
trudno było zadbać o udzielenie jakiejś praktycznej pomocy. Tym, co rząd rzeczywiście robił,
było wyrażanie współczucia w słowach dodających otuchy i proponowanie stworzenia
lokalnej milicji; a ponieważ wszyscy zdolni do noszenia broni mężczyźni byli już z natury
rzeczy członkami czegoś w rodzaju nieoficjalnej milicji od czasów, kiedy byliśmy
pograniczem propozycja ta równała się lekceważeniu sytuacji.
O tyle, o ile dotyczyło to okręgu Waknuk, niebezpieczeństwo ze strony Rubieży było
raczej dokuczliwością niż zagrożeniem. Najdalsza wyprawa nie podeszła bliżej niż na
dziesięć mil od Waknuk, lecz tu i ówdzie, najwyraźniej z każdym rokiem częściej,
powstawały sytuacje krytyczne, w których zwoływano ludzi i przerywano im pracę na farmie.
Te przerwy były kosztowne i powodowały marnotrawstwo, a ponadto, jeśli awantura zdarzała
się blisko, budziły niepokój; nikt nie mógł być pewien, czy kiedyś najeźdźcy nie podejdą
jeszcze bliżej.
Przeważnie jednak wiedliśmy wygodną, ustabilizowaną, pracowitą egzystencję. Nasze
gospodarstwo było rozległe. Ojciec i matka, moje dwie siostry i Wuj Axel tworzyliśmy
rodzinę, lecz były także dziewczyny kuchenne i dziewczęta od krów, z których liczne
powychodziły za mąż za robotników na farmie, więc były jeszcze ich dzieci i oczywiście
mężowie, tak że kiedy wszyscy zbieraliśmy się na posiłki po zakończeniu dziennej pracy,
było nas ponad! dwadzieścia osób, a gdy zbieraliśmy się na modlitwy, jeszcze więcej,
ponieważ przychodzili mężczyźni z sąsiednich chat razem z żonami i dziećmi.
Wuj Axel nie był prawdziwym krewnym. Ożenił się z jedną z sióstr mojej matki,
Elizabeth, Był wtedy żeglarzem, a ona pojechała z nim na „Wschód i zmarła w Figo, podczas
gdy on był w podróży, z której wrócił kaleką. Był człowiekiem użytecznym we wszystkim,
choć z powodu swej nogi poruszał się powoli, więc ojciec pozwolił mu żyć razem z nami; on
był też moim najlepszym przyjacielem.
Moja matka pochodziła z rodziny składającej się z pięciu dziewcząt i dwóch chłopców.
Cztery dziewczęta były rodzonymi siostrami; najmłodsza dziewczynka i dwaj chłopcy byli
ich rodzeństwem przyrodnim, Hannah, najstarsza, została wypędzona przez męża i nikt o niej
od tego czasu nie słyszał. Emily, moja matka, była następną z kolei. Potem była Harriet, która
wyszła za mąż za wielkiego farmera z Kantak, prawie piętnaście mil stąd. Potem Elisabeth
która poślubiła Wuja Axela. Nie wiem, gdzie mieszkali moja przyrodnia ciotka Lilian i
przyrodni wuj Thomas, lecz mój przyrodni Wuj Angus Mohon był właścicielem sąsiadującej
z nimi farmy i na przestrzeni mili (lab nieco dłuższej) granice naszych posiadłości stykały się,
co złościło mego ojca, który prawie w niczym nie zgadzał się z przyrodnim Wujem Angusem.
Jego córka Rosalinda była oczywiście moja kuzynką.
Jakkolwiek Waknuk było największą farmą w całym okręgu, większość gospodarstw
organizowano na tych samych zasadach i wszystkie z nich powiększały się, gdyż wzrastający
wskaźnik dobrobytu był do tego zachętą; co roku wyrąb drzewa przysparzał nowych pól.
Usuwano lasy i odnogi borów, aż okolica zaczęła wyglądać tak, jak stare, od dawna
uprawiane pola na Wschodzie.
Mówiono, że teraz nawet ludzie z Rigo wiedzą, gdzie leży Waknuk, bez spoglądania na
mapę.
W gruncie rzeczy żyłem na najlepiej prosperującej farmie w prosperującym okręgu.
Jednak mając lat dziesięć, nie bardzo zdawałem sobie z tego sprawę. Miałem wrażenie, że jest
to nieprzyjemne, przemysłowe miejsce, gdzie zawsze jest więcej pracy niż ludzi, chyba że
człowiek zachowuje się ostrożnie, toteż tego szczególnego wieczora udało mi się nic nie
robić, dopóki znajome dźwięki nie dary mi znać, że zbliża się już pora posiłku i że
bezpiecznie mogę się pokazać.
Próżnowałem, patrząc, jak wyprzęga się konie, i wyszedłem na podwórze. Teraz dzwon
na szczycie dachu uderzył kilka razy. Otwarły się drzwi i ludzie wyszli na po dworze, kierując
się w stronę kuchni. Poszedłem z nimi. Gdy wszedłem, powitały mnie słowa: STRZEŻ SIĘ
ODMIEŃA, lecz było mi zanadto znane, żeby wzbudzić we mnie jakieś myśli. Tym, co w tej
chwili interesowało mnie wyłącznie, był zapach jadła.
3.
Chodziłem zobaczyć się z Sophie zwykle raz lub dwa razy na tydzień. Nauka, jaką
pobieraliśmy - wyglądało to tak, że którakolwiek z grona starszych kobiet uczyła jakieś
sześcioro dzieci czytać i pisać, i trochę rachować - odbywała się rano. W czasie
południowego posiłku nie było trudno wymknąć się wcześniej od stołu i zniknąć do czasu,
dopóki wszyscy nie zaczęli sobie wyobrażać, że ktoś inny znalazł dla mnie jakieś zajęcie.
Gdy jej kostka wyzdrowiała zupełnie, Sophie pokazywała mi ulubione zakątki swego
terytorium.
Któregoś dnia zabrałem ją na naszą stronę’ wielkiego nasypu, żeby jej pokazać maszynę
parową. W obrębie stu mil nie było innej maszyny i byliśmy z niej bardzo dumni. Corky,
który jej pilnował, gdzieś odszedł, lecz drzwi w głębi szopy były otwarte i dolatywały stamtąd
rytmiczne odgłosy: stękanie, zgrzyty, pykanie. Odważyliśmy się podejść do progu i zajrzeć w
mrok panujący wewnątrz. Było czymś fascynującym obserwowanie, jak wielkie belki
poruszają się z sapaniem w górę i w dół, podczas gdy w cieniu dachu ogromna belka
poprzeczna kołysała się w przód i w tył, po każdym zakołysaniu zatrzymując się na chwilę,
jakby nabierała energii do następnego wysiłku. Było to fascynujące, lecz - po pewnym czasie
- monotonne.
Dziesięć minut nam wystarczyło i wycofaliśmy się, żeby wspiąć się na szczyt sterty
drewna obok szopy. Usiedliśmy tam, a cała sterta drżała pod nami, gdy maszyna ciężko
sapała.
- Wuj Axel powiada, że Starzy Ludzie musieli mieć o wiele lepsze maszyny niż nasza -
powiedziałem jej.
- Ojciec mówi, że gdyby czwarta część tego, co opowiada się o Starych Ludziach, była
prawdą, to oni musieliby być magami, a nie prawdziwymi ludźmi - odparowała Sophie.
- Ale oni byli cudowni - upierałem się.
- On mówi, że zbyt cudowni, żeby to było prawdą -
powiedziała.
- Czy on nie sądzi, że potrafili latać, tak jak ludzie mówią? - spytałem.
- Nie. To śmieszne. Gdyby oni umieli, my umielibyśmy także.
- Ale oni umieli robić mnóstwo rzeczy, które my uczymy się robić od początku -
zaprotestowałem.
- Ale nie latać - potrząsnęła głową. - Albo się umie łatać, albo się nie umie, a my nie
umiemy - powiedziała.
Pomyślałem, żeby jej opowiedzieć o tym, jak śniło mi się miasto i latające nad nim istoty,
ale ostatecznie sen nie dowodzi niczego, więc dałem spokój. Teraz zleźliśmy w dół,
zostawiliśmy maszynę z jej sapaniem i zgrzytaniem i poszliśmy w stronę domu Sophie.
John Wender, jej ojciec, wrócił z jednej ze swych podróży z zewnętrznej szopy, gdzie
rozciągał skóry na ramach, dobiegały uderzenia młotka, a całe miejsce zalatywało odorem tej
pracy. Sophie podbiegła i zarzuciła mu ręce na szyję. Wyprostował się, przytulając ją do
siebie jednym ramieniem.
- Halo, kurczaczku - powiedział. - Ze mną przywitał się poważniej. Mieliśmy milczącą
umowę, że postępujemy z sobą jak mężczyzna z mężczyzną. Zawsze tak było. Gdy zobaczył
mnie po raz pierwszy, patrzył na mnie w taki sposób, że mnie przestraszył, więc bałem się
odezwać w jego obecności. Ale stopniowo to się zmieniło. Zostaliśmy przyjaciółmi.
Pokazywał mi i opowiadał mnóstwo interesujących rzeczy - a minio to, kiedy czasem na
niego spojrzałem, widziałem, że patrzy na mnie z niepokojem.
I nic dziwnego. Dopiero w kilka lat później potrafiłem ocenić, jak bardzo musiał się
zaniepokoić, kiedy wrócił do domu i dowiedział się, że Sophie zwichnęła nogę w kostce i że
to właśnie David Strorm, akurat on, syn Josepha Strorma, widział jej stopę. Przy puszczam, że
musiała go bardzo kusić myśl, iż tylko martwy chłopiec potrafi dotrzymać obietnicy... Może
to pani Wender mnie uratowała.
Ale sądzę, że uspokoiłby się, gdyby się dowiedział o incydencie w moim domu w jakiś
miesiąc po tym, jak poznałem Sophie.
Wbiłem sobie drzazgę w rękę, a kiedy ją wyjąłem, ranka bardzo krwawiła. Poszedłem z
tym do kuchni, ale wszyscy byli zbyt zajęci kolacją, żeby się mną kłopotać, więc sam
wyszukałem sobie jakąś szmatkę w szufladzie. Przez kilka minut niezgrabnie próbowałem
zawiązać rankę, potem zauważyła to matka. Chrząknęła z dezaprobatą i kazała „mi obmyć
rękę. Potem pięknie zawiązała szmatkę, mrucząc, że oczywiście musiało mi się to zdarzyć
właśnie wtedy, gdy ona jest zajęta. Powiedziałem, że mi przykro, i dodałem:
- Sam bym to świetnie zrobił, gdybym miał jeszcze jedną rękę.
Musiałem podnieść głos, bo w całym pokoju zaległo milczenie, jakby uderzył piorun.
Matka zdrętwiała. Spojrzałem na nagle uciszony pokój, Na Mary stojącą z ciastem w
ręku, na dwóch robotników czekających na swoją porcję, na ojca, który miał właśnie zająć
miejsce u szczytu stołu, i na innych; wszyscy oni wpatrywali mą we mnie. Zauważyłem
wyraz twarzy ojca: właśnie zdumienie przeradzało się w gniew. Przestraszony, lecz nic nie
pojmując, patrzyłem, jak zaciska wargi, wysuwa szczękę i ściąga brwi nad wciąż jeszcze nie
dowierzającymi oczyma. Zapytał:
- Coś ty powiedział, chłopcze?
Znałem ten ton. W rozpaczliwym pośpiechu usiłowałem się domyślić, jakie przestępstwo
popełniłem tym razem. Zająknąłem się i wydukałem:
- Ja...ja po...powiedziałem, że byłbym to zrobił sam. W jego oczach było teraz mniej
niedowierzania, a więcej oskarżenia.
- I pragnąłeś mieć trzecią rękę!
- Nie, ojcze. Powiedziałem tylko: gdybym miał jeszcze jedną rękę...
- ...Umiałbyś sobie to zawiązać. Cóż to było, jeśli nie pragnienie?
- Myślałem tylko: gdybym - protestowałem. Byłem przerażony i zanadto zmieszany, żeby
wyjaśnić, iż przypadkowo tylko użyłem tego wyrażenia na określenie trudności, którą można
było określić także w inny sposób. Zdałem sobie sprawę, że wszyscy przestali teraz
wpatrywać się we runie i patrzą lękliwie na ojca. Wyglądał groźnie.
- Ty - mój własny syn - wzywałeś diabła, żeby ci dał trzecią rękę! - oskarżał mnie.
- Ależ nie. Ja tylko...
- Cicho bądź, chłopcze. Słyszeli cię wszyscy w tym pokoju. Na pewno postąpisz lepiej,
jeśli nie będziesz kłamał.
- Ale...
- Wyrażałeś niezadowolenie z kształtu ciała, które dał ci Bóg - z kształtu stworzonego na
Jego obraz. Tak czy nie?
- Powiedziałem tylko, że gdybym...
- Bluźniłeś, chłopcze. Szukałeś błędu w Normie. Wszyscy cię tu słyszeli. Co masz na to
do powiedzenia? Wiesz, czym jest Norma?
Przestałem protestować. Dobrze wiedziałem, że ojciec w swym obecnym nastroju, nie
będzie próbował mnie zrozumieć. Mruknąłem jak papuga:
- Norma jest obrazem Boga.
- Więc wiesz, a jednak, wiedząc to, świadomie pragnąłeś być odmieńcem. Jest to rzecz
straszna, jest to rzecz oburzająca. Ty, mój syn, popełniasz bluźnierstwo, i to w obecności
swych rodziców! Swym najsurowszym głosem, jakim mówił z kazalnicy, dodał:
- Czym jest odmieniec?
- Stworzeniem przeklętym w obliczu Boga i ludzi - wymamrotałem.
- I tym pragnąłeś być! Co masz do powiedzenia?
Z głęboko ukrytą w sercu pewnością, że cokolwiek powiem, nie będzie miało żadnego
znaczenia, miałem usta zaciśnięte, a oczy spuszczone.
- Na kolana - rozkazał. - Klęknij i módl się! Wszyscy inni także uklękli. Ojciec mówił
podniesionym głosem:
- Panie, zgrzeszyliśmy zaniedbaniem. Błagamy, byś nam wybaczył, że nie pouczyliśmy
lepiej tego dziecka o Twych prawach...
Modlitwa trwała czas dłuższy. Po „Amen” nastąpiła pauza, w końcu ojciec powiedział:
- Teraz idź do swojego pokoju i módl się. Módl się, nieszczęsny chłopcze, o
przebaczenie, na które nie zasługujesz, lecz które Bóg może ci zesłać w Swoim miłosierdziu.
Przyjdę do ciebie później.
W nocy, kiedy udręka, spowodowana wizytą ojca, nieco osłabia, leżałem bezsennie i
zastanawiałem się. Ani mi się śniło pragnąć trzeciej ręki. Lecz nawet gdybym jej pragnął?... -
Jeśli czymś tak strasznym jest już sama myśl o posiadaniu trzech rąk, cóż by się stało, gdyby
się je miało rzeczywiście - albo gdyby w jakiś inny sposób było się nie w porządku; gdyby się
miało, na przykład, dodatkowy palec?...
A kiedy w końcu usnąłem, miałem sen.
Zebraliśmy się wszyscy na podwórzu, tak jak to zrobiliśmy przy ostatnim Oczyszczeniu.
Wówczas małe bezwłose cielątko czekało tam, patrząc głupio przymrużonymi oczami na nóż
w ręku mego ojca: tym razem była to mała dziewczynka, Sophie, stojąca boso i usiłująca
bezskutecznie ukryć cały długi rząd palców, który wszyscy mogli widzieć na każdej z jej
stóp. Wszyscy staliśmy, patrząc na nią i czekając. Teraz Sophie zaczęła biegać od jednej
osoby do drugiej, błagając je o pomoc, lecz nikt się nie poruszył i wszystkie twarze były bez
wyrazu. Ojciec zaczął ku niej iść, nóż błyszczał w jego raku. Sophie oszalała, rzucała się
wśród nieruchomych ludzi, a łzy spływały jej po twarzy. Ojciec, surowy, nieubłagany, wciąż
zbliżał się do alej; a jednak nikt nie poruszył się, żeby jej pomóc. Ojciec wciąż się zbliżał,
rozłożywszy swoje długie ręce, żeby mu się nie wymknęła.
Schwytał ją i zaciągnął z powrotem na środek podwórza. Rąbek słońca zaczął ukazywać
się nad horyzontem i wszyscy zaczęli śpiewać hymn.. Ojciec trzymał Sophie jedną ręką, tak
samo jak trzymał wyrywające się cielę. Drugą rękę wzniósł wysoko, a gdy ją opuścił, nóż -
błysnął w świetle wschodzącego słońca dokładnie tak, jak błysnął, gdy przecinał gardło
cielątku...
Gdyby John i Mary Wender byli przy mnie, gdy obudziłem się z krzykiem, a potem
leżałem w ciemności, usiłując przekonać się, że ów straszliwy obraz był tylko snem, to myślę,
że ogromnie uspokoiliby się w duchu.
4.
Był to czas, gdy z okresu spokoju przechodziłem w okres, w którym wciąż coś się działo.
Nie było po temu żadnego specjalnego powodu; to znaczy tylko niewiele spraw było z sobą
wzajemnie związanych; wyglądało to raczej tak, jakby zaczął się jakiś cykl aktywny, tak jak
mógłby się zmienić okres pogody.
Przypuszczam, że pierwszym zdarzeniem było moje spotkanie się z Sophie; drugim było
to, że Wuj Axel dowiedział się o mnie i o mojej przyrodniej kuzynce, Rosalindzie Morton.
Przypadkiem nadszedł wtedy, kiedy z nią rozmawiałem - i miałem szczęście, że to był on, a
nie kto inny.
Instynkt samozachowawczy musiał sprawić, że zachowaliśmy to w tajemnicy, ponieważ
nie mieliśmy specjalnego poczucia niebezpieczeństwa - ja miałem go rzeczywiście tak mało,
że gdy Wuj Axel zastał mnie siedzącego za stogiem i najwyraźniej mówiącego do siebie,
prawie nie starałem się tego ukryć. Mógł stać minutę albo dłużej, zanim kącikiem oka
ujrzałem, ze ktoś tu jest, i obejrzałem się, żeby zobaczyć, kto to.
Wuj Axeł byt wysokim mężczyzną, ani chudym, ani tęgim, lecz silnym i wyglądającym
na zahartowanego. Kiedy obserwowałem go przy pracy, myślałem zwykle, że jego wyblakłe
ręce i ramiona mają coś wspólnego z wygładzonymi trzonkami narzędzi, których używał. Stał
na swój zwykły sposób, opierając się całym ciężarem na lasce, którą się posługiwał z powodu
nogi, źle zestawionej po tym, jak ją złamał na morzu. Jego krzaczaste brwi, lekko
przyprószone siwizną, były jakby na pół ściągnięte, lecz rysy brązowej twarzy miał prawie
rozbawione, gdy na mnie patrzył.
- No cóż, chłopcze Davie? z kim to tak zawzięcie rozmawiasz? Z wróżkami, gnomami
czy tylko z królikami? - spytał.
Potrząsnąłem tylko głową. Przykuśtykał bliżej i usiadł przy mnie, żując trawkę ze stogu.
- Czujesz się samotny? - spytał,
- Nie - odpowiedziałem. Znów się trochę zmarszczył.
- A nie byłoby zabawniej, gdybyś porozmawiał z jakimiś innymi dziećmi? -
zaproponował. - Nie byłoby to bardziej interesujące niż to siedzenie i gadanie z samym sobą?
Zawahałem się, lecz potem, ponieważ to był Wuj Axel i mój najlepszy przyjaciel wśród
dorosłych, powiedziałem:
- Właśnie to robiłem.
- Co robiłeś?
- Rozmawiałem z innym dzieckiem - powiedziałem. Zmarszczył brwi i ciągnął
zaintrygowany:
- Z kim?
- Z Rosalindą - powiedziałem. Przerwał na chwilę, patrząc na mnie ostrzej.
- Hm... nie widzę jej tutaj - zauważył.
- O. tutaj jej nie ma. Ona jest w domu - a raczej blisko domu, w małej ukrytej altanie z
drzew, którą jej bracia zbudowali w lasku. To jej ulubione miejsce - wyjaśniłem.
Z początku nie mógł zrozumieć, co miałem na myśli Mówił dalej, jakby to była udawana
zabawa; jeszcze gdy przez pewien czas próbowałem mu to wytłumaczyć, siedział spokojnie,
obserwując moją twarz, gdy mówiłem, i teras bardzo spoważniał. Gdy skończyłem, przez
parę minut nic nie mówił, a potem spytał:
- To nie jest zabawa, to rzeczywiście prawda, co mi opowiadasz, chłopcze Davie? - I gdy
mówił, patrzył na mnie bardzo stanowczo.
- Tak, Wuju Axelu - oczywiście - zapewniłem go.
- I nigdy o tym nikomu nie mówiłeś - w ogóle nikomu?
- Nie. To jest tajemnica - powiedziałem i widać było,’ że poczuł ulgę..
Odrzucił resztę trawki i wyjął drugą ze stogu. Gdy w za-
myśleniu odgryzł i wypluł kilka jej kawałków, spojrzał mi znowu w oczy.
- Davie - powiedział. - Chcę, żebyś mi coś obiecał.
- Tak, Wuju Axelu?
- To mianowicie - mówił bardzo poważnie. - Chcę, żebyś to zatrzymał w tajemnicy.
Chcę, żebyś mi obiecał, że nigdy, nigdy nie powiesz nikomu tego, co mi właśnie powiedziałeś
- nigdy. To bardzo ważne; później zrozumiesz lepiej, jak bardzo to jest ważne. Nie wolno ci
nawet zrobić nic takiego, żeby ktoś mógł się tego domyślić. Obiecujesz mi to?
Jego powaga zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Nigdy nie widziałem, żeby mówił z taką
mocą. Gdy, mu to obiecałem, uświadomiłem sobie, że przyrzekłem coś o wiele ważniejszego,
niż mogłem zrozumieć. Patrzy! mi w oczy, gdy mówiłem, a potem skinął głową, zadowolony,
że to zrozumiałem. Podaliśmy sobie ręce na zgodę. Potem powiedział:
- Najlepiej byłoby, gdybyś w ogóle mógł o tym zapomnieć.
Przemyślałem to, a potem potrząsnąłem głową.
- Nie sądzę, żebym mógł, Wuju Axelu. Naprawdę nie. Chcę powiedzieć, że to po prostu
tak jest. To byłaby tylko jakby próba zapomnienia... - urwałem, nie umiejąc wyrazić tego, co
chciałem.
- Może jakby próba zapomnienia tego, jak mówić, czy jak słyszeć? - podsunął mi.
- Coś niby tak - tylko że inaczej - przyznałem. Skinął głową i znów się zamyślił.
- Słyszysz te słowa w swojej głowie? - spytał.
- No, niezupełnie „słyszę” i niezupełnie „widzę” - powiedziałem. - To są... no, jakby
kształty... a jeśli używa się słów, one stają się, wyraźniejsze, tak że łatwiej je zrozumieć.
- Ale nie musisz używać słów - wyrażać ich głośno, tak jak to właśnie teraz robiłeś?
- O, nie, to tylko czasem sprawia, że rozumie się jaśniej.
- To także sprawia, że jest to o wiele bardziej niebezpieczne dla was obojga. Chcę, żebyś
mi jeszcze coś obiecał - że nigdy więcej nie będziesz mówił głośno.
- Dobrze, Wuju Axelu - znów się zgodziłem.
- Kiedy będziesz starszy, zrozumiesz, jakie to ważne -
powiedział, a potem nastawał, żebym te sanie obietnice wziął od Rosalindy. Nie
powiedziałem mu nic o innych, bo już wydawał się tak zmartwiony, ale postanowiłem, że im
także każę to obiecać. Na koniec znów wyciągnął rękę i raz jeszcze przysięgliśmy sobie
bardzo uroczyście tajemnicę.
Tego samego wieczora przedstawiłem tę sprawę Rosalindzie i innym. Skrystalizowało to
uczucie, które tkwiło w nas wszystkich. Nie sądzę, żeby było wśród nas choćby jedno, które
kiedyś nie popełniło kilku gaf i nie ściągnęło na samego siebie czy na samą siebie dziwnego,
podejrzliwego spojrzenia. Kilka tych spojrzeń było dla każdego z nas wystarczającym
ostrzeżeniem; to te spojrzenia, niczego nie pojmujące, lecz dość wyraźne jako oznaki
dezaprobaty, tuż na granicy podejrzenia, oszczędziły nam kłopotów. Nie mieliśmy jakiejś
przemyślanej, wspólnej polityki. Postępowaliśmy po prostu jak indywidualiści, którzy obrali
tę samą drogę samoobrony i tajemnego postępowania.” Lecz teraz, wskutek pełnego
niepokoju upierania się Wuja Axela przy mojej obietnicy, uczucie zagrożenia wzmogło się.
Wciąż jeszcze było dla nas bezkształtne, lecz już bardziej realne. Co więcej, próbując
przekazać im powagę Wuja Axela, musiałem dotknąć niepokoju, który odczuwali wszyscy,
gdyż nikt nie zaoponował. Wszyscy złożyli obietnicę z ochotą, nawet skwapliwie, jak gdyby
to był ciężar, który z ulgą przyszło im z sobą podzielić. Było to nasze pierwsze działanie jako
grupy; to zrobiło z nas grupę poprzez formalne uznanie naszej wzajemnej wobec siebie
odpowiedzialności. Zrobienie pierwszego kroku w zbiorowej samoobronie zmieniło nasze
życie, choć wtedy mało z tego rozumieliśmy. Tym, co wtedy wydawało się najważniejsze,
było po prostu uczucie wspólnoty...
Potem, przewyższając niemal to wydarzenie osobiste, nadeszło inne, o znaczeniu
ogólnym; wielka inwazja z Rubieży.
Jak zwykle nie było żadnego szczegółowego planu, jak wobec niej postąpić. Zrobiono
tylko tyle, że ustanowiono główne kwatery w rozmaitych sektorach. W razie alarmu
obowiązkiem wszystkich zdolnych do służby w okręgu było zebrać się w ich miejscowych
głównych kwaterach, gdy już zdecydowano się na akcję odpowiednią do miejsca i rozmiarów
najazdu. Ta metoda okazała się dość dobra w przypadku małych wypraw, ale przemyślano ją
tylko dla tego celu. W rezultacie, gdy ludzie z Rubieży znaleźli przywódców, którzy potrafili
przedsięwziąć zorganizowaną inwazję, nie było odpowiednio opracowanego systemu obrony
dla jej odparcia. Mogli posuwać się naprzód szerokim frontem, niszcząc tu i ówdzie małe
oddziały naszej milicji, plądrując, jak im się podobało, i nie napotykając żadnego poważnego
oporu, dopóki nie weszli w głąb cywilizowanych części kraju na dwadzieścia pięć lub więcej
mil.
W tym czasie nasze siły były już nieco lepiej zorganizowane, a sąsiednie okręgi połączyły
się, by zahamować dalszy pochód nieprzyjaciół i nękać ich skrzydła. Nasi ludzie byli też
lepiej uzbrojeni. Bardzo wielu z nich miało strzelby, podczas gdy ludzie z Rubieży mieli tylko
kilka tych, które ukradli, i walczyli głównie łukami, nożami i dzidami. Niemniej rozległość
ich agresji utrudniała ich zwalczanie. Ludzie z Rubieży lepiej też czuli się w lesie i lepiej
umieli się ukrywać niż prawdziwe ludzkie istoty, tak że zanim udało nam się powstrzymać ich
i zmusić do bitwy, posunęli się jeszcze o dalsze piętnaście mil.
Dla chłopca było to bardzo podniecające. Gdy ludzie z Rubieży oddaleni byli nieco
więcej niż o siedem mil, nasz dziedziniec w Waknuk stał się jednym z punktów zbornych.
Ojciec, któremu we wcześniejszej kampanii strzała przeszyła ramię, pomagał organizować
szwadrony z nowych ochotników. Przez kilka dni panował wielki rozgardiasz i ciągła
krzątanina, gdy ludzi rejestrowano i dawano im odpowiednie przydziały; w końcu odjechali
we wspaniałym, zdecydowanym nastroju, a kobiety z farmy powiewały im chusteczkami.
Gdy wszyscy - i nasi robotnicy także - odjechali, przez jeden dzień dom wydawał się aż
niesamowicie spokojny. Potem przybył pędem pojedynczy jeździec. Zatrzymał się tylko, żeby
nam powiedzieć, iż odbyła się wielka bitwa i wielu ludzi z Rubieży wraz z niektórymi swymi
przywódcami dostało się do niewoli, a inni uciekli w pośpiechu - i pogalopował dalej ze
swymi dobrymi wieściami.
Tego samego popołudnia wjechała na dziedziniec mała grupa jeźdźców, wioząc
pomiędzy sobą dwóch wziętych do niewoli przywódców” z Rubieży.
Rzuciłem robotę i pobiegłem, żeby się przypatrzyć. Na pierwszy rzut oka trochę mnie to
rozczarowało. Z opowieści o ludziach z Rubieży wyobrażałem sobie, że są to istoty o dwóch
głowach albo całe pokryte sierścią, albo mające po trzy pary rąk i nóg. Tymczasem na
pierwszy rzut oka wyglądali po prostu jak dwaj zwykli brodaci mężczyźni -.choć byli
niezwykle brudni i odziani w łachmany. Jeden z nich był niski, miał jasne włosy z czubem,
jakby przystrzyżonym nożem. Lecz gdy spojrzałem na drugiego,” doznałem wstrząsu i
zaniemówiłem., gapiąc się na niego. Byłem tak wstrząśnięty, że po prostu wpatrywałem się w
niego, bo gdyby ubrać go przyzwoicie i przystrzyc mu brodę, byłby żywym obrazem mego
ojca...
Gdy tak siedział na koniu, rozglądając się, zauważył mnie: spojrzał na mnie najpierw
przypadkowo, przelotnie, potem odwrócił się i uważnie mi się przypatrywał. W jego oczach
pojawił się dziwny wyraz, którego zupełnie nie rozumiałem...
Otworzył usta, jakby chciał przemówić, lecz w tej chwili z domu wyszli ludzie - a ojciec,
wciąż z ręką na temblaku wśród nich - żeby zobaczyć, co się tutaj dzieje.
Widziałem, że ojciec zatrzymał się na progu i spojrzał na grupę jeźdźców, potem - on
także zauważył wśród nich tego człowieka. Przez moment wpatrywał się w niego, tak jak ja to
robiłem - potem zbladł jak chusta i twarz pokryły mu szare plamy.
Spojrzałem szybko na tamtego mężczyznę. Siedział na koniu absolutnie niewzruszony.
Wyraz jego twarzy sprawił, że poczułem nagły ucisk w piersiach. Nigdy przedtem nie
widziałem nagiej nienawiści, jej głębokich zmarszczek, (migocących oczu, zębów
wyglądających nagle jak zęby dzikiego zwierzęcia. Poczułem jakby uderzenie w twarz; było
to straszne objawienie czegoś dotychczas nie znanego i wstrętnego; odcisnęło się to tak silnie
w mym umyśle, że nigdy tego nie zapomniałem...
Potem ojciec, wciąż wyglądający na chorego, wyciągnął zdrową rękę, żeby się oprzeć o
framugę drzwi, i wszedł z powrotem do domu.
Jeden z eskorty przeciął sznur, którym związane były ręce jeńców. Ten człowiek zsiadł z
konia i wtedy spostrzegłem, co było z nim nie w porządku. Stojąc, był o jakieś osiemnaście
cali wyższy niż wszyscy, lecz nie dlatego, że był wysokim mężczyzną. Gdyby jego nogi były
w porządku, wtedy stojąc nie byłby wyższy od ojca, który liczył pięć stóp i dziesięć cali, lecz
nogi miał osobliwe; były monstrualnie długie i cienkie, a ramiona miał także długie i cienkie.
Wyglądał jak pół mężczyzna i pół pająk.
Eskorta dała mu jedzenie i dzban piwa. Usiadł na ławie, a kościste kolana sterczały mu
niemal do poziomu ramion. Rozglądał się po podwórzu, zwracając uwagę na wszystko,
podczas gdy żuł chleb z serem. Rozglądając się, znów mnie zauważył. Kiwnął na mnie.
Ociągałem się, udając, że tego nie widzę. Kiwnął znowu. Poczułem wstyd, że się go boję.
Podszedłem bliżej, a potem jeszcze trochę bliżej> lecz - jak sądziłem - trzymając się
ostrożnie, poza zasięgiem tych pajęczych ramion.
- Jak się nazywasz, chłopcze? - zapytał.
- David;- odpowiedziałem, - David Strorm. Skinął głową, jakby go ta odpowiedź
zadowoliła.
- Ten człowiek w drzwiach, z ręką na temblaku, to pewnie twój ojciec, Joseph Strorm?
- Tak - powiedziałem.
Znów skinął głową. Spojrzał na dom i budynki obejścia.
- Więc to miejsce to pewnie Waknuk? - zapytał.
- Tak - powiedziałem znowu.
Nie wiem, czy pytałby dalej, bo w tej chwili ktoś mi powiedział, żebym stamtąd odszedł.
John Wyndham Poczwarki Tytuł oryginału: The Chrysalids © The Estate of John Wyndham, 1955, Penguin Books Ltd, Harmondsworth, Mlddlesex, England © Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Literackie. Kraków 1984 ISBN 23-08-01272-8
1. Kiedy byłem całkiem mały, śniło mi się czasem pewne miasto - to było dziwne, ponieważ zaczęło się to, zanim jeszcze dowiedziałem się, czym jest miasto. Lecz w moich myślach zjawiało się miasto, skupione nad łukiem wielkiej, niebieskiej zatoki. Widziałem ulice i stojące wzdłuż nich domy, wybrzeże, a nawet statki w porcie; a przecież na jawie nigdy nie widziałem ani morza, ani statku... I domy były zupełnie niepodobne do tych, które znałem. Ruch na ulicach był dziwny, wozy jeździły bez ciągnących je koni; a czasem na niebie pojawiały się jakieś istoty, lśniące istoty w kształcie ryb, które z pewnością nie były ptakami. Najczęściej widziałem to zadziwiające miejsce w świetle dnia, lecz czasem także w nocy, gdy światła kładły się wzdłuż brzegu jak pasma robaczków świętojańskich, a niektóre z nich wyglądały jak iskry unoszące się na wodzie lub w powietrzu. Było to piękne, urocze miejsce, i kiedyś, kiedy wciąż jeszcze byłem na tyle młody, że nie orientowałem się lepiej, spytałem moją najstarszą siostrę, Mary, gdzie to śliczne miasto może się znajdować. Potrząsnęła głową i powiedziała mi, że nie ma takiego miejsca - nie ma go teraz. Ale przypuszczała, że mogłem może w jakiś sposób śnić o dawnych czasach. Sny są czymś zabawnym i są bardzo rozmaite; więc mogło się zdarzyć, że to, co widziałem, było fragmentem świata, jaki istniał niegdyś - osobliwego świata, w którym żyli Starzy Ludzie; zanim jeszcze Bóg zesłał Cierpienie. Lecz potem ostrzegła mnie bardzo poważnie, żebym o tym nikomu nie wspominał; o ile wiedziała, innym ludziom ani we śnie, ani na jawie takie obrazy nie przychodziły do głowy, więc wspominać im o tym byłoby niemądrze. Była to dobra rada i na szczęście miałem dość rozsądku, żeby się do niej zastosować. Ludzie w naszej okolicy patrzyli bardzo złym okiem na sprawy dziwne lub niezwykle, tak że nawet fakt, iż byłem leworęczny, budził lekką dezaprobatę. Tak więc ani wówczas, ani w kilka lat później nie wspomniałem o tym nikomu - szczerze mówiąc, prawie o tym zapomniałem, bo gdy stawałem się starszy, ten sen przychodził mniej często, a potem bardzo rzadko. Lecz rada ta utkwiła we mnie głęboko. Gdyby nie ona, wspomniałbym może o dziwnej umowie, jaką miałem z moją kuzynką Rosalindą, a to z pewnością sprowadziłoby na nas oboje bardzo poważne kłopoty - gdyby ktoś przypadkiem mi uwierzył. Myślę, że ani ja, ani ona nie zwracaliśmy na to wówczas wiele uwagi: po prostu nawykliśmy do ostrożności. Ja z
pewnością nie czułem się nikim niezwykłym. Byłem normalnym małym chłopcem, rosnącym w normalny sposób i uważającym świat, który mnie otaczał, za coś naturalnego. To trwało aż do dnia, w którym poznałem Sophie. A nawet potem różnica nie ujawniła się natychmiast. To tylko spóźniony refleks pozwala mi ustalić, że w tym dniu zaczęły kiełkować we mnie pierwsze małe wątpliwości. Tego dnia wyszedłem z domu sam, jak to często robiłem. Miałem wtedy, zdaje się, około dziesięciu lat. Moja druga siostra, Sarah, była o pięć lat starsza, a to znaczyło, że przeważnie bawiłem się sam. Poszedłem polną drogą na południe, wzdłuż granic kilku pól, aż doszedłem do wysokiego nasypu, a potem zrobiłem niezły kawałek drogi, aż na jego szczyt. Ten nasyp wcale mnie wtedy nie intrygował; był dla mnie o wiele za duży, żebym myślał o nim jako o czymś, co mogli zbudować ludzie, nigdy też nie przyszło mi do głowy, żeby go łączyć z tymi wspaniałymi dziełami Starych Ludzi, o których niekiedy słyszałem. Był to po prostu nasyp zataczający szeroki łuk, a potem biegnący prosto jak strzała w kierunku odległych wzgórz; był zwyczajnie częścią świata i nie budził większego zdziwienia niż rzeka, niebo czy same wzgórza. Często wchodziłem na jego szczyt, lecz rzadko zapuszczałem się na drugą stronę. Z jakichś powodów uważałem tamtą okolicę za obcą - nie tyle wrogą, ile znajdującą się poza moim terenem. Ale odkryłem tam pewne miejsce, gdzie deszcz, spływając wzdłuż długiego zbocza, wyżłobił piaszczysty żleb. Jeśli usiadło się u jego wejścia i dobrze odepchnęło, można było z dużą szybkością zjechać w dół, a w końcu przelecieć kilka stóp w powietrzu i wylądować w miękkiej górze piasku na jego dnie. Byłem tam już wcześniej chyba z sześć razy i nigdy nie spotkałem nikogo, lecz teraz, gdy wspinałem się w górę po trzecim zjeździe i przygotowywałem się do czwartego, jakiś głos powiedział: - Halo. Obejrzałem się. Z początku nie umiałem powiedzieć, skąd ten głos pochodzi, potem przyciągnęło mój wzrok kołysanie się szczytów gałęzi w kępie krzaków. Gałęzie rozsunęły się i wyjrzała ku mnie jakaś twarz. Była to mała twarz, ogorzała od słońca i otoczona ciemnymi lokami. Miała niby poważny wyraz, ale jej oczy błyszczały. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie, potem odpowiedziałem: - Halo. Zawahała się, a potem szerzej rozsunęła gałęzie. Zobaczyłem dziewczynkę trochę mniejszą ode mnie i może trochę młodszą. Była ubrana w czerwono-brązowe drelichy i żółtą koszulę. Na przodzie, na drelichu przyszyty był krzyż z ciemniejszego brązowego materiału.
Włosy z obu stron głowy miała związane żółtymi wstążkami. Przez kilka sekund stała spokojnie, jakby niepewna, czy ma opuścić bezpieczne krzaki, potem ciekawość przezwyciężyła ostrożność i wyszła z nich. Gapiłem się na nią, ponieważ była zupełnie obca. Od czasu do czasu odbywały się zebrania albo przyjęcia, które gromadziły wszystkie dzieci mieszkające o całe mile stąd, więc dziwnie było spotkać kogoś, kogo nigdy przedtem nie widziałem. - Jak ci na imię? - spytałem. - Sophie - odparła. - A tobie? - David - odpowiedziałem. - Gdzie mieszkasz? - Tam - powiedziała, machnąwszy niedbałe ręką w kierunku obcej okolicy poza nasypem. Odwróciła oczy ode mnie i spojrzała na piaszczystą rynnę, w której się ślizgałem. - Dobra zabawa? - spytała ze smutnym spojrzeniem. Zastanawiałem się przez chwilę, czy ją zaprosić, a potem powiedziałem: - Tak. Chodź, spróbuj. Ociągała się, znowu patrząc na mnie uważnie. Obserwowała mnie bardzo poważnie przez kilka chwil, a potem, zupełnie nagle, zdecydowała się. Wygramoliła się na szczyt nasypu, przede mną. Zjechała rynną, powiewając lokami i wstążkami. Gdy ja wylądowałem, straciła już swój poważny wygląd, a jej oczy tańczyły z podniecenia, - Jeszcze raz - powiedziała i zadyszana wspinała się na nasyp. Wypadek zdarzył się przy jej trzecim zjeździe. Usiadła i odepchnęła się tak jak przedtem. Patrzyłem, jak się ześlizguje i zatrzymuje w burzy piasku. Zrobiła jakoś tak, że wylądowała o kilka stóp na lewo od zwykłego miejsca. Przygotowałem się do zjazdu i czekałem, aż mi zrobi miejsce. Ale nie odeszła. - Usuń się - powiedziałam niecierpliwie. Spróbowała się poruszyć, a potem zawołała: - Nie mogę. To boli. W każdym razie zaryzykowałem, odepchnąłem się i wylądowałem tuż przy niej. - Co się stało? - spytałem. Miała skrzywioną twarz i łzy w oczach. - Noga mi utknęła - powiedziała. Lewą nogę miała zasypaną. Odgarnąłem rękami miękki piasek. Jej trzewik utknął w wąskiej szczelinie między dwoma sterczącymi w górę kamieniami. Próbowałem go poruszyć, ale ani drgnął.
- Nie możesz go jakoś wykręcić? - spytałem. Spróbowała, dzielnie zaciskając wargi. - Nie da się. - Pomogę ci ciągnąć - zaproponowałem. - Nie, nie! - zaprotestowała. - To boli. Nie wiedziałem, co teraz robić. Całkiem, na pewno ją to bolało. Zastanawiałem się nad tym. - Najlepiej przetniemy sznurowadła, żebyś mogła wy- jąć stopę z trzewika. Nie mogę rozplatać węzełka - postanowiłem. - Nie! - zawołała z przerażeniem. - Nie, tego nie wolno. Była tak stanowcza, że poczułem się zakłopotany. Gdyby wyjęła stopę, moglibyśmy sam trzewik uwolnić spomiędzy kamieni, ale skoro nie chciała, nie wiedziałem, co by ta można było zrobić. Leżała na piasku, a kolano jej uwięzionej nogi sterczało w powietrzu. - O, jak boli! - mówiła. Nie mogła już dłużej powstrzymać łez. Spływały jej po twarzy. Ale nawet teraz nie krzyczała, wydawała słabe, dziecięce jęki. - Musisz wyjąć stopę - powiedziałem. - Nie - zaprotestowała znowu. - Nie, nie wolno mi. Nigdy. Nie wolno mi. Usiadłem przy niej, nie wiedząc, co począć. Chwyciła obiema dłońmi moją rękę, ściskając ją, gdy płakała. Było jasne, że stopa boli ją coraz bardziej.Chyba po raz pierwszy w życiu znalazłem się w sytuacji, w której trzeba było podjąć decyzję. Podjąłem ją. - Nie ma rady. Musisz wyjąć stopę - powiedziałem. - Jeśli nie, to pewnie zostaniesz tutaj i umrzesz. Nie od razu, ale w końcu zgodziła się. Obserwowała ranie lękliwie, gdy przecinałem sznurowadło. Potem powiedziała: - Odejdź. Nie wolno ci patrzeć. Zawahałem się, lecz dzieciństwo to okres gęsto najeżony niepojętymi, choć ważnymi konwenansami, odszedłem więc o kilka jardów i stanąłem zwrócony do niej plecami. Słyszałem, jak ciężko oddycha. Potem znów zapłakała. Odwróciłem się. - Nie potrafię - mówiła, patrząc na mnie ze strachom przez łzy. Ukląkłem więc, żeby zobaczyć, co się da zrobić. - Nie wolno ci o tym nigdy powiedzieć - mówiła. - Nigdy, nigdy! Przyrzekasz? Przyrzekłem. Była bardzo dzielna. Jęczała tylko po dziecięcemu. Kiedy udało mi się uwolnić stopę, wyglądała ona dziwnie; chcę przez to powiedzieć, że była cała skręcona i zapuchnięta - nie zauważyłem nawet wtedy, że miała więcej niż zwykłą ilość palców...
Udało mi się wydobyć trzewik ze szczeliny i podałem go jej. Ale okazało się, że nie mogła go włożyć na spuchniętą stopę. Nie mogła też postawić nogi na ziemi. Pomyślałem, że mógłbym ją ponieść na plecach, ale była cięższa, niż przypuszczałem, i było jasne, że daleko tak nie zajdziemy. - Muszę iść przyprowadzić kogoś, żeby pomógł - powiedziałem. - Nie. Będę się czołgała - odrzekła. Szedłem obok niej, niosłem trzewik i czułem się bezużyteczny. Ona szła, kulejąc, zdumiewająco długi kawałek drogi, ale musiała zrezygnować. Spodnie miała przetarte na kolanach, a same kolana były otarte i krwawiły. Nie znałem nigdy ani chłopca, ani dziewczyny, nikogo, kto mógłby doprowadzić się do takiego stanu; trochę mnie to przerażało. Pomogłem jej stanąć na zdrowej nodze i podtrzymałem ją, gdy mi pokazała, gdzie znajduje się jej dom, z którego komina snuła się strużka dymu. Gdy odwróciłem się, była znów na czworakach i zniknęła w krzakach. Odnalazłem dom bez większego trudu i trochę nerwowo zastukałem do drzwi. Otworzyła mi wysoka kobieta. Miała delikatną, ładną twarz o wielkich, jasnych oczach. Jej suknia była rdzawa i nieco krótsza od tych, które większość kobiet nosi w domu, lecz zwyczajowy krzyż, o i szyi aż do lamówki i w poprzek piersi, był w kolorze zielonym, który harmonizował z przepaską na jej głowie, - Czy pani jest matką Sophie? - spytałem. Spojrzała na rnnie ostro i zmarszczyła brwi. Odparła szorstko i niespokojnie: - O co chodzi? Powiedziałem jej. - O! - zawołała. - Jej stopa! Przez chwilę znów patrzyła na mnie twardym wzrokiem, potem oparła o ścianę miotłę, którą trzymała w ręku, i spytała energicznie: - Gdzie ona jest? Poprowadziłem ją drogą, którą przyszedłem. Na dźwięk jej głosu Sophie wyczołgała się z krzaków. Jej matka spojrzała na nieszczęsną, spuchniętą nogę i zakrwawione kolana. - O, moje biedne kochanie! - powiedziała, obejmując ją i całując. Potem dodała: - Czy on widział? - Tak - odpowiedziała Sophie. - Przykro mi, mamusiu. Bardzo się starałam, ale nie umiałam zrobić tego sama, to tak bolało! Matka powoli skinęła głową. Westchnęła.
- No cóż, teraz nic na to nie można poradzić. Wstań. Sophie wspięła się jej na plecy i wszyscy razem wróciliśmy do domu. Można umieć na pamięć przykazania i nakazy, których człowiek uczy się jako dziecko, lecz niewiele one znaczą, dopóki nie trafi się na odpowiedni przykład - a nawet wówczas trzeba ów przykład rozpoznać. Tak więc mogłem cierpliwie siedzieć i patrzeć, jak obmywa się chorą stopę, daje się zimny okład i bandażuje się ją, i nie widzieć związku pomiędzy tym a twierdzeniem, którego słuchałem niemal każdej niedzieli w moim życiu: „I Bóg stworzył człowieka na obraz i podobieństwo Swoje. I Bóg postanowił, że człowiek powinien mieć jedno ciało, jedną głowę, dwie ręce i dwie nogi; że każde ramię winno się łączyć w dwóch miejscach i kończyć jedną dłonią, że każda dłoń winna mieć pięć palców, że każdy palec winien mieć płaski paznokieć...” I tak dalej, aż: „T Bóg stworzył także kobietę na ten sam obraz, lecz z tymi różnicami, zgodnymi z jej naturą: jej głos winien być wyższy niż głos mężczyzny; nie powinna mieć brody; winna mieć dwoje piersi...” I jeszcze tak dalej. Znałem to wszystko, słowo w słowo - a przecież widok sześciu palców u Sophie nie poruszył niczego w mej pamięci. Widziałem tę stopę spoczywającą na kolanach matki. Widziałem, jak matka przestaje na krótką chwilę na nią patrzeć, unosi ją, pochyla się, żeby ją łagodnie pocałować, a potem podnosi twarz ze Łzami w oczach. Było mi przykro z powodu jej strapienia i z powodu Sophie, i z powodu bolącej stopy - ale nic więcej. Gdy skończyło się bandażowanie, rozejrzałem się ciekawie po pokoju. Dom był o wiele mniejszy od mojego - była to w gruncie rzeczy chatka - ale podobał mi się bardziej. Czułem się w nim dobrze. I chociaż matka Sophie była niespokojna i zmartwiona, nie dawała mi odczuć, że w żałosny i nieodpowiedzialny sposób zakłócam ich skądinąd uporządkowane życie - jakie większość ludzi prowadzi w domu. I pokój także wydawał mi się lepszy, ponieważ na ścianach nie wisiały napisy dające ludziom napomnienia i wskazówki. Zamiast nich w pokoju wisiało kilka rysunków koni, które bardzo mi się podobały. Teraz Sophie, już zabandażowana i ze zmytymi śladami łez, pokuśtykała na jednej nodze do krzesła przy stole. Czując się już całkiem dobrze, z wyjątkiem stopy, spytała mnie z poważną gościnnością, czy lubię jajka. Potem pani Wender powiedziała mi, żebym poczekał, podczas gdy zanosiła Sophie na górę. Wróciła po kilku minutach i usiadła przy mnie. Ujęła moją dłoń w swoje ręce i przez kilka chwil patrzyła na mnie poważnie. Silnie odczuwałem jej niepokój, chociaż z początku nie było dla mnie całkiem jasne, czym ona się tak martwi. Dziwiło mnie to, ponieważ
przedtem niczym nie dawała mi do zrozumienia, że może niepokoić się w ten sposób. Myślałem o niej, próbując zapewnić ją i pokazać, że nie powinienem być powodem jej niepokoju, lecz ta myśl do niej nie dotarła. Wciąż na mnie patrzyła, a oczy jej błyszczały zupełnie tak jak oczy Sophie, gdy usiłowała nie płakać. Gdy na mnie patrzyła, jej własne myśli były udręczone i bezkształtne. Próbowałem znowu myśleć za nią, lecz to wciąż do niej nie docierało. Potem powoli skinęła głową i przemówiła tymi słowy: - Jesteś dobrym chłopcem, David. Byłeś bardzo miły dla Sophie. Chcę ci za to podziękować. Poczułem się nieswojo i spojrzałem na swoje buty. Nie mogłem sobie przypomnieć, żeby ktoś przedtem nazwał mnie dobrym chłopcem. Wobec takiego wydarzenia nie znajdywałem właściwej odpowiedzi. - Lubisz Sophie, prawda? - ciągnęła, wciąż na mnie patrząc. - Tak - odpowiedziałem. I dodałem; - Myślę też, że jest strasznie dzielna. To musiało ją bardzo boleć. - Czy ze względu na nią zachowasz tajemnicę - poważną tajemnicę? - spytała. - Tak - oczywiście - zgodziłem się, lecz trochę niepewnym tonem, bo nie zdawałem sobie sprawy, jaka miała być ta tajemnica. - Ty... ty widziałeś jej stopę? - powiedziała, wciąż patrząc mi w twarz. - Jej... palce? Skinąłem głową. - Tak - odparłem znowu. - Więc to jest tajemnica, David. Nikt nie może o tym wiedzieć. Z wyjątkiem jej ojca i mnie jesteś jedynym człowiekiem, który o tym wie. Nikt inny nie może o tym wiedzieć. Absolutnie nikt - nigdy. - Tak - zgodziłem się i znów poważnie skinąłem głową. Nastąpiła chwila milczenia - przynajmniej jej głos zamilkł, lecz myśli jej biegły dalej, tak jakby „nikt” i „nigdy” wywoływały smutne, nieszczęśliwe echa. Potem to się zmieniło i stała się wewnętrznie spięta, zawzięta i pełna obaw. Nie było dobrze podążać za jej rozumowaniem, usiłowałem więc niezręcznie podkreślić słowami, że naprawdę myślę tak, jak mówię. - Nigdy - w ogóle nikt - zapewniłem ją poważnie. - To jest bardzo, bardzo ważne - nalegała. - Jak mam ci to wyjaśnić? - Ale naprawdę nie potrzebowała niczego wyjaśniać. Jej naglące, napięte uczucie ważności tej sprawy było bardzo jasne. Słowa miały o wiele mniej siły. Mówiła; - Gdyby ktoś się o tym dowiedział, oni... oni byliby dla niej strasznie niedobrzy. Musimy
uważać, żeby to się nigdy nie zdarzyło. Uczucie niepokoju jak gdyby zmieniło się w cos twardego jak żelazny pręt. - Dlatego, że ma sześć palców? - spytałem. - Tak. O tym nikt oprócz nas nigdy nie może się dowiedzieć. To musi zostać między nami tajemnicą - powtórzyła, wbijając mi to do głowy. - Przyrzekasz, David? - Przyrzekani. Mogę przysiąc, jeśli pani chce -■ zaproponowałem. - Obietnica wystarczy - powiedziała. Była to tak poważna obietnica, że postanowiłem dotrzymać jej całkowicie - nawet wobec mojej kuzynki Rosalindy. Choć w duszy byłem zaintrygowany oczywistą ważnością tej obietnicy. Wyglądało na to, że bardzo mały paluszek może wywołać tak wielki niepokój. Lecz często bywało, że dużo wielkich niepokojów wydawało się nieproporcjonalnymi do przyczyn. Tak więc trzymałem się głównego punktu - potrzeby zachowania sekretu. Matka Sophie wciąż na mnie patrzyła ze smutnym, lecz jakby niewidzącym wyrazem oczu, aż zrobiło mi się nieprzyjemnie. Zauważyła, że się zaniepokoiłem, i uśmiechnęła się. Był to miły uśmiech. - A więc w porządku - powiedziała. - Zachowamy tajemnicę i już nigdy nie będziemy o tym mówili? - Tak - zgodziłem się. Idąc ścieżką od drzwi odwróciłem się. - Czy mogę niedługo przyjść i znów zobaczyć Sophie? Zawahała się, pomyślawszy chwilę nad tym pytaniem, a potem powiedziała: - Bardzo dobrze, ale tylko jeśli będziesz pewien, że nikt się o tym nie dowiedział. Dopiero wtedy, gdy doszedłem do nasypu i jego szczytem ruszyłem w stronę domu, monotonne niedzielne nakazy połączyły się z rzeczywistością. Uczyniły to z trzaskiem niemal dosłyszalnym. Definicja człowieka recytowała się sama w mej głowie:,;...i każda noga będzie dwukrotnie połączona i będzie miała jedną stopę, a każda stopa pięć palców, a każdy palec będzie się kończył płaskim paznokciem...” I tak dalej, aż w końcu każde stworzenie wyglądające jak człowiek, lecz nie ukształtowane w ten sposób, nie jest stworzeniem ludzkim. Nie jest ani mężczyzną, ani kobietą. Jest bluźnierstwem przeciw prawdziwemu obrazowi Boga i czymś znienawidzonym w obliczu Boga”. Nagle ogarnęło mnie przerażenie, a także znamienna ciekawość. Bluźnierstwo - jak dość często mi o tym mówiono - było rzeczą straszną. A przecież w Sophie nie było nic strasznego. Była po prostu zwykłą małą dziewczynką - jeśli nie o wiele wrażliwszą i dzielniejszą niż większość innych. A jednak, zgodnie z tą definicją...
Z pewnością musi być gdzieś jakiś błąd. Z pewnością to, że ma jeden malutki paluszek ekstra - no dobrze dwa, malutkie paluszki, bo jak przypuszczałem, że jeden jest do pary na drugiej stopie - z pewnością to nie wystarcza, żeby uczynić ją „znienawidzoną w obliczu Boga...” Bardzo zagadkowe są drogi tego świata... 2. Dotarłem do domu swoim zwykłym sposobem. W miejscu, gdzie las pokrywał stok nasypu, wszedłem na wąską, mało używaną ścieżkę. Od tej chwili byłem czujny i trzymałem dłoń na rękojeści noża. Powinienem się trzymać z dala od lasu, ponieważ zdarzało się czasem - choć bardzo rzadko - że wielkie stwory dochodziły aż do okolic cywilizowanych, takich jak Waknuk, i istniała możliwość natknięcia się na jakiegoś dzikiego psa lub kota. Ale tak jak zwykle, jedynymi stworami, których ruchy słyszałem, były małe zwierzątka, pośpiesznie ustępujące z drogi. Mniej więcej po jakiejś mili doszedłem do ziemi uprawnej i ujrzałem dom za trzema lub czterema polami. Szedłem skrajom lasu, ostrożnie obserwując dom zza jego osłony, potem, w cieniu żywopłotów przebiegiem wszystkie pola z wyjątkiem ostatniego i zatrzymałem się, żeby znów zbadać teren. Nie było widać nikogo, tylko stary Jakub z wolna zbierał łopatą nawóz na podwórzu. Gdy bezpiecznie odwrócił się plecami, szybko minąłem kawałek otwartego pola, wślizgnąłem się przez okno i ostrożnie dostałem się do mojego pokoju. Niełatwo opisać nasz dom. Od kiedy mój dziadek, Elias Strorm, zbudował pierwszą jego część ponad pięćdziesiąt lat temu, w rozmaitych czasach powstały nowe pokoje i przybudówki. Teraz dom rozrósł się z jednej strony w szopy, magazyny, stajnie i stodoły, a z drugiej w pralnie, mleczarnie, serownie, izby dla robotników i tak dalej; aż trzy czwarte całości objęły wielki dziedziniec z ubitej ziemi, leżący na zawietrznej stronie głównego domu; główną cechą dziedzińca był śmietnik. Podobnie jak wszystkie domy w okolicy zbudowany był z masywnych, surowo obrobionych desek, lecz ponieważ należał do domów najstarszych, większość przestrzeni w ścianach zewnętrznych wypełniały cegły i kamienie z ruin jakichś budynków Starych Ludzi, a tynkowanej plecionki - z prętów użyto tylko do ścian wewnętrznych, Mój dziadek, tak jak mi go przedstawiał ojciec, sprawiał wrażenie człowieka pełnego nudnych, monotonnych cnót. Dopiero później ułożyłem sobie jego portret bardziej
wiarygodny, choć mniej zaszczytny. Elias Strorm przybył ze Wschodu, gdzieś z pobliża morza. Dlaczego tu przybył, nie jest całkiem jasne. On sam utrzymywał, że to bezbożne obyczaje Wschodu kazały mu szukać mniej przemądrzałych, lojalnie myślących stron; choć słyszałem, jak mówiono, że w końcu doszło do tego, że jego strony rodzinne nie mogły znosić go dłużej. Jakiekolwiek były przyczyny, doprowadziły g’o one w wieku łat czterdziestu pięciu do „Waknuk - wówczas nierozwiniętego, niemal pogranicznego kraju - wraz z całym jego ziemskim dobrem, złożonym na sześciu wozach. Był mężczyzną silnym, despotycznym i srogim w swojej prawości. Jego oczy błyszczały ewangelicznym ogniem pod krzaczastymi brwiami. Często misi na ustach respekt przed Bogiem, a w sercu stale lęk przed szatanem i, zdaje się, trudno było powiedzieć, które z tych uczuć w nim przeważało. Wkrótce potem, jak zaczął budować dom, udał się w podróż i przywiózł sobie z niej narzeczoną. Była nieśmiała, ładna na różowo-złoty sposób i o dwadzieścia pięć lat młodsza od niego. Mówiono mi, że kiedy sądziła, iż nikt na nią nie patrzy, poruszała się jak śliczne źrebię; a kiedy czulą na sobie oko męża, bojaźliwie jak królik. Wszystkie odpowiedzi biedactwa były wymijające. Nie przekonała się, że służba małżeńska rodzi miłość; nie umożliwiła mężowi odzyskania jego młodości poprzez swą własną; nie umiała też w zamian za to prowadzić domu jak doświadczona gospodyni. Elias nie był człowiekiem, który na te braki nie zwracałby uwagi. W krótkim czasie opanował jej źrebięcość napomnieniami, różowość i złoto zmącił kazaniami i stworzył smutne, szare widmo żony, które zmarło, nie protestując, w rok po urodzeniu drugiego syna. Dziadek Elias nie miał ani przez chwilę wątpliwości co do tego, jaki powinien być jego dziedzic. Wiara mego ojca zrodziła się niemal w jego kościach, jego zasady były jego siłą, a umysły obydwóch były bogato naszpikowane przykładami z Biblii i z Żalów Nichoisona. W wierze ojciec i syn tworzyli jedność, różnica między nimi polegała tylko na podejściu do niej; w oczach mego ojca nie pojawiał się ewangeliczny błysk; jego wiara była bardziej legalistyczna. Joseph Strorm, mój ojciec, nie ożenił się aż do śmierci Eliasa, a gdy ten umarł, syn nie był człowiekiem, który powtórzyłby błąd swego ojca. Poglądy mojej matki zgadzały się z jego własnymi. Miała ona silne poczucie obowiązku i nigdy nie wątpiła, na czym on polega. Nasza okolica, a w konsekwencji nasza siedziba, jako pierwsza tutaj, nazywała się Waknuk, ponieważ według tradycji tak nazywało się to miejsce lub jego pobliże dawno, dawno temu, w czasach Starych Ludzi. Tradycja jak zwykle była niepewna, lecz z pewnością istniały tutaj jakieś budowle, gdyż pozostały z nich resztki i fundamenty, dopóki ich nie użyto
do budowy nowych domów. Istniał też długi nasyp, biegnący aż do wzgórza, i ogromne urwisko, które musieli zrobić Starzy Ludzie, gdy na swój nadludzki sposób odcięli połowę góry, żeby znaleźć coś, co ich interesowało, To miejsce można więc było nazwać Waknuk; w każdym razie nazwano tak tę zdyscyplinowaną, prawomyślną, bogobojną społeczność, składającą się z około setki rozproszonych, dużych i małych gospodarstw. Mój ojciec był tu człowiekiem o pewnym znaczeniu. Gdy w wieku lat szesnastu po raz pierwszy wystąpi! publicznie, czytając którejś niedzieli przemówienie w kościele zbudowanym przez jego ojca, wciąż jeszcze było w okolicy mniej niż sześćdziesiąt rodzin. Lecz gdy kraj nadawał się już do zagospodarowania i więcej ludzi przybyło, żeby się tu osiedlić, nie zginął wśród nich. Wciąż jeszcze był największym właścicielem ziemskim, wciąż często miewał niedzielne kazania i dokładnie wyjaśniał panujące w niebie prawa i poglądy na rozmaitość spraw i postępków, a w oznaczone dni wymierzał prawo doczesne jako sędzia. Przez resztę czasu dbał o to, aby on sam i wszyscy ci, nad którymi miał władzę, dawali godny przykład okolicy. W domu, miejscowym zwyczajem, życie skupiało się w dużym pokoju, który był także kuchnią. Tak jak cały dom, tak i ten pokój był największy i najlepszy w Waknuk. Wielki piec kuchenny był przedmiotem dumy; nie próżnej dumy, oczywiście; był bardziej dowodem świadomości, iż z szacunkiem traktuje się wspaniale dary, które daje nam Pan: doprawdy, coś w rodzaju testamentu. Palenisko tworzyły masywne bloki kamienne. Cały komin był zbudowany z cegieł i nigdy nie słyszano, żeby się zapalił. Przestrzeń wokół jego wylotu pokrywały dachówki - jedyne w całej okolicy, tak że i strzecha pokrywająca resztę dachu nigdy się nie zapaliła. Matka dbała o to, aby w wielkim pokoju było czysto i porządnie. Posadzkę stanowiły kawałki cegieł i kamienia, także innego tworzywa, zręcznie dopasowane. Na umeblowanie składały się wyszorowane do białości stoły i stoliki oraz kilka krzeseł, Ściany byty bielone. Wisiało na nich kilka błyszczących rondli, zbyt wielkich, by się zmieściły w kredensie. Najbardziej zbliżone do dekoracji byty liczne drewniane tabliczki z artystycznie wypalonymi na nich cytatami, głównie z Żalów. Na tej z lewej strony kominka wypisano: CZŁOWIEKIEM JEST TYLKO ISTOTA STWORZONA NA OBRAZ I PODOBIEŃSTWO BOGA. Na tej po prawej stronie: ZACHOWAJ W CZYSTOŚCI SZCZEP PANA. Na przeciwległej ścianie dwie inne głosiły: BŁOGOSŁAWIONA JEST NORMA i W CZYSTOŚCI NASZE ZBAWIENIE. Największa była tablica, zawieszona na ścianie naprzeciw drzwi wiodących na podwórze. Przypominała ona każdemu, kto wchodził: STRZEŻ SIĘ ODMIEŃCA!
Częste powoływanie się na te teksty zaznajomiło mnie z ich słowami na długo przedtem, zanim nauczyłem się czytać, w gruncie rzeczy nie jestem pewien, czy nie one dały mi pierwsze lekcje czytania. Znalem je na pamięć, podobnie jak inne, w różnych miejscach domu, które głosiły maksymy takie, jak: NORMA JEST WOLĄ BOGA, lub: TYLKO REPRODUKCJA JEST UŚWIĘCONĄ PRODUKCJĄ, albo: DIABEŁ JEST OJCEM DEWIACJI. I rozmaite inne, mówiące o występkach i bluźnierstwach. Wiele z nich wciąż było dla mnie niejasnych; o innych nieco się dowiedziałem. Na przykład o występkach. A to dlatego, że pojawienie się występku było czasami bardzo frapującym zdarzeniem. Zwykłe pierwszą oznaką, że coś się zdarzyło, było to, że ojciec przychodził do domu w złym humorze. Potem, wieczorem, zwoływał nas wszystkich łącznie z ludźmi pracującymi na farmie. Klękaliśmy wszyscy, podczas gdy on wyrażał nasz żal i prowadził modły o przebaczenie. Nazajutrz wszyscy wstawaliśmy przed świtem i gromadziliśmy się na podwórzu. Gdy stonce wzeszło, śpiewaliśmy hymn, a potem ojciec uroczyście zabijał dwugłowe cielę, czworonożne kurczę lub jakikolwiek inny rodzaj występku, który się przydarzył. Czasami bywały to jeszcze o wiele dziwniejsze stworzenia... Występki nie ograniczały się do zwierząt domowych. Czasem były to jakieś próbki zboża czy jarzyn, które ojciec przynosił i z gniewem i wstydem rzucał na kamienny stół. Jeśli chodziło o kilka grządek jarzyn, po prostu wyrywano je i niszczono. Lecz jeśli zepsuło się całe pole, czekaliśmy na dobrą pogodę, a potem podpalaliśmy je i śpiewaliśmy hymny, gdy płonęło. Uważałem, że jest to bardzo piękny widok. To dlatego że ojciec był człowiekiem czujnym i pobożnym i miał oko wyczulone na występek, miewaliśmy więcej ubojów i pożarów niż ktokolwiek inny; lecz wszystkie sugestie, że jesteśmy bardziej dotknięci występkami niż inni bolały go i gniewały. Podkreślał, że wcale sobie nie życzy wyrzucania pieniędzy. Gdyby nasi sąsiedzi byli równie sumienni jak my, nie wątpił, że ich straty znacznie przewyższyłyby nasze; niestety niektórzy ludzie mieli zasady dość elastyczne. Tak więc bardzo wcześnie dowiedziałem się, czym były występki. Były to istoty, które nie wyglądały odpowiednio, to znaczy nie wyglądały tak jak ich rodzice lub rośliny, od których pochodziły. Zwykle chodziło tylko o małe odchylenie, lecz bez względu na to, czy było małe, czy duże, było występkiem, a jeśli zdarzało się między ludźmi, bluźnierstwem - był to przynajmniej termin techniczny, choć zwykle oba te rodzaje nazywano dewiacjami. Niemniej kwestia występku nie zawsze była tak prosta, jak można by myśleć, a kiedy nie zgadzano się co do niej, można było wezwać lokalnego inspektora. Jednakże ojciec rzadko
wzywał inspektora, wolał być zabezpieczony i likwidować wszystko, co budziło wątpliwości. Byli ludzie, którzy nie pochwalali jego drobiazgowości twierdząc, że miejscowa proporcja dewiacji, która przedstawiała się stale coraz korzystniej i sięgała obecnie połowy stanu z czasów mego dziadka” byłaby jeszcze lepsza, gdyby nie mój ojciec. Mimo wszystko okręg Waknuk słynął z czystości. Nasz rejon nie był już rejonem granicznym. Ciężka praca i poświęcenie stworzyły równowagę inwentarza i plonów, których mogły nam zazdrościć nawet niektóre wspólnoty leżące na wschód od nas. Można było teraz wędrować jakieś trzydzieści mil na południe lub południowy zachód, zanim dotarło się do Dzikiego Kraju - to znaczy do tych stron, gdzie szansę hodowli wynosiły mniej niż pięćdziesiąt procent. Potem wszystko rosło bardziej kapryśnie w pasie, który w pewnych miejscach był szeroki na dziesięć, a w innych na dwadzieścia mil, aż docierało się do tajemniczych Rubieży, gdzie na niczym nie można było polegać i gdzie - aby zacytować mego ojca - „diabeł stąpa po swych rozległych włościach, a prawa Boże są wyśmiewane”. Mówiono, że rozległość kraju Rubieży jest również rozmaita, a poza nim leżą Kraje Zła, o których nikt już nic nie wiedział. Zazwyczaj każdy, kto udawał się do Krajów Zła, umierał tam, a ci nieliczni, którzy stamtąd wrócili, nie żyli długo. Ale nie Kraje Zła, tylko Rubieże sprawiały nam od czasu do czasu kłopoty. Ludzie z Rubieży - przynajmniej nazywało się ich ludźmi, albowiem, chociaż naprawdę ulegali dewiacjom, wyglądali często zupełnie tak jak ludzie, jeśli coś nie zanadto było z nimi w porządku - zatem ci ludzie, żyjąc w swym granicznym kraju, posiadali bardzo niewiele, wyprawiali się więc w strony cywilizowane, żeby rabować ziarno i bydło, odzież i narzędzia, a także broń, jeśli im się udało; czasami też uprowadzali dzieci. Sporadyczne małe wyprawy zdarzały się zwykle dwa lub trzy razy do roku i z reguły nikt nie przywiązywał do nich wielkiej wagi - oczywiście z wyjątkiem tych, którzy padali ich ofiarami. Lecz ci zwykle mieli dość czasu, by uciec; tracili tylko swoje mienie. Potem wszyscy składali się na niewielką zapomogę w naturze lub w pieniądzach, żeby pomóc im w osiedleniu się na nowo. Lecz z czasem, gdy granicę przesuwano, coraz więcej ludzi z Rubieży usiłowało żyć na mniejszym skrawku ziemi. Były lata, że cierpieli wielki głód i po pewnym czasie nie było to już tylko około tuzina najeźdźców dokonujących szybkiej wyprawy, a potem wracających do swego kraju; teraz przybywali wielkimi, zorganizowanymi bandami i wyrządzali mnóstwo szkód. W czasach dzieciństwa mojego ojca matki zwykły uspokajać i straszyć nieznośne dzieci, grożąc im: „Bądź grzeczny, bo zawołam do ciebie Starą Małgośkę z Rubieży. Ona ma czworo oczu, żeby na ciebie patrzeć, czworo uszu, żeby cię słuchać, i cztery ręce, żeby przetrzepać ci
nimi skórę. Więc uważaj”. Albo też inną złowieszczą postacią, którą można było zawołać, był Włochaty Jaś „...i on cię zabierze do swojej jaskini na Rubieżach, gdzie żyje cała jego rodzina. Oni wszyscy są także włochaci i mają długie ogony, i na każde śniadanie zjadają rano małego chłopca, a wieczorem na kolację matą dziewczynkę”. Jednakże w naszych czasach nie tylko małe dzieci żyły w nerwowej świadomości istnienia tak niedaleko ludzi z Rubieży. Ich egzystencja stała się niebezpiecznie dokuczliwa, a ich rozboje przyczyną wielu skarg, zanoszonych do rządu w Rigo. Mimo słuszności tych petycji, można ich było w ogóle nie wysyłać. Oczywiście, jeśli nikt nie mógł przewidzieć na przestrzeni pięciuset lub sześciuset mil, kiedy nastąpi następny atak, trudno było zadbać o udzielenie jakiejś praktycznej pomocy. Tym, co rząd rzeczywiście robił, było wyrażanie współczucia w słowach dodających otuchy i proponowanie stworzenia lokalnej milicji; a ponieważ wszyscy zdolni do noszenia broni mężczyźni byli już z natury rzeczy członkami czegoś w rodzaju nieoficjalnej milicji od czasów, kiedy byliśmy pograniczem propozycja ta równała się lekceważeniu sytuacji. O tyle, o ile dotyczyło to okręgu Waknuk, niebezpieczeństwo ze strony Rubieży było raczej dokuczliwością niż zagrożeniem. Najdalsza wyprawa nie podeszła bliżej niż na dziesięć mil od Waknuk, lecz tu i ówdzie, najwyraźniej z każdym rokiem częściej, powstawały sytuacje krytyczne, w których zwoływano ludzi i przerywano im pracę na farmie. Te przerwy były kosztowne i powodowały marnotrawstwo, a ponadto, jeśli awantura zdarzała się blisko, budziły niepokój; nikt nie mógł być pewien, czy kiedyś najeźdźcy nie podejdą jeszcze bliżej. Przeważnie jednak wiedliśmy wygodną, ustabilizowaną, pracowitą egzystencję. Nasze gospodarstwo było rozległe. Ojciec i matka, moje dwie siostry i Wuj Axel tworzyliśmy rodzinę, lecz były także dziewczyny kuchenne i dziewczęta od krów, z których liczne powychodziły za mąż za robotników na farmie, więc były jeszcze ich dzieci i oczywiście mężowie, tak że kiedy wszyscy zbieraliśmy się na posiłki po zakończeniu dziennej pracy, było nas ponad! dwadzieścia osób, a gdy zbieraliśmy się na modlitwy, jeszcze więcej, ponieważ przychodzili mężczyźni z sąsiednich chat razem z żonami i dziećmi. Wuj Axel nie był prawdziwym krewnym. Ożenił się z jedną z sióstr mojej matki, Elizabeth, Był wtedy żeglarzem, a ona pojechała z nim na „Wschód i zmarła w Figo, podczas gdy on był w podróży, z której wrócił kaleką. Był człowiekiem użytecznym we wszystkim, choć z powodu swej nogi poruszał się powoli, więc ojciec pozwolił mu żyć razem z nami; on był też moim najlepszym przyjacielem. Moja matka pochodziła z rodziny składającej się z pięciu dziewcząt i dwóch chłopców.
Cztery dziewczęta były rodzonymi siostrami; najmłodsza dziewczynka i dwaj chłopcy byli ich rodzeństwem przyrodnim, Hannah, najstarsza, została wypędzona przez męża i nikt o niej od tego czasu nie słyszał. Emily, moja matka, była następną z kolei. Potem była Harriet, która wyszła za mąż za wielkiego farmera z Kantak, prawie piętnaście mil stąd. Potem Elisabeth która poślubiła Wuja Axela. Nie wiem, gdzie mieszkali moja przyrodnia ciotka Lilian i przyrodni wuj Thomas, lecz mój przyrodni Wuj Angus Mohon był właścicielem sąsiadującej z nimi farmy i na przestrzeni mili (lab nieco dłuższej) granice naszych posiadłości stykały się, co złościło mego ojca, który prawie w niczym nie zgadzał się z przyrodnim Wujem Angusem. Jego córka Rosalinda była oczywiście moja kuzynką. Jakkolwiek Waknuk było największą farmą w całym okręgu, większość gospodarstw organizowano na tych samych zasadach i wszystkie z nich powiększały się, gdyż wzrastający wskaźnik dobrobytu był do tego zachętą; co roku wyrąb drzewa przysparzał nowych pól. Usuwano lasy i odnogi borów, aż okolica zaczęła wyglądać tak, jak stare, od dawna uprawiane pola na Wschodzie. Mówiono, że teraz nawet ludzie z Rigo wiedzą, gdzie leży Waknuk, bez spoglądania na mapę. W gruncie rzeczy żyłem na najlepiej prosperującej farmie w prosperującym okręgu. Jednak mając lat dziesięć, nie bardzo zdawałem sobie z tego sprawę. Miałem wrażenie, że jest to nieprzyjemne, przemysłowe miejsce, gdzie zawsze jest więcej pracy niż ludzi, chyba że człowiek zachowuje się ostrożnie, toteż tego szczególnego wieczora udało mi się nic nie robić, dopóki znajome dźwięki nie dary mi znać, że zbliża się już pora posiłku i że bezpiecznie mogę się pokazać. Próżnowałem, patrząc, jak wyprzęga się konie, i wyszedłem na podwórze. Teraz dzwon na szczycie dachu uderzył kilka razy. Otwarły się drzwi i ludzie wyszli na po dworze, kierując się w stronę kuchni. Poszedłem z nimi. Gdy wszedłem, powitały mnie słowa: STRZEŻ SIĘ ODMIEŃA, lecz było mi zanadto znane, żeby wzbudzić we mnie jakieś myśli. Tym, co w tej chwili interesowało mnie wyłącznie, był zapach jadła. 3. Chodziłem zobaczyć się z Sophie zwykle raz lub dwa razy na tydzień. Nauka, jaką pobieraliśmy - wyglądało to tak, że którakolwiek z grona starszych kobiet uczyła jakieś sześcioro dzieci czytać i pisać, i trochę rachować - odbywała się rano. W czasie
południowego posiłku nie było trudno wymknąć się wcześniej od stołu i zniknąć do czasu, dopóki wszyscy nie zaczęli sobie wyobrażać, że ktoś inny znalazł dla mnie jakieś zajęcie. Gdy jej kostka wyzdrowiała zupełnie, Sophie pokazywała mi ulubione zakątki swego terytorium. Któregoś dnia zabrałem ją na naszą stronę’ wielkiego nasypu, żeby jej pokazać maszynę parową. W obrębie stu mil nie było innej maszyny i byliśmy z niej bardzo dumni. Corky, który jej pilnował, gdzieś odszedł, lecz drzwi w głębi szopy były otwarte i dolatywały stamtąd rytmiczne odgłosy: stękanie, zgrzyty, pykanie. Odważyliśmy się podejść do progu i zajrzeć w mrok panujący wewnątrz. Było czymś fascynującym obserwowanie, jak wielkie belki poruszają się z sapaniem w górę i w dół, podczas gdy w cieniu dachu ogromna belka poprzeczna kołysała się w przód i w tył, po każdym zakołysaniu zatrzymując się na chwilę, jakby nabierała energii do następnego wysiłku. Było to fascynujące, lecz - po pewnym czasie - monotonne. Dziesięć minut nam wystarczyło i wycofaliśmy się, żeby wspiąć się na szczyt sterty drewna obok szopy. Usiedliśmy tam, a cała sterta drżała pod nami, gdy maszyna ciężko sapała. - Wuj Axel powiada, że Starzy Ludzie musieli mieć o wiele lepsze maszyny niż nasza - powiedziałem jej. - Ojciec mówi, że gdyby czwarta część tego, co opowiada się o Starych Ludziach, była prawdą, to oni musieliby być magami, a nie prawdziwymi ludźmi - odparowała Sophie. - Ale oni byli cudowni - upierałem się. - On mówi, że zbyt cudowni, żeby to było prawdą - powiedziała. - Czy on nie sądzi, że potrafili latać, tak jak ludzie mówią? - spytałem. - Nie. To śmieszne. Gdyby oni umieli, my umielibyśmy także. - Ale oni umieli robić mnóstwo rzeczy, które my uczymy się robić od początku - zaprotestowałem. - Ale nie latać - potrząsnęła głową. - Albo się umie łatać, albo się nie umie, a my nie umiemy - powiedziała. Pomyślałem, żeby jej opowiedzieć o tym, jak śniło mi się miasto i latające nad nim istoty, ale ostatecznie sen nie dowodzi niczego, więc dałem spokój. Teraz zleźliśmy w dół, zostawiliśmy maszynę z jej sapaniem i zgrzytaniem i poszliśmy w stronę domu Sophie. John Wender, jej ojciec, wrócił z jednej ze swych podróży z zewnętrznej szopy, gdzie rozciągał skóry na ramach, dobiegały uderzenia młotka, a całe miejsce zalatywało odorem tej
pracy. Sophie podbiegła i zarzuciła mu ręce na szyję. Wyprostował się, przytulając ją do siebie jednym ramieniem. - Halo, kurczaczku - powiedział. - Ze mną przywitał się poważniej. Mieliśmy milczącą umowę, że postępujemy z sobą jak mężczyzna z mężczyzną. Zawsze tak było. Gdy zobaczył mnie po raz pierwszy, patrzył na mnie w taki sposób, że mnie przestraszył, więc bałem się odezwać w jego obecności. Ale stopniowo to się zmieniło. Zostaliśmy przyjaciółmi. Pokazywał mi i opowiadał mnóstwo interesujących rzeczy - a minio to, kiedy czasem na niego spojrzałem, widziałem, że patrzy na mnie z niepokojem. I nic dziwnego. Dopiero w kilka lat później potrafiłem ocenić, jak bardzo musiał się zaniepokoić, kiedy wrócił do domu i dowiedział się, że Sophie zwichnęła nogę w kostce i że to właśnie David Strorm, akurat on, syn Josepha Strorma, widział jej stopę. Przy puszczam, że musiała go bardzo kusić myśl, iż tylko martwy chłopiec potrafi dotrzymać obietnicy... Może to pani Wender mnie uratowała. Ale sądzę, że uspokoiłby się, gdyby się dowiedział o incydencie w moim domu w jakiś miesiąc po tym, jak poznałem Sophie. Wbiłem sobie drzazgę w rękę, a kiedy ją wyjąłem, ranka bardzo krwawiła. Poszedłem z tym do kuchni, ale wszyscy byli zbyt zajęci kolacją, żeby się mną kłopotać, więc sam wyszukałem sobie jakąś szmatkę w szufladzie. Przez kilka minut niezgrabnie próbowałem zawiązać rankę, potem zauważyła to matka. Chrząknęła z dezaprobatą i kazała „mi obmyć rękę. Potem pięknie zawiązała szmatkę, mrucząc, że oczywiście musiało mi się to zdarzyć właśnie wtedy, gdy ona jest zajęta. Powiedziałem, że mi przykro, i dodałem: - Sam bym to świetnie zrobił, gdybym miał jeszcze jedną rękę. Musiałem podnieść głos, bo w całym pokoju zaległo milczenie, jakby uderzył piorun. Matka zdrętwiała. Spojrzałem na nagle uciszony pokój, Na Mary stojącą z ciastem w ręku, na dwóch robotników czekających na swoją porcję, na ojca, który miał właśnie zająć miejsce u szczytu stołu, i na innych; wszyscy oni wpatrywali mą we mnie. Zauważyłem wyraz twarzy ojca: właśnie zdumienie przeradzało się w gniew. Przestraszony, lecz nic nie pojmując, patrzyłem, jak zaciska wargi, wysuwa szczękę i ściąga brwi nad wciąż jeszcze nie dowierzającymi oczyma. Zapytał: - Coś ty powiedział, chłopcze? Znałem ten ton. W rozpaczliwym pośpiechu usiłowałem się domyślić, jakie przestępstwo popełniłem tym razem. Zająknąłem się i wydukałem: - Ja...ja po...powiedziałem, że byłbym to zrobił sam. W jego oczach było teraz mniej niedowierzania, a więcej oskarżenia.
- I pragnąłeś mieć trzecią rękę! - Nie, ojcze. Powiedziałem tylko: gdybym miał jeszcze jedną rękę... - ...Umiałbyś sobie to zawiązać. Cóż to było, jeśli nie pragnienie? - Myślałem tylko: gdybym - protestowałem. Byłem przerażony i zanadto zmieszany, żeby wyjaśnić, iż przypadkowo tylko użyłem tego wyrażenia na określenie trudności, którą można było określić także w inny sposób. Zdałem sobie sprawę, że wszyscy przestali teraz wpatrywać się we runie i patrzą lękliwie na ojca. Wyglądał groźnie. - Ty - mój własny syn - wzywałeś diabła, żeby ci dał trzecią rękę! - oskarżał mnie. - Ależ nie. Ja tylko... - Cicho bądź, chłopcze. Słyszeli cię wszyscy w tym pokoju. Na pewno postąpisz lepiej, jeśli nie będziesz kłamał. - Ale... - Wyrażałeś niezadowolenie z kształtu ciała, które dał ci Bóg - z kształtu stworzonego na Jego obraz. Tak czy nie? - Powiedziałem tylko, że gdybym... - Bluźniłeś, chłopcze. Szukałeś błędu w Normie. Wszyscy cię tu słyszeli. Co masz na to do powiedzenia? Wiesz, czym jest Norma? Przestałem protestować. Dobrze wiedziałem, że ojciec w swym obecnym nastroju, nie będzie próbował mnie zrozumieć. Mruknąłem jak papuga: - Norma jest obrazem Boga. - Więc wiesz, a jednak, wiedząc to, świadomie pragnąłeś być odmieńcem. Jest to rzecz straszna, jest to rzecz oburzająca. Ty, mój syn, popełniasz bluźnierstwo, i to w obecności swych rodziców! Swym najsurowszym głosem, jakim mówił z kazalnicy, dodał: - Czym jest odmieniec? - Stworzeniem przeklętym w obliczu Boga i ludzi - wymamrotałem. - I tym pragnąłeś być! Co masz do powiedzenia? Z głęboko ukrytą w sercu pewnością, że cokolwiek powiem, nie będzie miało żadnego znaczenia, miałem usta zaciśnięte, a oczy spuszczone. - Na kolana - rozkazał. - Klęknij i módl się! Wszyscy inni także uklękli. Ojciec mówił podniesionym głosem: - Panie, zgrzeszyliśmy zaniedbaniem. Błagamy, byś nam wybaczył, że nie pouczyliśmy lepiej tego dziecka o Twych prawach... Modlitwa trwała czas dłuższy. Po „Amen” nastąpiła pauza, w końcu ojciec powiedział: - Teraz idź do swojego pokoju i módl się. Módl się, nieszczęsny chłopcze, o
przebaczenie, na które nie zasługujesz, lecz które Bóg może ci zesłać w Swoim miłosierdziu. Przyjdę do ciebie później. W nocy, kiedy udręka, spowodowana wizytą ojca, nieco osłabia, leżałem bezsennie i zastanawiałem się. Ani mi się śniło pragnąć trzeciej ręki. Lecz nawet gdybym jej pragnął?... - Jeśli czymś tak strasznym jest już sama myśl o posiadaniu trzech rąk, cóż by się stało, gdyby się je miało rzeczywiście - albo gdyby w jakiś inny sposób było się nie w porządku; gdyby się miało, na przykład, dodatkowy palec?... A kiedy w końcu usnąłem, miałem sen. Zebraliśmy się wszyscy na podwórzu, tak jak to zrobiliśmy przy ostatnim Oczyszczeniu. Wówczas małe bezwłose cielątko czekało tam, patrząc głupio przymrużonymi oczami na nóż w ręku mego ojca: tym razem była to mała dziewczynka, Sophie, stojąca boso i usiłująca bezskutecznie ukryć cały długi rząd palców, który wszyscy mogli widzieć na każdej z jej stóp. Wszyscy staliśmy, patrząc na nią i czekając. Teraz Sophie zaczęła biegać od jednej osoby do drugiej, błagając je o pomoc, lecz nikt się nie poruszył i wszystkie twarze były bez wyrazu. Ojciec zaczął ku niej iść, nóż błyszczał w jego raku. Sophie oszalała, rzucała się wśród nieruchomych ludzi, a łzy spływały jej po twarzy. Ojciec, surowy, nieubłagany, wciąż zbliżał się do alej; a jednak nikt nie poruszył się, żeby jej pomóc. Ojciec wciąż się zbliżał, rozłożywszy swoje długie ręce, żeby mu się nie wymknęła. Schwytał ją i zaciągnął z powrotem na środek podwórza. Rąbek słońca zaczął ukazywać się nad horyzontem i wszyscy zaczęli śpiewać hymn.. Ojciec trzymał Sophie jedną ręką, tak samo jak trzymał wyrywające się cielę. Drugą rękę wzniósł wysoko, a gdy ją opuścił, nóż - błysnął w świetle wschodzącego słońca dokładnie tak, jak błysnął, gdy przecinał gardło cielątku... Gdyby John i Mary Wender byli przy mnie, gdy obudziłem się z krzykiem, a potem leżałem w ciemności, usiłując przekonać się, że ów straszliwy obraz był tylko snem, to myślę, że ogromnie uspokoiliby się w duchu. 4. Był to czas, gdy z okresu spokoju przechodziłem w okres, w którym wciąż coś się działo. Nie było po temu żadnego specjalnego powodu; to znaczy tylko niewiele spraw było z sobą wzajemnie związanych; wyglądało to raczej tak, jakby zaczął się jakiś cykl aktywny, tak jak mógłby się zmienić okres pogody. Przypuszczam, że pierwszym zdarzeniem było moje spotkanie się z Sophie; drugim było
to, że Wuj Axel dowiedział się o mnie i o mojej przyrodniej kuzynce, Rosalindzie Morton. Przypadkiem nadszedł wtedy, kiedy z nią rozmawiałem - i miałem szczęście, że to był on, a nie kto inny. Instynkt samozachowawczy musiał sprawić, że zachowaliśmy to w tajemnicy, ponieważ nie mieliśmy specjalnego poczucia niebezpieczeństwa - ja miałem go rzeczywiście tak mało, że gdy Wuj Axel zastał mnie siedzącego za stogiem i najwyraźniej mówiącego do siebie, prawie nie starałem się tego ukryć. Mógł stać minutę albo dłużej, zanim kącikiem oka ujrzałem, ze ktoś tu jest, i obejrzałem się, żeby zobaczyć, kto to. Wuj Axeł byt wysokim mężczyzną, ani chudym, ani tęgim, lecz silnym i wyglądającym na zahartowanego. Kiedy obserwowałem go przy pracy, myślałem zwykle, że jego wyblakłe ręce i ramiona mają coś wspólnego z wygładzonymi trzonkami narzędzi, których używał. Stał na swój zwykły sposób, opierając się całym ciężarem na lasce, którą się posługiwał z powodu nogi, źle zestawionej po tym, jak ją złamał na morzu. Jego krzaczaste brwi, lekko przyprószone siwizną, były jakby na pół ściągnięte, lecz rysy brązowej twarzy miał prawie rozbawione, gdy na mnie patrzył. - No cóż, chłopcze Davie? z kim to tak zawzięcie rozmawiasz? Z wróżkami, gnomami czy tylko z królikami? - spytał. Potrząsnąłem tylko głową. Przykuśtykał bliżej i usiadł przy mnie, żując trawkę ze stogu. - Czujesz się samotny? - spytał, - Nie - odpowiedziałem. Znów się trochę zmarszczył. - A nie byłoby zabawniej, gdybyś porozmawiał z jakimiś innymi dziećmi? - zaproponował. - Nie byłoby to bardziej interesujące niż to siedzenie i gadanie z samym sobą? Zawahałem się, lecz potem, ponieważ to był Wuj Axel i mój najlepszy przyjaciel wśród dorosłych, powiedziałem: - Właśnie to robiłem. - Co robiłeś? - Rozmawiałem z innym dzieckiem - powiedziałem. Zmarszczył brwi i ciągnął zaintrygowany: - Z kim? - Z Rosalindą - powiedziałem. Przerwał na chwilę, patrząc na mnie ostrzej. - Hm... nie widzę jej tutaj - zauważył. - O. tutaj jej nie ma. Ona jest w domu - a raczej blisko domu, w małej ukrytej altanie z drzew, którą jej bracia zbudowali w lasku. To jej ulubione miejsce - wyjaśniłem. Z początku nie mógł zrozumieć, co miałem na myśli Mówił dalej, jakby to była udawana
zabawa; jeszcze gdy przez pewien czas próbowałem mu to wytłumaczyć, siedział spokojnie, obserwując moją twarz, gdy mówiłem, i teras bardzo spoważniał. Gdy skończyłem, przez parę minut nic nie mówił, a potem spytał: - To nie jest zabawa, to rzeczywiście prawda, co mi opowiadasz, chłopcze Davie? - I gdy mówił, patrzył na mnie bardzo stanowczo. - Tak, Wuju Axelu - oczywiście - zapewniłem go. - I nigdy o tym nikomu nie mówiłeś - w ogóle nikomu? - Nie. To jest tajemnica - powiedziałem i widać było,’ że poczuł ulgę.. Odrzucił resztę trawki i wyjął drugą ze stogu. Gdy w za- myśleniu odgryzł i wypluł kilka jej kawałków, spojrzał mi znowu w oczy. - Davie - powiedział. - Chcę, żebyś mi coś obiecał. - Tak, Wuju Axelu? - To mianowicie - mówił bardzo poważnie. - Chcę, żebyś to zatrzymał w tajemnicy. Chcę, żebyś mi obiecał, że nigdy, nigdy nie powiesz nikomu tego, co mi właśnie powiedziałeś - nigdy. To bardzo ważne; później zrozumiesz lepiej, jak bardzo to jest ważne. Nie wolno ci nawet zrobić nic takiego, żeby ktoś mógł się tego domyślić. Obiecujesz mi to? Jego powaga zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Nigdy nie widziałem, żeby mówił z taką mocą. Gdy, mu to obiecałem, uświadomiłem sobie, że przyrzekłem coś o wiele ważniejszego, niż mogłem zrozumieć. Patrzy! mi w oczy, gdy mówiłem, a potem skinął głową, zadowolony, że to zrozumiałem. Podaliśmy sobie ręce na zgodę. Potem powiedział: - Najlepiej byłoby, gdybyś w ogóle mógł o tym zapomnieć. Przemyślałem to, a potem potrząsnąłem głową. - Nie sądzę, żebym mógł, Wuju Axelu. Naprawdę nie. Chcę powiedzieć, że to po prostu tak jest. To byłaby tylko jakby próba zapomnienia... - urwałem, nie umiejąc wyrazić tego, co chciałem. - Może jakby próba zapomnienia tego, jak mówić, czy jak słyszeć? - podsunął mi. - Coś niby tak - tylko że inaczej - przyznałem. Skinął głową i znów się zamyślił. - Słyszysz te słowa w swojej głowie? - spytał. - No, niezupełnie „słyszę” i niezupełnie „widzę” - powiedziałem. - To są... no, jakby kształty... a jeśli używa się słów, one stają się, wyraźniejsze, tak że łatwiej je zrozumieć. - Ale nie musisz używać słów - wyrażać ich głośno, tak jak to właśnie teraz robiłeś? - O, nie, to tylko czasem sprawia, że rozumie się jaśniej. - To także sprawia, że jest to o wiele bardziej niebezpieczne dla was obojga. Chcę, żebyś mi jeszcze coś obiecał - że nigdy więcej nie będziesz mówił głośno.
- Dobrze, Wuju Axelu - znów się zgodziłem. - Kiedy będziesz starszy, zrozumiesz, jakie to ważne - powiedział, a potem nastawał, żebym te sanie obietnice wziął od Rosalindy. Nie powiedziałem mu nic o innych, bo już wydawał się tak zmartwiony, ale postanowiłem, że im także każę to obiecać. Na koniec znów wyciągnął rękę i raz jeszcze przysięgliśmy sobie bardzo uroczyście tajemnicę. Tego samego wieczora przedstawiłem tę sprawę Rosalindzie i innym. Skrystalizowało to uczucie, które tkwiło w nas wszystkich. Nie sądzę, żeby było wśród nas choćby jedno, które kiedyś nie popełniło kilku gaf i nie ściągnęło na samego siebie czy na samą siebie dziwnego, podejrzliwego spojrzenia. Kilka tych spojrzeń było dla każdego z nas wystarczającym ostrzeżeniem; to te spojrzenia, niczego nie pojmujące, lecz dość wyraźne jako oznaki dezaprobaty, tuż na granicy podejrzenia, oszczędziły nam kłopotów. Nie mieliśmy jakiejś przemyślanej, wspólnej polityki. Postępowaliśmy po prostu jak indywidualiści, którzy obrali tę samą drogę samoobrony i tajemnego postępowania.” Lecz teraz, wskutek pełnego niepokoju upierania się Wuja Axela przy mojej obietnicy, uczucie zagrożenia wzmogło się. Wciąż jeszcze było dla nas bezkształtne, lecz już bardziej realne. Co więcej, próbując przekazać im powagę Wuja Axela, musiałem dotknąć niepokoju, który odczuwali wszyscy, gdyż nikt nie zaoponował. Wszyscy złożyli obietnicę z ochotą, nawet skwapliwie, jak gdyby to był ciężar, który z ulgą przyszło im z sobą podzielić. Było to nasze pierwsze działanie jako grupy; to zrobiło z nas grupę poprzez formalne uznanie naszej wzajemnej wobec siebie odpowiedzialności. Zrobienie pierwszego kroku w zbiorowej samoobronie zmieniło nasze życie, choć wtedy mało z tego rozumieliśmy. Tym, co wtedy wydawało się najważniejsze, było po prostu uczucie wspólnoty... Potem, przewyższając niemal to wydarzenie osobiste, nadeszło inne, o znaczeniu ogólnym; wielka inwazja z Rubieży. Jak zwykle nie było żadnego szczegółowego planu, jak wobec niej postąpić. Zrobiono tylko tyle, że ustanowiono główne kwatery w rozmaitych sektorach. W razie alarmu obowiązkiem wszystkich zdolnych do służby w okręgu było zebrać się w ich miejscowych głównych kwaterach, gdy już zdecydowano się na akcję odpowiednią do miejsca i rozmiarów najazdu. Ta metoda okazała się dość dobra w przypadku małych wypraw, ale przemyślano ją tylko dla tego celu. W rezultacie, gdy ludzie z Rubieży znaleźli przywódców, którzy potrafili przedsięwziąć zorganizowaną inwazję, nie było odpowiednio opracowanego systemu obrony dla jej odparcia. Mogli posuwać się naprzód szerokim frontem, niszcząc tu i ówdzie małe oddziały naszej milicji, plądrując, jak im się podobało, i nie napotykając żadnego poważnego
oporu, dopóki nie weszli w głąb cywilizowanych części kraju na dwadzieścia pięć lub więcej mil. W tym czasie nasze siły były już nieco lepiej zorganizowane, a sąsiednie okręgi połączyły się, by zahamować dalszy pochód nieprzyjaciół i nękać ich skrzydła. Nasi ludzie byli też lepiej uzbrojeni. Bardzo wielu z nich miało strzelby, podczas gdy ludzie z Rubieży mieli tylko kilka tych, które ukradli, i walczyli głównie łukami, nożami i dzidami. Niemniej rozległość ich agresji utrudniała ich zwalczanie. Ludzie z Rubieży lepiej też czuli się w lesie i lepiej umieli się ukrywać niż prawdziwe ludzkie istoty, tak że zanim udało nam się powstrzymać ich i zmusić do bitwy, posunęli się jeszcze o dalsze piętnaście mil. Dla chłopca było to bardzo podniecające. Gdy ludzie z Rubieży oddaleni byli nieco więcej niż o siedem mil, nasz dziedziniec w Waknuk stał się jednym z punktów zbornych. Ojciec, któremu we wcześniejszej kampanii strzała przeszyła ramię, pomagał organizować szwadrony z nowych ochotników. Przez kilka dni panował wielki rozgardiasz i ciągła krzątanina, gdy ludzi rejestrowano i dawano im odpowiednie przydziały; w końcu odjechali we wspaniałym, zdecydowanym nastroju, a kobiety z farmy powiewały im chusteczkami. Gdy wszyscy - i nasi robotnicy także - odjechali, przez jeden dzień dom wydawał się aż niesamowicie spokojny. Potem przybył pędem pojedynczy jeździec. Zatrzymał się tylko, żeby nam powiedzieć, iż odbyła się wielka bitwa i wielu ludzi z Rubieży wraz z niektórymi swymi przywódcami dostało się do niewoli, a inni uciekli w pośpiechu - i pogalopował dalej ze swymi dobrymi wieściami. Tego samego popołudnia wjechała na dziedziniec mała grupa jeźdźców, wioząc pomiędzy sobą dwóch wziętych do niewoli przywódców” z Rubieży. Rzuciłem robotę i pobiegłem, żeby się przypatrzyć. Na pierwszy rzut oka trochę mnie to rozczarowało. Z opowieści o ludziach z Rubieży wyobrażałem sobie, że są to istoty o dwóch głowach albo całe pokryte sierścią, albo mające po trzy pary rąk i nóg. Tymczasem na pierwszy rzut oka wyglądali po prostu jak dwaj zwykli brodaci mężczyźni -.choć byli niezwykle brudni i odziani w łachmany. Jeden z nich był niski, miał jasne włosy z czubem, jakby przystrzyżonym nożem. Lecz gdy spojrzałem na drugiego,” doznałem wstrząsu i zaniemówiłem., gapiąc się na niego. Byłem tak wstrząśnięty, że po prostu wpatrywałem się w niego, bo gdyby ubrać go przyzwoicie i przystrzyc mu brodę, byłby żywym obrazem mego ojca... Gdy tak siedział na koniu, rozglądając się, zauważył mnie: spojrzał na mnie najpierw przypadkowo, przelotnie, potem odwrócił się i uważnie mi się przypatrywał. W jego oczach pojawił się dziwny wyraz, którego zupełnie nie rozumiałem...
Otworzył usta, jakby chciał przemówić, lecz w tej chwili z domu wyszli ludzie - a ojciec, wciąż z ręką na temblaku wśród nich - żeby zobaczyć, co się tutaj dzieje. Widziałem, że ojciec zatrzymał się na progu i spojrzał na grupę jeźdźców, potem - on także zauważył wśród nich tego człowieka. Przez moment wpatrywał się w niego, tak jak ja to robiłem - potem zbladł jak chusta i twarz pokryły mu szare plamy. Spojrzałem szybko na tamtego mężczyznę. Siedział na koniu absolutnie niewzruszony. Wyraz jego twarzy sprawił, że poczułem nagły ucisk w piersiach. Nigdy przedtem nie widziałem nagiej nienawiści, jej głębokich zmarszczek, (migocących oczu, zębów wyglądających nagle jak zęby dzikiego zwierzęcia. Poczułem jakby uderzenie w twarz; było to straszne objawienie czegoś dotychczas nie znanego i wstrętnego; odcisnęło się to tak silnie w mym umyśle, że nigdy tego nie zapomniałem... Potem ojciec, wciąż wyglądający na chorego, wyciągnął zdrową rękę, żeby się oprzeć o framugę drzwi, i wszedł z powrotem do domu. Jeden z eskorty przeciął sznur, którym związane były ręce jeńców. Ten człowiek zsiadł z konia i wtedy spostrzegłem, co było z nim nie w porządku. Stojąc, był o jakieś osiemnaście cali wyższy niż wszyscy, lecz nie dlatego, że był wysokim mężczyzną. Gdyby jego nogi były w porządku, wtedy stojąc nie byłby wyższy od ojca, który liczył pięć stóp i dziesięć cali, lecz nogi miał osobliwe; były monstrualnie długie i cienkie, a ramiona miał także długie i cienkie. Wyglądał jak pół mężczyzna i pół pająk. Eskorta dała mu jedzenie i dzban piwa. Usiadł na ławie, a kościste kolana sterczały mu niemal do poziomu ramion. Rozglądał się po podwórzu, zwracając uwagę na wszystko, podczas gdy żuł chleb z serem. Rozglądając się, znów mnie zauważył. Kiwnął na mnie. Ociągałem się, udając, że tego nie widzę. Kiwnął znowu. Poczułem wstyd, że się go boję. Podszedłem bliżej, a potem jeszcze trochę bliżej> lecz - jak sądziłem - trzymając się ostrożnie, poza zasięgiem tych pajęczych ramion. - Jak się nazywasz, chłopcze? - zapytał. - David;- odpowiedziałem, - David Strorm. Skinął głową, jakby go ta odpowiedź zadowoliła. - Ten człowiek w drzwiach, z ręką na temblaku, to pewnie twój ojciec, Joseph Strorm? - Tak - powiedziałem. Znów skinął głową. Spojrzał na dom i budynki obejścia. - Więc to miejsce to pewnie Waknuk? - zapytał. - Tak - powiedziałem znowu. Nie wiem, czy pytałby dalej, bo w tej chwili ktoś mi powiedział, żebym stamtąd odszedł.