tulipan1962

  • Dokumenty3 698
  • Odsłony259 162
  • Obserwuję180
  • Rozmiar dokumentów2.9 GB
  • Ilość pobrań230 532

Judasz wyzwolony. Tom 1. Sledzt - Peter F. Hamilton

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

tulipan1962
Dokumenty
fantastyka

Judasz wyzwolony. Tom 1. Sledzt - Peter F. Hamilton.pdf

tulipan1962 Dokumenty fantastyka Peter F. Hamilton Judasz wyzwolony Śledztwo tom 1
Użytkownik tulipan1962 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 321 stron)

Dla Sophie Hazel Hamilton Nie wiedziałem, jak bardzo mi cię brak, dopóki się nie zjawiłaś.

NAJWAŻNIEJSZE POSTACIE Adam Elvin: były radykał, kwatermistrz Strażników Jaźni Agent: menedżer z Illuminatusa, specjalizujący się w nielegalnych usługach ochroniarskich Alessandra Baron: prezenterka programu medialnego Alic Hogan: komandor podporucznik z wywiadu floty Anna Kime: żona Wilsona i szef jego sztabu Bernadette Halgarth: matka Isabelli, agentka Gwiezdnego Podróżnika Bradley Johansson: założyciel Strażników Jaźni Bruce McFoster: były Strażnik, zabójca służący Gwiezdnemu Podróżnikowi Bruno Seymore: oficer naukowy z „Drugiej Szansy" Campbell Sheldon: prawnuk Nigela w linii prostej, zajmujący wysoką pozycję w rodzinnej dynastii Catherine Stewart (Kotka): skazana służąca w oddziałach floty, wyposażona w broń połączoną obwodami organicznymi Crispin Goldreich: senator, przewodniczący komisji budżetowej Daniel Alster: prawa ręka Nigela Sheldona Dudley Bose: astronom z gralmondzkiego uniwersytetu, poddany ożywieniu Edmund Li: oficer służby kontroli celnej na Far Away na dworcu na Boongate Elaine Doi: prezydent Wspólnoty Międzyukładowej Gerard Utreth: przedstawiciel rodziny Brantów z Demokratycznej Republiki Nowych Niemiec Giselle Swinsol: kierownik projektu budowy gwiazdolotów prowadzonego przez dynastię Sheldonów Gore Kurnelli: głowa Wielkiej Rodziny Burnellich Gwyneth Russell: porucznik z wywiadu floty Hoshe Finn: detektyw z policji w Darklake City Isabella Halgarth: agentka Gwiezdnego Podróżnika Jim Nwan: podporucznik z wywiadu floty John King: porucznik z wywiadu floty Justine Burnelli: ziemska kobieta z wielkiego towarzystwa, obecnie senator Kaspar Murdo: główny portier w Klinice Saffrona Kazimir McFoster: członek Strażników Jaźni Liz Vernon: inżynier biogenetyczny, żona Marka Mark Vernon: inżynier Matthew Oldfield: podporucznik z wywiadu floty McClain Gilbert: kapitan floty Mellanie Rescorai: osobowość unisferowa, agentka RI Michelangelo: prezenter programu informacyjnego w PSZ Morton: skazaniec służący w oddziałach floty Natasha Kersley: kierownik projektu „Seattle" Niall Swalt: młodszy rangą pracownik firmy turystycznej Grand Triad Adventures Nigel Sheldon: współwynalazca tuneli czasoprzestrzennych, współwłaściciel STT Olwen McOnna: Strażnik Orion: nastolatek, sierota z Silvergalde Oscar Monroe: kapitan okrętu „Obrońca" Ozzie Fernandez Isaacs: współwynalazca tuneli czasoprzestrzennych, współwłaściciel STT Patricia Kantil: szefowa gabinetu Elaine Doi Paul Cramley: haker z Darklake City Paula Myo: główny śledczy, szefowa Służby Ochrony Senatu

Qatux: Raiel mieszkający na Wysokim Aniele Rafael Columbia: wiceadmirał odpowiedzialny za obronę planetarną Ramon DB: senator z Buty, przewodniczący frakcji afrykańskiej Renne Kempasa: porucznik z wywiadu floty Rob Tannie: skazaniec służący w oddziałach floty, wyposażony w broń połączoną obwodami organicznymi Samantha McFoster: Strażnik, technik, pracuje nad zemstą planety Simon Rand: założyciel Randtown, przywódca ruchu oporu Stig McSobel: Strażnik, dowódca grupy działającej w Armstrong City Tarlo: porucznik z wywiadu floty Thompson Burnelli: senator Wspólnoty, obecnie poddawany ożywieniu Tiger Pansy: aktorka występująca w „dramatach dla dorosłych" w PSZ Tochee: obcy pochodzący z nieznanego świata Toniea Gall: przewodnicząca Stowarzyszenia Ludzkich Mieszkańców Wysokiego Anioła Tunde Sutton: oficer naukowy z „Drugiej Szansy" Vic Russell: porucznik z wywiadu floty Victor Halgarth: ojciec Isabelli, agent Gwiezdnego Podróżnika Wilson Kime: były pilot NASA, pierwszy admirał floty Wysoki Anioł: rozumny statek obcych

PROLOG Od samego początku coś w tej sprawie budziło niepokój porucznik Renne Kempasy. Pierwsze złe przeczucia zrodziły się w jej świadomości w chwili, gdy ujrzała należący do ofiary penthouse. Widziała już od środka setki podobnych. W tego rodzaju luksusowych apartamentach zazwyczaj mieszkali bohaterowie mydlanych oper w PSZ: piękni single, którym świetnie płacono za pracę w niepełnym wymiarze godzin. To pozwalało im swobodnie się cieszyć mieszkaniem o powierzchni pięciuset metrów kwadratowych, wykończonym przez żądających wygórowanych cen dekoratorów wnętrz. Tego rodzaju sytuacja była całkowicie oderwana od realnego życia, ale za to stwarzała scenarzystom mnóstwo dramatycznych i komicznych możliwości. Niemniej jednak, zaledwie dzień po rozpyleniu przez Strażników wiadomości oskarżającej prezydent Elaine Doi o to, że jest agentką Gwiezdnego Podróżnika, Renne znalazła się w takim właśnie mieszkaniu, ulokowanym na najwyższej kondygnacji przerobionego budynku fabrycznego w Daroca, stolicy Arevalo. Wielki salon miał obszerny, słoneczny balkon z widokiem na przepływającą przez sam środek miasta Caspe River. Jak we wszystkich stolicach bogatych planet pierwszej fazy zasiedlenia, w Daroca można było znaleźć liczne parki, eleganckie budynki oraz szerokie ulice ciągnące się aż po horyzont, który lśnił ostro w lekko spiżowym blasku porannego słońca, dodatkowo zwiększając atrakcyjność panoramy. Renne potrząsnęła głową z lekkim niedowierzaniem na widok wspaniałego mieszkania. Choć flota płaciła jej całkiem nieźle, z pewnością nie mogłaby sobie pozwolić na wynajęcie czegoś podobnego. A przecież mieszkały tu trzy dziewczyny w pierwszym życiu. Żadna z nich nie miała jeszcze dwudziestu pięciu lat. Jedna z lokatorek, Calriona Saleeb, wpuściła Renne i Tarla do środka. Była drobną dwudziestodwulatką o długich, czarnych, kręconych włosach, odzianą w prostą, zieloną suknię w intensywnie liliowe, geometrycznie ułożone paski. Renne wiedziała jednak, że to suknia od Fona, co znaczyło, że kosztowała ponad tysiąc ziemskich dolarów, a mimo to dziewczyna chodziła w niej na co dzień po domu. E-kamerdyner Renne wyświetlił w jej wirtualnym polu widzenia plik z informacjami dotyczącymi Catriony Saleeb. Była ona niskim rangą członkiem Wielkiej Rodziny Morishich i pracowała w banku, w dużej dzielnicy finansowej Daroca. Jej dwoma przyjaciółkami były Trisha Marina Halgarth, zatrudniona w dziale lokowania produktu w Veccdale, należącej do rodziny Halgarthów firmie zajmującej się produkcją modnych systemów domowych, oraz Isabella Halgarth, pracująca w miejskiej galerii sztuki współczesnej. Wszystkie pasowały do profilu: trzy niezależne dziewczyny we wspólnym mieszkaniu w mieście, bawiące się świetnie w oczekiwaniu na początek prawdziwej kariery zawodowej albo dorównujących im majątkiem i statusem mężów, którzy zabiorą je do wybudowanych z połączonych funduszy powierniczych posiadłości, by tam wyprodukować zakontraktowaną liczbę dzieci. - Macie świetne mieszkanie - zauważył Tarlo, gdy zmierzali do salonu. Catriona odwróciła się i spojrzała na niego z uśmiechem wykraczającym nieco poza zwykłą uprzejmość. - Dziękuję. Jest własnością rodziny, więc nie płacimy za nie drogo. - Za to urządzacie tu szalone prywatki. Jej uśmiech stał się prowokujący. - Być może. Renne zerknęła z irytacją na współpracownika. Byli na służbie i nie powinni próbować podrywać potencjalnych świadków. Tarlo uśmiechnął się do niej. W przystojnej, opalonej twarzy błysnęły białe zęby. Renne widziała na własne oczy, jak skuteczny okazywał się ten uśmiech w paryskich klubach i barach. Catriona zaprowadziła ich do kuchennej części apartamentu, oddzielonej od salonu szerokim, marmurowym barem śniadaniowym. Kuchnia była supernowoczesna, wyposażono ją we wszystkie

wyobrażalne udogodnienia, wbudowane w białe jak śnieg, jajowate moduły umieszczone w ścianach. Renne nie przypuszczała, by zbyt często gotowano w niej cokolwiek, choć skomplikowani robokucharze wyglądali imponująco. Pozostałe dziewczyny siedziały na stołkach przy barze. - Trisha Marina Halgarth? - zapytała Renne. - To ja. Jedna z dziewczyn wstała. Miała twarz w kształcie serca i jasnooliwkową cerę. Od piwnych oczu odchodziły małe, ciemnozielone tatuaże OO przypominające skrzydła motyla. Osłoniła się dużym szlafrokiem z białego frotte niczym zbroją. Co chwila łapała za miękką tkaninę, by owinąć się ciaśniej. Na wszystkich palcach bosych stóp miała srebrne pierścionki. - Jesteśmy z wywiadu floty - oznajmił Tarlo. - Porucznik Kempasa i ja prowadzimy śledztwo w sprawie tego, co się wam przydarzyło. - Chyba raczej w sprawie mojej łatwowierności - warknęła. - Spokój, kochanie - odezwała się Isabella Halgarth, obejmując Trishę ramieniem. - Oni są po naszej stronie. Wstała i spojrzała na śledczych. Renne musiała unieść nieco wzrok. Isabella była wyraźnie wyższa od niej, niemal dorównywała wzrostem Tarlowi. Miała na sobie bardzo obcisłe dżinsy, odsłaniające nogi. Długie blond włosy związała sobie w koński ogon opadający do bioder. Wyglądała jak żywy obraz niedbałej elegancji. Tarlo uśmiechnął się jeszcze szerzej. Renne miała ochotę pchnąć go na ścianę i głośno przypomnieć mu zasady profesjonalnego zachowania, grożąc przy tym palcem, zdołała jednak zignorować trwający wokół niej taniec godowy. - Prowadziłam już kilka podobnych spraw, pani Halgarth - zapewniła. - Według mojego doświadczenia ofiarę rzadko można oskarżyć o łatwowierność. Z biegiem lat Strażnicy opracowali bardzo sprytne metody działania. - Lat! - Catriona prychnęła lekceważąco. - I nadal ich nie złapaliście? - Jesteśmy przekonani, że zbliżamy się do rozwiązania sprawy - odparła Renne, starając się zachować uprzejmy wyraz twarzy. Dziewczyny wymieniły pełne powątpiewania spojrzenia. - Wiem, że to nie jest dla was przyjemne - oznajmił Tarlo. W jego uśmiechu pojawiła się nuta współczucia. - Możecie zacząć od tego, że podacie mi jego nazwisko. Trisha skinęła niepewnie głową. - Jasne. Nazywał się Howard Liang. - Uśmiechnęła się blado. - Ale to na pewno nie jest prawdziwe nazwisko? - Nie jest - zgodził się Tarlo. - Niemniej w cybersferze Daroca z pewnością zachowało się wiele danych dotyczących tej tożsamości. Nasi specjaliści odnajdą mnóstwo skojarzonych z nią plików. Możemy sprawdzić, w jakim miejscu ją wprowadzono, a być może również, kto był sprawcą fałszerstwa. Każdy szczegół nam pomaga. - Jak go poznałyście? - zapytała Renne. - Na przyjęciu. Chodzimy na nie bardzo często. Spojrzała na przyjaciółki w poszukiwaniu wsparcia. - To wielkie miasto - zaczęła Isabella. - Daroca jest bogate. Ludzie mają tu pieniądze i czas na zabawę. - Zerknęła z rozbawieniem na Tarla. - Trish i ja jesteśmy z dynastii, a Catriona jest grandem. Cóż więcej mogę dodać? To przyciąga mężczyzn. - Czy Howard Liang był bogaty? - zapytała Renne. - Nie miał funduszu powierniczego - odpowiedziała Trisha. - To znaczy mówił, że go nie ma - poprawiła się z rumieńcem na twarzy. - Jego rodzina ponoć pochodziła z Velaines. Twierdził, że jest parę lat po pierwszej rejuwenacji. Lubiłam go. - Gdzie pracował?

- W dziale rynku towarowego Ridgeon Financial. Boże, nawet nie wiem, czy to prawda. - Dotknęła wolną dłonią czoła i potarła je mocno. - Nie mam pojęcia, ile naprawdę miał lat. Nic w ogóle o nim nie wiem. To właśnie jest najgorsze. Nie to, że ukradł mój certyfikat autorski i wykasował pamięć, ale... że dałam się tak podejść. Byłam okropnie głupia. Biuro ochrony naszej rodziny wysyła nam mnóstwo ostrzeżeń, ale zawsze uważałam, że mnie one nie dotyczą. - Niech się pani nie oskarża - uspokajał ją Tarlo. - Ci ludzie to prawdziwi zawodowcy. Do licha, pewnie sam dałbym się nabrać. Kiedy widziała go pani po raz ostatni? - Trzy dni temu. Wybraliśmy się razem do klubu „Bourne". Była tam jakaś impreza, premiera nowego serialu dramatycznego. Potem zjedliśmy kolację i wróciłam do domu. Tak mi się zdaje. Domowy układ procesorowy mówi, że zjawiłam się dopiero o piątej rano, ale ja nie pamiętam nic z tego, co wydarzyło się po kolacji. Czy właśnie wtedy to zrobili? - Być może - przyznała Renne. - Czy pan Liang dzielił z kimś mieszkanie? - Nie, mieszkał sam. Poznałam paru jego przyjaciół. Chyba też pracowali w Ridgeon. Chodziliśmy ze sobą tylko parę tygodni, ale to pewnie wystarczyło, żebym zapomniała o ostrożności. - Potrząsnęła głową. - Jestem wściekła. Cała Wspólnota myśli, że wierzę, iż pani prezydent jest kosmitką. Nie będę mogła spojrzeć w oczy ludziom w pracy. Muszę wrócić na Solidade, żeby zmienić twarz i nazwisko. - To pewnie by pomogło - zgodził się Tarlo ze współczuciem w głosie. - Najpierw jednak musimy poddać panią paru testom. W holu czeka ekipa ekspertów medycznych. Mogą to zrobić w klinice albo tutaj, jak pani woli. - Niech będzie tutaj - odrzekła Trisha. - Chcę mieć to już za sobą. - Proszę bardzo. Druga grupa sprawdzi jego mieszkanie. - Co spodziewacie się tam znaleźć? - zapytała Isabella. - Z pewnością jego DNA - odparła Renne. - I kto wie co jeszcze, zwłaszcza jeśli używali mieszkania jako swojej bazy. Sprawdzimy też jego dane w Ridgeon Financial. Chciałabym, żeby pani je potwierdziła. To pozwoli nam sporządzić jego portret. - Ale czy nie zrobił już sobie przeprofilowania? - zapytała Catriona. - Z pewnością tak, ale chcemy zbadać jego przeszłość. Tam właśnie znajdziemy wskazówki, które pozwolą nam ustalić, skąd się wziął. Musi pani zrozumieć, że jeśli chcemy dopaść Lianga, konieczne jest rozbicie całej organizacji Strażników. Śledztwo nie dotyczy jego indywidualnie. Spędzili w apartamencie jeszcze dwadzieścia minut. Wysłuchali zeznań trójki dziewczyn, po czym ustąpili miejsca ekspertom medycznym. W połowie drogi do drzwi Renne zatrzymała się nagle i przyjrzała z zamyśleniem wielkiemu salonowi. Trisha szła do sypialni w towarzystwie dwojga ekspertów. - Co się stało? - zapytał Tarlo. - Nic. Spojrzała po raz ostatni na Catrionę i Isabellę, a potem wyszła. - Nie chrzań - ciągnął Tarlo, gdy zjeżdżali windą do holu. - Znam cię. Widzę, że coś cię gryzie. - Déjà vu. - Słucham? - Widziałam już to miejsce zbrodni. - Ja też. Kiedy Strażnicy rozpylają wiadomość w unisferze, szefowa zawsze każe nam się rozejrzeć. - A więc powinieneś to poznać. Pamiętasz Minilyę? Tarlo zmarszczył brwi. Drzwi się otworzyły i oboje wyszli do holu. - Niezbyt dokładnie. To było cztery lata temu. Ale tam to było kilku facetów we wspólnym mieszkaniu. - No i co z tego? Nagle zostałeś seksistą? Czy fakt, że to były dziewczyny, coś zmienia? - Hej!

- To była dokładnie taka sama sytuacja, Tarlo. I mieliśmy już przedtem grupy złożone z dziewczyn. - Na Nzedze. April Gallar Halgarth. Wyjechały razem na wakacje. - Nie zapominaj też o Buwangwie. - Dobra, do czego zmierzasz? - Nie lubię powtórek. A Strażnicy wiedzą, że znacznie łatwiej będzie nam ich złapać, jeśli będą się trzymali tego samego schematu. - Nie widzę tu schematu. - To nie jest do końca schemat. - W takim razie co? - Nie jestem pewna. Powtarzają tę samą procedurę. To do nich niepodobne. Tarlo wyszedł pierwszy przez obrotowe drzwi holu i wezwał taksówkę przez e-kamerdynera. - Nie mają zbyt wielkiego wyboru. Co prawda, Galaktyka jest pełna młodych i głupich Halgarthów, ale w ich stylu życia występuje ograniczona liczba wariantów. To nie Strażnicy się powtarzają, tylko Halgarthowie. Renne zmarszczyła brwi, spoglądając na podjeżdżającą taksówkę. Tarlo miał rację, ale nie w tym kierunku zmierzały jej myśli. - Uważasz, że ochrona rodziny próbuje zwabić ich w pułapkę? Że Trisha była przynętą? - Nie - zaprzeczył z pasją. - To się nie zgadza. Gdyby tak było, złapaliby Lianga, gdy tylko się z nią spotkał. Jego sfałszowana tożsamość mogła się obronić w konfrontacji z Ridgeon Financial, ale z pewnością nie ze służbą ochrony rodziny Halgarthów. - Muszą prowadzić takie operacje. Gdybym była ważną szychą wśród Halgarthów, wściekałabym się, że Strażnicy ciągle atakują naszą rodzinę. Tarlo zajął miejsce na skórzanym siedzeniu taksówki. - Wywierają na szefową silne naciski. - To również wygląda dziwnie. Gdyby to była ich operacja, zawiadomiliby nas. - Na pewno? - Dobra, może i by tego nie zrobili - przyznała. - Ale to i tak nie ma znaczenia, bo to nie była operacja Halgarthów. - Nie możemy być tego pewni. - Nie złapali Lianga i nie zawiadomili nas. Na tym etapie już by to zrobili. - Albo go śledzą i boją się, że to by go spłoszyło. - Nie w tym rzecz. - Trudno jej było nawet spojrzeć na Tarla. - Coś tu po prostu nie gra. Wszystko za dobrze się składa. - Za dobrze? Skrzywiła się, słysząc nutę niedowierzania w jego głosie. - Ehe, wiem. Wiem. Ale coś nadal mnie gryzie. Ten apartament, te dziewczyny, to był głośny sygnał mówiący: „Tu mieszkają głupie, bogate dzieciaki, chodźcie je wykorzystać". - Nie rozumiem. Kto tu jest winny, Strażnicy czy Halgarthowie? - Hm... pewnie Halgarthowie... chyba że to naprawdę była przynęta. Uśmiechnął się do niej. - Zaczynasz wszędzie dopatrywać się spisków, całkiem jak szefowa. Wkrótce zaczniesz oskarżać Gwiezdnego Podróżnika. - Niewykluczone. - Odwzajemniła się bladym uśmiechem. - Ale tak czy inaczej powiem jej, że moim zdaniem w tej sprawie jest coś dziwnego. - To zniszczy ci karierę. - Nie chrzań! Co z ciebie za detektyw? Powinniśmy się kierować przeczuciami. Nie oglądasz policyjnych oper mydlanych?

- Unisferowe seriale są dla ludzi, których życie jest puste. Ja mam co robić wieczorami. - Jasne - zadrwiła. - Nadal wkładasz mundur floty, kiedy wybierasz się wieczorem do jakiegoś klubu? - Jestem oficerem. Czemu miałbym tego nie robić? - Boże! - zawołała ze śmiechem Renne. - Czy to naprawdę działa? - Tak, jeśli uda się znaleźć dziewczynę taką jak te trzy. Renne westchnęła głośno. - Posłuchaj - odezwał się. - Mówię poważnie. Co możesz powiedzieć Pauli? Że miałaś przeczucie? Nawrzeszczy na ciebie i tyle. Nie licz na moje poparcie. Wszystko tam było w porządku. - Szefowa ceni nasz sposób rozwiązywania spraw. Zawsze powtarza, że trzeba mieć holistyczne podejście do zbrodni. - Holistyczne, ale nie parapsychiczne. Nie przestali się spierać, gdy po czterdziestu minutach wrócili do paryskiego biura. Przed wejściem do gabinetu Pauli Myo stało pięciu umundurowanych oficerów. - Co się dzieje? - zapytał Alica Hogana Tarlo. - Columbia rozmawia z nią w środku - odparł Hogan z wyraźnie zażenowaną miną. - Chryste - mruknęła Renne. - Na pewno chodzi o fiasko w Los Angeles. Miałam dziś rano zajmować się tą sprawą. - Jak my wszyscy - zauważył Hogan, z widocznym wysiłkiem odrywając spojrzenie od zamkniętych drzwi. - Dowiedzieliście się czegoś w Daroca? Renne zastanawiała się, co odpowiedzieć. Hogan słynął ze ścisłego trzymania się procedur. - To była standardowa operacja Strażników - oznajmił pośpiesznie Tarlo, przeszywając Renne ostrym spojrzeniem. - Zostawiliśmy na miejscu grupę ekspertów. - Świetnie. Informujcie mnie o postępach sprawy. - Tak jest. - Standardowa operacja - powtórzyła Renne z pogardą w głosie, gdy szli w stronę biurek. - Właśnie uratowałem twój tyłek - oznajmił Tarlo. - Możesz sobie gadać o intuicji z szefową, ale nie z Hoganem. Ten głąb myśli tylko o tym, jak się podlizać zwierzchnikom. - Już dobra, dobra - burknęła. Paula Myo wyszła z gabinetu. Niosła przerzuconą przez ramię torbę oraz małego rabbakasa, którego zawsze trzymała na parapecie. Stał za nią Rafael Columbia w galowym mundurze admirała. Twarz miał zaczerwienioną. Renne nigdy nie widziała, by Paula Myo była tak wstrząśnięta. Po plecach przebiegły jej ciarki. Szefowej nic nie mogło zdenerwować. - Żegnajcie - powiedziała Paula Myo do wszystkich obecnych w biurze. - Dziękuję wam za ciężką pracę, jaką wykonaliście. - Paula? - wydyszał Tarlo. Potrząsnęła lekko głową i umilkł. Renne odprowadzała wzrokiem wychodzącą Paulę Myo. Czuła się jak na pogrzebie. - Komandorze Hogan, chcę z panem zamienić słowo - oznajmił Columbia i zniknął w gabinecie Pauli Myo. Alic Hogan niemalże pobiegł w jego stronę. Drzwi zamknęły się za nimi. Renne usiadła ciężko. - To niemożliwe - wymamrotała z niedowierzaniem. - Nie mogą jej wywalić. Ona jest cholernym Wydziałem. - Ale my już nim nie jesteśmy - odparł cicho Tarlo.

JEDEN Z głośników dobiegło ostre skwierczenie jonowych pistoletów, wypełniając swym echem pomieszczenie służby ochrony dworca LA Galactic. Wkrótce jednak zagłuszyły je krzyki. Komandor Alic Hogan przyglądał się z niemym przerażeniem, jak zabójca Kazimira ucieka z miejsca zbrodni. Biegł przez halę terminalu Carralvo, strzelając na wszystkie strony. Przerażeni pasażerowie padali na ziemię albo chowali się za poręczami. - Drużyna B jest na górnym piętrze hali - zameldowała Renne zza swojej konsoli. - Mogą strzelać bezpiecznie. - Załatwcie go - rozkazał Hogan. Na ziarnistym obrazie przekazywanym przez kamerę rozbłysła wiązka z jonowego karabinu snajperskiego. Gdy trafiła w uciekającą sylwetkę, posypały się fioletowe iskry. - Niech to szlag - wysyczał Hogan. Zabójcę trafiły dwie kolejne wiązki. Fontanny iskier zasypały całą halę, wypalając ślady w ścianach i tablicach reklamowych. Ludzie krzyczeli głośno, gdy z dotkniętych witkami pola ubrań buchały obłoczki dymu. Odezwały się alarmy przeciwpożarowe, zwiększając jeszcze ogólny hałas. - Ma pole siłowe - zawołała Renne. - Nie przebiją go z tej odległości. Hogan otworzył w wirtualnym polu widzenia ikonę ogólnego pasma łączności. - Wszystkie drużyny, skierować się w stronę celu. Ścigajcie go, aż wyjdzie na otwartą przestrzeń, a potem otwórzcie ogień i przeciążcie pole siłowe. Gdy tylko drużyny zaczęły wykonywać jego rozkazy, ekrany konsol zamigotały. W wirtualnym polu widzenia Hogana pojawiły się czerwone znaki ostrzegawcze, pokrywające połączenie z siecią dworca. - Do lokalnych węzłów sieci wprowadzono oprogramowanie kaosu - zameldował jego e-kamerdyner. - Dworcowa LI próbuje je usunąć. - Cholera jasna! - Hogan walnął pięścią w konsolę. Senator Burnelli wstała z krzesła. Wyglądała na zrozpaczoną. Jej młoda, piękna twarz wykrzywiła się pod wpływem głębokiego poczucia winy. Kolejne obrazy znikały z ekranów, ustępując miejsca nawałnicy śnieżenia. Przetrwał tylko obraz zabójcy, przekazywany przez czujnik na dachu. Mężczyzna wbiegł po rampie na peron 12A. Sto metrów za nim gnało dwóch ludzi z floty. Wymieniono strzały z broni jonowej. Nagle jednak i ten ekran przesłoniła szara mgiełka. Z gardła Hogana wyrwał się ochrypły jęk. To nie mogło się dziać! Co gorsza, wszystko wydarzyło się na oczach pani senator, która dała im pierwszy realny ślad w sprawie Strażników. Hogan rozpaczliwie pragnął wykorzystać tę szansę. Jego wirtualna dłoń przesunęła się nad ikonami, otwierając bezpieczne kanały dźwiękowe łączące go z drużynami. Systemy stworzone na użytek floty nieco lepiej oparły się oprogramowaniu kaosu. - Jest na peronie, jest na peronie! - Jesteśmy z wami! Wchodzimy na peron 12A po drugiej rampie! - Strzelamy! - Zaczekajcie! Nie! Cywile! - Vic, gdzie jesteś? - Nadjeżdża pociąg. - Vic? Chryste Panie! - Kurwa! Zeskoczył z peronu! Powtarzam, cel jest na torach. Jest na torach, którymi pociągi odjeżdżają na zachód. - Ruszajcie za nim - rozkazał Hogan. - Renne, kogo tam mamy? - Drużyna H jest niedaleko. - Ściągnęła plan dworca z ręcznego układu procesorowego, który nie ucierpiał od oprogramowania kaosu. - Tarlo, jesteście tam? Możecie go przechwycić? - Już się robi.

Krótkiej odpowiedzi Tarla towarzyszył odgłos szybkich kroków. Hogan zdawał sobie niejasno sprawę, że pani senator i jej ochroniarze opuścili pomieszczenie. E- kamerdyner wyświetlił w jego wirtualnym polu widzenia półprzezroczysty, trójwymiarowy plan terminalu Carralvo. Tory odchodzące na zachód z peronu 12A krzyżowały się z setką innych na obszarze wielkiego węzła położonego między terminalem pasażerskim a rejonem przeładunkowym. Potem biegły ku ścianie bram, położonej trzy mile dalej na północ. - Nie ma szans tam dotrzeć - mruknął Hogan. - Spojrzał na Tullocha, oficera łącznikowego ze służby ochrony Sieci Transportu Tunelowego. - Czy macie tam jakichś ludzi? Tulloch skinął głową. - Trzy ekipy. Zmierzają już w jego stronę. Kaos utrudnia im zadanie, ale mają otwarte kanały łączności. Bez obaw, zamkniemy go na terenie węzła. Nigdzie nie ucieknie. Hogan ponownie rozejrzał się po pomieszczeniu. Jego ludzie gapili się ze złością na bezużyteczne konsole. Nie mogli zrobić nic więcej, dopóki LI nie oczyści dworcowej sieci. Ekipy pracujące w terenie przekazywały sobie swoje położenie i jego wszczepy przypisywały im na planie punkty układające się w szeroki krąg wokół torów, którymi oddalał się ścigany. Bardzo luźny krąg. Renne nieprzerwanie wydawała rozkazy, starając się zamknąć lukę. - Idę tam - oznajmił. - Panie komandorze? Renne oderwała się na chwilę od oglądu sytuacji taktycznej i przeszyła go zaskoczonym spojrzeniem. - Przejmujesz tu dowodzenie - rozkazał jej. - Może będę mógł w czymś im pomóc. Zauważył, że przez jej twarz przemknął wyraz niedowierzania. - Tak jest - odparła pośpiesznie. Hogan świetnie zdawał sobie sprawę, że oficerowie, którymi dowodził, powątpiewają w jego umiejętności. W paryskim biurze, które odziedziczył po Pauli Myo, wszyscy uważali go za nominowanego z przyczyn politycznych człowieka Columbii, który nie potrafi poradzić sobie z robotą. Na początku tej operacji liczył na to, że zdoła wreszcie zdobyć ich szacunek, ale ta nadzieja umykała szybko razem z zabójcą. Zamieszanie wywołane na dworcu LA Galactic przez oprogramowanie kaosu było już odczuwalne nawet na poziomie fizycznym. Żeby zejść na peron, Hogan musiał skorzystać ze schodów ulokowanych na końcu ciągu biurowego terminalu Carralvo. Systemy bezpieczeństwa wszystkich wind w budynku przestały działać, zatrzymując je między piętrami. Hogan zbiegł po schodach cztery kondygnacje i dotarł na dół tylko lekko zdyszany. W hali dworcowej kłębił się spanikowany tłum. Przerażeni morderstwem i pościgiem, zdezorientowani awarią miejscowej sieci ludzie nie wiedzieli, w którą stronę uciekać. Sytuacji nie poprawiał też fakt, że odezwały się niemal wszystkie alarmy, a nad głowami pasażerów unosiły się skierowane w sprzecznych kierunkach strzałki, mające wskazywać drogę do wyjść ewakuacyjnych. Hogan przepychał się przez tłum, nie zważając na przekleństwa, jakimi go obrzucano. Słuchał komunikatów od drużyn na bezpiecznych kanałach łączności. Nie brzmiało to dobrze. Zadawano za dużo pytań, zbyt wielu ludzi krzyczało: „Którędy?". Zanadto polegali na oficerach w centrum dowodzenia, którzy mieli kierować ich ruchami i obserwować sytuację za pośrednictwem wszechobecnych czujników dworcowych. Musimy zmienić procedury szkolenia - pomyślał z roztargnieniem. Na planie widział nierówny krąg swoich funkcjonariuszy oraz ludzi STT, zmierzających powoli ku miejscu, gdzie powinien się znajdować zabójca. Hogan wyjął pistolet jonowy i wbiegł po rampie na peron 12A. Nieliczni pasażerowie, którzy jeszcze tam zostali, skulili się pod ścianami i kolumnami. Wszyscy drgnęli zaniepokojeni, gdy przebiegł obok nich i zeskoczył na tory. Jaskrawożółte hologramy umieszczone na skraju peronu ostrzegały go, by nie posuwał się dalej. Zignorował je i popędził w stronę końca terminalu, gdzie wysoki, łukowaty dach lśnił

w promieniach słońca. Słyszał nadal spokojny głos Renne mówiącej ludziom, w którą stronę mają się skierować. Mimo to w zaciskającej się wokół zabójcy pętli wciąż były spore luki. Hogan zacisnął zęby ze złości, nie odzywając się ani słowem. Dopiero gdy wybiegł w blask kalifornijskiego słońca, zdał sobie sprawę z przyczyn tej sytuacji. Cały obszar węzła, na wirtualnym planie poprzeszywany prostymi trasami, był w rzeczywistości labiryntem z betonu i stali, ciągnącym się wiele kilometrów we wszystkich kierunkach. Po jednej stronie znajdowały się potężne magazyny oraz suwnice węzła przeładunkowego. Maszyny i roboty pozostawały tam w nieustannym ruchu. Przed sobą Hogan widział dziesiątki pociągów przemieszczających się przez węzeł - od długich na kilometr składów towarowych, ciągniętych na wokółziemską pętlę przez potężne lokomotywy GH9, poprzez złożone z dwudziestu wagonów wewnątrzdworcowe pociągi manewrowe aż po smukłe, białe ekspresy mknące z przerażającą prędkością. Metaliczne zgrzyty i miarowy łoskot nie cichły ani na moment, a hałas wzmacniał jeszcze brzęk brzmiący, jakby zderzały się małe statki. Jadąc wygodnym wagonem pierwszej klasy, Hogan nigdy nie zwracał uwagi na cały ten tumult. Atak oprogramowania kaosu nie wpłynął na kontrolę ruchu dworca, STT zawsze obawiała się sabotażu, czy nawet naturalnej katastrofy, korzystała więc z niezależnego, superskomplikowanego kodowania, które zapewniało jej zachowanie kontroli nad ruchem pociągów w każdych okolicznościach. Nie zawiodło nawet podczas ataku obcych na Utracone Planety, dwadzieścia trzy utracone planety. Hogan omal nie zatrzymał się nagle, gdy pięćdziesiąt metrów na lewo od niego przemknął szybki pociąg towarowy. Poczuł na twarzy podmuch jego pędu. Daleko z przodu widział kilku swoich ludzi. Ściskali w rękach broń i rozglądali się na wszystkie strony. Dotknął wirtualnej ikony zapewniającej mu bezpośredni kontakt z Tullochem. - Jezu, zatrzymajcie tu ruch! Za chwilę będzie z nas miazga! - Przykro mi, Alic. Już próbowałem. Kontrola nie chce tego zrobić bez polecenia z góry. - Niech to szlag! - warknął Hogan. Jeden z jego ludzi umknął nagle w bok. Przez miejsce, gdzie przed chwilą stał, przetoczył się dwustumetrowy wąż cystern, ciągnięty przez lokomotywę GH4. - Renne, przekonaj admirała Columbię, żeby rzucił bombę na STT. Chcę, by zatrzymali te cholerne pociągi. Natychmiast! - Pracujemy nad tym, szefie. Oczyszczamy sieć z oprogramowania kaosu. Za kilka minut powinien wrócić pełen obraz ze wszystkich czujników. - Chryste! - mruknął pod nosem Hogan. Ile katastrof może się wydarzyć jednego dnia? Zszedł pośpiesznie z torów i potruchtał ku nierównej linii swych ludzi. - Dobra, musimy się lepiej zorganizować. Kto ostatni widział cel? - Parę minut temu był dwieście metrów przede mną i kierował się na północny zachód. E-kamerdyner Hogana zidentyfikował mówiącego jako Johna Kinga i ustalił jego pozycję na planie. - Ja też go widziałam, szefie. Był po drugiej stronie tego pociągu manewrowego - odezwała się Gwyneth Russell. Od Johna dzieliło ją niespełna pół kilometra. - Kiedy? - zapytał Hogan. - Skoczył za niego przed jakąś minutą. - Mogę to potwierdzić - dodał Tarlo. - Moja drużyna jest prosto na północ od Gwyneth. Pociąg manewrowy właśnie do nas dotarł. Cel jest po jego drugiej stronie. Hogan spojrzał w kierunku, w którym powinna się znajdować drużyna Tarla. Dzielił go od niej mknący szybko pociąg towarowy złożony z cystern. Odnosił wrażenie, że w lukach między wagonami dostrzega następny. To mógł być ten pociąg manewrowy. Szybki ruch wagonów utrudniał mu orientację. Nieustanny hałas przycichł nieco. Hogan usłyszał wysokie brzęczenie, dźwięk charakterystyczny dla przewodów pod wysokim napięciem. Dobiegało z płytkiego zagłębienia po jego prawej stronie. Spojrzał na nie, marszcząc brwi. Myślał dotąd, że to wyłożony związanym enzymatycznie betonem kanał burzowy, szeroki na trzy metry i głęboki na jeden. Szara powierzchnia falowała lekko. Za jego plecami

zagłębienie łączyło się z drugim, biegnącym w odległości dwudziestu metrów od niego. Tor kolei magnetycznej! Hogan rzucił się na twardy, granitowy tłuczeń i zakrył głowę rękami. Ekspres przemknął obok z przeraźliwym świstem. Kurtka munduru załopotała niczym żagiel podczas tornada. Przez chwilę Hogan miał wrażenie, że podmuch uniesie go w górę. Wypełnił go zwierzęcy strach. Z jego ust wyrwał się nieartykułowany krzyk, który zniknął w łoskocie, od którego aż drżały kości. Potem ekspres odjechał, jego tylne światła zniknęły w dali. Minęła minuta, nim nogi Hogana uspokoiły się na tyle, by mogły utrzymać jego ciężar. Podniósł się powoli, spoglądając ostrożnie w obie strony, by się upewnić, czy niewinnie wyglądającym zagłębieniem nie zbliża się kolejny ekspres. - Tu go nie ma - zawołał Tarlo. - Wymknął się nam, szefie. Hogan zobaczył na planie, że jego ekipy skupiły się wzdłuż pojedynczego odcinka torów. Drużyna Tarla zajmowała pozycję w samym środku. - To niemożliwe - sprzeciwiła się Gwyneth. - Na Boga, widziałam go za pociągiem. - Tędy nie uciekał. - To gdzie się, kurwa, podział? - Czy ktoś go widzi? - zapytał Hogan. - Ktokolwiek? - Nie - odpowiedział mu chór głosów. Oddalając się na chwiejnych nogach od toru kolei magnetycznej, zobaczył w wirtualnym polu widzenia, że sieć stacji stopniowo wraca do normy. Renne uzyskała od kontroli ruchu rozkład jazdy i ostrzegała ludzi przed zbliżającymi się pociągami. - Każ wszystkim zostać na miejscach - polecił jej Hogan. - Chcę, by cały węzeł otoczono pierścieniem. Nie mógł jeszcze dotrzeć do jego granicy. Będziemy utrzymywali blokadę, dopóki czujniki znowu nie pokryją pełnego obszaru. - Tak jest - odpowiedziała. - O, przybyła dodatkowa pomoc. Nisko nad węzłem leciały dwa czarne helikoptery ze znakami policji Los Angeles namalowanymi pod spodem. Hogan spojrzał na nie ze złością. Rewelacja. Zupełnie jak podczas klapy w przystani jachtowej. Gliny będą miały z nas ubaw. W miarę, jak oprogramowanie kaosu usuwano z sieci, w wirtualnym polu widzenia Hogana pojawiały się wyraźne obrazy. Usłyszał odgłos hamowania pierwszego pociągu. Przeraźliwy, metaliczny brzęk niósł się echem po całym węźle. Potem rozległ się drugi i trzeci, aż wreszcie zatrzymały się wszystkie składy. Po chwili na całym węźle zapadła cisza. - No dobra - oznajmił Hogan. - Przeczeszemy cały obszar sektor po sektorze. Po dwóch godzinach Alic musiał się przyznać do porażki. Przeszukali każdy centymetr terenu węzła, wizualnie i za pomocą czujników. Nigdzie nie znaleźli zabójcy. Nikt też nie przedostał się przez kordon jego ludzi i ochroniarzy STT. Mimo to cel zdołał się w jakiś sposób wymknąć. Hogan obserwował poszukiwania z prowizorycznego stanowiska dowodzenia na peronie 12A. Ludzie byli zmęczeni i przygnębieni. To był poważny cios dla morale. Mógł to wyczytać z ich twarzy i z tego, jak odwracali spojrzenia, przechodząc obok. Tarlo zatrzymał się przed nim. Robił wrażenie raczej wściekłego niż rozczarowanego. - Nic z tego nie kapuję. Byliśmy tuż za nim. Reszta ludzi otaczała go kordonem. Nie ma mowy, żeby mógł się wyśliznąć, choćby nawet miał najlepsze obwody. - Ktoś mu pomógł - odpowiedział porucznikowi Hogan. - Bardzo wielu ludzi. Dowodzi tego już samo oprogramowanie kaosu. - Ehe, pewnie masz rację. Wracasz do Paryża? Kilku z nas ma ochotę gdzieś się wybrać. Bary będą jeszcze otwarte. Przynajmniej te dobre. W każdej innej sytuacji Hogan ucieszyłby się z tej propozycji.

- Dziękuję, ale nie. Muszę opowiedzieć admirałowi, co się stało. Tarlo skrzywił się współczująco. - Brr. No cóż... za to płacą ci tyle forsy. - Za mało - mruknął Hogan, gdy wysoki Kalifornijczyk oddalił się ku swym towarzyszom. Zaczerpnął głęboko tchu i polecił e-kamerdynerowi połączyć się z biurem Columbii. Senator Justine Burnelli została z ciałem, gdy człowiek z miejskiej kostnicy skierował robonosze ku jednemu z licznych wyjść służbowych ulokowanych w podziemiach terminalu Carralvo. Minęło sporo czasu, nim dworzec wrócił do równowagi po ataku oprogramowania kaosu. Spędziła ten czas, gapiąc się na nieruchomą postać Kazimira, spoczywającą na białym marmurze posadzki. Płachta przyniesiona przez przygnębionych ludzi z STT okazała się za mała, by przykryć wciąż się powiększającą kałużę krwi. Potem jej ukochanego włożono do czarnego worka i grupka roboczyścicieli zabrała się do pracy, usuwając wszelkie ślady krwi za pomocą skutecznych chemikaliów o ostrym zapachu. Za tydzień nikt już nie będzie pamiętał, co się tu wydarzyło. Robonosze wsunęły się do furgonetki przez tylne drzwi. - Pojadę z nim - oznajmiła Justine. Nikt się nie sprzeciwił, nawet Paula Myo. Justine weszła do pojazdu i usiadła na ciasnej ławce obok noszy. Paula i dwóch ludzi ze Służby Ochrony Senatu, którym ta kazała obstawiać senator Burnelli, wsiedli do czekającego za furgonetką samochodu. Justine została sama w słabym blasku pasa fotopolimeru na suficie. Pomyślała, że zaraz znowu się rozpłacze. Nie! Kazimir by tego nie chciał. Miał bardzo staroświeckie maniery. Po jej policzku spłynęła łza. Justine otworzyła worek, by ujrzeć Kazimira po raz ostatni przed nieuniknioną sekcją. Jego młode ciało zostanie poddane bardzo dokładnym badaniom, co oznaczało, że patolodzy je otworzą, by uzupełnić dane, jakich dostarczy im głęboki skan. Potem to już nie będzie Kazimir. Przyglądała się zabitemu, nadal zdumiona spokojnym wyrazem jego twarzy. - Ukochany, nie zaprzestanę walki o twoją sprawę - zapewniła. - Doprowadzimy ją do końca. Pokonamy Gwiezdnego Podróżnika. Zniszczymy go całkowicie. Martwe oczy młodzieńca spoglądały na nią bez wyrazu. Wzdrygnęła się na widok zakrwawionej piersi oraz dziury wypalonej w kurtce i koszuli przez jonowy impuls. Jej dłoń wsunęła się powoli do kieszeni chłopaka. Wysłano go do laboratorium w Peru, by coś zabrał, a Justine już teraz wiedziała, że nie może ufać flocie. Nie była też pewna Pauli Myo. Główny śledczy z pewnością nie darzyła jej zaufaniem. Kieszenie były puste. Justine przesunęła dłonie niżej, obmacując tkaninę spodni. Starała się ignorować plamy krwi, pojawiające się na jej palcach i wewnętrznych powierzchniach dłoni. Trwało to długą chwilę, ale w końcu udało się jej znaleźć kryształ pamięci ukryty w jego pasie. Na jej ustach wykwitł czuły uśmieszek. Kazimir podczas tajnej misji używał ukrytej kieszeni w pasie, jak turysta obawiający się, że go okradną. Poczuła, że nienawidzi Strażników za to, że go wykorzystali. Ich sprawa mogła być słuszna, ale to jeszcze nie znaczyło, że wolno im było werbować dzieci. Gdy wycierała dłonie w serwetki, furgonetka zatrzymała się raptownie. Justine schowała serwetki do torebki razem z kryształem pamięci, po czym pośpiesznie zapięła worek i wyszła z pojazdu. Czuła się winna i obawiała się, że można to wyczytać z jej twarzy. Znajdowali się w niewielkim magazynie. Furgonetka zaparkowała na peronie, obok małego pociągu, złożonego tylko z dwóch wagonów. Justine musiała się połączyć z Campbellem Sheldonem, by tak szybko wezwać prywatny pociąg. Na szczęście Campbell przychylił się do jej prośby. Choć byli przyjaciółmi, wiedziała, że będzie musiała za to zapłacić. Zawsze była jakaś cena: poparcie polityczne albo odwzajemnienie przysługi. Na tym polegała gra. Justine było wszystko jedno.

Gdy nosze przeszły do przedziału towarowego drugiego wagonu, Paula Myo podeszła do Justine. - Zdaje pani sobie sprawę, że admirał Columbia nie będzie z tego zadowolony, pani senator? - Tak - potwierdziła. To również jej nie obchodziło. - Chcę być pewna wyników sekcji. Służba Ochrony Senatu może nadzorować jej przebieg, ale chcę, by autopsję wykonano w naszej rodzinnej klinice w Nowym Jorku. To jedyne miejsce, w którym nie muszę się obawiać niespodziewanych komplikacji. - Rozumiem. Pociąg potrzebował dwudziestu minut, by pokonać odcinek łączący Seattle z obsługującym Nowy Jork dworcem Newark. Na ciało czekał już nieoznaczony ambulans z kliniki. Towarzyszyły mu dwie limuzyny. Tym razem Justine nie mogła uniknąć jazdy razem z Paulą. Mały konwój pomknął do rodzinnego szpitala położonego tuż za miastem. - Ufa mi pani? - zapytała Paula. Justine udawała, że wygląda przez pociemnioną szybę. Choć morderstwo było dla niej straszliwym szokiem, nadal potrafiła myśleć rozsądnie i rozumiała implikacje zadanego pytania. Wiedziała też, że główny śledczy nigdy nie daje za wygraną. - Jestem przekonana, że łączy nas kilka wspólnych celów. Obie pragniemy, by zabójcę złapano. Obie wierzymy w istnienie Gwiezdnego Podróżnika. Obie wiemy z całą pewnością, że flotę zinfiltrowano. - To wystarczy na początek - skwitowała Paula. - Ma pani krew pod paznokciami, pani senator. Przypuszczam, że dostała się tam, gdy przeszukiwała pani ciało. Justine poczuła, że jej policzki się czerwienią. Nie mam szans jej podejść. Obrzuciła drugą kobietę długim, taksującym spojrzeniem, a potem sięgnęła do torebki po kolejną serwetkę. - Znalazła pani coś? - zapytała Paula. - Nadal pani sądzi, że Gwiezdny Podróżnik dobrał się do mnie, gdy byłam na Far Away? - W tej sprawie nic nie jest pewne. Gwiezdny Podróżnik miał mnóstwo czasu, by niepostrzeżenie ustanowić we Wspólnocie swą siatkę. Niemniej uważam, że to bardzo mało prawdopodobne. - Ach, więc to dla mnie okres próbny - stwierdziła Justine. - Bardzo celne podsumowanie. - Musi się pani czuć bardzo samotna na szczycie Olimpu, skąd osądza pani nas wszystkich. - Nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo przeżyła pani śmierć McFostera. W normalnej sytuacji nikt z Burnellich nie zrezygnowałby z czegoś, co zapewnia przewagę podczas negocjacji. - A prowadzimy negocjacje? - Wie pani, że tak. - Byliśmy z Kazimirem kochankami. Powiedziała to prosto, starając się zachować dystans, jakby zdawała raport giełdowy. W jej duszy otępienie ustępowało jednak miejsca bólowi. Wiedziała, że gdy ciało znajdzie się już w klinice, będzie musiała uciec do Tulipanowej Rezydencji, miejsca, gdzie będzie mogła oddać się żałobie z dala od ludzkich oczu. - Tego się domyśliłam. Poznaliście się na Far Away? - Tak. Miał wtedy zaledwie siedemnaście lat. Nigdy bym nie pomyślała, że nadal mogę się w kimś tak zakochać. Ale przecież prawdziwa miłość nie wybiera, prawda? - Tak. Paula odwróciła wzrok. - Główny śledczy, była pani kiedyś w kimś tak zakochana? Tak do szaleństwa? - To mi się nie zdarzyło już od kilku żyć. - Mogłabym się pogodzić ze śmiercią cielesną, jak w przypadku mojego brata. A nawet z utratą kilku dni wspomnień. To jednak jest prawdziwa śmierć. Kazimir odszedł na zawsze i to ja jestem temu winna. To ja go zdradziłam. Nie potrafię sobie z tym poradzić. W dzisiejszych czasach prawdziwa śmierć się nie

zdarza. Błędów tego kalibru nie da się zapomnieć. - Atak alf na Utracone Planety spowodował śmierć kilkudziesięciu milionów ludzi, których nie będzie już można ożywić. Pani żałoba nie jest czymś wyjątkowym. Już nie. - Jestem tylko bogatą suką, która utraciła błyskotkę. To chce pani powiedzieć? - Nie, pani senator. Cierpi pani naprawdę i szczerze pani współczuję. Nie wątpię jednak, że wróci pani do siebie. Pomoże w tym determinacja i jasność myślenia występująca tylko u ludzi dorównujących pani wiekiem i doświadczeniem. - Innymi słowy, emocjonalne blizny - żachnęła się Justine. - Trafniejszym określeniem byłaby odporność. Dzisiejszy dzień dowiódł, że zachowała pani ludzkie cechy. To przynajmniej jest powód do radości. Justine skończyła czyścić paznokcie serwetką. Nie pozostał już żaden dowód, że dotykała Kazimira. Ta myśl wypełniła ją smutkiem. - Naprawdę pani w to wierzy? - Tak. Zakładam, że zabiera pani ciało do rodzinnej kliniki w celu sklonowania? - Nie. Nie zrobiłabym mu tego. Stworzenie fizycznej repliki nie uwolniłoby mnie od poczucia winy. Człowiek jest czymś więcej niż ciało. Oferuję Kazimirowi jedyny dar, jaki jest jeszcze w zasięgu moich możliwości. Nie mogłabym uczynić mniej. - Rozumiem. Oby ta decyzja przyniosła pani szczęście. - Dziękuję. - Nadal jednak chciałabym wiedzieć, czy coś pani znalazła. - Kryształ pamięci. - Mogę go zobaczyć? - Pewnie pani może. Będę potrzebowała pani doświadczenia, by pokonać Gwiezdnego Podróżnika. Moja współpraca ma jednak granice. Nie dam ludziom z floty nic, co pomoże im pokonać Strażników. Nie obchodzi mnie, jak bardzo pani zależy na aresztowaniu Johanssona. - Rozumiem. Adam osobiście zlecił Kieranowi McSobelowi zadanie wspierania Kazimira. Kieran przybył na Ziemię przed kilku laty i nieustannie czynił postępy. Z łatwością uczył się zasad ich rzemiosła i potrafił zachować spokój w stresowych sytuacjach. Owe cechy wskazywały, że znakomicie nadaje się do tego typu operacji, jakie aktualnie prowadzili Strażnicy. Zadanie powinno być dla niego łatwe jak bułka z masłem. Gdy pociąg Kazimira zatrzymał się na stacji, Kieran krążył wśród pasażerów kłębiących się w hali terminalu Carralvo. Jak każdy dobry agent, potrafił wtopić się w tłum i był gotowy na wszelkie niespodzianki. Na drugim końcu kompleksu dworcowego, w biurze Lemule's Max Transit, Strażnicy śledzili jego ruchy, oparty zaś wygodnie o tylną ścianę pomieszczenia Adam śledził z kolei ich. Nie wtrącał się w procedury - w końcu nauczyli się ich od niego - chciał jednak, by jego obecność dodała im pewności siebie. Był dla nich jak ojciec. Kosztowało go sporo wysiłku, by nie zrobić przerażonej miny na tę myśl. Ta operacja miała jednak kluczowe znaczenie i musiał z uwagą śledzić jej przebieg. Bradley Johansson pilnie potrzebował zebranych na Marsie danych. Atak obcych na granicy przestrzeni drugiej fazy zakłócił precyzyjnie opracowany przez niego harmonogram. Marisa McFoster monitorowała aktywność sieci terminalu Carralvo, wypatrując oznak śledzenia Kazimira. - Czysto - zapewniła. - Możesz zaczynać - powiadomiła Kierana przez bezpieczne połączenie. Ikona Kierana widoczna na planie wyświetlonym na jednym z ekranów ruszyła powoli w stronę głównego wyjścia. Powinien być trzydzieści metrów za Kazimirem i wypatrywać w tłumie ewentualnych agentów.

- Zatrzymał się - oznajmił nagle Kieran. - Jak to zatrzymał? - zdziwiła się Marisa. Adam wyprostował się natychmiast. Tylko nie znowu to samo. - Krzyczy do kogoś - w głosie Kierana pobrzmiewało zdziwienie. - Co, na niebiosa snów...? - Daj mi obraz - poleciła Marisa. Adam zajął pozycję za jej krzesłem i pochylił się, spoglądając w portal konsoli. Wszczepy siatkówkowe Kierana przekazywały chwiejny obraz, a tłum przesłaniał widoczność. Na bliższym planie było widać mnóstwo ciemnych, zamazanych głów. Za nimi biegła jakaś postać. Nagle portal wypełnił biały blask jonowego impulsu. - Kurwa! - zawołał Kieran. Gdy obracał gwałtownie głową, na tle blasku pojawiły się zamazane pasy ciemności. Przez moment widoczna była niewyraźna, czarnobiała sylwetka padającego na plecy mężczyzny o szeroko rozrzuconych kończynach. Potem Kieran zrobił zbliżenie na napastnika, który rzucił się do ucieczki. - Bruce! - zawołała Marisa. - Kto to jest Bruce, do diabła? - zapytał Adam. - Bruce McFoster. Przyjaciel Kazimira. - Cholera. Ten, którego zabili? - Ehe. Adam walnął się pięścią w czoło. - Ale w rzeczywistości wcale nie zginął. Gwiezdny Podróżnik już przedtem robił to z jeńcami. Niech to szlag! Ekran ponownie wypełniła biała łuna. - Znowu wystrzelił - poinformował ich Kieran. Na ekranie było widać tylko parę butów. Ich właściciel leżał nieruchomo na marmurowej posadzce. Kieran uniósł głowę i buty zniknęły z wizji. Bruce McFoster uciekał przed siebie, nie przestając strzelać. Przerażeni ludzie szukali schronienia. Ścigało go dwóch mężczyzn i jedna kobieta. Trzymali w rękach pistolety i krzyczeli głośno, każąc mu się zatrzymać. Nosili cywilne ubrania. - To nie jest służba ochrony STT - zauważył zaniepokojony Adam. W McFostera trafił impuls wystrzelony zza pleców Kierana. Pole siłowe rozjarzyło się na chwilę, ale zabójca nawet nie zwolnił kroku. - Boże, ilu ludzi wiedziało o misji Kazimira? Na konsoli Marisy pojawiły się czerwone ikony. - Ktoś zaatakował lokalną sieć oprogramowaniem kaosu - oznajmiła. - Atak jest poważny. To supernowoczesne oprogramowanie, LI tylko najwyższym wysiłkiem powstrzymuje infekcję. - To z pewnością Bruce albo ci, którzy kierują jego operacją - zauważył Adam. - Chcą mu pomóc w ucieczce. Na pewno wiedzieli, że flota obserwuje Kazimira. W przeciwieństwie do nas - pomyślał z przygnębieniem. Połączenie z wszczepami Kierana zanikało stopniowo. Pozostał jedynie bezpieczny kanał dźwiękowy. - Co możemy zrobić? - odezwała się Marisa. - Kieran, czy dasz radę dotrzeć do Kazimira? - zapytał Adam. - Odzyskać kryształ pamięci? - Nie wiem... co to... ktoś tam jest... uzbrojony... stoi obok... nie ma przejścia, nie mogę... coraz więcej ludzi... słychać alarmy... - W porządku, obserwuj wydarzenia z oddali. Dowiedz się, dokąd go zabiorą. - Słyszę cię... dobra... - Widziałeś, dokąd uciekł Bruce? - ...nadal strzela... ścigają go... peron 12A... ucieka... powtarzam, peron 12A. Adam nawet nie musiał spoglądać na widoczny na ekranie plan. Pracował na LA Galactic od

dwudziestu pięciu lat i znał rozkład olbrzymiego dworca lepiej niż Nigel Sheldon. Usiadł za konsolą obok Marisy i otworzył dedykowane linie naziemne, które starannie przygotował w ciągu kilku minionych lat, nakazując robotom rozwijać światłowody wzdłuż rur i w przewodach wentylacyjnych. Ta niewidzialna sieć oplotła cały dworzec. Każdy przewód łączył się z małym, zamaskowanym czujnikiem. Owe instrumenty ulokowano wysoko na ścianach, na lampach i mostach - w każdym miejscu zapewniającym dobry widok. Dwa z nich pokrywały znaczny obszar węzła na zachód od terminalu Carralvo. Obraz pojawił się akurat na czas, by Adam zdołał zobaczyć Bruce’a, który wypadł sprintem spod potężnego łuku betonowego dachu przykrywającego peron. Agent Gwiezdnego Podróżnika skręcił gwałtownie i zaczął przeskakiwać przez szyny. Adam zaczerpnął gwałtownie tchu, gdy ku zbiegowi pomknął pociąg. Bruce uskoczył jednak sprawnie, a potem ominął drugi pociąg, jadący wolniej i w przeciwnym kierunku. Ścigający go funkcjonariusze wywiadu floty stracili trop. Na ekranach zaczęli się pojawiać ludzie ze służby ochrony STT. Biegli niebezpiecznie blisko pociągów, starając się zobaczyć coś za kręcącymi się szybko kołami. Adam uświadomił sobie nagle, że żaden z nich nie ma kontaktu z kontrolą ruchu. Bruce przeskoczył przez tor kolei magnetycznej i ponownie zmienił kierunek. Ścigający poruszali się coraz wolniej w obawie przed pociągami, które przemykały przez węzeł bez ostrzeżenia. Byli ostrożni, ale utworzony przez nich krąg zacieśniał się stopniowo. Z pewnością utrzymywali między sobą jakąś łączność. Adam skierował instrumenty na funkcjonariuszkę wywiadu floty. Kobieta faktycznie emitowała słabe elektromagnetyczne impulsy, położone daleko poza standardowym pasmem używanym przez cywilną cybersferę. Korzystali z bardzo zaawansowanego systemu kodowania. - Niech to szlag - wyszeptał do siebie Adam. Nic dziwnego, że programy monitorujące, tak pieczołowicie wprowadzone przez jego ludzi do węzłów sieci LA Galactic, nie zauważyły, że Kazimira obserwowano. Znaczyło to, że wywiad floty wie, iż Strażnicy potrafią się chronić przed inwigilacją, albo że Alic Hogan cierpi na zaawansowaną paranoję. Jeden ze ścigających zbliżał się do Bruce'a, biegnąc wąskim korytarzem między dwoma pociągami. Dzieliło ich od siebie tylko około dwustu metrów, ale Bruce najwyraźniej nie zwracał na niego uwagi. - ...Paula Myo... - odezwał się nagle Kieran. - Powtórz, proszę - zażądał pośpiesznie Adam. - Widzę Myo... w hali głównej... przejęła dowodzenie... rozmawia... z panią senator... Paula Myo! A więc jednak nie odsunięto jej od sprawy. Niech to szlag! Wiadomość odwróciła uwagę Adama tylko na krótką chwilę, to jednak wystarczyło, by Bruce zniknął mu z oczu pośród pędzących pociągów. - Gdzie on się podział, do diabła? Ścigający najwyraźniej również tego nie wiedzieli. Cały szereg ludzi poruszał się wzdłuż toru, przy którym ostatnio widziano Bruce'a. Krzyczeli coś do siebie i wymachiwali rękami. Pociągi zatrzymywały się na całym obszarze węzła. Adam musiał trzy razy obejrzeć zarejestrowany przez instrumenty zapis, nim się zorientował, co się stało. Obserwował powiększony obraz Bruce’a w zwolnionym tempie. Plama szarych pikseli skoczyła nagle na przejeżdżający obok pociąg towarowy i zniknęła w ciemnym kwadracie widocznym w boku jednego z kontenerów. Po paru sekundach otwór się zamknął, zastąpiony zwyczajną metalową płytą. - Niech to diabli - mruknął Adam. - Mamy do czynienia z prawdziwymi skautami. - Słucham? - zdziwiła się Marisa. - Byli świetnie przygotowani. Cztery stulecia doświadczenia w niczym nie pomogły Ozziemu, gdy „Zwiadowca" runął w otchłań. Mężczyzna wrzeszczał równie głośno jak Orion. Obaj przekrzykiwali łoskot spływającego z krawędzi morza. Piana wodna kłębiła się wściekle wokół rozklekotanej tratwy, przesłaniając niebo szarą mgiełką.

Ozzie trzymał się kurczowo masztu, jakby widział w nim jedyny ratunek przed niechybną śmiercią. Upadek trwał bez końca. Ubranie w ciągu kilku sekund przesiąkło wilgocią, odsłoniętą skórę smagały bryzgi. Zaczerpnął powietrza w płuca i znowu krzyknął. Gdy zabrakło mu tchu, zaczerpnął go po raz kolejny. Powietrze było pół na pół zmieszane z pyłem wodnym. Zaczął kasłać i prychać. Ta odruchowa reakcja powstrzymała szalony impuls, nakazujący mu krzyczeć dalej. Gdy tylko jednak oczyścił gardło i płuca, otworzył usta do krzyku, który z pewnością zakończyłby się straszliwą eksplozją bólu. Do jego mózgu powoli wracały niepewne, pełne zdumienia myśli. Gdy spadali z krawędzi, spojrzał w dół i zauważył, że niewiarygodnie długa kaskada nie ma końca. Nie było tam ostrych skał, o które mogliby się roztrzaskać. Nic tam w ogóle nie było. Tu wszystko jest sztuczne, ty głąbie! Ozzie ponownie zaczerpnął tchu, wypuścił powietrze przez rozwarte nozdrza i zmusił się do pochwycenia głębokiego oddechu. Ciało uporczywie mówiło mu, że spada już od pewnego czasu. Zwierzęcy instynkt podpowiadał, że pokonali już niewiarygodną odległość, a ich prędkość jest przerażająca. Miarowy oddech pomógł mu uspokoić walące gwałtownie serce. Zastanów się! Nigdzie nie spadasz, jesteś w stanie nieważkości! Nic ci nie grozi... przynajmniej na razie. Dobiegający zza zasłony skłębionej piany huk wodospadu nadal był ogłuszający. Ozzie słyszał krzyki Oriona, które przerodziły się już w ciche jęki. Otarł wilgoć z oczu i rozejrzał się wokół. Chłopak trzymał się tratwy parę metrów od niego. Jego wykrzywiona w grymasie strachu twarz wyglądała okropnie. Nikt nie powinien tak cierpieć. - Nie bój się - ryknął Ozzie. - Nie spadamy, to tylko złudzenie. Jesteśmy w nieważkości, jak astronauci. To powinno uspokoić chłopaka. - Jacy nauci? Niech go diabli! - Nic nam nie grozi. Jasne? Nie jest tak źle, jak się wydaje. Chłopak pokiwał głową z zupełnie nieprzekonaną miną. Nadal trzymał się kurczowo brzegu tratwy, czekając na śmiertelny upadek. Ozzie rozejrzał się z uwagą wkoło. Co chwila musiał ocierać wilgoć z twarzy. Widział słońce, plamę jasności otoczoną wirem przeszywających pył wodny tęcz. Ten kierunek uznał za górę. Jedna połowa otaczającego ich mokrego wszechświata była wyraźnie ciemniejsza od drugiej. To z pewnością wodospad. Coś tu się nie zgadzało, bo jeśli rzeczywiście przebywali w stanie nieważkości, woda nie powinna nigdzie spadać. Widział to jednak wyraźnie. Mimo woli zacisnął dłonie na maszcie. Dobra, co może spowodować spadanie wody pod nieobecność przyciągania? Chuj wie. Jak wygląda geometria tego porąbanego sztucznego świata? To nie może być planeta... Przypomniał sobie drobinki wody unoszące się na wiecznie zamglonym niebie gazowego halo. Świat, z którego przed chwilą spadli, musiał być jedną z nich. Jak zwykle w tym miejscu, skala go oszołomiła. A więc po jednej stronie jest płaski ocean. Woda wylewa się zeń nieustannie przez brzeg, a to znaczy, że skądś musi dopływać nowa. Najpewniej po prostu krąży w zamkniętym obiegu. Jakiś mechanizm zbiera wodę pod spodem i wysyła ją z powrotem do oceanu. Szaleństwo! Ale jeśli panuje się nad grawitacją, to wcale nie jest aż takie dziwne. Opierając się na tym założeniu, Ozzie spróbował sobie wyobrazić geometrię sztucznego świata. Jeśli faktycznie przypominał pozostałe drobinki, woda pokrywała go w całości. Projektory grawitacji kierowały tylko jej ruchem w nieoczekiwany sposób. Ozziemu nie spodobały się obrazy, jakie zrodziły się w jego umyśle. Żaden z nich nie przewidywał, by tratwa mogła się bezpiecznie przemieszczać pod spodem świata. Rozejrzał się ponownie i odniósł wrażenie, że znowu zbliżają się do wodospadu. Pył wodny wokół

zrzedniał wyraźnie, lecz mimo to nie zrobiło się jaśniej. Z pewnością przesuwali się w cień świata. Jest tu przyciąganie, na wierzchu skierowane pod kątem prostym do powierzchni oceanu. No, może niezupełnie prostym, bo coś musi popychać wodę ku krawędzi. To naprawdę zła wiadomość. Nie możemy pozwolić, żeby porwał nas strumień. Na razie, dopóki przyciąganie dolnej strony pozostawało słabe, nic im nie groziło. Prąd oceaniczny wystrzelił ich w pustkę równolegle do powierzchni świata, dzięki czemu mieli spory zapas odległości. Prędzej czy później sztuczna grawitacja wciągnie ich jednak pod spód. Już w tej chwili kropelki wracały powoli do strumienia. Muszą się oddalić, dopóki przyciąganie pozostaje słabe. Ozziemu przychodziło do głowy tylko jedno możliwe źródło napędu. Upewnił się, że lina okalająca mu pas jest bezpiecznie przytwierdzona do podstawy masztu, a potem puścił tratwę. Orion pisnął z przerażenia i wybałuszył szeroko oczy, śledząc z uwagą każdy ruch przyjaciela. Minęło wiele czasu, odkąd Ozzie był ostatnio w stanie nieważkości, a i wtedy nie radził sobie zbyt dobrze z manewrowaniem. Odepchnął się lekko od masztu, pamiętając o kardynalnej zasadzie, mówiącej, że nie wolno poruszać się szybko. W wodnej mgiełce unosiły się rozmaite przedmioty, głównie owoce, które wysypały się z ich wiklinowych koszy. Obok przemknął zestaw do golenia. Ozzie zaklął, nierozsądnie poirytowany tą niewielką stratą. Na szczęście ręczny układ procesorowy nadal się trzymał porządnie przytroczonego do pokładu plecaka. Ozzie wziął w rękę błyszczący gadżet i zaczął okrążać „Zwiadowcę", zmierzając ku Tochee. Obcy tak mocno wczepił się płozami w podłoże, że drewniany pokład wyginał się w tym miejscu ku górze. Niektóre prymitywnie ociosane gałęzie zaczynały już pękać. Ozzie złapał się jednej z nich i podsunął układ procesorowy pod oko istoty. - Musimy się stąd wydostać - zawołał. Urządzenie przetłumaczyło jego głos na serię tańczących, fioletowych rozbłysków ekranu. - Spadamy ku śmierci - odpowiedział obcy. - Żałuję tego. Pragnąłbym dłuższego życia. - Nie mam czasu teraz ci tego tłumaczyć - rzekł Ozzie. Usłyszał, że łoskot wodospadu cichnie. Kaskada uspokajała się powoli. - Zaufaj mi, proszę. Musisz stąd odlecieć i zabrać nas ze sobą. - Mój przyjacielu Ozzie, nie potrafię latać. Przykro mi. - Potrafisz. Płyń, Tochee, płyń w powietrzu. Tylko w ten sposób zdołamy się stąd wydostać. Nie wolno nam już więcej dotknąć wody. - Nie rozumiem. - Nie ma czasu. Zaufaj mi. Będę cię trzymał, a ty płyń. Jak najdalej od wodospadu. Ze wszystkich sił. Ozzie zaczął się gramolić na ciało Tochee. Naturalny płaszcz z pierzastych liści okrywający obcego przemókł doszczętnie i lepił się do grubej skóry. Ozzie bał się pociągnąć zbyt mocno, by ich nie powyrywać. W końcu udało mu się dostać za zad Tochee. Rozpostarł szeroko ramiona, by chwycić obcego za płozy. Gumowata powierzchnia ślizgała się pod palcami, ale wypustki powiększały się szybko, tworząc nienaruszalny uchwyt. Tochee napinał mięśnie przez dłuższą chwilę, nim wreszcie puścił tratwę. Szeroko rozpostarł wszystkie cztery płozy, tworząc wielkie płetwy. Zaczął poruszać nimi niepewnie. Lina opasująca Ozziego naprężyła się powoli. Obcy zaczął poruszać płetwami z większym rozmachem i napięcie liny wzrosło. Gdyby Ozzie zastanowił się nad tym, ile waży tratwa, mógłby opracować inny sposób pozwalający Tochee ją ciągnąć. W obecnej sytuacji to on był słabym ogniwem. Obcy parł z wigorem naprzód, oddalając się od słabego pola grawitacyjnego spodniej strony, i cała tratwa dosłownie wisiała na pasie mężczyzny. Ozzie zacisnął zęby, gdy Tochee pociągnął jeszcze silniej, omal nie wyrywając mu rąk ze stawów. Obcy widział już efekty swych poczynań i jego entuzjazm wzrósł. Ruchom płetw towarzyszył wilgotny podmuch. Wydłużył je jeszcze bardziej, aż upodobniły się do skrzydeł. Ozzie świetnie wiedział, że jego stawy nie wytrzymają już długo.

Nie miał pojęcia, ile czasu to trwało, lecz w końcu pył wodny przerodził się w rzadziutką mgiełkę. Potem ona również zniknęła. Zostawili za sobą spowijający wodospad płaszcz wilgoci i wychynęli w słoneczny blask. Wokół zmaterializowało się czyste, błękitne niebo. W skórę Ozziego wniknęło słoneczne ciepło. Łoskot wodospadu przeszedł w odległy szmer, który nie wydawał się już groźny. Tochee przestał poruszać płetwami i z powrotem przetworzył je w płozy. Ozzie poczuł drżenie, które przebiegło powoli przez całą długość ciała jego przyjaciela. Opuścił wzrok i zobaczył, że jego nogi zbliżają się do tratwy. Orion gapił się na nich z nadzieją pomieszaną ze zdumieniem. Luźna lina układała się w powietrzu w liczne pętle. Mało brakowało, by nadziali się na maszt, zdołali jednak bezpiecznie osiąść na pokładzie. Tochee wyciągnął cienką mackę i owinął jej koniec wokół gałęzi. Następnie wycofał wypustkę płozy ściskającą dłonie Ozziego i mężczyzna mógł się złapać masztu. Serce waliło mu gwałtownie. - Co się dzieje? - zapytał Orion, nadal trzymając się pokładu. - Dlaczego jeszcze żyjemy? Ozzie otworzył usta i beknął głośno. Gdy tylko nastała chwila spokoju, poczuł, że jego żołądek buntuje się przeciwko wrażeniu nieustannego spadania. Na domiar złego, miał całkowicie zatkane zatoki, jakby nagle dopadło go przeziębienie. - Nie spadamy w potocznym znaczeniu tego słowa - zaczął powoli. Tochee obrócił ciało, kierując oko ku ręcznemu układowi procesorowemu. Obcy z zainteresowaniem czytał fioletowe symbole pojawiające się na ekranie. - I to nie była zwyczajna planeta. Wskazał niepewnym ruchem na gigantyczny wodospad. Po lewej stronie tratwy widniała imponująca zasłona ze spadającej wody, rozpościerająca się jak okiem sięgnąć w trzech kierunkach. W czwartym jej granicę stanowiła oddalająca się powoli krawędź świata. „Zwiadowca" znalazł się już kilka dobrych kilometrów poniżej poziomu oceanu. Wylewająca się przez brzeg woda pieniła się gwałtownie, na tej wysokości opadała już jednak znacznie spokojniej. Monstrualne katarakty łączyły się w jedną, błyszczącą strugę, spływającą wzdłuż urwiska, jakim był bok syntetycznego świata. Ozzie śledził opadające strumienie wzrokiem, nie był jednak w stanie określić, dokąd zmierzają, nawet gdy przełączył wszczepy siatkówkowe na maksymalne powiększenie. Odnosił wrażenie, że na granicy ich zasięgu wodospad zakrzywia się łagodnie, oddalając się od niego. Gdyby rzeczywiście tak było, znaczyłoby to, że sztuczny świat jest półkulą. Jego widoczna na wprost nad nimi krawędź z pewnością biegła po łuku, choć ledwie dostrzegalnym. Wszczepy Ozziego wykonały kilka obliczeń. Jeśli górna powierzchnia rzeczywiście była kołem, musiała mieć ponad tysiąc mil średnicy. Zagwizdał z uznaniem. - Chyba będę rzygał - mruknął z przygnębieniem Orion. - Posłuchaj, brachu - odezwał się Ozzie. - Wiem, że to bardzo nieprzyjemne uczucie, a wrażenia wzrokowe są jeszcze gorsze, ale ludzie potrafią żyć w takich warunkach. Kiedy byłem w twoim wieku, astronauci spędzali w nieważkości całe miesiące. - Nic nie wiem o żadnych astronautach - zawodził Orion. - Nigdy nie słyszałem o takich obcych. Ozzie miał ochotę zwiesić głowę w geście desperacji, to jednak wymagałoby przyciągania. - Ja również nie jestem pewien, czy moje ciało to wytrzyma - wtrącił Tochee, przemawiając przez układ procesorowy. - Odczuwam znaczny dyskomfort. Nie rozumiem, dlaczego wydaje mi się, że spadam. Widzę, że tak nie jest, ale pozostałe zmysły mówią mi co innego. - Wiem, że to z początku jest trudne - przyznał Ozzie. - Uwierzcie mi jednak, że wasze ciała wkrótce się przystosują. O ile doświadczenie może być tu przewodnikiem, zapewne nawet to polubicie. Przerwał, gdy Orion jęknął cicho. Z ust chłopaka popłynął słaby strumień wymiotów. - Chciałbym ci uwierzyć, przyjacielu Ozzie - odparł Tochee. - Nie sądzę jednak, byś znał moją fizjologię wystarczająco dobrze, by wygłaszać podobne twierdzenia. Orion otarł usta dłonią i popatrzył z obrzydzeniem na żółtawe kulki unoszące się w powietrzu przed jego twarzą.

- Nie możemy tu zostać - zawołał rozpaczliwie. - Tochee, dasz radę zaholować nas z powrotem na wyspę? - Zapewne tak. - Spokojnie, koledzy - sprzeciwił się Ozzie. - Nie działajmy zbyt pochopnie. Jeśli przedostaniemy się nad ocean i złapie nas grawitacja, najprawdopodobniej spadniemy naprawdę. - Wszystko lepsze niż to! - zawodził Orion. Jęknął, gdy policzki znowu mu się wypełniły. Ozzie obejrzał się na sztuczny świat. Oddalali się od niego powoli, lecz niepowstrzymanie. - W gazowym halo są też inne obiekty. Pamiętasz, co mi mówił Bradley Johansson? Wylądował na drzewnej rafie, która gdzieś tu krąży. Z pewnością prowadzą z niej jakieś ścieżki. W przeciwnym razie nie mógłby wrócić do Wspólnoty. - Czy to daleko? - jęknął Orion. - Nie mam pojęcia - tłumaczył cierpliwie Ozzie. - Przekonamy się, gdzie teraz trafimy. - Wyciągnął rękę. - Czuję wietrzyk, więc na pewno się poruszamy. Uświadomił sobie, że tratwa się przechyliła i sztuczny świat znika pod pokładem. - Czuję się okropnie - poskarżył się chłopak. - Wiem. Musimy wszystko porządnie zabezpieczyć. Nie możemy sobie pozwolić na utratę kolejnych zapasów. Nie wspominając już o nas samych. Budowniczowie Tulipanowej Rezydencji zaplanowali przypominające szklarnię pomieszczenie jako jadalnię. Przylegało ono do północnego skrzydła po jego wschodniej stronie niczym ośmiokątny pęcherz. Żeliwne filary podtrzymywały tradycyjny, szklany dach oraz ściany z zakrzywionych lekko płyt, opadających niemal do samej ziemi. Podłogę pokrywały klasyczne, czarne i białe kafelki, pośrodku zaś znajdował się okrągły bar, przy którym nawykli do luksusów właściciele mogli spożywać śniadanie, wygrzewając się w jasnych promieniach słońca. U podstawy każdego ze słupów ustawiono wielkie, nieszkliwione donice. Wyrastały z nich pnącza oraz fuksje, zapewniające lekki, zielony cień. Jak we wszystkich nasłonecznionych pomieszczeniach wypełnionych wymagającą podlewania roślinnością powietrze przesycała tu słodkawa woń ziemi, uzupełniana za dnia zapachem krótko kwitnących kwiatów. Rodzina Burnellich wolała jeść śniadania w mniej odsłoniętej jadalni w zachodnim skrzydle, Justine postanowiła więc urządzić tu swój nieoficjalny gabinet. Wyniesiono stąd eleganckie krzesła, zastępując je wielkimi, obitymi skórą sofami, a nawet kilkoma workami wypełnionymi żelem elastycznym. Na umieszczonym pośrodku barze stało obecnie wielkie, półksiężycowate akwarium pełne różnobarwnych ryb z Ziemi i innych planet. Wszystkie spoglądały na siebie z wyraźną nieufnością. Na blacie zostało trochę wolnego miejsca i dwaj technicy właśnie kończyli instalować tam potężny układ procesorowy. Justine przystanęła w drzwiach, przyglądając się, jak sprawdzają urządzenie i zbierają narzędzia. Ubrana była, rzecz jasna, na czarno. Założyła długą, prostą spódnicę i pasującą do niej bluzkę - strój nieprzesadnie modny, lecz również nie nazbyt ponury. To był tylko prosty gest. Uważała, że tak będzie najlepiej. Większość ludzi z jej kręgu zapewne nawet nie zrozumie jego znaczenia. Tacy jak oni nigdy już nie stykali się ze śmiercią. - Wszystko działa jak trzeba, pani senator - zapewnił starszy z techników. - Dziękuję - odparła Justine z roztargnieniem w głosie. Obaj mężczyźni skinęli uprzejmie głowami i wyszli. Pracowali w Dislanie, firmie elektronicznej będącej własnością rodziny Burnellich i wyłącznym dostawcą sprzętu dla niej. Podeszła do prostego, srebrnoszarego cylindra, ustawionego na błyszczącym, granitowym kontuarze. Poniżej szczytu urządzenia paliło się szkarłatne światełko. Paula Myo weszła do sali, zatrzaskując za sobą wielkie, dwuskrzydłowe drzwi. - Czy to bezpieczne, pani senator? - zapytała z lekkim niedowierzaniem w głosie, wyglądając przez wysokie okna. Za różanym ogrodem ciągnęły się wzgórza Rye County, porośnięte sosnowym lasem,

gdzieniegdzie upstrzonym ciemniejszymi plamami dawno już przekwitłych rododendronów. Justine wydała e-kamerdynerowi polecenie. Ściany i sufit spowiła szara, mglista zasłona, przypominająca holograficzną projekcję zachmurzonego, jesiennego nieba. - Teraz już tak - odparła od niechcenia. - Układ procesorowy jest całkowicie niezależny. Nie ma nawet węzła, więc nikt się do niego nie włamie. Jesteśmy tu tak izolowane, jak to tylko możliwe w dzisiejszych czasach. - Wyjęła kryształ pamięci z metalowej skrzyneczki, stanęła przed urządzeniem i dotknęła dłonią jego szczytu. Światełko zmieniło barwę ze szkarłatnej na szmaragdową. - Sprawdź to i powiedz mi, jakie dane zawiera. - Tak jest, pani senator - odpowiedziała LI. Na szczycie pojawił się kolisty otwór i Justine włożyła do niego kryształ pamięci. - To skaner kwantowy - wyjaśniła Pauli. - Jeśli w strukturze kryształu umieszczono jakąś pułapkę, powinien ją zlokalizować. Obie kobiety usiadły na jednej z kanap. Brązowa skóra na meblu popękała w ostrych promieniach słońca. Justine uwielbiała to, podobnie jak miękkość zrodzoną z wieloletniego użytku. Podniszczony mebel w nieskazitelnej rezydencji bilionerów czynił pomieszczenie bardziej sympatycznym, świadczył o charakterze właścicielki. - Co z sekcją? - zapytała Justine. - Wszystko odbyło się rutynowo - odparła Paula. - Potwierdzili brak wszczepu komórek pamięci. Pozostałe wszczepy były zupełnie zwyczajne. Wywiad floty sprawdzi ich producenta, co powinno umożliwić zlokalizowanie kliniki, w której wyposażono w nie Kazimira. Podejrzewam, że za operację zapłacono gotówką albo z jednorazowego konta. Adam Elvin nie popełnia elementarnych błędów. Niemniej jednak, może im się poszczęści. - I to wszystko? Justine nie była pewna, czego się spodziewała. Zapewne czegoś, co by świadczyło, że Kazimir był kimś wyjątkowym. - W zasadzie tak. Potwierdzono, że przyczyną śmierci był impuls jonowy. Zmarły nie brał żadnych narkotyków, choć stwierdzono, że w ciągu dwóch ostatnich lat przyjmował duże dawki sterydów i zastrzyków hormonalnych. To zrozumiałe w przypadku kogoś, kto urodził się na świecie o niskiej grawitacji. Powinna też się pani dowiedzieć, że nie przeszedł przeprofilowania komórkowego. Justine spojrzała na nią ze zdziwieniem. - To naprawdę był on - wyjaśniła Paula. - Nie próbowali podsunąć pani sobowtóra. - Aha. - Była tego pewna w stu procentach. To był Kazimir, nikt nie potrafiłby go zagrać. - A co z jego pokojem w hotelu? Znaleziono tam jakieś ślady? - Najwyraźniej nie. Raporty z wywiadu floty docierają do mnie, gdy tylko trafią do bazy danych. Rzecz jasna, możliwe, że czegoś nie rejestrują, zachowując to dla siebie. W takim przypadku mamy problem. - A czy to prawdopodobne? - Niezbyt. Prawo wymaga, by umieszczali w rejestrach wszystko. Służba Ochrony Senatu ma pełen dostęp do ich bazy danych, ponieważ stoimy wyżej w hierarchii służbowej. Obie jednak wiemy, że wywiad floty zinfiltrowano. Jeden z ludzi Gwiezdnego Podróżnika mógł zataić pewne fakty. - Jeśli tak się nie stało, to czy pokój hotelowy mógł nam dostarczyć wiele danych? - Raczej nie. Strażnicy zachowują w miejscach zamieszkania równie wielką ostrożność, jak gdzie indziej. Jedyna naprawdę cenna informacja to zapis finansowych transakcji Kazimira. To powinno nam umożliwić prześledzenie jego ruchów do chwili, gdy zawiadomiła pani o nim flotę. Justine ponownie zalała fala wyrzutów sumienia. Kobieta zacisnęła mocno szczęki. - Kiedy to będzie możliwe? - Za parę dni. Jeden z oficerów w paryskim biurze wywiadu floty skoreluje dane. Potem je obejrzę.

- Paryż... To pani dawne biuro, prawda? - Tak, pani senator. - Uważa pani, że tam właśnie kryje się agent Gwiezdnego Podróżnika? - To bardzo prawdopodobne, że w tym miejscu ulokowano jednego z nich. Zanim mnie zwolniono, prowadziłam kilka operacji mających na celu jego identyfikację. - A ja powiedziałam im o Kazimirze - stwierdziła Justine pełnym goryczy głosem. - Zdemaskuję Gwiezdnego Podróżnika, pani senator - zapewniła Paula Myo, spoglądając prosto na cylinder układu procesorowego. - O to właśnie walczą Strażnicy. W to najmocniej wierzył Kazimir McFoster. - Tak. Justine skinęła głową. - Ukończyłam analizę kryształu pamięci - oznajmiła LI. - Zawiera on trzysta siedemdziesiąt dwa pliki z zakodowanymi danymi. Wykryłam oprogramowanie zabezpieczające przed nieautoryzowanym dostępem, ale można z łatwością je obejść. - Świetnie - ucieszyła się Justine. Urządzenie miało wielkie możliwości i byłaby zdumiona, gdyby nie udało się uzyskać dostępu do zapisanych w krysztale informacji. - Potrafisz je odczytać? - Zakodowano je za pomocą geometrii o tysiąc dwustu osiemdziesięciu wymiarach. Brakuje mi mocy obliczeniowej, by się uporać z tym zadaniem. - Niech to szlag - mruknęła Justine. Przez chwilę pozwoliła sobie czuć nadzieję. Spodziewała się czegoś więcej po urządzeniu, które kosztowało ponad pięć milionów ziemskich dolarów. - A kto ma potrzebną moc? - RI - odpowiedziała Paula. - I Strażnicy, oczywiście. Następne pytanie sprawiło Justine wiele trudności. - Ufa pani RI? - Jestem przekonana, że w walce z alfami jest dla nas cennym sojusznikiem. - To bardzo ostrożna odpowiedź. - Nie sądzę, by ludzie byli w stanie w pełni zrozumieć motywacje RI. Nie wiemy nawet, jakie są jej prawdziwe intencje wobec naszego gatunku. Zapewnia, że jest do nas przyjaźnie nastawiona, i jej dotychczasowe uczynki to potwierdzają, ale... - Tak? - Podczas swoich śledztw nieraz natykałam się na dowody świadczące, że obserwuje nas ze znacznie większą uwagą, niż jest gotowa przyznać. - Wszystkie rządy zajmują się zbieraniem informacji od czasów, gdy Trojanie dali się paskudnie zaskoczyć prezentem pozostawionym przez Greków. Ani przez chwilę nie wątpiłam, że RI obserwuje nas bardzo uważnie. - Ale w jakim celu to robi? Istnieją na ten temat różne przypuszczenia, lecz większość z nich zalicza się do paranoicznych teorii spiskowych. Z reguły chodzi w nich o to, że RI zamierza wkrótce osiągnąć boskość. - A jak pani uważa? - Przypuszczam, że patrzy na nas w taki sam sposób, w jaki my spoglądamy na nieco kłopotliwych sąsiadów. Obserwuje nasze poczynania, ponieważ nie chce żadnych niespodzianek, zwłaszcza takich, które byłyby szkodliwe dla jej interesów. - Czy to ma jakieś znaczenie? - Zapewne nie, chyba żeby postanowiła opowiedzieć się po stronie alf. - Jest pani diabelnie podejrzliwa. - Po prostu traktuję to jak długą partię szachów - wyjaśniła Paula Myo. - Nie rozumiem.