tulipan1962

  • Dokumenty3 698
  • Odsłony260 589
  • Obserwuję180
  • Rozmiar dokumentów2.9 GB
  • Ilość pobrań231 556

Judasz wyzwolony. Tom 2. Poscig - Peter F. Hamilton

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

tulipan1962
Dokumenty
fantastyka

Judasz wyzwolony. Tom 2. Poscig - Peter F. Hamilton.pdf

tulipan1962 Dokumenty fantastyka Peter F. Hamilton Judasz wyzwolony Pościg tom 2
Użytkownik tulipan1962 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 316 stron)

Dla Sophie Hazel Hamilton Nie wiedziałem, jak bardzo mi cię brak, dopóki się nie zjawiłaś.

JEDEN Widok platformy montażowej przywołał wspomnienia budowy “Drugiej Szansy" na orbicie Anshunu. Nigel miał wrażenie, że od tamtego czasu minęły już stulecia. To były inne czasy, znacznie spokojniejsze i bardziej bezpieczne. Giselle Swinsol i syn Nigela, Otis, poprowadzili go przez labirynt korytarzy platformy do wielkiego cylindra z plastmetalu, gdzie budowano “Speedwella". Arka kolonizacyjna dynastii była znacznie większa od “Drugiej Szansy", składała się z długiego szeregu sferycznych sekcji ułożonych wzdłuż centralnej osi. Do tej pory Nigel autoryzował budowę jedenastu takich gigantycznych statków, rozpoczęto też zakup elementów dla czterech następnych. W teorii każdy z nich miał zabrać wystarczająco wiele sprzętu i materiału genetycznego, by założyć zdolną do funkcjonowania kolonię, Nigel pragnął jednak zacząć z czymś więcej niż tylko podstawy, a jego dynastia była największa we Wspólnocie. Zbudowanie całej floty zagwarantuje, że założona przez nich nowa cywilizacja odniesie sukces. Teraz jednak nie miał już pewności, czy druga seria będzie miała szansę powstać. Jak wszyscy, spodziewał się, że atak okrętów na Bramę Piekieł zakończy się przynajmniej umiarkowanym sukcesem. Gdy tunele czasoprzestrzenne alf wróciły na Utracone Planety, stało się to dla niego straszliwą niespodzianką. Nie był przygotowany na porażkę na podobną skalę. - Zleciliśmy budowę czterech - mówił Otis. - “Aeolus" i “Saumarez" powinny za dziesięć dni być gotowe do wstępnych prób. - Nie powtarzaj tego nikomu, ale możemy nie mieć dziesięciu dni - odparł Nigel. - Giselle, chcę, żebyś sprawdziła plany alarmowej ewakuacji maksymalnie dużej części dynastii na wypadek inwazji. Skoordynuj to z Campbellem. Musimy utworzyć stałe połączenie z naszymi gwiazdolotami. Oprzemy się na tunelach czasoprzestrzennych wydziału eksploracji, ale potrzebne będą też systemy awaryjne. - Jasne. - Atrakcyjna twarz Giselle zrobiła się w stanie nieważkości lekko obrzmiała, nie zniknął z niej jednak wyraz niepokoju. - Czy to prawdopodobne? Unoszący się swobodnie Nigel chwycił przyporę z włókien węglowych ulokowanych u podstawy manipulatora wielkich mas. Spoglądał na sekcję napędu “Speedwella", przypominającą kapelusz grzyba półkulę zamontowaną z przodu gwiazdolotu. Jej żłobkowane brzegi zaginały się do tyłu, tworząc parasol chroniący przednie sekcje sfery. Zewnętrzną powierzchnię stanowiła gładka, niebieskozielona stal borowa, błyszcząca jak skorupa chrząszcza. Większość automatycznych systemów platformy kryła się w kratownicy cylindrycznych korytarzy otaczającej olbrzymi gwiazdolot. Zamontowano już wszystkie prefabrykowane elementy sprowadzone z Cressatu. Tylko gdzieniegdzie trwały jeszcze prace przy integracji sfer z systemami napędu i podtrzymywania życia. - Jedynie alfy to wiedzą - odparł Nigel. - Sądzę jednak, że po naszej porażce przy Bramie Piekieł nie będą długo zwlekać z odpowiedzią. - Nie znają lokalizacji tego świata - sprzeciwił się Otis. -Nawet nie wiedzą o jego istnieniu. Nie wspomina o nim żadna baza danych we Wspólnocie. Do licha, nawet Cressat może być im trudno znaleźć. Mamy czas. - Nie chcę się jeszcze ewakuować - zapewnił Nigel. - To nadal pozostaje dla mnie ostatnią opcją. Jestem już jednak gotowy użyć naszej broni do obrony Wspólnoty. To właśnie chciałem wam powiedzieć. Otis uśmiechnął się nerwowo. - Czy to znaczy, że zrobimy użytek z fregat? - Tak, synu, będziesz miał szansę wziąć udział w walce. - Dzięki Bogu. Już się bałem, że z dala przesiedzę całą wojnę. - Nie bądź taki bojowy. Chciałem tylko uniknąć przelewu krwi. - Tato, masz zamiar eksterminować alfy. Nigel zamknął oczy. Ostatnio coraz częściej żałował, że nie wierzy w Boga, jakiegokolwiek boga,

wszechmocną istotę, która od czasu do czasu wysłuchałaby jego modlitw. - Wiem. - Fregaty z pewnością nie są jeszcze gotowe – sprzeciwiła się Giselle. - A naszej broni nie poddano próbom. Ledwie zdążyliśmy ukończyć produkcję części składowych. - Dlatego właśnie tu jestem - stwierdził Nigel, ciesząc się, że może się skupić na konkretnym, politycznym problemie. -Będziemy musieli przyśpieszyć produkcję. - Skoro tak mówisz. Nie wiem tylko, jak to zrobić. - Pokaż mi, co już mamy. Pierwsze stanowisko montażu fregat było oddzielną, plast-metalową komorą przytwierdzoną do głównej platformy niczym mała, czarna pąkla. Nigel wleciał do środka przez krótki przewód łączący. Taśmy elektromięśni ciągnęły go swobodnie jak na wyciągu narciarskim. Gdy tylko znalazł się wewnątrz, poczuł się jak w maszynowni jakiegoś kolosalnego dziewiętnastowiecznego parowca. Było tu gorąco i głośno, a w powietrzu przesyconym wonią płonącego plastiku niósł się echem metaliczny łoskot. W nielicznych wolnych przestrzeniach przesuwały się wielkie ramiona suwnic, przywodzące na myśl starożytne tłoki. Mniejsze automatyczne manipulatory poruszały się po szynach zwinnie jak węże, od czasu do czasu podjeżdżając do jakiegoś fragmentu zwartej maszynerii, by dziobać go na wzór ptaków. Wszędzie jarzyły się okrągłe, szkarłatne znaki holograficzne, ostrzegające ludzi przed poruszającymi się częściami. Pośrodku tego mechanicznego zamieszania znajdowała się fregata “Charybda", ciemne skupisko ciasno upakowanych elementów. Z czasem przybierze postać spłaszczonej elipsoidy o długości pięćdziesięciu metrów, otoczonej aktywnie maskującym kompozytem, na razie jednak kadłuba nie zmontowano. - Ile czasu zostało do ukończenia prac? - zapytał Nigel. - Kilka dni - odparła Giselle. - A kilku kolejnych potrzeba będzie na osiągnięcie gotowości do lotu. - Nie możemy sobie pozwolić na taką zwłokę, nie w tej chwili. - Nigel oderwał rękaw od przylginowej powierzchni i poleciał przyjrzeć się bliżej. - A jak wygląda sytuacja na trzech pozostałych stanowiskach? - Prace są mniej zaawansowane niż tutaj. Nawet jeszcze nie zaczęliśmy montażu. Czekaliśmy na ukończenie budowy pierwszej, by usunąć wszelkie zakłócenia. Gdy już wszystkie cztery będą gotowe, będziemy wypuszczać fregatę co trzy dni. Nigel złapał za podstawę toru manipulatora obok jednego z holograficznych kręgów i zajrzał do środka przez pozostającą w nieustannym ruchu kratownicę cybernetycznych urządzeń. W jednej trzeciej długości nieukończonej fregaty można było zobaczyć gładką wypukłość kabiny załogi. Ponad dwadzieścia robotów montowało tam dodatkowe elementy bądź też łączyło rury i przewody. - Hej, ty, jesteś ślepy, czy co? - zawołał jakiś mężczyzna. - Nie zbliżaj się do znaków ostrzegawczych! - Mark Vernon wy nurzył się ze szkarłatnego kręgu w odległości pięciu metrów od Nigela, jakby wyłaniał się z kałuży czerwonego płynu. - Tu jest cholernie niebezpiecznie. Nie zamontowaliśmy nawet standardo wych urządzeń ochronnych. - Ach - rzekł Nigel. - Dziękuję za ostrzeżenie. Giselle przeszyła Marka wściekłym spojrzeniem. Mężczyzna zamrugał. Nagle uświadomił sobie, na kogo nawrzeszczał. - Hm. No tak. Dzień dobry panu. I pani, Giselle. Nigel zauważył, że mężczyzna poczerwieniał, ale go nie przeprosił. To wzbudziło jego szacunek. Mark najwyraźniej był tu szefem. E-kamerdyner wyświetlił jego dane. Znajdowała się wśród nich ciekawa informacja. Cholera! Czy w całym wszechświecie nie zostało już nic, co nie miałoby związku z Mellanie? - To Mark Vernon - warknęła Giselle. - Kierownik stanowiska montażowego. - Miło mi cię poznać, Mark - powiedział Nigel. - Ehe - burknął Mark. - No wie pan, tu naprawdę trzeba uważać. Nie żartowałem.

- Rozumiem. A więc ty jesteś tu za wszystko odpowiedzialny. Mark spróbował wzruszyć ramionami, zapominając, że znajduje się w stanie nieważkości. Złapał się alulitowej przypory, żeby powstrzymać ruch wirowy. - Montaż wszystkiego na stanowisku jest piekielnie trudnym zadaniem. To mi się podoba. - W takim razie przepraszam, bo mam zamiar straszliwie utrudnić ci życie. - Hm, a w jaki sposób? Mark przeniósł spojrzenie na Giselle. Kobieta sprawiała wrażenie równie zaniepokojonej. - Muszę za trzydzieści godzin mieć w układzie Wessex zdolną do akcji fregatę. Mark uśmiechnął się jak szaleniec. - Nie ma mowy. Przykro mi, ale to po prostu niemożliwe. - Wskazał ręką na odsłoniętą sylwetkę “Charybdy". - To pierw szy taki okręt, jaki budujemy, i co dziesięć minut natykamy się na nowy problem. Niech pan mnie źle nie zrozumie, jestem pewien, że to znakomite jednostki. Gdy już opanujemy całą procedurę montażu, będziemy je mogli wypuszczać tak szybko, jak tylko pan zechce, ale jeszcze nie dotarliśmy do tego punktu. Zostało nam jeszcze sporo roboty. Nigel uśmiechnął się bezkompromisowo. - Odłączcie stanowisko montażowe od platformy i przytwierdźcie je do jednej z ukończonych ark. Będziecie mogli kontynuować prace nad “Charybdą" podczas lotu na Wessex. - Co jest? Pomimo stanu nieważkości, szczęka opadła Markowi ze zdumienia. - Czy są jakieś techniczne powody, które by to uniemożliwiały? - Hm, no cóż, właściwie się nad tym nie zastanawiałem. Chyba nie. Nawet na pewno. - Świetnie. W takim razie chcę, żebyście za godzinę byli gotowi do drogi. Zabierz ze sobą wszystkich, którzy będą potrzebni, by przygotować “Charybdę" do lotu. - Chce pan, żebym ja też poleciał? - Jesteś tu ekspertem. - Hm. Tak. Rzeczywiście. Jasne. Ale... czy mogę zapytać, po co panu fregata w układzie Wessex? - Jestem pewien, że ta planeta będzie pierwsza na liście celów podczas nowej inwazji alf. - Hm, rozumiem. - Nie bądź zbyt skromny, Mark. Znakomicie się spisałeś, pomagając ludziom w Randtown. Jestem dumny z takiego potomka. Wiem, że mnie nie zawiedziesz. - Nigel skinął na Giselle i Otisa, odepchnął się od toru i poleciał z powrotem do przewodu łączącego. - Przeniesiemy do arki również sekcję uzbrojenia. Chciałbym się teraz spotkać z naukowcami pracującymi dla projektu. Która arka będzie najbardziej odpowiednia? - “Searcher" odbył już dwa loty próbne - odparł Otis. -Test w warunkach rzeczywistych można uznać za niemal ukończony. Powinien być najpewniejszy. - Niech więc będzie “Searcher". Mark trzymał się cienkiej przypory, śledząc wzrokiem oddalającego się przewodem łączącym Nigela Sheldona. Ze wszystkich porów skóry wypływał mu pot, pokrywając skórę przerażająco zimną, lepką warstewką. - “Pierwsza na liście celów" - wyszeptał smętnym tonem. Spojrzał na nieukończoną fregatę. - Tylko nie znowu to samo. Na Illuminatusie była czwarta rano, gdy Paula wreszcie pojechała na dworzec STT. Ekipa medyczna ewakuowała już wszystkich z Wieży Greenforda. Kilku przestępców wyposażonych w nielegalny sprzęt aresztowała miejscowa policja. Ofiarami z wieżowca i z “Koron Drzew" zajęły się miejskie szpitale. Inżynierowie sprawdzali wnętrze Kliniki Saffrona w poszukiwaniu strukturalnych uszkodzeń. Eksperci usuwali ocalałe układy procesorowe celem całkowitego odzyskania danych. W centrum dowodzenia Paula zdjęła pancerny kombinezon, zostawiając go technikom chowającym

sprzęt. Następnie włożyła szkieletowy emiter, wdziała długą, szarą spódnicę i gruby, biały, bawełniany sweter z okrągłym wycięciem pod szyją. Brązowy, skórzany pas z przytwierdzonym doń srebrnym łańcuchem wyglądał dekoracyjnie, pochodził nawet z jej prywatnej szafy, ale przerobili go technicy ze Służby Ochrony Senatu. - Dobrze się czujesz? - zapytał Hoshe. - To nie odbyło się tak, jak przewidywałam - przyznała. Jej e-kamerdyner sprawdził integralność pasa oraz emitera. - Mam jednak nadzieję, że to jeszcze nie koniec. Czy jesteśmy gotowi do podróży powrotnej? - Wszystkie ekipy są na miejscach, sprzęt przygotowany... - Zerknął na cztery czarne walizki zawierające urządzenia potrzebne do stworzenia klatki. - .. .i aktywowany. - Świetnie. No to ruszajmy. Weszli do podziemnego garażu, gdzie przetrzymywano więźniów. Została tylko jedna klatka z metalowej siatki. Pilnowało jej dwudziestu robostrażników z wysuniętą z nisz bronią. Po obu stronach wejścia straż pełnili dwaj miejscowi policjanci. W środku była jedna osoba. Mellanie stała pośrodku klatki, nadal odziana w mundurek pielęgniarki. Ręce skrzyżowała na piersiach, a jej twarz zastygła w wyrazie irytacji. Paula rozkazała policjantom otworzyć drzwi. Mellanie demonstracyjnie nie ruszyła się z miejsca. - Myślałam, że będziemy mogły porozmawiać w drodze powrotnej - odezwała się Paula. Z jakiegoś powodu nie czuła skrupułów przed wystawieniem dziewczyny na cel. Podejrzewała, że Mellanie wiele razy naruszyła prawo, by dostać się do Kliniki Saffrona. - Wiesz, jak długo już tu czekam? - Co do sekundy. Dlaczego pytasz? Mellanie przeszyła ją wściekłym spojrzeniem. - Jeśli wolisz, możesz zostać tutaj - zgodził się uprzejmie Hoshe. - Policja zwolni cię w swoim czasie. Ma teraz mnóstwo roboty. Mellanie warknęła groźnie. - Nie mam dostępu do unisfery. - Tu na dole działają systemy blokujące - poinformował ją Hoshe. - Są bardzo skuteczne, nieprawdaż? Dziewczyna przeniosła spojrzenie na Paulę. - Dokąd? - zapytała. - Co dokąd? - Powiedziałaś, że będziemy mogły porozmawiać w drodze powrotnej. Dokąd? - Na Ziemię. Mamy bilety na najbliższy ekspres. Pierwszej klasy. - Świetnie. Jak sobie życzysz. - Wyszła dumnym krokiem przez otwartą bramę. - Gdzie samochód? Hoshe wskazał uprzejmie na rampę. - Czeka na zewnątrz. Mellanie ruszyła długimi, niecierpliwymi krokami w stronę rampy, wyraźnie wzburzona podobną niekompetencją. Paula i Hoshe wymienili zdumione spojrzenia i podążyli za nią. Cztery czarne walizki toczyły się za policjantem. Rampa wychodziła na ulicę położoną za placem przy Wieży Greenforda. Mellanie zatrzymała się, zdziwiona tym, co zobaczyła na zewnątrz. Paula i Hoshe przystanęli z obu jej boków. Pozostali jeszcze na miejscu reporterzy zaczęli napierać na najbliższy odcinek barykady, wykrzykując pytania. Zaraz po wyjściu z pola blokującego, w wirtualnym polu widzenia Pauli pojawiło się kilka zakodowanych wiadomości skierowanych do portu adresowego Mellanie. Dziewczyna wysłała dwie. Policja z Tridelta City nadal blokowała Allwyn Street w odległości sześciu przecznic od wieżowca. Wszystkie karetki już odjechały, zostali tylko strażacy i ich roboty, usuwający pozostałości eksplozji. Osiem samochodów znajdujących się w pobliżu taksówki Renne zamieniło się w wypalone wraki. Stały w poprzek drogi albo uderzyły o pobliskie budynki. Dwadzieścia kolejnych pojazdów było

uszkodzonych. Wielki dźwig przenosił je na czekające przyczepy. Miejscy roboczyściciele usuwali krew z chodnika. W chwili wybuchu w pobliskich barach na wolnym powietrzu siedziało mnóstwo ludzi. Uniwersalne roboty zamiatały potłuczone szkło. - O Boże - mruknęła Mellanie, patrząc na te zniszczenia. Potem odwróciła się i spojrzała na wieżowiec. - Mówiłam, że to nie jest bezpieczne środowisko - odezwała się Paula. Obok zatrzymała się duża policyjna furgonetka. Drzwi się otworzyły i wszyscy troje weszli do środka. Walizki wtoczyły się do bagażnika. - Pamiętam Randtown - rzekła Mellanie cichym głosem, kiedy samochód ruszył. - Miałam nadzieję, że o nim zapomnia łam, ale teraz wspomnienia wróciły. To było straszne. Paula doszła do wniosku, że dziewczyna jest szczerze wstrząśnięta. - Śmierć na tę skalę nigdy nie jest przyjemnym widokiem. Hoshe wyglądał przez okno z twarzą pozbawioną wyrazu. - Czy wasi ludzie ucierpieli? - zapytała Mellanie. - Niektórzy z nich, tak. - Przykro mi. - Wiedzieli, że podejmują ryzyko, tak samo jak ty. Wszyscy zostaną ożywieni. - O ile będzie komu ich ożywić. - Dopilnujemy tego. Samochód policyjny zawiózł ich na dworzec STT na długo przed czasem odjazdu ekspresu. Wysiedli przed głównym budynkiem i poszli na peron. Przez gigantyczny gmach dął chłodny wietrzyk od Logrosanu. Rzeka płynęła obok jednej z najmniejszych stacji rozrządowych, jakie Paula widziała we Wspólnocie. Illuminatus nie eksportował masowych towarów. Produkowano tu jedynie niewielkie, zaawansowane technicznie urządzenia. Stacja rozrządowa służyła głównie do wyładunku importowanej żywności. Na planecie nie było ziemi ornej i wszelkie produkty trzeba było przywozić pociągiem. Zastanawiała się, co się stanie, jeśli alfy zaatakują II-luminatusa. Albo, jeszcze gorzej, Piurę, świat Wielkiej Piętnastki, z którym była połączona planeta. Jeśli Illuminatus zostanie odcięty od Wspólnoty, sytuacja mieszkańców miasta bardzo szybko zrobi się nieprzyjemna. Gdy rozglądała się po peronie, wszyscy pasażerowie odwracali wzrok. Ruch na dworcu nie był zbyt intensywny, ale było tu więcej ludzi niż zwykle o tak wczesnej porze. Kilka rodzin z zaspanymi dziećmi skupiało się w ciasne grupki. Najwyraźniej nie tylko ona zastanawiała się nad konsekwencjami ewentualnego ataku alf. Mellanie pocierała ramiona. Od chłodu pojawiła się na nich gęsia skórka. - Czuję się głupio w tym stroju - wyznała. Mundurek pielęgniarki miał krótkie rękawy. - Proszę. Hoshe zdjął sweter i wręczył go dziewczynie. - Dziękuję - powiedziała, uśmiechając się do niego z wdzięcznością. Sweter był na nią za duży, ale przynajmniej prze stała drżeć. Ekspres wjechał bezgłośnie na peron, poruszając się po magnetycznym torze. Zaczekali, aż wszyscy pasażerowie wysiądą, nim weszli do wagonu pierwszej klasy, gdzie mieli zarezerwowany przedział. - Na jakim ziemskim dworcu wysiądziemy? - zapytała Mellanie. - W Londynie - odpowiedział Hoshe. - Myślałam, że wasza baza jest w Paryżu? - To zależy - odparła Paula z enigmatycznym uśmiechem. Rozkazała e-kamerdynerowi otworzyć jedną z torebek u pasa, uwalniając bratatiońskiego cienkomucha. Stworzonko zaczęło się wspinać po ścianie, ciągnąc za sobą delikatną nitkę. Paula ruszyła wzdłuż korytarza wagonu, utrzymując bezpieczne

połączenie. W przedziale znajdowały się dwie obite skórą sofy, między nimi ustawiono stół pokryty orzechową okleiną. Mellanie osunęła się na sofę z głośnym westchnieniem, podkurczyła nogi i naciągnęła sweter aż poniżej kolan. Cały czas patrzyła przez okno, jak mała dziewczynka gapiąca się na wystawę sklepową. Paula i Hoshe usiedli naprzeciwko niej. Czarne walizki zajęły pozycje po obu stronach drzwi. Po paru minutach ekspres opuścił dworzec i zaczął przyśpieszać, kierując się ku bramie. - Co się stało z prawnikami? - zainteresowała się Mellanie. - Utrata ciała - poinformowała ją Paula. - Nasi eksperci medyczni spróbują odzyskać ich komórki pamięci, ale przy tym poziomie uszkodzeń szanse nie wyglądają zbyt dobrze. Sprawdziła obraz przekazywany przez cienkomucha, czarno--biały widok korytarza w perspektywie rybiego oka, rejestrowany z sufitu. Gdy przejeżdżali barierę, po skórze przebiegły jej ciarki. Przez okno napłynęło ciepłe, łososiowe światło. Ekspres mknął z narastającą prędkością przez olbrzymią stację rozrządową Piury. - To był mój jedyny ślad prowadzący do Fundacji Coksa -poskarżyła się Mellanie. - Ehe, mój też. - Wierzysz mi? - zapytała ze zdumioną miną Mellanie. - Teraz już tak. Odkryliśmy agenta Gwiezdnego Podróżnika w moim dawnym paryskim biurze. Z pewnością manipulował dopływającymi do nas informacjami już od dłuższego czasu. Jednym z takich przypadków była sprawa Fundacji Coksa. - Złapaliście go? - Nie - odparła Paula. Trudno jej było to przyznać, ale rozmawiała z Alikiem Hoganem, nim ratownicy medyczni go znieczulili. W restauracji było jeszcze gorzej niż w Wieży Green-forda. - A więc nadal nie mamy żadnych dowodów istnienia Gwiezdnego Podróżnika - zmartwiła się Mellanie. - Ale liczba poszlak wciąż rośnie. W wirtualnym polu widzenia Pauli pojawił się krótki fragment tekstu. Programy kierujące układami procesorowymi wagonu wyłączały wszystkie funkcje komunikacyjne. Cienkomuch pokazał jej, że drzwi prowadzące do sąsiedniego wagonu pierwszej klasy otworzyły się. Wymieniła spojrzenia z Hoshem, który skinął lekko głową. - Ale nic z tego nie jest rozstrzygające - mruknęła przygnębiona Mellanie. - To na pewno zaraz powiesz. - Tak. Co więcej, zaczyna nam brakować czasu. - Dlaczego tak uważasz? - Wojna nie układa się dobrze dla Wspólnoty. Nasze gwiaz-doloty poniosły klęskę przy Bramie Piekieł. Jakaś dziewczyna szła korytarzem, zbliżając się do ich przedziału. Serce Pauli zabiło szybciej. W jej wirtualnym polu widzenia pojawiła się siatka obrazu taktycznego. Przygotowała kilka ikon do natychmiastowej aktywacji. - Ehe. Podejrzewam, że bogacze wkrótce odlecą w swych arkach. - Myślę, że tak. Co ważniejsze, Strażnicy twierdzą, że Gwiezdny Podróżnik opuści Wspólnotę, gdy tylko się upewni, że czeka nas zagłada. Jeśli szybko go nie przechwycimy, ucieknie. - Po prostu uniemożliwcie mu powrót na Far Away - zaproponowała Mellanie. - Zamknijcie bramę na Boongate. - Musiałabym przekonać swych politycznych sojuszników, że takie posunięcie jest usprawiedliwione. Sztuczne zmysły cienkomucha poinformowały Paulę, że dziewczyna stoi przed drzwiami. Mellanie zaczerpnęła głęboki oddech. - Znam tożsamość kilku dalszych agentów Gwiezdnego Podróżnika, jeśli tym razem mi uwierzysz. - Jesteś bardzo dobrze poinformowana. Skupione pole dystorsyjne uderzyło w drzwi przedziału, rozbijając je na drobne kawałki. Paula

i Hoshe uruchomili szkieletowe emitery. Isabella Halgarth weszła do środka. Wokół niej zaiskrzyło pole siłowe. - To ona! - zawołała Mellanie. - To Isabella! Jest jedną z nich. Isabella uniosła prawą rękę. Ciało jej przedramienia rozstąpiło się w kilku miejscach niczym bezwargie usta. Paula włączyła klatkę. Z walizek stojących po obu stronach wejścia wyłoniły się zakrzywione płatki pola siłowego. Otoczyły Isabellę i zacisnęły się mocno. Dziewczyna skrzywiła się, jakby była lekko zaskoczona. Potem zaczęła się wiercić, napierając na zamykające się płatki. Jej ruchy wyglądały mechanicznie, jakby każdy wzmocniony mięsień niezależnie starał się uwolnić ciało. Wzdłuż obu ramion pojawiła się seria otworów. Wysunęły się z nich ciemne, tępo zakończone lufy. Isabella otworzyła ogień z jonowych pistoletów oraz maserów. Strumienie energii tłukły o klatkę i uderzały w podłogę przedziału. Pod sufit buchnęły kłęby dymu. Migotliwe płatki pojaśniały stopniowo, przybierając groźny, lazurowy odcień. - Gotowy? - zawołała Paula, przekrzykując huk strzałów. Uniosła sieć tłumiącą. Gdy Hoshe skinął głową, przytknęła urzą dzenie do karku Isabelli. Płatki klatki przesunęły się, pozwalając jej na to. Twarz Pauli dzieliły tylko centymetry od twarzy dziewczyny. Uświadomiła sobie z całą pewnością, że rzeczywiście mają do czy nienia z obcym. Oczy Isabelli spoglądały na nią z pełną złości furią. Ukryta za nimi inteligencja poddawała ją starannej analizie. Pole siłowe chroniące Isabellę załamało się. Hoshe natychmiast przystawił do jej piersi neuroparaliza-tor. Urządzenie bez trudu prześliznęło się między płatkami pola. Uwięzione wewnątrz ciało zaczęło drżeć gwałtownie. Isabella rozciągnęła powoli usta w okrutnym grymasie. Wszystkie wbudowane w nią systemy broni wystrzeliły jednocześnie. Z płatków klatki posypały się skry. Rozległ się groźnie brzmiący jęk. - Jezu! - zawołał Hoshe. Przestawił neuroparalizator na pełną moc. Na twarzy dziewczyny nagle pojawiła się zaskoczona mina. Isabella wybałuszyła oczy. Jej broń przestała strzelać. Płatki klatki unieruchomiły Isabellę, przywierając mocno do skóry. Jej ciało i twarz zamarły w bezruchu. Paula spojrzała na stopy dziewczyny. Unosiły się parę centymetrów nad tlącym się dywanem. - Straciła przytomność? - Nie mam pojęcia - odparł spocony Hoshe. - Ale nie zamierzam ryzykować. Nie cofnął neuroparalizatora od ciała pojmanej. - W porządku. Paula wezwała resztę ekipy. Zamknięty w pancernym kombinezonie Vic Russell wyszedł na korytarz. Podążali za nim Mat-thew i John King. - Ty zawsze najlepiej się bawisz - poskarżył się Vic. - Następnym razem ustąpię ci miejsca - zapewnił szczerze Hoshe, przekazując Vicowi neuroparalizator. Isabellę otoczyło trzech funkcjonariuszy w pancernych kombinezonach. Hoshe wyłączył pole siłowe i Isabella osunęła się w ramiona Johna. - Żyje? - zapytała Paula. - Rytm serca jest nierówny, ale już się uspokaja - odparł John. - Oddycha samodzielnie. - Dobra, wsadźcie ją do kapsuły zawieszenia życia. Paula wyłączyła emiter i oTarla ręką czoło. Nie zdziwiła się, czując, że palce ma wilgotne od potu. - Kurwa, co tu jest grane? - zawołała Mellanie. Paula odwróciła się ku wściekłej, przerażonej dziewczynie. Zamrugała z zaskoczenia. Skóra Mellanie zrobiła się niemal zupełnie srebrna. - To była pułapka - wyjaśniła Paula, starając się zachować spokój. Nie miała pojęcia, jakie są

możliwości wszczepów Mellanie. Uspokajała ją jedynie myśl, że gdyby dziewczyna pracowała dla Gwiezdnego Podróżnika, połączyłaby siły z Isabella. - Obie narobiłyśmy ostatnio Gwiezdnemu Podróżnikowi mnóstwo kłopotów. Miałam nadzieję, że razem staniemy się dla niego nieodparcie atrakcyjnym celem. Miałam rację, choć przyznaję, iż liczyłam na to, że wyśle Tarla. - Ty! - wydyszała Mellanie, wskazując na Paulę drżącym palcem. - Ty. My. Ja. Policyjny samochód. Wszyscy widzieli. - Zgadza się. Wszyscy widzieli, jak opuściłyśmy razem Wieżę Greenforda. Pokazano to w unisferze. Ten przedział wynajęto na moje nazwisko. Stworzyłam przeciwnikowi idealną sposobność zamachu. - Ja nie miałam emitera pola! - zawołała Mellanie. Srebrna powłoka znikała już z jej skóry, wycofując się w skomplikowanych spiralach. - Byłaś względnie bezpieczna. Klatka jest w stanie zatrzymać nawet wysokoenergetyczne impulsy emitowane przez jej więź nia. Mellanie klapnęła ciężko na sofę, wpatrując się w pustkę. - Niech cię szlag. Mogłaś mi powiedzieć. - Nie byłam pewna twojej lojalności. Poza tym chciałam, żebyś zachowywała się naturalnie. Przepraszam, jeśli cię zaniepokoiłam. - Zaniepokoiłam! Dziewczyna spojrzała błagalnie na Hoshego, który rozciągnął usta w smętnym uśmieszku. - A teraz, może zechcesz mi wyjaśnić, skąd wiedziałaś, że Isa- bella jest agentką Gwiezdnego Podróżnika? - zapytała Paula. Justine wróciła do Nowego Jorku tuż po północy miejscowego czasu. Było później niż się spodziewała. Posiedzenie Rady Wojennej przeciągnęło się o całą godzinę, gdyż omawiali raport Wilsona Kime'a. Dwadzieścia siedem okrętów klasy “Moskwa" otrzymało już bomby kwantowe stworzone przez projekt “Seattle". Gwiaz-doloty uczestniczące w ataku na Bramę Piekieł wracały na Wysokiego Anioła, gdzie po uzupełnieniu paliwa również wyposaży się je w bomby kwantowe. Nikt nie wiedział, czy to wystarczy, by odeprzeć kolejne ataki alf, nawet Dimitri Leopoldovich był ostrożny w ocenach. Rada Wojenna nie podjęła też decyzji w sprawie przeniesienia wojny na teren alf. Sheldon, Hutchinson i Columbia chcieli wysłać kilka okrętów do Alfy Dysona, nim alfy dowiedzą się o istnieniu bomb kwantowych. Columbia był przekonany, że mogliby spowodować straszliwe zniszczenia w rodzinnym układzie planetarnym obcych, być może nawet katastrofalnie osłabić ich cywilizację. Potem będzie można wysłać drugą falę okrętów, która dokończy dzieła. Znowu padła propozycja eksterminacji alf. Justine ją poparła, co wyraźnie zaskoczyło resztę rady, w tym również Tonieę Gall, jej najnowszego członka. Zrobiła to z uwagi na Gwiezdnego Podróżnika. Bradley Johansson powiedział jej, że obcy pragnie zniszczyć oba gatunki, że rozgrywa je starannie przeciwko sobie, by móc potem zawładnąć ruinami. Justine nie widziała żadnego innego sposobu mogącego zapewnić przetrwanie Wspólnoty. Z drugiej strony Wilsonowi ten pomysł nie podobał się zbytnio. Wskazał na ogromne rozmiary cywilizacji alf oraz fakt, że z pewnością rozprzestrzeniła się już ona na inne układy gwiezdne poza Utraconymi Planetami i Bramą Piekieł. Twierdził, że niedobitki byłyby równie wielkim zagrożeniem dla Wspólnoty i mogłyby odpłacić jej tym samym. - One i tak już próbują nas eksterminować - zauważył Co lumbia. Alan Hutchinson oznajmił, że skoro eksterminacja alf na razie nie wchodzi w grę, powinni natychmiast zorganizować drugi atak na Bramę Piekieł, tym razem przy użyciu bomb kwantowych. - W ten sposób ujawnilibyśmy nasz atut - sprzeciwił się Kime. - Bomby kwantowe to nasza jedyna broń, o której istnieniu alfy nie wiedzą. - Ale jeśli okażą się skuteczne, uda się nam całkowicie powstrzymać ich ofensywę i wyprzeć je

z Utraconych Planet - nie ustępował przywódca dynastii. - Bez Bramy Piekieł nie zdołają przeprowadzić drugiej ofensywy przeciwko nam. Potem będziemy mogli zawładnąć ich rodzinnym układem;- - Nie sądzę, byśmy w tej chwili byli w stanie sobie pozwolić na odciągnięcie gwiazdolotów od obrony - stwierdził Kime. - Kiedy będziemy ich mieli więcej, takie posunięcie stanie się możliwe. Hutchinson był wyraźnie niezadowolony. Reszta członków Rady Wojennej zdała sobie sprawę, że między Kime em a Columbią narastają podziały. Prezydent Doi zamknęła naradę, oznajmiając, że będzie obserwować sytuację i zwoła nowe posiedzenie, gdy tylko sytuacja strategiczna się zmieni. Justine natychmiast wsiadła do ekspresu do Nowego Jorku. Towarzyszyło jej trzech sekretarzy oraz eskorta ze Służby Ochrony Senatu. Rano miała się spotkać z nieformalną grupą bankierów z Wall Street, by przedyskutować pogarszanie się sytuacji finansowej spowodowane przez podwyżkę podatków, exodus oraz ostat- nią porażkę floty. Rynki ogarnął chaos i trzeba było je zapewnić, że rząd panuje nad sytuacją i wkrótce rozwiąże problem. Justine nie miała pojęcia, jak tego dokonać. Dobrze, że w śniadaniu będzie uczestniczył też Crispin. Mogła liczyć na jego poparcie. Po dotarciu ekspresu na Grand Central, sekretarze pojechali taksówką do hotelu, Justine zaś wsiadła do limuzyny i kazała się zawieźć do apartamentu na Park Avenue. Gdy tylko znalazła się w samochodzie, e-kamerdyner zwrócił jej uwagę na wieści z Illu-minatusa. Przepuściła niektóre z nich przez filtry i natychmiast wyprostowała się na głębokim, skórzanym siedzeniu. Jej wirtualne pole widzenia wypełniły obrazy zarejestrowane w Wieży Green-forda. Reporterzy relacjonowali wysiłki straży pożarnej, ratującej ofiary eksplozji taksówki pod budynkiem. Liczba cywilnych ofiar była przerażająca. - Połącz mnie z Paulą Myo - rozkazała e-kamerdynerowi. - Pani senator - rozległ się głos Pauli. - Nic się pani nie stało? - Jak dotąd nic. - Jak to “jak dotąd"? - Nie udało się nam zatrzymać żadnego z agentów Gwiezdnego Podróżnika wykrytych w Tridelta City. Zdołaliśmy jednak zdemaskować agenta umieszczonego w paryskim biurze wywiadu floty. To polepszy pani sytuację w rokowaniach z admirałem Columbią i Halgarthami. - To znakomita wiadomość. - Tak. Zastawiłam pułapkę, w której przynętą będziemy ja i Mellanie Rescorai. Mam nadzieję, że przyniesie nam to sukces. - Mellanie jest z panią? - Tak. Zaangażowała się bardzo głęboko w ruch walczący z Gwiezdnym Podróżnikiem. Podejrzewam, że ma kontakty ze Strażnikami. Justine omal jej nie powiedziała, że Mellanie utrzymuje kontakty z Adamem Elvinem, musiałaby jednak przyznać, że sama rozmawia z Johanssonem, a nie czuła się jeszcze gotowa wyznać tej prawdy budzącemu grozę głównemu śledczemu. - Być może powinnyśmy zorganizować spotkanie i wymienić informacje. - Proszę bardzo, ale najpierw muszę się upewnić, komu naprawdę jest wierna Mellanie. Może się okazać, że to bardzo wymyślna pułapka zastawiona przez Gwiezdnego Podróżnika. - Niech i tak będzie. Proszę mnie zawiadomić, gdy już się pani upewni. Życzę szczęścia. Niech pani uważa na siebie. - Dziękuję, pani senator. Limuzyna wjechała do podziemnego garażu apartamentowca. Justine i jej trzech ochroniarzy wjechali windą na czterdzieste piętro. Choć środki bezpieczeństwa niedawno wzmocniono, ochroniarze uparli się, że sprawdzą wszystkie pokoje, a także rejestr dostępów układu procesorowego. Justine zatrzymała się w wielkim salonie, czekając, aż skończą. Starała się okazać cierpliwość. Już przed stuleciami nauczyła się dbać

o zachowanie pozorów, ale dzisiaj przychodziło jej to z trudnością. Stopy ją bolały, kostki miała opuchnięte, coraz częściej dokuczała jej zgaga, mdłości dręczyły ją piętnaście godzin na dobę, a do tego bolała ją głowa. Skończcie wreszcie, myślała przygnębiona, gdy przechodzili z pokoju do pokoju, sprawdzając wszystko z profesjonalną dokładnością. - Apartament jest czysty, pani senator - oznajmił Hector Del, szef ochrony. - Dziękuję. - Zostanę tu z panią. - Jak pan sobie życzy. Weszła do sypialni i zamknęła za sobą drzwi. Dwaj pozostali ochroniarze opuścili apartament. Gdy tylko limuzyna zatrzymała się w garażu, układ procesorowy odpowiedzialny za działanie sprzętu domowego zaczął napełniać wielką, wpuszczoną w podłogę wannę. Pachnąca, pokryta pianą woda wypełniła ją już po brzegi. Justine spojrzała na to i jęknęła z irytacją. Przez całą drogę do domu miała wielką ochotę porządnie pomoczyć się w wannie i zupełnie zapomniała, że w ciąży powinna unikać gorących kąpieli. Syknęła głośno i kazała e-kamerdynerowi włączyć prysznic. Wanna się opróżniła. Justine zrzuciła ubranie i zostawiła je na podłodze dla robogosposi. To prawda, że gdy jest się w cięży, mózg robi sobie wakacje. Spłynęły na nią strumienie umiarkowanie ciepłej wody. To było przyjemne, ale nie mogło się równać z gorącą kąpielą. E-kamerdyner nastawił głośną muzykę - jakiś dwudziestodwu-wieczny syntorganiczny jazz odnaleziony w pamięci apartamentu. W wodzie pojawiła się domieszka mydła. Zachowanie Sheldona podczas posiedzenia rady zaniepokoiło Justine. Nie rozumiała, dlaczego tak nagle poparł projekt eksterminacji, chyba że wiedział, iż sprowokuje to proporcjonalną reakcję alf. A tego właśnie pragnął Gwiezdny Podróżnik. Czyżbym popadała w paranoję? Jedynym dowodem przeciwko Sheldonowi były słowa Thompsona, twierdzącego, że to biuro jego dynastii systematycznie blokowało sprawdzanie transportów na Far Away. Justine nadal nie udało się tego potwierdzić. Spieniona woda spłynęła z jej ciała. Justine wyTarla nogi i brzuch zluszczającą gąbką. Wtem w jej wirtualnym polu widzenia rozbłysły czerwone ikony, ALARM, INTRUZ. Nowo zainstalowany system ostrzegania pokazał jej ciemną sylwetkę niezidentyfikowanej osoby, która nagle pojawiła się w kuchni. Jak zdołali się tu dostać, nie wywołując alarmu? OTarla pośpiesznie twarz i sięgnęła po ubranie. - PANI SENATOR, PROSZĘ NIE WYCHODZIĆ Z UKRYCIA - od czytała wiadomość od Hectora Dela. - ZBADAM SPRAWĘ. RESZTA EKIPY WRÓCI BEZZWŁOCZNIE. Serce tłukło jej jak szalone, co jeszcze nasiliło ból głowy. Owinęła się ręcznikiem wokół pasa i pobiegła do sypialni, ociekając wodą na dywan. - Ty. Stój. Natychmiast! - zawołał po drugiej stronie drzwi Hector Del. Rozległ się przenikliwy trzask. Przerażona Justine podskoczyła. Potem usłyszała dwa głośniejsze wystrzały. Jakiś mężczyzna krzyknął. Coś zwaliło się na podłogę z głośnym łoskotem, a przez szparę pod drzwiami do pokoju napłynęło białe światło. - Hector? - przesłała Justine. - Co się stało? W wirtualnym polu widzenia zobaczyła, że wszczepy ochroniarza utraciły połączenie z układem procesorowym apartamentu. Dotknęła dłonią klamki. Zawahała się. Za drzwiami panowała cisza. Justine spróbowała uzyskać dostęp do sieci bezpieczeństwa, ale okazało się, że potężny sygnał zakłócający zaburza pracę urządzeń. E-kamerdyner poinformował ją, że ochroniarze są już w windzie i jadą na górę. Justine uchyliła drzwi i wyjrzała na korytarz. Było tam ciemno, światło napływało do środka przez drzwi na przeciwległym końcu. W powietrzu unosiły się cienkie smużki dymu, po rozbitym na kawałki antycznym stole pełgały płomienie. Hector Del leżał pod ścianą, jego ubranie się tliło, a skórę pokrywały czerwone plamy. Przekrzywiony kark świadczył, że mężczyzna nie żyje.

Ktoś wszedł do korytarza. - Bruce! - wydyszała Justine. Zabójca na usługach Gwiezdnego Podróżnika uniósł rękę. Kobieta pisnęła z przerażenia. Zasłoniła się instynktownie rękami, próbując chronić nienarodzone dziecko. Sufit korytarza eksplodował nagle, jakby uderzyło w niego potężne pole dystorsyjne. W dół posypał się pył i kawały betonu. Gore Burnelli spadł z góry przez szczelinę i wylądował miękko między Justine a Bruceem. W pięknie skrojonym smokingu prezentował się bardzo elegancko. - Hej, kolego - zawołał do Bruce'a. - Może tak dla od miany zmierzyłbyś się z równym przeciwnikiem? Zabójca uniósł obie ręce. W Gore'a uderzyły niemal nieprzerwane strumienie plazmy. Jego sylwetkę spowił gorejący nimb. Smoking stanął w płomieniach. Podłoga i ściany wokół niego zaczęły czernieć. Justine osłoniła twarz przed przerażającym blaskiem. Bruce opuścił ręce. Gore stał w kręgu poczerniałego betonu, otoczonego pierścieniem płomieni. Osypały się z niego resztki spopielonego ubrania. Jego nagie ciało było zupełnie złote. - Teraz moja kolej - oznajmił ze złośliwym uśmiechem i ru szył w stronę Bruce'a. Wystrzelił skoncentrowaną wiązkę dystor- syjną i przesycone kurzem powietrze wypełniła upiorna, zielona fosforescencja. Zamachowiec zatoczył się do tyłu pod wpływem uderzenia. Jego pole siłowe przybrało fioletową barwę. Z trudem utrzymał się na nogach. Gore wystrzelił drugi impuls. Zabójca runął na podłogę, ślizgając się po gładkim parkiecie. Wymachiwał uniesionymi kończynami jak przewrócony na grzbiet żółw. Potem zerwał się na nogi i rzucił do ucieczki. - Chodź się pobawić, skurwysynu! - zawołał za nim Gore. Popędził za Bruceem i wpadł za nim do salonu. Gdy tylko znalazł się w środku, posypały się nań impulsy plazmowe, maserowe i jonowe. Wokół eksplodowały pasma energii odbijające się od wbudowanego pola siłowego. Siła ataku zaczęła odpychać Gore'a do tyłu, jakby strzelano do niego z działka wodnego. Rozszerzył pole siłowe za sobą, opierając je o ścianę, by mogło się oprzeć naporowi broni zamachowca. Jego stopy przestały się ślizgać do tyłu. Ściana pękła, pojawiło się w niej zagłębienie. W nogi Brucea trafił kolejny impuls dystorsyjny. Zabójca uderzył o ścianę obok drzwi na balkon. Posypały się na niego odłamki szkła. Odbił się od ściany i przykucnął w pozycji zapaśnika. Gore skoczył na niego. Dwaj przeciwnicy zwarli się ze sobą w wirze oszalałej energii. Wokół nich pękały meble. Nerwy Gore'a nasyciły przyśpieszacze zwiększające szybkość jego odruchów. Zasypał zabójcę serią ciosów karate, które nieosłonięte ciało rozbiłyby na kawałki. Wstrząsy tylko w niewielkim stopniu przedostawały się przez pole siłowe Bruce'a, przy każdym ciosie Gore widział jednak szkarłatne błyski zwiastujące zbliżanie się przeciążenia. Udało mu się spowodować pewne uszkodzenia ciała, ale nie miały one rozstrzygającego znaczenia. Twarz Bruce'a wykrzywiała się w bezgłośnym grymasie, oświetlana błyskami czerwonego światła. Funkcjonowanie jego układu nerwowego było przyśpieszone, ale nie w takim stopniu, jak u Gore'a. Nie był w stanie powstrzymać wszystkich ciosów. Pole siłowe zabójcy słabło, odsłaniając ubranie. Tkanina rozdzierała się pod uderzeniami ręki Gore a albo przypalała ją rozproszona energia strzałów. Nagle Bruce odwrócił się i zdołał zbić przeciwnika z nóg gwałtownym chwytem dżudo. Gore pozwolił, by impet go poniósł, a potem przyśpieszył ruch, zrobił przewrót w tył i wylądował na rękach jak gimnastyk zeskakujący z poręczy. Natychmiast ruszył do ataku, zasypując zabójcę serią impulsów dystorsyjnych. Bruce wykonał przewrót w drugą stronę, odzyskując zgrabnie równowagę. Wyprostował się, powiewając podartym ubraniem. Stał prosto przed wybitym oknem balkonowym, gdy impuls dys- torsyjny popchnął go do tyłu. Rozciągnął pole siłowe na kształt anielskich skrzydeł, próbując znaleźć punkt zaczepienia na ścianach wokół okna. Wystrzelone przez Gore'a impulsy plazmy uderzyły w przypalony tynk i beton, krusząc mur po obu stronach zabójcy. Bruce odpowiedział atakiem pola

dystorsyjnego. Obaj przeciwnicy pochylali się ku sobie, jakby szli pod potężny wicher. Apartament wokół nich zaczął się rozpadać pod naciskiem skupionych pól dystorsyjnych. W ścianach pojawiły się głębokie szczeliny. Całe fragmenty podłogi przesuwały się jak płyty tektoniczne. Z sufitu sypały się tynk, beton, drewno oraz pręty wzmacniające z węglowej stali. Gore przykucnął i skoczył przed siebie z całą siłą wzmocnionych mięśni zwiększoną przez rozszerzone w dokładnie tej samej chwili pole siłowe. Przeszył powietrze niczym złoty pocisk, uderzając wyciągniętymi przed siebie rękami w pierś Brucea. Zabójca runął do tyłu, uderzając plecami o kamienną balustradę balkonu, która zatrzęsła się niebezpiecznie. Głowy maszkar przesunęły się, cały mur zadrżał. Bruce spoglądał przez chwilę na przeciwnika, a potem zeskoczył tyłem z balkonu. Gore bez chwili wahania podążył za nim. W powietrzu, czterdzieści pięter nad Park Avenue, panowała niezmącona cisza. Lecąc w dół, Gore nie słyszał zupełnie nic. Pełen zakres jego zmysłów skupiał się na spadającym przed nim zabójcy. Otoczony płaszczem energii Bruce świecił w krzyżu nitek jego wirtualnego pola widzenia niczym gwiazda. Gore wystrzelił w dół kilka impulsów plazmy, ale jego upadek był zbyt nieprzewidywalny, by pozwolić na celność. Gdy strzały trafiły w nawierzchnię, w górę buchnęły pomarańczowe i fioletowe płomienie. Kilka jadących ulicą pojazdów zahamowało nagle, snopy świateł ich reflektorów omiotły ulicę. Pasażerowie przyciskali twarze do szyb, chcąc zobaczyć, co się dzieje. Gore rozpostarł kończyny jak spadochroniarz, a potem rozciągnął pole siłowe na kształt szerokiej soczewki. Opór powietrza znacznie zmniejszył prędkość, z jaką opadał. Kiedy soczewka osiągnęła dwadzieścia metrów średnicy, zatrzymał się niemal całkowicie. Obrócił się, przybierając pionową pozycję. Dolna powierzchnia pola siłowego dotknęła chodnika i złożyła się powoli, pozwalając mu opaść na ziemię. Stał przez chwilę bez ruchu, wspierając ręce na biodrach. Patrzył na Bruce'a. Spadający zabójca wybił w nawierzchni Park Avenue nieopodal dymiących kraterów po impulsach plazmy dziurę wielkości człowieka. W jej wnętrzu i wokół niej można było zobaczyć mnóstwo krwi. Bruce zataczał się po ulicy, omijając stojące samochody. Jego podarte, nadpalone ubranie nasiąknęło krwią. Zostawiał za sobą szeroki ślad posoki. Każdemu jego krokowi towarzyszył dziwny trzask, wydawany przez sterczące z łydki końcówki złamanych kości. Mógł iść jedynie dzięki temu, że wbudowane pole siłowe utrzymywało całość jego nóg. Mimo to poruszał się jak pijany. Gore uśmiechnął się z satysfakcją i skoczył. Przeleciał bez wysiłku nad samochodami i opadł przed Bruce em. Lądując, pochylił się do przodu i wyprowadził gładkie kopnięcie, uderzając piętą w pierś przeciwnika. Zabójca padł na plecy. Chroniące go pole siłowe rozbłysło bladokarmazynowym blaskiem. Bruce potoczył się po nawierzchni i walnął w przedni błotnik żółtej taksówki, wgniatając go. Jego łydka zginała się pod kątem prostym. Pole siłowe wokół niej wzmocniło się, próbując wyprostować kończynę. Rozległo się głośne mlaśnięcie zmaltretowanego ciała. Głowa Bruce'a drżała. Gdy spróbował spojrzeć na Gore'a, z ust popłynęła mu ciemna krew. Uniósł rękę i wystrzelił impuls plazmy w nagiego, złotego człowieka. Kula wysokoenergetycznych atomów po prostu rozprysła się o metaliczną skórę, nie przeciążając zbytnio pola siłowego. Przerażeni pasażerowie taksówki krzyczeli głośno, pochylając głowy. - To nie jest dla ciebie dobry dzień, co? - zapytał z szy derczym uśmiechem Gore. - Najpierw na Illuminatusie, a teraz tutaj. Zastanawiam się, ilu jeszcze tych przekabaconych ludzi ci zostało? Bruce przetoczył się na pierś i zaczął się czołgać. Gore poruszył się błyskawicznie, łapiąc go za kark. Ich pola siłowe zderzyły się z buczeniem przywodzącym na myśl zwarcie w sieci wysokiego napięcia. Gore podniósł zabójcę i odwrócił go, by przyjrzeć mu się z profilu. - Nigdzie nie pójdziesz - oznajmił. - Z taktycznego punktu widzenia, powinienem oddać cię władzom, by spróbowały prze łamać twoje uwarunkowanie. To zapewne powiedziałoby nam bardzo dużo, Bruce. Oko Brucea McFostera poruszyło się nerwowo. - Ale próbowałeś zabić moją córkę i mojego wnuka, więc chuj z tym.

Bruce otworzył usta. Popłynął z nich strumień krwi. Spróbował coś powiedzieć. Potem jego twarz się uspokoiła. - Zrób to. Zabij obcego. Pole siłowe się wyłączyło. - Brawo, synu - pobłogosławił go Gore. Zacisnął dłoń, ła miąc mu kark. Kiedy Hoshe poprzednio odwiedził Wysokiego Anioła, tylko dwóch znudzonych funkcjonariuszy Policji Dyplomatycznej sprawdzało dokumenty i bagaż wszystkich, którzy przybyli na stację tranzytową. Teraz wyglądało to trochę inaczej. Było osiem stacji tranzytowych, znacznie większych od pierwszej. Każdej strzegła drużyna żołnierzy floty w pancernych kombinezonach. Hoshe w ciągu ostatniej doby widział stanowczo zbyt wiele takich kombinezonów. Spoglądał nieufnie na żołnierzy, zbliżając się do wejścia z napisem PERSONEL CYWILNY. Wielki robowózek z kapsułą zawierającą Isabellę toczył się spokojnie za nim. E-tarcza chroniła go przed wszelkimi próbami skanowania. Zawołał Paulę, podążającą przez białą halę pięćdziesiąt metrów za nim. - Już teraz się boję - wyznał. - Chyba potrzebna mi po- - Dobra, Hoshe - zgodziła się. - Połączę się z Wysokim Aniołem. Żołnierze otoczyli wejście ochronnym kordonem. Dwaj podeszli do Hoshego. Teden z nich miał na epoletach kapitańską gwiazdkę, a na piersi nazwisko Turvill. Wyciągnął rękę, zatrzymując Hoshego. - Co to jest, do licha? Hoshe popatrzył na hełm kapitana. W gładkiej, złocistej kopule odbijała się jego twarz. - Bagaż. - A co on zawiera? - To nie pański interes, kapitanie. Żołnierze unieśli karabiny plazmowe. - Och, z pewnością mój. Proszę to otworzyć. Hoshe uśmiechnął się miło. - Nie. - Zatem musimy pana aresztować. Sierżancie, niech pan każe swoim ludziom sprawdzić pudło. - Hoshe stał spokojnie. Miał nadzieję, że jego uśmiech robi sympatyczne wrażenie, a pot nie jest zbyt widoczny. Żołnierze ruszyli ku niemu, nie opuszczając karabinów. Niektórzy celowali w robowózek i wielką, podłużną kapsułę. Kapitan Turvill nagle zamarł w bezruchu. Cała drużyna się zatrzymała. Wszyscy opuścili broń. Kapitan zasalutował. - Przepraszam pana. Zaszło nieporozumienie. Pański wahadłowiec już czeka. Czy moi ludzie mogą w czymś panu pomóc? - Nie. Dziękuję panu - odparł Hoshe. - Po prostu... hm... Machnął ręką, wskazując na wejście do cywilnej stacji tranzytowej. Miał ochotę przejść na palcach obok wartowników. Powstrzymywał dziecinny uśmieszek, mało brakowało, by wybuchnął głośnym śmiechem. Biedny kapitan Turvill nigdy się nie dowie, co się wydarzyło. Paula połączyła się z Wysokim Aniołem, a ten stanowczo oznajmił łoniei Gall, że z góry uzgodnionych przesyłek przeznaczonych dla Raielów nie wolno zatrzymywać ani sprawdzać. Obcy gwiazdolot nigdy dotąd nie przemawiał do niej tak zdecydowanym tonem. Wściekła i wyraźnie zaniepokojona Toniea Gall bezzwłocznie połączyła się z admirałem Columbią, a ten rozkazał kapitanowi przepuścić przesyłkę. Natychmiast. Hoshe był jedynym pasażerem wahadłowca. Stewardzi pomogli mu przeprowadzić kapsułę przez przewód łączący, a potem na czas lotu przytroczyli ją pasami do kilku siedzeń. Wylądowali u podstawy łodygi New Glasgow, gdzie wszystkie śluzy były zgodne z ludzkimi statkami. Gdy już znaleźli się w środku, e-kamerdyner Hoshego połączył go z wewnętrzną siecią informacyjną Wysokiego Anioła. Wirtualne pole widzenia mężczyzny wypełniła niezwykła, płynna grafika w ciemnych tonach. Przylginowe powierzchnie umożliwiły mu przytwierdzenie się do ściany. Zajrzał w głąb korytarza.

Zwężające się wstęgi światła w jego wirtualnym polu widzenia zafalowały, tworząc zmieniające się wzory. - Co to właściwie jest? - zapytał. - Witaj z powrotem, detektywie Finn - odezwał się Wysoki Anioł. - Pokażę ci, w którym kierunku się udać. Wstęgi znowu zafalowały, kierując go do wąskiego korytarza. Hoshe skinął na stewardów, a ci popchnęli ku niemu kapsułę. Otworzyły się drzwi małej windy i policjant wleciał do środka wraz ze swym bagażem. Przyczepił się do podłogi za pomocą przylgi-nowych podeszew. Winda ruszyła. Po kilku minutach doTarla do ulokowanej na szczycie łodygi kopuły Raielów. - Czy mógłbyś mi przysłać miejscowy odpowiednik robo-wózka? - zapytał Hoshe. Przyciąganie w kopule równało się osiemdziesięciu procentom ziemskiego, nie mógł więc samodzielnie podnieść kapsuły, nie mówiąc już o taszczeniu jej po ulicach. - To nie będzie konieczne - zapewnił Wysoki Anioł. - Bagaż będzie ci towarzyszył. - W porządku. Dziękuję. Drzwi windy się otworzyły i Hoshe ujrzał przed sobą miasto Raielów. Jeśli to rzeczywiście było miasto. Panował tu posępny półmrok, taki sam, jak podczas jego poprzedniej wizyty. Przed sobą miał ulicę ograniczoną nieprzerwanymi ścianami matowego, czarnego metalu. Wzdłuż podstawy każdego budynku biegły rzędy maleńkich, czerwonych światełek. Wstęgi w jego wirtualnym polu widzenia wiły się niczym wodorosty, wyciągając się wzdłuż ulicy. Hoshe zaczerpnął tchu i wyszedł z windy. Podłużna kapsuła posuwała się za nim, jej podstawa unosiła się pół metra nad powierzchnią. - Też coś - mruknął mężczyzna. Sztuczka nie zaimpono wała mu zbytnio, nawet jeśli wykraczała poza aktualne możliwo ści ludzkiej techniki. W każdej kopule Wysokiego Anioła było sztuczne przyciąganie. Jeśli potrafili generować grawitację, z pew nością mogli też nią manipulować. Hoshe Finn szedł mrocznymi, obcymi ulicami, kierowany przez obraz w wirtualnym polu widzenia. Miał wrażenie, że tym razem mija więcej krzywizn i nie wszystkie ulice krzyżują się pod kątami prostymi. Poza tym ciągnąca się bez końca, monotonna metropolia, oświetlona szeregami czerwonych światełek, wyglądała tak samo jak poprzednio. W końcu stanął przed metalową ścianą, niczym się nieróżniącą od innych. Pojawiła się w niej pionowa szczelina, wpuszczając Hoshego do środka. Po drugiej stronie znajdowało się takie samo okrągłe pomieszczenie o lśniącej szmaragdowym blaskiem podłodze i suficie niknącym w cieniach. Czekał na niego Qatux, nie było mowy o pomyłce. Zdrowie Raiela nie poprawiło się od poprzedniego spotkania. Zwinął ciasno kilka macek średniej długości, a największa para, wyrastająca u podstawy szyi, opadała na podłogę, jakby musiał się na niej wspierać. Biorąc pod uwagę fakt, że osiem krótkich nóg uginało się pod masywnym ciałem, mogło tak być rzeczywiście. Hoshe nie dziwił się, że obcy może mieć trudności z uniesieniem ciężaru swego ciała. Jego brązowa skóra ciasno opinała szkieletowe płytki, jakby cierpiał na raielski odpowiednik anoreksji. Jedno z pięciu oczu było zamknięte na stałe, spod zaciśniętej powieki wyciekała niebieska ropa. Czworo pozostałych oczu poruszało się niezależnie od siebie. Hoshe ukłonił się istocie. Było mu jej straszliwie żal. Jeśli już musiałeś się od czegoś uzależnić, nie powinieneś wybierać ludzi. My na to nie zasługujemy. - Cześć, Qatux. Dziękuję, że zgodziłeś się ze mną spotkać - rzekł uprzejmie. Qatux uniósł głowę. - Witaj, Hoshe Finn - westchnął, wypuszczając powietrze przez blade zmarszczki ciała pokrywające okolicę ust. - Dziękuję, że wróciłeś. - Dwoje oczu jednocześnie skierowało się na kapsułę. - Czy to ona? - Tak.

E-kamerdyner Hoshego przekazał do układu procesorowego kapsuły kod i jej górna powierzchnia otworzyła się niczym przesłona. Isabella unosiła się w przezroczystym żelu, oczy miała zamknięte, a w jej nozdrza wnikały wąskie rurki. Do ogolonej na łyso czaszki wprowadzono setki włókien światłowodowych, tworzących białą koronę z babiego lata. Długie nacięcia na rękach, nogach i tułowiu pokryto pasami sztucznej skóry, jeszcze jaśniejszej niż nordycka cera dziewczyny. Wyglądała bardzo spokojnie, niemal anielsko. Zupełnie inaczej niż wtedy, gdy ostatnio była świadoma. - Usunięto jej baterie i zneutralizowano broń. Jest całkowicie nieszkodliwa - zapewnił Hoshe. - Rozumiem. - Układ procesorowy kapsuły może pobudzić świadomość Justine do takiego poziomu, jaki uznasz za konieczny. Jeśli musi być przytomna, neuroblokady mogą ją unieruchomić. Z jakiegoś powodu odnosił wrażenie, że zdradza ludzką dziewczynę, oddając ją obcemu w tym stanie. - To nie będzie konieczne. Wystarczy mi cykl neuronowy przypominający głęboki sen. - Proszę bardzo. Musimy się dowiedzieć, co jest w jej mózgu, dlaczego zrobiła to, co zrobiła. Paula podejrzewa, że kryje się tam obca obecność albo uwarunkowanie. - Coś takiego warto by było poznać. Nigdy dotąd nie po smakowałem wspomnień żywego ludzkiego mózgu. Dziękuję ci za ten dar. - To nie jest dar - zaprzeczył stanowczo Hoshe, dziwiąc się własnej odwadze. - To przysługa, o którą cię prosimy. Ty również na tym skorzystasz, niemniej w tym przypadku musimy wymagać od ciebie stuprocentowej pewności. - Otrzymacie ją, Hoshe - wydyszał cichy głos. - Jak długo może to potrwać? - Nie potrafię dokładnie odpowiedzieć na to pytanie, dopóki nie rozpocznę badań. Sądząc z tego, co mówiła Paula, metoda kontroli nie jest zbyt subtelna. - Czy istnieje niebezpieczeństwo, że ty również możesz paść ofiarą? - zapytał Hoshe, pocierając z zawstydzeniem kark. - Mentalny wirus? Przenoszący się od żywiciela do żywiciela, cały czas się namnażając? Nie, Hoshe, nie musisz się obawiać. Raielowie spotykali już tego typu bezcielesne jestestwa. Nasze umysły są niewrażliwe na podobne ataki. Mimo to zachowam ostrożność. - Dziękuję. Hoshe znowu się ukłonił. Miał wielką ochotę zapytać, kiedy i gdzie Raielowie spotkali takie istoty. Drzwi zamknęły się za nim i znowu znalazł się na pogrążonym w posępnym mroku ulicy. To było wszystko. Żałował, że nie ma więcej wiary w uzależnionego obcego. Do Tulipanowej Rezydencji zawitał świt. Justine siedziała w wielkiej, ośmiokątnej oranżerii, odziana w sportową bluzę barwy lila-roż i workowate dżinsy. Zwinęła się na sfatygowanej, skórzanej leżance jak dziecko przytulające się do ulubionej zabawki. Nie potrafiła się powstrzymać od głaskania się po brzuchu. Nie była pewna, kogo pragnie w ten sposób uspokoić, siebie czy dziecko. Zjawił się Gore, ubrany w prostą, białą koszulę i ciemnobrązowe spodnie. Pochylił się nad Justine i pocałował ją lekko. Złapała go za przedramię. - Dziękuję, tato. Wzruszył ramionami. Od dwustu lat nie widziała u niego tak bliskiej zawstydzenia miny. - Nie ma za co. Jego broń to był tani, czarnorynkowy syf. Można go było pobić mokrym ręcznikiem. - Byłam ubrana w mokry ręcznik - zauważyła z ironią. - Sama widzisz. W ogóle mnie nie potrzebowałaś. Rozległo się ciche kaszlnięcie. Justine uniosła wzrok i zoba czyła stojącą w wejściu Paulę.

- Pani senator, cieszę się, że nic się pani nie stało. - Nie dzięki tym waszym niekompetentnym debilom -warknął Gore. - Ta pani organizacja jest gówno warta. Jeśli zawsze tak pani pracuje, nie dziwię się, że Columbia wylał panią na zbity pysk. - Tato - skarciła go Justine. - Pani ojciec ma rację - odparła Paula. - Tego typu zaniedbania są absolutnie niedopuszczalne. Okazało się, że zabójca ukrywał się w lodówce. Większość zapasów żywności spożyto. Z pewnością był tam już, gdy ludzie ze Służby Ochrony Senatu instalowali nowe systemy. Czeka ich zawieszenie i rozprawa dyscyplinarna. - A w czym to właściwie pomoże? - Tato, przestań. - Ha. - Gore machnął z niesmakiem ręką. - Śledczy Myo spieprzyła sprawę i w rezultacie wszystkie programy medialne w unisferze pokazują, jak biegam po Park Avenue z kutasem na wierzchu. - I jak zabija pan zamachowca - przypomniała Paula. Justine wydała polecenie układowi procesorowemu rezydencji i ściany oranżerii przesłoniła szara mgiełka. - Skurwysyn próbował zamordować moją córkę. Zabił już mojego syna i kupę innych ludzi. Myśli pani, że przejmuję się tym, co zrobiłem? - Pan nie, ale nowojorska policja musi. - Rozmawiałem z policjantami na miejscu wydarzenia. Jeśli chcą się dowiedzieć czegoś więcej, znają adres unisferowy mojego adwokata. - Przestańcie - warknęła Justine. - I tak już jestem podenerwowana. Nie musicie przy mnie pokrzykiwać na siebie, najważniejsze pytanie brzmi, czy mamy już wystarczająco wiele dowodów, by skłonić Senat do zwrócenia uwagi na Gwiezdnego Podróżnika. - Z pewnością liczba dowodów narasta - przyznała Paula. - Udało się nam zdemaskować Tarla, co pomoże przekonać Hal-garthów, że to nie jest zwykła przepychanka o władzę. Ludzie będą też pytać, kto stał za zamachem na panią, pani senator. - To prawda - zgodziła się Justine. Połączyło się już z nią kilku senatorów, a także Patricia Kantil, która przekazała wyrazy niepokoju w imieniu pani prezydent. - Będą oczekiwać raportu dla Służby Ochrony Senatu. - I co im powiesz? - zapytał Gore. - To nadal zależy od Nigela Sheldona. - Spoglądała na półksiężycowate akwarium, śledząc wzrokiem ruchy ryb. - Jeśli chcemy ogłosić, że Gwiezdny Podróżnik istnieje naprawdę, opierając się na posiadanych dowodach, musimy mieć poparcie przynajmniej jednej dynastii. Gdyby Sheldonowie zwrócili się przeciwko nam, nie zostałyby nam żadne atuty. Wiem, że admirał Kime wierzy w istnienie obcego, ale ma związane ręce, ponieważ dowody zostały zmanipulowane. - Wilson wierzy w obcego? - zapytał Gore. - To dla nas bardzo korzystne. - Nie rozumiem jednak stanowiska Sheldona - ciągnęła Paula. - Wszystko, co do tej pory robił, wskazuje, że szczerze przejmuje się losami Wspólnoty. Z drugiej strony Thompson był przekonany, że to jego biuro blokowało próby wprowadzenia inspekcji towarów wysyłanych na Far Away. - Przykro mi, ale nadal nie rozgryzłam tej sprawy - przyznała Justine. - Zapytajmy go wprost - zasugerował Gore. - Postawmy go w sytuacji, która będzie wymagała podjęcia decyzji. Wtedy będziemy wiedzieli, po czyjej jest stronie. - To brzmi rozsądnie - zgodziła się Paula. - Nadal nie wiemy, w jaki sposób Gwiezdny Podróżnik panuje nad ludźmi. Wkrótce spodziewam się zdobyć odpowiedź na to pytanie. - Mam nadzieję, że nie liczy pani w tej sprawie na Służbę Ochrony Senatu - warknął Gore. Justine przeszyła go wściekłym spojrzeniem. - Nie. Zatrzymaliśmy Isabellę Halgarth. Przekazałam ją Raielowi celem odczytania wspomnień. - Aha - odparł lekko zmieszany Gore. - No cóż, to nieźle.

- Wie pan, jak możemy dotrzeć do Sheldona? - zapytała Paula. Gore spojrzał wymownie na Justine. - Ja? - zdziwiła się jego córka. - Ehe, ty. W tej chwili nikt we Wspólnocie nie odmówi ci spotkania. - Nie jestem pewna, czy powinniśmy narażać panią senator na możliwość ponownej konfrontacji z agentami Gwiezdnego Podróżnika - odezwała się Paula. - Proszę, proszę - mruknęła Justine. - Wykorzystaj Campbella - zaproponował pośpiesznie Gore. - Jego ranga jest wystarczająco wysoka, by miał bezpośredni dostęp do Nigela. - W porządku - zgodziła się Justine. - Zapewne mogę to załatwić. - Domyśla się pani, jakie będzie następne posunięcie Gwiezdnego Podróżnika? - zapytał Gore. - Nie do końca - odparła Paula. - Mogę się jedynie kierować informacjami ogłoszonymi przez Strażników. Jeśli mają rację, wróci na Far Away. Umieściłam już na Boongate ekipy obserwatorów Służby Ochrony Senatu mające zapobiec takiej próbie. - To ryzykowne - zauważyła Justine. - Lepsze to niż śmierć, dziewczyno. - Gdzie jest teraz Mellanie? - zapytała Justine. - Wróciła do Los Angeles. Przydzieliłam jej eskortę - wy- jaśniła Paula. - Powiedziała, że musi pojechać po Dudleya Bosea, bo się o niego niepokoi. - Bose wpadł w łapki tej reporterskiej dziwki? - zdumiał się Gore. - Jezu! - Uważam, że powinniśmy ją w to wciągnąć - oznajmiła Tustine. - Pani śledczy, jeśli w końcu upewniła się pani, że Mella-nie nie pracuje dla Gwiezdnego Podróżnika, powinna być dla nas bardzo pomocna. Nie ulega wątpliwości, że ma wiele kontaktów. Potrzebujemy informacji, a także sojuszników, nawet najbardziej nieprawdopodobnych. - Z pewnością jej to zasugeruję - zgodziła się Paula. - A ja porozmawiam z Campbellem - dodała Justine. Stig stoczył się z łóżka tuż przed świtem. Zabezpieczony e-tarczą pokój na najwyższym piętrze czynszowego budynku był prawie pusty: pobielone tynki ścian, nagie płytki podłogowe z włókien węglowych, prosta szafka, na której stała duża chińska misa i dzban z wodą. Za zamkniętymi drzwiami znajdował się mały balkonik z widokiem na kryte czerwoną dachówką holenderską dachy szkockiej dzielnicy Armstrong City. Na wysokości jego ramion we wnękach w ścianach umieszczono serię brudnych, zasilanych energią słoneczną lamp. Po ośmiu godzinach ciemności ich światło było słabe jak księżycowy blask. Za dnia Stig zawsze zamykał drzwi na balkon i w pokoju było za mało światła, by je naładować. Podszedł do grubej, burgundowej zasłony wiszącej w wejściu do maleńkiej łazienki i odsunął ją na bok. Gdy wszedł do środka, zapaliły się dwie fotopolimerowe lampy i pomieszczenie wypełniło zielonkawe światło. Ponieważ w mieście brakowało podstawowej infrastruktury, toaleta była izolowanym urządzeniem, al-gowym reaktorem wyprodukowanym przed z górą stu laty na Ziemi przez jakąś ekologiczną firmę. Stig nie wiedział, jakie dokładnie procesy biologiczne zachodzą w komorze kompostowej za ścianą, ale z pewnością przydałoby się wymienić algi i bakterie. Od bijącego stamtąd smrodu oczy zachodziły mu łzami. Popatrzył w lustro i nie spodobała mu się gęba, którą tam zobaczył. Po ostatnim transporcie z Oaktier do Los Angeles zrobił sobie przeprofilowanie i miał teraz małe, płaskie uszy oraz perkaty nos, a także cerę o dwa stopnie ciemniejszą niż zwykle. Gęsty zarost był obecnie czarny jak heban, choć krótko obcięte włosy zachowały brązowawą barwę. Rodzona matka nie poznałaby go, gdyby wrócił do domu. Źródłem wody były tu wielkie, półorganiczne liście zwisające z okapu, ciepła zaś dostarczał szereg

baterii słonecznych umieszczonych na dachu. Połowę zbiornika ciepłej wody opróżniali nocą inni mieszkańcy, ale rano Stig zawsze wstawał wcześnie i woda wypływająca z prysznica miała znośną temperaturę. Zaczął się myć. Na Ziemi woda zawsze go fascynowała. Kropelki spadały z wielką prędkością, uderzając mocno w jego skórę. Tutaj, na Far Away, zachowywała się znacznie łagodniej. Do małej kabiny wcisnęła się Olwen McOnna. Była tylko kilka centymetrów niższa od niego, a szczupłe, muskularne ciało sprawiało, że wielkie piersi przyciągały jeszcze większą uwagę. Na jej policzkach błyszczały czerwone gwiazdy tatuaży OO, a odchodzące od nich wstęgi opadały na szyję, nadając chudej twarzy drapieżny wyraz. Przytuliła się do niego. Poczuł szorstkie blizny na jej brzuchu, w miejscach, gdzie niedawno zeszła~sztuczna skóra nałożona po oparzeniach. Impuls plazmy przeciążył pole siłowe. Wiedział, że kobieta ma też inne bliznyrzdobyte w ciągu kilku ostatnich tygodni. On również odczuł skutki zwiększonego poziomu przemocy w Armstrong City. Nadal trudno mu było poruszać lewą ręką. - Ranek to jedyna pora, gdy na mężczyznach zawsze można polegać - oznajmiła Olwen. Jej ręka powędrowała do jego wzwodu, kierując go między swe nogi. Złapał ją za pośladki, uniósł jej nogi nad podłogę, oparł plecy o kafelki i wszedł w nią. Warknęła z gwałtownej rozkoszy. Oplotła mu szyję rękami, by nie upaść. Po spełnieniu obejmowali się jeszcze przez chwilę. Woda spływała po nich z pluskiem, a pobudzone nerwy stopniowo wracały do normalności. - Myślisz, że wreszcie zajdę w ciążę? - mruknęła, stając na podłodze. - Z pewnością było świetnie. - Dzięki za to niebiosom snów. - Gdybym była w ciąży, musiałbyś mnie zawiesić w służbie czynnej. - I dlatego się ze mną pieprzysz? - Przychodzi ci do głowy jakiś lepszy powód? - zapytała z uśmiechem. Właściwie nie przychodził, ale przecież nie mógł jej tego powiedzieć. Zaczęli ze sobą sypiać przed kilkoma tygodniami. Nieustanne niebezpieczeństwo, adrenalina, strach, wszystko to pobudzało pierwotne instynkty. Wiedział też cholernie dobrze, że Olwen nie ma zamiaru rezygnować z czynnej służby. Kobieta odwróciła się, pozwalając, by woda spłukała jej plecy. Stig wyszedł z kabiny. Po chwili, gdy już prawie skończył się wycierać, Olwen dołączyła do niego. W skrytce przez noc nagromadziło się mnóstwo wiadomości. Zaczął je przeglądać, tworząc streszczenie wydarzeń. Instytut zaatakował kolejne dwie klanowe wioski w Górach Dessaulta, ale ofiar na szczęście było niewiele. Klany bardzo uważnie obserwowały teraz ruchy nieprzyjacielskich wojsk. Gdy ataki się zaczęły, zbyt często dawali się zaskoczyć i w rezultacie stracili mnóstwo ludzi. Zasadzki stały się teraz rzadkością, ale walka z oddziałami Instytutu angażowała wielu bojowników, którzy mogliby pomagać w przygotowywaniu zemsty planety. Stig nie miał do dyspozycji tylu ludzi, ilu chciałby mieć. Nocą w mieście doszło do kilku zajść. Nie były one wystarczająco poważne, by zakwalifikować je jako rozruchy, ale wiadomości o powrocie okrętów floty zwiększyły zaniepokojenie mieszkańców. Rabowano sklepy, dokonano kilku podpaleń, ukradzione samochody wykorzystano jako barykady, porywczy obywatele rzucali kamieniami w policjantów i żołnierzy Instytutu. Grupy, którym Stig przydzielił nocną służbę, pracowicie śledziły ruchy żołnierzy Instytutu. Na mapie w wirtualnym polu widzenia z łatwością mógł zauważyć, jaki był ich plan. Próbowały skonsolidować panowanie nad szerokim obszarem łączącym Plac Pierwszego Przybycia z zaczynającą się za miastem Pierwszą Autostradą. Grupa policjantów wspartych przez żołnierzy Instytutu zaatakowała magazyn. Stig jeszcze trzy dni temu przechowywał w nim sprzęt. Instytut coraz skuteczniej gromadził informacje o nich.

W chińskiej dzielnicy doszło do aresztowań pod różnymi zarzutami. Trzech zatrzymanych pracowało w barsoomiańskiej rezydencji. Instytut nie rzucił jeszcze Barsoomianom otwartego wyzwania, ale zbliżał się do tego coraz bardziej. Gubernator zgodził się zaakceptować wsparcie Instytutu dla policji w trzech kolejnych obwodach. - Cholera. - Co się stało? - zapytała Olwen. - Gubernator oddał 3P. - Instytutowi? Niech go chuj! - Ehe. Wdział wyjęte z małej torby nowe spodenki i T-shirt, na to włożył szkieletowy emiter, który przykrył koszulą w kratę i workowatymi dżinsami. Na to wszystko poszła długa, skórzana kurtka motocyklowa kupiona w StPetersburgu na Ziemi. Do cholewy buta włożył wąski nóż o harmonicznym ostrzu. Pistolety jonowe i karabiny maszynowe strzelające pociskami o wysokiej prędkości wsadził do kabur ukrytych pod zapiętą kurtką. Granaty wsunął za pas, a układy procesorowe wyposażone w zaawansowane czujniki do kieszeni na piersi. Stalowe okulary słoneczne wyposażone w funkcje wzmocnionego obrazowania wisiały na fioletowej taśmie na szyi. Olwen włożyła strój w podobnym stylu - workowate spodnie koloru siarki oraz zieloną kurtkę przeciwdeszczową z napisem “North Sea Power Surfers". Razem opuścili apartamentowiec. Ulice były niemal całkowicie opustoszałe. Witryny sklepów nadal osłaniały kraty z włókien węglowych. Staroświeccy roboczyściciele posuwali się powoli po jezdniach, zbierając śmieci i zmywając wczorajszy brud. Garstka wczesnych samochodów dostawczych mknęła na miejsce przeznaczenia. Autobusy wiozące robotników na pierwszą zmianę wlokły się ulicami, ciągnąc za sobie chmury oparów z dieslow-skich silników. Stig spojrzał na wschód i zobaczył wynurzające się zza hory-zontu słońce Far Away. Na miasto padła różowa poświata. Zatrzy-mał się przed obwoźną kuchnią, która właśnie stanęła na rogu w odległości trzystu metrów od apartamentowca. Właściciel uśmiechnął się z zadowoleniem, gdy Stig zamówił na śniadanie kanapki z boczkiem i kawę. Stig i Olwen wypili trochę świeżo wy-ciśniętego soku pomarańczowego, podczas gdy mężczyzna przewracał boczek na ruszcie. Stig połączył się z Keely McSobel, która pełniła służbę w pokoju nad “Wyrobami Żelaznymi Halkina". - Jest coś blisko nas? - zapytał. - Nie, jesteście czyści. W szkockiej dzielnicy panuje względ ny spokój. Za to sprowadzili mnóstwo ludzi na 3P. I to nie tylko żołnierzy. W budynku kontrolnym bramy siedzą jacyś ich tech nicy. - Cholera, to niedobrze. Możesz zajrzeć do środka? - To właśnie jest drugi problem. Eliminują wszystkie połączenia miejskiej sieci z centrum STT. Myślę, że przecinają je fizycznie. - Na niebiosa snów, czy będziemy mogli przesyłać wiadomości? - Nie jestem pewna. Udało mi się wprowadzić program zwiadowczy do układów procesorowych STT, ale jeśli będzie przesyłał zbyt wiele danych, z pewnością go wykryją, bo znacznie ograniczyli przepustowość łącza. O ile jednak mogę się zorientować, Instytut wprowadził programy cenzorujące do wszystkich kanałów łączących z Półmetkiem. Wszelkie sygnały wysyłane do unisfery Wspólnoty i napływające z niej będą sprawdzane. - Niech to szlag. - Stig dopił sok pomarańczowy i wyciągnął nikotynowego papierosa. - Dobra robota, Keely. Musimy się rozejrzeć na 3P. - Uważajcie na siebie. Wzięli kanapki i kawę, a potem ruszyli w stronę Mantana Ave-nue, najkrótszej drogi prowadzącej na 3P. Po drodze Stig opowiedział Olwen o najnowszych poczynaniach Instytutu. - To bardzo prowokacyjne zachowanie - rzekła z namysłem kobieta. - Zwłaszcza w połączeniu ze

wszystkim, co miasto już musiało znieść. - Ehe. - Zapalił papierosa. - Obstawili całą drogę od bramy do autostrady, a teraz zrobili coś takiego. To może znaczyć tylko jedno. - Nadciąga Gwiezdny Podróżnik - stwierdziła z błyskiem w oczach. To była chwila, o której marzyli wszyscy Strażnicy. Konfrontacja z wrogiem. Zemsta planety. - Ehe. Na Mantana Avenue łatwo ich było zauważyć. Szeroka aleja łączyła Plac Pierwszego Przybycia z główną dzielnicą rządową. Planiści z niezwykłą dla siebie ambicją zaprojektowali trzypasmową trasę mającą zapewnić łączność między największymi rynkami i magazynami w mieście a urzędnikami próbującymi regulować ich działalność. Potem bogaty rosyjski emigrant podarował miastu tysiąc sadzonek zmodyfikowanych genetycznie topoli klonowych. Posadzone wzdłuż Mantana Avenue drzewa wyrosły do pięćdziesięciu metrów wysokości. Ich liście przypominały kudłate bazie barwy fuksji. Przez blisko stulecie aleja była jedną z największych atrakcji miasta. Dzielący jezdnię od chodnika pas wysokich drzew o gęstym listowiu prezentował się wspaniale. Teraz jednak ponad połowa drzew uschła, toczona przez lokalnego grzybowirusa, który odrodził się na południowej półkuli i przed dwudziestu laty zaatakował miasto, niszcząc piękną ścianę opadających liści dzielącą ruch uliczny od pieszych. Barsoomia-nie ofiarowali w zamian odporne sadzonki, ale nic już nie mogło odtworzyć jednorodności alei i mnóstwo drzewek padło ofiarą wandali. W rezultacie długie odcinki chodnika były odsłonięte. Minął ich kolejny konwój sześciokołowych pojazdów typu Land Rover Cruiser. Wszystkie pędziły w stronę 3P, trąbiąc głośno na każdy pojazd, który odważył się jechać tą samą trasą. Stig odwrócił wzrok, przyglądając się z niewinną, zaabsorbowaną miną stojącym przy alei budynkom. Wszystkie miały trzy albo cztery kondygnacje i ze swymi zdobnymi fasadami w pseudonapoleoń-skim stylu uchodziły za jedne z najpiękniejszych w całym Arm- strong City. Przyglądał się szczelinom pojawiającym się w płytach z włókna węglowego. Był to jeden z najpopularniejszych materiałów budowlanych na Far Away, dzięki pobliskim polom naftowym położonym na zachód od miasta. Proste, automatyczne rafinerie produkowały olbrzymie ilości tanich, ciężkich płytek. We Wspólnocie wykładano nimi ściany magazynów, stodół ałbo garaży - budynków, które miały przetrwać tylko dziesięciolecia, nim rozbierze się je i zastąpi nowymi. Płytki źle znosiły upływ czasu i narażenie na warunki atmosferyczne. Z założenia nie były trwałym materiałem. Przemysł budowlany z Far Away nigdy jednak jakoś nie przyjął tego do wiadomości. Wiele budynków w Armstrong City cechowało się osypującymi się narożnikami i popękanymi ścianami, zupełnie jak najbardziej szacowne klasyczne gmachy w starożytnych stolicach Europy. Partery szybko się starzejących budynków przy Mantana Ave-nue zajmowały sklepy, tak ekskluzywne, jak tylko było to możliwe na Far Away. W położonych wyżej biurach gnieździli się głównie prawnicy oraz miejscowe przedstawicielstwa wielkich wspólnotowych korporacji, jedynych organizacji, które mogły sobie pozwolić na czynsz. - Gdzie się podziali wszyscy, na niebiosa snów? - poskarżyła się Olwen, gdy cruisery zniknęły przed nimi. Na alei widziało się wyjątkowo mało pieszych, nawet jak na tak wczesną porę. Ruch uliczny również był niewielki. W zwyczajne dni ulicą pędził strumień ciężarówek i furgonetek dowożących towary na 3P. - Złe wieści szerzą się szybko - wyjaśnił Stig. Pół kilometra przed Wejściem Enfielda opuścili aleję, zmierzając labiryntem bocznych uliczek ku Murowi Rynkowemu. - Stig - usłyszał nagle głos Keely. - Murdo mówi, że widział paru facetów kręcących się przy końcu Gallstal Street. Przeszli obok niego już trzeci raz.

- Cholera - warknął Stig. Gallstal Street tylko kilkaset metrów dzieliło od “Wyrobów Żelaznych Halkina". Znajdowali się w odległości pięćdziesięciu metrów od podstawy Muru Rynkowego. Otwierano już umieszczone w bramach sklepy. Wszyscy zachowywali się znacznie ciszej i spokojniej niż zwykle. - Każ mu dalej ich obserwować. Chcę się dowiedzieć, co zrobią później. Może to tylko regularny patrol. Niech inni wartownicy też się rozejrzą. - Się zrobi. - I, Keely, przygotuj się do pośpiesznej ewakuacji. - Tak myślisz? - Ehe. - Co się dzieje? - zapytała Olwen, widząc jego zasępioną minę. - Możliwy rekonesans w okolicy sklepu. Wściekał się, że nie jest na miejscu, by należycie ocenić sytuację. Powinienem już się nauczyć ufać innym. - To była tylko kwestia czasu - stwierdziła kobieta. - Masz rację. Dotarli do podnóża muru i zaczęli się wspinać po szerokich, kamiennych schodach prowadzących na górny suk. W ulokowanych na szczycie straganach z ich markizami z ogniwowej tkaniny lub wytartego płótna panował podobnie smętny nastrój, jak wśród kupców na dole. Stig i Olwen starali się wmieszać w tłum, ale ta pora należała do szefów kuchni i właścicieli restauracji bądź kawiarni, zaopatrujących się w świeżą żywność u hurtowników. Ci ludzie byli jak jedna wielka rodzina, wszyscy znali się nawzajem. Dlatego Stig i Olwen kluczyli między stolikami, starając się nie rzucać w oczy. Gdy dotarli do kamiennego murku, pełno przy nim było spoglądających w dół gapiów. Stig przepchnął się przez tłum i również zerknął na plac. - Niech to szlag. Mogłoby się zdawać, że w samym środku Armstrong City wylądowała armia okupacyjna. Bramę otaczały łukiem zaparkowane cruisery, ich wieżyczki z gotową do strzału kinetyczną bronią przesuwały się z boku na bok, osłaniając połyskliwe pole siłowe. Kolejne pojazdy strzegły wszystkich wejść poza Wejściem Enfielda, gdzie bariery i betonowe sześciany zagradzały dostęp cywilom. Rozległy plac był zupełnie pusty. Stig nigdy w życiu nie widział czegoś podobnego. Na szczycie muru po raz pierwszy, odkąd sięgał pamięcią, było słychać szum trzech wielkich fon- tann Wzdłuż podstawy chodziły drużyny żołnierzy Instytutu w elastycznych pancerzach. Nakazywali właścicielom sklepów zamknąć gęby i wracać do domu. Rozległo się kilka głośnych protestów, po których gapie usłyszeli odgłosy brutalnego bicia, krzyki i płacz. Instytut całkowicie panował nad placem. - Keely, czy możesz mi podać stan połączenia z Półmet kiem? - Nie mamy połączenia. Przecięli wszystkie kable biegnące do centrum kontroli STT, poza dwoma. Oba wyposażono jednak w programy monitorujące, których nie potrafię obejść. Przykro mi, Stig, utraciliśmy bezpośrednie połączenie ze Wspólnotą. Mężczyzna zacisnął zęby, spoglądając na mroczne, opancerzone sylwetki paradujące po zakurzonym placu na dole. - A co z Murdem? - Jego dwaj obserwatorzy zniknęli, ale Felix melduje poja wienie się podejrzanego osobnika w swojej strefie. - Dobra, zjeżdżajcie stamtąd. To rozkaz. Przenosimy kwaterę główną do punktu rezerwowego numer trzy. Jasne? - Tak jest. Połączenie przerwano. Stig odczekał parę chwil i polecił e-kamerdynerowi połączyć się z “Wyrobami Żelaznymi Halkina". Adres był nieczynny. Mężczyzna uśmiechnął się ze złowrogą satysfakcją. Keely i jej

towarzysze zachowywali się profesjonalnie. - Chodźmy - powiedział do Olwen. Wrócili tą samą drogą do schodów i ruszyli nimi w dół. - I co zrobimy teraz? - zapytała kobieta. - Nie wiem. Tylko nie mów tego nikomu. - Jasne. - Cholera, powinienem był to przewidzieć. Kompletnie spieprzyłem sprawę. Jeśli Adam spróbuje się teraz przebić przez blokadę, nadzieje się na największą koncentrację siły ognia na planecie. A my nawet nie możemy go ostrzec. - Znajdziesz jakiś sposób. - Nie mów tak. Nie zapewniaj, że wszystko będzie dobrze. Gwiezdny Podróżnik właśnie zamknął jedyną możliwą drogę dostępu na planetę. - Johansson zorientuje się, że utracił z nami łączność. Będzie wiedział, że Gwiezdny Podróżnik ruszył w drogę. - Wiedział może i tak, ale co będzie mógł w tej sprawie zrobić? - Spojrzał na potężny, lity Mur Rynkowy. - Niewykluczone, że będziemy musieli sami zaatakować Gwiezdnego Podróżnika, kiedy tu przybędzie. - Ale... zemsta planety - sprzeciwiła się Olwen bliskim czci głosem. - Planeta będzie pomszczona, gdy Gwiezdny Podróżnik zginie. Muszę przygotować ciężką broń. Na wszelki wypadek. Podobnie jak większość wysokich rangą członków dynastii Campbell Sheldon utrzymywał na Ziemi prywatną rezydencję. Jego dom znajdował się na Nitachie, sztucznej wyspie zbudowanej przed kilkuset laty, gdy poziom morza się podnosił i naturalnym wyspom archipelagu Seszeli groziło zalanie. Efekt cieplarniany nigdy jednak nie sięgnął apokaliptycznych rozmiarów, jakie przewidywali najbardziej zapaleni obrońcy środowiska. Gdy najgroźniejsze dla środowiska zakłady przemysłowe przeniesiono na planety Wielkiej Piętnastki, a inspektorzy ochrony środowiska FNZ wprowadzili swe niezliczone, surowe przepisy, klimat zaczął wracać do łagodnego, dziewiętnastowiecznego ideału, który był celem ruchu ekologicznego. Najpoważniejszym problemem na Seszelach okazało się blaknięcie raf koralowych. Tysiące ich zginęły, ale nawet ten proces udało się powstrzymać. Wprowadzono nowe odmiany polipów i wspaniały koral znowu zaczął się rozrastać. Lecąca prywatnym samolotem naddźwiękowym Justine ujrzała wyspę jako błysk światła na czarnym morzu. Nie świecił księżyc i było widać bardzo niewiele gwiazd, nic więc nie oświetlało powierzchni oceanu. Zaczęli gwałtownie wytracać prędkość. Samolot ze skrzydłami delta opadał powoli ku położonemu trzynaście mil w dole oceanowi. Justine sprawdziła zapis ulokowanych w dziobie instrumentów. Nitachie była ledwie widoczna na tle ciemnych wód - ciepła plama na tle chłodniejszego morza. Wyspa miała kształt kwadratu o boku długości trzech mil. Od stromych betonowych ścian odchodziły długie falochrony, między nimi gromadził się biały piasek, tworzący łukowate plaże. W jedynym domu, zbudo- wanym nad północnym bokiem kwadratu, paliło się kilka świa- teł. Gdy samolot się zbliżył, zobaczyła wielki, niebieskozielony owal basenu. Ma lądowisku mrugały czerwone i zielone światła, metalowy nomost zaczynał się dwieście metrów od brzegu. Mały samolot wylądował na nim z tylko leciutkim wstrząsem. Dwaj ochroniarze ze Służby Ochrony Senatu zeszli po schodkach na pomost. Justine i Paula wysiadły dopiero wtedy, gdy zapewnili je, że jest czysto. Było ciepło, jak na środek nocy. Justine wciągnęła w płuca haust rześkiego, słonego powietrza. Dodało jej to wigoru po długim pobycie w klimatyzowanej kabinie.