Wiera Kamsza
OBLICZE ZWYCIĘSTWA
CZĘŚĆ I
„MAG”
ROZDZIAŁ 1
Le Un des Batons & le Cinq des Batons & Le Valet des Epees (As Buław, Piątka Buław i Paź
Mieczy)
1
Triada! Marcel Valme nie wierzył własnym oczom, wpatrując się w rozdane karty. Stwory
Zmierzchu! Triada, pierwszy raz w życiu! Wicehrabia tkliwie spojrzał na przeciwnika i powiedział
twardo:
– Podwajam!
– Panie!... Panie… Czwarta godzina!
Valme z trudem uniósł głowę, próbując zrozumieć, na jakim świecie się znajduje i co za
łajdak się do niego przyczepił.
– Panie, proszę wstać…Wyjeżdżamy.
Gerard! Przekleństwo, czego ten szczeniak chce? Wicehrabia apatycznie spojrzał w okno, za
którym w najlepsze świecił okrągły księżyc. Przyzwoici ludzie nocą albo grają w karty i piją, albo
kochają swoje damy. W najgorszym wypadku śpią, a tu! Wstawać, ubierać się, gdzieś jechać…
– Zaraz – Marcel ziewnął i opadł na poduszkę.
– Panie, nie można spać…Monsignore czeka – niech Leworęki porwie Kruka! I jego giermka
przy okazji, to znaczy nie giermka, a poruczeńca… Proszę, gdzie uwiła gniazdo obowiązkowość!
Wicehrabia zrozumiał, że spać już mu nie pozwolą, i usiadł na łóżku.
Czwarta rano! Koszmar! Marcelowi zdarzało się kłaść nawet później, ale wstawać?
Nieszczęśliwy sięgnął po rozrzuconą odzież, apatycznie przyglądając się, jak jego dręczyciel
doprowadza do porządku przybory do golenia. Potwór! Obowiązkowy małoletni potwór…
– Gerardzie, czy nie można się wyspać bodaj jeden jedyny raz?
– Ale, panie... – zaiste, ten młody człowiek wykończy każdego – Jest za gorąco, żeby jechać
dniem.
– No to jechalibyśmy nocą – Marcel odczuł nieprzepartą ochotę ponarzekać – Za to
wstawalibyśmy jak ludzie.
– Śpieszymy się – przypomniał Gerard Aramona i pocieszył: – Od południa do szóstej będzie
popas.
– Do południa jeszcze trzeba dożyć – stęknął Valme, biorąc się za golenie. A mógł zostać w
Ollarii, spać w swoim łóżku… Albo i nie w swoim, ale spać! W stolicy była Marianna, byli
balwierze, krawcy, karty, wino, a tutaj… Dziesięć dni w siodle! Roke i jego rozbójnicy są z żelaza,
a co z chłopcem? Pod wieczór żal na niego patrzeć, a jednak się trzyma. A jeszcze ten upał…
Marcel z odrazą przesunął dłonią po rozczochranych włosach i zaczął się ubierać.
Przez pierwsze dwa dni starał się jeszcze wyglądać jak szlachcic, ale Kruk gnał swój oddział
bez żadnej litości i Valme poddał się, przestał zakręcać włosy i zamienił stosowny do swego statusu
strój na kenallijskie szmatki. Nie wyglądał w nich co prawda nie wiadomo jak źle, ale i tak
szczycącemu się swą wytwornością kawalerowi nie przystało podróżować bez kaftana i ze zbójecką
chustką na głowie.
Wicehrabia z żalem obejrzał się na porzucone łóżko i zszedł do wspólnej sali, gdzie otrzymał
swoją porcję zimnego mięsa i wczorajszego chleba. To, że shaddi się nie doczeka, było tak samo
jasne jak i to, że wieczorem nie będzie wina. Pierwszy potwór Taligu oznajmił, że do Felpu można
zapomnieć o piciu. O piciu, o kobietach, o śnie… Wojna jeszcze nawet się nie zaczęła, a już tyle
trudności!
Kiedy Valme przełknął to, co nazywano tu śniadaniem, Kruk był już w siodle. Przy marszałku
kręcili się Warastyjczycy i nieodłączny Gerard. Marcel bohatersko życzył wszystkim dobrego dnia,
Roke kiwnął z roztargnieniem: wcale nie wyglądał na sennego, ale nie życzył sobie wdawać się w
świeckie rozmowy. Wicehrabia odwołał się w myślach do Pociętego Smoka, wdrapał się na konia i
porzucił miasteczko, którego nazwę zapomniał w tej samej chwili.
Kopyta monotonnie biły po zakurzonej drodze, jeźdźcy milczeli i Valme poważnie
podejrzewał, że Kenallijczycy i Warastyjczycy najzwyczajniej w świecie drzemią. Sam Marcel nie
umiał spać w siodle, a szkoda!
Mimo że była noc, którą tylko Alva mógł nazwać świtem, upał dawał się we znaki, a
wicehrabia starał się nie myśleć o tym, co ich czeka w południe. Marszałek prowadził oddział,
zmieniając galop na kłus; wzdłuż drogi ciągnęły się żywopłoty, z którymi ścieliły się pastwiska.
Niekiedy zza ciemnej kłującej ściany donosiło się ciche, senne meczenie i Marcel po raz pierwszy
w życiu pomyślał, że bycie owcą wcale nie jest takie złe.
Alva obiecał, że około południa dotrą do Er-Prieux. Można będzie coś zjeść i pospać do
wieczora. Z Er-Prieux do Urgotu jak ręką podać, Tomas będzie zaskoczony! Oczekuje Kruka z
armią w końcu lata, a ten już tu. Bez wojska, co prawda. Marcel nie mógł zrozumieć, czy Roke ma
jakiś plan i po jakie koty śpieszy się jak królewski kurier. Wyprawa okazała się nie tak przyjemna,
jak Marcel się spodziewał, ale wicehrabia żałował o podjętej decyzji tylko kiedy go budzono.
Mężczyzna, który nie był na wojnie, jest mężczyzną tylko w połowie! Poza tym wicehrabia miał
nadzieję, że ojciec zaliczy wojenne wyczyny jako wypełnienie synowskiego obowiązku i uda się
wywinąć od kolejnych odwiedzin ojcowskiego domu. Kochający syn zajął się układaniem listu do
najdroższego rodzica, gdy nagle Roke osadził konia i podniósł rękę do czoła, wpatrując się w szarą
dal. Wicehrabia prześledził spojrzenie marszałka i gwizdnął – zbliżało się do nich kłusem półtorej
dziesiątki konnych. Marcel uznał to za powód do rozmowy i podjechał do Kruka.
– Ktoś cierpi na bezsenność.
– Miejmy nadzieję, że Urgoci. Lepszego miejsca na spotkanie nie można wymyślić.
– Urgoci? – nie zrozumiał Valme.
– Wicehrabio – westchnął Roke – Czyżby pan nie pamiętał, jaką mamy godzinę? Ci ludzie się
śpieszą. Na kupców i poganiaczy zwierząt nie wyglądają, za to na gońców – nawet bardzo. Mało
prawdopodobne, by w Er-Prieux zdarzyło się coś ważnego, a Urgot i Felp oczekują ataku. Pańskie
wnioski?
Marcel nie zdążył odpowiedzieć – Alva spiął półmoriska, Kenallijczycy i Warastyjczycy
poszli za przykładem dowódcy. Gońcy, jeśli to rzeczywiście byli gońcy, zatrzymali się, wyraźnie
nie wiedząc, co robić: uciekać, bić się czy rozmawiać. Można było ich zrozumieć – na spotkanie z
Krukiem z pewnością nie liczyli: według wszelkich wojskowych zasad Pierwszy Marszałek Taligu
powinien być przy armii, która, jeśli dobrze poszło, dopiero wypełzła z Ollarii. Nie mówiąc już o
tym, że zawiązana pod torsem koszula, czarna chusta i noże do miotania zmieniły księcia w istnego
rozbójnika.
Jeźdźcy podjęli decyzję. Od grupy odłączył się jeden i powoli pojechał naprzód. Pięciu
innych sformowało szereg i podniosło muszkiety, niedwuznacznie dając do zrozumienia, że będą
chronić parlamentariusza.
– Wspaniałe – zauważył Kruk – Valme, proszę za mną.
Książę leniwie poruszył cuglami. Marcel, przeczuwając rozkoszną rozmowę, powtórzył gest
marszałka. Książę był arystokratą do szpiku kości – jakaż nonszalancja i zarazem jakiż wdzięk!
Jeźdźcy spotkali się przy uschniętym drzewie, z którego poderwał się niezadowolony ptak.
Nieznajomy rzeczywiście był w mundurze, ale wicehrabia nie potrafił określić, czy jest to mundur
urgocki, czy jakiś inny. Parlamentariusz otworzył usta, zamierzając coś powiedzieć, ale Alva go
uprzedził.
– Tak więc Bordończycy rozbili armię wielkiego miasta Felpu.
– Panie – oficer sprawiał wrażenie człowieka, któremu tylko co dali po głowie. – Pan… Skąd
pan wie?! Nikt nie mógł nas wyprzedzić!
– Spokojnie, jesteście pierwsi. No więc co z tą bitwą?
– Z… z kim mam honor?
– Roke Alva – z ochotą przedstawił się Kruk – A także Pierwszy Marszałek Taligu i władca
Kenalloa, chociaż to ostatnie w naszym przypadku jest mało istotne.
– Monsignore… – mało brakowało, a goniec by zemdlał, rozmyślił się jednak. Gdyby przed
Urgotem znalazł się Leworęki ze wszystkimi swoimi kotami, biedak nie byłby bardziej
wstrząśnięty. A mimo to oficer uwierzył, kogo ma przed sobą, uwierzył natychmiast i bez
najmniejszych wątpliwości. Alva uśmiechnął się:
– Jest pan zdziwiony?
– Monsignore, nie oczekiwaliśmy pana tak szybko… Pańska obecność tutaj to dla nas
ogromne zaskoczenie.
– Naturalnie – zgodził się Kruk – Jeśli jedziesz na wojnę, postaraj się wyprzedzić szpiegów.
– A… monsignore… Gdzie pańska armia?
– Armia przyjdzie – Roke machnął ręką – a flota przypłynie. Pod koniec lata.
Valme z trudem zdusił śmiech, wspominając, jak zadał identyczne pytanie w Letnim Obozie,
a w odpowiedzi usłyszał, że armia, rzecz jasna, wystąpi, ale szanujący się dowódca w razie
konieczności da sobie radę i bez niej.
– O – nieszczęsny oficer patrzył na Kruka jak na purpurowoziemskiego krokodyla –
Oczywiście… Taki zaszczyt… Tylko… Jest was tak mało…
– Kochany – bełkot Urgota wyraźnie rozbawił Alvę – Armia to rzecz pożyteczna, ale
powolna. Póki jej nie ma, obejdziemy się tym, co jest. Cóż zatem zostało z felpskiej floty?
– Osiemnaście galer. Gildi został zaskoczony. Bordończycy przyprowadzili setkę wimplów, w
tym dziesięć galeasów, a Gildi miał tylko galery… Dwadzieścia tysięcy „pawi” i dziesięć tysięcy
Bordończyków wylądowało w zatoce… Monsignore, kto panu powiedział?!
– Mordercy.
– Monsignore?! – oficer zagapił się na Roke z takim przerażeniem, że Valme zrobiło się żal
nieszczęśnika. To nic, Tomas jeszcze zdąży się dowiedzieć, jakim człowiekiem jest Kruk. Pióra
„pawiom”, rzecz jasna, powyrywa, ale najpierw rozprawi się z sojusznikiem.
Roke zlitował się nad Ugrotem. A może i nie zlitował, a postanowił sprawdzić, jak działają na
nieznajomych jego wyznania.
– Mnie, jak pan wie – Pierwszy Marszałek Taligu był wcieloną kurtuazją – wielu nie
aprobuje, ale to nie znaczy, że zabijają mnie każdego dnia. Jeśli próbują mnie wykończyć, to
znaczy, że komuś przeszkadzam. W danym przypadku przeszkadzałem Bordonowi, czyli – Gaifie.
Wasz Tomas jest skąpy jak sto Goganów: zanim kupił moją szpadę, długo się namyślał. „Pawie”
zorientowały się, o co chodzi, i podjęły odpowiednie kroki, czy raczej spróbowały je podjąć, a jak
zauważył pewien uczony, każde działanie pociąga za sobą przeciwdziałanie. Krótko mówiąc,
panowie, jedziemy do Felpu.
– Ale… – szarpnął się goniec – Ja jadę do Taligu.
– A pojedzie pan z nami. Jak się pan właściwie nazywa?
– Kapitan Finelli. Benito Finelli. Jestem patrycjuszem miasta Felpu w służbie księcia
Urgockiego.
– A to wicehrabia Valme, on się panem zajmie. Proszę kazać swoim ludziom zająć miejsce w
oddziale.
2
Richard Ockdell osadził moriskę i rozejrzał się. Dookoła było bardzo spokojnie i bardzo
sennie: tonące w zieleni domki, drzemiące zaułki, łagodne wzgórze, na którym wznosił się klasztor.
Z lekcji geografii Dick wiedział, że Krion znany jest głównie z owocowych sadów, opactwa
św. Tankreda i jesiennych jarmarków. W starożytności miasto było stolicą królestwa Uerty, później
dwór przeniósł się do Garikany, a po Wojnie Dwudziestoletniej Uerta rozpadła się na Agarię i Alat.
I to już było wszystko, co pan Chablis opowiadał o Krionie, a Władcę Skał najmniej na świecie
interesowała teraz cudza przeszłość…
Tuż przed pyskiem Sony pojawił się trójbarwny kot, zamarł na chwilę z wygiętym grzbietem i
skoczył w kierunku domu, który Dick uznał za gospodę. Przeczucie nie zawiodło, widocznie
młodzieniec, niezauważalnie nawet dla samego siebie, przeistoczył się w doświadczonego
podróżnika.
Na widok jeźdźca na czystej krwi morisku stojący na progu sługa rzucił się na zdobycz.
Ockdell pozwolił wziąć Sonę pod uzdę, a w odpowiedzi na namowy zjedzenia obiadu w „Kielichu
pielgrzyma” zeskoczył na ziemię. Klaczą zajął się wąskolicy stajenny, a młodzieniec nie miał
innego wyboru, jak tylko wejść w usłużnie otwarte drzwi.
Schludne schody przypominały Frambois i ojczulka Herkulesa. Święty Alanie, jakżeż wtedy
było dobrze! Dlaczego zamiast pokoju i radości nastąpił prawdziwy koszmar?! Strzały zza węgła,
pospieszny wyjazd do Nadoru, jeszcze bardziej pospieszna ucieczka do stolicy, oktawiańska groza,
głupia próba otrucia era… Teraz Dick nie miał wątpliwości – Kruk przeżył, inaczej Juan nie
wypuściłby giermka żywego.
Otyły gospodarz na widok gościa wpadł w burzliwy zachwyt. Biedak niemal padał na kolana,
błagając szlachetnego pana, by ten został na noc, i Dick potulnie zajął najlepszy pokój, z oknem
wychodzącym na klasztor. Zaproponowano mu wino, młodzieniec poprosił o „Wdowią łzę”. „Łez”
w gospodzie nie było, Dick zgodził się zatem na agaryjskie lechuza vianca, w końcu co to za
różnica…
Gospodarz pobiegł przygotowywać kurczęta, a książę Ockdell rozgościł się przy czystym
stole. Giermek księcia Alvy przybył do Krionu, pozostawało mu jeszcze otworzyć paczkę. Albo nie
otworzyć.
Władca Skał mógł wyrzucić zaszyty w skórę przedmiot do przydrożnego rowu, spalić, utopić,
zgubić – i jechać gdzie dusza zapragnie, a jednak młodzieniec wypełnił polecenie nawet nie era, a
byłego handlarza niewolnikami. Księcia Ockdella posłano do Krionu i książę Ockdell jak w półśnie
do tego Krionu pojechał. Dwa razy Dick zmieniał kierunek, potem jednak przeszkodziły mu
deszcze i łania, która przebiegła przez drogę. Jednakże każda podróż kiedyś się kończy. Były
giermek Pierwszego Marszałka Taligu dotarł do celu, teraz musiał tylko wziąć nóż i rozciąć
pieczęcie.
Przyniesiono wino. Jakie było – dobre, znośne, paskudne – Richard nie wiedział: nie czuł
smaku. Młodzieniec patrzył na leżący na stole czarny przedmiot i opróżniał dzban za dzbanem, a w
głowie uparcie nie chciało się zakręcić, mimo że zazwyczaj Dickowi wystarczało kilka kielichów.
Pojawił się sługa – nie tamten, który pilnował na ulicy, a inny, chudy i uszaty. Zapytał, czy
podać obiad, na co Richard odpowiedział twierdząco. Kurę upieczono doskonale, chleb był gorący,
a owoce soczyste. Trzeba było jeść, więc Dick jadł, jadł długo, bo obiad był odroczeniem. Później
Władca Skał długo mył ręce, wyjaśniał gospodarzowi, że życzy sobie zmienić ubranie, rozmawiał z
krawcem i szwaczką. Potem wszyscy wyszli, zbliżał się wieczór, zapachniało maciejką i innymi
kwiatami, których Dick nie znał, w klasztorze wybił dzwon na wieczorną mszę. Tutaj nie wojowano
i nie zabijano, a modlono się…
Natrętne bicie dzwonu przypominało o Oktawiańskiej nocy. Dick zatrzasnął okiennice i
zapalił świece. Nie można było już dłużej zwlekać. Młodzieniec, wziąwszy przyniesiony przez
gospodarza nóż, podważył znajomą pieczęć z niebieskiego wosku i zerwał cienką skórę.
Wewnątrz znajdowała się płaska szkatułka z czarnego drewna, zamknięta na filigranowy
zameczek, do którego przymocowano na łańcuszku rzeźbiony kluczyk. Wyrafinowane i drogie, jak
wszystko w domu Kruka. Richardowi wydało się, że widział tę rzecz na biurku era, ale całkowitej
pewności nie miał.
Młodzieniec postawił szkatułkę na stół i zamyślił się. Słyszał zarówno o kluczach z
zadziorami, które smarowano śmiertelną trucizną, jak i o wyskakujących z zamków zatrutych
igłach. Czyżby wypuszczono go tylko dlatego, żeby zabić tutaj, w Krionie? Roke nie byłby do tego
zdolny, Roke, ale nie handlarz niewolnikami. Jeśli er nie żyje, Juan będzie się mścił, i to okrutnie, a
co może być gorsze od śmierci na progu wolności? Tak właśnie zginął Konrad Pridd, który wyrwał
się z więzienia i nałożył zatrutą przez żonę koszulę.
Dick nie miał już wątpliwości: Kruk nie żyje, a szkatułka jest śmiercią. Trzeba ją spalić!
Młodzieniec odsunął niebezpieczny przedmiot, nalał sobie wina, wstał, podszedł do okna i wypił,
znów niczego nie czując. Może poprosić o kaserę? Albo zamówić mszę za zmarłych, mimo że Alva
był ollarianinem, jeśli nie czymś gorszym. Nie na próżno mówią, że w duszach potomków Ramiro
płonie wieczny zmierzch, a siła i niezwyciężoność kenallijskich władców to dar Leworękiego!
Podobnie jak uroda i władza nad kobietami. Tylko anioły mogą odmówić wybrańcom Obcego.
Katarina Arigau jest takim aniołem, jej życie znaczy więcej niż życie bezbożnika i mordercy, ale
Władca Skał okazał się złym obrońcą. Teraz może tylko modlić się za Katari do Stwórcy, nikt inny
nie pomoże jej wysokości, która została zupełnie sama w swej przybranej jedwabiami klatce…
Dźwięk dzwonu przesączał się nawet przez zamknięte okiennice. Wzywał, żądał,
przypominał o najwyższym obowiązku. Mateńka, gdyby znalazła się w Krionie, natychmiast
udałaby się do monasteru, ale Richard nie mógł się modlić. Rozumiał, że to grzech, ale, jak widać,
rację mają ci, co mówią, że mordercy i zdrajcy słyszą nie Stwórcę, a Leworękiego. A kim jest on
sam, jak nie zdrajcą i nie mordercą?
Przynosi nieszczęście. Przez niego zginęło lub zginie w niedługim czasie wielu wspaniałych
ludzi, a on byczy się w Krionie! Ma konia, złoto i swobodę, ale co z nimi robić? Komu tutaj
potrzebny jest Richard Ockdell, komu on w ogóle jest potrzebny?! Wyrzucono go jak nieprzydatną
rzecz!
Dick rzucił się do stołu, złapał szkatułkę, wsunął klucz w zamek i gwałtownie przekręcił. Coś
szczęknęło, ale nie wyskoczyły żadne zatrute igiełki. Młodzieniec powoli podniósł wieczko: w
środku na niebieskim aksamicie leżał ojcowski sztylet, obok niego pobłyskiwał pierścień Epineix.
To było wszystko.
3
Benito spodobał się Marcelowi od razu, czego nie można było powiedzieć o drodze. Epineix
ze swoimi pastwiskami i winnicami zniknęła w tumanie kurzu, przed nimi rozciągało się
płaskowzgórze Galbraix – Marcel w życiu jeszcze nie widział bardziej odpychającego miejsca.
Mgliste wspomnienia o niewyuczonych lekcjach szeptały, że wcześniej szumiało tu morze, potem
się cofnęło, pozostawiając zwycięskiemu lądowi martwe jeziora, otoczone śnieżnobiałymi
kołnierzykami soli.
Nie było tu nawet miejsca na popas, chyba żeby zjechać z drogi i poszukać cienia wśród
dalekich cętkowanych skał, ale tam, bez wątpienia, były żmije, a żmij Marcel nie lubił. Tak samo
jak skorpionów i skaczących jadowitych kirkorell, zamieszkujących tutejsze krainy.
Wydawało się rzeczą nie do pomyślenia, że z powodu tak nikczemnych ziem co rusz
wybuchały wojny. Jedna zresztą weszła do historii pod nazwą Solnej, a było to pięćdziesiąt lat po
upadku Rakanów.
Sól przyniosła Urgotowi niezliczone bogactwa, na niej właśnie wyrosło księstwo, którego
władcy byli nie tyle wojownikami, ile kupcami. Handlowali solą i miedzią, srebrem i ołowiem,
wydobywanymi w niewysokich, zerodowanych górach.
Czym zakończyły się stare wojny, wicehrabia nie pamiętał – historia i geografia nigdy nie
interesowały następcy Valmontów – zastanawiał się natomiast nad tym, jak dostać się do
otoczonego Felpu. Trzydzieści tysięcy szwendających się po brzegu wrogów wyjątkowo go
niepokoiło. Do oblężonego miasta przebije się tylko silna armia, ale Savignac podejdzie nie
wcześniej niż jesienią. Valme powątpiewająco popatrywał na Roke, sennie kiwającego się w siodle.
Alvie może wpaść do głowy, żeby zostawić konie i nocą przedostać się do miasta obok pozycji
wroga. Marcela absolutnie nie zachwycała podobna przygoda.
– Benito – Valme postarał się, żeby jego głos brzmiał spokojnie. – Uważa pan, że droga do
miasta jest wolna?
– Oczywiście – zapewnił Felpijczyk w urgockiej służbie – Jej nie można tak łatwo przeciąć.
Sam pan zobaczy, nie chcę teraz psuć panu przyjemności.
– Przyjemności?
– Mur Nadbrzeżny jest uważany za cud świata – w głosie oficera brzmiała zasłużona duma –
Ciągnie się od Venianeiry do miasta, zakrywając drogę z lewej strony, a z prawej chroni nas morze.
Valme nic już nie rozumiał. Jeśli wrogowie wylądowali na brzegu w jednym miejscu, co
przeszkadza im wylądować w innym i przeciąć trakt?
Felpijski Urgot roześmiał się:
– Zastanawia się pan, dlaczego dożowie nie pchają się z dwóch stron? A dlatego, że na
zachodzie za kota nie wylądujesz: i rafy, i mielizny, a do tego jeszcze patrole… Do Felpu nie można
się dostać inaczej niż lądem po Nadmorskim Trakcie.
– Czemu nie wysadzą muru?
– Nie są przygotowani. To nic, niech się grzebią, im dłużej, tym lepiej. Oczywiście do jesieni,
kiedy przyjdzie armia, nie da rady ich przetrzymać, a szkoda…
Teraz przyszła kolej na uśmiech Valme. Alva nie po to zajeżdżał konie, żeby teraz czekać na
Savignaca. Kruk coś zamyślił, znaczy – będzie wesoło. Skrywając uśmieszek, Marcel wpatrzył się
w ucho swojego konia. Uspokoił się nieco w kwestii drogi i żar, który odstąpił przed nie tyle
strachem, ile uzasadnionymi obawami, znów zaatakował. Wicehrabia nie wiedział, co gorsze:
bezlitosna wściekłość słońca czy grząski zaduch, lejący się z niskich gęstych obłoków, które nie
miały najmniejszego zamiaru uszczęśliwić podróżników deszczem.
Obłoki były tak samo oszukańcze jak przeklęte jeziora, których oddział nijak nie mógł
zostawić za sobą. Z daleka woda wydawała się zwyczajna, ale nie nadawała się ani do picia, ani do
kąpieli, a w ciemnych głębinach nie pływały nawet najbardziej niejadalne ryby. Marcel pojmował
to wszystko, ale lubować się błyszczącym lustrem wody i cierpieć przy tym z gorąca i pragnienia –
litości!
Nieoczekiwanie Roke Alva skierował konia ku jednemu z jezior, według Marcela niczym nie
różniącemu się od innych. Gerard, naturalnie, uczepił się swojego monsignore’a, chociaż
ciekawość, jaką wykazał książę, w takim upale była niepojęta. Kenallijczycy i aduani wstrzymali
konie, nie zamierzając pójść w ślady Alvy, natomiast Urgoci wyraźnie się zaniepokoili.
Benito spiął ogiera i popędził za Roke, Marcel po jakieś koty ruszył za nim. Alva, słysząc
tętent, obejrzał się i ściągnął wodze.
– O co chodzi, panowie?
– Monsignore… – młody oficer czuł się niezręcznie – To… to, oczywiście, bzdura, ale… To
jezioro… Nikt się do niego nie zbliża… Złe miejsce…
– Naprawdę? – Kruk zmrużył niebieskie oczy, wpatrując się w migoczący solny wał,
otaczający martwe lustro – A dlaczegóż to?
– Nie wiem – uczciwie przyznał Urgot – Nikt dokładnie nie wie, ale Litta nie znosi obcej
ciekawości.
– Dobrze – uśmiechnął się Alva – uszanujemy cudzą skromność. Obrażanie jezior w żadnym
wypadku nie wchodzi w moje plany.
Książę uprzejmie skłonił głowę, jakby prosząc o wybaczenie niezbyt ładną i niezbyt młodą
damę, i zawrócił konia. Na twarzy Benito odbiła się nieskrywana ulga.
Nic więcej tego dnia się nie zdarzyło, a przed nocą oddział dotarł do Ogramica, gdzie
zaczynał się słynny Nadmorski Trakt. Marcel miał nadzieję, że chociaż tutaj zdobędzie przyzwoite
łóżko i dużo wody, jednak Alva dał na odpoczynek tylko półtorej godziny. Kruk się spieszył, nie
miał głowy do czyjegoś zmęczenia.
ROZDZIAŁ 2. FELP
Le Roi des Deniers & Le Trois des Deniers & Le Trois des Batons (Król Denarów, Trójka Denarów
i Trójka Buław)
1
Do wielkiego miasta Felpu Pierwszy Marszałek Taligu wjechał po zmroku. Droga zajęła
czternaście i pół dnia. Było to niezłe osiągnięcie nawet jak na królewskiego kuriera, a jednak Alva,
gdyby mu pozwolić, jechałby jeszcze szybciej. Marcela uratowało jedynie to, że Kruk znał
możliwości ludzi i koni i nie zaganiał ich na śmierć. Nie miał jednak żadnych skrupułów, w kwestii
doprowadzenia ich do półżywego stanu.
W czasie drogi Valme wywiercił w pasie trzy nowe dziurki. Z jednej strony nie mogło to nie
cieszyć: Valmontowie mieli skłonność do otyłości, a wicehrabiemu nie uśmiechało się być
odkarmionym na tyle, żeby stać się podobnym do najdroższego rodzica. Z drugiej jednak wychudły,
nieogolony kawaler w kenallijskich szmatkach raczej nie pobudzi fantazji felpskich ślicznotek.
Szczególnie jeśli obok będzie Roke. Temu czarna koszula i zbójecka chusta tylko dodawały
tajemniczości, tak cenionej przez kobiety. Gdyby Marcel nie bał się, że zostanie wyśmiany,
poprosiłby o chwilę zwłoki, żeby doprowadzić się do porządku. Wyobraźnia jednak podsunęła mu
obraz marszałka, z uśmieszkiem unoszącego brew, i Valme wybrał mniejsze zło, starając się
wyrzucić z głowy myśli o brzoskwiniowym kaftanie i czystych, ułożonych włosach.
Na szczęście dla wicehrabiego pierwsze spotkanie odbyło się bez dam. Wysłany przodem
Benito Finelli uszczęśliwił Duksję wiadomością o przybyciu znamienitego gościa i niewyspany
grand-dux z durnym imieniem Livio Gampana przywitał księcia i jego orszak u wrót miasta. Dux
był wysoki i całkiem przystojny, ale ogólne wrażenie psuły absurdalny chałat, obszyty, nie bacząc
na koszmarny upał, siwoziemskimi sobolami, i jeszcze bardziej absurdalny kołpak na głowie,
ozdobiony jednakże całkiem niezłą broszą ze szmaragdem. Po twarzy Gampany spływał pot, ale
dux mężnie cierpiał, namiętnie zapewniając przybyłych o płomiennej miłości do wielkiego Taligu,
jego wysokości Ferdynanda Ollara i największego stratega Złotych Ziem.
Największy strateg słuchał uroczystej przemowy z kamiennym spokojem, jeśli, oczywiście, w
ogóle słuchał, a Marcel gapił się na potężne mury, ciemniejące na tle usypanego gwiazdami nieba.
Nocą ściany wydawały się niewzruszone jak same skały, ale dzień nie jest tak pobłażliwy ani dla
murów, ani dla kobiet. Dla mężczyzn zresztą też nie. Wicehrabia wiercił się w siodle, z
obrzydzeniem patrząc na zakutanego w futra Felpijczyka: jeszcze tego brakowało, żeby sterczeć w
bramie miejskiej do świtu, a potem nieogolonym jechać przez zapchane tłumem ulice. W Felpie
żyło, i to nieźle, około stu tysięcy ludzi, chociaż według wicehrabiego, osiedlić się w takim piekle
mógł tylko szaleniec albo chory na szarą gorączkę. Jeszcze większy szaleniec mógł przez bitą
godzinę mielić językiem o swojej nieziemskiej radości wtedy, kiedy gościom potrzeba gorącej
wody, przyzwoitego balwierza i mocnego shaddi.
Grand-dux dobrnął nareszcie do końca swojej przemowy, oznajmiając, iż nie wątpi w bliskie
zwycięstwo nad zdradzieckim i wiarołomnym wrogiem. Roke uprzejmie skłonił głowę i
zaproponował, żeby przenieść omawianie kampanii w bardziej dogodne miejsce. Grand-dux stracił
na chwilę rezon, ale już w następnej uśmiechnął się, doceniając wyrafinowany żart wielkiego
wojownika. Oświadczył, że Duksja zbierze się w południe, a na razie na księcia i jego świtę czeka
palazzo Syren.
– Prosimy o wybaczenie – Livio Gampana spuścił oczy niby narzeczona, której udowodniono
brak dziewictwa – Nie oczekiwaliśmy pana tak szybko i nie zdążyliśmy zdjąć tapet i zmienić
herbów na frontonie.
– Nic strasznego – Marcelowi wydało się, że Alvę dusi śmiech – Przeżyję dowolną tapetę, o
ile nie będzie to różowa w zielone paski.
Valme omal nie zawył, wyobrażając sobie gęby niezliczonych Manrików, którzy, niestety, nie
słyszeli Pierwszego Marszałka. Grand-dux nie zrozumiał żartu, bo i nie mógł go zrozumieć.
Nieszczęśnik rzucił się zapewniać Alvę, że w palazzo Syren wszystko utrzymane jest w
morskich tonach. Valme nastawił uszu, oczekując, że teraz Kruk przejdzie do ośmiornic i meduz,
ale wtedy, jak na złość, pojawiła się nowa postać, na pierwszy rzut oka bezwzględnie wojskowa.
– Książę – Marcel miał wrażenie, że Gampana niespecjalnie jest rad nowo przybyłemu –
Proszę pozwolić, że przedstawię panu wice-dowódcę garnizonu Felpu, generała Massimo Varchesę.
– Cieszę się, że pan przyjechał – powiedział prosto generał – Nasze położenie, mówiąc
wprost, jest nie do pozazdroszczenia...
– Nie należy teraz zanudzać gości – przerwał grand-dux, zanudzający ich od dobrej pół
godziny. Generał nachmurzył się, ale zmilczał. Z uprzejmości, jak uznał Marcel. Roke uśmiechnął
się swoim najbardziej salonowym uśmiechem.
– Panowie, nie chciałbym pojawić się przed ojcami miasta Felpu wyglądając jak rozbójnik z
gościńca. Czy ja i moi oficerowie możemy udać się do palazzo Syren?
– O tak – zapewnił Livio Gampana – Będę szczęśliwy, mogąc panom towarzyszyć. Czekają
na nas lektyki.
– Dziękuję, panie – zaparł się Kruk – ale osobiście wolę siodło lub własne nogi. Mam
nadzieję, że wielkie miasto Felp wybaczy mi moje nawyki.
Wielkie miasto Felp wybaczyło, bo cóż innego mogło zrobić?
2
Palazzo Syren było rozkoszne – z fontannami na dziedzińcu, rzeźbami na dachach i schodach
oraz różami i kameliami gdzie tylko się dało i gdzie się nie dało. Nie była to taligojska rozkosz, ale
Marcelowi się spodobała. O wiele mniej podobała mu się własna opalona fizjonomia i proste włosy.
Oczywiście, w Felpie są i fryzjerzy, i balwierze, ale przecież nie będzie ich szukał w tej chwili!
Valme melancholijnie zaczesał niezakręcone włosy do tyłu, związując je czarną wstążką. Lepiej już
w ten sposób, niż zostawić je rozpuszczone i pozwolić, żeby do twarzy lepiły się jasne strąki.
Wicehrabiego udobruchał nieco gwardyjski mundur: ten, kto go zaprojektował, niezaprzeczalnie
odznaczał się doskonałym gustem. Marcel Valme zapiął pas, po raz ostatni spojrzał w ogromne
lustro i wyszedł na korytarz.
Roke stał przy otwartym, sięgającym podłogi oknie, ubrany rzeczywiście tak, jak przystało
taligojskiemu marszałkowi. Letni biały mundur i czarna koszula podkreślały dziką urodę
Kenallijczyka. Valme nie to, żeby pozazdrościł, po prostu pożałował, że dla rodu Valmontów natura
nie była tak łaskawa. Marcel nie odmówiłby posiadania w swoim rodowodzie Leworękiego, ale,
niestety, prababki wicehrabiego nie zrobiły wrażenia na Władcy Kotów...
Alva ziewnął i odszedł od okna.
– Postanowiłem nie brać tutaj Moro – oznajmił zamiast powitania – W Felpie koń pełnej krwi
to ostatnie, czego potrzebujemy. Ach tak, Valme, nie zapomniał pan, że jest moim oficerem do
specjalnych poruczeń? Przypuszczam, że jego wysokość już podpisał pański patent na kapitana. On
lubi podpisywać oficerskie patenty...
– Znaczy, że teraz jestem kapitanem? – Marcel poczuł dumę – A ja myślałem, że Savignac
żartuje.
– W Felpie lepiej być kapitanem niż wicehrabią – Roke przeciągnął się jak kot – Mieszkańcy
wolnego miasta Felpu, nie mając swoich tytułów, nie aprobują cudzych. Teraz idziemy do Duksji
na radę wojenną. Będą tam ci, którzy są nam potrzebni i ci, którzy nie są. Wygodne...
– Będzie pan strzelał? - żart wyrwał się Marcelowi przypadkiem, ale wyglądało na to, że się
udał. Roke uśmiechnął się:
– Nie dziś... Chociaż zanim zajmiemy się wrogami, rzeczywiście trzeba będzie posprzątać u
przyjaciół. Obecny stan rzeczy mnie nie zadowala.
Marcel milczał, oczekując kontynuacji, ale ta nie nastąpiła. Roke wziął ze stołu kapelusz z
białym piórem i nałożył, nawet nie pomyślawszy o tym, żeby spojrzeć w lustro. Najmniej na
świecie książę był zainteresowany tym, jak sam wygląda. Pewnie, przecież zawsze wyglądał
doskonale.
– Jako oficer do specjalnych poruczeń – oznajmił marszałek, zakładając rękawiczki – musi
pan wiedzieć, że z powodu niskiego poziomu wody duxowie nie posiadają ani statków żaglowych,
ani galeasów, za co zresztą właśnie zapłacili. Zatoka jest zablokowana, a Gaifijczycy obłożyli
miasto według wszelkich reguł. Varchesa mówił, że „pawie” wykopały rów, usypały wał i rozbiły
wzmocnione obozy. W zamknięciu pierścienia przeszkadza im tylko przykrywająca trakt ściana, tu
nawet yzarg się domyśli, że od niej zaczną... Brzydka sprawa, ale do duxów to jeszcze nie dotarło.
Gerardzie, jest pan gotów?
– Tak, monsignore!
Jakby ta chodząca obowiązkowość mogła nie być gotowa!
3
Taligojczykom wskazano wygodną, obitą aksamitem ławę pod ogromną ptako-rybo-panną,
mizdrzącą się na herbie Felpu. Jeszcze jedna skrzydlata i ogoniasta ślicznotka kokieteryjnie
spoglądała z sufitowego panneau na siedzących poniżej mężczyzn. Marcel znienacka zaciekawił
się, czy istnieje możliwość uprawiania miłości z podobnym stworzeniem. Valme kombinował na
różne sposoby, ale nie mógł wymyślić pozycji, w której nie przeszkadzałyby ani skrzydła, ani ogon.
Nie mogąc się powstrzymać, wicehrabia podzielił się swoimi wątpliwościami z Roke, gdyż na
szczęście narada jeszcze się nie rozpoczęła. Alva z miejsca zrozumiał, co kłopocze świeżo
upieczonego kapitana i melancholijnie zauważył:
– Mój drogi Valme, właśnie dlatego pozostaje panną.
Marcel nie spadł z ławki tylko dlatego, że w samą porę wspomniał, gdzie się znajduje. Aby
zdławić niestosowne rozweselenie, musiał przygryźć wargę – zabolało, za to pomogło. Wicehrabia
opanował wesołość w ostatniej chwili – zaczynało się osławione sorteo1
. Sześćdziesięciu ośmiu
poważnych, gładko wygolonych mężczyzn w długich szatach obszytych siwoziemskimi sobolami
po kolei podchodziło do marmurowej urny i wyciągało złotą kulę z numerem, po czym każdy
zajmował odpowiednie miejsce przy masywnym dębowym stole.
Zabawny zwyczaj, za to nie trzeba się obawiać, że ojcowie miasta2
pobiją się o miejsca – nie
można się obrazić na wyciągnięte losy. Po zakończeniu sorteo do sali wpuszczono testigo3
i sług
miasta4
, pośród których wicehrabia zauważył generała Varchesę. Obok niego szedł dobrze
zbudowany człowiek około pięćdziesiątki. Miał tak bardzo ogorzałą twarz, że nawet Marcel
zrozumiał: marynarz.
Grand-dux Gampana poczekał, aż wszyscy usiądą, i dotknął złotego dzwoneczka. Gruby
esperatysta z emaliowanym gołębiem na piersi wymamrotał modlitwę o rozkwit i dostatek
wielkiego Felpu i jego mieszkańców, pobłogosławił zebranych i zaczęło się!
Livio Gampana rozpoczął od przedstawienia Pierwszego Marszałka Taligu i przez bitą
godzinę wychwalał go jak gogański jubiler, sprzedający unikatowy kamień. W końcu nudziarz
zamilkł, ale to nie był koniec: jego miejsce zajął drugi dux, chudy jak patyk, z niskim, głębokim
głosem. Ten wziął na siebie szczegółowy opis szczęścia swojego i swoich współbraci, jakie
ogarnęło ich na widok tak wielkiego dowódcy i szlachetnego kawalera, który bez najmniejszej
wątpliwości okryje hańbą nieprzyjaciół wolnego miasta Felpu.
Po duxie chudym podniósł się dux uszaty. Taligojska fryzura mogłaby ukryć taką wadę,
taligojska, ale nie felpijska. Takich uszu Marcel jeszcze nie widział – żywo przypomniały
wicehrabiemu o koszmarach, jakie przeżywał na lekcjach geometrii, kiedy złośliwy mentor pytał,
czym jest koło i linia prostopadła. Wtedy unar Marcel nie znał odpowiedzi, teraz powiedziałby, że
uszy duxa Andreatti przedstawiają sobą dwa koła, położone prostopadle do głowy. I trzeba było
uciec z Ollarii, żeby to zrozumieć!
Marcel zerknął na Roke – wyglądało na to, że książę drzemie z otwartymi oczami. Pewnie,
jeśli możesz zasnąć w siodle, to dlaczego nie na wygodnej ławce. Valme tak nie umiał, dlatego
znów zajął się szczegółowym oglądaniem ptako-rybo-panny. Tym razem ze współczuciem. Posiedź
tutaj kilka wieków i posłuchaj całej tej mętnej gadaniny – nie taki ogon wyrośnie! A i życzenie
rozstać się z dziewictwem przepadnie. Już lepiej być na suficie i w samotności, niż w łóżku z
1
Losowanie.
2
Ojcami miasta nazywa się duxów.
3
Testigo są wybierani przez zamożnych obywateli miasta. Ich obowiązkiem jest obecność podczas zebrań Duksji i
relacja z ich przebiegu. Testigo nie mają prawa głosu, za to mają duże wpływy, ponieważ w znacznym stopniu to od
nich zależy, ile głosów w następnych wyborach zdobędzie kandydat na duxa.
4
Sługami miasta nazywani są urzędnicy i dowódcy wojskowi, którzy otrzymują pensję ze skarbu państwa. Sług
miasta na stanowisko przyjmuje i zwalnia z niego Rada Duxów większością trzech czwartych głosów.
takimi... duxami.
Pogrążony w myślach o ogonach wicehrabia niemal zapomniał o uszach i nie zauważył, kiedy
Andreatti ustąpił miejsca siwemu grubasowi. Ten, chwała Leworękiemu i jego kotom, nie zaczął
mówić o niczym, a zajął się przedstawianiem admirałów i generałów.
– Dowódca armii wolnego miasta Felpu, generalissimus Titus Wansi.
Generalissimus był imponujący, prawie tak jak szanowny rodzic Marcela, ale ojczulek
wydawał się żwawszy i... mądrzejszy.
– Wice-dowódca generał Prospero Fraci.
Prospero nosił zachwycający mundur i był nawet przystojny, chociaż w porównaniu z Roke
biedak wyraźnie przegrywał. Marcel mógłby przysiąc, że miejscowy piękniś doskonale to
zrozumiał i niepokoi go to o wiele bardziej niż wszyscy Bordończycy świata.
– Wice-dowódca generał Massimo Varchesa.
Varchesa wyglądał na zadowolonego. W odróżnieniu od wice-dowódcy generała Luigi
Crotallo, który obudził w Valme najżywsze współczucie. Sądząc po wyglądzie, chmurny żołnierz
ostatni raz wyspał się wtedy, co i sam Marcel, to jest trzy tygodnie temu.
Główny inżynier, Tiffano Grakka, przypominał źle ogolonego jeża, ale jeża mądrego,
chytrego i wesołego. Główny artylerzysta Corrado Kancio jaśniał tak samo jak Varchesa. Marcel
uznał, że są przyjaciółmi, których mdli od grand-duxa i generalissimusa. Obaj wyraźnie oczekiwali,
że Alva zacznie wyciągać zza pazuchy koty i dziewice. Zresztą sam Marcel czekał na to samo.
– Starszy admirał Barbaro Cimarosa – ciekawe, kiedy to starszy admirał ostatni raz wychodził
w morze: przed urodzinami Roke czy jednak później?
– Admirał Fokkio Gildi.
Ogorzały kiwnął ponuro. A z czego tu się cieszyć – starcie przegrane i jak nic winę zwalą na
niego.
– Admirał Mucio Skwarza.
Skwarza był młody, wesoły i beztroski. Warto byłoby poznać go bliżej, choćby dlatego, że
musiał wiedzieć, gdzie w tym mieście można znaleźć piękne kobiety, dobre wino i znośnego
krawca.
Mucio był ostatnim z przedstawionych. Gruby dux, sapiąc ciężko, opadł na fotel, za to znów
wstał Gampana.
– Panowie – rzekł, z ojcowskim wyrzutem patrząc na wojskowych – Powinniśmy zapoznać
naszego gościa ze szczegółami nieszczęścia, jakie na nas spadło.
Generalissimus Titus z powagą podniósł i opuścił ogromną głowę. I on, i starszy admirał
sprawiedliwie mogli zostać uznani nie tylko za ojców Felpu, ale wręcz za jego dziadów.
– Mówić będzie Fokkio Gildi.
Pokonany admirał podniósł się i podszedł do wysokiej mównicy, na której stała jeszcze jedna
ogoniasta strażniczka Felpu. Gildi był już dobrze po czterdziestce i jak nikt odpowiadał
wyobrażeniu wilka morskiego. Pasował też głos: ochrypły, niski i dźwięczny.
– Rozbili nas – powiedział marynarz – nie mogło być inaczej. Pięćdziesiąt naszych galer
wobec prawie setki bordońskich, nie licząc dziesięciu galeasów. Nie wiem, czy to coś mówi
naszemu gościowi, który wcześniej walczył tylko na lądzie...
– Panie admirale – spokojnie powiedział Roke – wie pan, czym się różni koń od muła?
Gildi z zakłopotaniem patrzył na marszałka; Alva uśmiechnął się przewrotnie:
– Wie pan, chociaż nie jest pan kawalerzystą. A ja wiem, czym się różni galera od galeasa.
Gildi głośno wciągnął powietrze i nieoczekiwanie roześmiał się z całego serca. Żart wyraźnie
mu się spodobał.
– Cóż, tym lepiej! Nie muszę więc panu tłumaczyć, dlaczego ja siedzę w zatoce, a „pawie” i
„delfiny”5
szarogęszą się na brzegu.
– Delfiny na brzegu – to wbrew naturze – zauważył Roke. – Admirale, czy, według pana,
można odblokować zatokę z zewnątrz?
5
Pogardliwe przezwisko bordończyków. Na herbie Republiki Bordonu przedstawiony jest delfin w koronie.
– Pewnie, setka krabów im w... – Gildi urwał i z zakłopotaniem obejrzał się na ptako-rybo-
pannę. – Tyle że na naszym morzu żaglowcom będzie ciężko.
– Tak, miejsce dla miasta wybraliście dziwne – zgodził się Roke – Cóż, skoro o morzu można
zapomnieć, porozmawiajmy o lądzie. O tym, że „delfiny” i „pawie” w liczbie trzydziestu tysięcy
sztuk spacerują po brzegu – wiem. Jak i o tym, że działają z zachowaniem wszystkich prawideł
sztuki wojennej.
– Drogi przyjacielu – grand-dux przyłożył dłoń gdzieś pomiędzy sercem a żołądkiem –
Jesteśmy pewni, że oblegająca nas armia nie zamierza szturmować miasta, jako że sprzeciwia się
temu sama natura, będąca pierwszym fortyfikatorem Felpu.
– O tak – generalissimus plasnął w stół pulchną dłonią – Dowodzący Bordończykami
marszałek Capras ujawnił swoje zamierzenia. Chce zamknąć pierścień okrążenia i groźbą głodu
zmusić nas do poddania się. Mamy jednak wystarczająco dużo sił i zapasów, żeby przetrwać do
nadejścia pomocy. Niemniej jednak, jeśli pozwolimy przeciwnikowi przeciąć Nadmorski Trakt,
nasza sytuacja stanie się... mmm... niełatwa. Capras też to rozumie.
A czego tu nie rozumieć! Dziwne, okazuje się, że wojenne mądrości nie są aż tak złożone.
Marcel od razu zorientował się, o co chodzi wojskowym i wprawiło go to w istną euforię.
Rzeczywiście, szturmowanie położonego na stromym nadbrzeżnym wzgórzu Felpu jest trudne, a
przecięcie jedynej drogi prowadzącej do miasta – kuszące, mimo że niewiele łatwiejsze.
– Następnej nocy nasze położenie zmieni się na lepsze – zakończył Titus – Na terytorium
przylegającym do głównego obozu wroga znajduje się Pajęcze Wzgórze. Zdobędziemy je i
ustawimy na nim armaty, dzięki czemu będziemy mogli ostrzeliwać wrogi obóz i odciągnąć
oblegających od chroniącego trakt muru.
– Proszę wybaczyć moją niewiedzę – Roke uśmiechnął się uprzejmie – Dlaczego to wzgórze
nosi tak nieprzyjemną nazwę? Tam są pająki? A może swoim kształtem przypomina pająka?
– Kirkorelle tam są – burknął Varchesa.
– One wszędzie są – huknął admirał Gildi – Odwłok jak pięść i kosmate jak moje myśli!
– Miejmy nadzieję, że uszczęśliwią swoją obecnością bordoński obóz – uśmiechnął się Roke
– Szkoda, że Capras nie wziął na wojnę małżonki. Kobiety zazwyczaj nie żyją w zgodzie z
pająkami.
– Kirkorelle to niezupełnie pająki – rozciągnął usta w uśmiechu jeden z duxów – a co do żon
Bordończyków... Capras pojawił się bez małżonki, a siostra doży Gastaki nie wzięła ze sobą męża.
Bo go nie ma. Niech pan przy okazji zapyta Gildi, kto zatopił jego galerę.
– Nie mam nic do ukrycia – nozdrza admirała rozdęły się groźnie – Dożycha zatopiła! Co za
czasy, baby na okręcie!
– Dama dowodzi okrętem? – uniósł brew Roke – Cóż za wulgarność!
– Na „Morskiej panterze” są trzy dziesiątki dam. Wszystkie oficerskie stanowiska zagarnęły...
– Coś podobnego... – przeciągnął Roke w zadumie – Jak rozumiem, jest pan zdecydowany
wziąć Pajęcze Wzgórze?
– Tak – skinął generalissimus – weźmiemy je. To poprawi nasze położenie.
– Sprzeciw – podniósł rękę fortyfikator – Nie zdążymy go umocnić i tylko na próżno stracimy
ludzi. Pajęcze zwrócone jest w kierunku obozu łagodnym stokiem, a ku miastu – stromym. Nawet
jeśli zajmiemy wzgórze, Capras je odbije.
– Nie zgadzam się – błysnął poczerwieniałymi oczami generał Crotallo – Gdzie jest napisane,
że nie można obronić łagodnego zbocza? Musimy wzmocnić ducha mieszkańców. Po pogromie na
morzu zbyt wielu z nich zwątpiło w zwycięstwo i nie wierzy ani Duksji, ani sługom miasta. To zły
znak.
Prospero Fraci podniósł rękę; generalissimus skinął głową. Marcel znał felpskiego generała
zaledwie pół godziny, ale już zrozumiał: biedak na widok Kruka zzieleniał z zazdrości jak
podstarzała pięknotka na widok siedemnastoletniej blondynki.
– Wezmę Pajęcze, panowie. Ręczę za to swoją reputacją.
– Chciałbym poznać opinię naszego gościa – nie poddawał się fortyfikator.
– Wychodząc z tego, co tu usłyszałem, nie radziłbym atakować. Rzecz jasna, jeśli wasze
przedsięwzięcie zakończy się sukcesem, mieszkańcy będą radzi, ale co będzie, jeśli nic nie
wyjdzie?
– Decyzja już została podjęta, ale dziwię się, słysząc z pańskich ust takie słowa, marszałku –
Fraci spróbował spopielić Alvę spojrzeniem – bez rezultatu. Marcelowi przyszło do głowy
porównanie z ogarkiem świecy, gasnącym bezpowrotnie w zetknięciu z wodą.
Roke znów się uśmiechnął:
– Kiedy moje rady przestaną dziwić, przejdę na emeryturę. Panowie, życzę powodzenia w
polowaniu na kirkorelle.
ROZDZIAŁ 3. FELP
"Le Sept des Deniers & - Le Valet des Deniers & Le Chevalies des Epees" (Siódemka Denarów,
Paź Denarów i Rycerz Mieczy)
1
Marcel miał o morzu bardzo mgliste pojęcie – w odróżnieniu od Gerarda, który wiedział nie
tylko to, że Felp rozpoczynał jako centrum drobnego handlu przybrzeżnego, ale również to, że we
flotach Morza Pomarańczowego przeważały galery. Początkowo przyczyną takiego stanu rzeczy
był fakt, że nie istniały statki „bezwiosłowe”, później zadecydowały charakterystyczne cechy
akwenu. Latem i zimą żaglowcom przeszkadzał sztil, wiosną i jesienią natomiast – burze.
Mielizny, rozczłonkowane wybrzeże, ogromna ilość wysp i wysepek, utrudniających dużym
statkom manewrowanie – wszystkie te elementy zamieniały oceaniczne żaglowce w słonie w
składzie porcelany. Morskie giganty mogły docierać tylko do zewnętrznej redy, gdzie towary
przeładowywano na płaskodenne barki. Jakby na przekór wymienionym przeszkodom, miasto i port
kwitły, natomiast na przeciwległym wybrzeżu Półwyspu Urgockiego, gdzie klimat był bardziej
przyjazny, a morze głębsze, nikt się nie osiedlał. Według Marcela była to głupota, ale w życiu takie
głupoty można spotkać na każdym kroku. Wicehrabia utrzymywał, że jeśli już zaniosło cię tam,
gdzie Leworęki topi kocięta, to trzeba szukać dobrych stron, a nie zamartwiać się złymi. W obecnej
sytuacji Taligojczyk był zdecydowany znaleźć fryzjera i krawca, co też zrobił przy pomocy Benito.
Po doprowadzeniu do przyzwoitego porządku czupryny i zamówieniu pół tuzina jedwabnych
koszul Marcel poczuł się prawie jak człowiek. Z zadowoleniem przyjął więc propozycję zwiedzenia
miasta, która wyszła od Benito i jego przyjaciela Luigiego Gildi. Rankiem Benito wyjeżdżał do
Urgotelli z wieścią o nowym wyskoku Roke Alvy, ale tego wieczora był wolny. Luigi, starszy syn
pokonanego admirała, pokładał w taligojskim marszałku ogromne nadzieje i próbował rozmawiać z
Marcelem jak z marynarzem. Valme czuł się jak skończony dureń, ale mimo to spacer i tak się udał.
W Felpie był jeden port, za to gospód i karczem – ile dusza zapragnie, tak że do palazzo
Syren oficer do szczególnych poruczeń dotarł dopiero późnym wieczorem. Marcel puścił oko
ogoniastej anielicy na frontonie, omal nie zbił z nóg chudego wąsatego Warastyjczyka i wpadł do
pokojów księcia. Roke uważnie przyjrzał się wicehrabiemu, ale nic nie powiedział.
– Zgadza się – oznajmił nie wiadomo na co obrażony Marcel – piłem. No i co z tego?
Jesteśmy w Felpie, a w Felpie można.
– A kto mówi, że nie można? – Alva wzruszył ramionami – Jak się panu podobają miejscowe
osobliwości?
– Osobliwości? – żachnął się Marcel – Te wszystkie kolumny i idiotki ze skrzydłami?
– A idiotki bez skrzydeł można tu znaleźć?
Marcel zarechotał i opadł na miękką kanapę. Roke również się uśmiechnął.
– Niech pan idzie spać, kapitanie.
– A pan? – Marcel uznał za niesprawiedliwe, że marszałek odmawia sobie szeregu
przyjemności. Razem mogliby teraz…
– Muszę zapoznać się z tym – Alva potrząsnął plikiem papierów – i poczekać na efekt bitwy o
kirkorelle.
– A – wspomniał wicehrabia i ziewnął – Pagórek…
– Dokładnie. Coś mi mówi, że go nie zdobędą, a szkoda. Pajęczaki to pożyteczne stworki,
przydałyby się nam.
– Do czego? – Marcel potrząsnął ociężałą głową – Wsadzimy grand-duxowi za kołnierz?
– Ja raczej wsadziłbym je w urnę do sorteo – sprzeciwił się Alva.
– Wtedy duxowie się rozbiegną. Z piskiem…
– Właśnie. Niech pan idzie spać, Valme. – Roke pochylił się nad papierami – inaczej pan się
przewróci. Owszem, schudł pan nieco, ale i tak nie zamierzam nosić pana na rękach.
2
Alva miał rację: Pajęczego Wzgórza nie udało się zdobyć. Wzniesienie okazało się
umocnione, ponadto ataku wyraźnie się spodziewano. Pięknego Prospero przywitały granaty i ogień
muszkietów. Dzielny generał, rozumiejąc, że nie uda się zwyciężyć bez strat, postanowił zwyciężyć
pięknie. Osobiście stanął na czele ataku, w huku werbli dobiegł do połowy zbocza, nadział się na
zasieki i odszedł, żeby nie powiedzieć odleciał, w tył. Już bez werbli.
Na porannej naradzie Fraci nie wyglądał już tak pewnie jak na wieczornej, a generalissimus i
grand-dux odnosili się do przegranego pięknisia o wiele mniej ojcowsko. Raczej wręcz przeciwnie.
– Zawiódł pan Duksję – grzmiał Livio Gampana – zawiódł pan obywateli miasta Felpu,
którzy z powodu pańskiej arogancji i nieprzemyślanych działań uznają, że Duksja i słudzy miasta
nie są w stanie ich obronić…
Słusznie uznają, dziwne, że przy takich władcach do tej pory nikt nie zajął Felpu. Chociaż
bordońscy dożowie pewnie nie są lepsi.
– Nie posłuchał pan rady naszego gościa – nie mógł się uspokoić grand-dux – mimo że
najlepszy strateg Złotych Ziem niedwuznacznie dał do zrozumienia, że atak na Pajęcze Wzgórze nie
ma sensu i jest skazany na niepowodzenie!
– Nie jestem generalissimusem – odciął się Prospero – a marszałka Alvę słyszeli wszyscy.
– Ojcowie miasta Felpu skłonni są wierzyć swoim sługom – wykręcił się Gampana – a pan
przysiągł, że zdobędzie wzniesienie.
– I ta przysięga odegrała fatalną rolę – wtrącił swoje trzy grosze generalissimus – albowiem
złym dowódcą jest ten, kto nie wierzy swoim generałom.
– Panowie – podniósł rękę ktoś rudy i nosaty – To, co się stało nocą, jest przygnębiające, ale
musimy patrzeć przed siebie. Nasz gość obiecał zapoznać się z sytuacją i podzielić swoją opinią.
– Dla miasta Felpu zaszczytem będzie przyjąć radę Roke z Kenalloa – wyrecytował grand-
dux, z uwielbieniem patrząc na Kruka. Ten podniósł się i złożył obecnym krótki ukłon. Niebieskie
oczy patrzyły prosto i twardo, prawie tak, jak w Nosze przed pojedynkiem. Marcel skulił się mimo
woli, chociaż rozumiał, że to bzdura i że jemu nic nie grozi.
– Panowie! – spokojny głos Roke był jak strumień zimnej wody – Nie chciałbym omawiać
dalszej kampanii tu i teraz. Wczoraj powziąłem podejrzenie, że słucha nas zdrajca, i oby tylko
jeden. Po nocnym zdarzeniu upewniłem się co do tego ostatecznie. Powiedziano tu o mnie wiele
pochlebnych rzeczy. Panowie, jednym z sekretów moich zwycięstw jest to, że nie dopuszczam do
siebie szpiegów. Na wojnie tajemnica – to połowa sukcesu, a może nawet dwie trzecie. Nie mam
wątpliwości, że generał Fraci zdobyłby wzgórze, gdyby wróg nie został uprzedzony o
przygotowywanym wypadzie.
Prospero spodobała się myśl o zdrajcy, ale generał i tak miał skwaszoną minę. Każdy byłby
niezadowolony, gdyby przyszedł mu z pomocą człowiek, którego chce się zabić.
– Panie marszałku – grand-dux przerwał milczenie – czy ma pan na myśli kogoś
konkretnego?
– Być może – Roke dotknął czarno-białej szarfy – Mogę się jednak mylić, poza tym zdrajca
na pewno nie działa sam. W każdym razie radziłbym do momentu zakończenia wojny skupić
władzę wojskową w rękach jednego człowieka. Może nim być nasz szanowny grand-dux,
generalissimus lub starszy admirał. Lub też ktoś inny, cieszący się powszechnym zaufaniem.
Na twarzach ojców miasta odbiło się zmieszanie. Ze swojego miejsca poderwał się chudy
dux, ten sam, który wczoraj pomagał Gampanie wychwalać Roke.
– Jak możemy przekazać dowództwo jednej osobie, jeśli nie wiemy, kto jest zdrajcą?
– Naturalnie, zdrajca dowodzący obroną – to niedobrze – zgodził się Kenallijczyk – ale mogę
pana zapewnić, że awans przysporzy mu mnóstwa problemów. Moje doświadczenie podpowiada
mi, że szpiedzy wolą znajdować się wśród świty, jeśli, oczywiście, nie mają sił na zajęcie tronu.
Jednakże w waszym mieście tronu nie ma, a wojskowy dowódca, wydający ewidentnie złe rozkazy,
bardzo szybko zapozna się z katem. Jeśli natomiast wszystko będzie robił na pozór dobrze, ale raz
za razem przegrywał, to też mu to nie wyjdzie na dobre. Nie można w nieskończoność zwalać winę
za niepowodzenia na szpiegów i zdrajców, a tajni posłańcy mają zwyczaj wpadać. Szczególnie jeśli
się na nich poluje. Nie, panowie, zdrajca na czele obrony bardzo ryzykuje, a ja jeszcze nie
spotkałem zdrajcy, który nie ceniłby własnej głowy.
Grand-dux spojrzał pytająco na generalissimusa, ten odchrząknął i rzekł z powagą:
– Pierwszy Marszałek Taligu ma rację. Władzę wojskową należy skupić w jednej ręce i ręka
ta musi umieć obchodzić się z bronią. Jestem wiernym sługą miasta, mój obowiązek każe mi
powiedzieć: przy całym moim szacunku do ojców miasta nie mogą oni przewodzić obronie.
– Działania generalissimusa i starszego admirała też nie świadczą na ich korzyść – obraził się
żółtolicy dux.
– Miasto trwa – z godnością odparował Titus – i nie nasza wina, że łajdak, który poznał
tajemnicę, wydał nasze plany wrogowi. Chciałbym wiedzieć, za ile.
– Miasto trwa dzięki murom, a nie dzięki generałom – do boju rzucił się właściciel
imponujących uszu – Nie mówiąc już o konfuzji, jaka przydarzyła się naszej flocie. Daleki jestem
od tego, żeby oskarżać admirała Gildi, który, nawiasem mówiąc, po wczorajszej naradzie zniknął w
tajemniczy sposób. Rozumiem, że pokonany dowódca floty pragnie pobyć w samotności,
dopuszczam, że nasze towarzystwo jest dla niego nieprzyjemne, ale…
Gildi zaczął powoli wstawać, na jego żuchwie zagrały mięśnie. Ogromnie przypominał
człowieka, który przymierza się do zabójstwa. Massimo Varchesa położył dłoń na ramieniu
admirała.
– Panie Andreatti – Varchesa z całych sił starał się mówić spokojnie. – osobiście jestem
przekonany, że zdrajca nosi u pasa nie szpadę, a kałamarz. Pańska wyobraźnia zasługuje na podziw,
ale tylko jeśli należy do artysty, zresztą i tak miasto zapłaciło już za nią okrągłą sumę…
– Żołnierze mają niewielkie pojęcie o tym, co stanowi prawdziwą wartość – obraził się uszaty
– Potomkowie będą pamiętać mojego „Otwierającego wody” nawet wtedy, kiedy zapomną o
pańskich porażkach.
– Nasze porażki rosną z waszej chciwości! – wybuchnął Varchesa – Nie macie pieniędzy na
broń, ale znajdujecie je na nieudolne kuplety!
– Przestań, Massimo – przerwał admirał Gildi – Andreatti powiedział, a ja słyszałem. Czy to
znaczy, że Felp zrywa umowę?
– Nie, nie, skądże – zatrajkotał Andreatti – Gildi, wziął pan moje słowa za bardzo do serca.
Nie osądzam pana, pan jeszcze nie doszedł do siebie po przegranej…
– Przegrana była do przewidzenia – do walki wstąpił młody admirał… jak mu tam? A, Mucio
Skwarza. – A wszystko dlatego, że Duksja skąpi pieniędzy na flotę. A może to nie chciwość, ale
zdrada?
– Proszę uważać na słowa, admirale! – podniósł głos grand-dux.
– Na słowa uważać powinni duxowie, a nie żołnierze! – poderwał się Skwarza – Obrażają
nas, bo słudzy miasta nie mogą rzucić rękawicy jego ojcom. No więc zrywam umowę i z
przyjemnością porozmawiam sobie z Andreattim. I nie tylko z nim.
– Mucio! – krzyknął Tiffano Grakka – Walczymy z Bordonem, a nie ze sobą!
– Tak, moi przyjaciele – grand-dux odzyskał swoje krasomówstwo – Musimy wznieść się
ponad osobiste urazy, wypełniając swój obowiązek. Proszę, żebyśmy zapomnieli o tym, co wyrwało
się nam w zapale. Za bardzo przejęliśmy się nocnym niepowodzeniem. Mam nadzieję, że to, co
zostało tu powiedziane, nie wyjdzie poza tę salę.
– Uważa pan, że dzisiejsze słowa okażą się cięższe od wczorajszych i nie dopłyną do
„delfinów”? – żółtolicy dux wykrzywił usta – Nasz znakomity gość ma rację. Tajemnicę może
zachować jeden, ale nie sześćdziesięciu ośmiu i już tym bardziej nie stu siedemdziesięciu sześciu.
Generalissimusie, czy jest pan gotów przyjąć na siebie całą władzę?
– I całą odpowiedzialność? – wtrącił tłusty dux.
Gruby starzec w eleganckim mundurze zasapał ciężko. Titus bardzo chciał władzy i bardzo
bał się więziennej celi, w której znalazłby się zaraz po pierwszym niepowodzeniu.
– Ojcowie miasta Felpu – na twarzy generalissimusa zastygła męka obżartucha, który
postanowił usłuchać rady lekarza i odmówił sobie ulubionego dania. – Dziesięć lat temu przyjąłbym
ofiarowane mi brzemię i niósłbym je pokornie, ale jestem stary i chory. Co więcej, nie widzę wśród
sług miasta ani jednej osoby, której wystarczy sił na uniesienie takiego ciężaru. Jednakże wśród nas
znajduje się pierwszy wojownik Złotych Ziem.
– Marszałek Alva jest poddanym taligojskiej korony, a nie sługą wolnego miasta Felpu –
przerwał grand-dux – Do chwili nadejścia sojuszniczej armii może nam służyć jedynie radą.
– Sługą miasta może zostać każdy, kto podpisze umowę – wymówił wyraźnie żółtolicy,
patrząc z nieprzyjaźnią na grand-duxa.
– Wątpię, żeby Pierwszy Marszałek Taligu się zgodził – Gampana starał się, by jego głos
przepełniony był żalem, ale bez powodzenia – Taligojscy arystokraci służą tylko swojemu królowi.
– Niech wypowie się sam Roke Alva! – krzyknął Mucio.
– Żądam głosowania – zagrzmiał milczący dotąd łysy dux z blizną nad brwią.
– Panie Rabetti – twarz Gampany poczerwieniała – Nie można żądać głosowania nad kwestią,
która nie została postawiona. Książę Alva nie zwrócił się do wielkiego miasta Felpu z prośbą o
przyjęcie jego służby.
– Chciałbym się dowiedzieć, dlaczego grand-dux Gampana nie życzy sobie widzieć wśród
obrońców Felpu najlepszego z obecnie żyjących dowódców? – łagodnie zainteresował się
generalissimus.
– Czuwam nad przestrzeganiem prawa! – z godnością powiedział Gampana, jednak Marcel
nie miał wątpliwości, że grand-dux z rozkoszą udusiłby generalissimusa – Czy ojcowie miasta
Felpu chcą wiedzieć, czy Roke z Kenalloa zamierza zaoferować swoje usługi Duksji?
Roke podniósł głowę, kolejno mierząc spojrzeniem i duxów, i generałów, i zamarłych testigo.
– Ja nie zamierzam – z naciskiem powiedział Kruk – ja je oferuję. Inaczej po co bym tu był?
Dziwne słowa. Z jednej strony, przyjechali tu po to, żeby walczyć, z drugiej… Roke Alva
zgadza się zostać najemnikiem, opłacanym przez kupców? Niewiarygodne! Jasne, Roke od dawna
ma gdzieś cudze zdanie, ale przecież będą mówić nie tylko o marszałku, ale i o jego ludziach.
Następca hrabiów Valmont – adiutantem felpskiego najemnika?! Okropność.
– Roke z Kenalloa oferuje swoje usługi wolnemu miastu Felpowi – zgaszonym głosem
wyrecytował Gampana – Czy miasto Felp przyjmuje go na służbę?
Sześćdziesiąt pięć rąk wystrzeliło w górę. Trzy osoby wstrzymały się od głosu, przeciw nie
głosował nikt.
– Wolne miasto Felp przyjmuje Roke z Kenalloa – ogłosił grand-dux – Jego trud będzie
wynagrodzony. Jaką zapłatę zgadza się przyjąć Roke z Kenalloa?
Marcel z nadzieją spojrzał na księcia. Może to tylko żart i teraz Kruk zażąda gwiazdki z nieba
albo idiotki z ogonem. Chociaż… na ptako-rybo-pannę duxowie mogą się zgodzić.
– Zgadzam się otrzymywać tyle samo, co dowódca armii – obojętnie rzucił Roke.
Ile też może dostawać ichni generalissimus? Dwa tysiące osiemset urgockich brokeli! Niezłe
pieniądze, ale nie dla Roke i nawet nie dla wicehrabiego Valme!
– Wolne miasto Felp przyjmuje warunki Roke z Kenalloa. Czym Roke z Kenalloa potwierdzi
umowę?
Alva uśmiechnął się i wsunął dłoń w wiszącą u pasa sakiewkę. Felpska tradycja, do której
odwołał się grand-dux, wyrosła z kupieckiego obyczaju potwierdzania swojej uczciwości
zastawem. Już od trzystu lat generałowie, inżynierowie, budowniczy i fortyfikatorzy, stając się
sługami miasta, rzucali na pokryty białym suknem stół złotą monetę, którą następnie uroczyście
wrzucano do safianowej sakiewki, wiszącej na pasie marmurowej opiekunki Felpu. Kiedy sługa
miasta wypełnił swoje zadanie i otrzymywał zapłatę, zwracano mu też zastaw.
– Czym odpowiem na zaufanie miasta? – Kruk cisnął coś na stół, na białym aksamicie
zapłonął rój gwiazd.
– Czy handlowe miasto Felp przyjmuje mój zastaw?
Szafiry! Szafiry najczystszej wody wody, dziesiątki szafirów, a wśród nich krwawy, drażniący
ogień. Purpurowa roja! Kamień, który nie ma i nie może mieć ceny. Teraz ani jeden kundel nie
ośmieli się szczeknąć, że Kruk sprzedał swoją szpadę!
– My… My nie możemy… Musimy mieć pewność…
– Że Bordon nie zapłaci mi więcej? – podpowiedział Alva – Nie zapłaci.
– Ale… – grand-dux nie mógł oderwać oczu od kłębka płonącego zmierzchu – Ten kamień
jest bezcenny…
– Będzie wspaniale wyglądał na szyi strażniczki Felpu – zauważył Roke – Panowie, jeśli
zrobiłem już wszystko, co do mnie należało, pozwólcie, że was opuszczę. Proszę, żeby towarzyszyli
mi generał Varchesa, admirał Gildi oraz panowie Grakka i Kancio.
– Panie – ręce duxa same wyciągały się do klejnotów – wieczorem Duksja wydaje ucztę. Na
cześć pańskiego wstąpienia na służbę.
– Dziękuję. Będę na pewno, a teraz jedziemy do stoczni.
Marcel okropnie chciał popatrzeć, co duxowie zrobią z kamieniami, ale nie mógł przecież
zostawić Roke. Valme skoczył za księciem, doganiając go już na schodach, zapchanych
wszechobecnymi ogoniastymi ślicznotkami. Obok Kenallijczyka szedł podniecony Varchesa.
– Panie – podchwycony przez echo generalski bas roznosił się po całym pałacu – kto mógł
nas zdradzić?
Roke rozwiązał kołnierz koszuli i odetchnął pełną piersią.
– Kto wie… Najbardziej podejrzanie wygląda mi Andreatti. Człowiek z takimi uszami nie
może traktować ich tylko jako ozdoby.
3
Roke i Fokkio Gildi oddalili się z żylastym, zgarbionym Felpijczykiem, a syn admirała
pokazał Marcelowi i Gerardowi niemal ukończoną galerę, przy której mistrz budowniczy wyrzucił
z siebie mnóstwo najróżniejszych informacji. Marcel dowiedział się między innymi, że galery
należy budować jak najwęższe, bo sprzyja to rozwijaniu dużej prędkości.
– Ta ślicznotka – wymachiwał rękami mistrz – ma długość równą 160 beau6
przy szerokości
pokładu nieco powyżej dwudziestu. I nijak inaczej! I nie wierzcie Tito Fagetti! To nieudacznik i
obrzydliwy oszust! Jak można twierdzić, że stosunek długości galery do jej szerokości ma być jak
trzynaście do półtora?! Jak, ja was pytam, ja, Benvenuto Gudokki, syn Urbana Gudokkiego?
Mistrz zatrzymał oburzone spojrzenie na Marcelu – wicehrabia poczuł się zmuszony
zapewnić, że w żadnym wypadku nie będzie wysłuchiwał obrzydliwego Fagetti.
– Nawet zębacze – mistrz uniósł wysmarowany smołą palec – nawet one wiedzą, że długość
galery do jej szerokości ma się jak osiem do jednego!
– Bezwarunkowo – potwierdził Luigi Gildi, biorąc oszołomionego żywiołem Taligojczyka
pod ramię – Proszę spojrzeć, Marcelu. Tutaj, na pokładzie przy burtach, siedzą wioślarze. Po trzech,
rzadziej po czterech w rzędzie. Ja i mój ojciec wolimy najemników, ale większość kapitanów
kupuje albo bierze od miasta za niewielką opłatą katorżników. Wychodzi taniej.
– Chciwy trzy razy płaci! – wykrzyknął Benvenuto, syn Urbana. – Nie ma nic gorszego niż
połakomić się na tani towar.
– Tutaj się z panem zgodzę – twarz Luigiego stężała – Gdyby na „Zakochanym rekinie” byli
niewolnicy, nie rozmawiałbym teraz z panem.
– To oni zgubili „Ślicznotkę Monicę”! – mistrz złapał się za głowę i natychmiast, jak
6
Jedno beau wynosi około 30 cm.
oparzony, wzniósł ręce do nieba – Moją najlepszą galerę! Nie licząc „Rekina” naturalnie.
– Oni wielu zgubili – zgodził się Gildi młodszy – No więc, panowie, między wioślarzami
zostaje wolna przestrzeń o szerokości góra siedmiu beau. Zmierzam do tego, że na galerze nie da
się pobiegać. Pod nogami są ławki, łańcuchy, a w czasie bitwy jeszcze ranni i martwi. Można
doprowadzić do bezsensownej i głupiej rąbaniny, ale po co? Żeby zdobyć galerę, wystarczy zająć
dziobówkę, rufówkę i pomost. Czy ja zrozumiale wyjaśniam?
Marcel taktownie zmilczał i opuścił wzrok, nie chcąc przyznawać się do własnej ignorancji. Z
pomocą przyszedł Gerard.
– Najważniejsze miejsca na galerze – radośnie wyrecytował poranny potwór – to rufa, gdzie
znajdują się kapitan i starsi oficerowie, oraz platforma dziobowa, na której ulokowana jest cała
artyleria galery. Między nimi, nieco powyżej pokładu z wioślarzami, biegnie pomost, służący do
kontrolowania wioślarzy i do przejścia z dziobu na rufę. Pośrodku, przy grotmaszcie, może być
jeszcze jedna platforma, ale niekoniecznie. Na jednych rysunkach, jakie znalazłem, jest pokazana, a
na innych – nie.
– O – zachwycił się Gudokki – Młody człowiek rokuje ogromne nadzieje! Ogromne, mimo że
oglądał rysunki nędznego Fagetti. Proszę zapomnieć o tym nieuku!
– Zapomni – zapewnił rozgorączkowanego mistrza Luigi – Marcelu, widzi pan teraz, że
główne walki toczą się o dziób i rufę. Ten, kto je trzyma, kontroluje też pomost. Jeśli obrońcy
zostaną zepchnięci na pokład wioślarzy, to koniec. W takiej ciasnocie walka jest niemożliwa, nie
wspominając już o tym, że wioślarze chcą odpłacić swoim byłym panom…
Valme słuchał i zapamiętywał, już smakując furorę, jaką wywoła wśród taligojskich dam.
Ojczulkowi też powinno się spodobać, że następca był na wojnie. Co za szczęście, że w
Międzygórzu7
i od Priddy do Agarii mówi się jednym językiem8
! Oprócz Kenalloa naturalnie, no
ale Kenallijczycy zawsze chodzili swoimi drogami. Gdyby Alvie wpadło do głowy posłać Talig do
kotów, wystarczyłoby mu zamknąć przełęcze i żyć po swojemu. Ze swoimi kopalniami i winnicami.
Kiedy wszystko się zakończy, można będzie pojechać z Roke do Alvasete. Podobno młode
Kenallijki są bardzo piękne i mają bardzo swobodne obyczaje…
– Panie Gudokki – młody Aramona myślał nie o kobietach, a o zabawkach – ile dział zmieści
się na tej galerze?
Ciekawość chłopca nie znała granic, mimo że zrywał się o szóstej rano!
– Na dziobie „Piękności Felpu” będzie stało siedem armat – mistrz, sam podobny do
wyciosanej z drewna rzeźby, z czułością pogładził jasną burtę. – Jedna, najcięższa, dokładnie
pośrodku, na osi okrętu, dwie lżejsze po obu jej stronach, a cztery jeszcze lżejsze – na skrajach.
– Panie – Marcel oczywiście zapomniał imienia Felpijczyka – proszę wyjaśnić mojemu
młodemu towarzyszowi różnicę między galerą a galeasem.
Poranny dręczyciel i tak to wiedział, ale Marcel nie zamierzał się ośmieszać w rozmowie z
miejscowymi marynarzami, a zadawać pytania samemu było niezręcznie. Na co mógł sobie
pozwolić młodziutki adiutant, było nie do przyjęcia dla oficera do specjalnych poruczeń przy osobie
Pierwszego Marszałka Taligu.
– O – przewrócił oczami mistrz o imieniu mogącym połamać język. – Galera i galeas to jak
chart i wilczarz. Galera, jak sam pan widzi, młody człowieku, jest odkryta z góry. Ma jeden pokład,
zaś galeas – dwa. Na dolnym poziomie galeasa siedzą wioślarze, górny, artyleryjski, jest odsłonięty.
Na dziobie może zmieścić się tuzin armat, najczęściej jednak jest ich dziewięć albo dziesięć.
Dwadzieścia kolejnych rozmieszczone jest na wzdłuż burt, a na rufie w obrotowych łożach mocuje
się falkonety. Służą one do strzelania kartaczami w galery i szalupy do abordażu.
– Widziałem galeasy w książce – Gerard uśmiechnął się nieśmiało – Mają bardzo wysokie
burty.
– Mało powiedziane – mistrz obdarował gościa pełnym aprobaty skinięciem. – Robi się je z
7
Terytorium między górskimi pasmami Torki i Mon-Noir-Sagranny.
8
Chodzi o terytorium między systemem górskim Torki i Mon-Noir-Sagranny. W krajach, leżących na północ od
Torki (Driksen, Gaunau, Kadana) oraz na południe i wschód od Mon-Noir (Holta, Kageta, Nuhut, Gaifa, Alat)
używane są inne języki, tylko w Alacie mówi się dwoma.
grubego drewna i obija skórą. Taką burtę mogą przebić działa twierdzy, ale dla okrętowych jest to
praktycznie niemożliwe. Z galeasów wygodnie jest strzelać w galery z dział i muszkietów. Nie
widać, co się dzieje u ciebie, za to wrogów masz jak na dłoni. Jednak nawet bez armat galeas jest
niebezpieczny. Jeśli pójdzie na galerę, rozbije ją z taką łatwością, z jaką tibur9
przegryza śledzia.
– Leworęki i wszystkie koty jego, co za okropności pan tu opowiada? – Marcel obejrzał się;
Roke z admirałem i garbusem wyszli zza leżącej na ziemi kolejnej ptako-rybo-panny, która miała
zdobić dziób nowej galery.
Marcel z mądrą miną pokręcił głową:
– Rozmawiamy o galeasach, których nie mamy i które mają Bordończycy.
– Rozumiem – kiwnął Roke – Mistrzu, przestraszy mi pan oficerów. Oni teraz za nic nie
wejdą na pokład galery, jeśli w pobliżu będą się wałęsać te pańskie słonie.
– Słonie? – zdziwił się mistrz.
– Morskie – sprecyzował Kruk – Jeśli galery nazywa się morskimi końmi, to galeasy można
uznać za słonie. Nawiasem mówiąc, słonie boją się myszy. Ciekawe, czy wystraszą się też yzargów.
– Panie – budowniczy został zmiażdżony napływem informacji – Przepraszam, ale ja nic nie
rozumiem… Dlaczego yzargi?
– Bo mają zwyczaj się kłębić – Alva klepnął mistrza w ramię – A resztę wyjaśni panu
Ugolino.
– O tak, Gudokki – garbus promieniał nie gorzej niż pozostawione w Duksji szafiry – Dziś
mamy wspaniały dzień! Najwspanialszy… Stwórca podarował mi spotkanie z największym
umysłem Złotych Ziem…
– A może wypijemy? – największy umysł zawadiacko puścił oko do obu Felpijczyków.
– Oczywiście, monsignore – garbus radośnie pokiwał głową – Nie można tworzyć nowych
statków o suchym gardle.
– Nowych? – Gudokki aż się zakrztusił. Z zachwytu, prawdopodobnie.
– I to dużo – warknął admirał Gildi – Gdzie twoje wino, mistrzu?
Marcel Valme pijał wina lepsze niż to, które miał garbus, ale i tak dzień zakończył się
weselej, niż się zaczął. Roke razem z Gildi i mistrzem Ugolino wymieniali konfidencjonalne
spojrzenia, przypominając tym zakamieniałych spiskowców. Robotnicy, którzy przybyli na
zaimprowizowaną biesiadę wprost ze stoczni, pili kielich za kielichem, nie zapominając wznosić
toasty za gościa, zmuszającego „tę parszywą Duksję” do potrząśnięcia sakiewką. Marcel zrozumiał
z tego, że Roke zamówił w stoczniach dwadzieścia statków, nie zrozumiał natomiast, po co. Galery
nie wytrzymają ataku galeasów, poza tym kiedy zostaną zbudowane? Co prawda, uderzyć na
Bordończyków, kiedy ci zwiążą się z Almeidą – to jest myśl!
– Roke – lekko podchmielony wicehrabia postukał Kruka w ramię. Alva obejrzał się uczynnie
– Roke… Uderzymy z dwóch stron? Tak? Z zatoki i z morza…
– Jest pan wielkim strategiem, Marcelu – Alva uniósł kielich w toaście – i w mgnieniu oka
odgadł pan nasz plan, ale błagam, niech pan milczy. Proszę pamiętać o Andreattim i jego uszach…
– Obciąć by je – z rozmarzeniem przeciągnął admirał Gildi, też mający już mocno w czubie.
– Jeśli wymienionemu duxowi coś należy obciąć, to w żadnym wypadku nie uszy – sprzeciwił
się Alva – Takie uszy to cud natury. Są jedyne w swoim rodzaju, a cuda natury należy chronić.
– Morscy bogowie! – admirał omal nie upuścił kielicha. – Cud natury…
– On się śmieje po raz pierwszy od czasu przegranej – szepnął garbus – Alva, jednego cudu
już pan dokonał.
– Zawsze do usług – Alva podał mistrzowi rękę – A skoro już tak lubicie cuda, nie dziwcie się
niczemu, co będę robił.
– Roke – w głosie gospodarza słychać było cierpienie – posłaniec do pana. Przybył generał
Wie…Wei..
– Weizel? – szybko zapytał Roke.
– O tak…Takie trudne nazwisko…
9
Duża ryba drapieżna.
– Owszem, bergmarskie nazwiska złamią język każdemu – zgodził się marszałek – Dziękuję
za wino. Idziemy, wicehrabio, czeka na pana interesująca znajomość. Weizel jest jedynym ze
znanych mi wojskowych, któremu już przygotowano miejsce w Ogrodach Świtu. Nie uwierzy pan,
ale on jest bardziej niewinny niż niemowlę i bardziej cnotliwy niż Mirabella Ockdell. I przy tym nie
mam ochoty go zastrzelić…
4
Zazwyczaj Marcel Valme stronił od Bergerów, byli oni bowiem zbyt poważni jak na jego
gust. Zachwalany przez Kruka generał artylerii nie był tu wyjątkiem. Tęgi, niemłody, ubrany, nie
bacząc na upał, w dobrze skrojony mundur, Kurt Weizel wywoływał przemożne pragnienie stanąć
na baczność i zasalutować.
– Roke, znów pan pił –powiedział zamiast przywitania.
– Należało, Kurt! – wymruczał Alva – Był taki powód…
– Pan zawsze znajdzie i powód, i wino.
– Powód bez wina – to udręka, wino bez powodu – to pijaństwo. Pana i pańskich ludzi dobrze
urządzono? Jest pan zadowolony?
– Tak, ale prosiłbym zabrać z moich pokojów niektóre obrazy.
– Nawet wiem, jakie. Marcelu, weźmie pan do siebie kilka morskich panienek?
– Z przyjemnością – Marcel strzelił obcasami – Nie mam nic przeciwko undinom.
– To Marcel Valme – oznajmił świeckim tonem Kruk. – Następca starego Valmonta i mój
oficer do specjalnych poruczeń. A na korytarzu siedzi Gerard.
– Cieszę się, że pana poznałem, wicehrabio – Kurt Weizel ceremonialnie skłonił głowę – A
gdzie młody Ockdell?
– Zapragnął zwiedzić świat – ziewnął Alva – więc dałem mu taką możliwość. Cóż, Kurt, jeśli
jest pan ze wszystkiego zadowolony, porozmawiajmy o interesach. W tym czasie z pańskiej sypialni
akurat wyniosą ślicznotki.
– Jestem gotów – powiedział artylerzysta – Mam nadzieję, że tym razem mój obowiązek nie
zażąda ode mnie…
– Niech się pan uspokoi – burknął Roke – Tym razem pańskiemu sumieniu nic nie grozi.
Weizelowi drgnął policzek, ale Berger nic nie powiedział. Było jasne, że między tymi dwoma
istnieją jakieś niedokończone sprawy.
– Obserwował pan drogę?
Gdyby Marcel nie wiedział, ile wypił Roke, powiedziałby, że marszałek jest trzeźwy jak
Esperador.
– Nie – Weizel pokręcił głową – Jechaliśmy nocą, i to szybko. Zauważyłem tylko absolutnie
potworne skały wzdłuż drogi. Przy samym mieście zastąpił je mur.
– O niego właśnie chodzi. To jedyne naprawdę słabe miejsce. Jeśli mur zostanie wyłamany,
pierścień się zamknie. Nie jest to oczywiście śmiertelne niebezpieczeństwo, poza tym szturmować
Felp z lądu to zajęcie nie do pozazdroszczenia, ale mieszkańcy się zdenerwują i przestraszą. A
przestraszeni mieszkańcy, przyzwyczajeni do mnóstwa jedzenia i spokojnego snu, mają zwyczaj
robić głupstwa. Ponadto ganianie kurierów po skałach tylko dołoży niepotrzebnych problemów.
Krótko mówiąc, Kurt, trzeba zrobić tak, żeby „pawie” i „delfiny” zapomniały o Nadmorskim
Trakcie. Proszę spojrzeć – Roke wziął ołówek i naszkicował coś podobnego do koła wozu
połączonego z klepsydrą. – To jest wzgórze. Na wzgórzu wielkie miasto Felp. Lit i Und, kiedy
tworzyli to miejsce, ewidentnie byli w wesołym nastroju.
– Lit i Und? – zapytał Berger – Esperatyjskie demony?
– W starożytności uważano ich za bogów; jeden władał skałami, drugi – falami, no i sobie
zażartowali. Na Felpskie Wzgórze od strony lądu nie wejdzie się łatwo, tym bardziej, że miejscowi
mieli na tyle rozumu, żeby ponastawiać tutaj zewnętrznych bastionów. Dalej biegnie ni to dolina, ni
to Leworęki wie co, gdzie panoszą się nasi drodzy goście, a potem zaczynają się skały, na których
złamie nogę nawet bakrański kozioł. Przerwę między wzgórzem i skałami zakrywa mur, który pan
widział. Mur jest mocny, ale i gaifijskie działa nie są słabe. Co prawda jeszcze się nie wzięły do
roboty.
– Z czego zbudowany jest mur? – wzrok artylerzysty zrobił się kłujący.
– Miejscowy bazalt. Budowali sumiennie. Są dwa bastiony, każdy z ośmioma działami.
– Pańskiego „sumiennie” wystarczy w najlepszym razie na miesiąc – powiedział Kurt w
zadumie. – Później będzie nie mur, a rzeszoto. Trzeba przygotować kilka baterii i strzelać
kartaczami przez wyłomy.
– Po wybrzeżu szwenda się trzydzieści tysięcy obcych żołnierzy – przypomniał Alva – Sądzę,
że Capras jest gotów poświęcić piątą ich część w zamian za Trakt. Po jego zdobyciu wylądują
posiłki. Część otoczy Felp, a reszta forsownym marszem ruszy na Środkowy Urgot. O ile
pamiętam, nigdy nie było tam silnych garnizonów…
– Co pan wymyślił?
– Ja? – Alva uniósł brew w udawanym zdziwieniu.
– Znamy się od dwudziestu lat, ale nie pamiętam, żeby chociaż raz postąpił pan tak, jak
radzili starsi. Mogę postawić się na miejscu Caprasa i zaproponować panu, jak można mu
odpowiedzieć z punktu widzenia nauki wojennej. Pana to jednak nie zadowala. Czego pan chce?
– Dokończyć to, co porzucił Lit. Venianeira musi połączyć się ze Wzgórzem Felpskim.
– Oszalałeś – wyrzucił z siebie Kurt. Generał i marszałek przez jakiś czas mierzyli się
spojrzeniem, po czym znienacka wybuchnęli śmiechem. Jedynym wyjaśnieniem, jakie przyszło
Marcelowi do głowy, było to, że oszaleli obaj, ale Kurt, wycierając łzy, powiedział surowo:
– Panie Valme, księcia Alvę często podejrzewa się o brak rozumu, ale tylko przed bitwą,
nigdy po niej. Kiedy wyrwały mi się słowa o szaleństwie, zrozumiałem, że wszystko będzie tak, jak
ma być. A więc, Roke?
– Trzeba wysadzić Venianeirę w taki sposób, żeby, po pierwsze, przywaliło jak najwięcej
wrogów, a po drugie, zrobił się obwał do samego miasta. I to taki, żeby nikt się nawet do niego nie
zbliżył. Wysokość się zgadza, obliczyłem.
– Ale przecież wtedy sami zrobimy dla Caprasa drabinę oblężniczą – Berger wyglądał na
oszołomionego – I to taką, że nijak się jej nie odepchnie.
– Nic podobnego. Od razu widać, że jechał pan nocą. Wzgórze jest wysokie, a mur przy
Trakcie o wiele niższy od miejskiego. Niezależnie od tego, ile kamieni tam zwalimy, będzie można
dostać się po nich co najwyżej do jednej trzeciej wysokości wzgórza. A poza tym skały mają upaść
tak, żeby ludzie bali się tam rozmawiać, a co dopiero łazić.
– Książę – nie wytrzymał Marcel – a dlaczego nie zawalimy kamieniami bordońskich
obozów?
– Bo w innych miejscach dolina jest za szeroka – zbył go Roke – Chociaż pańska
krwiożerczość, kapitanie, czyni panu honor. No i co, Kurt?
– Muszę to zobaczyć – oczy artylerzysty błyszczały zapałem, bardzo podobnym do
myśliwskiego – Najważniejsze, żeby w odpowiednim miejscu znalazły się skały odpowiedniej
wysokości, a miny da się założyć…
ROZDZIAŁ 4. ALAT I OKOLICE FELPU
La Dame des Epees & Le Cinq des Coupes & Le Trois des Deniers (Królowa Mieczy, Piątka
Pucharów i Trójka Denarów)
1
Twoją kawalerię, i ten staruch z łysiną i obwisłą twarzą – to Albert?! Tak właśnie zaczynasz
rozumieć, że dość już picia kasery, trzeba pomyśleć o duszy. Nie po sobie – siebie nie widzisz. Po
krewnych, których nie widziałaś Leworęki wie ile lat.
W Agarisie nie miała możliwości przyjrzeć się bratu, poza tym było ciemno, za to teraz…
Twoją kawalerię, pół wieku temu Albert był przystojnym chłopcem, a co z niego zostało?! Ruina…
A i tobie, moja droga, pora już do rzeźni, a ty ciągle jeszcze stajesz dęba, wstyd!...
– Zupełnie się nie zmieniłaś – wielki książę alacki wstał i otworzył ramiona przed siostrą
marnotrawną.
– Ty też – oznajmiła siostra –Jak kłamałeś, tak kłamiesz.
– Tylda…
Tylda… Tak nazywali ją tylko tutaj. Anesti nazywał żonę najpierw zorzą i różą, potem cedził
przez zęby „Matyldo”, Adrian drażnił ją pątniczką, a shad zapewniał, że powinna nosić imię
Shaliah, chciałaby jeszcze wiedzieć, co to znaczy. Tylda została w alackich górach, sama już
zapomniała, jak brzmi to imię. I nie ma po co go wspominać!
– Ze mnie teraz taka Tylda, jak z ciebie… – Matylda zamyśliła się; nieładnie zaczynać
rozmowę z bratem od trafnych porównań – ...nieważne kto… Po jakie koty zrobiłam ci się
potrzebna? Tylko mi nie wmawiaj, że przebudziła się w tobie braterska miłość.
– Och, Tylda – łysa głowa zatrzęsła się z wyrzutem – Ty jeszcze nie wiesz, czym jest starość,
a ja ją już poznałem. Starzy ludzie chcą zatrzymać przy sobie coś z młodości, a moja młodość – to
ty i Rosamunda. Chciałbym, żebyście obie były blisko, ale to niemożliwe. Rosa jest w Kadanie i
raczej jej już nie zobaczę.
Kłamie? Leworęki wie – z samotnością nie ma żartów, kto może o tym wiedzieć lepiej niż
ona.
– Domyślałem się, że przyjedzie z tobą markiz Er-Prieux, ale nic nie wiedziałem o
dziewczynie. Kto to jest?
– Zbiegła Goganni – zawsze uważałeś się za sprytnego, braciszku. I zawsze najlepszym
sposobem, żeby cię oszukać – było powiedzieć prawdę.
Cienkie usta Alberta wykrzywiły się w uśmiechu.
– Nie, naprawdę się nie zmieniłaś: jak nie umiałaś kłamać, tak nie umiesz. Mogłabyś
wymyślić coś mądrzejszego. Goganni? Jakbym nigdy Goganni nie widział. Nawet ciebie, Tyldo,
uznaliby u nich za szczupłą, a ta twoja Melania to już w ogóle – dmuchniesz i odleci! Kto to jest?
– Melania? – Matylda westchnęła – Może usiądziemy?
– Och, wybacz…
– Wybaczę. Jeśli nalejesz. Mansajskie winorośle jeszcze nie zwiędły?
– Nie – Albert znów się uśmiechał. Teraz przełknie każdą bzdurę, byleby była jak najbardziej
zawiła i brudna. Im brudniejsza, tym lepsza: tacy jak podarowany przez Stwórcę brat uwielbiają
podłości i wierzą w nie od razu i do końca.
– Odwykłam od mansajskiego… Trudno je zdobyć.
– Co zrobić – teraz braciszek nie łgał, był autentycznie rozgoryczony. No pewnie, przez byle
głupstwo tracić zysk – Nie zrozumieliby mnie, gdybym zaczął sprzedawać mansajskie, na tradycję
nie ma rady. Uciekasz od odpowiedzi, Tylda. Skąd się wzięła Melania?
Matylda uważnie i surowo spojrzała Albertowi w twarz. Żeby tylko się nie roześmiać…
– Melania to moja wnuczka. Moja i zmarłego Adriana.
– Tak myślałem – twarz księcia przypominała pysk objedzonego miodem niedźwiedzia – Tak
myślałem. Bo inaczej dlaczego…
Albert Alacki urwał w pół słowa, ale Matylda już wszystko zrozumiała. Braterska miłość nie
miała zamiaru się budzić, zaproszenie zostało wydarte przez kościół. Krewniak jest przekonany, że
siostra była kochanką zmarłego Esperadora, ale ona nią nie była. Przyczyna, dla której wyrzucili ich
z Agarisu, leży w czym innym, ale w czym? Święte Miasto chciało pogodzić się z Ollarią? Ale
przecież się nie pogodziło!
– Nazywaj ją Mellisą. Zrobię z niej Alatkę i wydam za mąż.
– Ty ją najpierw odkarm – mruknął brat – na takie chuchro strach się kłaść.
– Nasi mężczyźni są śmiali. Zdecydowałeś już, gdzie będziemy mieszkać?
– Tak, będziecie mieć dom w Alati, ale trzeba go najpierw przygotować, na razie masz do
swojej dyspozycji całą Sakasci.
– Razem z upiorami i dojeżdżaczami?
– Daj spokój, Tylda. Nigdy nie wierzyłaś w bajki.
Nie wierzyła, dopóki nie przespacerowała się nocą po cmentarzu, ale Alat to nie Agaris. O
Sakasci mówiono dużo, ale za pamięci Matyldy nikt tam nikogo nie zjadł. Ciotka Shara przeżyła
dziewięćdziesiąt sześć lat, więcej już nie można.
– A duch Shary nie zapyta, kto wpuszczał kundle do jej mopsów?
– To byłaś ty! – z rozkoszą przeciągnął Albert – Zawsze to podejrzewałem.
– Twoją kawalerię! Nie będę na starość łgała duchom. To był Ferens.
Albert zamrugał, nie mogąc znaleźć słów z oburzenia. Dokładnie tak samo pół wieku temu
przedstawiał wyciągniętego ze stawu karpia. Dopiero teraz Matylda zrozumiała, że wróciła. Wróciła
sama i przywlokła Aldo z Roberem…
2
Nie było nic do roboty, co zresztą w takim upale mogło tylko cieszyć. Marcel nie mógł pojąć,
po co Roke sterczy na artyleryjskich ćwiczeniach, ale marszałek dzień po dniu, po krótkiej
przebieżce po murach i wizycie w stoczniach, jechał na wybrzeże, gdzie do szesnastych potów
ganiał okrętowych strzelców. Nieszczęśników wsadzono do trzęsących się furmanek z
tępomordymi moździerzami, ściągniętymi z bastionów, i kazano im strzelać w ruchu do potężnych
wozów załadowanych mokrymi workami z sianem. Wozy spychano z zarośniętych pożółkłą trawą
pagórków, wpychano pomiędzy strzelających, znów zaciągano na wzgórza – i tak do zmierzchu.
Kudłatonogie spocone koniki w klapkach na oczy i nausznikach to kłusowały, to zatrzymywały się
gwałtownie, to znów galopowały, to skręcały gwałtownie w bok. Po godzinie i ludzie, i konie byli
spoceni jak myszy, ale ćwiczenia kontynuowano do zachodu słońca.
Początkowo strzelcom nic nie wychodziło. Na sto wystrzelonych kul w wozy trafiała jedna,
góra dwie, pozostałe zbierali niezadowoleni żołnierze. Kule oszczędzano na wypadek, jeśli
Bordończykom uda się przeciąć Trakt. Prochu w Felpie było pod dostatkiem z racji posiadania
przez miasto zarówno młynów prochowych, jak i zapasów węgla, siarki i saletry, natomiast z
kulami było gorzej. Proch zresztą też starano się oszczędzać, strzelając w rozzuchwalonych
Bordończyków tylko w razie palącej konieczności.
Nic więc dziwnego, że „delfiny” czuły się jak u siebie w domu. Od czasu do czasu strzelając
w stronę miasta – choć bardziej dla porządku – całą energię artylerii wrogowie skierowali na dolny
mur, który zresztą pod koniec czwartego tygodnia od początku ostrzału można było nazwać murem
tylko z czystej uprzejmości. Nocami dziury były zatykane i zasłaniane przez obrońców ziemnymi
nasypami, ale nawet Marcel rozumiał, że mur lada dzień runie. Od strony miasta wrogich armat nie
udawało się zestrzelić – Pajęcze Wzgórze doskonale osłaniało bordońskie baterie. Artylerzyści na
murach nie mogli nanieść wrogowi poważnego uszczerbku, mimo że bardzo się starali. Celem
niepożądanych gości był nie szturm, a blokada, rozmieścili więc wszystkie swoje oblężnicze
paskudztwa w taki sposób, żeby były poza zasięgiem felpskich kul, na co pozwalała podobna do
ślimaka dolina.
Mieszczanie się denerwowali, duxowie złościli, artylerzyści razem ze swoim generałem
wzruszali ramionami i pilnowali kul, a Roke coraz częściej wyjeżdżał za miasto. Marcel
przypuszczał, że Krukowi po prostu znudziło się odpowiadanie na pytania grand-duxa i
generalissimusa. Na dolnym murze, którego bronił Varchesa, marszałek też się nie pokazywał,
wolał wylegiwać się na płaszczu, obserwując artyleryjskie udręki i leniwie rozmawiając z Gildi.
Rankiem szóstego dnia trzech strzelców nauczyło się trafiać pociskami w to, co chcieli, za co
dostali po dziesięć złotych monet. Pod wieczór znośnie strzelało już dwudziestu ludzi, dzień później
wozy zaczęły jeździć szybciej, a mimo to liczba trafiających wciąż wzrastała. Za to wozy trzeba
było zmieniać kilka razy dziennie – wypełniające je worki z sianem nie mogły ocalić drewnianej
konstrukcji przed nawałą kul.
– Jeszcze cztery dzionki i będzie dobrze – Gildi z zadowoleniem odprowadził wzrokiem
oddalającą się furmankę.
– Na to wygląda – zgodził się Kruk spod przykrywającego twarz paradnego kapelusza.
– Nawet pan nie spojrzał – Valme z odrazą pociągnął za chustkę na szyi, nie pojmując, z
jakiej radości Roke znienacka pokochał mundury. Gdzie jak gdzie, ale tutaj kenallijskie szmatki
przydałyby się jak nic innego.
– Nie spojrzałem – dobiegło spod kapelusza – ale wierzę panom na słowo.
– Roke – admirał i marszałek już na drugi dzień zaczęli mówić sobie po imieniu, czym
potężnie rozzłościli połowę Duksji. – Artylerzyści niech strzelają, a nam nie zaszkodziłaby
wycieczka na mur.
– Massimo i Weizelowi też wierzę – wymamrotał Kruk – Kurt obiecał dzisiaj skończyć,
znaczy, że skończy. Więcej od Weizela o zakładaniu ładunków wie tylko Leworęki…
– Leworęki?
– No, czy kto tam zapala wulkany – Alva odrzucił kapelusz, przekręcił się na brzuch, podniósł
kamyczek i rzucił nim w twardą trawę. Rozległ się trzask.
– Dojrzał – w głosie Kruka pobrzmiewała czułość – Fokkio, jak je nazywacie?
– Wściekłe ogórki – admirał poszedł za przykładem Alvy, rzucając w tym samym kierunku
jeszcze jeden kamień. Tym razem nie było trzasku, widocznie rozbity przez Roke ogórek był
jedynym.
– My nazywamy je vurieoso – marszałek nawinął na palec źdźbło trawy – W Kenalloa
dojrzeją za półtora tygodnia.
– Tutaj też. Za dziesięć dni nie będzie można między nimi przejść.
– No i doskonale. Przez zarośla wściekłych ogórków nawet jaszczurka się nie prześlizgnie…
O, trafił! Zuch!
Gildi wytężył wzrok.
– Luca Lotti, kanonier z „Zakochanego rekina”
– Zna pan wszystkich swoich ludzi?
– Wioślarzy nie, pozostałych – znam. Dobrze, że duxowie się za nami nie pętają. Myślałem,
że nie da się bez nich odetchnąć.
– No, to akurat zrozumiałe – Roke przeciągnął się jak kot i zamknął oczy – Szafiry
przesłaniają im wzrok. Jeśli Bordończycy zajmą Trakt, duxowie podniosą kwestię przekazania
zastawu Felpowi. Ale jeśli będą pchać nos w nasze sprawy, my będziemy mogli oskarżyć ich o
zdradę i wydanie naszych planów wrogowi. A właśnie, Fokkio, będzie mi potrzebny ktoś, kto nie
ma nic do stracenia, a przy tym doskonale pływa i zna się na ładunkach wybuchowych.
– A o co chodzi?
– Powiem panu, kiedy dojrzeją wściekłe ogórki i ani dnia wcześniej.
– Z panem nie można się nudzić – admirał cisnął na oślep jeszcze jeden kamyczek, w
odpowiedzi coś szczęknęło i zaszeleściło. Nie ogórek, tamten trzeszczał inaczej.
– Kirkorella – oznajmił marynarz.
– Moglibyście w końcu pokazać te wasze stworki – admirał uważnie spojrzał na Roke i
uśmiechnął się.
– Nic prostszego, w dzieciństwie nałapałem ich od groma.
– No to zapolujmy.
– Czemu nie… Trzeba tylko wziąć smołę i mięso. No i będzie potrzebny sznur… A po jakie
koty zachciało się panu pajęczaka?
– Być może po żadne – marszałek potrząsnął niezwiązanymi – i to w takim upale! – włosami i
spojrzał w niebo – Jutro nie będzie deszczu – oznajmił – i pojutrze też.
Zdziwił, nie ma co. Przecież tutaj nie pada do samej jesieni.
– Roke, a rzeczywiście, dlaczego by nie pojechać na mur?
– Nudzi się panu – uśmiechnął się Alva, patrząc na zbliżającego się jeźdźca – To nic, zaraz
znajdzie się rozrywka.
Oficer w zakurzonym mundurze osadził pokrytego pianą konia.
– Tenent Giovanni Marsi, do usług monsignore’a. Generał Weizel prosi przekazać, że jest
gotowy.
– Doskonale. Fokkio, gdzie żyją kirkorelle?
– W norkach – powiedział admirał ze zdziwieniem.
– Jakie mądre stworzonka! Giovanni, niech pan zsiądzie z konia, założy mój mundur, odda mi
swój i idzie na poszukiwanie norek. I żeby z drogi było jasne, że z gorąca ostatecznie zwariowałem.
Gerardzie, pomoże pan tenentowi, a jutro pójdziemy na polowanie.
– Monsignore, gdzie i kiedy mam się stawić? – Gerard nadal stroił z siebie adiutanta
idealnego, ale było widać, że chce jechać na mur i nie chce szukać pajęczych legowisk. Roke z
zadumą popatrzył na młodzieńca.
– Proszę przyjść rano do admirała i zostać przy nim. Marcelu, idziemy, mamy mnóstwo
spraw…
3
– Moja pani, proszę mi wybaczyć, ale nie mam teraz czasu – marszałek Carlo Capras
popatrzył na Zoję Gastaki ze źle skrywana nienawiścią. Nie zrozumiała. Ona nawet słów nie
rozumiała, a co dopiero spojrzeń.
Siostra doży miała wszystkiego w nadmiarze: policzków, nosa, piersi i reszty aż do stóp – ale
najwięcej było w niej kłótliwości i ambicji. Capras podejrzewał, że krewni, którzy podarowali
przejrzałej dziewicy galeas, pokładali wielkie nadzieje w felpskich zębaczach, ale jak dotąd megiera
miała bajeczne wprost szczęście. To właśnie ona, czy raczej tenent Spiro Dorakis (który za
obiecany przez dożę kapitanat zgodził się zostać bosmanem na „Morskiej panterze”) zatopili felpski
okręt flagowy. Po tym wydarzeniu Zoja ostatecznie uwierzyła w swoje wojskowe talenty i wszędzie
wpychała się z pouczeniami.
Capras cierpiał – kłótnia z koszmarną babą, której nie można się pozbyć, była ostatnim, czego
pragnął. Marszałek, mimo że dowodził zjednoczoną armią Gaify i Bordonu, miał o wiele mniejszą
swobodę manewru, niżby tego chciał. Minister wojny, wysyłając armię do Urgotu, niedwuznacznie
dał do zrozumienia, że kampania jest prowadzona pod bordońską flagą, dlatego też „delfiny” mają
czuć się panami sytuacji, ale przy tym robić to, co jest potrzebne Gaifie… No a teraz on ma
usmażyć jajecznicę, nie rozbijając jaj, do tego zepsutych!
– Pani Gastaki – marszałek z całych sił starał się być uprzejmy – usilnie proszę, aby wróciła
pani na pokład. Trakt zostanie przecięty w swoim czasie.
– Kotwica wam w gardło! – głosik Zoi wprawiłby w dumę każdego bosmana – Jest pan
tchórzem, marszałku! Tchórzem i głupcem, jak wszyscy mężczyźni! Gdyby na czele armii stała
kobieta, Felp byłby już wzięty.
– Być może – dlaczego jej do tej pory nic nie spadło na głowę? A, wiadomo dlaczego. W
Ogrodach Świtu rodzinka Gastaki nie ma czego szukać, a w Zmierzchu – tym bardziej. Leworęki to
kawaler z wyrafinowanym gustem, a to oznacza, że Zoja Gastaki będzie żyć wiecznie.
– Poprzednim razem wymawiał się pan tym, że przygotowuje ładunki wybuchowe i co? I nic!
To górska kraina, a doliny nie wyrzeźbiła rzeka – zwykłe wgłębienie między górami. W
kamienistym gruncie nie da się szybko wybić tunelu, a te… felpskie zady zeżrą was jednym
kłapnięciem. Wibracja po kamieniu niesie się lepiej niż po ziemi, nawet głuchy was usłyszy.
Megiera ma rację, a tego, kto ją oświecił w kwestii robót minerskich, trzeba znaleźć. I udusić.
Powtarza cudze słowa, a sama głupia jak mało kto. Zeszłym razem przełknęła wszystko, co jej
naplótł, nawet się nie skrzywiła, a teraz co? „Wibracja”, „grunt”…
– To pani pierwsza wojenna kampania?
– Nie ma znaczenia – najeżyła się zmora. Stwórco, za co go tak skarałeś?
– Ma. Oblężenie twierdzy to zupełnie co innego niż morskie batalie. Te bitwy wygrywa się
potem, a nie krwią. Wszystko rozegra się jesienią, kiedy nadejdzie odsiecz. Do tej pory dolny mur
nie będzie istniał.
Nie musisz wiedzieć o tym, że zostanie wzięty tej nocy. Ani o tym, że pod miastem zostanie
tylko jedna trzecia armii, a reszta przerwie się do Środkowego Urgotu i zdobędzie Urgotellę razem
z Tomasem.
– Tysiąc demonów! Żądam, żeby jeszcze tej nocy zdobyć mur i zamknąć pierścień okrążenia!
Już pisałam bratu o tym, że nie można dopuścić do zwłoki…
Ona pisała! To było śmieszne, ale nie rozśmieszyło. Szturm przydrożnego muru został już
wyznaczony, nie można go dłużej odkładać. Baterie na Trakcie są niemal gotowe, jeszcze jeden
dzień i trzeba będzie gonić ludzi na felpskie kartacze. Morska krowa nie mogła sobie wybrać
gorszej pory! Teraz roztrąbi wszem i wobec, że gdyby nie ona, Capras do tej pory uganiałby się za
pajęczakami. Marszałek ma co prawda świadków: oficerów sztabowych, przygotowujących szturm,
ale gdzie im do Zoi i jej bab…
– Coś takiego! Pani żąda?!
– Tak, niech to Leworęki! Żądam! – krokodylica podniosła się i wylazła z namiotu,
pobrzękując bronią. Szabla abordażowa, dwa kindżały, pistolety…I to wszystko tam, gdzie kobieta
powinna mieć talię! Capras poczekał, aż potworny zad zniknie mu z oczu i odwrócił się do generała
Zwangatisa. Szef sztabu bez zbędnych słów napełnił dwa kielichy.
– Czasami chciałbym, żebyśmy mieli o jeden galeas mniej – mimo że Zwangatis był
Bordończykiem, nie pałał sympatią do swojej rodaczki.
– Nie przejmuj się – Capras osuszył kielich jednym haustem – Trzeba było skończyć
poprzedniej nocy.
– I tak ledwie zdążyliśmy. To nic, wystarczy to, co mamy. Tuż przy skale mur stoi na słowie
honoru.
– Mam nadzieję. Pojedziemy, popatrzę.
Zwangatis kiwnął i poprawił szpadę. Niech Leworęki porwie Felp, upał i Zoję z jej krewnymi.
Mężczyźni wyszli z namiotu; rozległ się suchy trzask i coś chlasnęło po nodze. Marszałek Carlo
Capras spojrzał w dół – pantalony były oblepione jakimś śluzem.
– Niby co to ma być? – warknął.
– Wściekły ogórek – Nikolaos wskazał nogą rozetkę niepozornych liści, dookoła której
rozłożyły się podobne do kłujących ogórków owoce na długich ogonkach. Jeden ogonek ozdabiało
coś żółtawego i skręconego. – Rosną na całym wybrzeżu od Kenalloa po Agaris. Kiedy dojrzewają,
strzelają nasionami. Lepiej się przebrać, ten sok jest żrący.
– Zły znak – zawracać – uciął Capras, wskakując na siodło. Głupie to było, ale taki już
wypadł dzień. Najpierw wściekła krowa, potem wściekły ogórek.
4
Stara baba, mało brakowało, a rzuciłaby się z objęciami do błękitnej jodły. Takie rosną tylko
w Czarnej Alati i nigdzie więcej. Jest w domu, w domu, w domu! Księżna wdowa obróciła się do
siedzącej obok dziewczyny:
– Spójrz, to Czarna Alati.
Mellit patrzyła, ale ni Leworękiego nie rozumiała, bo i skąd? Alati jest Goganni tak
potrzebna, jak jej samej Agaris! Matylda wysunęła się z okienka i krzyknęła:
– Stój!
Kareta zatrzymała się posłusznie. Szemrał strumień, kwitła dzika róża, w trawie fioletowiały
górskie astry, na horyzoncie, łącząc się z obłokami, majaczyły Góry Anemskie.
– Matyldo – Aldo zrównał się z karetą i wpatrzył się w babkę – co z tobą?
– Nic – zaśmiała się wdowa – Ale nie powlokę się dalej w tej kurzej skrzynce. Pojedziemy
wierzchem.
– Najwyższy czas – zgodził się wnuk – Każę osiodłać Łunę.
Księżna wdowa kiwnęła głową, wygramoliła się z karety i przeszła się po trawach. W oczy
rzuciły się białe miotełki. Ancia! Ma słodkie kwiaty, bardzo słodkie, ale pozostawiają na wargach
gorycz, której nie można się pozbyć. Ani zagryźć, ani zapić. W dzieciństwie z głupoty gryzła ancię,
w młodości z jeszcze większej głupoty wyskoczyła za Anestiego Rakana. Było słodko, zrobiło się
gorzko…
– Gotowe – zameldował Aldo – Łuna czeka na ciebie, a Mellit Rober weźmie w siodło.
– To Mellisa – poprawiła Matylda z niezadowoleniem. – Mellisa! Ostatecznie może być
Melania. Czy to tak trudno zapamiętać?
– Trudno – westchnął wnuk i wyszeptał: – Nie będę się uczyć alackiego.
– A kto ci każe – mruknęła Matylda – My sami już go nie pamiętamy, jeśli nawet coś z niego
zostało, to tylko nazwy.
– Nazwy! – wyszczerzył się Aldo Rakan – Język można połamać i nawet tego nie zauważyć!
– Jakie są, takie są – prychnęła księżna wdowa, zrywając kilka źdźbeł.
– Co to za dziwo? – zaciekawił się wnuk.
– Ancia – objaśniła babcia, wsuwając zerwane miotełki za krzywo przypiętą broszę – Nie
gryź jej, gorycz potworna.
– Nie będę – Aldo przytrzymał Łunę za uzdę – Daleko jeszcze?
– Pod wieczór dojedziemy…
Można i wcześniej, jeśli puścić konie przez Ticotski Parów, ale ona może nie odnaleźć drogi.
Podjechał Rober – w ciemnoczerwonym podróżnym stroju, na złocistym koniu, był wściekle
przystojny. Nie minie wiele czasu, jak ożeni się z jakąś dziedziczką, nie ma innego wyjścia! Mellit,
tfu, Mellisa, siedziała przed Epineixem i mrużyła oczy jak mały kotek.
– Piękna kraina – Epineix podniósł rękę, osłaniając się przed słońcem – Lubię góry.
– Od dawna? – zainteresował się Aldo.
– Od kiedy zobaczyłem… Sagranna jest wyższa.
– To odgałęzienie – nie wiadomo na co obraziła się Matylda – Główne pasmo jest dalej.
– Wiem – kiwnął Rober – Byłem tam.
On naprawdę tam był, a ona nigdy nie wybrała się dalej niż Anemy, a i to w młodości. A
Anesti nawet tego nie widział, mimo że jęczał o wielkiej Taligoi. Był stworzony do jęczenia; gdyby
go Leworęki zaciągnął na tron, Anesti zemdlałby jak panna na wydaniu.
– Sakasci się wam spodoba – ni w pięć ni w dziewięć strzeliła Matylda, odpędzając widmo
męża i złość na samą siebie za zmarnowane życie – Wspaniałe miejsce: pełne pstrągów rzeki,
polowania, dziki miód…
– I daleko od stolicy – dorzucił Aldo – Nie będziemy przeszkadzać.
– Bzdura – Matylda wzruszyła ramionami – Sakasci to książęcy zamek. Balint Mekchen lubił
go najbardziej ze wszystkich, a teraz zamek jest wolny. Ciotka Shara umarła dwa lata temu,
dożywając niemal setki. Nieważne, popijemy wina, zapolujemy, a na zimę będzie gotowy dom w
Alati.
– Tak – ocknął się Aldo – Rober, pisałeś już o polowaniu?
– Nie – czy jej się wydaje, czy Inochodziec jest przestraszony? – Nie pisałem. Nie
wiedzieliśmy przecież, gdzie będziemy.
– Napisz – z naciskiem powiedział Aldo. Źrebięta, sekrety sobie powymyślali. Najpierw
Goganni, teraz znów jakieś polowanie…
– W Sakasci polowanie jest na najwyższym poziomie – zapewniła Matylda – Dziki, jelenie i
niedźwiedzie, a w zamku pełno najprzeróżniejszego sprzętu.
– Shara polowała? – uśmiechnął się wnuk.
Matylda zatrzymała konia i z przyjemnością przyłożyła rechoczącemu Aldo po głowie.
– Shara tylko na mole polowała! Za to przy starej zołzie z Sakasci nie zginął ani jeden
gwóźdź. Taka już była… oszczędna.
– Znaczy, została strzygą. – podsunął wnuk – Wszyscy skąpcy zostają strzygami. Stare panny
też…
– Co do Shary, to nie wiem, ale siła nieczysta w Sakasci była – rozmarzyła się Matylda –
Łapaliśmy ją razem z Ferensem…
– Z kim, z kim? – wykrzywił się Aldo – No już, opowiadaj!
– Z baronem Ferensem Lagasi. I między nami nie było nic, czego mogłabym się wstydzić –
surowo powiedziała Matylda; po czym nie wytrzymała i roześmiała się – Ależ głupia wtedy byłam!
– A duchy? – nie ustępował Aldo.
– Nie ma tam żadnych duchów. Za to Stwory Zmierzchu przychodziły, jeden w ogóle
zamieszkał… Nocą opowiem, teraz przy takim słońcu nie będziecie się bać.
– Dobra – kiwnął Aldo – Wybierzemy sobie ciemną noc.
– Z burzą – dorzucił Rober – Żeby były błyskawice, gromy i wiatr…
Nie widzieli ani jednej Złotej Nocki, a burzy im się zachciewa!
– Dostaniecie burzę – obiecała Matylda – I to nie jedną.
ROZDZIAŁ 5. OKOLICE FELPU
Le Un des Epees & Le Roi des Epees & Le Neuf des Coupes (As Mieczy, Król Mieczy i dziewiątka
Pucharów)
1
– Zaiste, na świecie wszystko już było – zwrócił się Alva do chudego muszkietera, celującego
w nocną ciemność przez na pół zawaloną ambrazurę. Strzelec był zbyt pochłonięty swoim
zadaniem, by wysilić się na odpowiedź. Żołnierz nie myślał ani o dowódcy, ani o własnym
bezpieczeństwie, nieostrożnie wychylając się zza osłaniających go kamieni.
Gdyby Marcel nie wiedział, że muszkieter nie żyje od kilku godzin, za nic by się tego nie
domyślił – szczególnie patrząc z dołu – ale wicehrabia wiedział i był zdenerwowany. Zrujnowany,
zalany księżycowym światłem mur, martwy garnizon i kilku Kenallijczyków z pochodniami,
stwarzających iluzję życia. Koszmar! Który należy zapić.
– Valme, coś się panu nie podoba? Chce pan kasery?
– Nie odmówię…
Wiera Kamsza OBLICZE ZWYCIĘSTWA CZĘŚĆ I „MAG” ROZDZIAŁ 1 Le Un des Batons & le Cinq des Batons & Le Valet des Epees (As Buław, Piątka Buław i Paź Mieczy) 1 Triada! Marcel Valme nie wierzył własnym oczom, wpatrując się w rozdane karty. Stwory Zmierzchu! Triada, pierwszy raz w życiu! Wicehrabia tkliwie spojrzał na przeciwnika i powiedział twardo: – Podwajam! – Panie!... Panie… Czwarta godzina! Valme z trudem uniósł głowę, próbując zrozumieć, na jakim świecie się znajduje i co za łajdak się do niego przyczepił. – Panie, proszę wstać…Wyjeżdżamy. Gerard! Przekleństwo, czego ten szczeniak chce? Wicehrabia apatycznie spojrzał w okno, za którym w najlepsze świecił okrągły księżyc. Przyzwoici ludzie nocą albo grają w karty i piją, albo kochają swoje damy. W najgorszym wypadku śpią, a tu! Wstawać, ubierać się, gdzieś jechać… – Zaraz – Marcel ziewnął i opadł na poduszkę. – Panie, nie można spać…Monsignore czeka – niech Leworęki porwie Kruka! I jego giermka przy okazji, to znaczy nie giermka, a poruczeńca… Proszę, gdzie uwiła gniazdo obowiązkowość! Wicehrabia zrozumiał, że spać już mu nie pozwolą, i usiadł na łóżku. Czwarta rano! Koszmar! Marcelowi zdarzało się kłaść nawet później, ale wstawać? Nieszczęśliwy sięgnął po rozrzuconą odzież, apatycznie przyglądając się, jak jego dręczyciel doprowadza do porządku przybory do golenia. Potwór! Obowiązkowy małoletni potwór… – Gerardzie, czy nie można się wyspać bodaj jeden jedyny raz? – Ale, panie... – zaiste, ten młody człowiek wykończy każdego – Jest za gorąco, żeby jechać dniem. – No to jechalibyśmy nocą – Marcel odczuł nieprzepartą ochotę ponarzekać – Za to wstawalibyśmy jak ludzie. – Śpieszymy się – przypomniał Gerard Aramona i pocieszył: – Od południa do szóstej będzie popas. – Do południa jeszcze trzeba dożyć – stęknął Valme, biorąc się za golenie. A mógł zostać w Ollarii, spać w swoim łóżku… Albo i nie w swoim, ale spać! W stolicy była Marianna, byli balwierze, krawcy, karty, wino, a tutaj… Dziesięć dni w siodle! Roke i jego rozbójnicy są z żelaza, a co z chłopcem? Pod wieczór żal na niego patrzeć, a jednak się trzyma. A jeszcze ten upał… Marcel z odrazą przesunął dłonią po rozczochranych włosach i zaczął się ubierać. Przez pierwsze dwa dni starał się jeszcze wyglądać jak szlachcic, ale Kruk gnał swój oddział bez żadnej litości i Valme poddał się, przestał zakręcać włosy i zamienił stosowny do swego statusu strój na kenallijskie szmatki. Nie wyglądał w nich co prawda nie wiadomo jak źle, ale i tak szczycącemu się swą wytwornością kawalerowi nie przystało podróżować bez kaftana i ze zbójecką chustką na głowie. Wicehrabia z żalem obejrzał się na porzucone łóżko i zszedł do wspólnej sali, gdzie otrzymał swoją porcję zimnego mięsa i wczorajszego chleba. To, że shaddi się nie doczeka, było tak samo jasne jak i to, że wieczorem nie będzie wina. Pierwszy potwór Taligu oznajmił, że do Felpu można zapomnieć o piciu. O piciu, o kobietach, o śnie… Wojna jeszcze nawet się nie zaczęła, a już tyle trudności! Kiedy Valme przełknął to, co nazywano tu śniadaniem, Kruk był już w siodle. Przy marszałku
kręcili się Warastyjczycy i nieodłączny Gerard. Marcel bohatersko życzył wszystkim dobrego dnia, Roke kiwnął z roztargnieniem: wcale nie wyglądał na sennego, ale nie życzył sobie wdawać się w świeckie rozmowy. Wicehrabia odwołał się w myślach do Pociętego Smoka, wdrapał się na konia i porzucił miasteczko, którego nazwę zapomniał w tej samej chwili. Kopyta monotonnie biły po zakurzonej drodze, jeźdźcy milczeli i Valme poważnie podejrzewał, że Kenallijczycy i Warastyjczycy najzwyczajniej w świecie drzemią. Sam Marcel nie umiał spać w siodle, a szkoda! Mimo że była noc, którą tylko Alva mógł nazwać świtem, upał dawał się we znaki, a wicehrabia starał się nie myśleć o tym, co ich czeka w południe. Marszałek prowadził oddział, zmieniając galop na kłus; wzdłuż drogi ciągnęły się żywopłoty, z którymi ścieliły się pastwiska. Niekiedy zza ciemnej kłującej ściany donosiło się ciche, senne meczenie i Marcel po raz pierwszy w życiu pomyślał, że bycie owcą wcale nie jest takie złe. Alva obiecał, że około południa dotrą do Er-Prieux. Można będzie coś zjeść i pospać do wieczora. Z Er-Prieux do Urgotu jak ręką podać, Tomas będzie zaskoczony! Oczekuje Kruka z armią w końcu lata, a ten już tu. Bez wojska, co prawda. Marcel nie mógł zrozumieć, czy Roke ma jakiś plan i po jakie koty śpieszy się jak królewski kurier. Wyprawa okazała się nie tak przyjemna, jak Marcel się spodziewał, ale wicehrabia żałował o podjętej decyzji tylko kiedy go budzono. Mężczyzna, który nie był na wojnie, jest mężczyzną tylko w połowie! Poza tym wicehrabia miał nadzieję, że ojciec zaliczy wojenne wyczyny jako wypełnienie synowskiego obowiązku i uda się wywinąć od kolejnych odwiedzin ojcowskiego domu. Kochający syn zajął się układaniem listu do najdroższego rodzica, gdy nagle Roke osadził konia i podniósł rękę do czoła, wpatrując się w szarą dal. Wicehrabia prześledził spojrzenie marszałka i gwizdnął – zbliżało się do nich kłusem półtorej dziesiątki konnych. Marcel uznał to za powód do rozmowy i podjechał do Kruka. – Ktoś cierpi na bezsenność. – Miejmy nadzieję, że Urgoci. Lepszego miejsca na spotkanie nie można wymyślić. – Urgoci? – nie zrozumiał Valme. – Wicehrabio – westchnął Roke – Czyżby pan nie pamiętał, jaką mamy godzinę? Ci ludzie się śpieszą. Na kupców i poganiaczy zwierząt nie wyglądają, za to na gońców – nawet bardzo. Mało prawdopodobne, by w Er-Prieux zdarzyło się coś ważnego, a Urgot i Felp oczekują ataku. Pańskie wnioski? Marcel nie zdążył odpowiedzieć – Alva spiął półmoriska, Kenallijczycy i Warastyjczycy poszli za przykładem dowódcy. Gońcy, jeśli to rzeczywiście byli gońcy, zatrzymali się, wyraźnie nie wiedząc, co robić: uciekać, bić się czy rozmawiać. Można było ich zrozumieć – na spotkanie z Krukiem z pewnością nie liczyli: według wszelkich wojskowych zasad Pierwszy Marszałek Taligu powinien być przy armii, która, jeśli dobrze poszło, dopiero wypełzła z Ollarii. Nie mówiąc już o tym, że zawiązana pod torsem koszula, czarna chusta i noże do miotania zmieniły księcia w istnego rozbójnika. Jeźdźcy podjęli decyzję. Od grupy odłączył się jeden i powoli pojechał naprzód. Pięciu innych sformowało szereg i podniosło muszkiety, niedwuznacznie dając do zrozumienia, że będą chronić parlamentariusza. – Wspaniałe – zauważył Kruk – Valme, proszę za mną. Książę leniwie poruszył cuglami. Marcel, przeczuwając rozkoszną rozmowę, powtórzył gest marszałka. Książę był arystokratą do szpiku kości – jakaż nonszalancja i zarazem jakiż wdzięk! Jeźdźcy spotkali się przy uschniętym drzewie, z którego poderwał się niezadowolony ptak. Nieznajomy rzeczywiście był w mundurze, ale wicehrabia nie potrafił określić, czy jest to mundur urgocki, czy jakiś inny. Parlamentariusz otworzył usta, zamierzając coś powiedzieć, ale Alva go uprzedził. – Tak więc Bordończycy rozbili armię wielkiego miasta Felpu. – Panie – oficer sprawiał wrażenie człowieka, któremu tylko co dali po głowie. – Pan… Skąd pan wie?! Nikt nie mógł nas wyprzedzić! – Spokojnie, jesteście pierwsi. No więc co z tą bitwą? – Z… z kim mam honor? – Roke Alva – z ochotą przedstawił się Kruk – A także Pierwszy Marszałek Taligu i władca Kenalloa, chociaż to ostatnie w naszym przypadku jest mało istotne. – Monsignore… – mało brakowało, a goniec by zemdlał, rozmyślił się jednak. Gdyby przed
Urgotem znalazł się Leworęki ze wszystkimi swoimi kotami, biedak nie byłby bardziej wstrząśnięty. A mimo to oficer uwierzył, kogo ma przed sobą, uwierzył natychmiast i bez najmniejszych wątpliwości. Alva uśmiechnął się: – Jest pan zdziwiony? – Monsignore, nie oczekiwaliśmy pana tak szybko… Pańska obecność tutaj to dla nas ogromne zaskoczenie. – Naturalnie – zgodził się Kruk – Jeśli jedziesz na wojnę, postaraj się wyprzedzić szpiegów. – A… monsignore… Gdzie pańska armia? – Armia przyjdzie – Roke machnął ręką – a flota przypłynie. Pod koniec lata. Valme z trudem zdusił śmiech, wspominając, jak zadał identyczne pytanie w Letnim Obozie, a w odpowiedzi usłyszał, że armia, rzecz jasna, wystąpi, ale szanujący się dowódca w razie konieczności da sobie radę i bez niej. – O – nieszczęsny oficer patrzył na Kruka jak na purpurowoziemskiego krokodyla – Oczywiście… Taki zaszczyt… Tylko… Jest was tak mało… – Kochany – bełkot Urgota wyraźnie rozbawił Alvę – Armia to rzecz pożyteczna, ale powolna. Póki jej nie ma, obejdziemy się tym, co jest. Cóż zatem zostało z felpskiej floty? – Osiemnaście galer. Gildi został zaskoczony. Bordończycy przyprowadzili setkę wimplów, w tym dziesięć galeasów, a Gildi miał tylko galery… Dwadzieścia tysięcy „pawi” i dziesięć tysięcy Bordończyków wylądowało w zatoce… Monsignore, kto panu powiedział?! – Mordercy. – Monsignore?! – oficer zagapił się na Roke z takim przerażeniem, że Valme zrobiło się żal nieszczęśnika. To nic, Tomas jeszcze zdąży się dowiedzieć, jakim człowiekiem jest Kruk. Pióra „pawiom”, rzecz jasna, powyrywa, ale najpierw rozprawi się z sojusznikiem. Roke zlitował się nad Ugrotem. A może i nie zlitował, a postanowił sprawdzić, jak działają na nieznajomych jego wyznania. – Mnie, jak pan wie – Pierwszy Marszałek Taligu był wcieloną kurtuazją – wielu nie aprobuje, ale to nie znaczy, że zabijają mnie każdego dnia. Jeśli próbują mnie wykończyć, to znaczy, że komuś przeszkadzam. W danym przypadku przeszkadzałem Bordonowi, czyli – Gaifie. Wasz Tomas jest skąpy jak sto Goganów: zanim kupił moją szpadę, długo się namyślał. „Pawie” zorientowały się, o co chodzi, i podjęły odpowiednie kroki, czy raczej spróbowały je podjąć, a jak zauważył pewien uczony, każde działanie pociąga za sobą przeciwdziałanie. Krótko mówiąc, panowie, jedziemy do Felpu. – Ale… – szarpnął się goniec – Ja jadę do Taligu. – A pojedzie pan z nami. Jak się pan właściwie nazywa? – Kapitan Finelli. Benito Finelli. Jestem patrycjuszem miasta Felpu w służbie księcia Urgockiego. – A to wicehrabia Valme, on się panem zajmie. Proszę kazać swoim ludziom zająć miejsce w oddziale. 2 Richard Ockdell osadził moriskę i rozejrzał się. Dookoła było bardzo spokojnie i bardzo sennie: tonące w zieleni domki, drzemiące zaułki, łagodne wzgórze, na którym wznosił się klasztor. Z lekcji geografii Dick wiedział, że Krion znany jest głównie z owocowych sadów, opactwa św. Tankreda i jesiennych jarmarków. W starożytności miasto było stolicą królestwa Uerty, później dwór przeniósł się do Garikany, a po Wojnie Dwudziestoletniej Uerta rozpadła się na Agarię i Alat. I to już było wszystko, co pan Chablis opowiadał o Krionie, a Władcę Skał najmniej na świecie interesowała teraz cudza przeszłość… Tuż przed pyskiem Sony pojawił się trójbarwny kot, zamarł na chwilę z wygiętym grzbietem i skoczył w kierunku domu, który Dick uznał za gospodę. Przeczucie nie zawiodło, widocznie młodzieniec, niezauważalnie nawet dla samego siebie, przeistoczył się w doświadczonego podróżnika. Na widok jeźdźca na czystej krwi morisku stojący na progu sługa rzucił się na zdobycz. Ockdell pozwolił wziąć Sonę pod uzdę, a w odpowiedzi na namowy zjedzenia obiadu w „Kielichu pielgrzyma” zeskoczył na ziemię. Klaczą zajął się wąskolicy stajenny, a młodzieniec nie miał
innego wyboru, jak tylko wejść w usłużnie otwarte drzwi. Schludne schody przypominały Frambois i ojczulka Herkulesa. Święty Alanie, jakżeż wtedy było dobrze! Dlaczego zamiast pokoju i radości nastąpił prawdziwy koszmar?! Strzały zza węgła, pospieszny wyjazd do Nadoru, jeszcze bardziej pospieszna ucieczka do stolicy, oktawiańska groza, głupia próba otrucia era… Teraz Dick nie miał wątpliwości – Kruk przeżył, inaczej Juan nie wypuściłby giermka żywego. Otyły gospodarz na widok gościa wpadł w burzliwy zachwyt. Biedak niemal padał na kolana, błagając szlachetnego pana, by ten został na noc, i Dick potulnie zajął najlepszy pokój, z oknem wychodzącym na klasztor. Zaproponowano mu wino, młodzieniec poprosił o „Wdowią łzę”. „Łez” w gospodzie nie było, Dick zgodził się zatem na agaryjskie lechuza vianca, w końcu co to za różnica… Gospodarz pobiegł przygotowywać kurczęta, a książę Ockdell rozgościł się przy czystym stole. Giermek księcia Alvy przybył do Krionu, pozostawało mu jeszcze otworzyć paczkę. Albo nie otworzyć. Władca Skał mógł wyrzucić zaszyty w skórę przedmiot do przydrożnego rowu, spalić, utopić, zgubić – i jechać gdzie dusza zapragnie, a jednak młodzieniec wypełnił polecenie nawet nie era, a byłego handlarza niewolnikami. Księcia Ockdella posłano do Krionu i książę Ockdell jak w półśnie do tego Krionu pojechał. Dwa razy Dick zmieniał kierunek, potem jednak przeszkodziły mu deszcze i łania, która przebiegła przez drogę. Jednakże każda podróż kiedyś się kończy. Były giermek Pierwszego Marszałka Taligu dotarł do celu, teraz musiał tylko wziąć nóż i rozciąć pieczęcie. Przyniesiono wino. Jakie było – dobre, znośne, paskudne – Richard nie wiedział: nie czuł smaku. Młodzieniec patrzył na leżący na stole czarny przedmiot i opróżniał dzban za dzbanem, a w głowie uparcie nie chciało się zakręcić, mimo że zazwyczaj Dickowi wystarczało kilka kielichów. Pojawił się sługa – nie tamten, który pilnował na ulicy, a inny, chudy i uszaty. Zapytał, czy podać obiad, na co Richard odpowiedział twierdząco. Kurę upieczono doskonale, chleb był gorący, a owoce soczyste. Trzeba było jeść, więc Dick jadł, jadł długo, bo obiad był odroczeniem. Później Władca Skał długo mył ręce, wyjaśniał gospodarzowi, że życzy sobie zmienić ubranie, rozmawiał z krawcem i szwaczką. Potem wszyscy wyszli, zbliżał się wieczór, zapachniało maciejką i innymi kwiatami, których Dick nie znał, w klasztorze wybił dzwon na wieczorną mszę. Tutaj nie wojowano i nie zabijano, a modlono się… Natrętne bicie dzwonu przypominało o Oktawiańskiej nocy. Dick zatrzasnął okiennice i zapalił świece. Nie można było już dłużej zwlekać. Młodzieniec, wziąwszy przyniesiony przez gospodarza nóż, podważył znajomą pieczęć z niebieskiego wosku i zerwał cienką skórę. Wewnątrz znajdowała się płaska szkatułka z czarnego drewna, zamknięta na filigranowy zameczek, do którego przymocowano na łańcuszku rzeźbiony kluczyk. Wyrafinowane i drogie, jak wszystko w domu Kruka. Richardowi wydało się, że widział tę rzecz na biurku era, ale całkowitej pewności nie miał. Młodzieniec postawił szkatułkę na stół i zamyślił się. Słyszał zarówno o kluczach z zadziorami, które smarowano śmiertelną trucizną, jak i o wyskakujących z zamków zatrutych igłach. Czyżby wypuszczono go tylko dlatego, żeby zabić tutaj, w Krionie? Roke nie byłby do tego zdolny, Roke, ale nie handlarz niewolnikami. Jeśli er nie żyje, Juan będzie się mścił, i to okrutnie, a co może być gorsze od śmierci na progu wolności? Tak właśnie zginął Konrad Pridd, który wyrwał się z więzienia i nałożył zatrutą przez żonę koszulę. Dick nie miał już wątpliwości: Kruk nie żyje, a szkatułka jest śmiercią. Trzeba ją spalić! Młodzieniec odsunął niebezpieczny przedmiot, nalał sobie wina, wstał, podszedł do okna i wypił, znów niczego nie czując. Może poprosić o kaserę? Albo zamówić mszę za zmarłych, mimo że Alva był ollarianinem, jeśli nie czymś gorszym. Nie na próżno mówią, że w duszach potomków Ramiro płonie wieczny zmierzch, a siła i niezwyciężoność kenallijskich władców to dar Leworękiego! Podobnie jak uroda i władza nad kobietami. Tylko anioły mogą odmówić wybrańcom Obcego. Katarina Arigau jest takim aniołem, jej życie znaczy więcej niż życie bezbożnika i mordercy, ale Władca Skał okazał się złym obrońcą. Teraz może tylko modlić się za Katari do Stwórcy, nikt inny nie pomoże jej wysokości, która została zupełnie sama w swej przybranej jedwabiami klatce… Dźwięk dzwonu przesączał się nawet przez zamknięte okiennice. Wzywał, żądał, przypominał o najwyższym obowiązku. Mateńka, gdyby znalazła się w Krionie, natychmiast
udałaby się do monasteru, ale Richard nie mógł się modlić. Rozumiał, że to grzech, ale, jak widać, rację mają ci, co mówią, że mordercy i zdrajcy słyszą nie Stwórcę, a Leworękiego. A kim jest on sam, jak nie zdrajcą i nie mordercą? Przynosi nieszczęście. Przez niego zginęło lub zginie w niedługim czasie wielu wspaniałych ludzi, a on byczy się w Krionie! Ma konia, złoto i swobodę, ale co z nimi robić? Komu tutaj potrzebny jest Richard Ockdell, komu on w ogóle jest potrzebny?! Wyrzucono go jak nieprzydatną rzecz! Dick rzucił się do stołu, złapał szkatułkę, wsunął klucz w zamek i gwałtownie przekręcił. Coś szczęknęło, ale nie wyskoczyły żadne zatrute igiełki. Młodzieniec powoli podniósł wieczko: w środku na niebieskim aksamicie leżał ojcowski sztylet, obok niego pobłyskiwał pierścień Epineix. To było wszystko. 3 Benito spodobał się Marcelowi od razu, czego nie można było powiedzieć o drodze. Epineix ze swoimi pastwiskami i winnicami zniknęła w tumanie kurzu, przed nimi rozciągało się płaskowzgórze Galbraix – Marcel w życiu jeszcze nie widział bardziej odpychającego miejsca. Mgliste wspomnienia o niewyuczonych lekcjach szeptały, że wcześniej szumiało tu morze, potem się cofnęło, pozostawiając zwycięskiemu lądowi martwe jeziora, otoczone śnieżnobiałymi kołnierzykami soli. Nie było tu nawet miejsca na popas, chyba żeby zjechać z drogi i poszukać cienia wśród dalekich cętkowanych skał, ale tam, bez wątpienia, były żmije, a żmij Marcel nie lubił. Tak samo jak skorpionów i skaczących jadowitych kirkorell, zamieszkujących tutejsze krainy. Wydawało się rzeczą nie do pomyślenia, że z powodu tak nikczemnych ziem co rusz wybuchały wojny. Jedna zresztą weszła do historii pod nazwą Solnej, a było to pięćdziesiąt lat po upadku Rakanów. Sól przyniosła Urgotowi niezliczone bogactwa, na niej właśnie wyrosło księstwo, którego władcy byli nie tyle wojownikami, ile kupcami. Handlowali solą i miedzią, srebrem i ołowiem, wydobywanymi w niewysokich, zerodowanych górach. Czym zakończyły się stare wojny, wicehrabia nie pamiętał – historia i geografia nigdy nie interesowały następcy Valmontów – zastanawiał się natomiast nad tym, jak dostać się do otoczonego Felpu. Trzydzieści tysięcy szwendających się po brzegu wrogów wyjątkowo go niepokoiło. Do oblężonego miasta przebije się tylko silna armia, ale Savignac podejdzie nie wcześniej niż jesienią. Valme powątpiewająco popatrywał na Roke, sennie kiwającego się w siodle. Alvie może wpaść do głowy, żeby zostawić konie i nocą przedostać się do miasta obok pozycji wroga. Marcela absolutnie nie zachwycała podobna przygoda. – Benito – Valme postarał się, żeby jego głos brzmiał spokojnie. – Uważa pan, że droga do miasta jest wolna? – Oczywiście – zapewnił Felpijczyk w urgockiej służbie – Jej nie można tak łatwo przeciąć. Sam pan zobaczy, nie chcę teraz psuć panu przyjemności. – Przyjemności? – Mur Nadbrzeżny jest uważany za cud świata – w głosie oficera brzmiała zasłużona duma – Ciągnie się od Venianeiry do miasta, zakrywając drogę z lewej strony, a z prawej chroni nas morze. Valme nic już nie rozumiał. Jeśli wrogowie wylądowali na brzegu w jednym miejscu, co przeszkadza im wylądować w innym i przeciąć trakt? Felpijski Urgot roześmiał się: – Zastanawia się pan, dlaczego dożowie nie pchają się z dwóch stron? A dlatego, że na zachodzie za kota nie wylądujesz: i rafy, i mielizny, a do tego jeszcze patrole… Do Felpu nie można się dostać inaczej niż lądem po Nadmorskim Trakcie. – Czemu nie wysadzą muru? – Nie są przygotowani. To nic, niech się grzebią, im dłużej, tym lepiej. Oczywiście do jesieni, kiedy przyjdzie armia, nie da rady ich przetrzymać, a szkoda… Teraz przyszła kolej na uśmiech Valme. Alva nie po to zajeżdżał konie, żeby teraz czekać na Savignaca. Kruk coś zamyślił, znaczy – będzie wesoło. Skrywając uśmieszek, Marcel wpatrzył się w ucho swojego konia. Uspokoił się nieco w kwestii drogi i żar, który odstąpił przed nie tyle
strachem, ile uzasadnionymi obawami, znów zaatakował. Wicehrabia nie wiedział, co gorsze: bezlitosna wściekłość słońca czy grząski zaduch, lejący się z niskich gęstych obłoków, które nie miały najmniejszego zamiaru uszczęśliwić podróżników deszczem. Obłoki były tak samo oszukańcze jak przeklęte jeziora, których oddział nijak nie mógł zostawić za sobą. Z daleka woda wydawała się zwyczajna, ale nie nadawała się ani do picia, ani do kąpieli, a w ciemnych głębinach nie pływały nawet najbardziej niejadalne ryby. Marcel pojmował to wszystko, ale lubować się błyszczącym lustrem wody i cierpieć przy tym z gorąca i pragnienia – litości! Nieoczekiwanie Roke Alva skierował konia ku jednemu z jezior, według Marcela niczym nie różniącemu się od innych. Gerard, naturalnie, uczepił się swojego monsignore’a, chociaż ciekawość, jaką wykazał książę, w takim upale była niepojęta. Kenallijczycy i aduani wstrzymali konie, nie zamierzając pójść w ślady Alvy, natomiast Urgoci wyraźnie się zaniepokoili. Benito spiął ogiera i popędził za Roke, Marcel po jakieś koty ruszył za nim. Alva, słysząc tętent, obejrzał się i ściągnął wodze. – O co chodzi, panowie? – Monsignore… – młody oficer czuł się niezręcznie – To… to, oczywiście, bzdura, ale… To jezioro… Nikt się do niego nie zbliża… Złe miejsce… – Naprawdę? – Kruk zmrużył niebieskie oczy, wpatrując się w migoczący solny wał, otaczający martwe lustro – A dlaczegóż to? – Nie wiem – uczciwie przyznał Urgot – Nikt dokładnie nie wie, ale Litta nie znosi obcej ciekawości. – Dobrze – uśmiechnął się Alva – uszanujemy cudzą skromność. Obrażanie jezior w żadnym wypadku nie wchodzi w moje plany. Książę uprzejmie skłonił głowę, jakby prosząc o wybaczenie niezbyt ładną i niezbyt młodą damę, i zawrócił konia. Na twarzy Benito odbiła się nieskrywana ulga. Nic więcej tego dnia się nie zdarzyło, a przed nocą oddział dotarł do Ogramica, gdzie zaczynał się słynny Nadmorski Trakt. Marcel miał nadzieję, że chociaż tutaj zdobędzie przyzwoite łóżko i dużo wody, jednak Alva dał na odpoczynek tylko półtorej godziny. Kruk się spieszył, nie miał głowy do czyjegoś zmęczenia. ROZDZIAŁ 2. FELP Le Roi des Deniers & Le Trois des Deniers & Le Trois des Batons (Król Denarów, Trójka Denarów i Trójka Buław) 1 Do wielkiego miasta Felpu Pierwszy Marszałek Taligu wjechał po zmroku. Droga zajęła czternaście i pół dnia. Było to niezłe osiągnięcie nawet jak na królewskiego kuriera, a jednak Alva, gdyby mu pozwolić, jechałby jeszcze szybciej. Marcela uratowało jedynie to, że Kruk znał możliwości ludzi i koni i nie zaganiał ich na śmierć. Nie miał jednak żadnych skrupułów, w kwestii doprowadzenia ich do półżywego stanu. W czasie drogi Valme wywiercił w pasie trzy nowe dziurki. Z jednej strony nie mogło to nie cieszyć: Valmontowie mieli skłonność do otyłości, a wicehrabiemu nie uśmiechało się być odkarmionym na tyle, żeby stać się podobnym do najdroższego rodzica. Z drugiej jednak wychudły, nieogolony kawaler w kenallijskich szmatkach raczej nie pobudzi fantazji felpskich ślicznotek. Szczególnie jeśli obok będzie Roke. Temu czarna koszula i zbójecka chusta tylko dodawały tajemniczości, tak cenionej przez kobiety. Gdyby Marcel nie bał się, że zostanie wyśmiany, poprosiłby o chwilę zwłoki, żeby doprowadzić się do porządku. Wyobraźnia jednak podsunęła mu obraz marszałka, z uśmieszkiem unoszącego brew, i Valme wybrał mniejsze zło, starając się wyrzucić z głowy myśli o brzoskwiniowym kaftanie i czystych, ułożonych włosach. Na szczęście dla wicehrabiego pierwsze spotkanie odbyło się bez dam. Wysłany przodem Benito Finelli uszczęśliwił Duksję wiadomością o przybyciu znamienitego gościa i niewyspany grand-dux z durnym imieniem Livio Gampana przywitał księcia i jego orszak u wrót miasta. Dux był wysoki i całkiem przystojny, ale ogólne wrażenie psuły absurdalny chałat, obszyty, nie bacząc na koszmarny upał, siwoziemskimi sobolami, i jeszcze bardziej absurdalny kołpak na głowie,
ozdobiony jednakże całkiem niezłą broszą ze szmaragdem. Po twarzy Gampany spływał pot, ale dux mężnie cierpiał, namiętnie zapewniając przybyłych o płomiennej miłości do wielkiego Taligu, jego wysokości Ferdynanda Ollara i największego stratega Złotych Ziem. Największy strateg słuchał uroczystej przemowy z kamiennym spokojem, jeśli, oczywiście, w ogóle słuchał, a Marcel gapił się na potężne mury, ciemniejące na tle usypanego gwiazdami nieba. Nocą ściany wydawały się niewzruszone jak same skały, ale dzień nie jest tak pobłażliwy ani dla murów, ani dla kobiet. Dla mężczyzn zresztą też nie. Wicehrabia wiercił się w siodle, z obrzydzeniem patrząc na zakutanego w futra Felpijczyka: jeszcze tego brakowało, żeby sterczeć w bramie miejskiej do świtu, a potem nieogolonym jechać przez zapchane tłumem ulice. W Felpie żyło, i to nieźle, około stu tysięcy ludzi, chociaż według wicehrabiego, osiedlić się w takim piekle mógł tylko szaleniec albo chory na szarą gorączkę. Jeszcze większy szaleniec mógł przez bitą godzinę mielić językiem o swojej nieziemskiej radości wtedy, kiedy gościom potrzeba gorącej wody, przyzwoitego balwierza i mocnego shaddi. Grand-dux dobrnął nareszcie do końca swojej przemowy, oznajmiając, iż nie wątpi w bliskie zwycięstwo nad zdradzieckim i wiarołomnym wrogiem. Roke uprzejmie skłonił głowę i zaproponował, żeby przenieść omawianie kampanii w bardziej dogodne miejsce. Grand-dux stracił na chwilę rezon, ale już w następnej uśmiechnął się, doceniając wyrafinowany żart wielkiego wojownika. Oświadczył, że Duksja zbierze się w południe, a na razie na księcia i jego świtę czeka palazzo Syren. – Prosimy o wybaczenie – Livio Gampana spuścił oczy niby narzeczona, której udowodniono brak dziewictwa – Nie oczekiwaliśmy pana tak szybko i nie zdążyliśmy zdjąć tapet i zmienić herbów na frontonie. – Nic strasznego – Marcelowi wydało się, że Alvę dusi śmiech – Przeżyję dowolną tapetę, o ile nie będzie to różowa w zielone paski. Valme omal nie zawył, wyobrażając sobie gęby niezliczonych Manrików, którzy, niestety, nie słyszeli Pierwszego Marszałka. Grand-dux nie zrozumiał żartu, bo i nie mógł go zrozumieć. Nieszczęśnik rzucił się zapewniać Alvę, że w palazzo Syren wszystko utrzymane jest w morskich tonach. Valme nastawił uszu, oczekując, że teraz Kruk przejdzie do ośmiornic i meduz, ale wtedy, jak na złość, pojawiła się nowa postać, na pierwszy rzut oka bezwzględnie wojskowa. – Książę – Marcel miał wrażenie, że Gampana niespecjalnie jest rad nowo przybyłemu – Proszę pozwolić, że przedstawię panu wice-dowódcę garnizonu Felpu, generała Massimo Varchesę. – Cieszę się, że pan przyjechał – powiedział prosto generał – Nasze położenie, mówiąc wprost, jest nie do pozazdroszczenia... – Nie należy teraz zanudzać gości – przerwał grand-dux, zanudzający ich od dobrej pół godziny. Generał nachmurzył się, ale zmilczał. Z uprzejmości, jak uznał Marcel. Roke uśmiechnął się swoim najbardziej salonowym uśmiechem. – Panowie, nie chciałbym pojawić się przed ojcami miasta Felpu wyglądając jak rozbójnik z gościńca. Czy ja i moi oficerowie możemy udać się do palazzo Syren? – O tak – zapewnił Livio Gampana – Będę szczęśliwy, mogąc panom towarzyszyć. Czekają na nas lektyki. – Dziękuję, panie – zaparł się Kruk – ale osobiście wolę siodło lub własne nogi. Mam nadzieję, że wielkie miasto Felp wybaczy mi moje nawyki. Wielkie miasto Felp wybaczyło, bo cóż innego mogło zrobić? 2 Palazzo Syren było rozkoszne – z fontannami na dziedzińcu, rzeźbami na dachach i schodach oraz różami i kameliami gdzie tylko się dało i gdzie się nie dało. Nie była to taligojska rozkosz, ale Marcelowi się spodobała. O wiele mniej podobała mu się własna opalona fizjonomia i proste włosy. Oczywiście, w Felpie są i fryzjerzy, i balwierze, ale przecież nie będzie ich szukał w tej chwili! Valme melancholijnie zaczesał niezakręcone włosy do tyłu, związując je czarną wstążką. Lepiej już w ten sposób, niż zostawić je rozpuszczone i pozwolić, żeby do twarzy lepiły się jasne strąki. Wicehrabiego udobruchał nieco gwardyjski mundur: ten, kto go zaprojektował, niezaprzeczalnie odznaczał się doskonałym gustem. Marcel Valme zapiął pas, po raz ostatni spojrzał w ogromne lustro i wyszedł na korytarz.
Roke stał przy otwartym, sięgającym podłogi oknie, ubrany rzeczywiście tak, jak przystało taligojskiemu marszałkowi. Letni biały mundur i czarna koszula podkreślały dziką urodę Kenallijczyka. Valme nie to, żeby pozazdrościł, po prostu pożałował, że dla rodu Valmontów natura nie była tak łaskawa. Marcel nie odmówiłby posiadania w swoim rodowodzie Leworękiego, ale, niestety, prababki wicehrabiego nie zrobiły wrażenia na Władcy Kotów... Alva ziewnął i odszedł od okna. – Postanowiłem nie brać tutaj Moro – oznajmił zamiast powitania – W Felpie koń pełnej krwi to ostatnie, czego potrzebujemy. Ach tak, Valme, nie zapomniał pan, że jest moim oficerem do specjalnych poruczeń? Przypuszczam, że jego wysokość już podpisał pański patent na kapitana. On lubi podpisywać oficerskie patenty... – Znaczy, że teraz jestem kapitanem? – Marcel poczuł dumę – A ja myślałem, że Savignac żartuje. – W Felpie lepiej być kapitanem niż wicehrabią – Roke przeciągnął się jak kot – Mieszkańcy wolnego miasta Felpu, nie mając swoich tytułów, nie aprobują cudzych. Teraz idziemy do Duksji na radę wojenną. Będą tam ci, którzy są nam potrzebni i ci, którzy nie są. Wygodne... – Będzie pan strzelał? - żart wyrwał się Marcelowi przypadkiem, ale wyglądało na to, że się udał. Roke uśmiechnął się: – Nie dziś... Chociaż zanim zajmiemy się wrogami, rzeczywiście trzeba będzie posprzątać u przyjaciół. Obecny stan rzeczy mnie nie zadowala. Marcel milczał, oczekując kontynuacji, ale ta nie nastąpiła. Roke wziął ze stołu kapelusz z białym piórem i nałożył, nawet nie pomyślawszy o tym, żeby spojrzeć w lustro. Najmniej na świecie książę był zainteresowany tym, jak sam wygląda. Pewnie, przecież zawsze wyglądał doskonale. – Jako oficer do specjalnych poruczeń – oznajmił marszałek, zakładając rękawiczki – musi pan wiedzieć, że z powodu niskiego poziomu wody duxowie nie posiadają ani statków żaglowych, ani galeasów, za co zresztą właśnie zapłacili. Zatoka jest zablokowana, a Gaifijczycy obłożyli miasto według wszelkich reguł. Varchesa mówił, że „pawie” wykopały rów, usypały wał i rozbiły wzmocnione obozy. W zamknięciu pierścienia przeszkadza im tylko przykrywająca trakt ściana, tu nawet yzarg się domyśli, że od niej zaczną... Brzydka sprawa, ale do duxów to jeszcze nie dotarło. Gerardzie, jest pan gotów? – Tak, monsignore! Jakby ta chodząca obowiązkowość mogła nie być gotowa! 3 Taligojczykom wskazano wygodną, obitą aksamitem ławę pod ogromną ptako-rybo-panną, mizdrzącą się na herbie Felpu. Jeszcze jedna skrzydlata i ogoniasta ślicznotka kokieteryjnie spoglądała z sufitowego panneau na siedzących poniżej mężczyzn. Marcel znienacka zaciekawił się, czy istnieje możliwość uprawiania miłości z podobnym stworzeniem. Valme kombinował na różne sposoby, ale nie mógł wymyślić pozycji, w której nie przeszkadzałyby ani skrzydła, ani ogon. Nie mogąc się powstrzymać, wicehrabia podzielił się swoimi wątpliwościami z Roke, gdyż na szczęście narada jeszcze się nie rozpoczęła. Alva z miejsca zrozumiał, co kłopocze świeżo upieczonego kapitana i melancholijnie zauważył: – Mój drogi Valme, właśnie dlatego pozostaje panną. Marcel nie spadł z ławki tylko dlatego, że w samą porę wspomniał, gdzie się znajduje. Aby zdławić niestosowne rozweselenie, musiał przygryźć wargę – zabolało, za to pomogło. Wicehrabia opanował wesołość w ostatniej chwili – zaczynało się osławione sorteo1 . Sześćdziesięciu ośmiu poważnych, gładko wygolonych mężczyzn w długich szatach obszytych siwoziemskimi sobolami po kolei podchodziło do marmurowej urny i wyciągało złotą kulę z numerem, po czym każdy zajmował odpowiednie miejsce przy masywnym dębowym stole. Zabawny zwyczaj, za to nie trzeba się obawiać, że ojcowie miasta2 pobiją się o miejsca – nie można się obrazić na wyciągnięte losy. Po zakończeniu sorteo do sali wpuszczono testigo3 i sług miasta4 , pośród których wicehrabia zauważył generała Varchesę. Obok niego szedł dobrze zbudowany człowiek około pięćdziesiątki. Miał tak bardzo ogorzałą twarz, że nawet Marcel zrozumiał: marynarz.
Grand-dux Gampana poczekał, aż wszyscy usiądą, i dotknął złotego dzwoneczka. Gruby esperatysta z emaliowanym gołębiem na piersi wymamrotał modlitwę o rozkwit i dostatek wielkiego Felpu i jego mieszkańców, pobłogosławił zebranych i zaczęło się! Livio Gampana rozpoczął od przedstawienia Pierwszego Marszałka Taligu i przez bitą godzinę wychwalał go jak gogański jubiler, sprzedający unikatowy kamień. W końcu nudziarz zamilkł, ale to nie był koniec: jego miejsce zajął drugi dux, chudy jak patyk, z niskim, głębokim głosem. Ten wziął na siebie szczegółowy opis szczęścia swojego i swoich współbraci, jakie ogarnęło ich na widok tak wielkiego dowódcy i szlachetnego kawalera, który bez najmniejszej wątpliwości okryje hańbą nieprzyjaciół wolnego miasta Felpu. Po duxie chudym podniósł się dux uszaty. Taligojska fryzura mogłaby ukryć taką wadę, taligojska, ale nie felpijska. Takich uszu Marcel jeszcze nie widział – żywo przypomniały wicehrabiemu o koszmarach, jakie przeżywał na lekcjach geometrii, kiedy złośliwy mentor pytał, czym jest koło i linia prostopadła. Wtedy unar Marcel nie znał odpowiedzi, teraz powiedziałby, że uszy duxa Andreatti przedstawiają sobą dwa koła, położone prostopadle do głowy. I trzeba było uciec z Ollarii, żeby to zrozumieć! Marcel zerknął na Roke – wyglądało na to, że książę drzemie z otwartymi oczami. Pewnie, jeśli możesz zasnąć w siodle, to dlaczego nie na wygodnej ławce. Valme tak nie umiał, dlatego znów zajął się szczegółowym oglądaniem ptako-rybo-panny. Tym razem ze współczuciem. Posiedź tutaj kilka wieków i posłuchaj całej tej mętnej gadaniny – nie taki ogon wyrośnie! A i życzenie rozstać się z dziewictwem przepadnie. Już lepiej być na suficie i w samotności, niż w łóżku z 1 Losowanie. 2 Ojcami miasta nazywa się duxów. 3 Testigo są wybierani przez zamożnych obywateli miasta. Ich obowiązkiem jest obecność podczas zebrań Duksji i relacja z ich przebiegu. Testigo nie mają prawa głosu, za to mają duże wpływy, ponieważ w znacznym stopniu to od nich zależy, ile głosów w następnych wyborach zdobędzie kandydat na duxa. 4 Sługami miasta nazywani są urzędnicy i dowódcy wojskowi, którzy otrzymują pensję ze skarbu państwa. Sług miasta na stanowisko przyjmuje i zwalnia z niego Rada Duxów większością trzech czwartych głosów. takimi... duxami. Pogrążony w myślach o ogonach wicehrabia niemal zapomniał o uszach i nie zauważył, kiedy Andreatti ustąpił miejsca siwemu grubasowi. Ten, chwała Leworękiemu i jego kotom, nie zaczął mówić o niczym, a zajął się przedstawianiem admirałów i generałów. – Dowódca armii wolnego miasta Felpu, generalissimus Titus Wansi. Generalissimus był imponujący, prawie tak jak szanowny rodzic Marcela, ale ojczulek wydawał się żwawszy i... mądrzejszy. – Wice-dowódca generał Prospero Fraci. Prospero nosił zachwycający mundur i był nawet przystojny, chociaż w porównaniu z Roke biedak wyraźnie przegrywał. Marcel mógłby przysiąc, że miejscowy piękniś doskonale to zrozumiał i niepokoi go to o wiele bardziej niż wszyscy Bordończycy świata. – Wice-dowódca generał Massimo Varchesa. Varchesa wyglądał na zadowolonego. W odróżnieniu od wice-dowódcy generała Luigi Crotallo, który obudził w Valme najżywsze współczucie. Sądząc po wyglądzie, chmurny żołnierz ostatni raz wyspał się wtedy, co i sam Marcel, to jest trzy tygodnie temu. Główny inżynier, Tiffano Grakka, przypominał źle ogolonego jeża, ale jeża mądrego, chytrego i wesołego. Główny artylerzysta Corrado Kancio jaśniał tak samo jak Varchesa. Marcel uznał, że są przyjaciółmi, których mdli od grand-duxa i generalissimusa. Obaj wyraźnie oczekiwali, że Alva zacznie wyciągać zza pazuchy koty i dziewice. Zresztą sam Marcel czekał na to samo. – Starszy admirał Barbaro Cimarosa – ciekawe, kiedy to starszy admirał ostatni raz wychodził w morze: przed urodzinami Roke czy jednak później? – Admirał Fokkio Gildi. Ogorzały kiwnął ponuro. A z czego tu się cieszyć – starcie przegrane i jak nic winę zwalą na niego. – Admirał Mucio Skwarza. Skwarza był młody, wesoły i beztroski. Warto byłoby poznać go bliżej, choćby dlatego, że musiał wiedzieć, gdzie w tym mieście można znaleźć piękne kobiety, dobre wino i znośnego krawca.
Mucio był ostatnim z przedstawionych. Gruby dux, sapiąc ciężko, opadł na fotel, za to znów wstał Gampana. – Panowie – rzekł, z ojcowskim wyrzutem patrząc na wojskowych – Powinniśmy zapoznać naszego gościa ze szczegółami nieszczęścia, jakie na nas spadło. Generalissimus Titus z powagą podniósł i opuścił ogromną głowę. I on, i starszy admirał sprawiedliwie mogli zostać uznani nie tylko za ojców Felpu, ale wręcz za jego dziadów. – Mówić będzie Fokkio Gildi. Pokonany admirał podniósł się i podszedł do wysokiej mównicy, na której stała jeszcze jedna ogoniasta strażniczka Felpu. Gildi był już dobrze po czterdziestce i jak nikt odpowiadał wyobrażeniu wilka morskiego. Pasował też głos: ochrypły, niski i dźwięczny. – Rozbili nas – powiedział marynarz – nie mogło być inaczej. Pięćdziesiąt naszych galer wobec prawie setki bordońskich, nie licząc dziesięciu galeasów. Nie wiem, czy to coś mówi naszemu gościowi, który wcześniej walczył tylko na lądzie... – Panie admirale – spokojnie powiedział Roke – wie pan, czym się różni koń od muła? Gildi z zakłopotaniem patrzył na marszałka; Alva uśmiechnął się przewrotnie: – Wie pan, chociaż nie jest pan kawalerzystą. A ja wiem, czym się różni galera od galeasa. Gildi głośno wciągnął powietrze i nieoczekiwanie roześmiał się z całego serca. Żart wyraźnie mu się spodobał. – Cóż, tym lepiej! Nie muszę więc panu tłumaczyć, dlaczego ja siedzę w zatoce, a „pawie” i „delfiny”5 szarogęszą się na brzegu. – Delfiny na brzegu – to wbrew naturze – zauważył Roke. – Admirale, czy, według pana, można odblokować zatokę z zewnątrz? 5 Pogardliwe przezwisko bordończyków. Na herbie Republiki Bordonu przedstawiony jest delfin w koronie. – Pewnie, setka krabów im w... – Gildi urwał i z zakłopotaniem obejrzał się na ptako-rybo- pannę. – Tyle że na naszym morzu żaglowcom będzie ciężko. – Tak, miejsce dla miasta wybraliście dziwne – zgodził się Roke – Cóż, skoro o morzu można zapomnieć, porozmawiajmy o lądzie. O tym, że „delfiny” i „pawie” w liczbie trzydziestu tysięcy sztuk spacerują po brzegu – wiem. Jak i o tym, że działają z zachowaniem wszystkich prawideł sztuki wojennej. – Drogi przyjacielu – grand-dux przyłożył dłoń gdzieś pomiędzy sercem a żołądkiem – Jesteśmy pewni, że oblegająca nas armia nie zamierza szturmować miasta, jako że sprzeciwia się temu sama natura, będąca pierwszym fortyfikatorem Felpu. – O tak – generalissimus plasnął w stół pulchną dłonią – Dowodzący Bordończykami marszałek Capras ujawnił swoje zamierzenia. Chce zamknąć pierścień okrążenia i groźbą głodu zmusić nas do poddania się. Mamy jednak wystarczająco dużo sił i zapasów, żeby przetrwać do nadejścia pomocy. Niemniej jednak, jeśli pozwolimy przeciwnikowi przeciąć Nadmorski Trakt, nasza sytuacja stanie się... mmm... niełatwa. Capras też to rozumie. A czego tu nie rozumieć! Dziwne, okazuje się, że wojenne mądrości nie są aż tak złożone. Marcel od razu zorientował się, o co chodzi wojskowym i wprawiło go to w istną euforię. Rzeczywiście, szturmowanie położonego na stromym nadbrzeżnym wzgórzu Felpu jest trudne, a przecięcie jedynej drogi prowadzącej do miasta – kuszące, mimo że niewiele łatwiejsze. – Następnej nocy nasze położenie zmieni się na lepsze – zakończył Titus – Na terytorium przylegającym do głównego obozu wroga znajduje się Pajęcze Wzgórze. Zdobędziemy je i ustawimy na nim armaty, dzięki czemu będziemy mogli ostrzeliwać wrogi obóz i odciągnąć oblegających od chroniącego trakt muru. – Proszę wybaczyć moją niewiedzę – Roke uśmiechnął się uprzejmie – Dlaczego to wzgórze nosi tak nieprzyjemną nazwę? Tam są pająki? A może swoim kształtem przypomina pająka? – Kirkorelle tam są – burknął Varchesa. – One wszędzie są – huknął admirał Gildi – Odwłok jak pięść i kosmate jak moje myśli! – Miejmy nadzieję, że uszczęśliwią swoją obecnością bordoński obóz – uśmiechnął się Roke – Szkoda, że Capras nie wziął na wojnę małżonki. Kobiety zazwyczaj nie żyją w zgodzie z pająkami. – Kirkorelle to niezupełnie pająki – rozciągnął usta w uśmiechu jeden z duxów – a co do żon Bordończyków... Capras pojawił się bez małżonki, a siostra doży Gastaki nie wzięła ze sobą męża.
Bo go nie ma. Niech pan przy okazji zapyta Gildi, kto zatopił jego galerę. – Nie mam nic do ukrycia – nozdrza admirała rozdęły się groźnie – Dożycha zatopiła! Co za czasy, baby na okręcie! – Dama dowodzi okrętem? – uniósł brew Roke – Cóż za wulgarność! – Na „Morskiej panterze” są trzy dziesiątki dam. Wszystkie oficerskie stanowiska zagarnęły... – Coś podobnego... – przeciągnął Roke w zadumie – Jak rozumiem, jest pan zdecydowany wziąć Pajęcze Wzgórze? – Tak – skinął generalissimus – weźmiemy je. To poprawi nasze położenie. – Sprzeciw – podniósł rękę fortyfikator – Nie zdążymy go umocnić i tylko na próżno stracimy ludzi. Pajęcze zwrócone jest w kierunku obozu łagodnym stokiem, a ku miastu – stromym. Nawet jeśli zajmiemy wzgórze, Capras je odbije. – Nie zgadzam się – błysnął poczerwieniałymi oczami generał Crotallo – Gdzie jest napisane, że nie można obronić łagodnego zbocza? Musimy wzmocnić ducha mieszkańców. Po pogromie na morzu zbyt wielu z nich zwątpiło w zwycięstwo i nie wierzy ani Duksji, ani sługom miasta. To zły znak. Prospero Fraci podniósł rękę; generalissimus skinął głową. Marcel znał felpskiego generała zaledwie pół godziny, ale już zrozumiał: biedak na widok Kruka zzieleniał z zazdrości jak podstarzała pięknotka na widok siedemnastoletniej blondynki. – Wezmę Pajęcze, panowie. Ręczę za to swoją reputacją. – Chciałbym poznać opinię naszego gościa – nie poddawał się fortyfikator. – Wychodząc z tego, co tu usłyszałem, nie radziłbym atakować. Rzecz jasna, jeśli wasze przedsięwzięcie zakończy się sukcesem, mieszkańcy będą radzi, ale co będzie, jeśli nic nie wyjdzie? – Decyzja już została podjęta, ale dziwię się, słysząc z pańskich ust takie słowa, marszałku – Fraci spróbował spopielić Alvę spojrzeniem – bez rezultatu. Marcelowi przyszło do głowy porównanie z ogarkiem świecy, gasnącym bezpowrotnie w zetknięciu z wodą. Roke znów się uśmiechnął: – Kiedy moje rady przestaną dziwić, przejdę na emeryturę. Panowie, życzę powodzenia w polowaniu na kirkorelle. ROZDZIAŁ 3. FELP "Le Sept des Deniers & - Le Valet des Deniers & Le Chevalies des Epees" (Siódemka Denarów, Paź Denarów i Rycerz Mieczy) 1 Marcel miał o morzu bardzo mgliste pojęcie – w odróżnieniu od Gerarda, który wiedział nie tylko to, że Felp rozpoczynał jako centrum drobnego handlu przybrzeżnego, ale również to, że we flotach Morza Pomarańczowego przeważały galery. Początkowo przyczyną takiego stanu rzeczy był fakt, że nie istniały statki „bezwiosłowe”, później zadecydowały charakterystyczne cechy akwenu. Latem i zimą żaglowcom przeszkadzał sztil, wiosną i jesienią natomiast – burze. Mielizny, rozczłonkowane wybrzeże, ogromna ilość wysp i wysepek, utrudniających dużym statkom manewrowanie – wszystkie te elementy zamieniały oceaniczne żaglowce w słonie w składzie porcelany. Morskie giganty mogły docierać tylko do zewnętrznej redy, gdzie towary przeładowywano na płaskodenne barki. Jakby na przekór wymienionym przeszkodom, miasto i port kwitły, natomiast na przeciwległym wybrzeżu Półwyspu Urgockiego, gdzie klimat był bardziej przyjazny, a morze głębsze, nikt się nie osiedlał. Według Marcela była to głupota, ale w życiu takie głupoty można spotkać na każdym kroku. Wicehrabia utrzymywał, że jeśli już zaniosło cię tam, gdzie Leworęki topi kocięta, to trzeba szukać dobrych stron, a nie zamartwiać się złymi. W obecnej sytuacji Taligojczyk był zdecydowany znaleźć fryzjera i krawca, co też zrobił przy pomocy Benito. Po doprowadzeniu do przyzwoitego porządku czupryny i zamówieniu pół tuzina jedwabnych koszul Marcel poczuł się prawie jak człowiek. Z zadowoleniem przyjął więc propozycję zwiedzenia miasta, która wyszła od Benito i jego przyjaciela Luigiego Gildi. Rankiem Benito wyjeżdżał do Urgotelli z wieścią o nowym wyskoku Roke Alvy, ale tego wieczora był wolny. Luigi, starszy syn
pokonanego admirała, pokładał w taligojskim marszałku ogromne nadzieje i próbował rozmawiać z Marcelem jak z marynarzem. Valme czuł się jak skończony dureń, ale mimo to spacer i tak się udał. W Felpie był jeden port, za to gospód i karczem – ile dusza zapragnie, tak że do palazzo Syren oficer do szczególnych poruczeń dotarł dopiero późnym wieczorem. Marcel puścił oko ogoniastej anielicy na frontonie, omal nie zbił z nóg chudego wąsatego Warastyjczyka i wpadł do pokojów księcia. Roke uważnie przyjrzał się wicehrabiemu, ale nic nie powiedział. – Zgadza się – oznajmił nie wiadomo na co obrażony Marcel – piłem. No i co z tego? Jesteśmy w Felpie, a w Felpie można. – A kto mówi, że nie można? – Alva wzruszył ramionami – Jak się panu podobają miejscowe osobliwości? – Osobliwości? – żachnął się Marcel – Te wszystkie kolumny i idiotki ze skrzydłami? – A idiotki bez skrzydeł można tu znaleźć? Marcel zarechotał i opadł na miękką kanapę. Roke również się uśmiechnął. – Niech pan idzie spać, kapitanie. – A pan? – Marcel uznał za niesprawiedliwe, że marszałek odmawia sobie szeregu przyjemności. Razem mogliby teraz… – Muszę zapoznać się z tym – Alva potrząsnął plikiem papierów – i poczekać na efekt bitwy o kirkorelle. – A – wspomniał wicehrabia i ziewnął – Pagórek… – Dokładnie. Coś mi mówi, że go nie zdobędą, a szkoda. Pajęczaki to pożyteczne stworki, przydałyby się nam. – Do czego? – Marcel potrząsnął ociężałą głową – Wsadzimy grand-duxowi za kołnierz? – Ja raczej wsadziłbym je w urnę do sorteo – sprzeciwił się Alva. – Wtedy duxowie się rozbiegną. Z piskiem… – Właśnie. Niech pan idzie spać, Valme. – Roke pochylił się nad papierami – inaczej pan się przewróci. Owszem, schudł pan nieco, ale i tak nie zamierzam nosić pana na rękach. 2 Alva miał rację: Pajęczego Wzgórza nie udało się zdobyć. Wzniesienie okazało się umocnione, ponadto ataku wyraźnie się spodziewano. Pięknego Prospero przywitały granaty i ogień muszkietów. Dzielny generał, rozumiejąc, że nie uda się zwyciężyć bez strat, postanowił zwyciężyć pięknie. Osobiście stanął na czele ataku, w huku werbli dobiegł do połowy zbocza, nadział się na zasieki i odszedł, żeby nie powiedzieć odleciał, w tył. Już bez werbli. Na porannej naradzie Fraci nie wyglądał już tak pewnie jak na wieczornej, a generalissimus i grand-dux odnosili się do przegranego pięknisia o wiele mniej ojcowsko. Raczej wręcz przeciwnie. – Zawiódł pan Duksję – grzmiał Livio Gampana – zawiódł pan obywateli miasta Felpu, którzy z powodu pańskiej arogancji i nieprzemyślanych działań uznają, że Duksja i słudzy miasta nie są w stanie ich obronić… Słusznie uznają, dziwne, że przy takich władcach do tej pory nikt nie zajął Felpu. Chociaż bordońscy dożowie pewnie nie są lepsi. – Nie posłuchał pan rady naszego gościa – nie mógł się uspokoić grand-dux – mimo że najlepszy strateg Złotych Ziem niedwuznacznie dał do zrozumienia, że atak na Pajęcze Wzgórze nie ma sensu i jest skazany na niepowodzenie! – Nie jestem generalissimusem – odciął się Prospero – a marszałka Alvę słyszeli wszyscy. – Ojcowie miasta Felpu skłonni są wierzyć swoim sługom – wykręcił się Gampana – a pan przysiągł, że zdobędzie wzniesienie. – I ta przysięga odegrała fatalną rolę – wtrącił swoje trzy grosze generalissimus – albowiem złym dowódcą jest ten, kto nie wierzy swoim generałom. – Panowie – podniósł rękę ktoś rudy i nosaty – To, co się stało nocą, jest przygnębiające, ale musimy patrzeć przed siebie. Nasz gość obiecał zapoznać się z sytuacją i podzielić swoją opinią. – Dla miasta Felpu zaszczytem będzie przyjąć radę Roke z Kenalloa – wyrecytował grand- dux, z uwielbieniem patrząc na Kruka. Ten podniósł się i złożył obecnym krótki ukłon. Niebieskie oczy patrzyły prosto i twardo, prawie tak, jak w Nosze przed pojedynkiem. Marcel skulił się mimo woli, chociaż rozumiał, że to bzdura i że jemu nic nie grozi.
– Panowie! – spokojny głos Roke był jak strumień zimnej wody – Nie chciałbym omawiać dalszej kampanii tu i teraz. Wczoraj powziąłem podejrzenie, że słucha nas zdrajca, i oby tylko jeden. Po nocnym zdarzeniu upewniłem się co do tego ostatecznie. Powiedziano tu o mnie wiele pochlebnych rzeczy. Panowie, jednym z sekretów moich zwycięstw jest to, że nie dopuszczam do siebie szpiegów. Na wojnie tajemnica – to połowa sukcesu, a może nawet dwie trzecie. Nie mam wątpliwości, że generał Fraci zdobyłby wzgórze, gdyby wróg nie został uprzedzony o przygotowywanym wypadzie. Prospero spodobała się myśl o zdrajcy, ale generał i tak miał skwaszoną minę. Każdy byłby niezadowolony, gdyby przyszedł mu z pomocą człowiek, którego chce się zabić. – Panie marszałku – grand-dux przerwał milczenie – czy ma pan na myśli kogoś konkretnego? – Być może – Roke dotknął czarno-białej szarfy – Mogę się jednak mylić, poza tym zdrajca na pewno nie działa sam. W każdym razie radziłbym do momentu zakończenia wojny skupić władzę wojskową w rękach jednego człowieka. Może nim być nasz szanowny grand-dux, generalissimus lub starszy admirał. Lub też ktoś inny, cieszący się powszechnym zaufaniem. Na twarzach ojców miasta odbiło się zmieszanie. Ze swojego miejsca poderwał się chudy dux, ten sam, który wczoraj pomagał Gampanie wychwalać Roke. – Jak możemy przekazać dowództwo jednej osobie, jeśli nie wiemy, kto jest zdrajcą? – Naturalnie, zdrajca dowodzący obroną – to niedobrze – zgodził się Kenallijczyk – ale mogę pana zapewnić, że awans przysporzy mu mnóstwa problemów. Moje doświadczenie podpowiada mi, że szpiedzy wolą znajdować się wśród świty, jeśli, oczywiście, nie mają sił na zajęcie tronu. Jednakże w waszym mieście tronu nie ma, a wojskowy dowódca, wydający ewidentnie złe rozkazy, bardzo szybko zapozna się z katem. Jeśli natomiast wszystko będzie robił na pozór dobrze, ale raz za razem przegrywał, to też mu to nie wyjdzie na dobre. Nie można w nieskończoność zwalać winę za niepowodzenia na szpiegów i zdrajców, a tajni posłańcy mają zwyczaj wpadać. Szczególnie jeśli się na nich poluje. Nie, panowie, zdrajca na czele obrony bardzo ryzykuje, a ja jeszcze nie spotkałem zdrajcy, który nie ceniłby własnej głowy. Grand-dux spojrzał pytająco na generalissimusa, ten odchrząknął i rzekł z powagą: – Pierwszy Marszałek Taligu ma rację. Władzę wojskową należy skupić w jednej ręce i ręka ta musi umieć obchodzić się z bronią. Jestem wiernym sługą miasta, mój obowiązek każe mi powiedzieć: przy całym moim szacunku do ojców miasta nie mogą oni przewodzić obronie. – Działania generalissimusa i starszego admirała też nie świadczą na ich korzyść – obraził się żółtolicy dux. – Miasto trwa – z godnością odparował Titus – i nie nasza wina, że łajdak, który poznał tajemnicę, wydał nasze plany wrogowi. Chciałbym wiedzieć, za ile. – Miasto trwa dzięki murom, a nie dzięki generałom – do boju rzucił się właściciel imponujących uszu – Nie mówiąc już o konfuzji, jaka przydarzyła się naszej flocie. Daleki jestem od tego, żeby oskarżać admirała Gildi, który, nawiasem mówiąc, po wczorajszej naradzie zniknął w tajemniczy sposób. Rozumiem, że pokonany dowódca floty pragnie pobyć w samotności, dopuszczam, że nasze towarzystwo jest dla niego nieprzyjemne, ale… Gildi zaczął powoli wstawać, na jego żuchwie zagrały mięśnie. Ogromnie przypominał człowieka, który przymierza się do zabójstwa. Massimo Varchesa położył dłoń na ramieniu admirała. – Panie Andreatti – Varchesa z całych sił starał się mówić spokojnie. – osobiście jestem przekonany, że zdrajca nosi u pasa nie szpadę, a kałamarz. Pańska wyobraźnia zasługuje na podziw, ale tylko jeśli należy do artysty, zresztą i tak miasto zapłaciło już za nią okrągłą sumę… – Żołnierze mają niewielkie pojęcie o tym, co stanowi prawdziwą wartość – obraził się uszaty – Potomkowie będą pamiętać mojego „Otwierającego wody” nawet wtedy, kiedy zapomną o pańskich porażkach. – Nasze porażki rosną z waszej chciwości! – wybuchnął Varchesa – Nie macie pieniędzy na broń, ale znajdujecie je na nieudolne kuplety! – Przestań, Massimo – przerwał admirał Gildi – Andreatti powiedział, a ja słyszałem. Czy to znaczy, że Felp zrywa umowę? – Nie, nie, skądże – zatrajkotał Andreatti – Gildi, wziął pan moje słowa za bardzo do serca. Nie osądzam pana, pan jeszcze nie doszedł do siebie po przegranej…
– Przegrana była do przewidzenia – do walki wstąpił młody admirał… jak mu tam? A, Mucio Skwarza. – A wszystko dlatego, że Duksja skąpi pieniędzy na flotę. A może to nie chciwość, ale zdrada? – Proszę uważać na słowa, admirale! – podniósł głos grand-dux. – Na słowa uważać powinni duxowie, a nie żołnierze! – poderwał się Skwarza – Obrażają nas, bo słudzy miasta nie mogą rzucić rękawicy jego ojcom. No więc zrywam umowę i z przyjemnością porozmawiam sobie z Andreattim. I nie tylko z nim. – Mucio! – krzyknął Tiffano Grakka – Walczymy z Bordonem, a nie ze sobą! – Tak, moi przyjaciele – grand-dux odzyskał swoje krasomówstwo – Musimy wznieść się ponad osobiste urazy, wypełniając swój obowiązek. Proszę, żebyśmy zapomnieli o tym, co wyrwało się nam w zapale. Za bardzo przejęliśmy się nocnym niepowodzeniem. Mam nadzieję, że to, co zostało tu powiedziane, nie wyjdzie poza tę salę. – Uważa pan, że dzisiejsze słowa okażą się cięższe od wczorajszych i nie dopłyną do „delfinów”? – żółtolicy dux wykrzywił usta – Nasz znakomity gość ma rację. Tajemnicę może zachować jeden, ale nie sześćdziesięciu ośmiu i już tym bardziej nie stu siedemdziesięciu sześciu. Generalissimusie, czy jest pan gotów przyjąć na siebie całą władzę? – I całą odpowiedzialność? – wtrącił tłusty dux. Gruby starzec w eleganckim mundurze zasapał ciężko. Titus bardzo chciał władzy i bardzo bał się więziennej celi, w której znalazłby się zaraz po pierwszym niepowodzeniu. – Ojcowie miasta Felpu – na twarzy generalissimusa zastygła męka obżartucha, który postanowił usłuchać rady lekarza i odmówił sobie ulubionego dania. – Dziesięć lat temu przyjąłbym ofiarowane mi brzemię i niósłbym je pokornie, ale jestem stary i chory. Co więcej, nie widzę wśród sług miasta ani jednej osoby, której wystarczy sił na uniesienie takiego ciężaru. Jednakże wśród nas znajduje się pierwszy wojownik Złotych Ziem. – Marszałek Alva jest poddanym taligojskiej korony, a nie sługą wolnego miasta Felpu – przerwał grand-dux – Do chwili nadejścia sojuszniczej armii może nam służyć jedynie radą. – Sługą miasta może zostać każdy, kto podpisze umowę – wymówił wyraźnie żółtolicy, patrząc z nieprzyjaźnią na grand-duxa. – Wątpię, żeby Pierwszy Marszałek Taligu się zgodził – Gampana starał się, by jego głos przepełniony był żalem, ale bez powodzenia – Taligojscy arystokraci służą tylko swojemu królowi. – Niech wypowie się sam Roke Alva! – krzyknął Mucio. – Żądam głosowania – zagrzmiał milczący dotąd łysy dux z blizną nad brwią. – Panie Rabetti – twarz Gampany poczerwieniała – Nie można żądać głosowania nad kwestią, która nie została postawiona. Książę Alva nie zwrócił się do wielkiego miasta Felpu z prośbą o przyjęcie jego służby. – Chciałbym się dowiedzieć, dlaczego grand-dux Gampana nie życzy sobie widzieć wśród obrońców Felpu najlepszego z obecnie żyjących dowódców? – łagodnie zainteresował się generalissimus. – Czuwam nad przestrzeganiem prawa! – z godnością powiedział Gampana, jednak Marcel nie miał wątpliwości, że grand-dux z rozkoszą udusiłby generalissimusa – Czy ojcowie miasta Felpu chcą wiedzieć, czy Roke z Kenalloa zamierza zaoferować swoje usługi Duksji? Roke podniósł głowę, kolejno mierząc spojrzeniem i duxów, i generałów, i zamarłych testigo. – Ja nie zamierzam – z naciskiem powiedział Kruk – ja je oferuję. Inaczej po co bym tu był? Dziwne słowa. Z jednej strony, przyjechali tu po to, żeby walczyć, z drugiej… Roke Alva zgadza się zostać najemnikiem, opłacanym przez kupców? Niewiarygodne! Jasne, Roke od dawna ma gdzieś cudze zdanie, ale przecież będą mówić nie tylko o marszałku, ale i o jego ludziach. Następca hrabiów Valmont – adiutantem felpskiego najemnika?! Okropność. – Roke z Kenalloa oferuje swoje usługi wolnemu miastu Felpowi – zgaszonym głosem wyrecytował Gampana – Czy miasto Felp przyjmuje go na służbę? Sześćdziesiąt pięć rąk wystrzeliło w górę. Trzy osoby wstrzymały się od głosu, przeciw nie głosował nikt. – Wolne miasto Felp przyjmuje Roke z Kenalloa – ogłosił grand-dux – Jego trud będzie wynagrodzony. Jaką zapłatę zgadza się przyjąć Roke z Kenalloa? Marcel z nadzieją spojrzał na księcia. Może to tylko żart i teraz Kruk zażąda gwiazdki z nieba albo idiotki z ogonem. Chociaż… na ptako-rybo-pannę duxowie mogą się zgodzić.
– Zgadzam się otrzymywać tyle samo, co dowódca armii – obojętnie rzucił Roke. Ile też może dostawać ichni generalissimus? Dwa tysiące osiemset urgockich brokeli! Niezłe pieniądze, ale nie dla Roke i nawet nie dla wicehrabiego Valme! – Wolne miasto Felp przyjmuje warunki Roke z Kenalloa. Czym Roke z Kenalloa potwierdzi umowę? Alva uśmiechnął się i wsunął dłoń w wiszącą u pasa sakiewkę. Felpska tradycja, do której odwołał się grand-dux, wyrosła z kupieckiego obyczaju potwierdzania swojej uczciwości zastawem. Już od trzystu lat generałowie, inżynierowie, budowniczy i fortyfikatorzy, stając się sługami miasta, rzucali na pokryty białym suknem stół złotą monetę, którą następnie uroczyście wrzucano do safianowej sakiewki, wiszącej na pasie marmurowej opiekunki Felpu. Kiedy sługa miasta wypełnił swoje zadanie i otrzymywał zapłatę, zwracano mu też zastaw. – Czym odpowiem na zaufanie miasta? – Kruk cisnął coś na stół, na białym aksamicie zapłonął rój gwiazd. – Czy handlowe miasto Felp przyjmuje mój zastaw? Szafiry! Szafiry najczystszej wody wody, dziesiątki szafirów, a wśród nich krwawy, drażniący ogień. Purpurowa roja! Kamień, który nie ma i nie może mieć ceny. Teraz ani jeden kundel nie ośmieli się szczeknąć, że Kruk sprzedał swoją szpadę! – My… My nie możemy… Musimy mieć pewność… – Że Bordon nie zapłaci mi więcej? – podpowiedział Alva – Nie zapłaci. – Ale… – grand-dux nie mógł oderwać oczu od kłębka płonącego zmierzchu – Ten kamień jest bezcenny… – Będzie wspaniale wyglądał na szyi strażniczki Felpu – zauważył Roke – Panowie, jeśli zrobiłem już wszystko, co do mnie należało, pozwólcie, że was opuszczę. Proszę, żeby towarzyszyli mi generał Varchesa, admirał Gildi oraz panowie Grakka i Kancio. – Panie – ręce duxa same wyciągały się do klejnotów – wieczorem Duksja wydaje ucztę. Na cześć pańskiego wstąpienia na służbę. – Dziękuję. Będę na pewno, a teraz jedziemy do stoczni. Marcel okropnie chciał popatrzeć, co duxowie zrobią z kamieniami, ale nie mógł przecież zostawić Roke. Valme skoczył za księciem, doganiając go już na schodach, zapchanych wszechobecnymi ogoniastymi ślicznotkami. Obok Kenallijczyka szedł podniecony Varchesa. – Panie – podchwycony przez echo generalski bas roznosił się po całym pałacu – kto mógł nas zdradzić? Roke rozwiązał kołnierz koszuli i odetchnął pełną piersią. – Kto wie… Najbardziej podejrzanie wygląda mi Andreatti. Człowiek z takimi uszami nie może traktować ich tylko jako ozdoby. 3 Roke i Fokkio Gildi oddalili się z żylastym, zgarbionym Felpijczykiem, a syn admirała pokazał Marcelowi i Gerardowi niemal ukończoną galerę, przy której mistrz budowniczy wyrzucił z siebie mnóstwo najróżniejszych informacji. Marcel dowiedział się między innymi, że galery należy budować jak najwęższe, bo sprzyja to rozwijaniu dużej prędkości. – Ta ślicznotka – wymachiwał rękami mistrz – ma długość równą 160 beau6 przy szerokości pokładu nieco powyżej dwudziestu. I nijak inaczej! I nie wierzcie Tito Fagetti! To nieudacznik i obrzydliwy oszust! Jak można twierdzić, że stosunek długości galery do jej szerokości ma być jak trzynaście do półtora?! Jak, ja was pytam, ja, Benvenuto Gudokki, syn Urbana Gudokkiego? Mistrz zatrzymał oburzone spojrzenie na Marcelu – wicehrabia poczuł się zmuszony zapewnić, że w żadnym wypadku nie będzie wysłuchiwał obrzydliwego Fagetti. – Nawet zębacze – mistrz uniósł wysmarowany smołą palec – nawet one wiedzą, że długość galery do jej szerokości ma się jak osiem do jednego! – Bezwarunkowo – potwierdził Luigi Gildi, biorąc oszołomionego żywiołem Taligojczyka pod ramię – Proszę spojrzeć, Marcelu. Tutaj, na pokładzie przy burtach, siedzą wioślarze. Po trzech, rzadziej po czterech w rzędzie. Ja i mój ojciec wolimy najemników, ale większość kapitanów kupuje albo bierze od miasta za niewielką opłatą katorżników. Wychodzi taniej. – Chciwy trzy razy płaci! – wykrzyknął Benvenuto, syn Urbana. – Nie ma nic gorszego niż
połakomić się na tani towar. – Tutaj się z panem zgodzę – twarz Luigiego stężała – Gdyby na „Zakochanym rekinie” byli niewolnicy, nie rozmawiałbym teraz z panem. – To oni zgubili „Ślicznotkę Monicę”! – mistrz złapał się za głowę i natychmiast, jak 6 Jedno beau wynosi około 30 cm. oparzony, wzniósł ręce do nieba – Moją najlepszą galerę! Nie licząc „Rekina” naturalnie. – Oni wielu zgubili – zgodził się Gildi młodszy – No więc, panowie, między wioślarzami zostaje wolna przestrzeń o szerokości góra siedmiu beau. Zmierzam do tego, że na galerze nie da się pobiegać. Pod nogami są ławki, łańcuchy, a w czasie bitwy jeszcze ranni i martwi. Można doprowadzić do bezsensownej i głupiej rąbaniny, ale po co? Żeby zdobyć galerę, wystarczy zająć dziobówkę, rufówkę i pomost. Czy ja zrozumiale wyjaśniam? Marcel taktownie zmilczał i opuścił wzrok, nie chcąc przyznawać się do własnej ignorancji. Z pomocą przyszedł Gerard. – Najważniejsze miejsca na galerze – radośnie wyrecytował poranny potwór – to rufa, gdzie znajdują się kapitan i starsi oficerowie, oraz platforma dziobowa, na której ulokowana jest cała artyleria galery. Między nimi, nieco powyżej pokładu z wioślarzami, biegnie pomost, służący do kontrolowania wioślarzy i do przejścia z dziobu na rufę. Pośrodku, przy grotmaszcie, może być jeszcze jedna platforma, ale niekoniecznie. Na jednych rysunkach, jakie znalazłem, jest pokazana, a na innych – nie. – O – zachwycił się Gudokki – Młody człowiek rokuje ogromne nadzieje! Ogromne, mimo że oglądał rysunki nędznego Fagetti. Proszę zapomnieć o tym nieuku! – Zapomni – zapewnił rozgorączkowanego mistrza Luigi – Marcelu, widzi pan teraz, że główne walki toczą się o dziób i rufę. Ten, kto je trzyma, kontroluje też pomost. Jeśli obrońcy zostaną zepchnięci na pokład wioślarzy, to koniec. W takiej ciasnocie walka jest niemożliwa, nie wspominając już o tym, że wioślarze chcą odpłacić swoim byłym panom… Valme słuchał i zapamiętywał, już smakując furorę, jaką wywoła wśród taligojskich dam. Ojczulkowi też powinno się spodobać, że następca był na wojnie. Co za szczęście, że w Międzygórzu7 i od Priddy do Agarii mówi się jednym językiem8 ! Oprócz Kenalloa naturalnie, no ale Kenallijczycy zawsze chodzili swoimi drogami. Gdyby Alvie wpadło do głowy posłać Talig do kotów, wystarczyłoby mu zamknąć przełęcze i żyć po swojemu. Ze swoimi kopalniami i winnicami. Kiedy wszystko się zakończy, można będzie pojechać z Roke do Alvasete. Podobno młode Kenallijki są bardzo piękne i mają bardzo swobodne obyczaje… – Panie Gudokki – młody Aramona myślał nie o kobietach, a o zabawkach – ile dział zmieści się na tej galerze? Ciekawość chłopca nie znała granic, mimo że zrywał się o szóstej rano! – Na dziobie „Piękności Felpu” będzie stało siedem armat – mistrz, sam podobny do wyciosanej z drewna rzeźby, z czułością pogładził jasną burtę. – Jedna, najcięższa, dokładnie pośrodku, na osi okrętu, dwie lżejsze po obu jej stronach, a cztery jeszcze lżejsze – na skrajach. – Panie – Marcel oczywiście zapomniał imienia Felpijczyka – proszę wyjaśnić mojemu młodemu towarzyszowi różnicę między galerą a galeasem. Poranny dręczyciel i tak to wiedział, ale Marcel nie zamierzał się ośmieszać w rozmowie z miejscowymi marynarzami, a zadawać pytania samemu było niezręcznie. Na co mógł sobie pozwolić młodziutki adiutant, było nie do przyjęcia dla oficera do specjalnych poruczeń przy osobie Pierwszego Marszałka Taligu. – O – przewrócił oczami mistrz o imieniu mogącym połamać język. – Galera i galeas to jak chart i wilczarz. Galera, jak sam pan widzi, młody człowieku, jest odkryta z góry. Ma jeden pokład, zaś galeas – dwa. Na dolnym poziomie galeasa siedzą wioślarze, górny, artyleryjski, jest odsłonięty. Na dziobie może zmieścić się tuzin armat, najczęściej jednak jest ich dziewięć albo dziesięć. Dwadzieścia kolejnych rozmieszczone jest na wzdłuż burt, a na rufie w obrotowych łożach mocuje się falkonety. Służą one do strzelania kartaczami w galery i szalupy do abordażu. – Widziałem galeasy w książce – Gerard uśmiechnął się nieśmiało – Mają bardzo wysokie burty. – Mało powiedziane – mistrz obdarował gościa pełnym aprobaty skinięciem. – Robi się je z
7 Terytorium między górskimi pasmami Torki i Mon-Noir-Sagranny. 8 Chodzi o terytorium między systemem górskim Torki i Mon-Noir-Sagranny. W krajach, leżących na północ od Torki (Driksen, Gaunau, Kadana) oraz na południe i wschód od Mon-Noir (Holta, Kageta, Nuhut, Gaifa, Alat) używane są inne języki, tylko w Alacie mówi się dwoma. grubego drewna i obija skórą. Taką burtę mogą przebić działa twierdzy, ale dla okrętowych jest to praktycznie niemożliwe. Z galeasów wygodnie jest strzelać w galery z dział i muszkietów. Nie widać, co się dzieje u ciebie, za to wrogów masz jak na dłoni. Jednak nawet bez armat galeas jest niebezpieczny. Jeśli pójdzie na galerę, rozbije ją z taką łatwością, z jaką tibur9 przegryza śledzia. – Leworęki i wszystkie koty jego, co za okropności pan tu opowiada? – Marcel obejrzał się; Roke z admirałem i garbusem wyszli zza leżącej na ziemi kolejnej ptako-rybo-panny, która miała zdobić dziób nowej galery. Marcel z mądrą miną pokręcił głową: – Rozmawiamy o galeasach, których nie mamy i które mają Bordończycy. – Rozumiem – kiwnął Roke – Mistrzu, przestraszy mi pan oficerów. Oni teraz za nic nie wejdą na pokład galery, jeśli w pobliżu będą się wałęsać te pańskie słonie. – Słonie? – zdziwił się mistrz. – Morskie – sprecyzował Kruk – Jeśli galery nazywa się morskimi końmi, to galeasy można uznać za słonie. Nawiasem mówiąc, słonie boją się myszy. Ciekawe, czy wystraszą się też yzargów. – Panie – budowniczy został zmiażdżony napływem informacji – Przepraszam, ale ja nic nie rozumiem… Dlaczego yzargi? – Bo mają zwyczaj się kłębić – Alva klepnął mistrza w ramię – A resztę wyjaśni panu Ugolino. – O tak, Gudokki – garbus promieniał nie gorzej niż pozostawione w Duksji szafiry – Dziś mamy wspaniały dzień! Najwspanialszy… Stwórca podarował mi spotkanie z największym umysłem Złotych Ziem… – A może wypijemy? – największy umysł zawadiacko puścił oko do obu Felpijczyków. – Oczywiście, monsignore – garbus radośnie pokiwał głową – Nie można tworzyć nowych statków o suchym gardle. – Nowych? – Gudokki aż się zakrztusił. Z zachwytu, prawdopodobnie. – I to dużo – warknął admirał Gildi – Gdzie twoje wino, mistrzu? Marcel Valme pijał wina lepsze niż to, które miał garbus, ale i tak dzień zakończył się weselej, niż się zaczął. Roke razem z Gildi i mistrzem Ugolino wymieniali konfidencjonalne spojrzenia, przypominając tym zakamieniałych spiskowców. Robotnicy, którzy przybyli na zaimprowizowaną biesiadę wprost ze stoczni, pili kielich za kielichem, nie zapominając wznosić toasty za gościa, zmuszającego „tę parszywą Duksję” do potrząśnięcia sakiewką. Marcel zrozumiał z tego, że Roke zamówił w stoczniach dwadzieścia statków, nie zrozumiał natomiast, po co. Galery nie wytrzymają ataku galeasów, poza tym kiedy zostaną zbudowane? Co prawda, uderzyć na Bordończyków, kiedy ci zwiążą się z Almeidą – to jest myśl! – Roke – lekko podchmielony wicehrabia postukał Kruka w ramię. Alva obejrzał się uczynnie – Roke… Uderzymy z dwóch stron? Tak? Z zatoki i z morza… – Jest pan wielkim strategiem, Marcelu – Alva uniósł kielich w toaście – i w mgnieniu oka odgadł pan nasz plan, ale błagam, niech pan milczy. Proszę pamiętać o Andreattim i jego uszach… – Obciąć by je – z rozmarzeniem przeciągnął admirał Gildi, też mający już mocno w czubie. – Jeśli wymienionemu duxowi coś należy obciąć, to w żadnym wypadku nie uszy – sprzeciwił się Alva – Takie uszy to cud natury. Są jedyne w swoim rodzaju, a cuda natury należy chronić. – Morscy bogowie! – admirał omal nie upuścił kielicha. – Cud natury… – On się śmieje po raz pierwszy od czasu przegranej – szepnął garbus – Alva, jednego cudu już pan dokonał. – Zawsze do usług – Alva podał mistrzowi rękę – A skoro już tak lubicie cuda, nie dziwcie się niczemu, co będę robił. – Roke – w głosie gospodarza słychać było cierpienie – posłaniec do pana. Przybył generał Wie…Wei.. – Weizel? – szybko zapytał Roke. – O tak…Takie trudne nazwisko…
9 Duża ryba drapieżna. – Owszem, bergmarskie nazwiska złamią język każdemu – zgodził się marszałek – Dziękuję za wino. Idziemy, wicehrabio, czeka na pana interesująca znajomość. Weizel jest jedynym ze znanych mi wojskowych, któremu już przygotowano miejsce w Ogrodach Świtu. Nie uwierzy pan, ale on jest bardziej niewinny niż niemowlę i bardziej cnotliwy niż Mirabella Ockdell. I przy tym nie mam ochoty go zastrzelić… 4 Zazwyczaj Marcel Valme stronił od Bergerów, byli oni bowiem zbyt poważni jak na jego gust. Zachwalany przez Kruka generał artylerii nie był tu wyjątkiem. Tęgi, niemłody, ubrany, nie bacząc na upał, w dobrze skrojony mundur, Kurt Weizel wywoływał przemożne pragnienie stanąć na baczność i zasalutować. – Roke, znów pan pił –powiedział zamiast przywitania. – Należało, Kurt! – wymruczał Alva – Był taki powód… – Pan zawsze znajdzie i powód, i wino. – Powód bez wina – to udręka, wino bez powodu – to pijaństwo. Pana i pańskich ludzi dobrze urządzono? Jest pan zadowolony? – Tak, ale prosiłbym zabrać z moich pokojów niektóre obrazy. – Nawet wiem, jakie. Marcelu, weźmie pan do siebie kilka morskich panienek? – Z przyjemnością – Marcel strzelił obcasami – Nie mam nic przeciwko undinom. – To Marcel Valme – oznajmił świeckim tonem Kruk. – Następca starego Valmonta i mój oficer do specjalnych poruczeń. A na korytarzu siedzi Gerard. – Cieszę się, że pana poznałem, wicehrabio – Kurt Weizel ceremonialnie skłonił głowę – A gdzie młody Ockdell? – Zapragnął zwiedzić świat – ziewnął Alva – więc dałem mu taką możliwość. Cóż, Kurt, jeśli jest pan ze wszystkiego zadowolony, porozmawiajmy o interesach. W tym czasie z pańskiej sypialni akurat wyniosą ślicznotki. – Jestem gotów – powiedział artylerzysta – Mam nadzieję, że tym razem mój obowiązek nie zażąda ode mnie… – Niech się pan uspokoi – burknął Roke – Tym razem pańskiemu sumieniu nic nie grozi. Weizelowi drgnął policzek, ale Berger nic nie powiedział. Było jasne, że między tymi dwoma istnieją jakieś niedokończone sprawy. – Obserwował pan drogę? Gdyby Marcel nie wiedział, ile wypił Roke, powiedziałby, że marszałek jest trzeźwy jak Esperador. – Nie – Weizel pokręcił głową – Jechaliśmy nocą, i to szybko. Zauważyłem tylko absolutnie potworne skały wzdłuż drogi. Przy samym mieście zastąpił je mur. – O niego właśnie chodzi. To jedyne naprawdę słabe miejsce. Jeśli mur zostanie wyłamany, pierścień się zamknie. Nie jest to oczywiście śmiertelne niebezpieczeństwo, poza tym szturmować Felp z lądu to zajęcie nie do pozazdroszczenia, ale mieszkańcy się zdenerwują i przestraszą. A przestraszeni mieszkańcy, przyzwyczajeni do mnóstwa jedzenia i spokojnego snu, mają zwyczaj robić głupstwa. Ponadto ganianie kurierów po skałach tylko dołoży niepotrzebnych problemów. Krótko mówiąc, Kurt, trzeba zrobić tak, żeby „pawie” i „delfiny” zapomniały o Nadmorskim Trakcie. Proszę spojrzeć – Roke wziął ołówek i naszkicował coś podobnego do koła wozu połączonego z klepsydrą. – To jest wzgórze. Na wzgórzu wielkie miasto Felp. Lit i Und, kiedy tworzyli to miejsce, ewidentnie byli w wesołym nastroju. – Lit i Und? – zapytał Berger – Esperatyjskie demony? – W starożytności uważano ich za bogów; jeden władał skałami, drugi – falami, no i sobie zażartowali. Na Felpskie Wzgórze od strony lądu nie wejdzie się łatwo, tym bardziej, że miejscowi mieli na tyle rozumu, żeby ponastawiać tutaj zewnętrznych bastionów. Dalej biegnie ni to dolina, ni to Leworęki wie co, gdzie panoszą się nasi drodzy goście, a potem zaczynają się skały, na których złamie nogę nawet bakrański kozioł. Przerwę między wzgórzem i skałami zakrywa mur, który pan widział. Mur jest mocny, ale i gaifijskie działa nie są słabe. Co prawda jeszcze się nie wzięły do roboty.
– Z czego zbudowany jest mur? – wzrok artylerzysty zrobił się kłujący. – Miejscowy bazalt. Budowali sumiennie. Są dwa bastiony, każdy z ośmioma działami. – Pańskiego „sumiennie” wystarczy w najlepszym razie na miesiąc – powiedział Kurt w zadumie. – Później będzie nie mur, a rzeszoto. Trzeba przygotować kilka baterii i strzelać kartaczami przez wyłomy. – Po wybrzeżu szwenda się trzydzieści tysięcy obcych żołnierzy – przypomniał Alva – Sądzę, że Capras jest gotów poświęcić piątą ich część w zamian za Trakt. Po jego zdobyciu wylądują posiłki. Część otoczy Felp, a reszta forsownym marszem ruszy na Środkowy Urgot. O ile pamiętam, nigdy nie było tam silnych garnizonów… – Co pan wymyślił? – Ja? – Alva uniósł brew w udawanym zdziwieniu. – Znamy się od dwudziestu lat, ale nie pamiętam, żeby chociaż raz postąpił pan tak, jak radzili starsi. Mogę postawić się na miejscu Caprasa i zaproponować panu, jak można mu odpowiedzieć z punktu widzenia nauki wojennej. Pana to jednak nie zadowala. Czego pan chce? – Dokończyć to, co porzucił Lit. Venianeira musi połączyć się ze Wzgórzem Felpskim. – Oszalałeś – wyrzucił z siebie Kurt. Generał i marszałek przez jakiś czas mierzyli się spojrzeniem, po czym znienacka wybuchnęli śmiechem. Jedynym wyjaśnieniem, jakie przyszło Marcelowi do głowy, było to, że oszaleli obaj, ale Kurt, wycierając łzy, powiedział surowo: – Panie Valme, księcia Alvę często podejrzewa się o brak rozumu, ale tylko przed bitwą, nigdy po niej. Kiedy wyrwały mi się słowa o szaleństwie, zrozumiałem, że wszystko będzie tak, jak ma być. A więc, Roke? – Trzeba wysadzić Venianeirę w taki sposób, żeby, po pierwsze, przywaliło jak najwięcej wrogów, a po drugie, zrobił się obwał do samego miasta. I to taki, żeby nikt się nawet do niego nie zbliżył. Wysokość się zgadza, obliczyłem. – Ale przecież wtedy sami zrobimy dla Caprasa drabinę oblężniczą – Berger wyglądał na oszołomionego – I to taką, że nijak się jej nie odepchnie. – Nic podobnego. Od razu widać, że jechał pan nocą. Wzgórze jest wysokie, a mur przy Trakcie o wiele niższy od miejskiego. Niezależnie od tego, ile kamieni tam zwalimy, będzie można dostać się po nich co najwyżej do jednej trzeciej wysokości wzgórza. A poza tym skały mają upaść tak, żeby ludzie bali się tam rozmawiać, a co dopiero łazić. – Książę – nie wytrzymał Marcel – a dlaczego nie zawalimy kamieniami bordońskich obozów? – Bo w innych miejscach dolina jest za szeroka – zbył go Roke – Chociaż pańska krwiożerczość, kapitanie, czyni panu honor. No i co, Kurt? – Muszę to zobaczyć – oczy artylerzysty błyszczały zapałem, bardzo podobnym do myśliwskiego – Najważniejsze, żeby w odpowiednim miejscu znalazły się skały odpowiedniej wysokości, a miny da się założyć… ROZDZIAŁ 4. ALAT I OKOLICE FELPU La Dame des Epees & Le Cinq des Coupes & Le Trois des Deniers (Królowa Mieczy, Piątka Pucharów i Trójka Denarów) 1 Twoją kawalerię, i ten staruch z łysiną i obwisłą twarzą – to Albert?! Tak właśnie zaczynasz rozumieć, że dość już picia kasery, trzeba pomyśleć o duszy. Nie po sobie – siebie nie widzisz. Po krewnych, których nie widziałaś Leworęki wie ile lat. W Agarisie nie miała możliwości przyjrzeć się bratu, poza tym było ciemno, za to teraz… Twoją kawalerię, pół wieku temu Albert był przystojnym chłopcem, a co z niego zostało?! Ruina… A i tobie, moja droga, pora już do rzeźni, a ty ciągle jeszcze stajesz dęba, wstyd!... – Zupełnie się nie zmieniłaś – wielki książę alacki wstał i otworzył ramiona przed siostrą marnotrawną. – Ty też – oznajmiła siostra –Jak kłamałeś, tak kłamiesz. – Tylda…
Tylda… Tak nazywali ją tylko tutaj. Anesti nazywał żonę najpierw zorzą i różą, potem cedził przez zęby „Matyldo”, Adrian drażnił ją pątniczką, a shad zapewniał, że powinna nosić imię Shaliah, chciałaby jeszcze wiedzieć, co to znaczy. Tylda została w alackich górach, sama już zapomniała, jak brzmi to imię. I nie ma po co go wspominać! – Ze mnie teraz taka Tylda, jak z ciebie… – Matylda zamyśliła się; nieładnie zaczynać rozmowę z bratem od trafnych porównań – ...nieważne kto… Po jakie koty zrobiłam ci się potrzebna? Tylko mi nie wmawiaj, że przebudziła się w tobie braterska miłość. – Och, Tylda – łysa głowa zatrzęsła się z wyrzutem – Ty jeszcze nie wiesz, czym jest starość, a ja ją już poznałem. Starzy ludzie chcą zatrzymać przy sobie coś z młodości, a moja młodość – to ty i Rosamunda. Chciałbym, żebyście obie były blisko, ale to niemożliwe. Rosa jest w Kadanie i raczej jej już nie zobaczę. Kłamie? Leworęki wie – z samotnością nie ma żartów, kto może o tym wiedzieć lepiej niż ona. – Domyślałem się, że przyjedzie z tobą markiz Er-Prieux, ale nic nie wiedziałem o dziewczynie. Kto to jest? – Zbiegła Goganni – zawsze uważałeś się za sprytnego, braciszku. I zawsze najlepszym sposobem, żeby cię oszukać – było powiedzieć prawdę. Cienkie usta Alberta wykrzywiły się w uśmiechu. – Nie, naprawdę się nie zmieniłaś: jak nie umiałaś kłamać, tak nie umiesz. Mogłabyś wymyślić coś mądrzejszego. Goganni? Jakbym nigdy Goganni nie widział. Nawet ciebie, Tyldo, uznaliby u nich za szczupłą, a ta twoja Melania to już w ogóle – dmuchniesz i odleci! Kto to jest? – Melania? – Matylda westchnęła – Może usiądziemy? – Och, wybacz… – Wybaczę. Jeśli nalejesz. Mansajskie winorośle jeszcze nie zwiędły? – Nie – Albert znów się uśmiechał. Teraz przełknie każdą bzdurę, byleby była jak najbardziej zawiła i brudna. Im brudniejsza, tym lepsza: tacy jak podarowany przez Stwórcę brat uwielbiają podłości i wierzą w nie od razu i do końca. – Odwykłam od mansajskiego… Trudno je zdobyć. – Co zrobić – teraz braciszek nie łgał, był autentycznie rozgoryczony. No pewnie, przez byle głupstwo tracić zysk – Nie zrozumieliby mnie, gdybym zaczął sprzedawać mansajskie, na tradycję nie ma rady. Uciekasz od odpowiedzi, Tylda. Skąd się wzięła Melania? Matylda uważnie i surowo spojrzała Albertowi w twarz. Żeby tylko się nie roześmiać… – Melania to moja wnuczka. Moja i zmarłego Adriana. – Tak myślałem – twarz księcia przypominała pysk objedzonego miodem niedźwiedzia – Tak myślałem. Bo inaczej dlaczego… Albert Alacki urwał w pół słowa, ale Matylda już wszystko zrozumiała. Braterska miłość nie miała zamiaru się budzić, zaproszenie zostało wydarte przez kościół. Krewniak jest przekonany, że siostra była kochanką zmarłego Esperadora, ale ona nią nie była. Przyczyna, dla której wyrzucili ich z Agarisu, leży w czym innym, ale w czym? Święte Miasto chciało pogodzić się z Ollarią? Ale przecież się nie pogodziło! – Nazywaj ją Mellisą. Zrobię z niej Alatkę i wydam za mąż. – Ty ją najpierw odkarm – mruknął brat – na takie chuchro strach się kłaść. – Nasi mężczyźni są śmiali. Zdecydowałeś już, gdzie będziemy mieszkać? – Tak, będziecie mieć dom w Alati, ale trzeba go najpierw przygotować, na razie masz do swojej dyspozycji całą Sakasci. – Razem z upiorami i dojeżdżaczami? – Daj spokój, Tylda. Nigdy nie wierzyłaś w bajki. Nie wierzyła, dopóki nie przespacerowała się nocą po cmentarzu, ale Alat to nie Agaris. O Sakasci mówiono dużo, ale za pamięci Matyldy nikt tam nikogo nie zjadł. Ciotka Shara przeżyła dziewięćdziesiąt sześć lat, więcej już nie można. – A duch Shary nie zapyta, kto wpuszczał kundle do jej mopsów? – To byłaś ty! – z rozkoszą przeciągnął Albert – Zawsze to podejrzewałem. – Twoją kawalerię! Nie będę na starość łgała duchom. To był Ferens. Albert zamrugał, nie mogąc znaleźć słów z oburzenia. Dokładnie tak samo pół wieku temu
przedstawiał wyciągniętego ze stawu karpia. Dopiero teraz Matylda zrozumiała, że wróciła. Wróciła sama i przywlokła Aldo z Roberem… 2 Nie było nic do roboty, co zresztą w takim upale mogło tylko cieszyć. Marcel nie mógł pojąć, po co Roke sterczy na artyleryjskich ćwiczeniach, ale marszałek dzień po dniu, po krótkiej przebieżce po murach i wizycie w stoczniach, jechał na wybrzeże, gdzie do szesnastych potów ganiał okrętowych strzelców. Nieszczęśników wsadzono do trzęsących się furmanek z tępomordymi moździerzami, ściągniętymi z bastionów, i kazano im strzelać w ruchu do potężnych wozów załadowanych mokrymi workami z sianem. Wozy spychano z zarośniętych pożółkłą trawą pagórków, wpychano pomiędzy strzelających, znów zaciągano na wzgórza – i tak do zmierzchu. Kudłatonogie spocone koniki w klapkach na oczy i nausznikach to kłusowały, to zatrzymywały się gwałtownie, to znów galopowały, to skręcały gwałtownie w bok. Po godzinie i ludzie, i konie byli spoceni jak myszy, ale ćwiczenia kontynuowano do zachodu słońca. Początkowo strzelcom nic nie wychodziło. Na sto wystrzelonych kul w wozy trafiała jedna, góra dwie, pozostałe zbierali niezadowoleni żołnierze. Kule oszczędzano na wypadek, jeśli Bordończykom uda się przeciąć Trakt. Prochu w Felpie było pod dostatkiem z racji posiadania przez miasto zarówno młynów prochowych, jak i zapasów węgla, siarki i saletry, natomiast z kulami było gorzej. Proch zresztą też starano się oszczędzać, strzelając w rozzuchwalonych Bordończyków tylko w razie palącej konieczności. Nic więc dziwnego, że „delfiny” czuły się jak u siebie w domu. Od czasu do czasu strzelając w stronę miasta – choć bardziej dla porządku – całą energię artylerii wrogowie skierowali na dolny mur, który zresztą pod koniec czwartego tygodnia od początku ostrzału można było nazwać murem tylko z czystej uprzejmości. Nocami dziury były zatykane i zasłaniane przez obrońców ziemnymi nasypami, ale nawet Marcel rozumiał, że mur lada dzień runie. Od strony miasta wrogich armat nie udawało się zestrzelić – Pajęcze Wzgórze doskonale osłaniało bordońskie baterie. Artylerzyści na murach nie mogli nanieść wrogowi poważnego uszczerbku, mimo że bardzo się starali. Celem niepożądanych gości był nie szturm, a blokada, rozmieścili więc wszystkie swoje oblężnicze paskudztwa w taki sposób, żeby były poza zasięgiem felpskich kul, na co pozwalała podobna do ślimaka dolina. Mieszczanie się denerwowali, duxowie złościli, artylerzyści razem ze swoim generałem wzruszali ramionami i pilnowali kul, a Roke coraz częściej wyjeżdżał za miasto. Marcel przypuszczał, że Krukowi po prostu znudziło się odpowiadanie na pytania grand-duxa i generalissimusa. Na dolnym murze, którego bronił Varchesa, marszałek też się nie pokazywał, wolał wylegiwać się na płaszczu, obserwując artyleryjskie udręki i leniwie rozmawiając z Gildi. Rankiem szóstego dnia trzech strzelców nauczyło się trafiać pociskami w to, co chcieli, za co dostali po dziesięć złotych monet. Pod wieczór znośnie strzelało już dwudziestu ludzi, dzień później wozy zaczęły jeździć szybciej, a mimo to liczba trafiających wciąż wzrastała. Za to wozy trzeba było zmieniać kilka razy dziennie – wypełniające je worki z sianem nie mogły ocalić drewnianej konstrukcji przed nawałą kul. – Jeszcze cztery dzionki i będzie dobrze – Gildi z zadowoleniem odprowadził wzrokiem oddalającą się furmankę. – Na to wygląda – zgodził się Kruk spod przykrywającego twarz paradnego kapelusza. – Nawet pan nie spojrzał – Valme z odrazą pociągnął za chustkę na szyi, nie pojmując, z jakiej radości Roke znienacka pokochał mundury. Gdzie jak gdzie, ale tutaj kenallijskie szmatki przydałyby się jak nic innego. – Nie spojrzałem – dobiegło spod kapelusza – ale wierzę panom na słowo. – Roke – admirał i marszałek już na drugi dzień zaczęli mówić sobie po imieniu, czym potężnie rozzłościli połowę Duksji. – Artylerzyści niech strzelają, a nam nie zaszkodziłaby wycieczka na mur. – Massimo i Weizelowi też wierzę – wymamrotał Kruk – Kurt obiecał dzisiaj skończyć, znaczy, że skończy. Więcej od Weizela o zakładaniu ładunków wie tylko Leworęki… – Leworęki? – No, czy kto tam zapala wulkany – Alva odrzucił kapelusz, przekręcił się na brzuch, podniósł
kamyczek i rzucił nim w twardą trawę. Rozległ się trzask. – Dojrzał – w głosie Kruka pobrzmiewała czułość – Fokkio, jak je nazywacie? – Wściekłe ogórki – admirał poszedł za przykładem Alvy, rzucając w tym samym kierunku jeszcze jeden kamień. Tym razem nie było trzasku, widocznie rozbity przez Roke ogórek był jedynym. – My nazywamy je vurieoso – marszałek nawinął na palec źdźbło trawy – W Kenalloa dojrzeją za półtora tygodnia. – Tutaj też. Za dziesięć dni nie będzie można między nimi przejść. – No i doskonale. Przez zarośla wściekłych ogórków nawet jaszczurka się nie prześlizgnie… O, trafił! Zuch! Gildi wytężył wzrok. – Luca Lotti, kanonier z „Zakochanego rekina” – Zna pan wszystkich swoich ludzi? – Wioślarzy nie, pozostałych – znam. Dobrze, że duxowie się za nami nie pętają. Myślałem, że nie da się bez nich odetchnąć. – No, to akurat zrozumiałe – Roke przeciągnął się jak kot i zamknął oczy – Szafiry przesłaniają im wzrok. Jeśli Bordończycy zajmą Trakt, duxowie podniosą kwestię przekazania zastawu Felpowi. Ale jeśli będą pchać nos w nasze sprawy, my będziemy mogli oskarżyć ich o zdradę i wydanie naszych planów wrogowi. A właśnie, Fokkio, będzie mi potrzebny ktoś, kto nie ma nic do stracenia, a przy tym doskonale pływa i zna się na ładunkach wybuchowych. – A o co chodzi? – Powiem panu, kiedy dojrzeją wściekłe ogórki i ani dnia wcześniej. – Z panem nie można się nudzić – admirał cisnął na oślep jeszcze jeden kamyczek, w odpowiedzi coś szczęknęło i zaszeleściło. Nie ogórek, tamten trzeszczał inaczej. – Kirkorella – oznajmił marynarz. – Moglibyście w końcu pokazać te wasze stworki – admirał uważnie spojrzał na Roke i uśmiechnął się. – Nic prostszego, w dzieciństwie nałapałem ich od groma. – No to zapolujmy. – Czemu nie… Trzeba tylko wziąć smołę i mięso. No i będzie potrzebny sznur… A po jakie koty zachciało się panu pajęczaka? – Być może po żadne – marszałek potrząsnął niezwiązanymi – i to w takim upale! – włosami i spojrzał w niebo – Jutro nie będzie deszczu – oznajmił – i pojutrze też. Zdziwił, nie ma co. Przecież tutaj nie pada do samej jesieni. – Roke, a rzeczywiście, dlaczego by nie pojechać na mur? – Nudzi się panu – uśmiechnął się Alva, patrząc na zbliżającego się jeźdźca – To nic, zaraz znajdzie się rozrywka. Oficer w zakurzonym mundurze osadził pokrytego pianą konia. – Tenent Giovanni Marsi, do usług monsignore’a. Generał Weizel prosi przekazać, że jest gotowy. – Doskonale. Fokkio, gdzie żyją kirkorelle? – W norkach – powiedział admirał ze zdziwieniem. – Jakie mądre stworzonka! Giovanni, niech pan zsiądzie z konia, założy mój mundur, odda mi swój i idzie na poszukiwanie norek. I żeby z drogi było jasne, że z gorąca ostatecznie zwariowałem. Gerardzie, pomoże pan tenentowi, a jutro pójdziemy na polowanie. – Monsignore, gdzie i kiedy mam się stawić? – Gerard nadal stroił z siebie adiutanta idealnego, ale było widać, że chce jechać na mur i nie chce szukać pajęczych legowisk. Roke z zadumą popatrzył na młodzieńca. – Proszę przyjść rano do admirała i zostać przy nim. Marcelu, idziemy, mamy mnóstwo spraw… 3 – Moja pani, proszę mi wybaczyć, ale nie mam teraz czasu – marszałek Carlo Capras popatrzył na Zoję Gastaki ze źle skrywana nienawiścią. Nie zrozumiała. Ona nawet słów nie
rozumiała, a co dopiero spojrzeń. Siostra doży miała wszystkiego w nadmiarze: policzków, nosa, piersi i reszty aż do stóp – ale najwięcej było w niej kłótliwości i ambicji. Capras podejrzewał, że krewni, którzy podarowali przejrzałej dziewicy galeas, pokładali wielkie nadzieje w felpskich zębaczach, ale jak dotąd megiera miała bajeczne wprost szczęście. To właśnie ona, czy raczej tenent Spiro Dorakis (który za obiecany przez dożę kapitanat zgodził się zostać bosmanem na „Morskiej panterze”) zatopili felpski okręt flagowy. Po tym wydarzeniu Zoja ostatecznie uwierzyła w swoje wojskowe talenty i wszędzie wpychała się z pouczeniami. Capras cierpiał – kłótnia z koszmarną babą, której nie można się pozbyć, była ostatnim, czego pragnął. Marszałek, mimo że dowodził zjednoczoną armią Gaify i Bordonu, miał o wiele mniejszą swobodę manewru, niżby tego chciał. Minister wojny, wysyłając armię do Urgotu, niedwuznacznie dał do zrozumienia, że kampania jest prowadzona pod bordońską flagą, dlatego też „delfiny” mają czuć się panami sytuacji, ale przy tym robić to, co jest potrzebne Gaifie… No a teraz on ma usmażyć jajecznicę, nie rozbijając jaj, do tego zepsutych! – Pani Gastaki – marszałek z całych sił starał się być uprzejmy – usilnie proszę, aby wróciła pani na pokład. Trakt zostanie przecięty w swoim czasie. – Kotwica wam w gardło! – głosik Zoi wprawiłby w dumę każdego bosmana – Jest pan tchórzem, marszałku! Tchórzem i głupcem, jak wszyscy mężczyźni! Gdyby na czele armii stała kobieta, Felp byłby już wzięty. – Być może – dlaczego jej do tej pory nic nie spadło na głowę? A, wiadomo dlaczego. W Ogrodach Świtu rodzinka Gastaki nie ma czego szukać, a w Zmierzchu – tym bardziej. Leworęki to kawaler z wyrafinowanym gustem, a to oznacza, że Zoja Gastaki będzie żyć wiecznie. – Poprzednim razem wymawiał się pan tym, że przygotowuje ładunki wybuchowe i co? I nic! To górska kraina, a doliny nie wyrzeźbiła rzeka – zwykłe wgłębienie między górami. W kamienistym gruncie nie da się szybko wybić tunelu, a te… felpskie zady zeżrą was jednym kłapnięciem. Wibracja po kamieniu niesie się lepiej niż po ziemi, nawet głuchy was usłyszy. Megiera ma rację, a tego, kto ją oświecił w kwestii robót minerskich, trzeba znaleźć. I udusić. Powtarza cudze słowa, a sama głupia jak mało kto. Zeszłym razem przełknęła wszystko, co jej naplótł, nawet się nie skrzywiła, a teraz co? „Wibracja”, „grunt”… – To pani pierwsza wojenna kampania? – Nie ma znaczenia – najeżyła się zmora. Stwórco, za co go tak skarałeś? – Ma. Oblężenie twierdzy to zupełnie co innego niż morskie batalie. Te bitwy wygrywa się potem, a nie krwią. Wszystko rozegra się jesienią, kiedy nadejdzie odsiecz. Do tej pory dolny mur nie będzie istniał. Nie musisz wiedzieć o tym, że zostanie wzięty tej nocy. Ani o tym, że pod miastem zostanie tylko jedna trzecia armii, a reszta przerwie się do Środkowego Urgotu i zdobędzie Urgotellę razem z Tomasem. – Tysiąc demonów! Żądam, żeby jeszcze tej nocy zdobyć mur i zamknąć pierścień okrążenia! Już pisałam bratu o tym, że nie można dopuścić do zwłoki… Ona pisała! To było śmieszne, ale nie rozśmieszyło. Szturm przydrożnego muru został już wyznaczony, nie można go dłużej odkładać. Baterie na Trakcie są niemal gotowe, jeszcze jeden dzień i trzeba będzie gonić ludzi na felpskie kartacze. Morska krowa nie mogła sobie wybrać gorszej pory! Teraz roztrąbi wszem i wobec, że gdyby nie ona, Capras do tej pory uganiałby się za pajęczakami. Marszałek ma co prawda świadków: oficerów sztabowych, przygotowujących szturm, ale gdzie im do Zoi i jej bab… – Coś takiego! Pani żąda?! – Tak, niech to Leworęki! Żądam! – krokodylica podniosła się i wylazła z namiotu, pobrzękując bronią. Szabla abordażowa, dwa kindżały, pistolety…I to wszystko tam, gdzie kobieta powinna mieć talię! Capras poczekał, aż potworny zad zniknie mu z oczu i odwrócił się do generała Zwangatisa. Szef sztabu bez zbędnych słów napełnił dwa kielichy. – Czasami chciałbym, żebyśmy mieli o jeden galeas mniej – mimo że Zwangatis był Bordończykiem, nie pałał sympatią do swojej rodaczki. – Nie przejmuj się – Capras osuszył kielich jednym haustem – Trzeba było skończyć poprzedniej nocy. – I tak ledwie zdążyliśmy. To nic, wystarczy to, co mamy. Tuż przy skale mur stoi na słowie
honoru. – Mam nadzieję. Pojedziemy, popatrzę. Zwangatis kiwnął i poprawił szpadę. Niech Leworęki porwie Felp, upał i Zoję z jej krewnymi. Mężczyźni wyszli z namiotu; rozległ się suchy trzask i coś chlasnęło po nodze. Marszałek Carlo Capras spojrzał w dół – pantalony były oblepione jakimś śluzem. – Niby co to ma być? – warknął. – Wściekły ogórek – Nikolaos wskazał nogą rozetkę niepozornych liści, dookoła której rozłożyły się podobne do kłujących ogórków owoce na długich ogonkach. Jeden ogonek ozdabiało coś żółtawego i skręconego. – Rosną na całym wybrzeżu od Kenalloa po Agaris. Kiedy dojrzewają, strzelają nasionami. Lepiej się przebrać, ten sok jest żrący. – Zły znak – zawracać – uciął Capras, wskakując na siodło. Głupie to było, ale taki już wypadł dzień. Najpierw wściekła krowa, potem wściekły ogórek. 4 Stara baba, mało brakowało, a rzuciłaby się z objęciami do błękitnej jodły. Takie rosną tylko w Czarnej Alati i nigdzie więcej. Jest w domu, w domu, w domu! Księżna wdowa obróciła się do siedzącej obok dziewczyny: – Spójrz, to Czarna Alati. Mellit patrzyła, ale ni Leworękiego nie rozumiała, bo i skąd? Alati jest Goganni tak potrzebna, jak jej samej Agaris! Matylda wysunęła się z okienka i krzyknęła: – Stój! Kareta zatrzymała się posłusznie. Szemrał strumień, kwitła dzika róża, w trawie fioletowiały górskie astry, na horyzoncie, łącząc się z obłokami, majaczyły Góry Anemskie. – Matyldo – Aldo zrównał się z karetą i wpatrzył się w babkę – co z tobą? – Nic – zaśmiała się wdowa – Ale nie powlokę się dalej w tej kurzej skrzynce. Pojedziemy wierzchem. – Najwyższy czas – zgodził się wnuk – Każę osiodłać Łunę. Księżna wdowa kiwnęła głową, wygramoliła się z karety i przeszła się po trawach. W oczy rzuciły się białe miotełki. Ancia! Ma słodkie kwiaty, bardzo słodkie, ale pozostawiają na wargach gorycz, której nie można się pozbyć. Ani zagryźć, ani zapić. W dzieciństwie z głupoty gryzła ancię, w młodości z jeszcze większej głupoty wyskoczyła za Anestiego Rakana. Było słodko, zrobiło się gorzko… – Gotowe – zameldował Aldo – Łuna czeka na ciebie, a Mellit Rober weźmie w siodło. – To Mellisa – poprawiła Matylda z niezadowoleniem. – Mellisa! Ostatecznie może być Melania. Czy to tak trudno zapamiętać? – Trudno – westchnął wnuk i wyszeptał: – Nie będę się uczyć alackiego. – A kto ci każe – mruknęła Matylda – My sami już go nie pamiętamy, jeśli nawet coś z niego zostało, to tylko nazwy. – Nazwy! – wyszczerzył się Aldo Rakan – Język można połamać i nawet tego nie zauważyć! – Jakie są, takie są – prychnęła księżna wdowa, zrywając kilka źdźbeł. – Co to za dziwo? – zaciekawił się wnuk. – Ancia – objaśniła babcia, wsuwając zerwane miotełki za krzywo przypiętą broszę – Nie gryź jej, gorycz potworna. – Nie będę – Aldo przytrzymał Łunę za uzdę – Daleko jeszcze? – Pod wieczór dojedziemy… Można i wcześniej, jeśli puścić konie przez Ticotski Parów, ale ona może nie odnaleźć drogi. Podjechał Rober – w ciemnoczerwonym podróżnym stroju, na złocistym koniu, był wściekle przystojny. Nie minie wiele czasu, jak ożeni się z jakąś dziedziczką, nie ma innego wyjścia! Mellit, tfu, Mellisa, siedziała przed Epineixem i mrużyła oczy jak mały kotek. – Piękna kraina – Epineix podniósł rękę, osłaniając się przed słońcem – Lubię góry. – Od dawna? – zainteresował się Aldo. – Od kiedy zobaczyłem… Sagranna jest wyższa. – To odgałęzienie – nie wiadomo na co obraziła się Matylda – Główne pasmo jest dalej. – Wiem – kiwnął Rober – Byłem tam.
On naprawdę tam był, a ona nigdy nie wybrała się dalej niż Anemy, a i to w młodości. A Anesti nawet tego nie widział, mimo że jęczał o wielkiej Taligoi. Był stworzony do jęczenia; gdyby go Leworęki zaciągnął na tron, Anesti zemdlałby jak panna na wydaniu. – Sakasci się wam spodoba – ni w pięć ni w dziewięć strzeliła Matylda, odpędzając widmo męża i złość na samą siebie za zmarnowane życie – Wspaniałe miejsce: pełne pstrągów rzeki, polowania, dziki miód… – I daleko od stolicy – dorzucił Aldo – Nie będziemy przeszkadzać. – Bzdura – Matylda wzruszyła ramionami – Sakasci to książęcy zamek. Balint Mekchen lubił go najbardziej ze wszystkich, a teraz zamek jest wolny. Ciotka Shara umarła dwa lata temu, dożywając niemal setki. Nieważne, popijemy wina, zapolujemy, a na zimę będzie gotowy dom w Alati. – Tak – ocknął się Aldo – Rober, pisałeś już o polowaniu? – Nie – czy jej się wydaje, czy Inochodziec jest przestraszony? – Nie pisałem. Nie wiedzieliśmy przecież, gdzie będziemy. – Napisz – z naciskiem powiedział Aldo. Źrebięta, sekrety sobie powymyślali. Najpierw Goganni, teraz znów jakieś polowanie… – W Sakasci polowanie jest na najwyższym poziomie – zapewniła Matylda – Dziki, jelenie i niedźwiedzie, a w zamku pełno najprzeróżniejszego sprzętu. – Shara polowała? – uśmiechnął się wnuk. Matylda zatrzymała konia i z przyjemnością przyłożyła rechoczącemu Aldo po głowie. – Shara tylko na mole polowała! Za to przy starej zołzie z Sakasci nie zginął ani jeden gwóźdź. Taka już była… oszczędna. – Znaczy, została strzygą. – podsunął wnuk – Wszyscy skąpcy zostają strzygami. Stare panny też… – Co do Shary, to nie wiem, ale siła nieczysta w Sakasci była – rozmarzyła się Matylda – Łapaliśmy ją razem z Ferensem… – Z kim, z kim? – wykrzywił się Aldo – No już, opowiadaj! – Z baronem Ferensem Lagasi. I między nami nie było nic, czego mogłabym się wstydzić – surowo powiedziała Matylda; po czym nie wytrzymała i roześmiała się – Ależ głupia wtedy byłam! – A duchy? – nie ustępował Aldo. – Nie ma tam żadnych duchów. Za to Stwory Zmierzchu przychodziły, jeden w ogóle zamieszkał… Nocą opowiem, teraz przy takim słońcu nie będziecie się bać. – Dobra – kiwnął Aldo – Wybierzemy sobie ciemną noc. – Z burzą – dorzucił Rober – Żeby były błyskawice, gromy i wiatr… Nie widzieli ani jednej Złotej Nocki, a burzy im się zachciewa! – Dostaniecie burzę – obiecała Matylda – I to nie jedną. ROZDZIAŁ 5. OKOLICE FELPU Le Un des Epees & Le Roi des Epees & Le Neuf des Coupes (As Mieczy, Król Mieczy i dziewiątka Pucharów) 1 – Zaiste, na świecie wszystko już było – zwrócił się Alva do chudego muszkietera, celującego w nocną ciemność przez na pół zawaloną ambrazurę. Strzelec był zbyt pochłonięty swoim zadaniem, by wysilić się na odpowiedź. Żołnierz nie myślał ani o dowódcy, ani o własnym bezpieczeństwie, nieostrożnie wychylając się zza osłaniających go kamieni. Gdyby Marcel nie wiedział, że muszkieter nie żyje od kilku godzin, za nic by się tego nie domyślił – szczególnie patrząc z dołu – ale wicehrabia wiedział i był zdenerwowany. Zrujnowany, zalany księżycowym światłem mur, martwy garnizon i kilku Kenallijczyków z pochodniami, stwarzających iluzję życia. Koszmar! Który należy zapić. – Valme, coś się panu nie podoba? Chce pan kasery? – Nie odmówię…