tulipan1962

  • Dokumenty3 698
  • Odsłony260 589
  • Obserwuję180
  • Rozmiar dokumentów2.9 GB
  • Ilość pobrań231 556

Larry.Niven..Jerry.Pournelle.-.Miasto.Pozogi

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

tulipan1962
Dokumenty
fantastyka

Larry.Niven..Jerry.Pournelle.-.Miasto.Pozogi.pdf

tulipan1962 Dokumenty fantastyka
Użytkownik tulipan1962 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 454 stron)

Larry Niven Jerry Pournelle Miasto Pożogi (The Burning City) Przełożył Wojciech Szypuła

Robercie i Marilyn To nie Bóg morduje dzieci. Ślepy los ich nie zabija, A przeznaczenie nie rzuca psom na pożarcie. To my sami. Tylko my. Alan Moore, Watchmen.

Przedmowa Ogień istniał na ziemi przed przybyciem boga ognia. Ogień był zawsze; Yangin-Atep przyniósł ludziom szaleństwo. Dzieci Yangin-Atepa igrają z ogniem, nawet gdy parzy im palce. Był to tylko żart z jego strony – wtedy i przez niezliczone późniejsze stulecia. Kiedy jednak większy bóg sprowadził wielki mróz, żart Yangin-Atepa nabrał nowego znaczenia. Mieszkańcy lodowej północy nie przetrwaliby, gdyby bóg ognia nie upodobał sobie jednego z nich. Ostrożni ludzie parzyli się płomieniem tylko raz, ale ich lud umierał z zimna. Ktoś przecież musi podtrzymywać ogień zimą. Dwanaście tysięcy lat przed narodzinami Chrystusa, kiedy większość bogów odeszła do krainy mitów, a magia powoli znikała ze świata, dar Yangin-Atepa trwał. KSIĘGA PIERWSZA Whandall z Posiadłości

CZĘŚĆ PIERWSZA Dzieciństwo

ROZDZIAŁ 1 Pierwszy raz spalili miasto, kiedy Whandall z Posiadłości był dwuletnim brzdącem; drugi raz – kiedy miał siedem lat. Jako siedmiolatek więcej widział i rozumiał. Kobiety z dziećmi czekały na dziedzińcu przez cały dzień, noc i jeszcze jeden dzień. Za dnia niebo stawało się czerwono-czarne, nocą lśniło pomarańczową poświatą, intensywną i niesamowitą. Spichlerz po drugiej stronie ulicy płonął jak pochodnia. Na tle płomieni poruszały się ciemne sylwetki obcych ludzi, którzy próbowali ugasić ogień. Ludzie z Posiadłości wrócili do domów z tym, co udało im się zebrać: muszelkami, odzieniem, naczyniami, meblami, biżuterią, przedmiotami magicznymi, kotłem, który sam się nagrzewał. Ich podniecenie stawało się zaraźliwe. Mężczyźni i kobiety łączyli się w pary i kłócili zażarcie, kto z kim powinien iść. Pothefit wyszedł z Resaletem, ale Resalet wrócił już sam. A potem Whandall z innymi chłopcami poszedł do lasu patrzeć, jak drwale ścinają sekwoje na odbudowę miasta. Las podchodził pod Miasto Tepa z trzech stron, niczym otulająca je dłoń. Nikt nie umiał powiedzieć Whandallowi – chociaż ludzie różnie gadali – co znajduje się dalej, za puszczą, w której olbrzymie sekwoje zdawały się podpierać niebo; każda wystarczyłaby na dziesięć domów. Drzewa rosły z dala od siebie, zazdrośnie strzegły swego skrawka terenu. Mniejsze rośliny skupiały się wokół potężnych pni niczym złowieszcze wojsko. Armia ta była uzbrojona po zęby; niektóre rośliny miały liście ostre jak sztylety, inne – nasiona opatrzone zadziorami, dzięki którym czepiały się skóry i włosów, jeszcze inne wydzielały truciznę, a były i takie, które jak biczem cięły pnączami po twarzach. Drwale mieli ze sobą siekiery i długie tyczki z ostrymi grotami na końcu. W skórzanych zbrojach i maskach z drewna ledwie przypominali ludzi. Tyczkami mogli z daleka rozgarnąć i wyciąć jadowite i kolczaste rośliny, aż pozbawili sekwoję ochrony. Wtedy się jej kłaniali. I ścinali ją u samej podstawy, aż majestatycznie, z łoskotem, jakby świat się walił, padała na ziemię. Drwale zdawali się nie zauważać, że z ukrycia zawsze podpatruje ich gromada dzieciaków. Dzieciom z miasta groziły w lesie różne niebezpieczeństwa, ale drwali nie musiały się obawiać. Co innego w mieście. Mały szpieg mógł mówić o szczęściu, jeśli dorośli nie połamali mu kości. Drwali podglądało się bezpiecznie.

Któregoś ranka Bansh i Ilther otarli się o jakieś pnącze. Pierwszy zaczął się drapać Bansh, zaraz potem Ilther – i nagle na ręce Ilthera wyrosło mnóstwo bąbli; ramię tak mu spuchło, że zrobiło się grubsze od jego uda. Ręka i ucho Bansha też pęczniały w oczach. Wkrótce Ilther tarzał się po ziemi – całe ciało mu napuchło i zaczynał cię dusić. Shastern z płaczem rzucił się do ucieczki, zanim Whandall zdołał go powstrzymać. Rozgarnął liście jak bukiet stalowych ostrzy i pobiegł przed siebie na oślep. Wtem stanął, odwrócił się i spojrzał bezradnie na Whandalla, jakby pytał: „Co teraz?”. Skórzany kaftan na piersi i lewym ramieniu miał pocięty w strzępy; z ran płynęła krew. Puszcza nie była nieprzenikniona, wśród cierni i trujących krzewów nie brakowało otwartych przestrzeni. Gdyby się ich trzymać, dałoby się przez las iść... Przynajmniej tak się człowiekowi wydawało; mógłby nie dotknąć żadnej z roślin... no, prawie. Tak właśnie radziły sobie teraz dzieci – rozbiegły się i każde szukało własnej drogi ucieczki. Whandall wziął zapłakanego Shasterna za rękę i zaciągnął go do drwali, ponieważ Shastern był jego młodszym bratem, a drwale pracowali blisko i wierzył, że mu pomogą. Kiedy drwale ujrzeli chłopców, odwrócili się do nich plecami. Tylko jeden odłożył siekierę i ruszył w ich stronę. Biegł zygzakiem, unikając zabójczych krzewów i dzikich kwiatów. Shastern ucichł pod jego przenikliwym spojrzeniem. Drwal zrzucił skórzany pancerz i kawałkami czystego materiału zaczął opatrywać chłopcu rany. Whandall przez ten czas próbował mu wytłumaczyć, co stało się z pozostałymi dziećmi. Drwal podniósł wzrok. – Jak się nazywasz, chłopcze? – Whandall z Wężowej Ścieżki. – Nikt nie podawał obcym swojego nazwiska. – Ja jestem Kreeg Młynarczyk. Ilu was... Whandall zawahał się przez króciutką chwilę. – Dwie dziesiątki. – Wszyscy mają takie skóry? – Drwal poklepał Shasterna po ramieniu. – Tylko niektórzy. Kreeg wrócił po więcej materiału na opatrunki, bukłak i garść innych drobiazgów. – Kreeg, zostaw te ogarki! – krzyknął rozzłoszczony któryś z drwali. – Robota czeka! Ale niewzruszony Kreeg poszedł za Whandallem. Wszędzie leżały poranione dzieci; Kreeg opatrzył je po kolei. Dużo później Whandall zrozumiał, dlaczego inni drwale nie chcieli mu pomóc. Whandall zabrał Shasterna do domu. Weszli na Brudne Ptaki, żeby uniknąć przechodzenia przez Bykowce, ale i tam dwóch młodych rodowych zastąpiło im drogę.

Whandall pokazał im trzy białe kwiaty, zawinięte w kawałek materiału, po czym uważając, by samemu ich nie dotknąć, podał chłopcom po jednym. Zaciągnęli się ich zapachem. – Ładne. Co jeszcze macie? – Nic, bracie sokole. – Brudne Ptaki lubiły, kiedy nazywano ich sokołami. – A teraz idźcie obmyć twarz i ręce, bo inaczej spuchniecie jak dynie. My już musimy iść. Sokoły z udawanym rozbawieniem odeszły w stronę fontanny, a Whandall i Shastern przebiegli przez Brudne Ptaki i dotarli do Wężowej Ścieżki. Po znakach można było poznać, kiedy kończyła się inna dzielnica i zaczynała Wężowa Ścieżka, ale Whandall i bez tego by się zorientował, gdzie jest: ubyło stert śmieci, a spalone domy szybciej odbudowywano. Dwupiętrowa kamienna Posiadłość stała sama na działce. Przy drzwiach dwóch starszych chłopców ćwiczyło rzucanie nożami. Wuj Totto spał w sieni, tak że wchodzący musieli nad nim przejść. Whandall właśnie próbował to zrobić, gdy wuj się obudził: – Whandall? Whandall, mój chłopcze. Co tu się dzieje? – Łypnął okiem na Shasterna, ujrzał zakrwawione bandaże i pokręcił głową. – Niedobrze. Co się stało? – Shastern potrzebuje pomocy! – To widzę. Co się stało? Whandall jeszcze próbował się przemknąć obok, ale nie miał szans. Wuj Totto chciał usłyszeć całą historię. Wiedząc, że Shastern się wykrwawia, Whandall wybuchnął płaczem, a kiedy wuj wzniósł gniewnie pięść, czym prędzej przemknął pod jego ręką i pociągnął brata za sobą na górę. Ich siostra myła właśnie warzywa na obiad; krzyknęła na widok chłopaków, zbiegły się inne kobiety, a Totto zaklął tylko i musiał się wycofać. Tego wieczora matki nie było w domu. Matka matki – dla obcych Dagramnet – wysłała Wanshiga, żeby zawiadomił rodzinę Bansha. Położyła Shasterna w pokoju matki, poczekała przy nim, aż zasnął, a potem poszła do salonu na piętrze i siadła w swoim ogromnym fotelu. Zwykle w salonie tłoczyli się mężczyźni z Posiadłości; bawili się, żartowali, ale bywało też, że krzyczeli na siebie i wdawali się w bójki. Dzieci nauczyły się chować w mniejszych pokojach, czepiać spódnic kobiet i wyszukiwać sobie różne zajęcia. Dziś Dagramnet poprosiła mężczyzn, żeby pomogli opatrywać ranne dzieci, tak więc wszyscy wyszli, a ona została sama z Whandallem. Wzięła go na kolana. – Nie chcieli nam pomóc – opowiadał, pochlipując. – Tylko ten jeden, Kreeg Młynarczyk. Mogliśmy uratować Ilthera... Dla Bansha było za późno, ale Ilther miał jeszcze szansę. A oni nam nie pomogli. Matka matki pokiwała głową i pogłaskała go po włosach. – Oczywiście, że nie pomogli. Teraz już nie. Kiedy byłam małą dziewczynką, pomagaliśmy sobie nawzajem; nie tylko my, rodowi. – Uśmiechnęła się lekko do swoich wspomnień, miłych obrazów, których Whandall nie mógł znać. – Mężczyźni siedzieli w domu. Matki uczyły córki,

a ojcowie synów. Nie było takich walk jak dzisiaj. – Nawet w czasie Pożogi? – W czasie ognisk. Paliliśmy Yangin-Atepowi ogniska, a on nam pomagał. Paliliśmy też przeklęte domy, w których ktoś zachorował, albo zginął. Wiedzieliśmy, jak służyć Yangin- Atepowi. I mieliśmy czarodziejów, takich prawdziwych. – Czarodziej zabił Pothefita! – zauważył ponuro Whandall. – Ciii... Co się stało, to się nie odstanie. Nie wypada tak myśleć o Pożodze. – Bóg ognia... – Teraz Yangin-Atep śpi, ale dawniej był silniejszy. W Książęcym Mieście mieszkali prawdziwi czarodzieje, którzy znali prawdziwą magię. – Czy książęta też tam mieszkają? – Nie. Ich domem są Książęce Wzgórza, za górami, za Czarną Dziurą, prawie nad samym morzem. – Matka matki znów się uśmiechnęła. – Tak, to piękne miejsce. Kiedyś często tam bywaliśmy. Whandall zamyślił się, próbując sobie przypomnieć najładniejsze miejsce, jakie w życiu widział. Plac Pokoju, kiedy nierodowi zamietli go i rozbili na nim namioty; może jeszcze Targ Kwiatowy, gdzie nie wolno mu było chodzić... Miasto było brudne; wąskie uliczki wiły się bez końca, stare domy rozsypywały się w oczach – nawet wielkie, solidne rezydencje popadały w ruinę. Nie to co Posiadłość, kamienny, duży, porządny dom z ogrodem na dachu. Dagramnet dbała, żeby kobiety i dzieci utrzymywały go w czystości; naprzykrzała się nawet mężczyznom, dopóki nie naprawili cieknącego dachu czy pękniętych schodków. W Posiadłości panował ład i porządek, przez co wydawała się Whandallowi prześliczna. Spróbował wyobrazić sobie inne uporządkowane miejsce, większe od Posiadłości. Na pewno musiałoby znajdować się gdzieś daleko, pomyślał. – Zajmowało wam to dużo czasu, prawda? – Nie tak znowu dużo. Z samego rana wyjeżdżaliśmy wozem i przed nocą wracaliśmy do domu. A czasem książęta przybywali do nas, do miasta. Siadali na Placu Pokoju i nas słuchali. – Kim oni są, matko matki? – Zawsze byłeś ciekawski, najbardziej ze wszystkich. I najodważniejszy. – Dagramnet jeszcze raz pogładziła go po głowie. – Kiedy ojciec mojego dziadka był jeszcze młodzikiem, książęta wskazali nam drogę tutaj. Wcześniej pędziliśmy żywot wędrowców. Dziadek opowiadał mi o życiu w wozach, ciągle w drodze. – Dziadek? – Ojciec twojej matki. – Ale... Skąd matka wie, że był jej ojcem? – dopytywał się Whandall. Wydawało mu się, że jego ojcem był Pothefit, ale nie miał pewności. A już na pewno nie taką, jak matka matki.

Spojrzała na niego groźnie, ale zaraz złagodniała. – Wie, bo i ja to wiem. Długo żyłam z twoim dziadkiem, całe lata, zanim w końcu zginął. Był ojcem wszystkich moich dzieci. Whandall już chciał zapytać, skąd matka matki o tym wie, ale pamiętał, jak surowo na niego spojrzała przed chwilą. O wielu rzeczach po prostu się nie mówiło. – On też mieszkał w wozie? – Może... A może nie on, tylko jego dziadek; ja już zapomniałam, co mi mówił. Opowiadałam o wszystkim twojej matce, ale ona mnie nie słuchała. – Ja cię będę słuchał, matko matki – zapewnił ją Whandall. Przejechała mu dłonią po świeżo umytych włosach. Zużyła trzydniowy zapas wody, żeby domyć Whandalla i Shasterna, a kiedy Resalet zwrócił jej uwagę, tak na niego nakrzyczała, że uciekł z Posiadłości. – Dobrze – powiedziała. – Ktoś powinien pamiętać. – Co robią książęta? – Dają nam różne rzeczy, uczą nas, jakie jest prawo. Rzadko się ich dziś widuje, ale dawniej przychodzili do Miasta Tepa. Pamiętam, kiedy oboje z dziadkiem byliśmy jeszcze młodzi, wybrano go, żeby rozmawiał z nimi w imieniu Posiadłości. Ależ byłam z niego dumna! Książęta przyzwali wtedy czarodziejów, którzy sprowadzili deszcz i rzucili zaklęcie na nasz ogród na dachu, żeby wszystko lepiej rosło. – Na ustach Dagramnet błąkał się marzycielski uśmiech. – I tak się stało. Wszyscy sobie pomagaliśmy. Z ciebie też jestem dumna, Whandallu, bo nie uciekłeś, nie zostawiłeś brata w lesie. Zostałeś, żeby mu pomóc. – Pogłaskała chłopca, tak jak jego siostra głaskała kota. Niewiele brakowało, żeby Whandall zamruczał z rozkoszy. Wkrótce potem zapadła w drzemkę, a Whandall rozmyślał o jej słowach i zastanawiał się, ile zawierały prawdy. Nie przypominał sobie, żeby ktoś pomógł komuś spoza najbliższej rodziny. Dlaczego w czasach młodości matki matki miałoby być inaczej? I czy znów mogłoby się tak stać? Na razie miał jednak tylko siedem lat i kiedy kot zaczął się bawić kłębkiem sznurka, zszedł z kolan babki, żeby z nim pobiegać. Bansh i Ilther umarli, Shastern przeżył, ale ślady po ostrych jak brzytwy liściach pozostały. W późniejszych latach mogły uchodzić za blizny wyniesione z walki. Whandall obserwował odbudowę miasta po Pożodze. Tanie drewniane domki, w których mieściły się urzędy i sklepy, odradzały się wszędzie przy wąskich uliczkach. Nierodowi nigdy specjalnie nie przykładali się do odbudowy. Odtworzono zniszczone akwedukty. Miejsca, w których ktoś zginął – skopany na śmierć,

spalony żywcem lub zarżnięty długimi nożami rodowych – przez pewien czas pozostawały puste. Wszyscy cierpieli głód i czekali, kiedy znów książęta z pomocą nierodowych będą mogli spławiać żywność do miasta. Żaden z chłopców nie udał się więcej do lasu. Teraz szpiegowali obcych – woleli ryzykować pogruchotanie kości niż kolejne spotkanie z zabójczymi roślinami. Tylko Whandall wracał do lasu. Matce się to nie podobało, ale rzadko mogła go upilnować; a matka matki tylko ostrzegła, żeby na siebie uważał. Stary Resalet słyszał, jak mu to mówiła, i teraz śmiał się za każdym razem, gdy chłopak wymykał się z domu w skórze i z maską. Whandall chodził do lasu sam. Zawsze podążał ścieżką, którą drwale ściągali ścięte drzewa, więc mógł czuć się w miarę bezpiecznie. A z czasem, gdy Kreeg zaczął go uczyć, las stał się jeszcze mniej groźny. Wszystkie rośliny w gąszczu były niebezpieczne, ale te, które skupiały się wokół pni sekwoi, zachowywały się w dodatku złośliwie. Ojciec Kreega opowiadał, że za jego czasów było jeszcze gorzej, lecz z pokolenia na pokolenie ludzie uczyli się radzić sobie z zagrożeniem: z gwiazdami zarannymi, z pancernicami, z rodowymi i książęcymi całusami (książęce miały dłuższe liście), z niegroźnymi z pozoru pnączami, kwiatami i krzewami, z rzepami. Rzepy miały liście pięciodzielne, czerwone lub czerwono-zielone. Inaczej wyglądały rośliny trujące – pokryte ociekającymi jadem kolcami. Liście pokrzyw były porośnięte tysiącami drobniutkich igiełek, które wżerały się w ciało. Drwale niszczyli krzewy gwiazdy zarannej i kwiaty rzepów długimi zaostrzonymi tyczkami, które nazywali wycinakami. Przeciw biczyskom pomagała tylko maska. Drwale znali też drzewa owocowe, na które dzieciarnia nigdy nie natrafiła. – Te żółte jabłka aż się proszą, żeby je zjeść – mówił Kreeg. – Najlepiej razem z pestkami. Dzięki temu dzień czy dwa później pestki znajdą się w zupełnie innym miejscu i wyrosną z nich nowe rośliny. Jeśli nie chcesz jeść ogryzka, rzuć go jak najdalej w krzaki. A od tych czerwonych krzewów śmierci trzymaj się z daleka; jeśli podejdziesz za blisko, na pewno zjesz ich owoce. – Magia? – Właśnie, magia. A jagódki są trujące. Chcą tylko siedzieć u ciebie w żołądku, a kiedy umrzesz, twoje ciało zużyją na nawóz. Pewnego deszczowego poranka, po burzy z piorunami, uwagę drwali zwrócił bijący w niebo słup dymu. – Czy to miasto? – zaniepokoił się Whandall. – Nie, to las płonie. Daleko, przy Rosomakach. Sam zgaśnie – zapewnił chłopca Kreeg. – Zawsze gaśnie; potem znajdujemy czarne, wypalone placki, wielkie jak cały kwartał w mieście. – Ogień budzi Yangin-Atepa – stwierdził Whandall. – A potem Yangin-Atep zabiera go do

siebie, tak? Wtedy ogień gaśnie... Zamiast przytaknąć, Kreeg uśmiechnął się pobłażliwie. Któryś z drwali parsknął śmiechem. Tamci mogli sobie myśleć, co chcą, ale... – Kreeg, ty też nie wierzysz w Yangin-Atepa? – Nie za bardzo. Tutaj, w lesie, magia jeszcze trochę działa, ale w mieście? Dużo się słyszy i o niej, i o bogach, ale jedno i drugie rzadko można zobaczyć na własne oczy. – Przecież Pothefita zabił czarodziej! Kreeg Młynarczyk tylko wzruszył ramionami. Whandall o mało się nie rozpłakał. Pothefit zniknął w czasie Pożogi, ledwie dziesięć tygodni wcześniej. I był jego ojcem! No, ale tego się ludziom spoza rodziny nie mówiło. Rozpaczliwie szukał dalszych argumentów. – Kłaniacie się sekwoi, zanim ją zetniecie, prawda? Sam widziałem. Czy to nie jest magia? – Wiesz... Po co ryzykować? A dlaczego gwiazdy zaranne, biczyska, rzepy i czepiaki tak ich bronią? – Jak strażnicy – zauważył Whandall, przypomniawszy sobie chłopców pilnujących Posiadłości. – Trochę... Zupełnie jakby się dogadały, co? – roześmiał się Kreeg. Ale Whandall pamiętał, co mówiła matka matki: Yangin-Atep zabrał ich przodków do książąt, a ci przeprowadzili ich przez lasy do Dymiącej Doliny, gdzie rodowi pobili nierodowych i zbudowali Miasto Tepa. Sekwoje i drzewa ogniowe zakiełkowały dopiero po wypaleniu ziemi – to chyba najlepszy dowód, że las należy do boga ognia! Ale Kreeg tego nie rozumiał. Przepracowali cały poranek, wgryzając się w pień ogromnej sekwoi, nie zwracając uwagi na snujący się na północnym wschodzie dym. Whandall przynosił im wodę z pobliskiego strumienia. Drwale już do niego przywykli i zgodnie nazywali Ogarkiem. Kiedy słońce stanęło w zenicie, zrobili przerwę na drugie śniadanie. Kreeg Młynarczyk zwykle dzielił się swoim prowiantem z chłopcem. Tym razem Whandallowi udało się przynieść kawałek sera z kuchni w Posiadłości, a Kreeg miał resztki wędzonego królika z poprzedniego dnia. – Ile drzew potrzeba, żeby odbudować miasto? – zainteresował się Whandall. Dwóch drwali roześmiało się, słysząc jego pytanie. – Nigdy nie palą całego miasta – odparł Kreeg. – Tego by nikt nie przeżył, Whandallu. Wystarcza im dwadzieścia, trzydzieści domów i sklepów i dają sobie spokój. Wypalą parę kwartałów do cna, tu i ówdzie spalą jeszcze ze dwa, trzy budynki... I koniec. W Posiadłości mężczyźni mówili, że palą całe miasto, i wszystkie dzieci wierzyły im bez zastrzeżeń. – Po tym drzewie zetniemy jeszcze jedno – wtrącił się jeden z drwali. – Ale nie

potrzebowalibyśmy aż czterech, gdyby książę Qirinty nie zażyczył sobie dobudować nowego skrzydła do pałacu. Pamiętasz swoją pierwszą Pożogę, chłopcze? – Nie bardzo, miałem dwa lata. – Whandall cofnął się pamięcią do tego czasu. – Mężczyźni dziwnie się zachowywali: jak któreś dziecko za blisko podeszło, od razu obrywało. Strasznie krzyczeli, kobiety też na nich krzyczały, próbowały nas przed nimi bronić. Aż jednego wieczora zrobiło się naprawdę strasznie, wszyscy coś wołali, było gorąco, mnóstwo dymu i zrobiło się bardzo jasno. Kobiety schowały się z nami na piętrze. I jeszcze ten zapach, nie sam dym, ale taki smród, że robi się niedobrze, jak w sklepie alchemika. Mężczyźni wrócili ze wszystkim, co udało im się przynieść: mieli koce, meble, sterty muszelek, kubki i talerze, coś do jedzenia... A potem wszyscy się uspokoili... – Whandall zawiesił głos. Drwale patrzyli na niego jak... jak na wroga. A Kreeg w ogóle na niego nie patrzył.

ROZDZIAŁ 2 Świat poszedł naprzód, ale Whandall tego nie zauważył. Jego bracia i kuzyni regularnie znikali z domu; zostawały tylko dziewczęta i kobiety. Co miesiąc w Dzień Matki szły na plac, gdzie książęcy słudzy rozdawali jedzenie, ubrania i muszelki – dary od swych panów. Tego dnia i jeszcze dzień później mężczyźni kręcili się w pobliżu, ale potem nie było reguły; mogli zostać albo gdzieś pójść. Chłopcy zjawiali się w domu tylko w porach posiłków i wieczorem, kiedy kładli się spać – a i to nie zawsze. Dokąd chodzili? Któregoś popołudnia Whandall postanowił śledzić kuzynów. Podobnie jak w lesie, dumą napawał go fakt, że żaden nie zwrócił na niego uwagi. Cztery przecznice od domu opadło go czterech obcych chłopców. Zanim Shastern zorientował się, co się dzieje, i biegiem wrócił, zdążyli go pobić prawie do nieprzytomności. Shastern pokazał im tatuaże na rękach. Whandall kiedyś go o nie wypytywał, ale młodszy brat zawsze unikał odpowiedzi; rysunki na skórze splatały się z okropnymi bliznami, które wyniósł z lasu. Kuzyni też mieli tatuaże, lecz kuzynów Whandall o takie rzeczy nie pytał. Teraz zaś nie słyszał za dobrze, co powiedzieli obcym – w każdym razie po krótkiej wymianie zdań zabrali go i zanieśli do domu. Obudził się cały obolały. Koło południa Shastern przyszedł do niego; nie o wszystkim mógł mu powiedzieć, ale i tak było bardzo ciekawie... Nazwa „Wężowa Ścieżka” nie oznaczała jedynie najbliższego rejonu miasta, lecz także młodych ludzi, którzy nim rządzili. Wszystkie okoliczne ulice należały do Wężowej Ścieżki, a inne, dalsze – do innych band. Jedne grupy rosły w siłę, inne traciły na znaczeniu; granice regionów zmieniały się ustawicznie, ulice przechodziły z rąk do rąk. Każda banda zostawiała swoje znaki na murach. Whandall dawno już nauczył się je odczytywać. Wężowa Ścieżka była oznaczona małym, łatwym do narysowania zygzakiem. Brudne Ptaki miały pomazanego brudem sokoła. Shastern pokazał mu, gdzie przebiega granica: z jednej strony na murze widniał zygzak Wężowej Ścieżki, z drugiej – długi, cienki penis oznaczający Bykowce. Jeżeli nie należałeś do bandy, nie wchodziłeś na jej terytorium. Nikt się Whandalla nie czepiał, dopóki był mały, ale teraz miał już dziesięć lat i dzieciństwo za sobą. – A jeśli nie ma żadnych znaków? – To tereny książąt. Możesz tam wejść, chyba że ci zabroni któryś z ich ludzi, czyli sług. Wtedy lepiej się stamtąd zbierać. – Dlaczego? – Bo sług wszyscy się boją.

– Ale czemu? Są tacy silni? – No wiesz, są duzi, wredni i mają pancerze... – I zawsze chodzą po dwóch – przypomniał sobie Whandall. – Właśnie. A jak jednego pobijesz, przyjdzie ich więcej i cię znajdą. – A gdyby nie wiedzieli, kto go pobił? Shastern wzruszył ramionami. – To przyjdą całą zgrają i będą bić wszystkich po kolei, aż ktoś się przyzna. Albo sami kogoś zabijemy i powiemy im, że się przyznał przed śmiercią. Od sług trzymaj się z daleka. Jedyne, co o nich można dobrego powiedzieć, to że w Dzień Matki przynoszą nam prezenty. Whandall czuł się dziwnie, gdy młodszy o rok Shastern pouczał go jak starszy brat. Zresztą Shastern musiał chyba też porozmawiać ze starszym od Whandalla Wanshigiem. On również miał tatuaże – żmiję na fałdzie skóry przy lewym kciuku, grzechotnika, który wił się po prawym przedramieniu od czubka wskazującego palca aż po łokieć, i malutkie wężowe ślepie w kąciku lewego oka. Następnej nocy Wanshig wyprowadził Whandalla na ulicę. W cuchnących starym dymem ruinach spalonego domu przedstawił go ludziom, którzy mieli noże i nigdy się nie uśmiechali. – Potrzebuje ochrony – wyjaśnił. Ludzie z nożami przyglądali mu się bez słowa, aż wreszcie jeden z nich zapytał: – Kto przemówi w jego imieniu? Whandall znał kilku z nich. – Ja – odezwał się Shastern, który też tam był. Opisywał brata w najlepszych słowach: kiedy wszyscy uciekli z lasu, Whandall został, żeby mu pomóc; owszem, nie poznał zwyczajów obowiązujących na Wężowej Ścieżce, ale tylko dlatego że miał inne zajęcia – podczas gdy żaden z chłopców nie wrócił więcej do lasu, Whandall z Posiadłości do tej pory dzielnie stawiał czoło zabójczym roślinom i śledził drwali. W pokoju mogło się pomieścić z pięćdziesiąt albo i więcej osób. Na dworze zapadł zmrok; ciemności rozświetlało tylko kilka pochodni i sączący się przez dziury w dachu księżycowy blask. Pochodnie znajdowały się na zewnątrz, wetknięte w otwory w parapetach. Z wyjątkiem czasu Pożogi Yangin-Atep nie pozwalał, by ogień płonął we wnętrzu domu. Można było zapalić ognisko do gotowania pod prowizoryczną wiatą z desek, ale nigdy w budynku. Ogień nie dawał się zamknąć w czterech ścianach, zawsze wydostawał się na zewnątrz. Whandall nie pamiętał, żeby ktoś mu to mówił – po prostu wiedział o tym i już, tak jak wiedział, że koty mają ostre pazury i że chłopcy powinni trzymać się z dala, gdy mężczyźni piją piwo. W jednym końcu pokoju na podwyższeniu stało duże krzesło – drewniane, z wysokim oparciem i podłokietnikami, rzeźbione w ptaki i węże. Któryś z nierodowych musiał się nieźle

nad nim natrudzić, chociaż wcale nie wyglądało na wygodne; z całą pewnością nie umywało się do wypchanego końskim włosiem fotela, który tak lubiła matka matki. Na krześle siedział wysoki, ponury człowiek. Z przodu, tyłem do niego, stało trzech innych ludzi. Trzymali w dłoniach długie noże rodowych, skierowane na skos, przez pierś. Whandall znał człowieka na krześle. To był Pelzed. Mieszkał w piętrowym domu z kamienia na skraju kwartału zadbanych domków nierodowych. Miał otoczony płotem ogród, w którym zawsze pracowali jacyś nierodowi. – Dajcie go tutaj – powiedział. Bracia ujęli Whandalla pod ramiona, zaciągnęli przed krzesło Pelzeda i zmusili, by uklęknął. – Co potrafisz? – zapytał Pelzed. Shastern już chciał się odezwać, ale Pelzed uciszył go ruchem ręki. – Ciebie już słyszałem, teraz chcę usłyszeć, co on ma do powiedzenia. Czego nauczyłeś się od drwali? – Powiedz coś – szepnął zalękniony Wanshig. Whandall rozmyślał gorączkowo. – Trucizny! Znam się na truciznach wydzielanych przez rośliny. Na kolcach, liściach, biczyskach... Pelzed podniósł rękę. Jeden z trójki mężczyzn uderzył Whandalla nożem w lewy bark. Zabolało, chociaż uderzył płazem. – Do książąt zwracaj się, jak należy – upomniał go. Obnażony tors miał cały w bliznach. Jedna szrama ciągnęła się na policzek i dalej, do góry, aż znikała we włosach. Wyglądał przerażająco. – Książę – powiedział Whandall. Nigdy nie widział księcia na własne oczy. – Tak, książę. – Doskonale. Znasz las? – Sporą część, książę. Tę, w której pracują drwale. – Dobrze. Co wiesz o Klinie? – O tej łące nad Jelenim Sikiem? – Co właściwie Pelzed chciał usłyszeć? – Drwale się tam nie zapuszczają, książę. Nigdy jej nie widziałem. Podobno jest dobrze strzeżona. – Możesz nam dostarczyć trucizn? – spytał Pelzed po chwili milczenia. – Tak, książę. W stosownej porze roku, jak najbardziej. – I będziemy mogli ich użyć przeciw wrogom Wężowej Ścieżki? Whandall nie miał pojęcia, kim są wrogowie Wężowej Ścieżki, ale bał się zapytać. – Tak, książę, dopóki będą świeże. – A potem? – Następnego dnia człowiek się tylko po nich drapie. Pokrzywy nie wyciągają już liści w stronę ofiary.

– Dlaczego tak się dzieje? – Nie wiem. – Mężczyzna z nożem uniósł broń, więc Whandall dodał czym prędzej: – Książę. – Jesteś szpiegiem. – Tak, książę. – Będziesz dla nas szpiegował? Whandall się zawahał. – Z całą pewnością, książę – wtrącił Shastern. – Shasternie, wyprowadź go. I zaczekaj z nim. Shastern zabrał brata do pokoju z jednym wejściem i małym oknem, przez które wpadało światło księżyca. Dopiero kiedy drzwi się za nimi zatrzasnęły, puścił rękę Whandalla. – Oni są niebezpieczni, prawda? – spytał Whandall. Shastern skinął głową. – Co teraz będzie? – Przyjmą cię. Może. – A jak nie? Shastern pokręcił głową. – Przyjmą. Książę Pelzed nie chce wywołać wojny z Posiadłością. Wojna oznaczała przelaną krew. – Czy on naprawdę jest księciem...? – Tutaj jest – przerwał Whandallowi Shastern. – Nie zapominaj o tym. Kiedy wprowadzili go z powrotem, pokój rozświetlały tylko stojące przy tronie Pelzeda świece. – Wiedziałem, że cię przyjmą – szepnął Shastern. – Cokolwiek się teraz wydarzy, nie płacz. Chociaż będzie bolało. Znów kazano Whandallowi uklęknąć przed Pelzedem. Dwaj mężczyźni na zmianę bili go i zadawali pytania. – Jesteśmy twoim ojcem i twoją matką – rzekł Pelzed. Ktoś uderzył Whandalla. – Kto jest twoim ojcem? – zabrzmiał głos za jego plecami. – Ty, pa... Tym razem cios był mocniejszy. – Wężowa Ścieżka – domyślił się Whandall. – Kto jest twoją matką? – Wężowa Ścieżka. – Kto jest twoim księciem?

– Pelzed... – Whandall stęknął z bólu. – Książę Pelzed. Aaa! Wężowa Ścieżka? – Kto jest panem Wężowej Ścieżki? – Książę Pelzed. Długo to trwało. Zwykle nie bili, jeśli udzielił prawidłowej odpowiedzi, ale czasem i wtedy mu się dostawało. – Żebyś lepiej zapamiętał – mówili. Wreszcie nastąpił koniec. – Nie umiesz walczyć – stwierdził Pelzed. – Nie będziesz pełnoprawnym członkiem, ale zaopiekujemy się tobą. Naznaczcie go. Złapali go za lewą rękę i wytatuowali węża między kciukiem i palcem wskazującym. Whandall dzielnie zniósł ból, a potem wszyscy byli dla niego mili. Od tej pory żyło mu się już łatwiej. Dopóki znajdował się na Wężowej Ścieżce, mógł czuć się bezpiecznie. Wanshig ostrzegł go, żeby nie nosił noża, dopóki nie nauczy się walczyć, bo ktoś mógłby potraktować to jako wyzwanie. Nie znał reguł, ale mógł milczeć, obserwować i uczyć się. W tym miejscu, jak pamiętał, stał kiedyś rząd wypalonych szkieletów domów, ale w końcu zgliszcza rozebrano. Wraz z innymi chłopcami przyglądał się z ukrycia – z piwnicy domu, jeszcze nie odbudowanego – jak nierodowi wznoszą rusztowania z sekwojowych belek. Przy ulicy stanęły już jeden przy drugim cztery nowe sklepy. Nierodowych odróżniało się po odcieniu skóry, zaokrąglonych uszach i zadartych nosach, ale łatwo było o pomyłkę. Lepszą metodę stanowiło rozpoznawanie po ubraniach i nazwiskach. Nie mieli prawa nosić wymyślnych fryzur i kolorowych strojów jak rodowi. Przy oficjalnych okazjach mężczyźni zakładali sobie na szyje pętle ze sznura, oznaczające służebną pozycję. Ich nazwiska pochodziły od umiejętności lub przedmiotów codziennego użytku; poza tym nierodowi przedstawiali się pełnym imieniem i nazwiskiem, czego nie uczyniłby nikt z rodowych. Przy zbieractwie obowiązywały pewne niepisane zasady. Czasem wolno było poprosić nierodowego o jedzenie lub pieniądze; mężczyzna i kobieta, którzy tworzyli parę, mogli się zgodzić udzielić pomocy, ale samotni nierodowi nie. Mężczyźni pracujący przy odbudowie miasta krzywo patrzyli na rodowych, ci zaś musieli podczas zbierania mieć oko na nierodowych sklepikarzy i wędrownych handlarzy. Sami nierodowi nie mieli żadnych praw, ale książęta mieli prawo do wszystkiego, co wytworzyli. Bo nierodowi pracowali. Szyli ubrania, produkowali żywność, narzędzia, sami rozwozili swoje produkty, wytwarzali liny na eksport. Włókno na liny uzyskiwali z konopi porastających puste parcele, brzegi leniwie płynących strumieni, kanałów burzowych i rynsztoków. Nierodowi

budowali domy, naprawiali ulice, pilnowali, żeby woda płynęła do domów, a śmieci trafiały na wysypiska. Jeżeli coś poszło nie tak, jak trzeba, ponosili za to pełną odpowiedzialność. Tylko oni płacili podatki, ustalane dowolnie przez rodowych; książęta mogli zmienić ich wysokość, ale rodowi szybko się uczyli, ile mogą zażądać. Jak mawiała matka matki, nierodowi nie mieli za dużo do oddania. Nagle wszystko stało się oczywiste... i żenujące. Drwale należeli do nierodowych, więc – oczywiście – nie chcieli pomóc małemu rodowemu. Mieli Kreega Młynarczyka za dziwaka, tak jak w Posiadłości uważano Whandalla za dziwne dziecko. Dlatego obaj do siebie pasowali. A Whandall w dodatku pozwalał, żeby nierodowi go czegoś uczyli! I przynosił im wodę – czyli pracował jak jeden z nich! Przestał chodzić do lasu. Ludzie z Wężowej Ścieżki czas spędzali na ulicach. Chłopcy z Posiadłości również, ale ich ojcowie i wujowie woleli przesiadywać w domu. Dlaczego? Whandall poszedł do starego Resaleta – zawsze można przecież zapytać, prawda? Resalet wysłuchał go, pokiwał głową, po czym kazał zwołać wszystkich chłopców i wyprowadził ich. Pokazał im Posiadłość z zewnątrz – stary dwupiętrowy budynek z wewnętrznym dziedzińcem. Wyjaśnił, że ten dom przed dwustu laty nierodowi zbudowali dla siebie, ale później stracili go na rzecz rodowych. Wielu mieszkańców miasta marzyło o takiej przestronnej rezydencji, tym bardziej że nierodowi nie budowali już domów, które stałyby latami. Po co mieliby to robić, skoro i tak nie mogli w nich mieszkać? Przedtem Posiadłość należała do innych klanów rodowych i w przyszłości pewnie znów przejdzie w inne ręce. Dlatego mężczyźni musieli trzymać straż. Wykład Resaleta bardzo zirytował chłopców, co szybko dali odczuć Whandallowi. Matka nigdy nie poświęcała mu zbyt wiele uwagi. Zawsze zajmowały ją nowe dzieci, nowi mężczyźni, których sprowadzała do domu, nowe przygody; dla starszych chłopców nie starczało czasu. Dorośli mężczyźni trzymali się razem. Żuli konopie, snuli dalekosiężne plany, włóczyli się gdzieś po nocach – ale nigdy nie zabierali ze sobą chłopców. Chłopcy się ich bali. Nie bez powodu. Whandall oglądał swoje miasto, nic z niego nie rozumiejąc. Inni chłopcy właściwie nie zastanawiali się, co w nim jest do rozumienia; nie chcieli wiedzieć nic więcej ponad to, co już wiedzieli. Najlepiej było pytać o różne rzeczy matkę matki, chociaż udzielała czasem dziwnych

odpowiedzi. – Wszystko się zmieniło. Kiedy byłam mała, nierodowi nas lubili; pracowali chemie. Łatwiej było zbierać. Dawali nam różne rzeczy. – Dlaczego? – Wszyscy służyliśmy Yangin-Atepowi. Tep budził się często i nas chronił. – Ale przecież nierodowi z pewnością już wtedy nienawidzili Pożogi. – To prawda, ale inaczej to wyglądało niż dziś. Wszystko było przygotowane. Wybierało się dom, w którym nikt nie mieszkał i którego nikt nie chciał, albo most, który i tak miał się rychło zawalić. Przynosiliśmy różne rzeczy do spalenia, wszyscy, rodowi, nierodowi – każdy przynosił coś w darze Yangin-Atepowi. Nazywaliśmy te ofiary mathomami. Książęta też przybywali, przywozili czarodziejów. Ale teraz wszystko się zmieniło i nie rozumiem, co się dzieje. Milczał, obserwował i uczył się. Najdziwniejsi byli barbarzyńcy. Mieli różne odcienie skóry, różny kształt nosa, nawet różny kolor oczu. Ich język też dziwnie brzmiał – jeśli w ogóle umieli mówić. Niektórzy, choć przybyli z daleka, na dobre wrośli w krajobraz miasta. Handlarze, nauczyciele, uzdrowiciele, kucharze – służyli wszystkim, rodowym i nierodowym. Traktowało się ich jak nierodowych, którzy nie znają przepisów. Dawało się ich jako tako zrozumieć; niektórzy mieli własnych strażników, inni płacili rodowym za ochronę sklepów, nieliczni cieszyli się bezpośrednią opieką książąt – tych poznawało się po symbolach, jakimi ozdabiali swoje sklepy i domy. W większości unikali miejsc, gdzie dochodziło do aktów przemocy. Obserwatorzy specjalnie je wyszukiwali. Gwałt Pożogi ściągał ich do Miasta Tepa z drugiego brzegu morza. Ci, którzy przestali zapuszczać się do lasu, chętnie śledzili obserwatorów. Whandall chciał robić to samo – podglądać podglądaczy – ale na razie chłopcy znacznie go przewyższali umiejętnościami, musiał się wiele nauczyć. Patrzył i słuchał – zza muru, ze skraju chodnika. Obserwatorzy czuli się bezpiecznie w rejonach miasta zamieszkanych przez nierodowych albo w okolicy portu, gdzie niepodzielnie rządzili książęta. Rodowym dzieciom czasem udawało się tam dostać; obserwatorzy mówili szybko, bełkotliwie – starsi chłopcy utrzymywali, że rozumieją. Na pierwszy rzut oka obserwatorzy wyglądali po prostu dziwacznie. Dopiero z czasem Whandall nauczył się ich rozróżniać – po kolorze skóry, rysach twarzy, odzieniu. Ci bledsi przybywali ze wschodu, z Torovu, bardziej śniadzi – z Condigeo na południu, a ci z orlimi nosami musieli uciekać z dalekiej Atlantydy. Każdy mówił innym językiem i inaczej kaleczył mowę rodowych. Niektórzy barbarzyńcy pochodzili z krain, o których Whandall w życiu nie

słyszał. Ludzie z Wężowej Ścieżki przyglądali im się, a potem spotykali się w wypalonych domach, zadając sobie pytanie: „Widzieliście go? Ciekawe, czy ma coś, co warto by mu zabrać”. Tylko Whandall czasem snuł inne rozważania: „Może ten pochodzi z ciekawszego kraju niż nasz? Lepiej rządzonego? Albo w ogóle pozbawionego władcy?”.

ROZDZIAŁ 3 Kiedy Whandall miał dwanaście lat, spytał Wanshiga: – Gdzie mogę znaleźć księcia? – Jak to? Przecież wiesz, gdzie mieszka Pelzed... – Nie, prawdziwego księcia. – Nie mów tak – ostrzegł go Wanshig, ale się uśmiechnął. – Pamiętasz, jak się ludzie gromadzili w parku? I przemawiali? To było na jesieni. – No jasne; zebrałeś w tłumie trochę pieniędzy i kupiłeś mięso na obiad. – Tam był jeden prawdziwy książę. Nie pamiętam tylko, jak się nazywał. – Ale który? Kręciło się takie mnóstwo ludzi... – Najwięcej strażników, obserwatorów i gawędziarzy. Ale jeden stał na wozie i mówił o budowie nowego akweduktu. To właśnie był książę. – Aha. – Książęta mieszkają po drugiej stronie doliny, głównie na Książęcych Wzgórzach. To daleko stąd. Nie możesz tam iść. – Oni też mają swoją bandę? – W pewnym sensie... Mają strażników, rosłe sługi. Poza tym chroni ich mur. – Chciałbym zobaczyć jakiegoś księcia z bliska. – Czasem przychodzą do portu, ale ty się tam lepiej nie zapuszczaj. – Dlaczego? – To terytorium Wodnych Diabłów. Książęta twierdzą, że każdemu wolno na nie wejść. Diabły musiały się z tym pogodzić, ale wcale im się to nie podoba. Jak cię zdybią samego, tak że nie będzie miał kto wrócić i opowiedzieć, co się stało, mogą cię utopić. – Ale Wodne Diabły też nie chodzą na Książęce Wzgórza, prawda? – Nie wiem. Sądzę, że nie muszę tego wiedzieć. Jak możesz mówić, co musisz, a czego nie musisz wiedzieć, zanim się tego dowiesz? – zdziwił się w duchu Whandall, ale zapytał tylko: – A jest jakaś bezpieczna droga do portu? Wanshig skinął głową. – Idziesz ulicą Sanvin, aż wyjdziesz spośród pagórków. – Wskazał na północny zachód. – Potem do samego portu nie powinieneś spotkać żadnej bandy. Przynajmniej dawniej tak było, ale teraz? Kto wie? Las miał palce: wąskie górskie grzbiety, porośnięte rzepem i rodowymi całusami, ciągnęły się spomiędzy drzew aż do morza, tworząc śmiercionośne bariery. W wąwozach i skalnych szczelinach gęsto się krzewiły trujące rośliny, które odrastały tak szybko, że nikt by nie nadążył

ich wycinać. Tylko nad samym portem wzgórza zostały z nich oczyszczone. Tam właśnie mieszkali książęta. Kiedy wiał silny wiatr i niebo robiło się bezchmurne, Whandallowi udawało się czasem zobaczyć ich olbrzymie domy – dorośli nazywali je pałacami. – Czy w czasie Pożogi ktoś tam zbiera? – Whandall wskazał Książęce Wzgórza. – Gdzie? – Wanshig zmrużył oczy. – Na Sanvin? – Nie, na górze. W pałacach. – Tam mieszkają książęta. Nie można zbierać u książąt! – Dlaczego? – Yangin-Atep ich chroni. Ludzie, którzy próbują tam zbierać, po prostu nie wracają. To są książęta, Whandallu; my jesteśmy tylko rodowymi. Tego się nie robi. Zresztą tam nie ma Pożogi. Yangin-Atep się nimi opiekuje. Z samego rana Whandall porwał z Posiadłości pół bochna chleba i zjadł go w biegu. Czuł się jak naładowany energią, w połowie płynącą z ciekawości, w połowie z lęku; kiedy się ulotniła, zwolnił. Czekała go daleka droga. Kręta Sanvin wiła się wśród wzgórz oddzielających Miasto Tepa od portu. Z początku mijał wypalone szkielety domów i opustoszałe parcele pozarastane kolczastymi krzakami i gorszym jeszcze paskudztwem. Rośliny z wolna zagarniały starą drogę. Kiedy zbliżał się do najwyższego jej punktu, przejście zrobiło się wąskie – w sam raz na jednego człowieka, z obu stron wyciągały się ku niemu rzepy i ostre ciernie. Ściemniło się, zanim dotarł na grań. Gdzieś z przodu migotały światełka, ale było do nich daleko. W zapadającym zmierzchu wyszukał sobie drogę w gąszcz. Spędził noc chroniony przez złośliwe rośliny. Lepsze to, niż szukać opieki obcych ludzi. Poranek wstał jasny i przejrzysty, tylko przy ziemi snuła się rzadka mgiełka. Sanvin prowadziła w dół ze wzgórza, by za chwilę wspiąć się na następne – ten odcinek zajął mu pół godziny. Ze szczytu dostrzegł w dali, po lewej stronie, oślepiający odblask słońca na wodach portu. Znalazł się na samej górze. Nie słyszał o żadnej bandzie, która by tu rządziła, i fakt ten napawał go zgrozą. Przykucnął i długą chwilę rozglądał się po okolicy, aż upewnił się, że nie jest obserwowany. W miejscu, gdzie się zatrzymał, grzbiet wzniesienia był całkiem nagi, drugi zaś stok, którego do tej pory nie widział, wyglądał... No, wyglądał inaczej. Sanvin opadała między wzgórza i w dole rozdzielała się na dwie równoległe odnogi. Na zielonym pasie pomiędzy nimi rosły drzewka oliwne, a po obu stronach drogi stały drewniane i kamienne domy. Od strony portu jechał wóz. Whandall miał mnóstwo czasu, żeby się ukryć, ale podszycie było na to zbyt rzadkie, a głębiej zaczynały się kolce. Stał więc za krzakiem i śledził wzrokiem wóz wjeżdżający pod górę. Woźnica i jego towarzysz – obaj nierodowi – spojrzeli obojętnie na

chłopca i nie zwalniając, pojechali dalej. Wyglądali raczej na zaciekawionych niż złych, tak jakby Whandall nie stanowił dla nich żadnego zagrożenia. Nie wpadli na to, że mógłby sprowadzić ojców albo starszych braci? Ruszył drogą w dół, nie kryjąc się wcale. Wszedł między pierwsze domy. Domyślał się, że jest w Książęcym Mieście, gdzie w dzieciństwie bywała matka matki. Każde skupisko domów otaczało mały placyk, na środku którego znajdowała się kamienna misa z wodą, a nad nią usypany z kamieni kopczyk. Placyki bardzo przypominały Plac Pokoju, tylko były od niego mniejsze. Woda ściekała po kopcu do misy, a kobiety – rodowe i nie – nabierały ją do kamiennych i glinianych naczyń. Bliżej portu znajdował się większy plac, z większym zbiornikiem i zagajnikiem drzewek oliwnych. Otaczały go sklepy. Przed nimi siedzieli nierodowi kupcy, wystawiając śmiało swoje towary – najwidoczniej po to, żeby chętni mogli je zebrać. W cieniu drzew przy stolikach siedzieli inni ludzie, rozmawiali z ożywieniem lub wyczyniali jakieś tajemnicze rzeczy z kamiennymi żetonami. Muszelki, a nawet kawałki srebra i złota przechodziły z rąk do rąk. Czy to książęta? – zastanawiał się Whandall. Nigdy przedtem nie widział takich ludzi. Byli lepiej ubrani niż nierodowi z Wężowej Ścieżki, ale mało który miał broń. Jeden ostrzył wielki nóż, taki jak nosili rodowi. Nikt nie zwracał na Whandalla uwagi, aż w pewnej chwili któryś z kupców coś do niego powiedział. Chłopiec nie dosłyszał jego słów, lecz kupiec wyglądał przyjaźnie. Whandall zobaczył, że rodowy z nożem się do niego uśmiecha. Jakaś dziewczyna postawiła na stole tacę z filiżankami; też wyglądała na rodową. Nikt go nie zaczepiał. Patrzyli za nim, lecz spuszczali wzrok, gdy tylko odwrócił się w ich stronę. Wyróżniał się spośród nich strojem, co trochę go martwiło. Na tyłach domów widział suszące się na sznurach ubrania, ale chyba bardziej by ryzykował próbując je zebrać, niż zostając w swoim. Skąd by poza tym wiedział, jak się je nosi? Doszedł do podnóży wzgórz, zbliżając się coraz bardziej do siedziby książąt. W oddali po prawej majaczyła czarna, jałowa ziemia; słońce odbijało się w wodzie, a wiatr niósł odór magii – tak, z całą pewnością magii, nie był to bowiem żaden naturalny zapach. Whandallowi trochę ulżyło, kiedy zaczął oddychać przez usta. To miejsce przyciągało go jak każda niewyjaśniona tajemnica. Znał Czarną Dziurę z opowieści. Rzadkie, cherlawe zielsko porastało brzegi czarnego bajora o średnicy pięciuset metrów. Nikt tam nie mieszkał, bo podobno żyły w nim ohydne, widmowe potwory. Whandall widział tylko błyszczące kałuże, a w nich wodę tak ciemną, jak nigdzie na świecie. Dziurę otaczało ogrodzenie z pali, które jednak pełniło funkcję bardziej informacyjną niż ochronną. Wysypana żwirem droga prowadziła do środka przez bramę, którą mały Whandall bez trudu by otworzył. Płot był równiutki, solidny, zbyt doskonały nawet jak na robotę nierodowych

– chyba że pracowali pod nadzorem kogoś z książąt. Bezczelna doskonałość konstrukcji ogrodzenia kłuła w oczy, aż Whandall zaczął się zastanawiać, dlaczego książęta nie kazali go zburzyć. I dlaczego nie dopuszczali ludzi na skraj Czarnej Dziury? Nie widział żadnych potworów, czuł jednak, że za płotem czai się zła siła. Odległy jeszcze port coraz bardziej go pociągał. Whandall widział stojący w nim statek, porośnięty prawdziwym lasem masztów. To była jego droga ucieczki, droga do lepszego świata. Musiał tylko przedostać się przez Wodne Diabły. Z przodu, po prawej stronie, wyrastał mur wyższy od dorosłego człowieka, a zza niego wystawały domy wysokie na jedno albo i dwa piętra. Pałace! Whandallowi nawet się nie śniło, że będą tak olbrzymie. Droga prowadziła prosto do otwartej bramy, w której przy spuszczonym szlabanie stało dwóch uzbrojonych strażników. Wyglądali dziwnie. Ubrani byli porządnie, prawie identycznie, w smętne barwy; przy pasie każdy miał sztylet z lśniącą rękojeścią, a na głowie hełm, zakrywający uszy. Tuż obok nich wisiały na stojaku włócznie o ciemnych drzewcach i błyszczących grotach z brązu. Uzbrojeni nierodowi? Chyba nie. Wóz jadący od strony portu zbliżał się do bramy. Konie też wyglądały inaczej niż kuce, które Whandall znał z Miasta Tepa: były wyższe i smuklejsze. Strażnicy zamienili z woźnicą parę zdań i podnieśli szlaban. Whandall nie dosłyszał słów. Jeżeli strażnicy rzeczywiście są nierodowi, nie będą próbowali zatrzymać rodowego, prawda? Whandall nie mógł się jednak zdecydować, co o nich myśleć. Sprawiali wrażenie spokojnych; jeden napił się czegoś i podał kamienny dzban drugiemu. Obaj ciekawie przyglądali się Whandallowi, co bardzo go niepokoiło. Brama znajdowała się przy załomie muru. Wzdłuż ściany biegła ścieżka, która za rogiem znikała strażnikom z oczu, i Whandall poszedł nią, szurając nogami, jak to zwykle robią chłopcy. Gdy tylko odwrócił się od bramy, strażnicy przestali się nim interesować. Skręcił za róg. Mur był za wysoki, żeby się na niego wspiąć. Ścieżka okazała się na tyle mało uczęszczana, że Whandall musiał ostrożnie wybierać drogę wśród kolczastych chwastów, ale w końcu doszedł do miejsca, gdzie przechodziła między murem i rosnącym blisko niego wysokim drzewem. Wdrapawszy się na drzewo, ucieszył się, że nie próbował włazić na mur – od góry pokrywało go mnóstwo ostrych obiektów, głównie cierni i odłamków tłuczonego szkła. Jedna z gałęzi sięgała ponad murem, a rosła na tyle nisko, że w tym jednym miejscu wygładziła jego powierzchnię. Trwało to pewnie kilka lat, tak że nie zwróciło niczyjej uwagi. Matka matki opowiadała Whandallowi, że nierodowi wierzą w istnienie miejsca zwanego Królewskim Darem. Leżało ponoć za morzem, nierodowi nie musieli tam pracować, a rodowi nie

mieli prawa nic od nich zbierać. Kraj po drugiej stronie muru tak właśnie wyglądał. Wszędzie rozciągały się ogrody, a wśród nich stały duże domy. Tuż za murem zaczynał się staw, na jego brzegu stała kamienna ryba. Woda tryskała jej z pyska, wpadała do stawu i wypływała zeń strumykiem, który zasilał kilka dalszych, mniejszych stawów. W wodzie pieniły się zielone rośliny, a wzdłuż strumienia ciągnęły się regularnie rozmieszczone ogrody warzywne i kwiatowe; warzywniki były kwadratowe, rabaty z kwiatami miały nieregularne, wymyślne kształty. Pierwszy dom znajdował się prawie sto metrów od muru. Był duży jak Posiadłość, piętrowy, miał grube ściany z niewypalonej cegły. Whandall miał przed sobą Królewski Dar. Nie przypuszczał nawet, że książęta wiodą tak wspaniałe życie. Późnym popołudniem słońce mocno prażyło. Nikt nie kręcił się po ogrodach. Whandall przyniósł ze sobą suszone rajskie jabłko, ale nie miał jak zabrać wody, a strasznie mu się chciało pić. Strumyk i fontanna wyglądały nader kusząco. Patrzył na nie, czując narastające pragnienie. Z domu nadal nikt nie wychodził. Nie miał pojęcia, co mu zrobią, jeżeli go tu złapią. Był zwykłym, spragnionym dzieckiem, jeszcze nawet nic nie zebrał. Ludzie spoza murów przyglądali mu się obojętnie i szybko odwracali wzrok; czy ci za murami będą tacy sami? Tego nie wiedział, ale pić mu się chciało coraz bardziej. Przeczołgał się po gałęzi na drugą stronę muru i zeskoczył w trawę. Przykucnął, wyczekując, ale nic się nie wydarzyło, więc podczołgał się do fontanny. Woda była słodka i chłodna. Pił długo. – Jak wygląda świat za murem? Whandall zerwał się na równe nogi. – Nie wypuszczają mnie stąd. Gdzie mieszkasz? Dziewczynka była mniejsza od niego – mogła mieć z osiem lat, a Whandall miał już jedenaście. Miała na sobie sukienkę z haftowanym rąbkiem i bluzkę z błyszczącego materiału, który widział tylko raz w życiu, kiedy żona Pelzeda ubierała się na przyjęcie. Nikt w jego rodzinie nie miał takich ubrań; nikt nie mógł nawet marzyć, że będzie je miał. – Chciało mi się pić – powiedział. – Widzę. Gdzie mieszkasz? Była zwykłą małą dziewczynką. – Tam – odparł, wskazując na wschód. – Za wzgórzami. Szeroko otworzyła oczy ze zdziwienia. Obrzuciła bacznym spojrzeniem jego ubranie, oczy i uszy. – Jesteś rodowy. Mogę zobaczyć twoje tatuaże? Whandall wyciągnął do niej rękę z wężem wyrysowanym między kciukiem i palcem wskazującym.