tulipan1962

  • Dokumenty3 698
  • Odsłony235 721
  • Obserwuję171
  • Rozmiar dokumentów2.9 GB
  • Ilość pobrań207 581

Matthew.Woodring.Stover.-.Ostrze.Tyshallea.ks.2.(P2PNet.pl)

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

tulipan1962
Dokumenty
fantastyka

Matthew.Woodring.Stover.-.Ostrze.Tyshallea.ks.2.(P2PNet.pl).pdf

tulipan1962 Dokumenty fantastyka
Użytkownik tulipan1962 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 24 osób, 33 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 187 stron)

Caine 02 - Ostrze Tyshalle’a 2 Matthew Woodring Stover Ostrze Tyshalle’a Część 2 2009 Wydanie oryginalne Tytuł oryginału: Blade of Tyshalle Data wydania: 2001 Wydanie polskie Data wydania: 2009 Ilustracja na okładce: Damian Bajowski Projekt i opracowanie graficzne okładki: Irek Konior Przełożyli: Małgorzata Strzelec i Wojciech Szypuła Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax (0-22) 813 47 43 e-mail: kurz@mag.com.pl http://www.mag.com.pl ISBN 978-83-7480-152-2 Wydanie elektroniczne Trident eBooks tridentebooks@gmail.com Człowiek, który kiedyś był bogiem, przystanął na szczycie góry, zwycięski. Przebiegłość i silna wola zaprowadziły go na te wyżyny, skąd teraz mógł oglądać ziemię obiecaną. Widział również drogę, którą przebył, oraz drogę, którą dopiero chciał przebyć, nie widział jednak miejsca, w którym się znajdował – a to dlatego, że nawet jeśli kiedyś był bogiem, teraz jednak był tylko człowiekiem. Zaczął schodzić po zboczu i od pierwszego kroku uczyć się, co to znaczy, być człowiekiem. JEDENAŚCIE 1 Wiadomości przeciekały do sieci po kropelce, w precyzyjnie odmierzanych dawkach, które utrzymywały zaciekawioną lubieżnie publikę w stanie bliskim wrzenia. Najpierw informacja o pożarze w Kuriozeum, wraz z domniemaniem sabotażu i podpalenia, dokonanych przez tajemniczą grupę ekoterrorystów nazywanych Zielonymi Rycerzami. Potem media zaczęły się pasjonować zagadką pod tytułem „Gdzie jest Caine?” – po tym, jak informator z Micronetu potwierdził, że Mantrak Hariego Michaelsona zniknął z ekranów satelitarnego systemu namierzania. Sąd nakazał przejęcie rezydencji Michaelsona i zamrożenie wszystkich jego aktywów. Dochodzenie w sprawie Zielonych Rycerzy doprowadziło WK do niejakiej Administratorki Kerry Voorhees, kierowniczki Działu Zabezpieczeń Biologicznych. Nie udało się uzyskać komentarza Administratorki Voorhees, za to jej podwładni z DZB, wszechstronnie przesłuchani, wspominali o wyraźnych zmianach w jej zachowaniu, które ich zdaniem wiązały się z „przyjaźnią” przełożonej z Shanną Leighton. Po przeszukaniu należącego do Administratorki Voorhees mieszkania w Oakland, w jej biurkowym wyświetlaczu znaleziono zaszyfrowane dokumenty dotyczące działalności Zielonych Rycerzy, a także pamiętnik, z którego jednoznacznie wynikało, że jej związek z Shanną Leighton wykraczał daleko poza zwykłą przyjaźń. Prawdziwą furię wywołał jednak przeciek z zaufanego źródła w Studiu, które ujawniło fragmenty filmu z pożaru Kuriozeum, zarejestrowane przez kamery ochrony. Widzowie na całym świecie dowiedzieli się wtedy, jak niewiele brakowało, żeby na zawsze stracili Caine’a. Gniew tłumu wzrósł, gdy pewien przedsiębiorczy dziennikarz odkrył jeszcze jeden znamienny fakt: Studio odkupiło od władz miasta dom Michaelsona i prawa do jego Przygód. Tajemnicze zniknięcie Michaelsona nagle nabrało cech szeroko zakrojonego spisku. Pojawiły się plotki o tajnych misjach i opłacanych przez Studio szwadronach śmierci. Czyżby Studio go zamordowało? Przez dwadzieścia cztery godziny furorę robiła plotka, jakoby Michaelson poddał się operacji plastycznej w dyskretnej klinice w Kabulu. Naprawdę uciekał czy studio wysłało go potajemnie, żeby uderzył w ekoterrorystów? I jak to wszystko wiązało się z wybuchem epidemii HRVP w Nadświecie i homoseksualnego romansu – w który wszyscy już uwierzyli – Pallas Ril i terrorystki Kerry Voorhees? Po dwóch dniach znaleziono częściowo rozłożone ciało Administratorki Voorhees dryfujące w Zatoce. Na jej palmpadzie znaleziono pełne wyznanie. Oprószyła zapasy czekające na przesłanie do transdejskiej kolonii górniczej próbkami kilku szczepów wirusa HRVP. Zrobiła to, jak tłumaczyła w nagraniu jasno wskazującym na niezrównoważenie psychiczne, żeby zwrócić uwagę społeczeństwa na niebezpieczeństwa związane z eksploatacją przez Ziemię zasobów naturalnych Nadświata. Nagrała to wyznanie dręczona poczuciem winy i cierpiąc z powodu zdrady, kiedy zdała sobie sprawę, że jej kochanka, Shanna Leighton – jej mentorka, jej idolka – okłamała ją. Komediantka Leighton nigdy nie zamierzała powstrzymać wybuchu epidemii. Zamiast tego przysięgła udać się do Nadświata i jako Pallas Ril walczyć ze wszystkimi, którzy skrzywdzą naturalny

świat – z każdym, kto choćby zacznie uprawiać ziemię, żeby wyżywić rodzinę, albo zbierze chrust na opał. Kerry Voorhees nie mogła żyć ze świadomością, że dokonała czegoś nie do pomyślenia. A dokonano czegoś nie do pomyślenia – jak znakomicie podsumował sam Jed Clearlake, ukuwając na poły tragiczny, na poły ironiczny bon mot, o którym inni reporterzy sieciowi mogli tylko marzyć – z miłości do Pallas Ril. W ferworze poszukiwań Caine’a, Gayle Keller stał się nagle gwiazdą i wypadł całkiem nieźle w wielu wywiadach udzielonych w programach sieciowych. Jego nieco śliską fasadę, skrywającą wiedzę z wewnętrznych źródeł, której nie mógł ujawnić, ładnie równoważyła niezłomna obrona Przewodniczącego Michaelsona: lojalność zawsze była główną cnotą Rzemieślników. Uporczywie powtarzał, że Przewodniczący Michaelson był oddany swojej pracy, Studiu, światu, że naprawdę dbał o interesy ogółu. Przewodniczący zachował się pochopnie, to prawda, kiedy wysłał Pallas Ril do Nadświata, zanim zbadał źródło epidemii, ale trzeba pamiętać, kim był, prawda? Caine to człowiek czynu. Przewodniczący Michaelson miał szansę zakończyć kryzys niemalże natychmiast, i to właściwie nie obciążając Studia żadnymi kosztami. To było rozsądne administrowanie, niezależnie od tego, jak nieszczęsne okazały się jego skutki. Z pewnością nie mógł wiedzieć, jak niezrównoważona psychicznie była już jego żona, i nie mógł mieć pojęcia, co planowała. – W końcu, który mężczyzna – zauważał w każdym wywiadzie Keller, z drwiącym wzruszeniem ramion – wie tak naprawdę, co myśli kobieta? Kiedy zagadka zniknięcia Michaelsona w końcu została wyjaśniona, Prezesowi Studia, Biznesmenowi Westfieldowi Turnerowi przyszło przekazać tragiczną wiadomość zaszokowanej i zrozpaczonej publiczności. Na konferencji prasowej, mając w tle klasyczną fasadę Centrum Uprzywilejowanych w Genewie, Biznesmen Turner przemówił do świata. – Pod koniec zeszłego tygodnia Przewodniczący Studia w San Francisco, Administrator Hari Michaelson, odważnie, nie zważając na własne bezpieczeństwo, zgodził się wesprzeć utajnione wysiłki Studia i Kompanii Nadświatowej w walce z najstraszliwszym zagrożeniem, jakiemu kiedykolwiek przyszło stawić czoło ludziom z Nadświata: tchórzliwej, zajadłej bioterrorystce, która skaziła nienaruszony, niewinny świat, zabijając setki, a może tysiące, i narażając życie milionów – bezwzględnej Pallas Ril. Wysiłki poskutkowały, niebezpieczeństwu udało się zapobiec. Pallas Ril i jej barbarzyńska organizacja terrorystyczna nigdy więcej nie zagrożą niewinnym milionom w Nadświecie. Ale cena tego zwycięstwa była ogromna. Biznesmen Turner zamilkł i było słychać, jak bierze głęboki, powolny wdech – poruszony, zbierał się w sobie do powiedzenia tego, co za chwilę przyjdzie mu ujawnić. – Moim przykrym obowiązkiem jest poinformować wszystkich, że Administrator Michaelson wraz z Administratorem Vinsonem Garrettem oraz Pracownikami Gregorem Prohovtsim i Nicholasem Dvorakiem przypłacili to życiem. Mówił dalej, przypominając pokrótce dokonania Michaelsona. Opowiedział o tym, jak zaczął w slumsach w Mission District w San Francisco, a skończył jako Przewodniczący perły w koronie Studia; opowiedział o jego służbie dla Studia i całego świata w roli Caine’a. Trwały właśnie działania mające na celu odzyskanie jego ciała, które zaginęło wśród urwisk poniżej Siodła Khryla. Zgodnie z życzeniem Przewodniczącego Michaelsona jego szczątki nie wrócą na Ziemię, ale zostaną przewiezione do miasta, które kochał najbardziej – Ankhany – i tam pochowane. Studio w San Francisco, które już zamknięto na czas ekspertyzy stanu systemów bezpieczeństwa po ataku terrorystycznym w Kuriozeum, pozostanie zamknięte przez miesiąc dla uczczenia pamięci Przewodniczącego Michaelsona. Wszystkie Studia na świecie zostaną zamknięte na trzy dni oficjalnej żałoby. – Praca, którą rozpoczął Hari, jeszcze się nie skończyła. Nadal zostało wiele do zrobienia, by ochronić Nadświat przed plagą HRVP. Właśnie teraz, kiedy to mówię, Administrator Działu Zabezpieczeń Biologicznych Przygód-bez-Ograniczeń organizuje największą i najobszerniej zakrojoną akcję zwalczania wirusa w historii ludzkości. Jako Prezes Studia osobiście daję słowo, że Studio nie ustanie w wysiłkach aż do samego końca. Zadanie, którego zapoczątkowanie Hari przypłacił życiem, wypełnimy – przysięgam. Biznesmen Turner przygładził dłonią siwawe włosy i wziął kolejny wdech, żeby uspokoić głos. Ledwo powstrzymywane łzy zabłysły w świetle reflektorów, przez co wydawało się,

ż e ma w oczach maleńkie sztylety. – Kończąc, wzywam Uprzywilejowanych na całym świecie, by wsparli petycję, którą Studio przedłoży Kongresowi Uprzywilejowanych. W imieniu Studia proszę, żeby Przewodniczący Administrator Hari Khapur Michaelson został pośmiertnie uhonorowany największym zaszczytem ziemskim: otrzymał Medal Wolności. I wreszcie w imieniu wszystkich mieszkańców Nadświata i Ziemi... Do widzenia, Caine. Dziękujemy ci. Będzie nam ciebie brakowało. W końcu, poddając się emocjom, Biznesmen Turner zbył wszystkie pytania machnięciem ręki i zszedł z mównicy, ocierając łzy. Wszyscy widzieli, jak szlochał, kiedy odprowadzali go doradcy. Dzienniki sieciowe najwyraźniej spodziewały się tego oświadczenia, bo miały przygotowane mnóstwo nagrań ukazujących reakcje najróżniejszych przyjaciół i współpracowników Michaelsona. Z nich wszystkich chyba Uprzywilejowany Marc Vilo – w typowy dla siebie szorstki sposób – najlepiej podsumował sytuację. – Hari zawsze był facetem, na którego można było liczyć. Było wiadomo, że zrobi to, co trzeba zrobić. Pewnie, że ją kochał. Wszyscy pamiętamy jego ostatnią przygodę. Niestety, posunęła się zbyt daleko. Zawsze mawiał: „Człowiek musi czasem zastrzelić własnego psa”. Jak się nad tym zastanowić, to właśnie zrobił. 2 Zbyt wiele spraw pozostało niewyjaśnionych, a oficjalna wersja wydarzeń Studia była zbyt wygodna, zbyt wygładzona. Rywalizujące ze sobą historie pieniły się w sieci. Studio zachowywało milczenie, które tylko podsycało ogień: skoro nic nie mówią – sugerowały pogłoski – to znaczy, że coś przemilczają. Powszechnie uznano, że tym „czymś” jest prawdopodobnie prawdziwy rozmiar epidemii HRVP. W ciągu kilku dni setki stron w sieci wypełniły się spekulacjami. Pierwszy konkret pojawił się – żadna to niespodzianka – w Przygodach na żywo, kiedy przedstawiono materiały z przecieków ze Studia, doniesienia, że przypadki HRVP odnotowano w stolicy Ankhany. W końcu Studio potwierdziło tę informację. Z kolei Ankhańczycy najwyraźniej wierzyli, że losowe wybuchy przemocy, które ogarnęły stolicę, stanowią część zorganizowanej kampanii terroru cainistów w odpowiedzi na masowe aresztowania. Patriarcha Toa-Sytell ogłosił stan wojenny i wojsko zajmowało się właśnie zgarnianiem resztek cainistów, ich sympatyków i współpracowników – oraz najwyraźniej wszystkich innych, którzy mieli pecha, bo ktoś ich szczególnie nie lubił – w ramach przygotowań do barbarzyńskiego autodafe, które zaplanowano na szybko zbliżające się Święto Wniebowstąpienia. Nietrudno było znaleźć stosownie dużą liczbę ofiar; niewiele się to różniło od rządów terroru z ostatnich dni Ma’elKotha. Wielu komentatorów z satysfakcją zwróciło uwagę, że Ankhańczycy rozsmakowali się w polowaniu na czarownice. Bardziej niepokojące były doniesienia Aktorów przebywających w stolicy, w tym kilka spektakularnych nagrań. W getcie podludzi – w Mieście Obcych – wybuchła otwarta wojna, w której straż ankhańska i część cesarskiej piechoty stanęły przeciwko paramilitarnej organizacji podludzi, najprawdopodobniej członków Twarzy, niegdyś gangu z Kolonii. Kiedy zwyczajni strażnicy ankhańscy zorientowali się, że nie mają szans z potężną magją podludzi, odpowiedzieli, wzywając Szare Koty i stołeczny odział Korpusu Taumaturgicznego. Walki na ulicach getta szalały dłużej niż dzień, zamieniając niemal jedną szóstą miasta w gruzy i zgliszcza, ale ostatecznie siły cesarskie w pełni zapanowały nad sytuacją. Działaniami, które złamały opór, zawiadywały Szare Koty, i komentatorzy w sieci przez kilka dni kręcili głowami i cmokali z niesmakiem z powodu konfliktu, sprzeczając się, czy winę za masakrę ponoszą „na poły barbarzyńscy ekstremiści” czy „niewielki odłam nieodpowiedzialnych zwolenników polowania na czarownice, kierujących polityką społeczną”. Przez ostatnie siedem lat zainteresowanie społeczeństwa sprawami Studia nie osiągnęło tak wysokiego poziomu jak teraz – od czasów Z miłości do Pallas Ril sytuacja w Nadświecie nie przyciągała takiej uwagi. Wewnętrzne szacunki zysków były wstrząsająco wysokie. Do tego stopnia, że przedstawiciele Prezesa Studia publicznie ogłosili, że Prezes wystąpi o renegocjację kontraktu, spodziewając się podwojenia aktualnych zarobków. Pośród tego zamieszania Jed Clearlake – to chyba było nieuniknione – wygrał los na loterii: wywiad na żywo z samym byłym cesarzem Ankhany. – To jasne, że Studio nie ujawniło całej historii – rzucił ponuro Tan’elKoth, obracając się nieco, żeby światło odpowiednio wydobyło jego wspaniały profil. – Proszę pomyśleć: niecałe siedem lat temu Caine zniszczył mój rząd,

zapoczątkowując krwawą wojnę o sukcesję, by ratować życie Pallas Ril. Niezależnie od sytuacji, nie wierzę, że działałby przeciwko niej. Nie zaprzeczam, że oszalała i zagrażała każdej żywej istocie w moim świecie. Jak zapewne państwo pamiętacie, osobiście z nią walczyłem: stoczyliśmy bitwę wręcz i pojedynek umysłów. Podejrzewam, że poznałem ją lepiej niż jej własny mąż. Ale cokolwiek bym powiedział, w najmniejszym stopniu nie zachwiałoby to jego przekonaniami. Nie, kiedy dotyczyły Pallas Ril. Powiedział kiedyś, że dla niej podpaliłby świat. I wierzę, że to święta prawda. Jest wystarczająco nieobliczalny, egoistyczny, pogardliwy wobec potrzeb społeczeństwa i cywilizacji. A te bzdury, że pragnął, aby pochowano go w Ankhanie? To idiotyczne. Ankhana nie była jego domem. On tam tylko pracował. Kocha to miejsce równie mocno, jak urzędnik swój boks w biurze. W tym momencie Clearlake gładko podjął wątek, na który publiczność mogłaby nie zwrócić uwagi: że Tan’elKoth mówi o Przewodniczącym Michaelsonie w czasie teraźniejszym. – Oczywiście, że tak – odparł Tan’elKoth z typową dla siebie swobodą i czarem. – Nie wierzę, że Caine nie żyje. Clearlake parsknął i zakrztusił się jak zepsuty wyświetlacz. Tan’elKoth tylko uśmiechnął się do kamery. Kiedy w końcu Clearlake zdołał wydusić z siebie pytanie, Tan’elKoth odpowiedział bez wahania: – Prezes Turner z pewnością skłamał. Szefostwo Studia zawsze kłamie. Za to im płacą. Pytanie tylko: na jaki właściwie temat kłamią? Jeśli Caine nie żyje, gdzie jest jego ciało? „Zaginęło na urwiskach poniżej Siodła Khryla”. Jasne! – Prychnął pogardliwie. – To naprawdę Siodło Khryla czy Wodospad Reichenbach? Odwrócił się i spojrzał na świat przez kamerę sieciową. – Dopóki na własne oczy nie zobaczę zwłok Hariego Michaelsona, dopóki nie będę trzymał w ręce jego zimnego, nieruchomego serca, dopóty nie uwierzę w jego śmierć. – Rozłożył ręce przed twarzą, nie w apelu, lecz gestem magika. – Proszę pokazać mi ciało, Prezesie Turner. Pokażcie nam wszystkim ciało. Albo pokażcie nam ciało, albo powiedzcie prawdę: że gdzieś, jakimś cudem, Caine żyje. Komediantowi Clearlake’owi nieobce były kontrowersyjne tematy. Powiadano, że zbudował swój wymarzony dom w oku huraganu. Istnieje jednak wyraźna różnica między rozpętywaniem burzy a ciągnięciem smoka za ogon. Rozsądnie nie podejmował drażliwego wątku, wybierając zamiast tego neutralne podsumowanie: – A co teraz, Pracowniku? Wraca pan do pracy w swoim prywatnym studiu? – Nie sądzę. Moim ludziom, mojemu światu, nadal zagraża choroba, którą ściągnęła na nich ta wariatka. Wyeliminowanie Pallas Ril nie ratuje mojego świata. Studio i Kompania Nadświatowa rozpoczęły potężną akcję ratunkową, która naraża tysiące istnień, kosztuje miliardy marek i prawdopodobnie zakończy się fiaskiem. A ignorują możliwość oczywistą, skuteczną i tanią. Mogą mnie odesłać z powrotem do mojego świata. Z powrotem do moich ludzi, którzy cierpią i mnie wzywają. Naprawdę mogę zrobić to, co Pallas Ril tylko udawała, że zrobi: wymieść HRVP z Nadświata. A Studio nie poniesie żadnych kosztów. Tan’elKoth odwrócił się do kamery, przemawiając do całego świata. Jakaś sztuczka ze światłem sprawiła, że jego oczy płonęły wewnętrznym ogniem, jakby zerwano zastygłą skałę, odsłaniając niespodziewanie płynącą pod spodem lawę. – Oto wasz wybór: możecie wydać miliardy i przegrać, albo uratować świat za darmo. Jeśli Caine naprawdę nie żyje, jak możecie do tego stopnia znieważać jego pamięć? Chcecie, żeby zginął na próżno? Nie pozwólcie, żeby jego ofiara poszła na marne. Wiecie, co trzeba zrobić. Odeślijcie mnie do domu. 3 Drzwi furgonetki Policji Społecznej otworzyły się pośród nocy na zalanym oślepiająco białym światłem lądowisku na dachu. Tan’elKoth poruszył ramionami, żeby je rozluźnić, i wysiadł, stając na spękanym asfalcie. Odetchnął powoli i głęboko, świadomie zmuszając się do zachowania spokoju i czujności. Stan gotowości umysłu to sprawa kluczowa – musiał być przygotowany do naturalnej i spokojnej reakcji na każdą ewentualność. Chociaż byłoby łatwiej, pomyślał sobie kwaśno, gdybym miał jakiekolwiek pojęcie, na co się przygotować. Furgonetka policyjna czekała na niego przed studiem nagraniowym Przygód na żywo, na lądowisku, na którym spodziewał się zobaczyć limuzynę Studia. Teraz, jak się nad tym zastanowił, to rzeczywiście było coś złowieszczego w tym, jak Komediant Clearlake życzył mu powodzenia pod koniec wywiadu na żywo. Ten drobny grymas, zanim się odezwał, delikatne zaszklenie się oczu – usłyszał w słuchawce

ostrzeżenie? Jakiś technik dał mu znać, że Tan’elKoth naraził się pospołom? Przeszedł go dreszcz, gdy nabrał podejrzeń. Obserwował na monitorach ochrony, jak Kollberg i Policja Społeczna zorganizowali zasadzkę na Caine’a. To lądowisko znajdowało się na dachu niskiego budynku otoczonego przez kopuły mieszkalne. Furgonetka wylądowała dokładnie na wielkim namalowanym krzyżu, którego czerwień wyblakła i zamieniła się w zdarty, brudnopastelowy róż pośrodku dużego, szarego od sadzy koła. Więc to musi być jakiś szpital. Musiał być, poprawił się w myślach Tan’elKoth. Dach obstawiono takimi samymi furgonetkami jak ta, którą przyleciał. Wieżyczki jeżyły się od działek skierowanych na zewnątrz i w dół – miały pod obstrzałem wszystkie wejścia. Albo raczej wyjścia. Jeden z policjantów bez twarzy wskazał na otwarte drzwi prowadzące z dachu i Tan’elKoth ruszył w ich kierunku, wsuwając kciuki pod bandolety uprzęży amplimodowej. Musiały go jakoś krępować, albo może za mocno je zacisnął na grubym swetrze; miał pewne problemy z wzięciem głębszego wdechu. Drzwi prowadziły na nieoświetlone schody: ciemne, prostokątne zejście w zapomnienie. Zalatywało stamtąd kwaśnym potem, amoniakiem uryny i pączkującym, zielonym rozkładem – jakby schody były gardłem padlinożercy, który powoli umiera na jakąś potworną martwicę wnętrzności. Tan’elKoth się zatrzymał. Hannto Kosa – Hannto bojaźliwy, Hannto słaby, Hannto tchórz – jakimś cudem dotarł do bram umysłu Tan’elKotha. A może to nie był aż taki tchórz: nawoływał Tan’elKotha, żeby zaatakował towarzyszących mu policjantów, zniszczył ich, zabił i sam przy tym zginął. Lepsza czysta śmierć tu, na górze, w tym zapylonym smogu udającym świeże powietrze, niż połknięcie przez niewyobrażalne gardło. Niemal wszystkie istnienia w nim zaszlochały ze strachu. Sam Ma’elKoth, bóg we własnej osobie, doradzał zachowanie ostrożności. Lamorak nic nie powiedział. Mroczny cień skulił się gdzieś w jakimś czarnym, zapomnianym kącie w niewysłowionym przerażeniu, bo oddech tych schodów pachniał jak Donżon, jak Teatr Prawdy. Śmierdziało tu jak w Szybie. Jeden z pospołów sięgnął ku Tan’elKothowi, który cały się spiął, szykując się na cios pałką elektryczną. Zamiast tego zdziwił się, bo pospoł po prostu dotknął go dłonią w rękawicy i pochylił się, mówiąc cicho przez digitizer: – No, śmiało – powiedział niemal ludzkim głosem, jakiego Tan’elKoth jeszcze nigdy nie słyszał u żadnego pospoła. – Lepiej nie kazać mu czekać. Pozostali spojrzeli na siebie przez osłony hełmów, ledwo widocznie kiwając głowami; przesuwali rękawiczkami po broni, jakby ich świerzbiły ręce. To mgnienie czegoś ludzkiego za srebrnymi maskami – tak niespodziewane – sprawiło, że nerwowe zaciskanie się żołądka Tan’elKotha zamieniło się w lodowaty strach, siedzący głęboko w kościach. To było upiorne, wyobrazić sobie, że Policja Społeczna może się czegoś obawiać. Jakby to, co czekało na niego na dole, nawet ich przerażało. Biorąc głęboki, rozdygotany wdech, Tan’elKoth zszedł po schodach i ciemność go połknęła. 4 Na dole zastał istny koszmar: zdumionych, przerażonych Robotników, Administratorów i Lekarzy; krew, płacz, brud i krzyki; Policjantów Społecznych w srebrnych maskach pełniących straż jak roboty. Światło dawały jedynie oślepiające reflektory awaryjne. Kwaśny odór ludzkiego strachu mieszał się z pleśnią brudnej wykładziny i niemal obezwładniającym słodkawym, metalicznym smrodem krwi i gówna. Tan’elKoth wszedł w cuchnący mrok długiego, wąskiego korytarza i trafił do otwartej przestrzeni, w której znajdowało się kiedyś biuro. Szczątki kilku biurek walały się wśród poprzewracanych, pokrytych wykładziną paneli, które, jak się domyślał, musiały być ściankami boksów dla urzędników. Tu i ówdzie siedziały grupki nieszczęsnych ludzi w strzępach ubrań Robotników – jedni desperacko czepiali się towarzyszy, inni cicho płakali, a niektórzy tylko gapili się bezmyślnie na brązowe plamy na ścianach. Wśród ruin walały się resztki czegoś, co pewnie kiedyś składało się na co najmniej trzech ludzi: tu odcięta ręka, tam głowa, obita na miazgę, gdzie indziej splątany węzeł wnętrzności zwieszający się z dystrybutora wody. Pociski karabinowe walały się po podłodze, a z jednej ze ścian biura został tylko podziurawiony kulami strzęp. Kolejne trupy, na wpół zakopane pod połamanymi szczątkami biurowych mebli. Coś je pogryzło, poszarpało ich ciała – nie tyle karmiło się nimi, ile raczej zaspokajało niewyżytą potrzebę ruszania szczękami: jak pies, kiedy bezmyślnie obgryza kość. Albo dziecko, kiedy ząbkuje. Strzelanina to był dopiero początek. Ktoś bawił się trupami – ktoś

splótł wnętrzności w splątane sznury, wybił oczy i pokawałkował ciała, jak znudzone dziecko, które rozkłada lalki na części pierwsze. Tan’elKoth nie miał wątpliwości, kto jest tym znudzonym dzieckiem. Właśnie go widział: pośrodku podłogi, z drelichowymi spodniami opuszczonymi do kolan, potrząsał tyłkiem między udami kobiety o pustych oczach i krwawą plamą zamiast ust. Jego dziobatej czaszki nie dało się z niczym pomylić. Kollberg. Kobieta miała na sobie tylko pokryty zaschniętą krwią bandaż zakrywający płaską ranę, która kiedyś była jej prawą piersią. Właśnie kiedy Tan’elKoth spojrzał, Kollberg pochylił twarz nad lewą piersią i zatopił zęby w sutku. Krew siknęła mu prosto w oczy. Kobieta tylko jęknęła, prawdopodobnie była już o krok od śmierci. Kollberg przycisnął twarz do jej piersi, wgryzając się głębiej i głębiej. Tan’elKoth musiał odwrócić wzrok. Pozostałe pogryzione trupy... Zwłoki kobiet pozbawiono piersi. Każde ciało, które należało kiedyś do mężczyzny, miało tylko poszarpaną ranę w miejscu penisa. Mając równie płaskie piersi i równie puste łona, trupy były w makabryczny, zgrubnie ciosany sposób podobne do siebie – zostały upodobnione za pomocą tępego skalpela zgniłych zębów. I to coś wybrałem sobie jako sprzymierzeńca przeciwko Caine’owi i Pallas Ril, pomyślał tępo Tan’elKoth. Na porzuconych bogów, co ja zrobiłem? Kollberg uniósł twarz znad drgającego w śmiertelnych spazmach ciała kobiety i napotkał wzrok Tan’elKotha. Wyciągnął szyję jak gad – wąż grzejący się w ciepłym, tropikalnym słońcu. – Witaj w moim domu – powiedział. – Podoba ci się? Sam wszystko urządziłem. Tan’elKoth zachował milczenie. Kollberg ukląkł, odrywając się od trupa kobiety. Schował penisa w spodniach, nawet nie ocierając go z na wpół zakrzepłej krwi. – A ty... – powiedział w zamyśleniu, nadal klęcząc – nie współpracujesz. 5 Wstał i podszedł do Tan’elKotha tak blisko, że były cesarz musiał się odwrócić, czując odór jego oddechu. – Wiesz, myślę, że serce masz zasadniczo we właściwym miejscu, ale najwyraźniej nie pojmujesz jednej, może dwóch rzeczy. Ile on wie? Ile wie o Faith? Zastępy zaludniające umysł byłego cesarza bełkotały i krzywiły się, ale on był kimś więcej: był Tan’elKothem i nie zamierzał się nawet wzdrygnąć. – Rozumiem jedno: nie ośmielisz się mnie skrzywdzić – odparł stanowczo. – Nie jestem zwykłym Robotnikiem, który może zniknąć, i nikt nie narobi z tego powodu hałasu. Jeśli chcesz przetrwać, lepiej wypuść mnie i módl się, żebym trzymał język za zębami. Kollberg wspiął się na palce, aż czubkiem głowy sięgnął Tan’elKothowi do brody. Obrócił i przechylił głowę, tak że jego cuchnący oddech unosił się w górę, gdy mówił. – Nadal nie rozumiesz. Tan’elKoth zrobił krok do tyłu – nawet największy hart ducha nie pomógłby mu znieść tego smrodu – i cofnąłby się bardziej, ale już po pierwszym kroku wpadł na jednego z pospołów, który stał za nim nieruchomo. – Mam przyjaciół i zwolenników nawet w Kongresie Uprzywilejowanych, rozumiesz? Tak jak Caine’a, nie można mnie aresztować albo skrzywdzić. Twoja własna Rada Zarządców czuwa nade mną. Myślę, że byliby... zaniepokojeni... twoim stylem życia. Kollberg cofnął się o krok, nadal stojąc na palcach, z przechyloną głową, mrużąc oczy i patrząc na byłego cesarza w takim skupieniu, że jego gumowate usta wygięły się w pozbawionym wesołości, pazernym uśmiechu. – Pozwól, że ci wyjaśnię. Przejmujący wstrząs od pałki elektrycznej prosto w kark – i Tan’elKoth wylądował w krwawym gnoju na podłodze, dygocząc konwulsyjnie. Jeden z pospołów kopnął go dokładnie w pachwinę, drugi w żebra, a trzeci w nerki, podczas gdy czwarty zajął się jego głową. Tan’elKoth mógł się co najwyżej wić. Ładunek z pałki zablokował mu obwodowe nerwy ruchowe, więc kończyny nie poddawały się jego woli. Ledwo łapał oddech przy każdym kopniaku, a jego spazmy byłyby szlochem, gdyby miał siłę płakać. Każdy cios powodował wstrząs, falę uderzeniową, która niosła ze sobą bezosobowe zło Policji Społecznej i przebijała się przez każdą jego obronę. Bezradność przeciskała mu się przez skórę, do krwi i między włókna mięśni, jak larwy muchy wgryzające się aż do kości. Pozbawieni twarzy Policjanci Społeczni skopali go beznamiętnie, jak zawodowcy. Jeden z tych pospołów jeszcze kilka minut temu dotknął go, jak zwykły człowiek dotyka drugiego człowieka. Z jakiegoś powodu to tylko pogarszało sytuację. 6 Musiał stracić przytomność pewnie więcej niż raz. Po jakimś bliżej nieokreślonym czasie bicie się skończyło. Powoli odzyskiwał świadomość, a wraz nią napływały wrażenia, które narastały, jakby ktoś podkręcił głośność świata. Łagodny dyskomfort, jaki mógłby odczuwać po zbyt długim siedzeniu w bezruchu

podczas medytacji, spuchł do palącego, pulsującego bólu w żebrach i nerkach, w pachwinie stał się szpikulcem wbitym w jądra – ostrym i tępym zarazem, już znajomym, a jednak nadal skręcającym wnętrzności i przyprawiającym o mdłości. Teraz pojawiło się światło – przyćmiona, krwawa poświata sącząca się przez zamknięte powieki. Gdy je zmrużył, ciało na jego pokaleczonej, opuchniętej twarzy napięło się i obręcz bólu zacisnęła się mu na czole. Ktoś trzymał jego głowę na ciepłych i wilgotnych kolanach. Bał się otworzyć oczy. I ten smród, ten obrzydliwy odór mięsożercy... Ten odór powiedział mu więcej, niż był gotów zobaczyć. – Rozumiesz teraz? – zapytał Kollberg, głaszcząc twarz Tan’elKotha jak Maria w Piecie. – Dogadaliśmy się? Tan’elKoth wzdrygnął się. Nie mógł się powstrzymać. Jego twarz zapłonęła nagłym wstydem, upokorzeniem, gdy odkrył, jaki jest słaby. Jakaś beznamiętna część jego umysłu rozważała ten fakt, zastanawiając się nad siłą emocjonalnego oddziaływania zwykłego pobicia. Kollberg czekał z gadzią cierpliwością, ale Tan’elKoth nie mógł odpowiedzieć. – Cóż – rzucił z roztargnieniem Kollberg – pewnie się domyślasz, że nie uznałem twojego wywiadu udzielonego Komediantowi Clearlake’owi za szczególnie zabawny. W ogóle nie był zabawny. Myślisz, że mógłbym się nie wywiązać z mojej części umowy. To mnie obraża. Myślisz, że możesz wykorzystać opinię publiczną i naciski polityczne, żeby zmusić mnie do zrobienia tego, czego chcesz. To jeszcze bardziej mnie obraża. Pochylił się nad nieruchomą twarzą Tan’elKotha tak nisko, że mógłby go pocałować. – Nie obrażaj mnie. Nie lubię tego. Tan’elKoth próbował się odezwać, ale pozostałości po impulsie z pałki elektrycznej pozwoliły mu wydusić z siebie tylko ochrypłe: – Nnnh... nnnh... Może i dobrze; nie panował jeszcze w pełni nad sobą. Pomyślał o Faith, o jej powiązaniu z bogiem rzeki i chwycił się tej myśli. Mógł się jej uczepić, zachować bezpiecznie ukrytą w głowie; jeszcze mógł przez to przejść. Musiał tylko przetrwać. Jeszcze będzie znowu Ma’elKothem i pewnego dnia zyska siłę, by odpłacić za tę zniewagę stokrotnie. – Ale nie to tak naprawdę mnie rozgniewało. – Kollberg nie sprawiał wrażenia wściekłego. Nie sprawiał wrażenia człowieka. – Rozgniewałem się, kiedy zacząłeś pleść te bzdury, że Michaelson nadal żyje. Więc gdy ujawnimy, że on rzeczywiście żyje, zyskasz zaufanie opinii publicznej. Myślisz, że jesteś taki cwany. To naprawdę było bardzo sprytne. Ale jest jeszcze jedna rzecz związana ze mną, którą musisz zrozumieć. – Pochylił się i złapał Tan’elKotha za nadgarstek. – Sprytni ludzie sprawiają, że robię się głodny. Pochylił głowę, jakby zamierzał skromnie i z czcią ucałować dłoń byłego cesarza, ale zamiast tego zamknął usta na najmniejszym palcu Tan’elKotha, wciągając go do ust jak dziwka, która za pięć miedziaków szykuje się do obciągania. Tan’elKoth próbował się odezwać, ale zdołał wydać z siebie tylko kilka zwierzęcych pomruków. Kollberg ugryzł. Tan’elKoth powiedział: – ...gunhg... guhh... Kollberg gryzł palec, szarpał go, łamał kość jak pies, który wysysa szpik. Przechylił głowę, wcisnął palec między zęby trzonowe, znowu ugryzł, potrząsał głową, aż wreszcie kość pękła w knykciu i palec się oderwał. Siknęła krew. Kollberg docisnął usta do rany, ssąc chciwie. Tan’elKothowi wszystko wywróciło się w żołądku i w spazmach zwymiotował na kolana Kollberga. Rzadkie wymiociny z pustego żołądka spłynęły po nogach i ściekły na buty. Kollberg wzruszył ramionami i pozwolił Tan’elKothowi ześlizgnąć się na podłogę. Jeden z pospołów złapał go za rękę i przycisnął szmatę do krwawiącego kikuta. Kollberg przeżuł palec i w końcu go przełknął. Uśmiechnął się do Tan’elKotha umazanymi krwią ustami. – Proszę, teraz rozumiesz – powiedział chrapliwie. Tan’elKoth zadrżał, walcząc o oddech i próbując powstrzymać drugą falę wymiotów, które podchodziły mu do gardła. Faith, powiedział sobie w duchu. On nadal nie wie o Faith. – Powiedz to. Powiedz, że rozumiesz. Tan’elKoth odwrócił i spuścił wzrok, patrzył wszędzie, byle nie na twarz tej kreatury. Pod spodniami wyraźnie rysował się sztywniejący penis, napierający na rozporek. – Powiedz – powtórzył Kollberg. – Nadal jestem głodny. Tan’elKoth zmusił odrętwiałe, obwisłe usta i język do sformułowania słów. – Gro... rossumiem... – wymamrotał. – Rossumiem. Kollberg dał znak i dłonie w rękawicach przeciągnęły drgające ciało Tan’elKotha przez pomieszczenie i posadziły go na maleńkim obrotowym krześle przed dziecięcym biureczkiem. Stał na nim włączony monitor z logo Przygód-bez-

Ograniczeń: rycerzem w zbroi na skrzydlatym, stojącym dęba koniu. Tan’elKoth poczuł gorący oddech na karku i tuż obok jego ucha rozległ się ochrypły głos: – O ile się nie mylę, chciałeś porozmawiać z Radą Zarządców, zgadza się? – mruknął ciepło, niemal czule. – Chciałeś im powiedzieć o mnie, hm? Zaciekawiłby cię fakt, że cały czas nas obserwowali? Stopniowy powrót funkcji motorycznych sprawił, że Tan’elKoth zadrżał. – N-n-naprawdę? – wyjąkał. – T-t-tak? – Pracowniku Tan’elKoth... – odpowiedział cyfrowo zniekształcony głos. – Powiedziano panu, że Robotnik Kollberg ma nasze pełne poparcie w tej kwestii. Nie jest pan mądry? Jedno słowo nie wystarczy? – T-t-ten p-p-potwór... t-t-ten z- z-zwyrodnialec, którego zatrudniliście... – Hm, odnosimy wrażenie, że... ma pan błędne... mniemanie... Pracowniku. Robotnik Kollberg nie pracuje dla nas. – N-nie? Ale, ale... – W żadnym razie. Wręcz przeciwnie. To my pracujemy dla niego. Tan’elKoth w tym momencie żałował tylko, że nie może posłużyć się rękami na tyle sprawnie, żeby wsadzić palce do uszu, że nie panuje nad głosem na tyle, by zawyć. Żałował, że nie może zrobić nic, by odciąć się od słów, o których wiedział, że zaraz padną. – I pan również. Logo zniknęło. Ekran był równie pusty jak spojrzenie Tan’elKotha. Zrozumiał. Wreszcie, niestety, zrozumiał. Myślał, że jest panem historii, że jego fraktalne drzewo możliwych światów rośnie zgodnie z jego wolą. Dał się zwieść. Pozwolił sobie uwierzyć, że Rada Zarządców podejmuje racjonalne decyzje, podczas gdy tak naprawdę była zwyczajnie głodna. Rada Zarządców, pomyślał. Board of Governors. BOG. Caine żartował z tego skrótu. Bog w języku angielskim oznacza bagno. A w pewnym wymarłym języku słowiańskim – Boga. Kollberg westchnął. – Myślisz sobie, że Pallas nie żyje, a Caine’a zniszczono. Myślisz sobie: „Jaki jeszcze pożytek mogą mieć ze mnie? Dlaczego jeszcze żyję?”. Powoli, niechętnie, Tan’elKoth zmusił się, żeby spojrzeć w szkliste, rybie oczy Kollberga. – Tak. – Cóż, po pierwsze, żyjesz dlatego, że zawarliśmy umowę, a ja nie łamię umów. Tych, które zawarłem z przyjaciółmi. Po drugie, nadal jest coś, co musisz dla mnie zrobić, zanim odeślę cię do Nadświata. Tan’elKoth zamknął oczy. – Musisz mi pomóc zdecydować, jak wykorzystać Faith Michaelson. Tan’elKoth spuścił głowę. Nie miał już siły dłużej znosić tych katuszy. – Porozmawiaj ze mną – powiedział Kollberg. – Mów. I Tan’elKoth powiedział. Pomiot mrocznego anioła był sztucznym tworem, golemem, na wpół posrebrzonym odbiciem swego pana w zwierciadle ciała. W umyśle, który śni światy, jeden był symbolem drugiego, a w takich snach symbol to rzeczywistość. To się nazywa prawem podobieństwa. Każdy z nich był zarazem tym drugim. W śmiertelnych zmaganiach mroczny anioł i jego pomiot walczyli – każdy sam ze sobą. DWANAŚCIE 1 Caine’obójca oparł się o srebrzystą, sfatygowaną poręcz, która otaczała dach pokładówki na barce, i gapił się na doki Ankhany oczami w kolorze wyblakłego błękitu i szarości – w kolorze zamarzniętej rzeki pod bezchmurnym, zimowym niebem. Wyglądał jak zrobiony z dębu i węźlastej liny, a następnie powleczony skórą. Włosy miał zgolone na długość jednej ósmej cala. Mięśnie napinały mu się przy szczęce zarysowanej ostro jak brzytwa. Zmrużył oko, gdy oślepił go padający z ukosa promień wschodzącego słońca. Rozmyślał o przeznaczeniu. Miał na sobie prostą tunikę i spodnie z brązowego zamszu, luźne i workowate, o jeden, może dwa odcienie jaśniejsze od jego skóry. W skrzyni obok koi w jego kabinie w pokładówce leżały szkarłatne szaty ambasadora Klasztorów, ale już ich nie nosił. Zamierzał zrezygnować z urzędu, kiedy tylko dotrze do ambasady w Ankhanie. A potem...? Pierwszy raz, odkąd sięgał pamięcią, nie wiedział co zrobi potem. To miasto było jego domem od ponad dwudziestu czterech lat. Tu się urodził i spędził dzieciństwo w sąsiedztwie Parku Przemysłowego, widocznego z miejsca, w którym teraz stał. Za tą odnogą Wielkiej Chambaygen wznosiły się potężne mury ankhańskiego Starego Miasta. Te ogromne urwiska zbudowane z bloków wapiennych, każdy niemal wielkości barki, na której płynął rzeką z Bożych Zębów, poczerniałe od tysiąca lat dymu i deszczy, wznosiły się na wysokość ośmiu ludzi i wchodziły pionowo do wody. Kuźnia zbudowana przez człowieka, którego nazywał swoim ojcem, nadal stała niedaleko stąd. Gdyby zamknął blade jak lód oczy, zobaczyłby pod powiekami małe pomieszczenie, w którym spał, znajdujące się obok pokoju na piętrze. Moce umysłu pozwalały mu zobaczyć siebie w tym domu w dowolnym wieku; widział rodziców, jakby

nadal żyli. Mógł też powędrować wzrokiem dalej w przyszłość i ujrzeć twarz kogoś śpiącego w tym maleńkim, pozbawionym okien pokoiku, nawet teraz, w ten jasny poranek. Mógł obserwować czynszówkę, w której mieszkała jego pierwsza miłość, albo celę pod Ambasadą Klasztorów, w której spędził tyle czasu, medytując na klęczkach. To miasto było jego rodziną, rodzicem, starszym bratem, którego nigdy nie miał. A teraz to miasto chorowało. Ankhana była zarażona wirusem. Miasto już od kilku dni źle się czuło. Gorączkowe pomysły nawiedzały jego zbiorowe sny, ale jeszcze do niego nie dotarło, jak poważnie jest chore. Jego układ odpornościowy – cesarska straż i wojsko – szykował się, by odeprzeć zakażenie bakteryjne: rozrastającą się w organizmie kolonię zwaną cainizmem, chorobę natury filozoficznej, która zaatakowała wiarę obywateli w Kościół Ukochanych Dzieci Ma’elKotha i w samo cesarstwo. To zakażenie w miarę szerzenia się wydalało toksyny, które powodowały powstanie bolesnych wrzodów nieporządku na kończynach – w Mieście Obcych i Kolonii, a niekiedy również w samym Starym Mieście. Układ odpornościowy miasta był w stopniu godnym podziwu przygotowany do walki z takimi zakażeniami. Te infekcje można było błyskawicznie zahamować i odizolować; pojawiały się w nielicznych miejscach, które można było poddać sterylizacji, wybijając każdą pojedynczą bakterię. Jednakże w stawach miasta pojawił się ból, a gorączka podnosiła się o cal każdego dnia, ponieważ prawdziwa choroba była efektem działania wirusa. A wirus powoduje zupełnie inny rodzaj dolegliwości. Czarny kłąb dymu snuł się w górę z północno-zachodniej ćwiartki stolicy, getta Miasta Obcych. Wszystkie ocalałe budynki nad rzeką poczerniały. Większość się zawaliła, a część spaliła się do fundamentów. Ten kawałek Miasta Obcych, który Caine’obójca widział z barki, wyglądał jak ruiny spalonego na popiół zamku, którego całą obsadę wyrżnęła łupieżcza armia. To wszystko miało dla niego niewielkie znaczenie. Ledwie zerknął na ruiny, bez większego zainteresowania. Caine’obójca narodził się pięć dni temu w górach. Nie znał jeszcze za dobrze swojego nowego życia. Nadal zaskakiwało go to, jakie uczucia budził w nim świat, ponieważ nie reagował na niego zgodnie ze znajomymi wzorcami z poprzedniego życia. Prawie cały czas zaskakiwało go to, jak bardzo się zmienił. Na przykład teraz: stojąc tutaj, domyślał się, że jest jedynym, albo prawie jedynym, który wie o chorobie miasta. Być może tylko jedna, może dwie osoby z tysięcy ludzi wokół niego w ogóle pojmowały ideę zakażenia wirusowego. On sam jej nie rozumiał, dopóki nie wyjaśnił mu tego szczegółowo nieżyjący Vinson Garrette. A on, zamiast wyskoczyć w porcie i krzykiem oznajmić miastu o jego zgubie, zamiast popędzić do ambasady i uprzedzić p.o. ambasadora, jakie niebezpieczeństwo grozi Ankhanie, po prostu opierał się o drewnianą poręcz, podważał paznokciami drzazgi i obserwował. W porcie zebrał się stołeczny oddział orkiestry armii cesarskiej, dwustu ludzi z mosiężnymi instrumentami lśniącymi jak złoto w jasnym słońcu samego południa. Stali na „spocznij” z rogami i piszczałkami przewieszonymi jak broń, w wysokich, cylindrycznych czapkach, białych jak chmury, przybranych galonami barwnymi jak tęcze. Wewnątrz szerokiego łuku orkiestry stało na baczność pięćdziesięciu Rycerzy Pałacowych. Ich długie kolczugi lśniły pod opończami w kolorze bordo i złota, a szkarłatna stal halabard lśniła jak pochodnie. Zastanawiał się, ilu z nich było chorych; w mózgach ilu z nich już ropiał czyrak szaleństwa. Żebrowana schodnia połączyła pokład barki z nabrzeżem. U stóp schodni czekała para otępiałych, ciężkich koni pociągowych zaprzężonych do wielkiego wozu. Na wozie zbudowano platformę wznoszącą się na jakieś cztery, pięć stóp, a na niej znajdowało się coś przypominającego stojak pospiesznie sklecony z kawałków nieheblowanego, wypaczonego drewna. W rogach wozu czekało czterech braci zakonnych, Ezoteryków – chociaż ich brudnobrązowe szaty wskazywały na obywatelstwo klasztorne. Takie szaty nosili zwykle tylko Egzoterycy, publiczna twarz Klasztorów. Doskonale nadawały się do ukrycia ariańskiej broni, którą miał każdy z braci. W lodowych oczach Caine’obójcy odbił się nowy obraz: długą schodnią z podkładu na nabrzeże schodziło dwóch braci z noszami; tym razem byli to prawdziwi Egzoterycy. Na noszach leżał wyglądający całkiem zwyczajnie człowiek, średniego wzrostu i w średnim wieku; na czarnych włosach pojawiły się pasemka siwizny, które odpowiadały siwiźnie na

niestrzyżonej od tygodnia czarnej brodzie. Ręce mężczyzny zwisały bezwładnie z noszy, jakby był nieprzytomny. Jednak Caine’obójca wiedział, że to nieprawda. Mężczyzna nie poruszał się, ponieważ tylko bezruch mógł boleć bardziej od ruchu; zmuszał się do niego, bo gdyby chociaż drgnął, mogłoby to zmniejszyć jego cierpienie, a tego by nie zniósł. Dla niego miał znaczenie tylko ból. Przez pięć dni – od chwili narodzin – Caine’obójca dotrzymywał mu towarzystwa, najpierw w pociągu, kiedy zjeżdżali zachodnim zboczem z Siodła Khryla do portu rzecznego w Harrakhce, a potem na barce, gdy spływali z Harrakhy do stolicy cesarstwa. Caine’obójca jadał w brzydkim namiocie z kawałków drewna i uwalanego płótna, postawionym na pokładzie, by służył tamtemu mężczyźnie za kabinę. Tam też Caine’obójca spał, tam czytał, tam wykonywał codzienne ćwiczenia. Caine’obójca klęczał obok prostej koi tego człowieka, odmawiając codzienne modlitwy do Zbawiciela, Ma’elKotha w Niebiosach. Nawet na chwilę nie odstąpił od tego człowieka, bo wtedy przegapiłby część jego cierpienia. Caine’obójca karmił się tym bólem, pił go, oddychał nim, wciągał porami skóry. To był cel jego egzystencji. Tamten człowiek miał wiele imion, z których Caine’obójca znał kilka. Wymieniał je w myślach, patrząc na braci od noszy, jak podnoszą kalekę i przypinają go łańcuchami do stojaka na platformie na wozie. Dominic – mężczyzna powiedział, że tak nazywał go handlarz niewolnikami, od którego – jak twierdził – uciekł, zanim zjawił się w opactwie Twierdzy Garthan. W Kirisch-Nar, gdzie walczył na arenie z dzikimi kotami, był znany jako Cień. Wśród ocalałych z hordy Khulana niegdyś był k’Thalem, znanym teraz jako Zdrajca albo Znienawidzony. W Cesarstwie Ankhańskim zwano go kiedyś Ostrzem Tyshalle’a, Księciem Chaosu, Wrogiem Boga. Na ziemiach Arty, w świecie Aktirich, nazywano go Administratorem Harim Khapurem Michaelsonem. Ale wszędzie, gdzie znano go pod jednym z tych imion, lepiej kojarzono go pod innym, prawdziwym imieniem, które nadał mu przeor Twierdzy Garthan. Caine. To był największy powód do dumy Caine’obójcy – odebrał to imię legendzie i uczynił z niego zaledwie dźwięk, monosylabiczny pomruk pogardy. 2 W zimny poranek swoich narodzin Caine’obójca wszedł do przedziału pociągu, gdzie kaleka, który kiedyś był Caine’em, leżał otępiały z cierpienia jak pobity pies. Usiadł naprzeciwko niego i zapytał: – Jak wobec tego mam się teraz zwracać do ciebie? Łóżko polowe, na którym leżał kaleka, było przymocowane do ściany wagonu, do rozłupanego drewna w miejscu po siedzeniach, które wyrwano, żeby zrobić miejsce. Kalekę przymocowano do łóżka skórzanymi pasami na wysokości kolan, bioder i piersi, żeby nie spadł, kiedy pociąg zacznie podskakiwać i kołysać się na torach. W przedziale śmierdziało ludzkimi nieczystościami; Caine’obójca nie wiedział, czy to kaleka się zanieczyścił, czy też jest to efekt moczenia się w zanieczyszczonych źródłach Wielkiej Chambaygen, które spłukiwały ścieki z obozu na grzbiecie Siodła Khryla. Kalekę przykryto brudnym kocem, teraz już na wpół przemoczonym przez wysięk z sączących się poparzeń, które pokrywały jej ciało plamami jak łaty naszyte na podarte ubranie. Nawet nie obrócił głowy i nie zrobił nic, co wskazywałoby, że usłyszał pytanie Caine’obójcy. Gapił się przez pokryte brudnymi smugami okno na kłęby dymu ciągnące się za lokomotywą – dymu, który pokrywał liście drzew rosnących wzdłuż krętego toru jednolitą, martwiczą szarością. Caine’obójca usadowił się na zaskakująco wygodnej poduszce na siedzeniu naprzeciwko. Przez długą, cudowną chwilę po prostu siedział, patrząc i rozkoszując się widokiem, wdychając zapach, pozwalając, by odrażająca rozpacz kaleki grzała mu kości jak ciepło ogniska domowego w zimową noc. Ale czegoś brakowało, Caine’obójca potrzebował czegoś jeszcze. Dostrzegał lukę w pustym wzroku kaleki. W obliczu swego bólu kaleka zatonął w jakimś wewnętrznym kręgu zwierzęcego niezrozumienia. Odnalazł stan sennej półprzytomności, dokąd cierpienie nie całkiem docierało, wydawało się odległe – jakby to był ból fikcyjnego bohatera starej, ledwie pamiętanej opowieści. Ale Caine’obójca uzbroił się przeciwko takiej żałosnej obronie. Zawczasu go ostrzeżono. Caine’obójca miał urządzenie. Zwierciadło Caine’a, jak nazywał je na własny użytek. Skrzynka z grubsza przypominająca średniej wielkości walizkę, wypełniona plątaniną delikatnych kabelków i baterią przezroczystych, szklanych żarówek zasilanych odpryskiem gryfkamienia, mniejszym niż paznokieć u

małego palca Caine’obójcy. Z przodu znajdowały się dwa uchwyty ze złotej blaszki, a między nimi lustro z posrebrzonego szkła. Gdy trzymał te uchwyty i skupiał zdyscyplinowany umysł na srebrnym szkle, wkraczał w intymny świat kaleki tak dalece, że graniczyło to z nieprzyzwoitością; jakby wydłubał mu oko i rżnął go w zakrwawiony oczodół. Zwierciadło pozwalało mu wejść w człowieka, który kiedyś był Caine’em. Caine’obójca pochylił się i wbił palce w koc, który przykrywał poparzone ciało na żebrach kaleki, zacisnął i przekręcił. – Może mnie nie usłyszałeś. Jak mam cię nazywać? Kaleka odpowiedział, obracając głowę na bok. Jego twarz była równie pusta jak serce. – Mam cię nazywać Harim? – zapytał uprzejmie Caine’obójca. – Wicekról Garrette nazywał cię Administratorem Michaelsonem. – Wypowiedział te obce słowa ostrożnie i powoli. – Tak wolisz? Świadomość powróciła do oczu kaleki, a wraz z nią cierpienie. Spojrzał przez mgiełkę bólu na Caine’obójcę, który się uśmiechnął. – Nie wydaje mi się to stosowne, żeby nazywać cię Caine’em. Caine nie żyje. Tak mi powiedziałeś i wiem, że to prawda. Ja go zabiłem. Spojrzenie zbolałych oczu odpłynęło znowu w stronę okna. Kaleka odezwał się szeptem, głosem zdartym od krzyku: – Jak chcesz. – Były-Caine? A może... – Uśmiech Caine’obójcy rozszerzył się do grymasu radosnej złośliwości. – Tan’Caine? – To nieistotne. – Myślisz? Moim zdaniem przeciwnie. A może jednak powinienem mówić: Hari. Tak cię nazywa Pallas Ril, prawda? Hm, wybacz mi, Hari. Oczywiście chciałem powiedzieć, że tak cię nazywała. Przelotny, niemal nieuchwytny grymas wykrzywił rysy kaleki; gdyby Caine’obójca nie znał go lepiej, mógłby wmówić sobie, że był to ślad uśmiechu. – Marnujesz czas – powiedział mężczyzna, którego Caine’obójca postanowił nazywać Harim. – Nie wiem, dlaczego uznałeś, że możesz mnie zranić bardziej niż sam siebie zraniłem. – Jest wiele rzeczy, o których nie wiesz – zauważył Caine’obójca. Hari wzruszył ramionami i znowu obrócił głowę do okna. – Nie jesteś ciekawy? – Caine’obójca pochylił się do Hariego, żeby rzucić mu teatralne, szelmowskie spojrzenie z ukosa. – Nie chcesz wiedzieć, kim jestem? Dlaczego cię zniszczyłem? – Nie pochlebiaj sobie, dzieciaku. Caine’obójca zmarszczył brwi. – Nie obchodzi cię to? Nie obchodzi cię, dlaczego to się stało? Hari wziął głęboki wdech i obrócił głowę, żeby spojrzeć młodemu mężczyźnie w oczy. – Nie wiesz, dlaczego to się stało. Wiesz tylko, dlaczego ty zrobiłeś to, co zrobiłeś. Caine’obójca już nie marszczył brwi, tylko się krzywił. Tyle przeszedł, ale nie po to, żeby dać się pouczać jak chłopaczek w przyklasztornej szkole. – A poza tym... Masz rację. – Hari wzruszył ramionami. – Nie obchodzi mnie to. Caine’obójca zacisnął pięści. – Jak może cię to nie obchodzić? – „Dlaczego” to sranie w banię. – Hari był zmęczony. – „Dlaczego” nie sprowadzi z powrotem mojej żony. Żadne „dlaczego” nie ocali mojego ojca, nie zwróci mi dziecka, ani nie pozwoli mi znowu chodzić. Pieprzyć „dlaczego”. Powody są dla prostaczków. – Być może – wycedził przez zęby Caine’obójca. Przesunął się w bok, żeby usiąść obok okna, przez które wyglądał Hari. Drzewa rosły coraz bliżej torów, aż w końcu wydawało się, że pociąg jedzie przez tunel zatrutych dymem liści. – Może jestem prostaczkiem. Wobec tego to prostak cię upokorzył. – Aha, jak sobie chcesz. – Urodziła mnie Marte, żona Terrela, kowala. Nazwali mnie Perrik. – Mówił powoli, świadomie intonując, jak elKothański kapłan odprawiający codzienną liturgię. – Marnujesz czas – powtórzył Hari. – Nie chcę wiedzieć. Pięść Caine’obójcy uderzyła jak młot jego ojca, zakreślając długi, potężny łuk, który wybuchł na twarzy Hariego, rozbijając mu nos na krwawą miazgę. Hari jęknął i na chwilę zmętniał mu wzrok. Ale kiedy odzyskał ostrość spojrzenia, beznamiętnie zlizał krew z ust i spojrzał na Caine’obójcę, czekając w milczeniu, co teraz zrobi. Caine’obójcę nosiło, żeby uderzyć raz jeszcze, i jeszcze raz, i jeszcze. Paliła go chęć zabicia tego człowieka, wybicia z niego resztek życia, walenia ciałem w ciało, kością w kość. Ale zabicie go nie zaspokoiłoby jego pragnienia. – Nie chodzi o to, czego ty chcesz. Już w ogóle nie chodzi o to, czego ty chcesz, i już nigdy nie będzie. Chodzi o mnie. O to, czego ja chcę. Zacisnął dłoń na swojej pięści, próbując wydusić z niej żądzę krwi. – Pomyśl o tym jak o odwrotności przesłuchania. Są pewne rzeczy, które chcę, żebyś wiedział. Powiem ci. Za każdym razem, kiedy uznam, że nie słuchasz, zranię cię. Rozumiesz? Hari odpowiedział całkowicie pustym spojrzeniem zalanych krwią oczu.

Caine’obójca raz jeszcze zacisnął palce na brudnym kocu i szorstka tkanina tuniki przejechała po wilgotnych strupach na oparzeniach Hariego. – Wiem, że już cię torturowano. To były, ehm, Czarne Noże, klan ogrillów z Boedecken, prawda? Podejrzewam, że ból znaczy dla ciebie równie mało jak własne życie, ale twój ból i twoje życie są bardzo ważne dla mnie. – Usadowił się wygodnie, wziął głęboki, powolny, cierpliwy wdech. – Za pięć dni przybędziemy do Ankhany. Tam zostaniesz przekazany władzom cywilnym i czeka cię egzekucja. Do tego czasu chcę, żebyś cierpiał... i chcę, żebyś słuchał. Na zewnątrz drzewa oddaliły się od torów, odsłaniając nierówne wzgórza porośnięte kolcolistem i paprocią, ciągnące się ku niebieskawym połaciom – bezlitosnym Kaarnańskim Pustkowiom. W przedziale Caine’obójca zaczął znowu mówić: – Urodziła mnie Marte, żona Terrela, kowala. Rodzice nazwali mnie Perrik i przez większość mojego dzieciństwa spodziewali się, że będę zwyczajnym człowiekiem. I szczęśliwym, jak byli oni. Moja matka pochodziła z Koru i była starsza od ojca; miała sekrety, których żaden z nas nie rozumiał, ale zawsze wiedzieliśmy, że nas kocha... 3 Przez kolejne dni – przez całą drogę z Bożych Zębów, w czasie postoju w Harrakhce, kiedy przygotowywano barkę, i przez pierwsze dni rozpaczliwie powolnej podróży leniwymi zakolami Wielkiej Chambaygen do Ankhany – Caine’obójca opowiedział całą historię swoich rodziców. Rzadko mówił o sobie; zamiast tego opisał każdy zapamiętany incydent z życia ojca i matki, nie szczędząc niczego: od pierwszego lania, które sprawił mu Terrel, po miodowniki, które piekła matka, kiedy lato przechodziło w pierwsze jesienne deszcze. Opowiedział, jak baron Thilliow z Oklian kazał wychłostać Terrela za rozcięcie strzałki kopytowej jego ulubionej klaczy. O okresie zacietrzewionych kłótni między rodzicami, kiedy miał dziesięć lat: wtedy po raz pierwszy dowiedział się, że Marte była już w ciąży, kiedy Terrel ją poślubił, i to z innym mężczyzną. Dobre i złe, dramatyczne i trywialne – opowiedział wszystkie szczegóły. Chciał, żeby ożyli dla Hariego, nawet jeśli i tak żyli w jego własnym sercu. Co dziwniejsze, Hari jakoś odgadł jego cel; nigdy nie pytał, dlaczego Caine’obójca chce, żeby to wszystko wiedział. Czasem odzywał się mimo bólu. Niekiedy coś komentował, innym razem dopytywał się o jakiś niejasny szczegół. Czasem tylko pomrukiwał, że rozumie. Pewnego późnego popołudnia, kiedy barka dryfowała zakolem rozdzielającym niskie trawiaste wzgórza, Hari powiedział: – Domyślam się z tego wszystkiego, że nigdy nie będę miał okazji poznać twoich staruszków, co?

Caine 02 - Ostrze Tyshalle’a 2 Caine’obójca spojrzał mu prosto w oczy i tonem suchym jak kamień z pustyni rodzinnego kraju matki odpowiedział: – Moi rodzice byli na Stadionie Zwycięstwa w dniu Wniebowstąpienia Ma’elKotha. – Bez jaj... Zginęli tam? – Tak. – No, proszę. – Hari zapatrzył się gdzieś w mglistą dal, odległą o całe mile i całe lata. – Wiesz, pamiętam, co sobie myślałem, kiedy się szykowałem, żeby wyjść na arenę: czaiłem się przy wyjściu z więzienia dla gladiatorów, a wóz z Ma’elKothem, Toa-Sytellem i... i resztą... właśnie wjeżdżał przez bramę... Myślałem sobie, że gdyby ktoś, kogo kocham, zginął z powodu tego, co zamierzałem zrobić, nie spocząłbym, dopóki nie dopadłbym sukinsyna i nie zabił go gołymi rękami. – No, proszę – powtórzył po Harim beznamiętnie Caine’obójca. – A ty gdzie byłeś? Caine’obójca zagapił się na Hariego, słysząc to pytanie. – Nie było cię tam. Nie było cię na stadionie. – Skąd wiesz? – Wiem, że potrafisz walczyć. Gdybyś tam był, to albo twoi rodzice by żyli, albo ty byś zginął. – Byłem... – Caine’obójca musiał zamilknąć, żeby przełknąć stary znajomy ból. – Miałem inną sprawę. Hari wyprostował ręce. – Jesteś elKothaninem, prawda? Ukochanym Dzieckiem Ma’elKotha? – Jestem. – Aha. – Jeden z przelotnych, gorzkich półuśmiechów przepłynął po twarzy Hariego. – Ja też. Caine’obójca zmarszczył brwi. – Ty? – Mhm. Przeszedłem przez ostatni Rytuał Odrodzenia tuż przed Wniebowstąpieniem. Chrzest krwi i ognia... podpisany, przypieczętowany, zatwierdzony. Tak, ja. – Nie wierzę. – A Ma’elKoth uwierzył. – Caine wzruszył ramionami i machnął ręką na tę dygresję. – Tamtego dnia wezwał swoje Ukochane Dzieci na stadion. Jak to się stało, że ty się nie zjawiłeś? – Ja... Caine’obójca odwrócił wzrok. Ból, jaki obudziło to wspomnienie, był zadziwiający. Okrutne, dojmujące cierpienie nie zmniejszyło się przez siedem lat, nie złagodziła go świadomość, że ból i strata stały się dłutem, które wyrzeźbiło jego przeznaczenie. Nie miał wtedy wpływu na wydarzenia, tak samo jak nie mógł ich zmienić teraz, po siedmiu latach. Ale ten ból... Mógł się przed nim obronić w jeden sposób: przypominał sobie, że ten ból należy do Raithe’a z Ankhany. Ja jestem Caine’obójcą, powiedział sobie. Ból to widmo, ślad po życiu kogoś innego. – Byłem w skryptorium ambasady w Ankhanie. Przepisywałem swój raport na temat morderstwa na ambasadorze Creele’u. Hari mruknął – możliwe, że parsknął pełnym niedowierzania śmiechem. Po tych wszystkich dniach wreszcie w jego mrocznych oczach coś zabłysło. Rozpoznał go. – Pamiętam cię... – powiedział w zamyśleniu. – Byłeś jednym z tych dzieciaków, które doprowadziły mnie do jego gabinetu. Rzuciłeś jakiś głupawy, melodramatyczny tekst o tym, jak to Klasztory mi nie odpuszczą czy coś takiego. Tak, to byłeś ty, pamiętam te oczy. – Ścigałbym cię nawet z powodu Creelea – odpowiedział cicho Caine’obójca. – To był wspaniały człowiek. – To był dupek. Zasłużył sobie na to. – A ja? A ja na co zasłużyłem? Hari przeturlał się na tyle daleko, żeby obrócić twarz do płóciennej ściany namiotu. – Nie przychodź do mnie z płaczem, dzieciaku. Dostałeś od życia więcej niż większość: kiedy świat cię skrzywdził, miałeś szansę oddać. Uważaj się za szczęściarza i przymknij się. – To wszystko? Wszystko, co masz mi do powiedzenia? – Caine’obójca złapał się na tym, że znowu konwulsyjnie zaciska pięści. – Że mam szczęście? – A czego chcesz ode mnie? Przeprosin? – Hari z powrotem obrócił się do niego. Miał ciemne siniaki wokół oczu, nos opuchnięty po miażdżącym ciosie sprzed trzech dni. – Czy wybaczenia? Pięści Caine’obójcy znowu zadrżały. Nie mógł oderwać oczu od jabłka Adama na gardle Hariego. Czuł przyciąganie między miażdżącą jak młot dłonią a nieruchomym celem, jakby jego pięść i krtań Hariego były dwoma kawałkami tego samego magnetytu. Powoli zmusił się do rozprostowania palców i zdławił w sobie głód krwi. – Więc... – mruknął. – Więc... Wstał i złożył ręce za plecami, krążąc po namiocie Hariego, jakby nawet chodzenie było raną, którą mógł mu zadać. I może rzeczywiście było. Może największą krzywdą, jaką mógł mu wyrządzić, było przypominanie o wszystkim, czego ten człowiek już nigdy więcej nie zrobi. – Więc... – powiedział w końcu – Nareszcie pojmujesz, co mi zrobiłeś. A teraz chciałbym zrozumieć, co ja zrobiłem tobie. – Zmusił się do uśmiechu i dźgnął nim

Hariego jak sztyletem. – Teraz ty opowiadaj. Opowiedz mi o Pallas Ril. 4 Oczywiście odmówił. Początkowo. Godzinami odmawiał, podczas gdy Caine’obójca zabawiał się radosnym przeplataniem pytań niezbyt bolesnymi torturami. Tego dnia Caine’obójca skupił się na skupisku nerwów w fałdzie skóry między kciukiem i palcem wskazującym. Nawet niezbyt mocne uszczypnięcie wywoływało łzy w oczach silnego mężczyzny, nie powodując trwałego uszkodzenia, a Caineobójca potrafił ścisnąć jak kowalskie szczypce ojca. Cały czas trzymał Hariego przywiązanego do łóżka – widział śmiercionośne umiejętności, które nadal tkwiły w jego rękach: Hari bardzo obrazowo zademonstrował je na przykładzie artańskiego wicekróla. Caineobójca siadał obok Hariego, trzymając jego rękę w dłoniach jak czuły syn. Czasem dla odmiany stosował nacisk na nerw promieniowy tuż powyżej łokcia. Jedną z uroczych cech takich tortur jest to, że – przy właściwym wyczuciu czasu i odpowiednich przerwach na odpoczynek – punkty nacisku stają się w miarę maltretowania coraz wrażliwsze, a nie odwrotnie. Po godzinie albo dwóch torturowany ma wrażenie, że cała ręka pali go od środka, jakby krew zamieniła się w kwas. W końcu Hari poddał się, zgodnie z przewidywaniami Caine’obójcy. Już same pytania – „Jak się poznali? Gdzie pierwszy raz się pocałowali? Co miała na sobie w dniu ślubu? Jak pachniały jej włosy?” – wydobyły bolesne wspomnienia na pierwszy plan świadomości Hariego. Było oczywiste, że mówienie o tym rani go bardziej niż milczenie – ale skoro już zaczął, to nie chciał przestać. Niemniej czasem przestawał i Caine’obójca znowu musiał zachęcić go naciskiem na nerwy, jakby Hari pragnął bólu, jakby się z niego cieszył, jakby potrzebował cierpienia płynącego z mówienia i cierpienia płynącego z milczenia. Jakby uciekanie przed każdym okruchem bólu było zdradą, zbrodnią, grzechem. Caine’obójca przyjął zdruzgotane serce Hariego jak sakrament. Nigdy w życiu nie był tak szczęśliwy. Trzymał Zwierciadło Caine’a przy łóżku Hariego. W dowolnej chwili mógł zanurzyć się w sercu Hariego, w jego męce. Robił to tylko w przerwach; do żywego czuł niebezpieczeństwo związane z pływaniem w tych głębinach. Czepiały się go na jawie i wołały do niego we śnie, szeptały o tym, żeby na zawsze zatonąć, porzucając wspomnienie światła. Hari opowiadał przez dwa dni, a Caine’obójca słuchał, pobudzając go do kontynuowania pytaniami, rzadziej stosując fizyczną zachętę. Słuchał o wielu dalekich i nieprawdopodobnych miejscach, od Pustkowia Boedecken po lśniące mosiądzem ulice Siedmiu Studni, stolicy Lipke; od dżungli królestwa Yalitrayya po lodowe pola Białej Pustyni. Później rozmawiali o miejscach jeszcze bardziej egzotycznych i niewyobrażalnie dalekich, takich jak Chicago i San Francisco – i o obcych imionach, jak Shermaya Dole, Marc Vilo, Shanna Leighton i Arturo Kollberg. Łączy nas bardzo prosta, bezpośrednia relacja, myślał od czasu do czasu Caine’obójca. Wiązała ich jedna potrzeba: potrzeba doświadczania bólu Hariego. Ta prostota stworzyła nić porozumienia, niemal więź: współpracowali, żeby dać sobie nawzajem to, czego każdy potrzebował. Nienawiść, która od siedmiu lat przeżerała jego żyły, powoli, ale nieodwołalnie wypłynęła. Zwycięstwo przecięło ropień na jego duszy. Caine nie był już ucieleśnieniem zła, Wrogiem Boga, sprawcą wszelkiego zepsucia na świecie. Stał się zwyczajnie tym, czym był: okrutnym, amoralnym człowiekiem, teraz pokonanym, zniszczonym przez świat jak każda zwykła osoba. W końcu był tylko człowiekiem. Hariemu też jakby ulżyło; całkowicie dostosował się do roli więźnia, a Caine’obójca nie mógł nie zauważyć, że czubek igły cierpienia Hariego zaczyna się tępić. Późnym wieczorem, ostatniego dnia podróży, barka zatrzymała się przy brzegu. Przycumowali do drzew rosnących na brzegach leniwego biegu Chambaygen, raptem kilka godzin powyżej Ankhany. Kiedy załoga poszła spać, zapadła cisza. Nawet żerdziowi, którzy mieli stać na warcie, zdrzemnęli się na dachu pokładówki – a Hari sprawiał wrażenie kogoś, kto odnalazł ukojenie. Caine’obójca przykucnął obok niego. – Teraz jesteś spokojny. Jedyną odpowiedzią Hariego było przysunięcie głowy na poduszce i potarcie nadgarstkami o pasy, które mocowały go do łóżka. – Uspokoiłeś się, odkąd zaczęliśmy płynąć rzeką – powiedział Caine’obójca. – Tak słabo kochałeś swoją żonę, że już nie cierpisz z powodu jej straty? – No wiesz... – mruknął Hari. – To rzeka. To jej rzeka. – Już nie. – Jesteś pewny? Dryfujemy w dół rzeki i co się tak naprawdę zmieniło? Liście nadal się obracają, ptaki nadal latają. Ryby skaczą.

Rzeka płynie. – Hari zamknął oczy i westchnął. – Shanna powtarzała mi, że życie to rzeka. Osoba jest jak drobne zawirowanie, które pojawia się na chwilę w cofce, a potem znika i łączy się z rzeką. Niczego nie tracimy. Może trochę dalej w dole nurtu pojawi się kolejny wir. I niczego nie zyskujemy. Życie to po prostu życie, tak jak rzeka to po prostu rzeka. Innym razem mówiła, że rzeka to pieśń, a człowiek, ptak albo drzewo, cokolwiek, każde istnienie indywidualne, to tylko rozproszone nuty, drobny podtemat czy motyw, jak to czasem się nazywa. Ten motyw może być zagrany głośno lub cicho, może być częścią pieśni przez długi czas albo tylko chwilę, ale ostatecznie to ciągle jedna pieśń. – Więc co to w końcu jest? – zapytał cicho Caine’obójca. – Pieśń czy rzeka? Hari wzruszył ramionami. – A skąd, u diabła, mam wiedzieć? Nie jestem pewien, czy w ogóle miała na myśli jedną z tych rzeczy. Była boginią, nie filozofem. Ale wiedziała co nieco o życiu i śmierci. Nigdy nie bała się umrzeć. Wiedziała, że umieranie jest częścią całego cyklu, że jej mały wir znowu połączy się z prądem rzeki. Caine’obójca pokiwał głową. – Więc możesz znieść jej stratę, bo czujesz, że nie straciłeś jej tak naprawdę. – To jej rzeka, dzieciaku. – Jak wcześniej stwierdziłem: już nie. Hari spojrzał na niego spod zmrużonych powiek. Patrzył, nie obracając głowy. – Musiałeś zauważyć srebrne runy namalowane na mieczu świętego Berne’a – ciągnął Caine’obójca. – Jak myślisz, do czego służyły? Hari nie odpowiedział, nie poruszył się, tylko patrzył. Drapieżnik zdał sobie sprawę, że podkrada się do niego coś większego i bardziej niebezpiecznego. – Przyznaję, że nie wiem dokładnie do czego miały służyć – mówił Caine’obójca. – Nie było to tak ważne, żeby zapytać. Ale zastanów się: gdyby wicekról chciał tylko zniszczyć jej ciało, nie wystarczyłoby zwykłe ostrze? Oczy Hariego zabłysły. – Więc kiedy będziesz zmierzał po śmierć z rąk swoich wrogów, nie pocieszaj się próżnymi marzeniami o Pallas Ril trwającej w jakimś mglistym życiu pośmiertnym, gdzie mogłaby być szczęśliwa, a przynajmniej zadowolona. Najlepsze, czego mogła doświadczyć, to całkowite wygaszenie świadomości. Ale jest bardziej prawdopodobne, że nawet teraz krzyczy w jakimś niewyobrażalnym piekle i tak już zostanie. Na wieczność. Minęła dłuższa chwila, w czasie której jedynym dźwiękiem był cichy chlupot wody o kadłub barki, a jedynym ruchem było delikatne kołysanie pokładu. – Masz prawdziwy dar do nienawidzenia – powiedział wreszcie powoli i chrapliwie Hari. Caine’obójca pochylił głowę w ukłonie. – Jeśli tak, to ten dar otrzymałem od ciebie. Przez chwilę chciał złapać Hariego za ramię, dotknąć go w sposób, który nie miał powodować bólu. Pod wieloma względami czuł większą bliskość z tym człowiekiem niż z miernotami, z którymi uczył się w szkole przy opactwie, i pozbawionymi kręgosłupa Egzoterykami, którymi obsadzono ambasadę w Ciernistej Rozpadlinie. Zostali połączeni w sposób, który na zawsze pozostanie niedostępny dla tych szaraczków. Nigdy go nawet nie pojmą. Wstał i odwrócił się. – Wiesz... – powiedział w zamyśleniu, wyglądając z namiotu na rozpylone na niebie miliardy gwiazd. – W innych okolicznościach nie zdziwiłbym się bardzo, gdybyśmy zostali przyjaciółmi. – Jesteśmy przyjaciółmi, młody – powiedział Hari, śmiejąc się gorzko. – Chcesz powiedzieć, że tego nie zauważyłeś? Caine’obójca spojrzał w jego mroczne oczy ponad nieruchomym, bladym płomykiem lampy stojącej między nimi i przez chwilę pomyślał o wszystkim, czym się podzielili w ciągu ostatnich pięciu dni. – Nie, nie zauważyłem – odpowiedział powoli, marszcząc brwi i kiwając głową. – Ale chyba masz rację. – Kurwa mać, pewnie, że mam rację. Ale to i tak nie powstrzyma mnie przed zabiciem cię, jeśli kiedyś będę miał szansę. – Hm, oczywiście, że nie, tak samo jak mnie nie powstrzyma to przed wydaniem cię władzom cesarskim, które przeprowadzą egzekucję. – Aha. To jutro rano, tak? Caine’obójcę ogarnęła niespodziewana melancholia, kiedy pokiwał głową. – Tak. Jutro. – Mówisz to takim tonem, jakbyś wcale za tym nie tęsknił. – Bo to prawda. Ale jestem na to gotowy. Jesteś częścią mojego dawnego życia, Hari. Teraz mogę ruszyć dalej. – Jasne, jak sobie chcesz. A gotowy jesteś ruszyć do pieprzonego łóżka? Caine’obójca zerknął raz jeszcze na gwiazdy, na resztki oleju w lampie – to mu przypomniało, jak jest późno. – Chyba jestem. – Więc zamknij się i idź spać. Caine’obójca uśmiechnął się, niemal serdecznie. – Dobranoc, Hari. – Spierdalaj. 5 Wczesnym rankiem następnego dnia, kiedy barka wpłynęła powoli w

główny nurt Wielkiej Chambaygen, wraz z pierwszymi, lśniącymi promieniami wstającego słońca, Caine’obójca wniósł do namiotu Hariego półmisek z gęstą kaszą z soczewicą i soloną wieprzowiną. Usiadł obok jego łóżka, uwolnił mu rękę, żeby sam mógł się nakarmić wielką drewnianą łyżką. Hari zjadł apatycznie ze dwa kęsy i odłożył łyżkę. – Powinieneś zjeść – powiedział Caine’obójca. – To lepsze niż to, co dadzą ci w Donżonie. – Aha, jasne. Można basen? Caine’obójca podsunął Hariemu basen, poczekał cierpliwie, aż załatwi co trzeba, a potem wyniósł basen i opróżnił do rzeki. Kiedy wrócił, Hari nadal nie jadł. Leżał na łóżku, gapiąc się pustym wzrokiem na płótno nad sobą. – Więc co będzie dzisiaj? Znowu zaczniesz z moją ręką? – Nie. Powoli Caine’obójca usadowił się w siadzie wojownika, z podkulonymi nogami. Oparł ręce na udach, lewą dłoń zamykając w prawej i stykając kciuki: pozycja medytacyjna Cichy Krąg. – To nasze ostatnie spotkanie, Hari. Za jakieś dwie godziny przekażę cię Rycerzom Pałacowym, którzy czekają na nas w porcie w Ankhanie, i nigdy więcej cię nie zobaczę... hm, nie, to nie tak. Chciałem powiedzieć, że nigdy więcej nie będę z tobą rozmawiał. Zamierzam być świadkiem egzekucji. – Mhm. Nie rób się sentymentalny. Przez ciebie się rumienię. Caine’obójca spokojnie spojrzał na swoją ofiarę. – Mam do ciebie dzisiaj tylko jedno pytanie. Nawet nie będę nalegał na odpowiedź. Hari zerknął na niego niepewnie. Zmiana w codziennej rutynie obudziła w nim zwierzęcą ostrożność. – Aha, w porządku. – Warto było? Hari się skrzywił. – Czy co było warto? Chodzi o to chrzanienie „gdybym mógł przeżyć życie raz jeszcze”? – Nie całkiem. Nie interesuje mnie twoje życie, Hari, ale wpływ, jaki miało na moje. Chcę wiedzieć, czy ratowanie Pallas Ril siedem lat temu na Stadionie Zwycięstwa było warte tego, co potem przeszedłeś? – Oczywiście, że tak – odpowiedział Hari. – Zrobiłbym to raz jeszcze, w jednej pieprzonej chwili. – Tak? Naprawdę? Po tym wszystkim, co mi powiedziałeś: o zniszczeniu twojej kariery, utracie władzy w nogach, stracie ojca, domu, córki... całego życia. Jesteś pewien? – To znaczy... znaczy... ehm... – Hari zająknął się i odwrócił wzrok. – Nawet nie byliście szczęśliwi. Ty i ona. Sam mi to powiedziałeś. I tak jedyne, co osiągnąłeś, to odwlekanie jej śmierci przez siedem lat. Gdybyś wiedział wtedy, jak ten jeden czyn cię zniszczy, zrobiłbyś to? Hari zasłonił oczy i nie odpowiedział. – Nie musisz odpowiadać. Chciałem tylko, żebyś się nad tym zastanowił. – Faith – mruknął Hari. – A, tak, twoja córka. Wyświadczyłeś jej taką przysługę, sprowadzając ją na swój świat? Czasem w ciągu tych nocy płakałeś przez sen, wiesz? Wiesz, że mówiłeś wtedy „Faith, przepraszam”? Coś wtedy umarło w mężczyźnie, który był Caine’em: jakaś iskierka płomienia, który sprawił, że kiedyś wydawał się taki wielki, zmalała i zgasła. Po raz pierwszy wydawał się stary, zmęczony i prawdziwie, niezaprzeczalnie kaleki. Po długiej chwili, kiedy rozkoszował się tym zgaśnięciem, Caine’obójca wstał i zamierzał wyjść z namiotu, gdy Hari odwrócił się do niego raz jeszcze, z miną lodowatą jak ośnieżona skała. – Chyba mógłbym ci zadać to samo pytanie. 6 Caine’obójca zatrzymał się. Spojrzał przez ramię. – Co masz na myśli? – Zastanawiałeś się kiedyś, ile będzie cię kosztować zniszczenie mnie? – Hari, Hari – zbeształ go Caine’obójca. – Chyba już minął czas, kiedy mogłeś się spodziewać, że potraktuję twoje pogróżki poważnie, prawda? – To nie jest pogróżka, dzieciaku. No dobra, powiedzmy, że rzeczywiście odebrałem c i rodziców. Ty odebrałeś mi żonę i będziesz patrzył, jak umieram. Nieważne. – Hari wzruszył ramieniem. – W porządku. Naprawdę mam to serdecznie w dupie. Już jestem martwy. Ale jak będziesz żył z tym, co zrobiłeś? – A co ja zrobiłem? – parsknął Caine’obójca. – Uratowałem świat przed Wrogiem Boga. – Dzieciaku, dzieciaku... – Hari naśladował besztający ton Caine’obójcy. – Niczego nie uratowałeś. Kiedy udało wam się z Garrettem zabić Shannę, zniszczyłeś Cesarstwo Ankhańskie. Klasztory, Lipke, Kor i Paqulę też. Właściwie wszyscy na tym kontynencie umrą, nim upłynie rok. – To śmieszne. – Pewnie. A myślisz, że co Pallas tam robiła, ty pieprzony kretynie? Upiorny dreszcz przebiegł Caine’obójcy po kręgosłupie, chropowate wzdrygnięcie, jakby przesunął palcami po niepolakierowanym drewnie. – Mówisz o chorobie wicekróla Garrette’a, tej, którą zaraził podludzi. – Wiedziałeś? Caine’obójca spojrzał na szczerze zadziwionego Hariego. Cóż, przynajmniej udało mi się zrobić na nim wrażenie. Żałował, że to nie sprawiło mu przyjemności; żałował, że nie może chłodno odpowiedzieć

„wiem wiele rzeczy”, jak czarodziej z opowieści powtarzanych przy ognisku. Zamiast tego poczuł, że zaciska mu się żołądek, i odpowiedział tylko: – Tak. – Niech to diabli, dzieciaku. – Hari pokręcił głową, mrużąc z niedowierzaniem oczy. – Niech cię... Myślałem, że to ja jestem twardy. Więc to wszystko zaczęło się do Garrette’a, hę? Caine’obójca pokręcił głową. – Wszystko zaczęło się od ciebie. I Creele’a. – Co ci powiedział Garrette? – Powiedział... że to się nazywa haerw... haerwu... – HRVP – podsunął mu Hari. – Zgadza się. Ile Vinse powiedział ci na ten temat? Caine’obójca nagle poczuł, że w płóciennym namiocie zgęstniało powietrze. Było gęste jak woda, jak gulasz, ledwie mógł je wciągnąć do płuc. – Wystarczająco dużo – odpowiedział cieniutkim głosem. – A mimo to zrealizowałeś plan. – Nie rozumiesz. – Garrette nie żył. Mnie dorwałeś. Dlaczego Pallas musiała zginąć? Caine’obójca pozwolił sobie na wąski, zimny uśmieszek. – Powody są dla prostaków. Ale Hari patrzył spokojnie, dopóki jego rozmówca nie odwrócił wzroku. – Mógłbym powiedzieć, że myślałem, że uratuje cię z moich rąk – odpowiedział Caine’obójca. – Mógłbym powiedzieć, że z powodu umowy, którą zawarłem w imieniu Klasztorów i której musiałem dotrzymać. Ale to nie byłaby prawda. Prawda jest prostsza i zarazem bardziej skomplikowana: zginęła, bo ją kochałeś, a ja chciałem patrzeć, jak ty patrzysz na jej śmierć. Hari pokiwał głową, ściągając brwi, jakby rozumiał i szanował takie pragnienie. Znowu zmrużył powieki. – Zastanawiałeś się kiedyś, dlaczego Garrette chciał jej śmierci? – Powiedział... powiedział, że uchroniłaby elfy przed tą chorobą. – Nie tylko elfy. Upiorny dreszcz groził, że przemieni się w drżenie. – Wicekról zapewnił mnie, że ludziom nie grozi... – Ludziom. Jasne. – Cień dawnego, wilczego uśmiechu Caine’a powrócił na usta Hariego. – Tylko trzeba pamiętać, że dla Garrette’a ludzie to Artanie. Zrozumienie tych słów przyprawiło Caine’obójcę o mdłości. – Oto pytanie. Garrette cię zaszczepił, prawda? Prawdopodobnie zaszczepił większość ludzi w Transdei. Wzięli taką czarną rzecz, przycisnęli ci do ramienia, pociągnęli za cyngiel i to zrobiło takie pssyt. Dostałeś to? – Tak... tak, dostałem. I wszyscy pracownicy ambasady, większość górników i tragarzy kolejowych... – Jesteś szczęśliwym zwycięzcą, dzieciaku. Główna nagroda: miejsce w pierwszym rzędzie w chwili końca świata. – Powiedział... powiedział, że to tylko środki ostrożności... – I tylko dlatego, że to przyszło z tego świata, z mojego świata, a on miał cały ten bajerancki sprzęt i w ogóle, uznałeś, że wie, co mówi. – Ja... – Caine’obójca zamknął oczy. – Tak. – I to jest problem z wami, tępakami, którzy myślą, że mają wykształcenie – zadrwił brutalnie Hari. – Zawsze myślicie, że jak ktoś mówi tak jak wy, to nie jest kretynem. Ale on był kretynem. I ty też, bo myślałeś, że on nie jest. Caine’obójca nie potrafił odpowiedzieć. – To już się rozpętało w Ankhanie. Dlatego Pallas się zjawiła. Ludzie chorują. Prawdziwi ludzie. Już umierają. Zabijają się. Zamykają się w gorączce, bo już na tyle im odbija, że myślą, że wszyscy chcą ich zabić. Shanna... Pallas... była jedyną nadzieją dla ludzi na tym kontynencie. Zabiłeś ją. Moje gratulacje. Będziesz mógł patrzeć, jak wszyscy umierają. Caine’obójca wyciągnął na oślep rękę i złapał się płótna namiotu, żeby nie stracić równowagi. – Patrzeć... – wymamrotał. – Pewnie. To właśnie zapewniła ci ta mała czarna, sycząca rzecz. Nie zachorujesz. Jesteś odporny, jak ja. Masz fart, co? – Kłamiesz – wymamrotał Caine’obójca. Podobało mu się, jak to zabrzmiało, więc powtórzył z większą mocą: – Kłamiesz. Wymyśliłeś to wszystko. Oczywiście, że kłamał – czy to nie ten człowiek był kiedyś Caine’em? Caine’obójca ranił go od wielu dni, i to była jedyna rzecz, jaką ten kaleka mógł wymyślić, żeby odpłacić się oprawcy: głupie, złośliwe kłamstwo. – Aha, jasne. Pewnie. Kłamię – zgodził się Hari z ponurym uśmiechem drapieżnika. – Przecież masz te swoje moce, użyj ich, ty durny złamasie. – Nie muszę – odpowiedział stanowczym głosem Caine’obójca. – To oczywiste kłamstwo. Dlaczego Królowa Aktirich miałaby zawracać sobie głowę ludźmi z Ankhany? – Może dlatego, że nie była żadną pieprzoną Królową Aktirich. Może dlatego, że Kościół kłamał na jej temat przez te wszystkie lata. Może dlatego, że troszczyła się o wszystko, co żyje, nawet o takich bezużytecznych tępych złamasów jak ty. Hari otaksował go wzrokiem, obrzucił przeciągłym spojrzeniem od stóp do głów, jakby oceniał każdą jego cechę. A potem powiedział: –

Złożyłeś przysięgę, kiedy stałeś się bratem zakonnym. Złożyłeś przysięgę, że od tego dnia z każdym oddechem będziesz wspierał Przyszłość Ludzkości i jej bronił. I tak jej dotrzymałeś. Zabiłeś ich. Ich wszystkich. Wybiłeś całą rasę ludzką, bo chciałeś mnie zranić. Caine’obójca chwycił się płótna obiema rękami. Żołądek mu się wzburzył, w gardle urosła gula. – Ty też złożyłeś przysięgę – upierał się desperacko. – I spójrz na wszystkie niezliczone życia, które odebrałeś, na cierpienie, które spowodowałeś...! – No tak, cóż, sam to powiedziałeś – odparł Hari, wzruszając ramieniem. – Jestem Wrogiem Boga. 7 W porcie, poniżej miejsca, w którym stał Caine’obójca, orkiestra wojskowa zaczęła grać „Król nad króle”, maszerując w miejscu. Pierwsze nuty cesarskiego hymnu sprawiły, że powrócił do teraźniejszości. W refrenie, po pierwszej zwrotce różnorodne dźwięki zazębiły się jak zębatki w przekładni; złote światło słoneczne rozbłyskiwało na wypolerowanym mosiądzu zgodnie z ociężałym rytmem. Rycerze Pałacowi zajęli krokiem marszowym swoje miejsca wokół wozu, beznamiętni jak lalki pod zdobionymi złotym filigranem stalowymi hełmami. Ich halabardy w kolorze krwi zakreśliły identyczny łuk, jak ramiona pięćdziesięciu idealnie zsynchronizowanych metronomów. Egzoterycy, którzy nieśli nosze z kaleką, chwycili za sznury przy uzdach koni i ruszyli. Mężczyzna, który był Caine’em, zwisał z pasów mocujących go do stojaka na platformie, kołysząc się lekko wraz z wozem, z głową spuszczoną, jakby był nieprzytomny. Orkiestra przeszła gładko od „Króla nad króle” do „Bożej sprawiedliwości”. Caine’obójca wyprostował się. Powoli, z rozmysłem wyciągnął z dłoni drzazgę i zmarszczył brwi, widząc kropelkę krwi, która zebrała się w maleńkiej rance. Jak to się stało, że tak łatwo dał się pokonać? Już nie wątpił w to, że Hari powiedział mu prawdę. Cokolwiek stało się w Mieście Obcych, to było tylko preludium. Miasto chorowało, ropiało szaleństwem. Wyczuwał to, wyłapywał zapach choroby w powietrzu. Mógł zamknąć oczy i zobaczyć: zobaczyć pot na bladych, zimnych czołach; oczy płonące gorączką, rzucające ukradkowe spojrzenia, podczas gdy drżące ręce ostrzyły noże; bąbelki piany w kącikach wysuszonych, pękających ust. Nie potrzebował mocy, żeby zobaczyć to wszystko. Widział, że to tam jest. Wiedział, bo kłamstwo było zbyt proste. Zbyt tanie. A wiedział po wielu latach studiów, że zwycięstwa Caine’a nigdy nie były tanie. Zawsze kosztowały, ostatecznie kosztowały więcej, niż stać było na to samego Boga. Ogarnęła go trwoga, dreszcz niesamowitości, kiedy policzył dni i noce ich podróży z gór. Hari wiedział to od samego początku. Jednym prostym zdaniem człowiek, który był Caine’em, wbił Caine’obójcy jego własne zwycięstwo prosto w serce i spalił trupa, aż został tylko trujący popiół. Przez cały ten czas, mimo bólu, chował to w sobie, czekał. Czekał, aż ten cios będzie mógł zabić. Własne przeznaczenie zdradziło Caine’obójcę, uczyniło z niego niszczyciela na skalę, która przerastała nawet Cainea. Przeznaczeniu – zrozumiał z gorzką pewnością – nie można ufać. Nie miał pojęcia, co teraz powinien zrobić. Nie mając przeznaczenia, które by nim kierowało, zagubił się w rozległej ciemności. Każdy obrany kierunek będzie całkowicie przypadkowy; nie będzie miał więcej sensu, nie przyniesie więcej nadziei niż siedzenie w miejscu. Które nie miało żadnego sensu i nie oferowało żadnej nadziei. Przeskoczył przez poręcz i wylądował na pokładzie jak kot. Na tę potrzebę istniała tylko jedna odpowiedź, a ta odpowiedź znajdowała się w topornym namiocie, który pełnił funkcję kabiny Hariego. Wszedł do środka. Jego dobytek ograniczał się do trzech rzeczy: kufra z ubraniami, skrzyni z mieczem świętego Berne’a przywiezionym z gór, aby bezpiecznie spoczął w ambasadzie ankhańskiej, oraz urządzenia wielkości walizki z dwoma uchwytami pokrytymi złotą blachą i zwierciadłem z posrebrzanego szkła pomiędzy nimi. Za te uchwyty złapał Caine’obójca i w to lustro właśnie spojrzał bladymi jak lód oczami. To ostatni raz, powiedział sobie – obiecał sobie jak pijak sięgający po jeszcze jedną szklaneczkę whisky, żeby popodziwiać bursztynowy blask w słońcu. Ostatni raz. Jęknął jak namiętny kochanek, nisko i gardłowo, kiedy wszedł w człowieka, który był Caine’em. 8 Chyba to ryk publiczności wyciąga mnie z czarnej dziury. Ludzie są wszędzie, wszędzie wokół mnie, gapią się, krzyczą, wiwatują, wytykają mnie palcami. Gdzieś w pobliżu jest też orkiestra... O, tam są, maszerują na

przodzie, grając jakieś wyjątkowo paskudne gówno, które brzmi jak pieśń pogrzebowa Maksa Regera w transkrypcji Johna Philipa Sousa. Łańcuchy – przykuli mnie łańcuchami, jakby istniała szansa, że mógłbym uciec: nadgarstki przypięli mi kajdanami do talii; łańcuchami (długimi na dwie stopy i grubszymi niż mój palec) przymocowali mnie w jakiejś uprzęży dla wisielców do znajdującej się przede mną kłody; kolejne łańcuchy podpięli do pasów na moich ramionach i teraz zwisam na nich z jakiegoś drewnianego stojaka, dzięki czemu każdy może się na mnie napatrzeć. Ludzie zwieszają się z okien, machają, rzucają różnymi rzeczami – gruda czegoś mokrego uderza mnie w prawą rękę i rozbryzguje się na piersi; duszący, przyprawiający o mdłości smród przywołuje z mojej steranej pamięci słowo: fura. Tak nazywano wozy podobne do tego, na którym jadę w tej koszmarnej paradzie – fura. We Francji takim wozem na gnój wożono skazańców. Przykuli mnie w wozie na gnój. Ładny dzień na paradę. Słońce zawsze świeci tu jaśniej, jest bardziej żółte i gorętsze, przepływające obłoczki, jak z waty, są czystsze i konkretniejsze, gdy przetaczają się przez niebo tak niebieskie, że człowiekowi chce się płakać. Gorąco jak na tę porę roku, gorąco jak w Los Angeles jesienią, a Ankhana zwykle bardziej przypomina Londyn. Mgła i deszcz, o tym marzę – o czymś, co zagoniłoby tłumy do domów, o czymś, co naprawdę mówiłoby „Anglia”. O tym marzę, jakby mi zostały jeszcze jakieś życzenia. Zamiast tego dostałem Hollywood. Myślę, że na swój chory sposób to nawet pasuje. Przypomina mi się ze starych filmów, że na takim wozie powinno się stać wyprostowanym. To tradycja. Jeszcze jedna pieprzona rzecz, której nie mogę zrobić jak trzeba. Opowieść o dwóch miastach... Scaramouche... Szkarłatny Kwiat z Leslie’em Howardem... to był ulubiony film Shanny... Shanna. O, Chryste... Ciężar tej myśli grozi tym, że resztki mojego kręgosłupa pękną, i światło dnia ucieka ode mnie, kiedy spiralą znowu opadam w czarną dziurę. W czarnej dziurze panuje ciepła i przyjazna ciemność. Tutaj żyłem, tu przetrwałem większość dni od Transdei, za każdym razem, kiedy Raithe, skurwysyn o zamszowej twarzy, zostawiał mnie w spokoju. Za towarzystwo mam tam przyjazne fantazje o tym, że ktoś odstrzeliwuje mi łeb jednym z karabinów noszonych przez niektórych braciszków Raithe’a pod szatami, tak żeby przypominały ukryte miecze. Czuję dokładnie, jak to by wyglądało, ale w zwolnionym tempie, na filmie kręconym dwieście klatek na sekundę: pocisk wchodzi, rozdzierając skórę głowy i przebijając czaszkę, leci, rozłupując mi mózg, a za nim nadchodzi zapomnienie, aż w końcu z drugiej strony mojej głowy wybucha dziura wielkości pięści. Mogę sobie o tym marzyć i być szczęśliwym. Strzał w głowę to tyko jeden z moich przyjaciół. Czasem pocieszam się krótkim ostrzem w sercu – ciemność wspina się tętnicą szyjną jak krew kłębiąca się w wodzie morskiej; czasem kłąb krwi jest dosłowny, kiedy patrzę, jak, pulsując, wypływa z otwartych nadgarstków. Nadgarstki, do diabła – kroiłem dość mięsa w swoim życiu, żeby lepiej to załatwić, gdyby dano mi szansę. Wystarczyłoby mi ostrze calowej długości, żeby otworzyć sobie tętnicę udową – to by mi dało rajskie zapomnienie niemal tak szybko jak cios w serce. To byłoby łatwe. Żadnego wahania przy cięciu: moje nogi już są martwe. Nawet by nie zapiekło. Nie potrzebuję bólu. Nie zamierzam się karać. Liczy się tylko niepamięć. Wszystko poza tym to jedynie gra wstępna. Naprawdę chciałbym odpocząć, odpłynąć w półdrzemkę, żeby odciąć się od brzydkiej prawdy na swój temat, ale tłum mi nie pozwoli. Cały czas skanduje moje imię w obrzydliwy, kpiący sposób, co tylko przypomina mi, że ludzie w masie to naprawdę nędzne kreatury. Kiedy miałem dziesięć lat, próbowałem zabić dzieciaka, który tak wyśpiewywał moje imię – jedyna różnica polegała na tym, że on znał moje prawdziwe imię. Ci idioci cały czas nazywają mnie Caine’em. Zignorowałbym ich, ale upierają się – z pomocą kawałków owoców, jajek, grudek końskiego łajna i od czasu do czasu kamieni – żebym poświęcił im uwagę. Co pewien czas ktoś rzuca garścią żwiru; część przykleja się do żółtka jaj, miąższu owoców i lepiącego się gówna, część wpada mi za kołnierz, zsuwa po piersi, plecach, żebrach i drapie otwarte rany od poparzeń. Parada przechodzi trochę zbyt blisko niektórych budynków, a dzieciaki w oknach urządzają sobie zawody, kto splunie największą grudą flegmy na moje włosy. Nie można odpocząć sobie w ciemności, kiedy cały czas leci na ciebie gówno, orkiestra ryczy i słońce odbija się od każdego

opalizującego galonu, mosiężnego rogu i halabardy wypolerowanej jak szkarłatne stalowe lustro. A najgorsze jest to, że – to naprawdę odrażająca obrzydliwość, która każe mi gardzić sobą tak, że to przekracza wszelkie masochistyczne fantazje o nienawiści do siebie – nie mogę przestać grać. Nadal to robię: nadal patrzę, nadal komentuję, nadal opisuję, co czuję. Nawet na dnie dołu, gdy płynę ku ciemności, mojemu jedynemu pragnieniu, muszę sobie mówić, co robię. Mówię sam sobie. Siedem lat temu, kiedy byłem po raz ostatni w Ankhanie, kiedy leżałem na mokrym piasku Stadionu Zwycięstwa, myślałem, że rozumiem. Myślałem, że wiem, kto naprawdę jest moim wrogiem: moja widownia. Ale nadal gram. Teraz moją jedyną widownią jestem ja sam. O boże, boże, jaką obrzydliwą, obrzydliwą istotą jestem. Bo przecież właśnie po to wszystko to robiłem. Po to, co tu teraz jest. Co się teraz dzieje. Dla tej parady. Dlatego właśnie Shanna nie żyje. Dlatego Faith odeszła na zawsze. To właśnie zabiło tatę i ukradło każdą radość, o której marzyłem. I tak właśnie: oto tu jestem. W centrum uwagi. Główne Wydarzenie. Orkiestra gra, słońce świeci, ludzie w Ankhanie skandują moje imię – żadne piekło nie mogłoby bardziej boleć. I wszystko po to, żebym mógł być gwiazdą. 9 Caine’obójca oderwał się od Zwierciadła Caine’a, łapiąc spazmatycznie powietrze. Otarł pot z ust drżącą ręką. Powinienem był wywalić to przeklęte urządzenie do rzeki, pomyślał. Zapanował nad drżeniem i uspokoił oddech, ale osłabienie w członkach sprawiło, że zatoczył się, wychodząc. Zamiast wyrzucić Zwierciadło Caine’a do rzeki, gdzie było jego miejsce, Caine’obójca niechętnie dał srebrnego barona ogrowi, który pracował przy żerdzi na barce, żeby zaniósł je razem z kufrem z ubraniami do ambasady. Skrzynkę z Kosallem zaniesie osobiście. Była wąska i płaska, o połowę dłuższa niż jego ręka, zbudowana z lekkich, sprężystych deseczek pokrytych skórą i połączonych mosiężnymi gwoździami. Trzymał skrzynkę tak, jak się trzyma dziecko. Zmarszczył brwi. Znajdowała się w niej najświętsza relikwia Kościoła, utracona na siedem lat; broń mocy, za pomocą której święty Berne nie tylko obalił Księcia Chaosu, ale teraz również zgładził Królową Aktirich. Caine’obójca uznał, że to niezwykle ciekawe: chociaż dobrze wiedział, że Caine to tylko człowiek, że Berne był gwałcicielem i mordercą, a później trupem napędzanym przez demona, i że sam Ma’elKoth nie był niczym więcej jak politycznym więźniem na ziemiach Aktirich, niesienie tej broni mimo wszystko wywołało w nim pobożny dreszcz. Mimo że teraz znał prawdę kryjącą się za wiarą, którą praktykował przez tyle lat, wiara pozostała. Jakimś cudem nadal był w stanie widzieć w Cainie i zwykłego człowieka, i Wroga Boga, nie czując sprzeczności. W skrzynce leżało ostrze, które było tylko bronią, ale też mitycznym symbolem mocy boga – który był tylko człowiekiem, a mimo to bogiem. Ciekawe, w rzeczy samej. Jako symbol miecz był dla niego zbyt potężny. Wcześniej zamierzał – i nadal miał taki plan – zamknąć go w Chronionym Skarbcu ambasady. Pozwoliłby zdecydować Radzie Braci, co ostatecznie zrobić z mieczem. Ale nie mógł po prostu przewiesić go przez ramię i odejść, nie teraz. Przewiózł miecz rzeką, dostarczył bezpiecznie, nigdy nie otworzył skrzynki... Nie był w stanie oddać go, nie spojrzawszy na niego raz jeszcze, ten ostatni raz. Nie mógł jednak zmusić się do otwarcia pudła w tej chwili, w tym miejscu, nie w tym topornym namiocie z płótna i deszczułek, nie, kiedy w każdej chwili ktoś może mu przeszkodzić, odkryć go. Nie, kiedy mogą go podejrzeć jakieś tępe, niczego niepojmujące oczy. To nic wstydliwego, upierał się w myślach. Nie ma w tym nic wstydliwego, ale to osobista sprawa. Wsunął skrzynkę pod ramię i wyszedł na zalany słońcem pokład. Wokół niego załoga barki była zajęta prostymi pracami, czasem tylko ktoś zerkał na niego obojętnie. Kiedy stał w progu namiotu, przyczłapał do niego załogant. – Schodzi pan? Namiot już niepotrzebny? – Namiot? – powtórzył z roztargnieniem Caine’obójca, odsuwając się. – Tak. Już niepotrzebny. A jednak nie mógł się zmusić, żeby wynieść pudełko z barki. Oczywiście najprościej byłoby wejść do miasta, znaleźć sobie pokój w jakiejś tawernie, pokój z zamkiem w drzwiach. Najprościej, ale to nie znaczy, że łatwo. Wręcz przeciwnie. Gdzieś w głębi jego trzewi czaił się strach w związku z tym, co zamierzał zrobić, jakby miecz miał nad nim władzę, podobnie jak Zwierciadło Caine’a. Tu, na barce, jakoś nad tym panował. Ściskając skrzynkę pod pachą, złożył palce w skomplikowany węzeł, odetchnął głęboko trzy razy i zniknął ze świadomości załogi barki. Każdy, kto na niego spojrzy, w

jednej chwili zapomni o jego istnieniu; każdy, kto o nim pomyśli, uzna, że zszedł z pokładu razem z triumfalnym pochodem. Caine’obójca przekradł się na pokład rufowy, przyklęknął i wpełzł w wąski tunel między niechlujnie ustawionymi skrzynkami z towarem wiezionym do Terańskiej Delty, gdzie Wielka Chambaygen wpada do morza. Przyklęknął, położył skrzynkę na pokładzie przed sobą. Zamknął z czcią oczy, po omacku otworzył zasuwki i odchylił wieko. Zakrył twarz dłońmi i oddychał przez palce, dopóki się nie uspokoił. Potem powoli otworzył oczy i zabrał ręce. Spojrzał na nagie ostrze w wyścielanym niebieskim aksamitem etui. Cienie skrzynek były poprzecinanie światłem słonecznym przebijającym się przez szczeliny między deskami. Jeden z promieni padał na ostrze Kosalla, złocąc je. Długa, prosta, szara stal, przy jelcu szeroka na dłoń, z wymalowanymi srebrnymi runami, teraz pociemniała od brązowych plam krwi Królowej Aktirich. Nie otarł posoki, bojąc się, że zniszczy nieznaną magję zawartą w runach, i z tego samego powodu nie włożył ostrza do pochwy. Kosall. Ostrze świętego Bernea. Rękojeść miała półtorej piędzi długości, głowicę w kształcie prostej, stalowej gałki i była owinięta poplamioną od potu skórą. Ręce mu się trzęsły, przysuwały się i odsuwały jak niespokojne ćmy. Ośmieli się podnieść miecz ten jeden raz? A mógłby nie? Położył palce na jelcu, delikatnie, jakby składał pocałunek. Pogładził zimną stal, a potem śmiało wziął ją do ręki. Kiedy zacisnął dłoń na owiniętej skórą rękojeści, miecz ożył. Ciepłe, pomrukujące mocą ostrze sprawiło, że prawie osłabł z żądzy. Wyjął miecz z etui i wzniósł go przed oczami. Ostrze, które przecięło ciało Caine’a. Trzymając skórę poplamioną potem świętego Berne’a, czuł to: czuł, jak bucząca stal przecina skórę, twarde mięśnie brzucha Caine’a i kłębowisko wnętrzności, jak skwierczy u podstawy kręgosłupa. Nie mogąc złapać tchu, trzęsąc się, sięgnął umysłem i dotknął stali, badając jej energię i szukając w niej wspomnienia krwi i kości Caine’a. Swoją mocą wejrzał w ostrze... I coś wewnątrz klingi pochwyciło go, złapało jego oczy, serce, członki. Z gardła niemal wydobył się krzyk, zduszony konwulsyjnym uściskiem; Caine’obójca wygiął się w łuk, oczy uciekły mu w głąb czaszki. Poleciał do tyłu, w ciemność. Kiedy uderzył o pokład, odbił się jak drewniana lalka. Smoczyca była człowiekiem, ale była też smoczycą. Wiele napisano już w innych miejscach o naturze smoczego rodzaju. Większość z tych rzeczy to bzdury. Smoki jako gatunek nie są złymi stworzeniami nastawionymi na bezmyślną rzeź. Nie są tylko wielkimi, skrzydlatymi jaszczurkami, śpiącymi na kopcach skarbów. Nie są też siłami żywiołów ani skarbnicami nadnaturalnej mądrości. Przede wszystkim są indywidualistami. Prawdziwa natura jednego może się bardzo różnić od natury drugiego. Istnieją jednak pewne twierdzenia, które spokojnie można uznać za prawdziwe dla całego gatunku. Smoki bywają zwykle zaborcze, mściwe, zazdrosne, jeśli idzie o ziemię i własność, wyjątkowo zawzięte, gdy stają w ich obronie. Chociaż niełatwo wpadają w gniew, potrafią być niezwykle niebezpieczne, gdy już się rozgniewają, nie mniej niż smoczyca broniąca młodych. Pod tym względem smoki bardzo przypominają ludzi. Dlatego właśnie smoczyca mogła być człowiekiem, a mimo to smoczycą. Żyła zgodnie z obyczajami swojego rodzaju; cierpliwie nadzorowała swoją własność i na przestrzeni lat stopniowo, powoli rozszerzała jej granice. Opiekowała się swoimi stadami, pomnażała bogactwo, od czasu do czasu napadała na nieostrożnego sąsiada. Trzymała się niemal zupełnie na uboczu, niezainteresowana wydarzeniami w szerszym świecie. Możliwe, że nigdy by się nie pojawiła w tej historii, gdyby nie to, że w czasie jednej napaści – napaści w imię zemsty na swoim najbardziej znienawidzonym wrogu – zabrała dziecko rzeki. Dziecka rzeki szukał bóg pyłu i popiołów. I tak smoczyca stała się częścią tej historii. TRZYNAŚCIE 1 Avery Shanks otarła krew z rozciętej dolnej wargi, spojrzała na wnuczkę i zastanowiła się nad fundamentalną nieprzewidywalnością życia. To była nietypowa rozrywka i odkryła, że jest to dla niej trudne i niewygodne. Uważała się raczej za osobę aktywną niż skłonną do kontemplacji – kobietę czynu, szybko podejmującą decyzje. Była działaniem. Czasownikiem. A jednak teraz nieoczekiwanie rzeczywistość zaszła ją od tyłu i ogłuszyła. Czasownik stał się dopełnieniem, przyszpilonym i pobitym przez siłę, której nie była w stanie się przeciwstawić. Ta siła nie dbała o jej obraz samej siebie jako bezlitosnej w swojej determinacji. Pozwalała jej tylko na podejmowanie decyzji

w ograniczonym zakresie, sztywno zamkniętym w murach twierdzy, jaką było jej serce. Avery Shanks, która żyła prostymi zdaniami oznajmującymi, teraz musiała zaakceptować tryb warunkowy, choćby nie wiadomo jak bardzo ją to gryzło. Możliwe, że kochała to dziecko. Tylko nieliczni z tych, którzy znali Avery Shanks, podejrzewaliby, że jest zdolna do takich uczuć. Gdyby ją samą zapytać, zaprzeczyłaby. Dla niej miłość była mniej uczuciem – bardziej presją, fizycznym naciskiem – które ściskało jej serce, płuca, każdą jej część, i dręczyło bezlitośnie. W szaleńczych chwilach zwidów, jakie jej się przytrafiły, gdy za bardzo pobłażała sobie z alkoholem i środkami uspokajającymi, widziała potwora na swoim ramieniu, którego macki wsuwały się do jej piersi przez zaciskające się usta w ciele. Ten potwór odrażającymi mackami zmuszał ją do ruchu, do podejmowania niemądrych decyzji i idiotycznych działań, a czasem zwyczajnie, po prostu z czystej złośliwości, zadawał jej ból. Tym właśnie dla Avery Shanks była miłość. Kochała Karla. Siedem lat brutalnego zaprzeczania samej sobie sprawiło, że potwór, który torturował ją od śmierci Karla, skurczył się, niemal stracił panowanie nad nią i w końcu mógł tylko od czasu do czasu wywołać bolesny skurcz. Teraz żołądek Avery Shanks zaciskał się ze strachu, kiedy patrzyła na wnuczkę: ten potwór mógł wrócić. I miał twarz dziecka, które zobaczyła pierwszy raz raptem tydzień temu. – Faith – powiedziała stanowczo, chociaż jednocześnie wyciągnęła rękę z lękliwą czułością, żeby wygładzić włosy dziecka; Karl w jej wieku miał prawie takie same włosy. – Faith, musisz leżeć i nie ruszać się. Leż nieruchomo dla babci, hm? Faith powoli się uspokoiła. Z drżeniem opadło napięcie w jej ciele – jakby nagle poluzowano linę nośną mostu wiszącego. Od dwóch dni prawie się nie odzywała, a jej oczy pozostawały puste jak letnie niebo. Ściany pokoju, podłogę i sufit wyłożono miękkim, sprężystym białym plastikiem. SynTech podpisał kontrakt na produkcję cel aresztu dla Policji Społecznej poprzez Petrocal, firmę, którą nabył dzięki małżeństwu Avery z ojcem jej dzieci, nieżyjącym już Carltonem Norwoodem. Dzięki temu przygotowanie tego pokoju w rezydencji Avery w Bostonie było szybkie i względnie tanie. Ekran szerszy niż rozpiętość rąk Faith dominował na jednej ze ścian, ale specjalnie go rozstrojono, więc tylko śnieżył. Oceaniczny szum sączył się z ukrytych głośników. Od niedzielnego poranka to było jedyne pomieszczenie, w którym Faith mogła otworzyć oczy i nie krzyczeć. Technik podziękował Avery skinieniem głowy i podniósł tiarę z niebieskawoszarego metalu, z której wyrastały delikatne, niemal niewidoczne sondy nerwowe. – W porządku, Biznesmenko Shanks. Spróbujmy jeszcze raz, dobrze? Avery westchnęła. – Tak. Ale to ostatni raz. Pogłaskała Faith po rękach i stanowczo złapała ją za nadgarstki. – Nie ruszaj się, Faith. Nie będzie bolało, obiecuję. Od niedzieli przeprowadzono na dziecku dziesiątki badań – każde możliwe badanie neurologiczne, które można było wykonać, stosując jednocześnie środki uspokajające. Nie wykryto niczego nieprawidłowego. Pracownik Lieberman, osobisty Lekarz Avery Shanks, sprytnie zdiagnozował „chroniczną katatonię idiopatyczną”. Kiedy zajrzała do słownika i odkryła, że taka diagnoza w prostym języku znaczy „dziecko nie będzie się ruszać, nie będzie mówić i nie wiem dlaczego”, natychmiast go zwolniła. Następny Lekarz, który badał Faith i nie był w stanie znaleźć organicznej przyczyny jej zachowania, zasugerował, że mogła przeżyć jakiegoś rodzaju wstrząs emocjonalny. Avery warknęła tylko, że nie potrzebuje neurologa za sto marek za godzinę, żeby jej mówił, że dziecko, które z katatonii przechodzi w konwulsje i z powrotem, może mieć problemy emocjonalne. Wreszcie, w desperackim odruchu postanowiła podłączyć dziecku zestaw sond nerwowych, które działają trochę jak niewymagająca interwencji chirurgicznej wersja myśloemitera. Czuła, że jeśli będzie mogła zobaczyć to, co zobaczyła Faith, to może zrozumie, dlaczego mała tak cierpi. Obawiała się, że już rozumie. Sondy nerwowe były ostatnią próbą przekonania siebie, że jednak się myli. Proces dopasowywania i dostrajania sond doprowadził Faith do ataku z konwulsjami, pomimo dużej dawki środków uspokajających. Próbowali dokonać wstępnej regulacji, dopóki była uśpiona lekami, ale kiedy się obudziła, napady były dwa razy gorsze. Każda próba unieruchomienia Faith – z wyjątkiem dotyku Avery – dawała podobne efekty. I tak, ostatnią próbę podjęto, korzystając jedynie z dotyku i głosu Avery, które miały uspokoić dziecko. Avery trzymała Faith za nadgarstki i mruczała jej do

ucha obce słowa, wyrażenia, które niezręcznie brzmiały w jej ustach: – Cicho, Faith. Nikt nie zrobi ci krzywdy. Babcia tu jest i wszystko będzie dobrze. Jeśli to nie podziała, będzie musiała w końcu wezwać Tan’elKotha. Opuściła głowę, z siwymi włosami ściętymi na jeża, krzywiąc się i zaciskając usta tak, że tworzyły twardą linię, ostrą jak skalpel. Obiecała sobie, że najpierw sprawdzi każdą inną możliwość. Zbyt wiele razy oglądała pośrednio Z miłości do Pallas Ril; doskonale wiedziała, że Tan’elKothowi nie można ufać. Nawet odrobinę. Mocniej zacisnęła ręce na nadgarstkach Faith, kiedy technik spróbował wsunąć raz jeszcze tiarę na głowę dziewczynki. Poprzedni atak drgawek był na tyle gwałtowny, że Faith zaczęła wymachiwać lewą ręką – a od początkowego napadu prawie nie poruszyła żadną kończyną. To nieoczekiwane machanie ręką zamieniło się w celny cios i Avery miała teraz opuchniętą i lekko zakrwawioną wargę. Przez większość sobotniego popołudnia – w czasie lotu do domu i później – zajmowała się niezbędnymi przygotowaniami: szkoła z internatem, guwernantka, nakaz sądowy przyznający jej prawo do wszystkich ubrań Faith, zabawek i wszelkiej własności z domu Michaelsona, potok sprzedawców wędrujących przez rezydencję Shanksów z najróżniejszymi ubraniami i dodatkami stosownymi dla młodej Biznesmenki w pierwszych miesiącach szkoły. Spędziła więcej czasu z Faith niż to zapewne było niezbędne. Odkryła nieoczekiwaną przyjemność, jaką dawało jej towarzystwo tego dziecka. Posłuszeństwo Faith, które nigdy nie było służalcze, zrównoważone i szczere spojrzenie, spokojne przyjmowanie każdego słowa Avery w połączeniu z nieustraszoną odwagą i pewnością siebie... niemal pod każdym względem, pomyślała z rozmarzeniem Avery, było to dziecko, jakie sama chciałaby mieć. Zamiast tego obarczono ją trójką narowistych słabeuszy: synów, którzy dokuczali sobie nawzajem – i jej – ciosami w plecy i drobnymi zdradami, lizusostwem i manipulacjami, za pomocą których chcieli wkraść się w jej łaski. Nawet Karl, jej kochany, złoty chłopiec, najmłodszy i najbystrzejszy z synów – nawet on nie dorastał do nazwiska Shanksów. Och, zbliżył się do tego celu bardziej niż bracia, to prawda: przeciwstawiając się jej wyraźnym życzeniom i wstępując do Konserwatorium Studyjnego, by realizować karierę Aktorską, okazał się jedynym dzieckiem, które udowodniło, że ma kręgosłup. To była jej wina: źle wyszła za mąż. Firma jej męża, Petrocal, ukrywała swoją słabość do chwili ceremonii, która wprowadziła go pod egidę imperium Shanksów. Gdyby wiedziała, jak nędzna jest ta firma, nigdy by za niego nie wyszła. Siła korporacji odzwierciedla siłę i charakter właściciela. Ale kiedy patrzyła na Faith, zastanawiała się, czy może nie żądała zbyt wiele od Karla. Może prawdziwa moc charakteru Shanksów przeskoczyła o jedno pokolenie. Może Shanksem, na którego czekał świat, jest ta złotowłosa dziewczynka. To była oburzająco romantyczna fantazja – z gatunku tych mglistych marzeń, za które jej dziecko zostałoby co najmniej surowo zbesztane – ale ze wszech miar było to możliwe. I już sama ta możliwość była upajająca. Tamtego sobotniego wieczoru pomimo złowieszczego tonu rozmowy z Tan’elKothem, Avery Shanks znalazła się niebezpiecznie blisko szczęścia. Ale w niedzielny poranek... Hari... Hari, jestem ranna, musisz mi pomóc. Hari, Hari, proszę... I to niewinne, romantyczne marzenie, na które Avery Shanks sobie pozwoliła – choć na tak krótko – w tej jednej chwili spaliło jej serce na popiół. W mroku tych zgliszcz, głęboko pod dogasającymi szczątkami, czuła, że za nową ranę zadaną przyszłości Shanksów w jakiś sposób winę ponosi Michaelson. Znowu. Dziecko resztę dnia spędziło pod wpływem środków uspokajających. Za każdym razem, gdy się budziło, znowu zaczynały się krzyki i drgawki. Lekarz Lieberman przypuszczał, że konwulsje pojawiają się pod wpływem nagłych bodźców: hałasu, ruchu, dotyku. Faith była względnie spokojna, gdy zostawiało się ją samą w ciemnym, cichym pomieszczeniu, ale Avery nie mogła na to pozwolić. Sama była tak zamykana w dzieciństwie; szafa była standardową karą wymierzaną jej przez ojca za niewłaściwe zachowanie. Avery uważała się za łagodną, kiedy karała własne dzieci, bo zrezygnowała z zamykania na rzecz pasa. W tę niedzielę, późnym wieczorem, kiedy szykowała się do snu, złapała się na tym, że myśli o dziecku – powracał do niej uporczywy obraz Faith szlochającej w ciemności. Dwa koktajle, podwójna dawka teravilu i nawet przedłużony, intensywny seks z Lexim, jej obecnym chłopcem na zawołanie, w oczekiwaniu, aż teravil zacznie działać i chemicznie rozmasuje jej skołatane nerwy, nie zdołały wymazać tej wizji cichego

szlochu. Nawet jeśli dziecko płakało, Avery nie miała powodu się tym przejmować, przypominała sobie raz za razem w ciągu tego długiego, wyczerpującego dnia. Chociaż to córka Karla, przede wszystkim była jednak bronią przeciwko Michaelsonowi. Została zepsuta, prawdopodobnie nieodwracalnie, przez wychowanie w perwersyjnej parodii stosownego domu. Jeśli będzie musiała przeżyć swoje okrojone życie pod wpływem środków uspokajających, mała strata. Nie pozwalała sobie na przywiązanie się do dziecka. Nauczyła się dawno temu, że poświęcanie własnych sentymentów to ledwie część kosztów bycia Biznesmenką. Ale puste echo dziecięcego płaczu w ciemnościach nie pozwalało jej zasnąć.