Trzydzieści sześć lat wcześniej
Słyszał, jak przedzierają się za nim pomiędzy drzewami. Ześlizgnął się w dół
zbocza, a zniszczone buty znalazły oparcie na bryle zamarzniętego śniegu.
Jego stopy były zdrętwiałe z zimna, zdawały się tak martwe jak jagnię
drgające mu dziko na ramieniu. Krew wciąż sączyła się z podciętego gardła
zwierzęcia i wsiąkała w brudne szmaty, które okrywały jego ciało.
Jeden ze ścigających go mężczyzn przeklął i ryknął wściekle. Przesunął
tuszę, którą dźwigał na ramieniu, i pozwolił sobie na uśmiech. Gubił ich
mimo ciężaru, który niósł. Zorientował się, że kilku z nich zdążyło się już
poddać. Większość to starcy. Grubo po trzydziestce.
Oddalił się od nich na pewną odległość i znalazł miejsce, w którym mógł
się ukryć. Leżał w nim przez chwilę, po czym postanowił rozpocząć zabawę.
Jego żołądek zaburczał potężnie, przypominając mu, że ta zima była
beznadziejna. Bardziej surowa niż jakakolwiek inna, którą pamiętał.
Wskoczył na przewrócone drzewo i utrzymał równowagę mimo grubej
warstwy lodu, która znajdowała się tuż pod nim. Chwilę później usłyszał
huk, któremu towarzyszyła nowa lawina przekleństw. Domyślił się, że jeden
z jego prześladowców potknął się o kłodę i upadł prosto na twarz.
Zastanawiał się, co się stało z Liściem i Czerwonym Uchem – lub
Martwym Uchem, jak postanowił nazywać swego nieszczęsnego przyjaciela.
Czerwone Ucho miał stać na warcie, w czasie gdy on wraz z Liściem
plądrowali farmę. Ubili dopiero pierwsze jagnię, kiedy ktoś podniósł alarm.
Okazało się, że Czerwone Ucho był równie bezużyteczny jako wartownik co
jako kucharz. Wszyscy się zastanawiali, jakim cudem udało mu się przetrwać
tyle czasu w gangu Skarna.
Drzewa w końcu się przerzedziły. Teraz mógł dostrzec rzekę. Gdy tylko
pokona powierzchnię Topniaka, ci uparci dranie przyznają się do porażki.
Kontynuował bieg, a szybkie oddechy tworzyły kłęby pary. Jednak zbliżając
się do brzegu, zdał sobie sprawę, jak bardzo się pomylił. Roztopy miały
niebawem całkowicie zamarznąć. Potężne kawały lodu kotłowały się,
tworząc spiętrzenia i łącząc się z siłą, która mogłaby zgnieść człowieka na
miazgę. Nie było najmniejszej szansy na to, aby przepłynąć wpław przez ten
szalejący nurt.
Nasłuchując odgłosów pościgu, zbiegł w dół rzeki i powrócił do lasu.
Dwóch mężczyzn wyłoniło się zza drzew, zagradzając mu drogę.
– Dotarłeś już wystarczająco daleko, chłopcze.
Stojący bliżej był zdyszany, jednak nie dało się nie zauważyć ponurej
determinacji w jego głosie. Tak samo jak błysku zimnej stali, która wisiała
mu u pasa.
Nie marnował czasu na odpowiedź. Rzucił się naprzód i uderzył czołem
w twarz mówiącego. Usłyszał łamanie kości i poczuł, jak chrząstki kruszą się
od siły ciosu. Odwrócił się natychmiast, zrzucił z ramienia jagnię i podniósł
je do góry, tworząc prowizoryczną tarczę. Miecz drugiego mężczyzny
zaklinował się w boku zwierzęcia, a zdziwienie napastnika trwało
wystarczająco długo, by w trzech krótkich ciosach powalić go na ziemię.
Podniósł jagnię i usiłował wyciągnąć z niego miecz, jednak ktoś, kto stał
z tyłu, uderzył go i zwalił z nóg. Broń oraz zmaltretowana tusza wypadły mu
z rąk, po czym poleciały na bok.
Obrócił się, aby dorwać kolejnego napastnika. Był z niego kawał bydlaka,
równie wysoki jak on sam i sporo cięższy. Mimo że zawsze był wyjątkowo
silny jak na swój wiek, tym razem nie udało mu się przygwoździć drania, aby
wymierzyć mu porządny cios. Kącikiem ust wciągnął powietrze i splunął
krwią. Drugi mężczyzna złapał go za szyję i pociągnął w dół. Odskoczył
desperacko w tył, unikając tym samym roztrzaskania głowy o kamień.
Zamachnął się łokciem i zdawało mu się, że złamał napastnikowi żebro.
Jednak nawet jeśli tak się stało, jego przeciwnik w ogóle się tym nie przejął.
Walcząc z wielkim Wschodniakiem, zupełnie stracił poczucie czasu.
Mogła minąć minuta lub godzina, gdy tłukli się wzajemnie na brzegu rzeki,
jednak żaden z nich nie potrafił uzyskać przewagi. W końcu się rozłączyli,
a jego przeciwnik odsunął się i teraz oddychał ciężko. Powoli zaczął się
orientować, że byli obserwowani. Odwrócił się. Patrzyło na niego pół tuzina
twarzy. Znał dobrze jedną z nich, pokrytą siniakami, które zmieniły chłopięce
rysy w różnokolorowy bałagan. To Liść.
Jeden z mężczyzn przykładał długi sztylet do gardła Liścia. Dwóch innych
trzymało naciągnięte łuki. Najpodlej wyglądający z nich potrząsnął głową
i splunął na śnieg.
– Gdzie się chowa reszta?
– Reszta?
Wiedział, o czym mówił mężczyzna, lub tak mu się wydawało. I jeżeli
chodziło właśnie o to, o czym myślał, to był już prawie martwy.
– Twój gang. Plądrowaliście osady w pobliżu Granicy od roku.
Zamordowaliście całą rodzinę w ich własnych łóżkach. Matkę, dzieci,
wszystkich.
Skrzywił się na to wspomnienie. Otarł twarz wierzchem dłoni i obejrzał
krwawą plamę, która na niej została. Spojrzał w górę. Niebo pociemniało jak
stary siniec.
– Czekam na odpowiedź, chłopcze.
Zmrużył oczy i popatrzył na martwe przebite jagnię leżące na brzegu
rzeki.
– Ja tego nie zrobiłem. Liść i Czerwone Ucho też nie.
– Chcesz mi powiedzieć, że wasza trójka oddzieliła się od grupy, gdy ta
zaczęła zabijać ludzi?
– To prawda.
Przywódca Wschodniaków splunął ponownie.
– W takim razie załatwimy to w ten gorszy sposób.
Wskazał ręką na mężczyznę trzymającego Liścia.
– Utop go w rzece. Powoli, pamiętaj. Daj naszemu koledze czas na
zastanowienie się, czy jest coś, o czym powinien nam powiedzieć.
Liść zaczął się wyrywać, gdy ciągnięto go w stronę rzeki. Wprawdzie on
sam był jeszcze właściwie dzieckiem i ciężko było mu patrzeć na próby
uwolnienia się Liścia, jednak nie odwrócił wzroku. Nawet wtedy, gdy głowa
kamrata znalazła się we wzburzonej wodzie.
– Ile masz lat? – zapytał przywódca, kiedy chłopak został wyciągnięty
z wody.
– Szesnaście – odpowiedział.
Widział, jak Liść szczęka zębami w niekontrolowany sposób. Muskularny
młodzieniec usiłował złapać oddech, a jego skóra przybrała paskudny
niebieskawy odcień.
– Jesteś jeszcze chłopcem, a już pobiłeś dwóch moich ludzi do
nieprzytomności. Zarżnięcie tej kobiety i jej dzieci musiało być dla ciebie
łatwizną.
Tym razem się rozzłościł.
– Mówiłem ci, że my tego nie zrobiliśmy! Ukradliśmy jedynie trochę
żywego inwentarza. Zostawiliśmy Skarna i innych przed Wschodnim
Stykiem.
Liść poszedł ponownie pod wodę. Gdy został wyciągnięty, jego oczy
wywróciły się w głąb oczodołów. Już nie walczył.
Przywódca wskazał na bezwładną postać.
– Już po nim. Dobij go i wrzuć ciało do rzeki.
Narastała w nim wściekłość. Lubił Liścia, który był chłopcem
inteligentnym, pogodnej natury, mimo że prędzej podciąłby gardło swemu
wujowi, niż spędził kolejną noc w swym łóżku. Liść strzegł go, gdy dołączył
do gangu Skarna, uratował go raz lub dwa z krwawej konfrontacji, kiedy jego
duma nie pozwoliła mu się poddać.
– Jak go utopisz, to cię zabiję.
Mężczyźni trzymający napięte łuki poruszyli się lekko. Strzały
przygotowane były do wystrzelenia. Ich przywódca zachichotał obrzydliwie
i skinął na mężczyznę trzymającego Liścia.
– Utop go.
Zaatakował.
W następnej chwili leżał na ziemi, patrząc na ołowiane niebo. Płatki
śniegu opadały w dół i topiły się na jego twarzy. Sięgnął ręką do kolana
i poczuł, że wystaje z niego strzała. Pojawiła się nad nim twarz.
– To było głupie. Odważne, ale głupie. Panowie!
Poczuł, że ciągną go po śniegu w stronę, z której dobiegały dźwięki
płynącej wody. Odwrócili go brutalnie i przytrzymali ponad rzeką.
Wpatrywał się w Topniak, obserwując, jak ciało Liścia skręcało się
i obracało, zupełnie jak jego występujący w przyrodzie imiennik, nim
ostatecznie zniknęło pod wodą. Ktoś złapał go za włosy i popchnął jego
głowę w dół, w kierunku zamarzającego wiru…
– Czekaj.
Niedoszli oprawcy się zawahali, a jego głowa zatrzymała się jeden cal
ponad wodą. Spoglądał w jej dziką otchłań.
– Jak masz na imię? – zapytał głos.
Był głęboki, mocny i brzmiał, jakby był skierowany wprost do niego.
Odwrócił odrobinę głowę i zobaczył, że przemawiającym był wielki drań,
z którym wcześniej walczył.
– A jakie to ma znaczenie? – Przywódca był wyraźnie zirytowany. – Jest
bandytą. Zabij go i to zakończ.
– Chłopak ma w sobie ogień. Ogień i stal. Moglibyśmy zrobić z niego
użytek. Duchy dobrze wiedzą, że w Twierdzy potrzebujemy walecznych
mężczyzn.
– To zimnokrwisty morderca. Zabójca dzieci. Poza tym właśnie oberwał
strzałą w kolano. Niewielu wyleczyło się z takich ran.
Zapadła krótka cisza. Ranny wstrzymał oddech i wsłuchiwał się w ryk
szalejącego pod nim Topniaka.
Silna ręka wyciągnęła go niemal delikatnie, po czym obróciła.
– Nigdy nie spotkałem chłopca, który zniósłby ta walkę co ty. Zwłaszcza
będąc na wpół zagłodzonym. Zapytam raz jeszcze: jak masz na imię,
chłopcze?
Spojrzał na swego wybawcę. Na jego twarzy widać było kilka drobnych
ran, które poniósł w wyniku wcześniejszej walki, jednak oczy nie zdradzały
złych zamiarów ani złości. Jedynie pewną ciekawość.
– Mam na imię… – rzekł powoli, próbując nie zemdleć z bólu.
Zamrugał, by zrzucić płatki śniegu z powiek.
– Mam na imię… – powiedział ponownie – Kayne.
Dziki kraj
Kayne.
Szorstki głos wyrwał go ze snu, tak jak gdyby ktoś wylał mu na głowę
kubeł lodowatej wody. Wilk potrafił wychrypieć jego imię na wiele
mrożących krew w żyłach sposobów. Jeden rzut oka na łyse, naznaczone
przez ogień oblicze Jereka wystarczył mu, aby się upewnić, że sprawy
potoczą się paskudnie.
– Bandyci? – zapytał bezgłośnie.
Jerek skinął głową i skrzywił się na widok blednącej nocy. Bliźniacze
topory ponurego wojownika były już przygotowane. Te brutalne narzędzia
śmierci odebrały więcej istnień, niż Kayne był w stanie zliczyć.
Stary góral podniósł się z bólem na nogi i otarł sen z oczu. Nie zadali sobie
trudu, aby rozpalić ognisko. Był środek lata, a poza tym mieli nadzieję, że
dzięki temu nie zwrócą na siebie uwagi. Mieli nadzieję, że unikną sytuacji
takiej jak ta.
Dobył miecza i zmrużył oczy, wpatrując się w ciemność.
„Ni cholery nie widać” – pomyślał gorzko.
Jego wzrok się pogarszał.
Z kolei zmysły Jereka zdawały się wyostrzone jak nigdy wcześniej. Jego
przyjaciel odwalił większą część warty i mimo że żaden z nich nie powiedział
nic na ten temat, Kayne zaczynał się czuć winny. Człowiek jest w stanie
znieść jedynie określoną dawkę poczucia winy. A im jest się starszym, tym
trudniej udźwignąć ten ciężar.
Gdzieś w pobliżu trzasnęła gałązka. Strzała świsnęła w powietrzu
i uderzyła o trawę sześć stóp od miejsca, w którym uwiązane były konie.
Prychnęły i poruszyły się nerwowo.
Kayne westchnął. Nienawidził łuczników. Jednak ostatecznie wolał ich niż
czarodziejów, ponieważ większość z nich wiedziała, co to przyzwoitość, i nie
paradowała w czymś, co mówiąc wprost, było jedynie przereklamowaną
sukienką. Skrawek snu, z którego właśnie się przebudził, przemknął przez
mroczne czeluści jego umysłu. Spojrzał w dół na kolano. Skrzywił się na
wspomnienie dawnej agonii.
Jerek wskazał na lewo i zaczął się oddalać, kucając nisko i bujając się na
boki. Kayne podążył za nim, mimo że schylanie się wywołało wielki
sprzeciw jego pleców.
Zdawało mu się, że widział przed sobą przemykające cienie. Bandyci
podróżowali zwykle w niewielkich grupach, dzięki czemu uderzali mocno
i szybko, po czym prędko uciekali. Większe grupy były wyjątkiem. Gdyby
wyrzucili z bandy jednego lub dwóch, zaraz posypałaby się cała reszta.
Wyczuł nagle ruch po prawej stronie. Nie zważając na skrzypiące kolana,
dał nura i wyskoczył z mieczem uniesionym wysoko, przygotowanym, aby
rozłupać na pół każdego, kto stanie mu na drodze.
Jednak był to tylko Jerek. Jego oczy błyszczały upiornie. Wilk splunął na
ziemię i potrząsnął głową.
– Nawiali – rzekł. – Lepiej stąd chodźmy. Nie ma sensu czekać, aż
powybijają nas w biały dzień.
Kayne skinął głową. Bandyci zawsze stanowili ryzyko podczas
podróżowania po Złych Ziemiach. Po niedawnych doświadczeniach
mężczyźni wiedzieli o tym bardzo dobrze.
Kiedy wracali do obozowiska, zorientowali się, że ich pakunki zniknęły.
– Sukinsyny ukradły nasze torby – warknął Jerek, który nigdy nie
przebierał w słowach. Uniósł rękę i zaczął szarpać się za brodę. Robił to
zawsze wtedy, gdy był na skraju szału.
Kayne zamknął oczy i oparł się na mieczu. To był niepomyślny początek
ich podróży. Od czasu uwolnienia Szarego Miasta minęły trzy tygodnie,
a rany, które ponieśli, zmusiły ich do odpoczynku. Rany Jereka były
wyjątkowo paskudne – co najmniej dwa złamane żebra i pęknięta kość
policzkowa. Wilk jednak wolałby zemdleć w siodle niż stracić kolejny
tydzień. Jerek nienawidził tłumów. Nienawidził delikatnych nizin i ich
wygód. Prawdę mówiąc, nienawidził prawie wszystkiego.
– Przynajmniej mamy jeszcze konie – powiedział Kayne, po czym
chrząknął.
Podszedł do wierzchowców, kręcąc ze smutkiem głową.
– Moglibyśmy wrócić do Popielnika i zrobić jeszcze raz zapasy –
zasugerował, mimo że znał odpowiedź.
Jerek zmierzył go ponurym wzrokiem.
– Nie wracam tam. To zadupie.
Kayne nie mógł się nie zgodzić. To określenie było dla Popielnika
właściwe. Czarny pył osiadł wszędzie. Przyniosły go wirujące wiatry ze
Wzgórz Demonicznego Ognia i opadł w tym najbardziej oddalonym na
północ mieście wasalskim Dorminii. Nikomu się nie spieszyło z powrotem
do Popielnika.
– Jedźmy dalej – powiedział Kayne, chowając miecz i dosiadając
wierzchowca.
Niebo się rozjaśniało. Jego granatowy kolor blakł i przemieniał się
w szarość. Noc ustępowała porankowi. Rozglądał się po okolicy. Jerek w tym
czasie wspiął się na konia, czarnego ogiera, który przyjął jego ciężar
z łatwością. Zaskoczyłoby to nawet właściciela stajni, z której pochodziło
zwierzę. Jerek miał podejście do zwierząt, jakiego brakowało mu w stosunku
do ludzi.
Równiny rozciągały się w każdym kierunku. Dzikie trawy toczyły wojny
z niewielkimi zagajnikami dębów, wiązów i buków. Światło dzienne miało
wkrótce ukazać ich olśniewające odcienie złota i zieleni.
Kayne wiedział, że dalej na północ te żywe kolory blakły. Trawa stawała
się matowa i przerzedzona, a karłowate krzaki zabierały miejsce drzewom aż
do miejsca, gdzie rozpoczynały się Złe Ziemie. Niegdyś, przed tym, jak
wojna z bogami rozbiła kraj, ten szeroki jałowy odcinek był domem
koczowniczych plemion Yahanów, które przemieszczały się na koniach.
Ostatnim razem, gdy razem z Jerekiem tamtędy przejeżdżali, miejsce roiło się
od bandytów. Widząc szlak oznakowany zwłokami, wytyczony przez dwóch
górali, Kayne doszedł do wniosku, że Król Bandytów nie będzie w nastroju,
by powitać ich z otwartymi ramionami.
Podczas jazdy obserwował Jereka z niepokojem. Wilk wyglądał, jakby
cierpiał. Powodem było prawdopodobnie uszkodzenie ciała. Rany
Kayne’a także wciąż bolały, zwłaszcza ta cięta, zadana nożem w brzuch,
która mogła zacząć gnić. Oczyścił ciało i pozszywał brzegi zranienia, jednak
blizna była wciąż świeża. Nie poświęcał temu zbyt wiele uwagi. Niektóre
obrażenia nigdy się nie goiły. Te jątrzące się głęboko w duszy, które
ostatecznie złamały człowieka bardziej niż jakikolwiek ból fizyczny. Duchy
wiedziały o tym, że nosił w sobie wystarczająco wiele blizn, ale wieści, które
otrzymał w Szarym Mieście, dały mu nadzieję na to, iż największa z nich nie
pójdzie razem z nim do grobu. Po raz pierwszy od wielu miesięcy miał cel.
Coś, dla czego warto było żyć.
Puścił wodze i ścisnął sakiewkę wiszącą mu u pasa. Czterdzieści złotych
wieżyc i garść srebrnych bereł. Według wszelkich standardów była to spora
liczba monet. Wraz z Jerekiem przeszli przez piekło, aby je zarobić. W końcu
nie każdego dnia pomaga się w uwolnieniu miasta spod władzy tyrana.
W Trójwładzie zdobył przyjaciół, spotkał kilku dobrych mężczyzn i dobre
kobiety, a także kilku niezbyt dobrych, jednak mimo to interesujących.
Gdyby okoliczności były inne, być może zdecydowałby się tam zostać.
Jednakże razem z Wilkiem opuścili Dorminię od razu po odebraniu wypłaty.
Skarb ukrywany w tej sakwie zmieniał wszystko. Był powodem, dla którego
skierowali się z powrotem na północ. Z powrotem do Wysokich Kłów.
Z powrotem do miejsca, które dawniej nazywał domem.
– Kayne.
Jerek wskazał na największe z drzew, które wyrastały przed nimi. Kayne
pochylił się na brązowej klaczy i zmrużył oczy, jednak nie zauważył niczego
prócz rozmazanej zielonej plamy. Potrząsnął głową z frustracją. Przypomniał
sobie czasy, gdy wiek trzydziestu lat uznawał za podeszły. Po czterdziestce
siłę wieku człowiek miał już za sobą. W wieku pięćdziesięciu lat waleczne
dni powinny być już jedynie historią opowiadaną wnukom. Jednak oto on –
był grubo po sześćdziesiątce i wciąż tkwił w tym samym gównie, z tą
różnicą, że teraz jego ciało się rozpadało, a szczanie zdawało się
trudniejszym zadaniem niż zabicie człowieka.
Pociągnął wodze i podążył za Jerekiem. Odwrócili się od drzew i popędzili
konie do galopu. Chwilę później z zagajnika wypadła grupa uzbrojonych
mężczyzn. Naliczył pięciu, a Jerek odchrząknął, by zwrócić jego uwagę na
trzech kolejnych, którzy wyłonili się z gąszczu przed nimi.
– Nie obejdzie się bez walki – powiedział Kayne, spoglądając nieufnie na
mężczyzn.
Dwóch górali pognało konie. Wiatr przenikał przez siwe włosy
Kayne’a i tańczył wokół łysej głowy Jereka. Kayne obejrzał się za siebie.
Goniący ich jeźdźcy przyspieszali.
– Psiamać – wymamrotał.
Nigdy nie uda im się przegonić bandytów. Wierzchowce górali były
przyzwoite, jednak konie tych stepów były słynne na całym świecie.
Znikające plemiona Yahanów nieumyślnie obdarzyły Króla Bandytów
najwspanialszymi końmi na tych ziemiach.
Trzech jeźdźców dogoniło ich i z łatwością dotrzymywało kroku.
Przywódca uniósł rękę w podejrzanie teatralnym geście.
– Poddajcie się! – zawołał w pełen dramatyzmu sposób. – Uciekając,
zaprzepaszczacie swe życie.
Jerek zmrużył oczy i splunął przez bok konia. Kayne zorientował się, że
poddanie się było ostatnią rzeczą, o której myślał. Wilk prędzej usiałby swą
drogę ich ciałami.
Zniżył głos, wierząc, że usłyszy go tylko Jerek.
– Lepiej załatwmy to na ziemi. Jest czterech na jednego, a ja średnio radzę
sobie w walce na koniu.
Przez chwilę myślał, że jego kompan go zignoruje, jednak kilka sekund
później Jerek szarpnął wodze i zatrzymał gwałtownie ogiera. Kayne zrobił to
samo, mając nadzieję, że nie popełnili właśnie ogromnego błędu.
Gdy schodzili z koni, bandyci szybko ich okrążyli. Przywódca zsunął się z
wierzchowca z gracją, prawie się przed nimi kłaniając, ku widocznej irytacji
Jereka.
– Cóż – rzekł przywódca bandytów, skubiąc swój cienki wąs.
Jego kruczoczarne włosy były związane w kucyk. Rękojeść ozdobnego
miecza wystawała zza pasa ściśle zapiętego wokół szarej skórzanej zbroi.
Kayne stłumił kichnięcie, gdy wonny zapach bandyty połaskotał go w nos.
Mężczyzna pachniał delikatnie perfumami.
– Cóż – powtórzył szykowny banita i uśmiechnął się, ukazując
śnieżnobiałe zęby. – Widzę, że mamy tutaj do czynienia z jakąś grabieżą.
Chciałbym powiedzieć, że nas wymęczyliście, jednak byłoby to kłamstwo.
Kayne obserwował Jereka kątem prawego oka. Wilk zgrzytał zębami, od
wybuchu wściekłości dzieliły go jedynie sekundy. Ten fircyk doprowadzał
go do szału.
– Chciałbym złożyć pewną propozycję – powiedział ostrożnie Kayne. –
Zapłacimy wam parę monet za bezpieczny przejazd. Pożyczycie nam miłej
podróży i wszyscy rozejdziemy się w pokoju.
Przywódca bandytów uniósł odzianą w rękawiczkę dłoń i potarł
podbródek w zamyśleniu.
– Widzę, iż jesteście zaznajomieni z naszymi zwyczajami. Ta sakwa
wisząca u twego boku rzeczywiście wygląda na przydatną. Tak samo jak
wasza broń. Na tych terenach dobra stal jest zawsze w cenie.
– Pierdol się.
Wszyscy obecni mężczyźni natychmiast skierowali wzrok na Jereka.
– Nie mam zamiaru oddawać moich toporów jakiemuś fircykowi –
wyjaśnił niechętnie Wilk.
Kayne starał się, aby na jego twarzy nie było widać rozpaczy, gdy
wyjmowana z pochew stal zachrzęściła złowieszczo. To jego zasługa, że
przywódca bandytów nie wyciągnął jednak swego miecza.
– Nie wierzę – rzekł spokojnie wąsaty banita – że w ogóle rozważacie
odmowę.
Wskazał na sakwę wiszącą u pasa Kayne’a.
– Co jest w tej torbie? – zapytał uprzejmie.
Odczuwając zniewagę, Kayne zmrużył niebieskie oczy. Rozwiązał jednak
worek i otworzył go, ukazując bandytom jego błyszczącą zawartość.
– Czterdzieści złotych wieżyc – rzekł, starając się, aby jego głos brzmiał
przyjaźnie.
Zatrząsł sakwą, aby zademonstrować zawartość, jednakże się przeliczył
i prawdziwy skarb, ten, który starał się ukryć, upadł na trawę.
„Cholera!”. Nie wiedział, czy ma się śmiać, czy płakać, więc postawił na
szaleńczy uśmiech.
– Czterdzieści złotych wieżyc i co jeszcze? Może kolekcja cennych
klejnotów? – Bandyta zarechotał gardłowo i wskazał na mały pakunek
owinięty w tkaninę, który leżał na ziemi. – Co chciałeś przede mną ukryć?
Podaj to.
– Nie mogę tego zrobić – odpowiedział Kayne.
Teraz w jego głosie słychać było żelazo, twardy ton, nad którym nie
potrafił zapanować, mimo że wiedział, do czego to doprowadzi. Jerek
napotkał jego wzrok i w tym właśnie momencie obaj zrozumieli, co zaraz
nastąpi.
Przywódca bandytów ponownie westchnął, wyraźnie delektując się
dramaturgią chwili. Potrząsnął głową z udawanym żalem.
– W takim razie musimy zabrać to siłą.
– Wuju – pisnął cichy głos.
Był to najmłodszy z bandytów, młodzieniec stojący najbliżej przywódcy.
Kayne przyjrzał mu się z dezaprobatą. Był to w zasadzie jeszcze chłopiec,
o żylastej sylwetce, zielonych oczach i jasnorudych włosach. Zbyt młody,
aby obracać się w takim towarzystwie.
– Cicho, Brick. – Przywódca machnął lekceważąco ręką.
– Ale ci mężczyźni… – Brick spróbował raz jeszcze.
Starszy bandyta pochylił się i trzepnął go w tył głowy.
– Powiedziałem „cicho”. Gdzie twoje maniery? Nie wychowałem cię na
barbarzyńcę. Nie na takiego jak te bydlaki.
– To trochę nieuprzejme, szefie – powiedział jeden z bandytów
z wyrzutem.
Przywódca uniósł brew.
– Miałem na myśli tych górali.
Położył dłoń odzianą w rękawiczkę na rękojeści miecza. Palcem
wskazującym drugiej ręki przesunął w dramatycznym geście po gardle.
– Zabić ich.
Brodar Kayne wyrzucił sakiewkę w powietrze.
Przeleciała ponad kręgiem bandytów, których chciwe oczy podążały za
rozsypującym się złotem, tak jak muchy podążają za trupem. Rozproszenie
trwało jedynie chwilę, jednak wiele zdążyło się wydarzyć w tym krótkim
czasie.
Kayne sięgnął za siebie i wyciągnął miecz z pochwy, po czym pozbawił
głowy zbója stojącego najbliżej. Topór przeleciał łukiem, wirując
w powietrzu, i rąbnął w pierś bandyty znajdującego się naprzeciw Jereka.
Siła uderzenia powaliła go na ziemię jak kamień, a krew obryzgała
przerażone twarze mężczyzn stojących po obu stronach. Wilk znalazł się przy
nich w mgnieniu oka i jego drugi topór rozdzierał już skórę oraz rąbał kości.
Jedynie przywódca bandytów zareagował w obliczu tego
niespodziewanego zdarzenia, wskakując prędko na konia. Popędził
wierzchowca do galopu, nie oglądając się za siebie.
Jeden z bandytów rzucił się na Kayne’a z uniesioną szabelką, krzycząc
w ten bezsensowny sposób, jak robią to często ludzie, którzy nigdy wcześniej
nie mieli okazji walczyć. Kayne odparł jego niezdarny zamach i kopniakiem
wycelowanym w brzuch posłał go na ziemię. Bandyta rozpaczliwie szukał
broni, kiedy stary wojownik wymierzył cios, aby go dobić.
Ponad ramieniem Kayne’a świsnęła strzała. Ukucnął nisko, zaciskając
zęby z bólu, który ukłuł go w dole pleców. Brick sięgał ponownie do
kołczanu z przerażeniem w szmaragdowych oczach. Drugi z bandytów
naciągał już łuk. Celował prosto w Kayne’a.
Kątem oka zauważył błysk metalu i zaraz po tym głowa łucznika
wybuchła jak melon. Krew i kości eksplodowały. Ciało zwaliło się na ziemię,
a z mieszaniny, która była wcześniej głową mężczyzny, wystawał uchwyt
topora Jereka.
Przy życiu pozostał tylko jeden z bandytów.
Kayne napotkał wzrok Bricka. Utrzymał go, podczas gdy piegowata ręka
chłopca grzebała przy łuku. Dzieliło ich trzydzieści stóp.
– Jesteś w tym dobry? – zagadał Kayne, wycierając miecz do sucha o ciało
leżące pod jego stopami.
Jerek zbliżał się do topora wbitego w klatkę piersiową pierwszego
człowieka, którego zabił.
– Wystarczająco dobry – odparł Brick z przekonaniem godnym podziwu.
Umieścił strzałę w łuku i naciągnął cięciwę.
– Już raz chybiłeś – rzekł spokojnie Kayne. – Tym razem lepiej się
postaraj. Nie licz na to, że dostaniesz kolejną szansę.
Kiwnął znacząco do Jereka, który schylał się powoli, by odzyskać broń.
Na jego twarzy malowała się ponura obietnica śmierci.
Zauważył, że chłopiec zaczyna się wahać.
– Nie chcę umrzeć – powiedział, a jego głos brzmiał okropnie młodo.
Patrzył wokół na ciała towarzyszy z szaleństwem w oczach. Na miazgę,
która była pozostałością głowy człowieka, na zniekształcony mózg
wyciekający przez rozbitą czaszkę.
– Nikt z nas nie chce. Ale okradanie ludzi to brudna robota.
Wzrok Bricka przeskakiwał z Kayne’a na Jereka i z powrotem. Łuk drżał
mu w rękach, skierowany to w jedną, to w drugą stronę, ponieważ chciał
mieć na oku obydwu mężczyzn naraz.
– Wiem, kim jesteście. Jesteście tymi góralami, którzy zabili dziesiątki
ludzi Asandera. Król Bandytów wyznaczył nagrodę za wasze głowy.
Kayne westchnął.
– Tak – odpowiedział. – To właśnie my.
– Odjadę i nie będę się oglądał do tyłu – rzekł Brick z desperacją w głosie.
– Nikomu nie powiem, że tu jesteście. Macie moje słowo!
„Trochę na to za późno, chłopcze. Puszczę cię wolno, a ty sprowadzisz na
nas wszystkich bandytów ze Złych Ziem”.
Jego serce zamarło na myśl o tym, co musi się teraz wydarzyć. Wziął się
w garść i podszedł powoli do chłopca, po czym wyciągnął zakrwawioną rękę.
– Oddaj mi łuk i będziemy kwita.
Brick zawahał się i rozluźnił cięciwę. Brodar Kayne wziął broń i skinął
głową w podziękowaniu.
Drugą ręką uderzył Bricka mocno w twarz.
*
– Powinniśmy go zabić. Załatwmy to szybko.
Kayne potarł zarośniętą brodę. Spojrzał w górę na gwiazdy, po czym
popatrzył w dół na jęczącą postać przywiązaną do siodła obok niego.
– To tylko chłopiec.
– Zabiłeś już człowieka w jego wieku, Kayne, dobrze o tym wiesz.
Na Jereku wrażenie robiło to, że Brick wciąż oddycha. Wilk już się
uspokoił, furię zastąpił ponury gniew. Kayne wiedział z doświadczenia, że
ten drugi stan utrzyma się przez dobrą chwilę.
– Lepiej nie używajmy mnie jako punktu odniesienia.
Jerek splunął. Jechali dalej w ciszy, kierując się na północ, ku dziczy,
która znajdowała się poza Trójwładem. Za kolejny dzień lub dwa będą już na
terenach Złych Ziem.
– Król Bandytów o nas nie zapomniał – powiedział w końcu Jerek. –
Prawdopodobnie jego kuzyn Pięciobrzuch także nas pamięta. Słyszałeś, co
mówił dzieciak. Wyznaczono nagrodę za nasze głowy.
– Wiem. Nie obchodzi mnie to teraz.
– Wuj dzieciaka także będzie go szukał. Zastanawiałeś się nad tym?
– Tak.
– I?
– Nie obchodzi mnie to teraz – powtórzył.
Jerek potrząsnął głową, a jego łysina zabłyszczała w świetle księżyca.
– Zamieniasz się w starą nudną cipę. Stwierdzam fakt.
Kayne westchnął.
– Wiek zrobi to również i tobie.
Jerek prychnął w odpowiedzi.
Godzinę później zatrzymali konie i rozbili obóz. Odwiązali Bricka od
siodła i położyli na ziemi. Chłopiec miał na policzku wielki fioletowy siniak,
jednak obyło się bez trwałych uszkodzeń. Kayne pokręcił głową ze
smutkiem. Dawniej jego prawy sierpowy gwarantował złamanie szczęki.
– Nie śpisz?
Potrząsnął bukłakiem, który trzymał, i rozlał kilka kropel po twarzy
Bricka.
– Ej! Zostaw mnie w spokoju.
Jerek wymierzył butem niedelikatnego kuksańca w bok Bricka.
– Rusz się, leniwy kutasie.
– Och! Gdzie… gdzie ja jestem?
Kayne odgryzł kawał chleba i dokładnie go przeżuł.
– Chciałbym powiedzieć, że wśród przyjaciół – rzekł. – Jednak prawda jest
taka, że jesteś naszym jeńcem, i lepiej, byś robił to, co ci powiemy, bo
w innym wypadku z pewnością zginiesz.
Dał Brickowi chwilę na oswojenie się z tą myślą.
– Gdzie mój wuj Glaston? – zapytał chłopiec.
– Uciekł jak spłoszony jeleń, gdy tylko wyczuł kłopoty. Niezły tchórz
z tego twojego wuja.
– On nie jest tchórzem! To najmądrzejszy człowiek, jakiego znam.
– Był wystarczająco mądry, aby ratować własną skórę. To mu przyznam.
– Nic nie rozumiesz – rzekł Brick. – Gdyby nie on, Asander i Seer
z pewnością by mnie zabili.
– Nie jesteś w dobrych stosunkach z Królem Bandytów?
Brick potrząsnął głową i potarł posiniaczony policzek.
– Uciekaliśmy przed nim na południe. Chcieliśmy jedynie waszego
jedzenia i monet, które dałoby się ukraść. Nie jesteśmy mordercami.
Kayne uniósł grubą brew, ale postanowił tego nie komentować. Zamilkł na
chwilę, próbując wymyślić wyjście z sytuacji, które nie wymagałoby zabicia
chłopaka.
– W porządku, Brick – powiedział. – Oto, co będzie dalej. Pojedziesz
z nami, będziesz naszym przewodnikiem po tych ziemiach. Słuchaj nas,
a odzyskasz konia, gdy dotrzemy do Purpurowych Wzgórz.
– Wuj Glaston mnie nie opuści.
– Więc gdy ponownie pokaże swą twarz, to będziesz musiał po prostu
wytłumaczyć mu całą sytuację. Rozwiążę ci nogi, ale ręce zostawiam na razie
skrępowane.
Przeciął linę wokół nóg Bricka i wręczył mu piętkę chleba oraz resztę
wody, która pozostała w bukłaku. Chłopak wgryzł się zachłannie w chleb.
Jadł jedynie prawą stroną. Przez chwilę Kayne czuł litość do młodego
bandyty. Pokręcił głową ze smutkiem. Przez te wszystkie lata pamiętał
o małym ciele znikającym w Topniaku.
Jerek zajmował się końmi. Kayne opuścił obolałe ciało na ziemię i oparł
się plecami o pień dębu. Następnie sięgnął do sakiewki umieszczonej przy
pasie i pogrzebał w niej. Była lżejsza niż wcześniej – walcząc z bandytami,
zgubili garść wieżyc i bereł. Doszedł do wniosku, że były to dobrze wydane
monety.
Z wielką starannością wyjął z torby zawinięte przedmioty. W czasie walki
ochronna tkanina została poplamiona krwią, jednak z ulgą odkrył, że
zawartość nie była zabrudzona.
Patrzył na nie, kołysząc delikatnie w dłoni. Były to jego trzy najcenniejsze
skarby.
Czekoladowobrązowy pukiel włosów Mhairy.
Pierścień, który mu podarowała podczas łączącej ich ceremonii,
zwyczajny srebrny krążek. Mimo upływu lat wciąż błyszczał.
Niewielki nożyk, który sam wykonał dla Magnara. To tradycyjny prezent,
który ojciec daje synowi w piętnastą rocznicę nadania mu imienia. Tego dnia
chłopiec oficjalnie staje się mężczyzną. Delikatnie przesunął palcem po
tępym ostrzu.
Jerek zbliżył się, a Kayne zauważył, że jego kompan lekko utyka. Wilk
musiał oberwać tego dnia podczas walki. Nie wspomniał o tym. Nigdy się nie
żalił.
Kayne poczuł nową falę poczucia winy, straszny ciężar prawd, które
ukrywał przez tak długi czas.
Jerek obserwował go, a jego pokryta bliznami twarz była niezgłębiona.
Jeżeli Wilk zauważył łzy napływające do oczu Kayne’a, nie dał tego po sobie
poznać.
– Znajdziemy ją – rzekł.
Zrzucił buty i zaczął chrapać w momencie, gdy tylko jego ciało dotknęło
ziemi.
Kayne zawinął z powrotem trzymane w ręku przedmioty i umieścił je
ostrożnie w sakiewce. Spojrzał na Bricka, który patrzył w noc, bez wątpienia
zastanawiając się, kiedy jego wuj powróci, by go uratować.
Usadowił się najwygodniej, jak potrafił, i zaczął rozglądać się po
pustkowiu. Po raz kolejny jego zamykające się oczy skierowały się na
północ.
Tysiąc albo i więcej mil stąd czekała na niego żona. Do niedawna był
przekonany, że nie żyje. Znajdzie Mhairę. Jeśli mu się uda, naprawi stosunki
z synem. Później rozliczy się z Szamanem.
Po dwóch długich latach Miecz Północy wracał do domu.
Zmienia się jeszcze więcej
Nabrzeże pełne było ludzi, którzy tworzyli wielką śmierdzącą ludzką masę
smażącą się w południowym słońcu. Większość z nich zdawała się biedna
i zdesperowana. Półmag Eremul zastanawiał się jednak, czy kilku
„ochotników” upchniętych na pokładzie nie było tak naprawdę znudzonymi
synami kupców poszukującymi dreszczyku przygody.
Mieszkańcy miasta, którzy pozostali z tyłu, obserwowali ponuro, jak ich
bliscy wlekli się po pomostach w stronę sporych statków stojących na redzie.
Wkrótce wypłyną na zachód, w kierunku Strzaskanego Morza. Większość
osób wyglądała na przerażonych tą perspektywą. Jedna lub dwie wykazywały
dziwną ochoczość. Eremul wykrzywił wąskie usta w pogardzie.
„Wydaje im się, że wrócą z Niebiańskich Wysp jako bogacze. Trzeba być
wyjątkowym idiotą, by wsadzić głowę w stryczek i liczyć na to, że kat
mianuje cię księciem”.
Minął miesiąc od zabójstwa Salazara. W tym czasie dla Eremula stało się
jasne, że nowy władca Dorminii nie był ani wybawcą, ani wielkim
wyzwolicielem powodowanym altruistycznymi pobudkami. Zauważył
jedynie, że miasto zamieniło jednego tyrana na drugiego. Biała Pani
z Thelassy była w każdym calu tak totalitarna jak wcześniej Salazar. Z tą
różnicą, że okazała się subtelniejsza w swych metodach.
– Jesteś Półmagiem? – zapytał ktoś przeciągle zza jego pleców.
Wykręcił szyję i zmarszczył brwi na widok fałszywego uśmiechu na
okrągłej twarzy mężczyzny – kupca, sądząc po ekstrawaganckim odcieniu
purpury kubraka opinającego jego korpulentne ciało. Same złote guziki
musiały być warte małą fortunę, która wystarczyłaby do wykarmienia wielu
Luke Scull Miecz Północy Przekład: Marta Fijał
Tytuł oryginału: Sword of the North Copyright © Luke Scull, 2014 Copyright for the Polish edition © by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXVI Copyright © for the Polish translation by Marta Fijał, MMXVI Wydanie I Warszawa, MMXVI
Trzydzieści sześć lat wcześniej Słyszał, jak przedzierają się za nim pomiędzy drzewami. Ześlizgnął się w dół zbocza, a zniszczone buty znalazły oparcie na bryle zamarzniętego śniegu. Jego stopy były zdrętwiałe z zimna, zdawały się tak martwe jak jagnię drgające mu dziko na ramieniu. Krew wciąż sączyła się z podciętego gardła zwierzęcia i wsiąkała w brudne szmaty, które okrywały jego ciało. Jeden ze ścigających go mężczyzn przeklął i ryknął wściekle. Przesunął tuszę, którą dźwigał na ramieniu, i pozwolił sobie na uśmiech. Gubił ich mimo ciężaru, który niósł. Zorientował się, że kilku z nich zdążyło się już poddać. Większość to starcy. Grubo po trzydziestce. Oddalił się od nich na pewną odległość i znalazł miejsce, w którym mógł się ukryć. Leżał w nim przez chwilę, po czym postanowił rozpocząć zabawę. Jego żołądek zaburczał potężnie, przypominając mu, że ta zima była beznadziejna. Bardziej surowa niż jakakolwiek inna, którą pamiętał. Wskoczył na przewrócone drzewo i utrzymał równowagę mimo grubej warstwy lodu, która znajdowała się tuż pod nim. Chwilę później usłyszał huk, któremu towarzyszyła nowa lawina przekleństw. Domyślił się, że jeden z jego prześladowców potknął się o kłodę i upadł prosto na twarz. Zastanawiał się, co się stało z Liściem i Czerwonym Uchem – lub Martwym Uchem, jak postanowił nazywać swego nieszczęsnego przyjaciela. Czerwone Ucho miał stać na warcie, w czasie gdy on wraz z Liściem plądrowali farmę. Ubili dopiero pierwsze jagnię, kiedy ktoś podniósł alarm. Okazało się, że Czerwone Ucho był równie bezużyteczny jako wartownik co jako kucharz. Wszyscy się zastanawiali, jakim cudem udało mu się przetrwać tyle czasu w gangu Skarna.
Drzewa w końcu się przerzedziły. Teraz mógł dostrzec rzekę. Gdy tylko pokona powierzchnię Topniaka, ci uparci dranie przyznają się do porażki. Kontynuował bieg, a szybkie oddechy tworzyły kłęby pary. Jednak zbliżając się do brzegu, zdał sobie sprawę, jak bardzo się pomylił. Roztopy miały niebawem całkowicie zamarznąć. Potężne kawały lodu kotłowały się, tworząc spiętrzenia i łącząc się z siłą, która mogłaby zgnieść człowieka na miazgę. Nie było najmniejszej szansy na to, aby przepłynąć wpław przez ten szalejący nurt. Nasłuchując odgłosów pościgu, zbiegł w dół rzeki i powrócił do lasu. Dwóch mężczyzn wyłoniło się zza drzew, zagradzając mu drogę. – Dotarłeś już wystarczająco daleko, chłopcze. Stojący bliżej był zdyszany, jednak nie dało się nie zauważyć ponurej determinacji w jego głosie. Tak samo jak błysku zimnej stali, która wisiała mu u pasa. Nie marnował czasu na odpowiedź. Rzucił się naprzód i uderzył czołem w twarz mówiącego. Usłyszał łamanie kości i poczuł, jak chrząstki kruszą się od siły ciosu. Odwrócił się natychmiast, zrzucił z ramienia jagnię i podniósł je do góry, tworząc prowizoryczną tarczę. Miecz drugiego mężczyzny zaklinował się w boku zwierzęcia, a zdziwienie napastnika trwało wystarczająco długo, by w trzech krótkich ciosach powalić go na ziemię. Podniósł jagnię i usiłował wyciągnąć z niego miecz, jednak ktoś, kto stał z tyłu, uderzył go i zwalił z nóg. Broń oraz zmaltretowana tusza wypadły mu z rąk, po czym poleciały na bok. Obrócił się, aby dorwać kolejnego napastnika. Był z niego kawał bydlaka, równie wysoki jak on sam i sporo cięższy. Mimo że zawsze był wyjątkowo silny jak na swój wiek, tym razem nie udało mu się przygwoździć drania, aby wymierzyć mu porządny cios. Kącikiem ust wciągnął powietrze i splunął krwią. Drugi mężczyzna złapał go za szyję i pociągnął w dół. Odskoczył
desperacko w tył, unikając tym samym roztrzaskania głowy o kamień. Zamachnął się łokciem i zdawało mu się, że złamał napastnikowi żebro. Jednak nawet jeśli tak się stało, jego przeciwnik w ogóle się tym nie przejął. Walcząc z wielkim Wschodniakiem, zupełnie stracił poczucie czasu. Mogła minąć minuta lub godzina, gdy tłukli się wzajemnie na brzegu rzeki, jednak żaden z nich nie potrafił uzyskać przewagi. W końcu się rozłączyli, a jego przeciwnik odsunął się i teraz oddychał ciężko. Powoli zaczął się orientować, że byli obserwowani. Odwrócił się. Patrzyło na niego pół tuzina twarzy. Znał dobrze jedną z nich, pokrytą siniakami, które zmieniły chłopięce rysy w różnokolorowy bałagan. To Liść. Jeden z mężczyzn przykładał długi sztylet do gardła Liścia. Dwóch innych trzymało naciągnięte łuki. Najpodlej wyglądający z nich potrząsnął głową i splunął na śnieg. – Gdzie się chowa reszta? – Reszta? Wiedział, o czym mówił mężczyzna, lub tak mu się wydawało. I jeżeli chodziło właśnie o to, o czym myślał, to był już prawie martwy. – Twój gang. Plądrowaliście osady w pobliżu Granicy od roku. Zamordowaliście całą rodzinę w ich własnych łóżkach. Matkę, dzieci, wszystkich. Skrzywił się na to wspomnienie. Otarł twarz wierzchem dłoni i obejrzał krwawą plamę, która na niej została. Spojrzał w górę. Niebo pociemniało jak stary siniec. – Czekam na odpowiedź, chłopcze. Zmrużył oczy i popatrzył na martwe przebite jagnię leżące na brzegu rzeki. – Ja tego nie zrobiłem. Liść i Czerwone Ucho też nie. – Chcesz mi powiedzieć, że wasza trójka oddzieliła się od grupy, gdy ta
zaczęła zabijać ludzi? – To prawda. Przywódca Wschodniaków splunął ponownie. – W takim razie załatwimy to w ten gorszy sposób. Wskazał ręką na mężczyznę trzymającego Liścia. – Utop go w rzece. Powoli, pamiętaj. Daj naszemu koledze czas na zastanowienie się, czy jest coś, o czym powinien nam powiedzieć. Liść zaczął się wyrywać, gdy ciągnięto go w stronę rzeki. Wprawdzie on sam był jeszcze właściwie dzieckiem i ciężko było mu patrzeć na próby uwolnienia się Liścia, jednak nie odwrócił wzroku. Nawet wtedy, gdy głowa kamrata znalazła się we wzburzonej wodzie. – Ile masz lat? – zapytał przywódca, kiedy chłopak został wyciągnięty z wody. – Szesnaście – odpowiedział. Widział, jak Liść szczęka zębami w niekontrolowany sposób. Muskularny młodzieniec usiłował złapać oddech, a jego skóra przybrała paskudny niebieskawy odcień. – Jesteś jeszcze chłopcem, a już pobiłeś dwóch moich ludzi do nieprzytomności. Zarżnięcie tej kobiety i jej dzieci musiało być dla ciebie łatwizną. Tym razem się rozzłościł. – Mówiłem ci, że my tego nie zrobiliśmy! Ukradliśmy jedynie trochę żywego inwentarza. Zostawiliśmy Skarna i innych przed Wschodnim Stykiem. Liść poszedł ponownie pod wodę. Gdy został wyciągnięty, jego oczy wywróciły się w głąb oczodołów. Już nie walczył. Przywódca wskazał na bezwładną postać. – Już po nim. Dobij go i wrzuć ciało do rzeki.
Narastała w nim wściekłość. Lubił Liścia, który był chłopcem inteligentnym, pogodnej natury, mimo że prędzej podciąłby gardło swemu wujowi, niż spędził kolejną noc w swym łóżku. Liść strzegł go, gdy dołączył do gangu Skarna, uratował go raz lub dwa z krwawej konfrontacji, kiedy jego duma nie pozwoliła mu się poddać. – Jak go utopisz, to cię zabiję. Mężczyźni trzymający napięte łuki poruszyli się lekko. Strzały przygotowane były do wystrzelenia. Ich przywódca zachichotał obrzydliwie i skinął na mężczyznę trzymającego Liścia. – Utop go. Zaatakował. W następnej chwili leżał na ziemi, patrząc na ołowiane niebo. Płatki śniegu opadały w dół i topiły się na jego twarzy. Sięgnął ręką do kolana i poczuł, że wystaje z niego strzała. Pojawiła się nad nim twarz. – To było głupie. Odważne, ale głupie. Panowie! Poczuł, że ciągną go po śniegu w stronę, z której dobiegały dźwięki płynącej wody. Odwrócili go brutalnie i przytrzymali ponad rzeką. Wpatrywał się w Topniak, obserwując, jak ciało Liścia skręcało się i obracało, zupełnie jak jego występujący w przyrodzie imiennik, nim ostatecznie zniknęło pod wodą. Ktoś złapał go za włosy i popchnął jego głowę w dół, w kierunku zamarzającego wiru… – Czekaj. Niedoszli oprawcy się zawahali, a jego głowa zatrzymała się jeden cal ponad wodą. Spoglądał w jej dziką otchłań. – Jak masz na imię? – zapytał głos. Był głęboki, mocny i brzmiał, jakby był skierowany wprost do niego. Odwrócił odrobinę głowę i zobaczył, że przemawiającym był wielki drań, z którym wcześniej walczył.
– A jakie to ma znaczenie? – Przywódca był wyraźnie zirytowany. – Jest bandytą. Zabij go i to zakończ. – Chłopak ma w sobie ogień. Ogień i stal. Moglibyśmy zrobić z niego użytek. Duchy dobrze wiedzą, że w Twierdzy potrzebujemy walecznych mężczyzn. – To zimnokrwisty morderca. Zabójca dzieci. Poza tym właśnie oberwał strzałą w kolano. Niewielu wyleczyło się z takich ran. Zapadła krótka cisza. Ranny wstrzymał oddech i wsłuchiwał się w ryk szalejącego pod nim Topniaka. Silna ręka wyciągnęła go niemal delikatnie, po czym obróciła. – Nigdy nie spotkałem chłopca, który zniósłby ta walkę co ty. Zwłaszcza będąc na wpół zagłodzonym. Zapytam raz jeszcze: jak masz na imię, chłopcze? Spojrzał na swego wybawcę. Na jego twarzy widać było kilka drobnych ran, które poniósł w wyniku wcześniejszej walki, jednak oczy nie zdradzały złych zamiarów ani złości. Jedynie pewną ciekawość. – Mam na imię… – rzekł powoli, próbując nie zemdleć z bólu. Zamrugał, by zrzucić płatki śniegu z powiek. – Mam na imię… – powiedział ponownie – Kayne.
Dziki kraj Kayne. Szorstki głos wyrwał go ze snu, tak jak gdyby ktoś wylał mu na głowę kubeł lodowatej wody. Wilk potrafił wychrypieć jego imię na wiele mrożących krew w żyłach sposobów. Jeden rzut oka na łyse, naznaczone przez ogień oblicze Jereka wystarczył mu, aby się upewnić, że sprawy potoczą się paskudnie. – Bandyci? – zapytał bezgłośnie. Jerek skinął głową i skrzywił się na widok blednącej nocy. Bliźniacze topory ponurego wojownika były już przygotowane. Te brutalne narzędzia śmierci odebrały więcej istnień, niż Kayne był w stanie zliczyć. Stary góral podniósł się z bólem na nogi i otarł sen z oczu. Nie zadali sobie trudu, aby rozpalić ognisko. Był środek lata, a poza tym mieli nadzieję, że dzięki temu nie zwrócą na siebie uwagi. Mieli nadzieję, że unikną sytuacji takiej jak ta. Dobył miecza i zmrużył oczy, wpatrując się w ciemność. „Ni cholery nie widać” – pomyślał gorzko. Jego wzrok się pogarszał. Z kolei zmysły Jereka zdawały się wyostrzone jak nigdy wcześniej. Jego przyjaciel odwalił większą część warty i mimo że żaden z nich nie powiedział nic na ten temat, Kayne zaczynał się czuć winny. Człowiek jest w stanie znieść jedynie określoną dawkę poczucia winy. A im jest się starszym, tym trudniej udźwignąć ten ciężar. Gdzieś w pobliżu trzasnęła gałązka. Strzała świsnęła w powietrzu i uderzyła o trawę sześć stóp od miejsca, w którym uwiązane były konie.
Prychnęły i poruszyły się nerwowo. Kayne westchnął. Nienawidził łuczników. Jednak ostatecznie wolał ich niż czarodziejów, ponieważ większość z nich wiedziała, co to przyzwoitość, i nie paradowała w czymś, co mówiąc wprost, było jedynie przereklamowaną sukienką. Skrawek snu, z którego właśnie się przebudził, przemknął przez mroczne czeluści jego umysłu. Spojrzał w dół na kolano. Skrzywił się na wspomnienie dawnej agonii. Jerek wskazał na lewo i zaczął się oddalać, kucając nisko i bujając się na boki. Kayne podążył za nim, mimo że schylanie się wywołało wielki sprzeciw jego pleców. Zdawało mu się, że widział przed sobą przemykające cienie. Bandyci podróżowali zwykle w niewielkich grupach, dzięki czemu uderzali mocno i szybko, po czym prędko uciekali. Większe grupy były wyjątkiem. Gdyby wyrzucili z bandy jednego lub dwóch, zaraz posypałaby się cała reszta. Wyczuł nagle ruch po prawej stronie. Nie zważając na skrzypiące kolana, dał nura i wyskoczył z mieczem uniesionym wysoko, przygotowanym, aby rozłupać na pół każdego, kto stanie mu na drodze. Jednak był to tylko Jerek. Jego oczy błyszczały upiornie. Wilk splunął na ziemię i potrząsnął głową. – Nawiali – rzekł. – Lepiej stąd chodźmy. Nie ma sensu czekać, aż powybijają nas w biały dzień. Kayne skinął głową. Bandyci zawsze stanowili ryzyko podczas podróżowania po Złych Ziemiach. Po niedawnych doświadczeniach mężczyźni wiedzieli o tym bardzo dobrze. Kiedy wracali do obozowiska, zorientowali się, że ich pakunki zniknęły. – Sukinsyny ukradły nasze torby – warknął Jerek, który nigdy nie przebierał w słowach. Uniósł rękę i zaczął szarpać się za brodę. Robił to zawsze wtedy, gdy był na skraju szału.
Kayne zamknął oczy i oparł się na mieczu. To był niepomyślny początek ich podróży. Od czasu uwolnienia Szarego Miasta minęły trzy tygodnie, a rany, które ponieśli, zmusiły ich do odpoczynku. Rany Jereka były wyjątkowo paskudne – co najmniej dwa złamane żebra i pęknięta kość policzkowa. Wilk jednak wolałby zemdleć w siodle niż stracić kolejny tydzień. Jerek nienawidził tłumów. Nienawidził delikatnych nizin i ich wygód. Prawdę mówiąc, nienawidził prawie wszystkiego. – Przynajmniej mamy jeszcze konie – powiedział Kayne, po czym chrząknął. Podszedł do wierzchowców, kręcąc ze smutkiem głową. – Moglibyśmy wrócić do Popielnika i zrobić jeszcze raz zapasy – zasugerował, mimo że znał odpowiedź. Jerek zmierzył go ponurym wzrokiem. – Nie wracam tam. To zadupie. Kayne nie mógł się nie zgodzić. To określenie było dla Popielnika właściwe. Czarny pył osiadł wszędzie. Przyniosły go wirujące wiatry ze Wzgórz Demonicznego Ognia i opadł w tym najbardziej oddalonym na północ mieście wasalskim Dorminii. Nikomu się nie spieszyło z powrotem do Popielnika. – Jedźmy dalej – powiedział Kayne, chowając miecz i dosiadając wierzchowca. Niebo się rozjaśniało. Jego granatowy kolor blakł i przemieniał się w szarość. Noc ustępowała porankowi. Rozglądał się po okolicy. Jerek w tym czasie wspiął się na konia, czarnego ogiera, który przyjął jego ciężar z łatwością. Zaskoczyłoby to nawet właściciela stajni, z której pochodziło zwierzę. Jerek miał podejście do zwierząt, jakiego brakowało mu w stosunku do ludzi. Równiny rozciągały się w każdym kierunku. Dzikie trawy toczyły wojny
z niewielkimi zagajnikami dębów, wiązów i buków. Światło dzienne miało wkrótce ukazać ich olśniewające odcienie złota i zieleni. Kayne wiedział, że dalej na północ te żywe kolory blakły. Trawa stawała się matowa i przerzedzona, a karłowate krzaki zabierały miejsce drzewom aż do miejsca, gdzie rozpoczynały się Złe Ziemie. Niegdyś, przed tym, jak wojna z bogami rozbiła kraj, ten szeroki jałowy odcinek był domem koczowniczych plemion Yahanów, które przemieszczały się na koniach. Ostatnim razem, gdy razem z Jerekiem tamtędy przejeżdżali, miejsce roiło się od bandytów. Widząc szlak oznakowany zwłokami, wytyczony przez dwóch górali, Kayne doszedł do wniosku, że Król Bandytów nie będzie w nastroju, by powitać ich z otwartymi ramionami. Podczas jazdy obserwował Jereka z niepokojem. Wilk wyglądał, jakby cierpiał. Powodem było prawdopodobnie uszkodzenie ciała. Rany Kayne’a także wciąż bolały, zwłaszcza ta cięta, zadana nożem w brzuch, która mogła zacząć gnić. Oczyścił ciało i pozszywał brzegi zranienia, jednak blizna była wciąż świeża. Nie poświęcał temu zbyt wiele uwagi. Niektóre obrażenia nigdy się nie goiły. Te jątrzące się głęboko w duszy, które ostatecznie złamały człowieka bardziej niż jakikolwiek ból fizyczny. Duchy wiedziały o tym, że nosił w sobie wystarczająco wiele blizn, ale wieści, które otrzymał w Szarym Mieście, dały mu nadzieję na to, iż największa z nich nie pójdzie razem z nim do grobu. Po raz pierwszy od wielu miesięcy miał cel. Coś, dla czego warto było żyć. Puścił wodze i ścisnął sakiewkę wiszącą mu u pasa. Czterdzieści złotych wieżyc i garść srebrnych bereł. Według wszelkich standardów była to spora liczba monet. Wraz z Jerekiem przeszli przez piekło, aby je zarobić. W końcu nie każdego dnia pomaga się w uwolnieniu miasta spod władzy tyrana. W Trójwładzie zdobył przyjaciół, spotkał kilku dobrych mężczyzn i dobre kobiety, a także kilku niezbyt dobrych, jednak mimo to interesujących.
Gdyby okoliczności były inne, być może zdecydowałby się tam zostać. Jednakże razem z Wilkiem opuścili Dorminię od razu po odebraniu wypłaty. Skarb ukrywany w tej sakwie zmieniał wszystko. Był powodem, dla którego skierowali się z powrotem na północ. Z powrotem do Wysokich Kłów. Z powrotem do miejsca, które dawniej nazywał domem. – Kayne. Jerek wskazał na największe z drzew, które wyrastały przed nimi. Kayne pochylił się na brązowej klaczy i zmrużył oczy, jednak nie zauważył niczego prócz rozmazanej zielonej plamy. Potrząsnął głową z frustracją. Przypomniał sobie czasy, gdy wiek trzydziestu lat uznawał za podeszły. Po czterdziestce siłę wieku człowiek miał już za sobą. W wieku pięćdziesięciu lat waleczne dni powinny być już jedynie historią opowiadaną wnukom. Jednak oto on – był grubo po sześćdziesiątce i wciąż tkwił w tym samym gównie, z tą różnicą, że teraz jego ciało się rozpadało, a szczanie zdawało się trudniejszym zadaniem niż zabicie człowieka. Pociągnął wodze i podążył za Jerekiem. Odwrócili się od drzew i popędzili konie do galopu. Chwilę później z zagajnika wypadła grupa uzbrojonych mężczyzn. Naliczył pięciu, a Jerek odchrząknął, by zwrócić jego uwagę na trzech kolejnych, którzy wyłonili się z gąszczu przed nimi. – Nie obejdzie się bez walki – powiedział Kayne, spoglądając nieufnie na mężczyzn. Dwóch górali pognało konie. Wiatr przenikał przez siwe włosy Kayne’a i tańczył wokół łysej głowy Jereka. Kayne obejrzał się za siebie. Goniący ich jeźdźcy przyspieszali. – Psiamać – wymamrotał. Nigdy nie uda im się przegonić bandytów. Wierzchowce górali były przyzwoite, jednak konie tych stepów były słynne na całym świecie. Znikające plemiona Yahanów nieumyślnie obdarzyły Króla Bandytów
najwspanialszymi końmi na tych ziemiach. Trzech jeźdźców dogoniło ich i z łatwością dotrzymywało kroku. Przywódca uniósł rękę w podejrzanie teatralnym geście. – Poddajcie się! – zawołał w pełen dramatyzmu sposób. – Uciekając, zaprzepaszczacie swe życie. Jerek zmrużył oczy i splunął przez bok konia. Kayne zorientował się, że poddanie się było ostatnią rzeczą, o której myślał. Wilk prędzej usiałby swą drogę ich ciałami. Zniżył głos, wierząc, że usłyszy go tylko Jerek. – Lepiej załatwmy to na ziemi. Jest czterech na jednego, a ja średnio radzę sobie w walce na koniu. Przez chwilę myślał, że jego kompan go zignoruje, jednak kilka sekund później Jerek szarpnął wodze i zatrzymał gwałtownie ogiera. Kayne zrobił to samo, mając nadzieję, że nie popełnili właśnie ogromnego błędu. Gdy schodzili z koni, bandyci szybko ich okrążyli. Przywódca zsunął się z wierzchowca z gracją, prawie się przed nimi kłaniając, ku widocznej irytacji Jereka. – Cóż – rzekł przywódca bandytów, skubiąc swój cienki wąs. Jego kruczoczarne włosy były związane w kucyk. Rękojeść ozdobnego miecza wystawała zza pasa ściśle zapiętego wokół szarej skórzanej zbroi. Kayne stłumił kichnięcie, gdy wonny zapach bandyty połaskotał go w nos. Mężczyzna pachniał delikatnie perfumami. – Cóż – powtórzył szykowny banita i uśmiechnął się, ukazując śnieżnobiałe zęby. – Widzę, że mamy tutaj do czynienia z jakąś grabieżą. Chciałbym powiedzieć, że nas wymęczyliście, jednak byłoby to kłamstwo. Kayne obserwował Jereka kątem prawego oka. Wilk zgrzytał zębami, od wybuchu wściekłości dzieliły go jedynie sekundy. Ten fircyk doprowadzał go do szału.
– Chciałbym złożyć pewną propozycję – powiedział ostrożnie Kayne. – Zapłacimy wam parę monet za bezpieczny przejazd. Pożyczycie nam miłej podróży i wszyscy rozejdziemy się w pokoju. Przywódca bandytów uniósł odzianą w rękawiczkę dłoń i potarł podbródek w zamyśleniu. – Widzę, iż jesteście zaznajomieni z naszymi zwyczajami. Ta sakwa wisząca u twego boku rzeczywiście wygląda na przydatną. Tak samo jak wasza broń. Na tych terenach dobra stal jest zawsze w cenie. – Pierdol się. Wszyscy obecni mężczyźni natychmiast skierowali wzrok na Jereka. – Nie mam zamiaru oddawać moich toporów jakiemuś fircykowi – wyjaśnił niechętnie Wilk. Kayne starał się, aby na jego twarzy nie było widać rozpaczy, gdy wyjmowana z pochew stal zachrzęściła złowieszczo. To jego zasługa, że przywódca bandytów nie wyciągnął jednak swego miecza. – Nie wierzę – rzekł spokojnie wąsaty banita – że w ogóle rozważacie odmowę. Wskazał na sakwę wiszącą u pasa Kayne’a. – Co jest w tej torbie? – zapytał uprzejmie. Odczuwając zniewagę, Kayne zmrużył niebieskie oczy. Rozwiązał jednak worek i otworzył go, ukazując bandytom jego błyszczącą zawartość. – Czterdzieści złotych wieżyc – rzekł, starając się, aby jego głos brzmiał przyjaźnie. Zatrząsł sakwą, aby zademonstrować zawartość, jednakże się przeliczył i prawdziwy skarb, ten, który starał się ukryć, upadł na trawę. „Cholera!”. Nie wiedział, czy ma się śmiać, czy płakać, więc postawił na szaleńczy uśmiech. – Czterdzieści złotych wieżyc i co jeszcze? Może kolekcja cennych
klejnotów? – Bandyta zarechotał gardłowo i wskazał na mały pakunek owinięty w tkaninę, który leżał na ziemi. – Co chciałeś przede mną ukryć? Podaj to. – Nie mogę tego zrobić – odpowiedział Kayne. Teraz w jego głosie słychać było żelazo, twardy ton, nad którym nie potrafił zapanować, mimo że wiedział, do czego to doprowadzi. Jerek napotkał jego wzrok i w tym właśnie momencie obaj zrozumieli, co zaraz nastąpi. Przywódca bandytów ponownie westchnął, wyraźnie delektując się dramaturgią chwili. Potrząsnął głową z udawanym żalem. – W takim razie musimy zabrać to siłą. – Wuju – pisnął cichy głos. Był to najmłodszy z bandytów, młodzieniec stojący najbliżej przywódcy. Kayne przyjrzał mu się z dezaprobatą. Był to w zasadzie jeszcze chłopiec, o żylastej sylwetce, zielonych oczach i jasnorudych włosach. Zbyt młody, aby obracać się w takim towarzystwie. – Cicho, Brick. – Przywódca machnął lekceważąco ręką. – Ale ci mężczyźni… – Brick spróbował raz jeszcze. Starszy bandyta pochylił się i trzepnął go w tył głowy. – Powiedziałem „cicho”. Gdzie twoje maniery? Nie wychowałem cię na barbarzyńcę. Nie na takiego jak te bydlaki. – To trochę nieuprzejme, szefie – powiedział jeden z bandytów z wyrzutem. Przywódca uniósł brew. – Miałem na myśli tych górali. Położył dłoń odzianą w rękawiczkę na rękojeści miecza. Palcem wskazującym drugiej ręki przesunął w dramatycznym geście po gardle. – Zabić ich.
Brodar Kayne wyrzucił sakiewkę w powietrze. Przeleciała ponad kręgiem bandytów, których chciwe oczy podążały za rozsypującym się złotem, tak jak muchy podążają za trupem. Rozproszenie trwało jedynie chwilę, jednak wiele zdążyło się wydarzyć w tym krótkim czasie. Kayne sięgnął za siebie i wyciągnął miecz z pochwy, po czym pozbawił głowy zbója stojącego najbliżej. Topór przeleciał łukiem, wirując w powietrzu, i rąbnął w pierś bandyty znajdującego się naprzeciw Jereka. Siła uderzenia powaliła go na ziemię jak kamień, a krew obryzgała przerażone twarze mężczyzn stojących po obu stronach. Wilk znalazł się przy nich w mgnieniu oka i jego drugi topór rozdzierał już skórę oraz rąbał kości. Jedynie przywódca bandytów zareagował w obliczu tego niespodziewanego zdarzenia, wskakując prędko na konia. Popędził wierzchowca do galopu, nie oglądając się za siebie. Jeden z bandytów rzucił się na Kayne’a z uniesioną szabelką, krzycząc w ten bezsensowny sposób, jak robią to często ludzie, którzy nigdy wcześniej nie mieli okazji walczyć. Kayne odparł jego niezdarny zamach i kopniakiem wycelowanym w brzuch posłał go na ziemię. Bandyta rozpaczliwie szukał broni, kiedy stary wojownik wymierzył cios, aby go dobić. Ponad ramieniem Kayne’a świsnęła strzała. Ukucnął nisko, zaciskając zęby z bólu, który ukłuł go w dole pleców. Brick sięgał ponownie do kołczanu z przerażeniem w szmaragdowych oczach. Drugi z bandytów naciągał już łuk. Celował prosto w Kayne’a. Kątem oka zauważył błysk metalu i zaraz po tym głowa łucznika wybuchła jak melon. Krew i kości eksplodowały. Ciało zwaliło się na ziemię, a z mieszaniny, która była wcześniej głową mężczyzny, wystawał uchwyt topora Jereka. Przy życiu pozostał tylko jeden z bandytów.
Kayne napotkał wzrok Bricka. Utrzymał go, podczas gdy piegowata ręka chłopca grzebała przy łuku. Dzieliło ich trzydzieści stóp. – Jesteś w tym dobry? – zagadał Kayne, wycierając miecz do sucha o ciało leżące pod jego stopami. Jerek zbliżał się do topora wbitego w klatkę piersiową pierwszego człowieka, którego zabił. – Wystarczająco dobry – odparł Brick z przekonaniem godnym podziwu. Umieścił strzałę w łuku i naciągnął cięciwę. – Już raz chybiłeś – rzekł spokojnie Kayne. – Tym razem lepiej się postaraj. Nie licz na to, że dostaniesz kolejną szansę. Kiwnął znacząco do Jereka, który schylał się powoli, by odzyskać broń. Na jego twarzy malowała się ponura obietnica śmierci. Zauważył, że chłopiec zaczyna się wahać. – Nie chcę umrzeć – powiedział, a jego głos brzmiał okropnie młodo. Patrzył wokół na ciała towarzyszy z szaleństwem w oczach. Na miazgę, która była pozostałością głowy człowieka, na zniekształcony mózg wyciekający przez rozbitą czaszkę. – Nikt z nas nie chce. Ale okradanie ludzi to brudna robota. Wzrok Bricka przeskakiwał z Kayne’a na Jereka i z powrotem. Łuk drżał mu w rękach, skierowany to w jedną, to w drugą stronę, ponieważ chciał mieć na oku obydwu mężczyzn naraz. – Wiem, kim jesteście. Jesteście tymi góralami, którzy zabili dziesiątki ludzi Asandera. Król Bandytów wyznaczył nagrodę za wasze głowy. Kayne westchnął. – Tak – odpowiedział. – To właśnie my. – Odjadę i nie będę się oglądał do tyłu – rzekł Brick z desperacją w głosie. – Nikomu nie powiem, że tu jesteście. Macie moje słowo! „Trochę na to za późno, chłopcze. Puszczę cię wolno, a ty sprowadzisz na
nas wszystkich bandytów ze Złych Ziem”. Jego serce zamarło na myśl o tym, co musi się teraz wydarzyć. Wziął się w garść i podszedł powoli do chłopca, po czym wyciągnął zakrwawioną rękę. – Oddaj mi łuk i będziemy kwita. Brick zawahał się i rozluźnił cięciwę. Brodar Kayne wziął broń i skinął głową w podziękowaniu. Drugą ręką uderzył Bricka mocno w twarz. * – Powinniśmy go zabić. Załatwmy to szybko. Kayne potarł zarośniętą brodę. Spojrzał w górę na gwiazdy, po czym popatrzył w dół na jęczącą postać przywiązaną do siodła obok niego. – To tylko chłopiec. – Zabiłeś już człowieka w jego wieku, Kayne, dobrze o tym wiesz. Na Jereku wrażenie robiło to, że Brick wciąż oddycha. Wilk już się uspokoił, furię zastąpił ponury gniew. Kayne wiedział z doświadczenia, że ten drugi stan utrzyma się przez dobrą chwilę. – Lepiej nie używajmy mnie jako punktu odniesienia. Jerek splunął. Jechali dalej w ciszy, kierując się na północ, ku dziczy, która znajdowała się poza Trójwładem. Za kolejny dzień lub dwa będą już na terenach Złych Ziem. – Król Bandytów o nas nie zapomniał – powiedział w końcu Jerek. – Prawdopodobnie jego kuzyn Pięciobrzuch także nas pamięta. Słyszałeś, co mówił dzieciak. Wyznaczono nagrodę za nasze głowy. – Wiem. Nie obchodzi mnie to teraz. – Wuj dzieciaka także będzie go szukał. Zastanawiałeś się nad tym? – Tak.
– I? – Nie obchodzi mnie to teraz – powtórzył. Jerek potrząsnął głową, a jego łysina zabłyszczała w świetle księżyca. – Zamieniasz się w starą nudną cipę. Stwierdzam fakt. Kayne westchnął. – Wiek zrobi to również i tobie. Jerek prychnął w odpowiedzi. Godzinę później zatrzymali konie i rozbili obóz. Odwiązali Bricka od siodła i położyli na ziemi. Chłopiec miał na policzku wielki fioletowy siniak, jednak obyło się bez trwałych uszkodzeń. Kayne pokręcił głową ze smutkiem. Dawniej jego prawy sierpowy gwarantował złamanie szczęki. – Nie śpisz? Potrząsnął bukłakiem, który trzymał, i rozlał kilka kropel po twarzy Bricka. – Ej! Zostaw mnie w spokoju. Jerek wymierzył butem niedelikatnego kuksańca w bok Bricka. – Rusz się, leniwy kutasie. – Och! Gdzie… gdzie ja jestem? Kayne odgryzł kawał chleba i dokładnie go przeżuł. – Chciałbym powiedzieć, że wśród przyjaciół – rzekł. – Jednak prawda jest taka, że jesteś naszym jeńcem, i lepiej, byś robił to, co ci powiemy, bo w innym wypadku z pewnością zginiesz. Dał Brickowi chwilę na oswojenie się z tą myślą. – Gdzie mój wuj Glaston? – zapytał chłopiec. – Uciekł jak spłoszony jeleń, gdy tylko wyczuł kłopoty. Niezły tchórz z tego twojego wuja. – On nie jest tchórzem! To najmądrzejszy człowiek, jakiego znam. – Był wystarczająco mądry, aby ratować własną skórę. To mu przyznam.
– Nic nie rozumiesz – rzekł Brick. – Gdyby nie on, Asander i Seer z pewnością by mnie zabili. – Nie jesteś w dobrych stosunkach z Królem Bandytów? Brick potrząsnął głową i potarł posiniaczony policzek. – Uciekaliśmy przed nim na południe. Chcieliśmy jedynie waszego jedzenia i monet, które dałoby się ukraść. Nie jesteśmy mordercami. Kayne uniósł grubą brew, ale postanowił tego nie komentować. Zamilkł na chwilę, próbując wymyślić wyjście z sytuacji, które nie wymagałoby zabicia chłopaka. – W porządku, Brick – powiedział. – Oto, co będzie dalej. Pojedziesz z nami, będziesz naszym przewodnikiem po tych ziemiach. Słuchaj nas, a odzyskasz konia, gdy dotrzemy do Purpurowych Wzgórz. – Wuj Glaston mnie nie opuści. – Więc gdy ponownie pokaże swą twarz, to będziesz musiał po prostu wytłumaczyć mu całą sytuację. Rozwiążę ci nogi, ale ręce zostawiam na razie skrępowane. Przeciął linę wokół nóg Bricka i wręczył mu piętkę chleba oraz resztę wody, która pozostała w bukłaku. Chłopak wgryzł się zachłannie w chleb. Jadł jedynie prawą stroną. Przez chwilę Kayne czuł litość do młodego bandyty. Pokręcił głową ze smutkiem. Przez te wszystkie lata pamiętał o małym ciele znikającym w Topniaku. Jerek zajmował się końmi. Kayne opuścił obolałe ciało na ziemię i oparł się plecami o pień dębu. Następnie sięgnął do sakiewki umieszczonej przy pasie i pogrzebał w niej. Była lżejsza niż wcześniej – walcząc z bandytami, zgubili garść wieżyc i bereł. Doszedł do wniosku, że były to dobrze wydane monety. Z wielką starannością wyjął z torby zawinięte przedmioty. W czasie walki ochronna tkanina została poplamiona krwią, jednak z ulgą odkrył, że
zawartość nie była zabrudzona. Patrzył na nie, kołysząc delikatnie w dłoni. Były to jego trzy najcenniejsze skarby. Czekoladowobrązowy pukiel włosów Mhairy. Pierścień, który mu podarowała podczas łączącej ich ceremonii, zwyczajny srebrny krążek. Mimo upływu lat wciąż błyszczał. Niewielki nożyk, który sam wykonał dla Magnara. To tradycyjny prezent, który ojciec daje synowi w piętnastą rocznicę nadania mu imienia. Tego dnia chłopiec oficjalnie staje się mężczyzną. Delikatnie przesunął palcem po tępym ostrzu. Jerek zbliżył się, a Kayne zauważył, że jego kompan lekko utyka. Wilk musiał oberwać tego dnia podczas walki. Nie wspomniał o tym. Nigdy się nie żalił. Kayne poczuł nową falę poczucia winy, straszny ciężar prawd, które ukrywał przez tak długi czas. Jerek obserwował go, a jego pokryta bliznami twarz była niezgłębiona. Jeżeli Wilk zauważył łzy napływające do oczu Kayne’a, nie dał tego po sobie poznać. – Znajdziemy ją – rzekł. Zrzucił buty i zaczął chrapać w momencie, gdy tylko jego ciało dotknęło ziemi. Kayne zawinął z powrotem trzymane w ręku przedmioty i umieścił je ostrożnie w sakiewce. Spojrzał na Bricka, który patrzył w noc, bez wątpienia zastanawiając się, kiedy jego wuj powróci, by go uratować. Usadowił się najwygodniej, jak potrafił, i zaczął rozglądać się po pustkowiu. Po raz kolejny jego zamykające się oczy skierowały się na północ. Tysiąc albo i więcej mil stąd czekała na niego żona. Do niedawna był
przekonany, że nie żyje. Znajdzie Mhairę. Jeśli mu się uda, naprawi stosunki z synem. Później rozliczy się z Szamanem. Po dwóch długich latach Miecz Północy wracał do domu.
Zmienia się jeszcze więcej Nabrzeże pełne było ludzi, którzy tworzyli wielką śmierdzącą ludzką masę smażącą się w południowym słońcu. Większość z nich zdawała się biedna i zdesperowana. Półmag Eremul zastanawiał się jednak, czy kilku „ochotników” upchniętych na pokładzie nie było tak naprawdę znudzonymi synami kupców poszukującymi dreszczyku przygody. Mieszkańcy miasta, którzy pozostali z tyłu, obserwowali ponuro, jak ich bliscy wlekli się po pomostach w stronę sporych statków stojących na redzie. Wkrótce wypłyną na zachód, w kierunku Strzaskanego Morza. Większość osób wyglądała na przerażonych tą perspektywą. Jedna lub dwie wykazywały dziwną ochoczość. Eremul wykrzywił wąskie usta w pogardzie. „Wydaje im się, że wrócą z Niebiańskich Wysp jako bogacze. Trzeba być wyjątkowym idiotą, by wsadzić głowę w stryczek i liczyć na to, że kat mianuje cię księciem”. Minął miesiąc od zabójstwa Salazara. W tym czasie dla Eremula stało się jasne, że nowy władca Dorminii nie był ani wybawcą, ani wielkim wyzwolicielem powodowanym altruistycznymi pobudkami. Zauważył jedynie, że miasto zamieniło jednego tyrana na drugiego. Biała Pani z Thelassy była w każdym calu tak totalitarna jak wcześniej Salazar. Z tą różnicą, że okazała się subtelniejsza w swych metodach. – Jesteś Półmagiem? – zapytał ktoś przeciągle zza jego pleców. Wykręcił szyję i zmarszczył brwi na widok fałszywego uśmiechu na okrągłej twarzy mężczyzny – kupca, sądząc po ekstrawaganckim odcieniu purpury kubraka opinającego jego korpulentne ciało. Same złote guziki musiały być warte małą fortunę, która wystarczyłaby do wykarmienia wielu