PETER F. HAMILTON
Gwiazda Pandory
EKSPEDYCJA
Tłumaczył
Michał Jakuszewski
Tytuł oryginału
Pandora’s Star vol. 1
Książka ta jest fikcją literacką. Nazwiska, postacie, miejsca i zdarzenia powstały w wyobraźni
autora i nie mają odniesienia do rzeczywistości.
Jakiekolwiek podobieństwo do aktualnych zdarzeń, miejsc i osób, żywych lub zmarłych, jest
przypadkowe.
PROLOG
Mars przesłaniał większą część przestrzeni na zewnątrz „Ulyssesa", wielki sierp koloru
brudnego imbiru, planeta, której nie udało się zostać prawdziwym światem. Mały, lodowato
zimny, jałowy i pozbawiony atmosfery grał w Układzie Słonecznym rolę zimniejszej wersji
piekła. Mimo to wywarł znaczny wpływ na ludzką historię; najpierw jako bóg był inspiracją
dla wielu pokoleń wojowników, potem stał się celem niezliczonych marzycieli.
Ale dla kapitana pilota NASA Wilsona Kime'a stanowił teraz stały ląd. Dwieście
kilometrów za wąską, łukowato wyprofilowaną szybą kabiny lądownika Wilson dostrzegał
ciemną szramę Valles Marineris. W dzieciństwie często oglądał technofantazje grupy Aries
Underground, zachwycając się wizją spienionej wody, która pewnego dnia, w nieokreślonej
przyszłości, znowu popłynie tym ogromnym wąwozem, uwolniona przez ludzką
pomysłowość z uwięzionego pod rdzawą pustynią lodu. Dzisiaj - pierwszy człowiek w
dziejach - postawi stopę w wypełnionych pyłem kraterach, które oglądał na tysiącach zdjęć
satelitarnych, a legendarny, drobny, czerwony piasek spłynie mu między urękawicznionymi
palcami. Ten dzień zapisze się wielkimi zgłoskami w historii.
Wilson odruchowo rozpoczął ćwiczenie oddechowe, które miało uspokoić mu serce,
zanim świadomość tego, co ma się wydarzyć, zdąży wpłynąć na jego metabolizm. W żadnym
wypadku nie pozwoli, żeby cholerni medyczni biurokraci z Houston zakwestionowali jego
zdolność pilotowania lądownika. Służył osiem lat w USAF, uczestniczył w dwóch misjach
bojowych w ramach operacji „Zapewnić pokój", stacjonując w Japonii. Potem było dziewięć
lat w NASA. Czekał długo i poświęcił bardzo wiele: stracił pierwszą żonę, totalnie zraził do
siebie dziecko. Wieczne szkolenia w wirtualu, konferencje prasowe, ogłupiające objazdy po
fabrykach, służące public relations - wytrzymał to wszystko dla tej jednej chwili w tym
najświętszym z miejsc. Mars. Nareszcie!
- Inicjuję pomiar odległości z kontrolą w czasie rzeczywistym - oznajmił autopilotowi.
Kolorowe linie holograficznego obrazu widocznego na oknie zaczęły się zmieniać. Wilson
jednym okiem spojrzał na zegar: osiem minut. - Oczyszczam system BGA i tunel łączący
statki. - Lewą ręką dotknął przełączników na konsoli i zapaliły się maleńkie diody LED.
Niektórych czynności NASA nigdy by nie powierzyła programom aktywowanym głosem. -
Uruchamiam dyszę nienapędową. Czekam na potwierdzenie sekwencji odłączania od statku
bazy.
- Zrozumiałam, „Eagle II" - rozległ się w słuchawkach głos Nancy Kressmire. -
Analiza telemetryczna potwierdza pełną sprawność lądownika. Systemy napędzające statku
bazy gotowe do odłączenia.
- Potwierdzam - odpowiedział kapitanowi „Ulyssesa". W szybie rozbłysły turkusowe i
szmaragdowe pajęczyny informujące o stanie systemów zasilania lądownika. Ich ostre barwy
dziwnie się kłóciły z pastelową bladością mroźnego marsjańskiego krajobrazu. - Przełączam
zasilanie na ogniwa wewnętrzne. Mam siedem zielonych światełek dla operacji odłączenia.
Wciągam tunel-śluzę.
Gdy tunel wsunął się w głąb kadłuba wahadłowca, maleńką kabinę wypełnił
przeraźliwie głośny metaliczny szczęk. Nawet Wilson wzdrygnął się, słysząc te natarczywe
dźwięki, mimo że znał konstrukcję promu lepiej niż jego projektanci.
- Panie komandorze? - Odezwał się. Zgodnie z procedurą NASA, z chwilą odłączenia
od statku bazy lądownik stawał się niezależną jednostką, a Wilson nie był najstarszy stopniem
na jego pokładzie.
- „Eagle II" należy do pana, kapitanie - oświadczył komandor Dylan Lewis. -
Ruszajmy na dół, gdy tylko będziemy gotowi.
- Dziękuję, komandorze - odparł Wilson, świetnie zdając sobie sprawę z obecności
kamery zamontowanej w tylnej ścianie kabiny. - Za siedem minut ukończymy procedurę
odłączania.
Wyczuwał podniecenie piątki siedzących za nim pasażerów. Wszyscy byli
znakomitymi fachowcami, astronautami tak doświadczonymi, że rutyna wylewała im się
przez dziurki w nosie. Mimo to w tej chwili nie panowali nad sobą lepiej niż banda
dzieciaków wybierających się na pierwszą wycieczkę na plażę.
Autopilot wykonał resztę sekwencji odłączania. Wilson odczytywał z listy kolejne
polecenia, ściśle przestrzegając wywodzącej się jeszcze z czasów Mercurego 7 tradycji
nakazującej uparcie udawać, że astronauci to coś więcej niż tylko worki balastu. Dokładnie po
siedmiu minutach kołki łączące schowały się i Wilson odpalił silniki manewrowe, łagodnie
odsuwając „Eagle II" od „Ulyssesa". Tym razem nie mógł już zrobić nic, by uspokoić walenie
serca.
Kiedy się oddalili, „Ulysses" stał się w całości widoczny za oknem. Wilson
uśmiechnął się radośnie na jego widok. Międzyplanetarny statek był jedyny w swoim rodzaju:
niezgrabny zestaw cylindrycznych modułów, zbiorników i dźwigarów tworzących kolistą
konstrukcję o średnicy dwustu metrów. Z jego obwodu wysuwały się długie, czarne płyty
baterii słonecznych, przypominające plastikowe płatki kwiatu, poruszające się w ślad za
słońcem. Kilka przedziałów mieszkalnych pomalowano w amerykańskie barwy narodowe.
Wyglądało to nieprawdopodobnie jaskrawo na tle srebrnobiałej izolacji termicznej
pokrywającej każdy centymetr powierzchni. W samym środku statku, otoczona szerokim,
pofałdowanym wachlarzem srebrzystych paneli promienników ciepła, znajdowała się
sześciokątna komora reaktora termojądrowego, który umożliwił im dotarcie na Marsa w
dziesięć tygodni, nieustannie zaopatrując w energię silniki plazmowe. To był najmniejszy
tego typu reaktor, jaki dotąd zbudowano; niezbity dowód amerykańskiej przewagi w
dziedzinie technologii. W Europie nie ukończono jeszcze budowy pierwszej pary
komercyjnych reaktorów naziemnych, natomiast w USA oddano już do użytku pięć i trwały
prace przy następnych piętnastu. Europejczycy z pewnością też nie mieli niczego, co mogłoby
się równać z zaawansowanym generatorem „Ulyssesa".
„Niech to szlag, niektóre rzeczy nadal nam wychodzą" - pomyślał z dumą Wilson, gdy
błyszczący konglomerat kosmicznego sprzętu znikał w wiecznej nocy. Minie dziesięć lat, nim
FESA zdoła zorganizować lot na Marsa. Do tego czasu NASA zamierzała zbudować już
samowystarczalną bazę na lodowatych piaskach Arabia Terra. Miał nadzieję, że wtedy
agencja będzie już przechwytywać planetoidy, a nawet wyśle wyprawę w okolice Jowisza.
„Nie jestem za stary, by wziąć udział w którejś z tych misji. Będą potrzebowali
doświadczonych dowódców" - rozmyślał.
W jego głowie pojawił się maleńki cień zazdrości na myśl o tym, co nadejdzie w
niedalekiej przyszłości, o cudownych wydarzeniach, których harmonogram i budżet mogły
sprawić, że znajdą się tuż poza jego zasięgiem. Europejczycy mogli sobie pozwolić na
czekanie. Kilka ostatnich administracji Stanów Zjednoczonych pozostawało pod
dominującym wpływem prawicy religijnej i powstrzymało wszystkie badania genetyczne nad
komórkami macierzystymi, natomiast rząd federalny w Brukseli cały czas ładował fundusze
w studia nad biogeniką, co przyniosło spektakularne rezultaty. Teraz, gdy z piekielnie drogiej
procedury usunięto już wszelkie usterki, rozpoczęto rejuwenację ludzi. Pierwszy pacjent, Jeff
Baker, zmarł u szczytu medialnego szału, ale podczas siedmiu następnych lat odnotowano
osiemnaście sukcesów.
Kosmos i życie. Te rozbieżne pola zainteresowań bardzo dużo mówiły o tym, jak
kultury dwóch wielkich bloków zachodniej cywilizacji oddaliły się od siebie w ciągu
ostatnich trzydziestu lat.
Ostatnio jednak rodacy Wilsona zaczęli zmieniać podejście do inżynierii genetycznej.
Krążyły już miejskie legendy o tym, że kliniki w Azji i na Karaibach oferują
multimiliarderom terapię rejuwenacyjną. Natomiast Federacja Europejska po raz kolejny
próbowała doścignąć Amerykę w kosmosie, koniecznie chcąc dowieść światu, że przoduje we
wszystkich dziedzinach. Na Ziemi nadal istniały ostre podziały polityczne i Wilson raczej się
cieszył na myśl, że dwa bloki ponownie zbliżą się do siebie. Oczywiście, najpierw
Amerykanie musieli wylądować na Marsie.
- Początek zejścia z orbity za trzy minuty - oznajmił autopilot „Eagle II".
- Gotowy - odparł Wilson. Sprawdził odruchowo stan paliwa, po czym przeszedł do
procedury uruchamiania silnika głównego.
Trzy napędzane hipergolem rakiety z tyłu małego wahadłowca włączyły się na sto
sekund, spychając ich z orbity na trajektorię wejścia w atmosferę. Potem przyszła kolej na
manewr hamowania, trwający z górą dziewięćdziesiąt minut. Rzadkie marsjańskie powietrze
omywało małe, trójkątne skrzydła stateczku, zmniejszając jego prędkość. W ciągu ostatnich
piętnastu minut tępo zakończony nos „Eagle II" lśnił słabiutkim, różowym blaskiem. Tylko to
świadczyło, jak potężnie oddziałuje na kadłub pruta z wielką prędkością atmosfera. Lot był
niewiarygodnie gładki, przyciąganie rosło stopniowo, w miarę jak zbliżali się do usianej
kraterami powierzchni Arabia Terra.
Na wysokości sześciu kilometrów Wilson uaktywnił skrzydła o zmiennej geometrii,
które rozłożyły się szeroko, by uzyskać jak największą siłę nośną w rzadkiej, zimnej
atmosferze. Ich maksymalna rozpiętość wynosiła całe sto metrów, wystarczająco wiele, by
„Eagle II" mógł w razie potrzeby szybować. Potem włączył się silnik turboodrzutowy,
popychając ich łagodnie naprzód ze stałą prędkością dwustu pięćdziesięciu kilometrów na
godzinę. W oddali pojawiła się zachodnia krawędź potężnego krateru Schiaparelli, kolista
ściana wznosząca się nad kamienistym gruntem, niczym zerodowany łańcuch górski.
- Miejsce lądowania w polu widzenia - zameldował Wilson. Na oknie pojawiły się
zielone i niebieskie sinusoidy. Radar zaczął wyświetlać trójwymiarową mapę skał i rozpadlin,
niemal w stu procentach zgadzającą się z obrazem widocznym gołym okiem.
- „Eagle II", przegląd systemów potwierdza, że jesteś gotowy do lądowania - odezwała
się kontrola lotu. - Życzymy szczęścia. Macie tu sporą widownię.
- Dziękuję - odparł uprzejmie komandor Lewis. - Z niecierpliwością czekamy na
lądowanie. Mam nadzieję, że Wilson posadzi nas gładko.
Miną cztery minuty, zanim ktokolwiek na Ziemi usłyszy jego słowa. Do tego czasu
powinni już wylądować.
- Kontakt z sygnalizatorami lądowników towarowych zameldował Wilson. - Odległość
trzydzieści osiem kilometrów.
- Zmrużył powieki, gdy autopilot wyświetlił wewnątrz szyby czerwone ramki,
wskazujące miejsce lądowania. Krawędź krateru rosła z każdą chwilą. - Ach, tam są.
Na rozległym, płaskim obszarze przycupnęły dwa brudnoszare punkciki.
Przed lądowaniem „Eagle II" powoli zatoczył krąg nad dwoma automatycznymi
lądownikami towarowymi. Proste statki w kształcie przysadzistych stożków opuściły
„Ulyssesa" przed dwoma dniami, wyładowane wszelkiego rodzaju ekwipunkiem, w skład
którego wchodziła mała baza naziemna z prefabrykatów. Rozładowanie ich i rozbicie
planowanego obozu było podstawowym zadaniem załogi „Eagle II".
- Skan powierzchni potwierdza przydatność punktu numer jeden - oznajmił Wilson.
Obraz przekazany przez radar niemal go rozczarował. Kiedy Neil Armstrong i Buzz Aldrin
lądowali na Księżycu, musieli pośpiesznie przejść na sterowanie ręczne i posadzić lądownik
w bezpiecznym miejscu, ponieważ okazało się, że w wybranym punkcie lądowania leży
mnóstwo głazów. Tym razem, osiemdziesiąt jeden lat później, satelitarne zdjęcia i orbitalny
radar wyeliminowały możliwość podobnych komplikacji.
Korzystając z autopilota, skierował wahadłowiec w stronę wyznaczonego miejsca
lądowania.
- Podwozie wysunięte i zablokowane. Silniki wspomagające gotowe do użycia.
Skrzydła złożone. Prędkość zbliża się do stu kilometrów na godzinę. Szybkość opadania
prawidłowa. Schodzimy do lądowania, koledzy.
- Dobra robota, Wilson - odezwał się komandor Lewis. - No to siadamy, dobra?
- Jasne, komandorze.
Włączyły się silniki hamujące i „Eagle II" zaczął płynnie opadać z jasnoróżowego
nieba. Na wysokości stu metrów Wilson nie mógł już dłużej wytrzymać. Dotknął czterech
przełączników, wyłączając autopilota. Na konsoli LED-y zamrugały oskarżycielskim,
czerwonym blaskiem, jednak zignorował je i ręcznie sprowadził lądownik na ziemię. To było
łatwiejsze niż w symulacjach. Gdy gazy z dysz dotknęły powierzchni Marsa, za oknem
pojawiły się tumany pyłu, gęste i klejące. Nic zupełnie nie widział, ale radar podał mu
prawidłowy kierunek lądowania. Prom nawet nie zadrżał. Silniki powoli cichły. Pył zaczął
opadać i po chwili na zewnątrz zrobiło się jaśniej.
- Houston, „Eagle II" wylądował - odezwał się Wilson.
Duma i podniecenie ścisnęły mu gardło tak mocno, że musiał siłą wydusić z niego te
słowa. Słyszał już, jak ta piękna fraza niesie się echem przez całą historię. „I to ja tego
dokonałem, nie jakaś cholerna maszyna".
W kabinie za jego plecami rozległ się aplauz i radosne okrzyki. Wilson grzbietem
dłoni otarł z oka niepożądaną kropelkę wilgoci. Potem zajął się instrumentami, ponownie
uruchamiając autopilota. Zewnętrzne instrumenty potwierdziły, że wylądowali pewnie.
Trzeba było wprowadzić prom w stan naziemnego pogotowia, zapewnić dopływ mocy do
kabiny i systemu podtrzymywania życia, cały czas grzać silniki rakietowe, żeby start nie
stanowił problemu, sprawdzić stan paliwa w zbiorniku. Długa lista nudnych procedur, które
wykonał pracowicie i bezbłędnie.
Dopiero potem cała szóstka astronautów zaczęła wdziewać skafandry. W kabinie było
straszliwie ciasno, więc zadanie nie należało do łatwych. Wszyscy ciągle się potrącali. Gdy
Wilson był już prawie gotowy, Dylan Lewis wręczył mu hełm.
- Dziękuję.
Komandor nie odpowiedział, tylko spojrzał. Trudno byłoby o dotkliwszą reprymendę.
„Niech cię diabli wezmą" - odrzekł bezgłośnie Wilson. „To my jesteśmy ważni ludzie,
którzy polecieli na Marsa, nie maszyny, które nas tu przywiozły. Nie mogłem pozwolić, żeby
oprogramowanie wylądowało za mnie".
Wilson ustawiał się w kolejce, gdy komandor podszedł do małej śluzy z tyłu kajuty.
„Trzeci. Będę trzeci". Na Ziemi zapamiętają tylko, że Dylan Lewis był pierwszy, ale Wilson o
to nie dbał. „Trzeci".
Na maleńkim wyświetlaczu wewnątrz jego hełmu pojawił się obraz z kamery
ulokowanej tuż przed drzwiami śluzy. Pokazywał wąską, aluminiową drabinkę opadającą na
marsjański piasek. Komandor Lewis wyszedł tyłem z otwartych drzwi śluzy i postawił
ostrożnie stopę na najwyższym szczeblu. „Ruszaj się, na Boga!" - miał ochotę zawołać
Wilson. Telemetria medyczna poinformowała go, że skórę ma zaczerwienioną i zlaną potem.
Ponownie spróbował ćwiczeń oddechowych, ale w niczym nie pomogły.
Komandor Lewis schodził szczebel po szczeblu. Wilson i pozostali astronauci
wstrzymali oddech. Parę miliardów ludzi na ich rodzinnej planecie z pewnością zrobi to
samo, gdy transmisja do nich dotrze.
- Stawiam ten krok w imieniu całej ludzkości, żebyśmy mogli razem, jako jeden naród,
wstąpić na drogę do gwiazd.
Wilson skrzywił się na te słowa. Lewis wypowiedział je z niewiarygodnym
przejęciem. Nagle ktoś zachichotał, naprawdę zachichotał na głos. Wilson wyraźnie usłyszał
na wspólnej częstotliwości. Kontrola lotu wpadnie w szał.
Potem jednak zapomniał o drobiazgach. Lewis postawił nogę na powierzchni. Jego
stopa zapadła się lekko w czerwony piasek Marsa, pozostawiając wyraźny ślad.
- Dokonaliśmy tego - wyszeptał do siebie Wilson. - Dokonaliśmy tego. Jesteśmy tutaj.
Kabinę ponownie wypełnił aplauz. Dotarły do nich gratulacje z „Ulyssesa". Jane
Orchiston wchodziła już do śluzy. Wilson nie czuł zazdrości. Polityczna poprawność nie
pozwoliłaby na inną kolejność, a NASA zawsze starała się zadowolić jak najwięcej ludzi.
Komandor Lewis zajął się fotografowaniem historycznego odcisku swej stopy. Ten
wymóg figurował w procedurach NASA od osiemdziesięciu jeden lat, odkąd po powrocie
Apollo 11 zdano sobie sprawę z zawstydzającego niedopatrzenia.
Komandor porucznik Orchiston zeszła po drabince znacznie szybciej niż komandor
Lewis. Wilson podążył za nią. Nawet nie pamiętał, jak długo trwa cykl maleńkiej śluzy.
Nigdy się nad tym nie zastanawiał. Po chwili to on schodził tyłem po drabince. To on
sprawdzał, czy jego stopy bezpiecznie spoczywają na szczeblach, zanim wsparł na nich swój
cały - zredukowany - ciężar. To on zawisł na najniższym szczeblu.
- Szkoda, że tego nie widzisz, tato - powiedział, stawiając stopę na powierzchni Marsa.
Oddalił się od drabinki, ostrożnie poruszając się w warunkach mniejszego ciążenia.
Uszy wypełniał mu łomot serca. W hełmie niósł się głośny oddech. Towarzyszył mu nigdy
niemilknący szum wentylatorów. Na szerokiej szybie skafandra irytująco migotały widmowe
symbole graficzne. Towarzysze mówili mu prosto do uszu. Zatrzymał się i obrócił, zataczając
pełen krąg. Mars! Zakurzone głazy pokrywające grunt. Ostro zarysowany horyzont. Małe,
jasne słońce. Rozglądał się długo, aż wreszcie wypatrzył gwiazdę, która była Ziemią. Uniósł
rękę i z powagą pomachał do niej.
- Mógłbyś mi w tym pomóc? - Zapytał komandor Lewis. Trzymał w ręku flagę.
Gwiazdy i pasy nadal były ciasno owinięte wokół drzewc.
- Tak jest.
Na drabinkę wszedł już Jeff Silverman, geofizyk. Wilson podszedł do komandora, po
drodze obrzucając „Eagle II" krytycznym spojrzeniem. Kadłub został lekko osmalony, ale
zaczynające się u podstawy skrzydeł ślady były bardzo blade. Poza tym nie zauważył nic.
Lądownik był w dobrym stanie.
Komandor próbował otworzyć mały trójnóg u podstawy drzewc. Grube rękawice
utrudniały zadanie. Wilson ujął flagę w rękę, żeby ją podtrzymać.
- Hej, wy, jak idzie? Może trzeba wam pomóc?
Po tym pytaniu zabrzmiał chichot, ten sam co przedtem.
Wilson znał głos każdego z uczestników misji. Po tak długim czasie spędzonym w
towarzystwie zaledwie trzydziestu ośmiu osób w ciasnym „Ulyssesie" z pewnością nie
mógłby się pomylić. Ten, kto się odezwał, nie był członkiem załogi. Z jakiegoś powodu
Wilson miał jednak pewność, że nie jest to jakaś piracka transmisja z Ziemi. Intruz
przemawiał w czasie rzeczywistym. Komandor Lewis zamarł w bezruchu, nadal nie
rozłożywszy trójnoga.
- Kto to powiedział?
- Ja, chłopie. Nigel Sheldon, do usług. Zwłaszcza jeśli chcecie szybko wrócić do
domu. - Znowu rozległ się chichot. Potem usłyszeli głos kogoś innego.
- O kurczę, nie rób tego. Zobaczysz, jak się wkurzą.
- Kto mówi? - Powtórzył Lewis.
Wilson zerwał się do biegu. Poruszał się wielkimi skokami, tak szybko, jak tylko było
to możliwe w słabym przyciąganiu. Wiedział, że są blisko, a po tej stronie wahadłowca
widział wszystko. Minąwszy szerokie dysze silników rakietowych, zatrzymał się nagle. Stał
tam jakiś mężczyzna. Nieznajomy unosił wysoko ręce nad głowę w niemal przepraszającym
geście. Miał na sobie coś, co wyglądało na skafander kosmiczny domowej roboty. Wyglądało
to jak sen szaleńca, jednak z pewnością był to jakiegoś rodzaju hermetyczny ubiór, być może
przerobiony z kombinezonu nurka. Zewnętrzna powłoka wykonana z płatów matowej,
brązowej gumy w najmniejszym stopniu nie przypominała śnieżnobiałego marsjańskiego
skafandra Wilsona, wartego dziesięć milionów dolarów. Hełm wyglądał jak w klasycznych
filmach z lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku: szklana bańka, a w niej głowa młodego
mężczyzny z kosmatą brodą i długimi, przetłuszczonymi blond włosami związanymi w
kucyk. „Nie ma osłony przed promieniowaniem" - machinalnie pomyślał Wilson. Nieznajomy
nie miał też plecaka z przenośnym systemem podtrzymywania życia. Na wysokości pasa od
skafandra odchodziło kilka węży prowadzących do...
- Niech to szlag - mruknął Wilson.
Za plecami intruza znajdował się krąg dwumetrowej średnicy, ukazujący widok na
inne miejsce. Unosił się nad powierzchnią Marsa niczym jakiś dziwaczny, nałożony obraz
telewizyjny, otoczony niezwykłą obwódką z wzorów załamującego się światła. Tunel przez
przestrzeń, brama do czegoś, co przypominało zaniedbane laboratorium fizyczne. Drugi
koniec korytarza zamknięto grubą szybą. Przyciskał się do niej młody człowiek z dziką
fryzurą afro, wyglądający na komputerowego maniaka z college'u. Śmiał się, wskazując
palcem Wilsona. Za plecami chłopaka jasne promienie kalifornijskiego słońca wpadały przez
otwarte okno do środka laboratorium.
JEDEN
Gwiazda zniknęła z centrum teleskopowego obrazu w czasie krótszym niż jedno
uderzenie ludzkiego serca. Nie mogło być mowy o pomyłce, Dudley Bose widział to na
własne oczy. Zamrugał zaskoczony, odsuwając się od okularu.
- To nie jest w porządku - mruknął.
Zadrżał lekko z zimna, klepiąc się urękawicznionymi dłońmi po ramionach. Jego żona,
Wendy, nalegała, żeby się ciepło ubrał, a on posłusznie włożył ciężki, wełniany płaszcz i
grube spodnie. Gdy tylko słońce skryło się za horyzontem, z rzadszej niż przeciętna atmosfery
Gralmonda jak zwykle zniknęły wszelkie ślady ciepła. Ponieważ teleskop znajdował się w
otwartym pomieszczeniu, o drugiej w nocy temperatura spadła tak bardzo, że każdy oddech
astronoma zamieniał się w szarą mgiełkę.
Dudley potrząsnął głową, żeby zwalczyć zmęczenie, i ponownie spojrzał przez okular.
Pole gwiezdne wyglądało tak samo - teleskop się nie przesunął - ale nigdzie nie widział Alfy
Dysona.
- To nie mogło się wydarzyć tak szybko - wyszeptał.
Już od czternastu miesięcy obserwował Parę Dysona, czekając na początek procesu,
który tak drastycznie zmienił widmo emisyjne gwiazd. Do tej chwili żółty punkcik światła
odległy od Gralmonda o tysiąc dwieście czterdzieści lat świetlnych zachowywał się
spokojnie.
Dudley wiedział, że zmiana nastąpi. Po raz pierwszy anomalię odkryto w Katedrze
Astronomii w Oksfordzie podczas rutynowych obserwacji nieba w roku 2170, dwieście
dziesięć lat temu. Od czasu poprzednich obserwacji, przeprowadzonych dwadzieścia lat temu,
widmo emisyjne dwóch gwiazd - jednej typu K, a drugiej M - odległych od siebie o trzy lata
świetlne, całkowicie przesunęło się do niedostrzegalnej podczerwieni. Odkrycie wywołało
trwającą kilka miesięcy, ożywioną debatę w zanikającym środowisku astronomów,
podekscytowanych tym, że dwie gwiazdy - w dodatku położone bardzo blisko siebie, co
wydawało się niezwykłym zbiegiem okoliczności - tak szybko przeszły w stadium
czerwonego olbrzyma. Potem z niedawno zasiedlonej planety, odległej o pięćdziesiąt lat
świetlnych od pary obiektów, nadeszły wiadomości, że obie nadal wyglądają jak poprzednio.
Cofając się ku Ziemi, astronomowie zdołali ustalić, że zmiana nastąpiła w okresie nie
dłuższym niż siedem, osiem lat.
Oznaczało to, że zjawisko nie należy do dziedziny astronomii. Gwiazdy tej kategorii
potrzebowały znacznie więcej czasu, by przekształcić się w czerwone olbrzymy. Zmiana
widma emisji nie była wynikiem naturalnych procesów, lecz efektem technologicznej
interwencji na największą możliwą skalę.
Ktoś otoczył obie gwiazdy nieprzepuszczalną skorupą. Prędkość czyniła skalę tego
przedsięwzięcia jeszcze bardziej niewiarygodną. Osiem lat to zdumiewająco mało, by
stworzyć tak gigantyczną konstrukcję, a tajemnicza zaawansowana cywilizacja najwyraźniej
zbudowała dwie jednocześnie. Sam pomysł jednak nie był dla ludzkości czymś zupełnie
nowym.
W dwudziestym wieku fizyk nazwiskiem Freeman Dyson wysunął hipotezę, że każda
zaawansowana technicznie cywilizacja z czasem otoczy swą gwiazdę sztuczną sferą, by w
całości wykorzystać produkowaną przez nią energię. Ktoś najwyraźniej obrócił ów pomysł w
rzeczywistość. Rzecz jasna, wkrótce obu gwiazdom oficjalnie nadano nazwę Pary Dysona.
Po ogłoszeniu odkrycia pojawiły się liczne spekulacje na temat wykorzystywania
planet klasy Jowisza jako źródła materiałów do budowy sfery. Zainteresowanie nie było
jednak zbyt wielkie. Ludzkość spotkała już kilka innych inteligentnych gatunków, wszystkie
zupełnie nieszkodliwe, a Wspólnota Międzyukładowa rozszerzała się spokojnie. Potrzeba
kilku stuleci, zanim zbuduje się tunel czasoprzestrzenny prowadzący do Pary Dysona i wtedy
obcy sami odpowiedzą na wszelkie pytania dotyczące budowy sfer.
Teraz jednak Dudley przekonał się, że powstały one w mgnieniu oka. Wywołało to
cały szereg nowych, bardzo niepokojących pytań na temat sposobu ich stworzenia. Osiem lat
na budowę litych sfer takich rozmiarów uważano za bardzo krótki, lecz z pewnością
realistyczny okres. Rozpoczynając obserwacje, Dudley spodziewał się, że będzie świadkiem
stopniowego przesłaniania światła gwiazd w miarę kończenia przez budowniczych montażu
kolejnych segmentów. To, co zobaczył, zmieniało wszystko. Sfera, która pojawiła się tak
nagle, nie mogła być materialnym konstruktem. Z pewnością mieli do czynienia z jakąś
postacią pola siłowego. Po co jednak ktoś miałby otaczać gwiazdę polem siłowym?
- Zapisujemy to? - Zapytał e-kamerdynera.
- Nie - padła odpowiedź. - W tej chwili nie są aktywne żadne elektroniczne
instrumenty.
Głos był dziwnie słaby i drżący. Jego brzmienie pogarszało się już od kilku lat. Dudley
podejrzewał, że tatuaż OO w jego uchu zaczyna odmawiać posłuszeństwa. Obwody
organiczne były wrażliwe na przeciwciała, a ten obwód służył mu już od z górą dwudziestu
pięciu lat. Niemniej jednak lśniąca, szkarłatno-turkusowa spirala na skórze wyglądała jak
zawsze. Typowy przypływ młodzieńczego dynamizmu po ostatniej rejuwenacji skłonił go do
wyboru przyciągającego spojrzenia wzoru, który wówczas był ostatnim krzykiem mody.
Teraz jednak, jako profesor w średnim wieku, czuł się trochę głupio, pokazując się z czymś
takim w kampusie. Powinien był wymazać dawny wzór i zastąpić go czymś dyskretniejszym,
ale jakoś nigdy nie mógł się do tego zabrać, choć żona nalegała.
- Niech to szlag - mruknął z goryczą. Nie było jednak sensu liczyć na to, że e-
kamerdyner wykaże się inicjatywą. Alfa Dysona wzeszła przed zaledwie czterdziestoma
minutami. Dudley był zajęty nastawianiem instrumentów, jak zwykle przeprowadzając
ostateczną weryfikację. To zadanie miało kluczowe znaczenie, gdyż mechaniczne systemy
kierujące ruchami teleskopu były w kiepskim stanie. Nigdy nie uaktywniał czujników, zanim
wszystkiego nie sprawdził. Możliwe, że właśnie ta drobiazgowość doprowadziła do klapy
całego projektu.
Wrócił do teleskopu, by ponownie spojrzeć na niebo. Mała gwiazda nadal pozostawała
uparcie nieobecna w widzialnym zakresie widma.
- Włącz czujniki, jeśli łaska. Chciałbym jednak mieć jakieś zapisy z dzisiejszej nocy.
- Rejestracja rozpoczęta - odezwał się e-kamerdyner. - Przydałoby się ponownie
skalibrować instrumenty. Cały obraz jest daleki od optymalnego.
- Ehe, będę musiał to zrobić - zgodził się Dudley z roztargnieniem w głosie. To był
problem techniczny i powinien zlecić jego rozwiązanie swoim studentom (miał ich aż troje).
„Podobnie jak setkę innych zadań" - pomyślał znużony.
Odsunął się od teleskopu i ruszył przed siebie po nagiej, betonowej podłodze,
popychając nogą obite czarną skórą krzesło. Grzechot starych kółek niósł się słabym echem w
ogromnej hali. Było tu dosyć miejsca na całą masę zaawansowanych systemów
wspomagających, które mogłyby podnieść obserwatorium do niemal profesjonalnych
standardów. Zmieściłby się nawet większy teleskop. Niestety, gralmondzki uniwersytet nie
miał funduszy na podobne zakupy. Uczelnia nie zdołała dotąd załatwić komercjalnego
sponsoringu STT - Sieci Transportu Tunelowego - jedynej korporacji zainteresowanej
badaniami tego typu. Katedra astronomii przetrwała dzięki kilku skąpym grantom rządowym
oraz darowiznom od fundacji wspierających czystą naukę. Było wśród nich nawet jedno
towarzystwo edukacyjne z samej Ziemi.
Pod drzwiami ustawiono długą, drewnianą ławę służącą jako centrum obliczeniowe
całej katedry. Stało na niej mnóstwo starego, kupionego na wyprzedaży sprzętu oraz kilka
portali holograficznych wysokiej rozdzielczości. Leżała tam również teczka Dudleya,
zawierająca przekąski i płaską butelkę z herbatą.
Otworzył teczkę i wyjął czekoladowe ciastko. Na ekranach pojawił się obraz
teleskopowy.
- Przełącz pierwszy ekran na podczerwień - polecił e-kamerdynerowi.
Holograficzne plamki w największym portalu skupiły się w obraz pola gwiezdnego w
fałszywych kolorach, skupiony wokół Pary Dysona. Alfa Dysona promieniowała słabo w
podczerwieni. Przesunięta nieco w bok i położona dwa lata świetlne dalej Beta nadal
pozostawała zwyczajną gwiazdą typu M.
- A więc to rzeczywiście było zamknięcie w sferze - mruknął Dudley. Miną dwa lata,
zanim ktokolwiek będzie w stanie sprawdzić, czy to samo spotkało jednocześnie Betę
Dysona. Jednak ludzie przynajmniej będą musieli przyznać, że wydarzenie odbyło się w ciągu
niespełna dwudziestu trzech godzin - tyle czasu upłynęło od poprzedniej obserwacji. To był
początek, ale niezbyt udany. W końcu przed chwilą badacz był świadkiem czegoś absolutnie
zdumiewającego. Nie miał jednak żadnych zapisów, więc jego raport z pewnością spotka się z
niedowierzaniem, zmuszając go do heroicznej walki o zachowanie i tak już nienadzwyczajnej
reputacji.
Dudley miał dziewięćdziesiąt dwa lata. To było jego drugie życie i zbliżał się już czas,
gdy będzie potrzebował kolejnej rejuwenacji. Choć fizyczny wiek ciała wynosił pięćdziesiąt
lat, perspektywa długiej, poniżającej kampanii toczonej w akademickim światku napełniała
go lękiem. Wspólnota Międzyukładowa uchodziła za zaawansowaną cywilizację, ale niektóre
z panujących w niej obyczajów z pewnością były przerażająco zacofane, a nawet okrutne.
„Może nie będzie aż tak źle" - pocieszył się w myślach. To kłamstwo poprawiło mu
humor na tyle, że zdołał dotrwać do końca nocnej zmiany.
Tuż po świcie Dudley wrócił carltonem AllLanderem do domu. Podobnie jak
astronom, pojazd był stary i wysłużony, ale nadal potrafił zrobić, co do niego należało.
Wyposażono go w tani silnik dieslowski, często spotykany na bliskich pogranicza światach,
takich jak Gralmond, lecz układ sterowniczy stanowił bardzo nowoczesny procesor
fotoneuralny. Dzięki wysokiemu zawieszeniu i głęboko bieżnikowanym oponom maszyna
mogła dotrzeć polną drogą do obserwatorium bez względu na pogodę, nawet zimą, gdy
warstwa śniegu była gruba na metr.
Tego ranka jedyną przeszkodą na drodze była lekka mżawka i cienka warstwa błota.
Obserwatorium zbudowano na wysoko położonym wrzosowisku, dziewięćdziesiąt
kilometrów na wschód od Leonida City, stolicy planety. Nie był to może górski szczyt, ale
najwyżej położony punkt w rozsądnej odległości od miasta. Nie wydawało się też
prawdopodobne, by światła Leonida City miały kiedykolwiek stać się powodem poważnych
zakłóceń. Minęło czterdzieści minut, zanim carlton zjechał w dolinę, którą wiła się szosa.
Dopiero tam można było dostrzec ślady ludzkiej aktywności. W osłoniętych przed wiatrem
zakamarkach powstało kilka gospodarstw rolnych. Nad każdą rzeką i strumieniem rosły gęste
gaje cynomeli - miejscowych drzew iglastych. Jałowe zbocza służyły jako pastwiska.
Zwierzęta dygotały na zimnym wietrze dmącym od strony wrzosowiska.
Gdy carlton posuwał się ostrożnie naprzód, Dudley zastanawiał się, jak właściwie
powinien ogłosić swe odkrycie. Nieliczna grupka zawodowych astronomów Wspólnoty nigdy
nie uwierzy nawet w dwudziestotrzygodzinny okres zamknięcia. Gdyby wyjawił, że
wydarzyło się to w ułamku sekundy, wyśmiano by go bezlitośnie i zapewne szybko utraciłby
pozycję na uniwersytecie. Jeśli zaś chodzi o fizyków i inżynierów... Wszyscy z radością
zostaliby świadkami oskarżenia.
Gdyby Dudley dopiero zaczynał karierę, mógłby wszystko ogłosić. Okryłby się
wątpliwą sławą, a z czasem udowodniłby, że od początku miał rację. Skromny człowiek,
któremu wszyscy rzucali kłody pod nogi, niemal bohater, a przynajmniej romantyczna postać.
Teraz jednak ryzyko było zbyt wielkie. Potrzebował jeszcze ośmiu lat nieprzerwanego
zatrudnienia, choćby nawet z upokarzająco niską uniwersytecką pensją, zanim otrzyma pełną
odprawę. Bez tych pieniędzy nie będzie miał szans zapłacić za rejuwenację. A kto w ostatnich
dziesięcioleciach dwudziestego czwartego wieku zatrudniłby zdyskredytowanego astronoma?
Wyglądał przez okna pojazdu, głaszcząc nieświadomie tatuaż OO na uchu. W bladym
świetle poranka widział szeregi niskich pagórków porośniętych bezbarwną, wilgotną spartiną
preriową. Pasły się na nich smętne ziemskie krowy oraz stada ich miejscowych
odpowiedników, nyginów. Gdzieś tam musiał być horyzont, ale szare, zachmurzone niebo nie
pozwalało go dostrzec. Z pewnością był to jeden z najbardziej przygnębiających krajobrazów
na wszystkich zamieszkanych światach.
Astronom z westchnieniem przymknął oczy.
- A jednak się kręci - wyszeptał.
Dudley nie dał za wygraną, choć jego bunt miał raczej żałosną skalę. Wiedział, że nie
może zignorować tego, co ujrzał pośród wiecznych, niezmiennych gwiazdozbiorów. Z pewną
ulgą uświadomił sobie, że zachował jeszcze na tyle godności, by nie wybrać najłatwiejszego
wyjścia, jakim byłoby pominięcie wszystkiego milczeniem. Niemniej jednak publiczne
ogłoszenie odkrycia oznaczałoby koniec jego prywatnego świata. Inni uważali, że cechuje się
wrodzoną lękliwością, on jednak wolał mówić, że z wiekiem nauczył się ostrożności. Można
to było nawet zwać mądrością.
Nie jest łatwo uwolnić się od starych nawyków. Dlatego Dudley podzielił problem na
etapy - tak jak uczył postępować swoich studentów - a potem przystąpił do ich kolejnego
rozwiązywania w maksymalnie logiczny sposób. Nie ulegało wątpliwości, że priorytetem
musi być potwierdzenie szybkości zamknięcia. Dowód oddalał się obecnie od Gralmonda z
prędkością światła, a w tej części kosmosu Gralmond leżał prawie na samej granicy
Wspólnoty. Prawie, ale nie do końca.
Wspólnota Międzyukładowa obejmowała w przybliżeniu kulisty obszar o średnicy
około czterystu lat świetlnych, w którego środku znajdowała się Ziemia. Gralmond dzieliło od
Ziemi dwieście czterdzieści lat świetlnych i był jedną z ostatnich zasiedlonych planet drugiej
fazy ekspansji. Dudley nie potrzebował wielu obliczeń, by się przekonać, że następnym
światem, który ujrzy incydent, będzie Tanyata, położona na samej granicy przestrzeni fazy
drugiej. Tanyata była jeszcze słabiej rozwinięta niż Gralmond - z pewnością nie założono tam
dotąd uniwersytetu - ale w unisferze wyszukał spis tamtejszych astronomów amatorów. Było
na nim jedno nazwisko.
Po pięciu miesiącach i trzech dniach od nocy, gdy ujrzał na własne oczy zniknięcie
Alfy Dysona, Dudley nerwowo pomachał żonie na pożegnanie i odjechał carltonem spod
domu. Myślała, że to oficjalny wyjazd, zatwierdzony przez uniwersytet. Choć byli
małżeństwem od jedenastu lat, nie potrafił zdobyć się na odwagę, by powiedzieć jej całą
prawdę. Niewykluczone też, że po pięciu małżeństwach wiedział już, o czym lepiej nie
mówić.
Carlton zawiózł go na planetarny dworzec STT, który znajdował się po przeciwnej
stronie Leonida City niż kampus. Nadeszła wiosna i na ziemskich drzewkach w parkach
pojawiły się jasnozielone pączki. Nawet dojrzałe miejscowe drzewa reagowały już na dłuższe,
bardziej słoneczne dni. Ich ciemnofioletowa kora nabrała nowego połysku. Wkrótce miały
rozwinąć markizy listowia. Dudley spoglądał przez szybę na mieszkańców miasta:
śpieszących się gdzieś biznesmenów; rodziców przyglądających się dzieciom z
pobłażliwością bądź irytacją; młodzieńców w pierwszym życiu, kręcących się pod wejściami
do kawiarń i pasaży handlowych, rozpaczliwie nieobytych, ale mimo to wyglądających na
najgroźniejszych gangsterów w historii. Wszyscy ci ludzie wydawali się bardzo pogodni i
normalni. Dudley postanowił osiedlić się tu w późnym okresie drugiego życia, ponieważ na
pogranicznych planetach zawsze panowała łatwo się udzielająca aura nadziei. Tu właśnie
nowe marzenia mogły się zakorzenić i naprawdę rozkwitnąć. On jednak dokonał w drugim
życiu bardzo niewiele. Przenosząc się tutaj, potwierdził tylko ten fakt.
STT otworzyła planetarny dworzec na Gralmondzie przed z górą dwudziestu pięciu
laty, mniej więcej w tym samym czasie, gdy Dudley zafundował sobie kolorowy tatuaż OO.
Zawarta w tej zbieżności ironia nie umknęła jego uwadze. W ciągu pierwszego ćwierćwiecza
ludzkiego osadnictwa planeta rozwijała się szybko. Farmerzy wypuścili na swobodę stada i
robotraktory Osady kupowały budynki z prefabrykatów i ustawiały je w szachownice, a
potem kazały się zwać miastami dla uczczenia wielkich metropolii, które miały tu w
przyszłości powstać. W ramach silnej fali inwestycji importowano fabryki, a wokół nich
powstawały liczne szkoły, szpitale, teatry i budynki rządowe. Drogi rozchodziły się z tych
ośrodków na wszystkie strony, oplatając witkami cały kontynent. A po drogach jak zwykle
nadeszły pociągi, niosąc ze sobą wzmożenie obrotów handlowych.
Carlton wiózł Dudleya wzdłuż linii kolejowej Mersy na dworzec planetarny STT.
Tylko prosty płot z siatki i plastikowa bariera odgradzały dwupasmową szosę od grubych
szyn z węglowej stali. To była jedna z pięciu dużych linii, jakie do tej pory zbudowano.
Mieszkańcy Gralmonda mieli powody do dumy. Pięć linii kolejowych w ciągu dwudziestu
pięciu lat. To świadczyło o szybkim rozwoju gospodarczym. Trzy z nich, w tym również
Mersy, wiodły do parków industrialnych wzniesionych nieopodal Leonida City, natomiast
dwie pozostałe rozgałęziały się wielokrotnie, zapewniając połączenie z najważniejszymi
miasteczkami rolniczymi. Towary przepływały przez dworzec planetarny dniem i nocą, a z
upływem czasu ich ilość wzrastała. Na nowo zasiedlone tereny napływały pieniądze, surowce
i sprzęt. Granica ludzkiego osadnictwa przesuwała się z miesiąca na miesiąc.
Wielki pociąg towarowy wyprzedził go z łoskotem. Jechał tylko nieznacznie szybciej
niż carlton. Usłyszawszy dźwięk, Dudley odwrócił głowę i ujrzał długie, oliwkowe wagony.
Żółte jak siarka litery wyblakły od wieloletniego wystawiania na światło słońca. Co najmniej
pięćdziesiąt wagonów ciągnęła potężna, dwudziestokołowa lokomotywa. Przemknęło mu
przez głowę, że to typ GH7, choć nie był pewien, jakiej dokładnie marki. Tych potworów
używano już od prawie osiemdziesięciu lat. Długi na trzydzieści pięć metrów korpus
wypełniały nadprzewodnikowe akumulatory napędzające potężne silniki. Gralmond nie ujrzy
nic większego, dopóki nie zostanie w pełni uprzemysłowionym światem, do czego powinno
dojść za jakieś siedemdziesiąt lat.
Niemniej już teraz taki olbrzym wlokący się przez kwitnące miasto sprawiał dość
osobliwe wrażenie. W tej dzielnicy nadal było mnóstwo pierwotnych budynków z
prefabrykatów, jedno- albo dwupiętrowych sześcianów z białego aluminium o dachach
pokrytych ogniwami słonecznymi. Na planecie, gdzie rząd dawał ziemię każdemu, kto o nią
poprosił, wyburzenia rzadko bywały potrzebne. Gralmond liczył zaledwie osiemnaście
milionów mieszkańców i brak miejsca nie stanowił tu problemu.
Sześcienne budynki nadal były użyteczne jako mieszkania i centra handlowe dla
najnowszych, najuboższych przybyszów, ale w wielu częściach miasta nędzne, metalowe
pudełka rozebrano, zastępując je nowymi, kamiennymi budynkami o szklanych witrynach.
Częściej jednak widywało się pokrycie z koralu lądowego, rośliny pochodzącej z Mecherii.
Nowi mieszkańcy sadzili genetycznie zmodyfikowane nasiona u podstawy domów, z uwagą
pielęgnując długie, płaskie odrośle z gąbczastego, przypominającego pumeks kamienia, które
szybko pokrywały cały budynek mocną, organiczną powłoką. Trzeba ją było tylko przycinać,
żeby nie zarosła okien.
Terminal pasażerski stanowił drobny fragment dziesięciu kilometrów kwadratowych
powierzchni dworca planetarnego STT. Większość zajmowały stacje rozrządowe oraz
maszyneria. Na jednym z końców znajdowała się właściwa brama, osłonięta przed działaniem
żywiołów szerokim, łukowatym dachem z kryształu i białego betonu. Dudley ostatnio widział
ją jedenaście lat temu, kiedy tu przybył, i prawie już nie pamiętał, jak wyglądała. Z pewnością
tak samo jak teraz.
Carlton zatrzymał się przed stacją dla odjeżdżających i potoczył się z powrotem do
domu, gdy tylko Dudley wysiadł z bagażami. Astronom wszedł do hali dworcowej, gdzie
natychmiast otoczył go tłum ludzi zmierzających we wszystkich możliwych kierunkach poza
tym, o który mu chodziło. Choć gmach zbudowano stosunkowo niedawno, wyglądał raczej
staroświecko - szklany dach wspierał się na wysokich, marmurowych kolumnach; sklepy
dworcowe majaczyły w potężnych, przywodzących na myśl katedrę łukach; krótkie schody
między piętrami były niedorzecznie szerokie, jakby wiodły do jakiegoś ukrytego pałacu; w
głębokich, wysokich niszach stały posągi i rzeźby; wszędzie było pełno ptasich odchodów. W
powietrzu unosiły się wielkie, półprzezroczyste projekcje holograficzne, szmaragdowe i
karmazynowe znaki informujące o rozkładzie jazdy pociągów każdego, kto nie był
podłączony do lokalnej sieci. Cały czas przelatywały przez nie małe ptaszki, pogwizdując ze
zdziwienia, gdy ich błoniaste skrzydełka zostawiały w powietrzu iskrzący ślad.
- Pociąg na Veronę odjeżdża z peronu dziewiątego - poinformował Dudleya e-
kamerdyner.
Astronom ruszył we wskazanym kierunku. Połączenie z Veroną należało do
najpopularniejszych i pociągi odjeżdżały co czterdzieści minut. Mnóstwo ludzi dojeżdżało
stamtąd do pracy, głównie kadra kierownicza średniego szczebla z finansowych i
inwestycyjnych towarzystw odpowiadających za infrastrukturę Gralmonda.
Pociąg na Veronę składał się z ośmiu piętrowych wagonów ciągniętych przez średnich
rozmiarów lokomotywę typu PH54. Dudley schował walizki do skrytki bagażowej w piątym
wagonie, wsiadł do pociągu i na piętrze znalazł sobie miejsce przy oknie. Nie miał nic do
roboty poza próbami ignorowania napięcia, które rosło, w miarę jak cyfry w wirtualnym polu
widzenia odmierzały czas pozostały do odjazdu. E-kamerdyner miał dla niego siedem
wiadomości. Większość pochodziła od jego studentów i zawierała tekstowe oraz dźwiękowe
załączniki.
W ciągu ostatnich pięciu miesięcy w katedrze astronomii miejscowego uniwersytetu
działo się niezwykle dużo. Mieli mnóstwo roboty, mimo że nie prowadzili w tym okresie
żadnych obserwacji. Dudley oznajmił, że teleskop oraz instrumenty wspomagające nie nadają
się już do użytku. Stwierdził też, że do tej pory zaniedbywali praktyczną stronę swego
zawodu. Pod jego przewodnictwem rozebrali i naprawili jeden po drugim wszystkie silniki
śledzące. Następnie przyszła kolej na części stałe i cały zestaw czujników. Ponieważ teleskop
nie był używany, mieli wreszcie czas unowocześnić i zintegrować programy specjalistycznej
kontroli oraz analizy obrazów. Z początku studenci cieszyli się, że w końcu mogą zająć się
czymś konkretnym i udoskonalić wszystkie dostępne systemy, lecz ich entuzjazm dawno
wystygł, gdyż Dudley wciąż wynajdywał im nowe, niezmiernie ważne zadania, opóźniające
chwilę ponownego otwarcia obserwatorium.
Bardzo nie lubił myśli, że ich oszukuje, ale tylko w ten sposób mógł oficjalnie
zawiesić cały projekt obserwacji Pary Dysona. Powtarzał sobie, że jeśli tylko uda mu się
zdobyć dowody, korzyści dla katedry oraz jego budżetu z nawiązką usprawiedliwią ten
drobny podstęp. Cały czas użerał się ze skargami studentów i dopiero od dwóch miesięcy
zaczął się zastanawiać nad tym, w jaki sposób potwierdzenie odkrycia wpłynie na jego
karierę. Gdyby go nie potwierdził, stałoby się to dla niego katastrofą, natomiast sukces
otwierał rozległe perspektywy. Mógł osiągnąć znacznie więcej niż to, co oferował
gralmondzki uniwersytet. Przyjemnie było o tym pomarzyć.
Pociąg ruszył, pozostawiając peron za sobą, i wyjechał na otwartą przestrzeń, skąpaną
w jasnym blasku wiosennego słońca. Za oknem widać było jedynie industrialny krajobraz
dworca. Setki torów krzyżowały się ze sobą, tworząc ogromny, abstrakcyjny labirynt. Małe
lokomotywy przetokowe, buchające kłębami spalin z dieslowskich silników, przetaczały
wagony z toru na tor. Horyzont przesłaniały magazyny oraz rampy załadunkowe, pełne
pajęczynowych sylwetek żurawi i ułożonych w stosy kontenerów. Wagony towarowe i opasłe
cysterny stały otoczone mechanicznymi systemami załadunkowymi. Po nielicznych ścieżkach
poruszali się robotnicy i roboty konserwacyjne, odpowiedzialne za naprawę.
W miarę jak zbliżali się do bramy, ruch na torach stawał się coraz większy. Długie
pociągi towarowe i krótsze składy pasażerskie mijały kolejne skrzyżowania, zbliżając się
wężowym ruchem do ostatniego odcinka torów. Za oknami po drugiej stronie wagonu Dudley
widział niemal nieprzerwany sznur pociągów wyjeżdżających z bramy.
Przechodziły przez nią tylko dwa tory - po jednym w obie strony. Pociąg na Veronę
zajął miejsce w kolejce tuż za pasażerskim składem zmierzającym na EdenBurg. Za nim
ustawił się pociąg towarowy na StLincoln. Zabrzmiał cichy dzwonek ostrzegawczy. Dudley z
przodu ujrzał łukowaty dach. Kiedy przejeżdżali pod nim, światła przygasły nieco. Dalej był
już tylko wielki owal bramy, lśniący bursztynowym blaskiem. Pociąg wjechał prosto w otwór
przypominający staromodny wylot tunelu.
Gdy wagon mijał barierę zapobiegającą mieszaniu się atmosfery dwóch światów,
astronom poczuł lekkie mrowienie. Mimo że obie planety dzieliła od siebie odległość stu
osiemnastu lat świetlnych, wewnętrzna długość tunelu czasoprzestrzennego równała się zeru.
Niemniej podtrzymująca go maszyneria miała potężne rozmiary, a większa jej część kryła się
w masywnych, betonowych budynkach ukrytych pod dachem. Tylko same emitery
zamontowano w owalnej pętli bramy, grubej na z górą trzydzieści metrów. Pociąg jednak
jechał tak szybko, że minął ją w niespełna sekundę.
Za oknami rozbłysnął miedziany zachód słońca. Dudleyowi strzeliło w uszach, gdy
przez otwory wentylacyjne na dachu do środka napłynęła nowa atmosfera. Przed nimi
rozciągał się olbrzymi dworzec STT. Nigdzie nie było widać jego końca ani położonej dalej
gigantycznej metropolii. Z jednej strony ciągnęła się nieprzerwana ściana bram ukrytych pod
łukowatymi dachami. Każdy owal wypełniała mgiełka o nieco innej barwie, zależnie od typu
widmowego gwiazdy świecącej po drugiej stronie. Poza tym wszędzie widać było tylko
pociągi i szyny. Gigantyczne lokomotywy, atomowe monstra znacznie większe od GH7, która
tak zaimponowała Dudleyowi, ciągnęły długie na dwa kilometry składy wagonów
towarowych. Białe ekspresy pasażerskie mknęły po łączących ze sobą dwadzieścia albo
więcej światów trasach, przemykając od bramy do bramy w nigdy niekończącym się kręgu.
Skromne pociągi lokalne jak ten, którym przyjechał Dudley, mieszały się ze swymi
większymi i wspanialszymi krewniakami. Na Veronie można było spotkać wszystkie rodzaje
pociągów.
Ziemia była węzłem komunikacyjnym dla wszystkich planet pierwszej fazy Wspólnoty
Międzyukładowej, Verona zaś grała tę rolę dla tego sektora przestrzeni drugiej fazy i bramy
łączyły ją z trzydziestoma trzema innymi światami. Była jedną z tak zwanej Wielkiej
Piętnastki - przemysłowych planet ulokowanych wzdłuż granicy przestrzeni pierwszej fazy,
około stu lat świetlnych od Sol. Korporacje ją skolonizowały, finansowały i tylko one
sprawowały tu rządy.
Veroński dworzec mógł się pochwalić aż siedmioma terminalami pasażerskimi. Pociąg
Dudleya zatrzymał się na trzecim, który był pięć razy większy od planetarnego dworca na
Gralmondzie. Gęstsza atmosfera i nieco większe przyciąganie Verony sprawiały, że Dudley
czuł się jeszcze bardziej pozbawiony znaczenia, gdy krążył po zatłoczonym gmachu w
poszukiwaniu pociągu na Tanyatę. Wreszcie go znalazł, na peronie 18b - trzy
jednopoziomowe wagony ciągnięte przez dieslowską lokomotywę ables RP2. Włożył walizkę
na półkę i rozsiadł się na dwuosobowym siedzeniu. Wagon był zapełniony w niespełna jednej
trzeciej, mimo że na Tanyatę odjeżdżały tylko trzy pociągi dziennie.
Po przybyciu na miejsce Dudley zorientował się, dlaczego jest ich tak mało. Tanyata
była planetą pogranicza w całym tego słowa znaczeniu. Skolonizowano ją ostatnią w tym
sektorze przestrzeni drugiej fazy. Po prostu nie opłacało się budować tuneli
czasoprzestrzennych sięgających dalej. Verona nie miała zamiaru służyć jako węzeł większej
liczbie nadających się do zamieszkania planet i zaszczyt ten przypadł teraz Saville, położonej
niespełna dziesięć lat świetlnych od Gralmonda. STT budowała już tam nową bazę,
przygotowując otwarcie tuneli prowadzących do nowej generacji układów planetarnych:
przestrzeni trzeciej fazy, następnej fali ludzkiej ekspansji.
Dworzec STT na Tanyacie składał się z kilku pośpiesznie zmontowanych peronów ze
stali borowej, przykrytych prowizorycznym plastikowym dachem. Sekcja towarowa mogła się
pochwalić tylko jednym żurawiem oraz magazynem. Dalej ciągnęło się wielkie, błotniste
podwórze, gdzie na niedokładnie skoszone zielsko zwalono długie szeregi metalowych
kontenerów oraz cystern. Warczące ciężarówki ustawiały się w szereg, by załadować towary.
Sama osada składała się ze standardowych wozów mieszkalnych dla robotników, którzy
wznosili zaczątki infrastruktury planety. Stawiano już sporo budynków z prefabrykatów.
Ludzie i wielkie robomanipulatory montowali moduły ze wzmocnionego aluminium w
rusztowaniu z węglowych belek. Największymi maszynami były tu jednak poruszające się na
gąsienicach minifabryki budujące drogi. Wielkie, harmoniczne ostrza, umieszczone z przodu,
przeżuwały glebę i glinę, a chemiczny reaktor wytwarzał z tych surowców związany
enzymatycznie beton, wylewający się następnie z tyłu i tworzący gładką, równą
nawierzchnię. Maszyny znikały w gęstych oparach, które nie pozwalały przyjrzeć się im
dokładniej.
Dudley wyszedł na peron i natychmiast wyjął okulary przeciwsłoneczne. Osadę
zbudowano w tropikach. Słońce gorzało oślepiającym, niebieskawym blaskiem, a powietrze
przesycała parna wilgoć. Na zachodzie, za niskimi wzgórzami, było widać ocean. Astronom
zdjął kurtkę i zaczął się nią wachlować. Na skórę wystąpiły mu pierwsze kropelki potu.
Ktoś stojący na drugim końcu peronu zamachał do Dudleya i zawołał go po nazwisku.
Astronom uniósł rękę, lecz nagle się zawahał. Nieznajomy miał ponad metr osiemdziesiąt
wzrostu, a szczupła sylwetka przywodziła na myśl maratończyka. Trudno było określić jego
fizyczny wiek, gdyż skórę gęsto pokrywały mu tatuaże OO. Na wszystkich kończynach miał
obrazki i geometryczne figury lśniące zamglonym blaskiem. Po łysej czaszce powoli się
poruszały złote, spiralne galaktyki. Tylko równo przycięta, siwiejąca kozia bródka sugerowała
zaawansowany wiek średni. Mężczyzna uśmiechnął się i ruszył w stronę Dudleya, kołysząc
kiltem w śmiałą, ametystowo-czarną kratę.
- Profesor Bose, jak sądzę?
Dudley zdołał się powstrzymać przed pogłaskaniem własnego tatuażu OO.
- Hmm, tak. - Wyciągnął rękę. - Hmm, pan LionWalker Eyre?
Wymówił to nazwisko osobliwym tonem, jak pełen dezaprobaty wujek stary kawaler.
Miał nadzieję, że upał zamaskuje rumieniec na jego policzkach.
- To ja. Na ogół ludzie mówią mi Walker.
- Hmm. Świetnie. Dobra. Niech będzie Walker.
- Miło mi pana poznać, profesorze.
- Jestem Dudley.
- Tak lubię.
LionWalker poklepał go mocno po plecach.
Dudley zaczął się niepokoić. Gdy wyszukiwarka znalazła mu nazwisko astronoma, nie
zastanawiał się nad nim zbytnio. Ale z drugiej strony każdy, kto mógł sobie pozwolić na
kupno teleskopu wyposażonego w zwierciadło o średnicy czterech stóp, a potem
przetransportował go na tak odległy świat, by tam zamieszkać, musiał być w pewnym stopniu
ekscentrykiem.
- Bardzo miło, że pozwoliłeś mi dzisiaj poobserwować niebo - odezwał się Dudley.
LionWalker uśmiechnął się przelotnie. Obaj mężczyźni ruszyli przed siebie.
- No cóż, to była naprawdę niezwykła prośba. Jak rozumiem, ta jedna noc jest dla
ciebie ważna?
- Może się okazać ważna. Mam taką nadzieję.
- Zadawałem sobie pytanie, dlaczego akurat dzisiaj? Co można zaobserwować w tak
krótkim czasie? I to w ściśle określoną noc?
- I co?
- No więc, właśnie w tym problem, tak? Nie przyszło mi do głowy żadne naturalne
zjawisko. Wiem też, że nie należy się spodziewać żadnych komet. Przynajmniej ja żadnej nie
zauważyłem, a nikt poza mną nie obserwuje tu nieba. Powiesz mi?
- Moja katedra prowadzi regularną obserwację Pary Dysona. Niektórzy z naszych
sponsorów są nią zainteresowani. Po prostu chciałem coś potwierdzić, to wszystko.
- Ach. - LionWalker uśmiechnął się z mądrą miną. - Rozumiem. A więc chodzi o
nienaturalne zjawisko.
Dudley uspokoił się nieco. LionWalker mógł być ekscentrykiem, ale nie ulegało
wątpliwości, że to bystry człowiek.
Gdy dotarli do końca pomostu, wysoki tubylec uniósł nagle dłoń i zakreślił
wyciągniętym palcem półokrąg w powietrzu. Tatuaże OO na jego przedramieniu i nadgarstku
rozbłysły skomplikowanym wirem kolorów. Podjechała do nich furgonetka firmy Toyota.
- Interesujący system sterowania - zauważył Dudley.
- Aha. Podoba mi się. Wsadź torby na tył, dobra?
Ruszyli jedną z nowo położonych betonowych dróg, kierując się ku ruchliwej osadzie.
LionWalker co kilka sekund poruszał palcami, powodując kolejną barwną falę. Układ
sterowniczy toyoty płynnie reagował na polecenia.
- Nie lepiej byłoby po prostu wydawać słowne instrukcje? - Zapytał astronom.
- A po co? W ten sposób zachowuję kontrolę nad technologią. Maszyny wykonują
moje rozkazy. I tak właśnie powinno być. Inne rozwiązania to mechantropomorfizm. Nie
można traktować bloku metalu jak równego sobie i prosić go, żeby łaskawie zechciał
wykonać polecenie. Kto tu rządzi, my czy one?
- Rozumiem - odparł z uśmiechem Dudley. Nagle poczuł sympatię do gospodarza. -
Naprawdę istnieje takie słowo, jak „mechantropomorfizm”?
LionWalker wzruszył ramionami.
- Powinno istnieć. Dla całej cholernej Wspólnoty to coś w rodzaju religii.
Szybko zostawili osadę za sobą. Droga biegła równolegle do brzegu, w odległości paru
kilometrów od niego. Co chwila za piaszczystymi wzgórkami ukazywały się piękne, czyste
wody oceanu. Daleko w głębi lądu wznosiły się szeregi wysokich wzgórz. Na niebie nie było
ani jednej chmurki, nie wiał też wiatr. W jaskrawym blasku słońca kępy traw i przybrzeżne
trzciny wydawały się dziwnie ciemne, a liście miały niemal nefrytową barwę. Przy drodze
rosły karłowate drzewka, na pierwszy rzut oka podobne do ziemskich palm. Ich liście jednak
bardziej przypominały pędy kaktusów. Sterczały z nich potężne, czerwone kolce.
Po pięćdziesięciu kilometrach droga skręciła w głąb lądu. LionWalker wykonał
skomplikowany gest dłonią i furgonetka posłusznie zjechała na wąską, piaszczystą dróżkę.
Dudley opuścił szybę, żeby nacieszyć się świeżym morskim powietrzem. Zapach soli był tu
mniej intensywny niż na większości odpowiednich dla ludzi światów.
- Zauważ, że poprowadzili drogę daleko od brzegu - zawołał LionWalker,
przekrzykując wiejący od morza wiatr. - Między nią a morzem zostało mnóstwo
wartościowych gruntów. Za trzydzieści lat, kiedy miasto się rozrośnie, sprzedadzą je po
dziesięć tysięcy dolarów za akr. Wszędzie pełno będzie domków plażowych dla bogaczy.
- Czy to źle?
- Nie dla mnie - odparł ze śmiechem LionWalker. - Mnie już tu nie będzie.
Jego dom znajdował się piętnaście kilometrów dalej. Zatoczkę otaczały wydmy
ciągnące się kilka kilometrów w głąb lądu. Niski bungalow z perłowego koralu lądowego
przycupnął na szczycie wysokiej wydmy zaledwie sto metrów od brzegu. Na ocean
wychodziła wielka weranda z desek. Potężna kopuła obserwatorium - standardowa
konstrukcja z betonu i metalu - wznosiła się nieco dalej od wody.
Żółty labrador, merdając radośnie ogonem, wybiegł ich przywitać. LionWalker
pogłaskał go, gdy szli w stronę wejścia. W odległości jakichś dwudziestu metrów Dudley
usłyszał odgłosy gwałtownej kłótni.
- O Boże, znowu to samo - mruknął LionWalker.
Cienkie drzwi z desek otworzyły się gwałtownie i wypadła z nich młoda kobieta. Była
zdumiewająco piękna, nawet dla Dudleya, który przywykł do kampusu pełnego dziewcząt o
świeżych twarzach.
- To świnia - warknęła do LionWalkera, przechodząc obok niego.
- Aha. Jestem tego pewien - zgodził się ze spokojem.
Kobieta zapewne go nie usłyszała. Zmierzała już ku wydmom. Jej twarz zastygła w
wyrazie determinacji, świadczącym, że nie zatrzyma się, dopóki nie dotrze do końca świata.
Labrador popatrzył za nią tęsknie, po czym znowu spojrzał na LionWalkera.
- Spokojnie. - Gospodarz pogłaskał psa po głowie. Wróci na czas, żeby dać ci kolację.
Gdy byli już blisko, drzwi otworzyły się ponownie. Tym razem wyszedł z nich młody
mężczyzna. Jego twarz nie była ani męska, ani kobieca. Niemal dorównywał urodą
dziewczynie. Gdyby nie był rozebrany do pasa, Dudley mógłby mieć wątpliwości co do jego
płci.
- Dokąd ona się wybiera? - Jęknął.
- Nie mam pojęcia - odparł LionWalker z rezygnacją w głosie. - Nie powiedziała mi.
- Ja za nią nie pójdę - oznajmił młodzieniec i ruszył przygarbiony w stronę plaży, ryjąc
po drodze piasek bosymi stopami.
LionWalker otworzył drzwi i gestem zaprosił Dudleya do środka.
- Przepraszam.
- Co to za ludzie? - Zapytał astronom.
- Moi aktualni partnerzy życiowi. Bardzo ich kocham, ale czasami się zastanawiam,
czy to warte zachodu. No, rozumiesz. Jesteś żonaty?
- Tak. Po raz kolejny.
- Aha. A więc wiesz, jak to jest.
Wnętrze domu urządzono w klasycznym stylu minimalistycznym, świetnie pasującym
do tego miejsca. Ośrodek salonu stanowił duży, okrągły kominek. Za wysokimi, łukowatymi
oknami rozciągał się widok na zatokę i morze. Klimatyzacja zapewniała przyjemny chłodek.
- Usiądź, proszę - powiedział LionWalker. - Pewnie chciałbyś się czegoś napić. Za
chwilkę pójdziemy do teleskopu, żebyś mógł go sprawdzić. Jestem pewien, że będziesz
zadowolony.
- Dziękuję.
Dudley usiadł na jednej z wielkich sof. W tym otoczeniu czuł się jak nudny
prowincjusz. Nie chodziło tylko o bogactwo, o jakim świadczyła lokalizacja i wystrój domu,
lecz również o wigor i żywotność jego mieszkańców.
- Nie spodziewałem się czegoś takiego - przyznał po kilku minutach, popijając
znakomitą, pięćdziesięcioletnią whisky LionWalkera.
- Chcesz powiedzieć, że myślałeś, iż spotkasz kogoś takiego jak ty sam? Bez obrazy,
kolego.
- Nie ma sprawy. Co właściwie tu robisz?
- No więc, odziedziczyłem spory fundusz powierniczy, a potem zarobiłem jeszcze
więcej pieniędzy na rynku towarowym. To było przed paroma rejuwenacjami. Teraz tylko się
obijam.
- Ale dlaczego tutaj? Dlaczego na Tanyacie?
- To granica. Tak daleko od punktu wyjścia, jak tylko możliwe. No, z wyjątkiem Far
Away. Cudowna sprawa, choć nikt tutaj nie przywiązuje do tego wagi. Mogę nocą wyjrzeć
przez okno i patrzeć na miejsca, do których zmierzamy. Obserwujesz gwiazdy, Dudley, i
wiesz, jakie cuda można wśród nich znaleźć. Ci kretyni, którzy zostali za nami, nigdy na nie
nie patrzą. Jesteśmy w miejscu, gdzie nasi przodkowie spodziewali się znaleźć niebo. Mogę
wyjrzeć z ich nieba i zobaczyć własną przyszłość. Nie uważasz, że to wspaniałe?
- Z pewnością.
- Widać tu gwiazdy, których z Ziemi nie zobaczy się gołym okiem. Świecą nocą na
niebie, a ja pragnę je poznać.
PETER F. HAMILTON Gwiazda Pandory EKSPEDYCJA Tłumaczył Michał Jakuszewski Tytuł oryginału Pandora’s Star vol. 1
Książka ta jest fikcją literacką. Nazwiska, postacie, miejsca i zdarzenia powstały w wyobraźni autora i nie mają odniesienia do rzeczywistości. Jakiekolwiek podobieństwo do aktualnych zdarzeń, miejsc i osób, żywych lub zmarłych, jest przypadkowe.
PROLOG Mars przesłaniał większą część przestrzeni na zewnątrz „Ulyssesa", wielki sierp koloru brudnego imbiru, planeta, której nie udało się zostać prawdziwym światem. Mały, lodowato zimny, jałowy i pozbawiony atmosfery grał w Układzie Słonecznym rolę zimniejszej wersji piekła. Mimo to wywarł znaczny wpływ na ludzką historię; najpierw jako bóg był inspiracją dla wielu pokoleń wojowników, potem stał się celem niezliczonych marzycieli. Ale dla kapitana pilota NASA Wilsona Kime'a stanowił teraz stały ląd. Dwieście kilometrów za wąską, łukowato wyprofilowaną szybą kabiny lądownika Wilson dostrzegał ciemną szramę Valles Marineris. W dzieciństwie często oglądał technofantazje grupy Aries Underground, zachwycając się wizją spienionej wody, która pewnego dnia, w nieokreślonej przyszłości, znowu popłynie tym ogromnym wąwozem, uwolniona przez ludzką pomysłowość z uwięzionego pod rdzawą pustynią lodu. Dzisiaj - pierwszy człowiek w dziejach - postawi stopę w wypełnionych pyłem kraterach, które oglądał na tysiącach zdjęć satelitarnych, a legendarny, drobny, czerwony piasek spłynie mu między urękawicznionymi palcami. Ten dzień zapisze się wielkimi zgłoskami w historii. Wilson odruchowo rozpoczął ćwiczenie oddechowe, które miało uspokoić mu serce, zanim świadomość tego, co ma się wydarzyć, zdąży wpłynąć na jego metabolizm. W żadnym wypadku nie pozwoli, żeby cholerni medyczni biurokraci z Houston zakwestionowali jego zdolność pilotowania lądownika. Służył osiem lat w USAF, uczestniczył w dwóch misjach bojowych w ramach operacji „Zapewnić pokój", stacjonując w Japonii. Potem było dziewięć lat w NASA. Czekał długo i poświęcił bardzo wiele: stracił pierwszą żonę, totalnie zraził do siebie dziecko. Wieczne szkolenia w wirtualu, konferencje prasowe, ogłupiające objazdy po fabrykach, służące public relations - wytrzymał to wszystko dla tej jednej chwili w tym najświętszym z miejsc. Mars. Nareszcie! - Inicjuję pomiar odległości z kontrolą w czasie rzeczywistym - oznajmił autopilotowi. Kolorowe linie holograficznego obrazu widocznego na oknie zaczęły się zmieniać. Wilson jednym okiem spojrzał na zegar: osiem minut. - Oczyszczam system BGA i tunel łączący statki. - Lewą ręką dotknął przełączników na konsoli i zapaliły się maleńkie diody LED. Niektórych czynności NASA nigdy by nie powierzyła programom aktywowanym głosem. - Uruchamiam dyszę nienapędową. Czekam na potwierdzenie sekwencji odłączania od statku
bazy. - Zrozumiałam, „Eagle II" - rozległ się w słuchawkach głos Nancy Kressmire. - Analiza telemetryczna potwierdza pełną sprawność lądownika. Systemy napędzające statku bazy gotowe do odłączenia. - Potwierdzam - odpowiedział kapitanowi „Ulyssesa". W szybie rozbłysły turkusowe i szmaragdowe pajęczyny informujące o stanie systemów zasilania lądownika. Ich ostre barwy dziwnie się kłóciły z pastelową bladością mroźnego marsjańskiego krajobrazu. - Przełączam zasilanie na ogniwa wewnętrzne. Mam siedem zielonych światełek dla operacji odłączenia. Wciągam tunel-śluzę. Gdy tunel wsunął się w głąb kadłuba wahadłowca, maleńką kabinę wypełnił przeraźliwie głośny metaliczny szczęk. Nawet Wilson wzdrygnął się, słysząc te natarczywe dźwięki, mimo że znał konstrukcję promu lepiej niż jego projektanci. - Panie komandorze? - Odezwał się. Zgodnie z procedurą NASA, z chwilą odłączenia od statku bazy lądownik stawał się niezależną jednostką, a Wilson nie był najstarszy stopniem na jego pokładzie. - „Eagle II" należy do pana, kapitanie - oświadczył komandor Dylan Lewis. - Ruszajmy na dół, gdy tylko będziemy gotowi. - Dziękuję, komandorze - odparł Wilson, świetnie zdając sobie sprawę z obecności kamery zamontowanej w tylnej ścianie kabiny. - Za siedem minut ukończymy procedurę odłączania. Wyczuwał podniecenie piątki siedzących za nim pasażerów. Wszyscy byli znakomitymi fachowcami, astronautami tak doświadczonymi, że rutyna wylewała im się przez dziurki w nosie. Mimo to w tej chwili nie panowali nad sobą lepiej niż banda dzieciaków wybierających się na pierwszą wycieczkę na plażę. Autopilot wykonał resztę sekwencji odłączania. Wilson odczytywał z listy kolejne polecenia, ściśle przestrzegając wywodzącej się jeszcze z czasów Mercurego 7 tradycji nakazującej uparcie udawać, że astronauci to coś więcej niż tylko worki balastu. Dokładnie po siedmiu minutach kołki łączące schowały się i Wilson odpalił silniki manewrowe, łagodnie odsuwając „Eagle II" od „Ulyssesa". Tym razem nie mógł już zrobić nic, by uspokoić walenie serca. Kiedy się oddalili, „Ulysses" stał się w całości widoczny za oknem. Wilson uśmiechnął się radośnie na jego widok. Międzyplanetarny statek był jedyny w swoim rodzaju: niezgrabny zestaw cylindrycznych modułów, zbiorników i dźwigarów tworzących kolistą konstrukcję o średnicy dwustu metrów. Z jego obwodu wysuwały się długie, czarne płyty
baterii słonecznych, przypominające plastikowe płatki kwiatu, poruszające się w ślad za słońcem. Kilka przedziałów mieszkalnych pomalowano w amerykańskie barwy narodowe. Wyglądało to nieprawdopodobnie jaskrawo na tle srebrnobiałej izolacji termicznej pokrywającej każdy centymetr powierzchni. W samym środku statku, otoczona szerokim, pofałdowanym wachlarzem srebrzystych paneli promienników ciepła, znajdowała się sześciokątna komora reaktora termojądrowego, który umożliwił im dotarcie na Marsa w dziesięć tygodni, nieustannie zaopatrując w energię silniki plazmowe. To był najmniejszy tego typu reaktor, jaki dotąd zbudowano; niezbity dowód amerykańskiej przewagi w dziedzinie technologii. W Europie nie ukończono jeszcze budowy pierwszej pary komercyjnych reaktorów naziemnych, natomiast w USA oddano już do użytku pięć i trwały prace przy następnych piętnastu. Europejczycy z pewnością też nie mieli niczego, co mogłoby się równać z zaawansowanym generatorem „Ulyssesa". „Niech to szlag, niektóre rzeczy nadal nam wychodzą" - pomyślał z dumą Wilson, gdy błyszczący konglomerat kosmicznego sprzętu znikał w wiecznej nocy. Minie dziesięć lat, nim FESA zdoła zorganizować lot na Marsa. Do tego czasu NASA zamierzała zbudować już samowystarczalną bazę na lodowatych piaskach Arabia Terra. Miał nadzieję, że wtedy agencja będzie już przechwytywać planetoidy, a nawet wyśle wyprawę w okolice Jowisza. „Nie jestem za stary, by wziąć udział w którejś z tych misji. Będą potrzebowali doświadczonych dowódców" - rozmyślał. W jego głowie pojawił się maleńki cień zazdrości na myśl o tym, co nadejdzie w niedalekiej przyszłości, o cudownych wydarzeniach, których harmonogram i budżet mogły sprawić, że znajdą się tuż poza jego zasięgiem. Europejczycy mogli sobie pozwolić na czekanie. Kilka ostatnich administracji Stanów Zjednoczonych pozostawało pod dominującym wpływem prawicy religijnej i powstrzymało wszystkie badania genetyczne nad komórkami macierzystymi, natomiast rząd federalny w Brukseli cały czas ładował fundusze w studia nad biogeniką, co przyniosło spektakularne rezultaty. Teraz, gdy z piekielnie drogiej procedury usunięto już wszelkie usterki, rozpoczęto rejuwenację ludzi. Pierwszy pacjent, Jeff Baker, zmarł u szczytu medialnego szału, ale podczas siedmiu następnych lat odnotowano osiemnaście sukcesów. Kosmos i życie. Te rozbieżne pola zainteresowań bardzo dużo mówiły o tym, jak kultury dwóch wielkich bloków zachodniej cywilizacji oddaliły się od siebie w ciągu ostatnich trzydziestu lat. Ostatnio jednak rodacy Wilsona zaczęli zmieniać podejście do inżynierii genetycznej. Krążyły już miejskie legendy o tym, że kliniki w Azji i na Karaibach oferują
multimiliarderom terapię rejuwenacyjną. Natomiast Federacja Europejska po raz kolejny próbowała doścignąć Amerykę w kosmosie, koniecznie chcąc dowieść światu, że przoduje we wszystkich dziedzinach. Na Ziemi nadal istniały ostre podziały polityczne i Wilson raczej się cieszył na myśl, że dwa bloki ponownie zbliżą się do siebie. Oczywiście, najpierw Amerykanie musieli wylądować na Marsie. - Początek zejścia z orbity za trzy minuty - oznajmił autopilot „Eagle II". - Gotowy - odparł Wilson. Sprawdził odruchowo stan paliwa, po czym przeszedł do procedury uruchamiania silnika głównego. Trzy napędzane hipergolem rakiety z tyłu małego wahadłowca włączyły się na sto sekund, spychając ich z orbity na trajektorię wejścia w atmosferę. Potem przyszła kolej na manewr hamowania, trwający z górą dziewięćdziesiąt minut. Rzadkie marsjańskie powietrze omywało małe, trójkątne skrzydła stateczku, zmniejszając jego prędkość. W ciągu ostatnich piętnastu minut tępo zakończony nos „Eagle II" lśnił słabiutkim, różowym blaskiem. Tylko to świadczyło, jak potężnie oddziałuje na kadłub pruta z wielką prędkością atmosfera. Lot był niewiarygodnie gładki, przyciąganie rosło stopniowo, w miarę jak zbliżali się do usianej kraterami powierzchni Arabia Terra. Na wysokości sześciu kilometrów Wilson uaktywnił skrzydła o zmiennej geometrii, które rozłożyły się szeroko, by uzyskać jak największą siłę nośną w rzadkiej, zimnej atmosferze. Ich maksymalna rozpiętość wynosiła całe sto metrów, wystarczająco wiele, by „Eagle II" mógł w razie potrzeby szybować. Potem włączył się silnik turboodrzutowy, popychając ich łagodnie naprzód ze stałą prędkością dwustu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. W oddali pojawiła się zachodnia krawędź potężnego krateru Schiaparelli, kolista ściana wznosząca się nad kamienistym gruntem, niczym zerodowany łańcuch górski. - Miejsce lądowania w polu widzenia - zameldował Wilson. Na oknie pojawiły się zielone i niebieskie sinusoidy. Radar zaczął wyświetlać trójwymiarową mapę skał i rozpadlin, niemal w stu procentach zgadzającą się z obrazem widocznym gołym okiem. - „Eagle II", przegląd systemów potwierdza, że jesteś gotowy do lądowania - odezwała się kontrola lotu. - Życzymy szczęścia. Macie tu sporą widownię. - Dziękuję - odparł uprzejmie komandor Lewis. - Z niecierpliwością czekamy na lądowanie. Mam nadzieję, że Wilson posadzi nas gładko. Miną cztery minuty, zanim ktokolwiek na Ziemi usłyszy jego słowa. Do tego czasu powinni już wylądować. - Kontakt z sygnalizatorami lądowników towarowych zameldował Wilson. - Odległość trzydzieści osiem kilometrów.
- Zmrużył powieki, gdy autopilot wyświetlił wewnątrz szyby czerwone ramki, wskazujące miejsce lądowania. Krawędź krateru rosła z każdą chwilą. - Ach, tam są. Na rozległym, płaskim obszarze przycupnęły dwa brudnoszare punkciki. Przed lądowaniem „Eagle II" powoli zatoczył krąg nad dwoma automatycznymi lądownikami towarowymi. Proste statki w kształcie przysadzistych stożków opuściły „Ulyssesa" przed dwoma dniami, wyładowane wszelkiego rodzaju ekwipunkiem, w skład którego wchodziła mała baza naziemna z prefabrykatów. Rozładowanie ich i rozbicie planowanego obozu było podstawowym zadaniem załogi „Eagle II". - Skan powierzchni potwierdza przydatność punktu numer jeden - oznajmił Wilson. Obraz przekazany przez radar niemal go rozczarował. Kiedy Neil Armstrong i Buzz Aldrin lądowali na Księżycu, musieli pośpiesznie przejść na sterowanie ręczne i posadzić lądownik w bezpiecznym miejscu, ponieważ okazało się, że w wybranym punkcie lądowania leży mnóstwo głazów. Tym razem, osiemdziesiąt jeden lat później, satelitarne zdjęcia i orbitalny radar wyeliminowały możliwość podobnych komplikacji. Korzystając z autopilota, skierował wahadłowiec w stronę wyznaczonego miejsca lądowania. - Podwozie wysunięte i zablokowane. Silniki wspomagające gotowe do użycia. Skrzydła złożone. Prędkość zbliża się do stu kilometrów na godzinę. Szybkość opadania prawidłowa. Schodzimy do lądowania, koledzy. - Dobra robota, Wilson - odezwał się komandor Lewis. - No to siadamy, dobra? - Jasne, komandorze. Włączyły się silniki hamujące i „Eagle II" zaczął płynnie opadać z jasnoróżowego nieba. Na wysokości stu metrów Wilson nie mógł już dłużej wytrzymać. Dotknął czterech przełączników, wyłączając autopilota. Na konsoli LED-y zamrugały oskarżycielskim, czerwonym blaskiem, jednak zignorował je i ręcznie sprowadził lądownik na ziemię. To było łatwiejsze niż w symulacjach. Gdy gazy z dysz dotknęły powierzchni Marsa, za oknem pojawiły się tumany pyłu, gęste i klejące. Nic zupełnie nie widział, ale radar podał mu prawidłowy kierunek lądowania. Prom nawet nie zadrżał. Silniki powoli cichły. Pył zaczął opadać i po chwili na zewnątrz zrobiło się jaśniej. - Houston, „Eagle II" wylądował - odezwał się Wilson. Duma i podniecenie ścisnęły mu gardło tak mocno, że musiał siłą wydusić z niego te słowa. Słyszał już, jak ta piękna fraza niesie się echem przez całą historię. „I to ja tego dokonałem, nie jakaś cholerna maszyna". W kabinie za jego plecami rozległ się aplauz i radosne okrzyki. Wilson grzbietem
dłoni otarł z oka niepożądaną kropelkę wilgoci. Potem zajął się instrumentami, ponownie uruchamiając autopilota. Zewnętrzne instrumenty potwierdziły, że wylądowali pewnie. Trzeba było wprowadzić prom w stan naziemnego pogotowia, zapewnić dopływ mocy do kabiny i systemu podtrzymywania życia, cały czas grzać silniki rakietowe, żeby start nie stanowił problemu, sprawdzić stan paliwa w zbiorniku. Długa lista nudnych procedur, które wykonał pracowicie i bezbłędnie. Dopiero potem cała szóstka astronautów zaczęła wdziewać skafandry. W kabinie było straszliwie ciasno, więc zadanie nie należało do łatwych. Wszyscy ciągle się potrącali. Gdy Wilson był już prawie gotowy, Dylan Lewis wręczył mu hełm. - Dziękuję. Komandor nie odpowiedział, tylko spojrzał. Trudno byłoby o dotkliwszą reprymendę. „Niech cię diabli wezmą" - odrzekł bezgłośnie Wilson. „To my jesteśmy ważni ludzie, którzy polecieli na Marsa, nie maszyny, które nas tu przywiozły. Nie mogłem pozwolić, żeby oprogramowanie wylądowało za mnie". Wilson ustawiał się w kolejce, gdy komandor podszedł do małej śluzy z tyłu kajuty. „Trzeci. Będę trzeci". Na Ziemi zapamiętają tylko, że Dylan Lewis był pierwszy, ale Wilson o to nie dbał. „Trzeci". Na maleńkim wyświetlaczu wewnątrz jego hełmu pojawił się obraz z kamery ulokowanej tuż przed drzwiami śluzy. Pokazywał wąską, aluminiową drabinkę opadającą na marsjański piasek. Komandor Lewis wyszedł tyłem z otwartych drzwi śluzy i postawił ostrożnie stopę na najwyższym szczeblu. „Ruszaj się, na Boga!" - miał ochotę zawołać Wilson. Telemetria medyczna poinformowała go, że skórę ma zaczerwienioną i zlaną potem. Ponownie spróbował ćwiczeń oddechowych, ale w niczym nie pomogły. Komandor Lewis schodził szczebel po szczeblu. Wilson i pozostali astronauci wstrzymali oddech. Parę miliardów ludzi na ich rodzinnej planecie z pewnością zrobi to samo, gdy transmisja do nich dotrze. - Stawiam ten krok w imieniu całej ludzkości, żebyśmy mogli razem, jako jeden naród, wstąpić na drogę do gwiazd. Wilson skrzywił się na te słowa. Lewis wypowiedział je z niewiarygodnym przejęciem. Nagle ktoś zachichotał, naprawdę zachichotał na głos. Wilson wyraźnie usłyszał na wspólnej częstotliwości. Kontrola lotu wpadnie w szał. Potem jednak zapomniał o drobiazgach. Lewis postawił nogę na powierzchni. Jego stopa zapadła się lekko w czerwony piasek Marsa, pozostawiając wyraźny ślad. - Dokonaliśmy tego - wyszeptał do siebie Wilson. - Dokonaliśmy tego. Jesteśmy tutaj.
Kabinę ponownie wypełnił aplauz. Dotarły do nich gratulacje z „Ulyssesa". Jane Orchiston wchodziła już do śluzy. Wilson nie czuł zazdrości. Polityczna poprawność nie pozwoliłaby na inną kolejność, a NASA zawsze starała się zadowolić jak najwięcej ludzi. Komandor Lewis zajął się fotografowaniem historycznego odcisku swej stopy. Ten wymóg figurował w procedurach NASA od osiemdziesięciu jeden lat, odkąd po powrocie Apollo 11 zdano sobie sprawę z zawstydzającego niedopatrzenia. Komandor porucznik Orchiston zeszła po drabince znacznie szybciej niż komandor Lewis. Wilson podążył za nią. Nawet nie pamiętał, jak długo trwa cykl maleńkiej śluzy. Nigdy się nad tym nie zastanawiał. Po chwili to on schodził tyłem po drabince. To on sprawdzał, czy jego stopy bezpiecznie spoczywają na szczeblach, zanim wsparł na nich swój cały - zredukowany - ciężar. To on zawisł na najniższym szczeblu. - Szkoda, że tego nie widzisz, tato - powiedział, stawiając stopę na powierzchni Marsa. Oddalił się od drabinki, ostrożnie poruszając się w warunkach mniejszego ciążenia. Uszy wypełniał mu łomot serca. W hełmie niósł się głośny oddech. Towarzyszył mu nigdy niemilknący szum wentylatorów. Na szerokiej szybie skafandra irytująco migotały widmowe symbole graficzne. Towarzysze mówili mu prosto do uszu. Zatrzymał się i obrócił, zataczając pełen krąg. Mars! Zakurzone głazy pokrywające grunt. Ostro zarysowany horyzont. Małe, jasne słońce. Rozglądał się długo, aż wreszcie wypatrzył gwiazdę, która była Ziemią. Uniósł rękę i z powagą pomachał do niej. - Mógłbyś mi w tym pomóc? - Zapytał komandor Lewis. Trzymał w ręku flagę. Gwiazdy i pasy nadal były ciasno owinięte wokół drzewc. - Tak jest. Na drabinkę wszedł już Jeff Silverman, geofizyk. Wilson podszedł do komandora, po drodze obrzucając „Eagle II" krytycznym spojrzeniem. Kadłub został lekko osmalony, ale zaczynające się u podstawy skrzydeł ślady były bardzo blade. Poza tym nie zauważył nic. Lądownik był w dobrym stanie. Komandor próbował otworzyć mały trójnóg u podstawy drzewc. Grube rękawice utrudniały zadanie. Wilson ujął flagę w rękę, żeby ją podtrzymać. - Hej, wy, jak idzie? Może trzeba wam pomóc? Po tym pytaniu zabrzmiał chichot, ten sam co przedtem. Wilson znał głos każdego z uczestników misji. Po tak długim czasie spędzonym w towarzystwie zaledwie trzydziestu ośmiu osób w ciasnym „Ulyssesie" z pewnością nie mógłby się pomylić. Ten, kto się odezwał, nie był członkiem załogi. Z jakiegoś powodu Wilson miał jednak pewność, że nie jest to jakaś piracka transmisja z Ziemi. Intruz
przemawiał w czasie rzeczywistym. Komandor Lewis zamarł w bezruchu, nadal nie rozłożywszy trójnoga. - Kto to powiedział? - Ja, chłopie. Nigel Sheldon, do usług. Zwłaszcza jeśli chcecie szybko wrócić do domu. - Znowu rozległ się chichot. Potem usłyszeli głos kogoś innego. - O kurczę, nie rób tego. Zobaczysz, jak się wkurzą. - Kto mówi? - Powtórzył Lewis. Wilson zerwał się do biegu. Poruszał się wielkimi skokami, tak szybko, jak tylko było to możliwe w słabym przyciąganiu. Wiedział, że są blisko, a po tej stronie wahadłowca widział wszystko. Minąwszy szerokie dysze silników rakietowych, zatrzymał się nagle. Stał tam jakiś mężczyzna. Nieznajomy unosił wysoko ręce nad głowę w niemal przepraszającym geście. Miał na sobie coś, co wyglądało na skafander kosmiczny domowej roboty. Wyglądało to jak sen szaleńca, jednak z pewnością był to jakiegoś rodzaju hermetyczny ubiór, być może przerobiony z kombinezonu nurka. Zewnętrzna powłoka wykonana z płatów matowej, brązowej gumy w najmniejszym stopniu nie przypominała śnieżnobiałego marsjańskiego skafandra Wilsona, wartego dziesięć milionów dolarów. Hełm wyglądał jak w klasycznych filmach z lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku: szklana bańka, a w niej głowa młodego mężczyzny z kosmatą brodą i długimi, przetłuszczonymi blond włosami związanymi w kucyk. „Nie ma osłony przed promieniowaniem" - machinalnie pomyślał Wilson. Nieznajomy nie miał też plecaka z przenośnym systemem podtrzymywania życia. Na wysokości pasa od skafandra odchodziło kilka węży prowadzących do... - Niech to szlag - mruknął Wilson. Za plecami intruza znajdował się krąg dwumetrowej średnicy, ukazujący widok na inne miejsce. Unosił się nad powierzchnią Marsa niczym jakiś dziwaczny, nałożony obraz telewizyjny, otoczony niezwykłą obwódką z wzorów załamującego się światła. Tunel przez przestrzeń, brama do czegoś, co przypominało zaniedbane laboratorium fizyczne. Drugi koniec korytarza zamknięto grubą szybą. Przyciskał się do niej młody człowiek z dziką fryzurą afro, wyglądający na komputerowego maniaka z college'u. Śmiał się, wskazując palcem Wilsona. Za plecami chłopaka jasne promienie kalifornijskiego słońca wpadały przez otwarte okno do środka laboratorium.
JEDEN Gwiazda zniknęła z centrum teleskopowego obrazu w czasie krótszym niż jedno uderzenie ludzkiego serca. Nie mogło być mowy o pomyłce, Dudley Bose widział to na własne oczy. Zamrugał zaskoczony, odsuwając się od okularu. - To nie jest w porządku - mruknął. Zadrżał lekko z zimna, klepiąc się urękawicznionymi dłońmi po ramionach. Jego żona, Wendy, nalegała, żeby się ciepło ubrał, a on posłusznie włożył ciężki, wełniany płaszcz i grube spodnie. Gdy tylko słońce skryło się za horyzontem, z rzadszej niż przeciętna atmosfery Gralmonda jak zwykle zniknęły wszelkie ślady ciepła. Ponieważ teleskop znajdował się w otwartym pomieszczeniu, o drugiej w nocy temperatura spadła tak bardzo, że każdy oddech astronoma zamieniał się w szarą mgiełkę. Dudley potrząsnął głową, żeby zwalczyć zmęczenie, i ponownie spojrzał przez okular. Pole gwiezdne wyglądało tak samo - teleskop się nie przesunął - ale nigdzie nie widział Alfy Dysona. - To nie mogło się wydarzyć tak szybko - wyszeptał. Już od czternastu miesięcy obserwował Parę Dysona, czekając na początek procesu, który tak drastycznie zmienił widmo emisyjne gwiazd. Do tej chwili żółty punkcik światła odległy od Gralmonda o tysiąc dwieście czterdzieści lat świetlnych zachowywał się spokojnie. Dudley wiedział, że zmiana nastąpi. Po raz pierwszy anomalię odkryto w Katedrze Astronomii w Oksfordzie podczas rutynowych obserwacji nieba w roku 2170, dwieście dziesięć lat temu. Od czasu poprzednich obserwacji, przeprowadzonych dwadzieścia lat temu, widmo emisyjne dwóch gwiazd - jednej typu K, a drugiej M - odległych od siebie o trzy lata świetlne, całkowicie przesunęło się do niedostrzegalnej podczerwieni. Odkrycie wywołało trwającą kilka miesięcy, ożywioną debatę w zanikającym środowisku astronomów, podekscytowanych tym, że dwie gwiazdy - w dodatku położone bardzo blisko siebie, co wydawało się niezwykłym zbiegiem okoliczności - tak szybko przeszły w stadium czerwonego olbrzyma. Potem z niedawno zasiedlonej planety, odległej o pięćdziesiąt lat świetlnych od pary obiektów, nadeszły wiadomości, że obie nadal wyglądają jak poprzednio. Cofając się ku Ziemi, astronomowie zdołali ustalić, że zmiana nastąpiła w okresie nie dłuższym niż siedem, osiem lat. Oznaczało to, że zjawisko nie należy do dziedziny astronomii. Gwiazdy tej kategorii
potrzebowały znacznie więcej czasu, by przekształcić się w czerwone olbrzymy. Zmiana widma emisji nie była wynikiem naturalnych procesów, lecz efektem technologicznej interwencji na największą możliwą skalę. Ktoś otoczył obie gwiazdy nieprzepuszczalną skorupą. Prędkość czyniła skalę tego przedsięwzięcia jeszcze bardziej niewiarygodną. Osiem lat to zdumiewająco mało, by stworzyć tak gigantyczną konstrukcję, a tajemnicza zaawansowana cywilizacja najwyraźniej zbudowała dwie jednocześnie. Sam pomysł jednak nie był dla ludzkości czymś zupełnie nowym. W dwudziestym wieku fizyk nazwiskiem Freeman Dyson wysunął hipotezę, że każda zaawansowana technicznie cywilizacja z czasem otoczy swą gwiazdę sztuczną sferą, by w całości wykorzystać produkowaną przez nią energię. Ktoś najwyraźniej obrócił ów pomysł w rzeczywistość. Rzecz jasna, wkrótce obu gwiazdom oficjalnie nadano nazwę Pary Dysona. Po ogłoszeniu odkrycia pojawiły się liczne spekulacje na temat wykorzystywania planet klasy Jowisza jako źródła materiałów do budowy sfery. Zainteresowanie nie było jednak zbyt wielkie. Ludzkość spotkała już kilka innych inteligentnych gatunków, wszystkie zupełnie nieszkodliwe, a Wspólnota Międzyukładowa rozszerzała się spokojnie. Potrzeba kilku stuleci, zanim zbuduje się tunel czasoprzestrzenny prowadzący do Pary Dysona i wtedy obcy sami odpowiedzą na wszelkie pytania dotyczące budowy sfer. Teraz jednak Dudley przekonał się, że powstały one w mgnieniu oka. Wywołało to cały szereg nowych, bardzo niepokojących pytań na temat sposobu ich stworzenia. Osiem lat na budowę litych sfer takich rozmiarów uważano za bardzo krótki, lecz z pewnością realistyczny okres. Rozpoczynając obserwacje, Dudley spodziewał się, że będzie świadkiem stopniowego przesłaniania światła gwiazd w miarę kończenia przez budowniczych montażu kolejnych segmentów. To, co zobaczył, zmieniało wszystko. Sfera, która pojawiła się tak nagle, nie mogła być materialnym konstruktem. Z pewnością mieli do czynienia z jakąś postacią pola siłowego. Po co jednak ktoś miałby otaczać gwiazdę polem siłowym? - Zapisujemy to? - Zapytał e-kamerdynera. - Nie - padła odpowiedź. - W tej chwili nie są aktywne żadne elektroniczne instrumenty. Głos był dziwnie słaby i drżący. Jego brzmienie pogarszało się już od kilku lat. Dudley podejrzewał, że tatuaż OO w jego uchu zaczyna odmawiać posłuszeństwa. Obwody organiczne były wrażliwe na przeciwciała, a ten obwód służył mu już od z górą dwudziestu pięciu lat. Niemniej jednak lśniąca, szkarłatno-turkusowa spirala na skórze wyglądała jak zawsze. Typowy przypływ młodzieńczego dynamizmu po ostatniej rejuwenacji skłonił go do
wyboru przyciągającego spojrzenia wzoru, który wówczas był ostatnim krzykiem mody. Teraz jednak, jako profesor w średnim wieku, czuł się trochę głupio, pokazując się z czymś takim w kampusie. Powinien był wymazać dawny wzór i zastąpić go czymś dyskretniejszym, ale jakoś nigdy nie mógł się do tego zabrać, choć żona nalegała. - Niech to szlag - mruknął z goryczą. Nie było jednak sensu liczyć na to, że e- kamerdyner wykaże się inicjatywą. Alfa Dysona wzeszła przed zaledwie czterdziestoma minutami. Dudley był zajęty nastawianiem instrumentów, jak zwykle przeprowadzając ostateczną weryfikację. To zadanie miało kluczowe znaczenie, gdyż mechaniczne systemy kierujące ruchami teleskopu były w kiepskim stanie. Nigdy nie uaktywniał czujników, zanim wszystkiego nie sprawdził. Możliwe, że właśnie ta drobiazgowość doprowadziła do klapy całego projektu. Wrócił do teleskopu, by ponownie spojrzeć na niebo. Mała gwiazda nadal pozostawała uparcie nieobecna w widzialnym zakresie widma. - Włącz czujniki, jeśli łaska. Chciałbym jednak mieć jakieś zapisy z dzisiejszej nocy. - Rejestracja rozpoczęta - odezwał się e-kamerdyner. - Przydałoby się ponownie skalibrować instrumenty. Cały obraz jest daleki od optymalnego. - Ehe, będę musiał to zrobić - zgodził się Dudley z roztargnieniem w głosie. To był problem techniczny i powinien zlecić jego rozwiązanie swoim studentom (miał ich aż troje). „Podobnie jak setkę innych zadań" - pomyślał znużony. Odsunął się od teleskopu i ruszył przed siebie po nagiej, betonowej podłodze, popychając nogą obite czarną skórą krzesło. Grzechot starych kółek niósł się słabym echem w ogromnej hali. Było tu dosyć miejsca na całą masę zaawansowanych systemów wspomagających, które mogłyby podnieść obserwatorium do niemal profesjonalnych standardów. Zmieściłby się nawet większy teleskop. Niestety, gralmondzki uniwersytet nie miał funduszy na podobne zakupy. Uczelnia nie zdołała dotąd załatwić komercjalnego sponsoringu STT - Sieci Transportu Tunelowego - jedynej korporacji zainteresowanej badaniami tego typu. Katedra astronomii przetrwała dzięki kilku skąpym grantom rządowym oraz darowiznom od fundacji wspierających czystą naukę. Było wśród nich nawet jedno towarzystwo edukacyjne z samej Ziemi. Pod drzwiami ustawiono długą, drewnianą ławę służącą jako centrum obliczeniowe całej katedry. Stało na niej mnóstwo starego, kupionego na wyprzedaży sprzętu oraz kilka portali holograficznych wysokiej rozdzielczości. Leżała tam również teczka Dudleya, zawierająca przekąski i płaską butelkę z herbatą. Otworzył teczkę i wyjął czekoladowe ciastko. Na ekranach pojawił się obraz
teleskopowy. - Przełącz pierwszy ekran na podczerwień - polecił e-kamerdynerowi. Holograficzne plamki w największym portalu skupiły się w obraz pola gwiezdnego w fałszywych kolorach, skupiony wokół Pary Dysona. Alfa Dysona promieniowała słabo w podczerwieni. Przesunięta nieco w bok i położona dwa lata świetlne dalej Beta nadal pozostawała zwyczajną gwiazdą typu M. - A więc to rzeczywiście było zamknięcie w sferze - mruknął Dudley. Miną dwa lata, zanim ktokolwiek będzie w stanie sprawdzić, czy to samo spotkało jednocześnie Betę Dysona. Jednak ludzie przynajmniej będą musieli przyznać, że wydarzenie odbyło się w ciągu niespełna dwudziestu trzech godzin - tyle czasu upłynęło od poprzedniej obserwacji. To był początek, ale niezbyt udany. W końcu przed chwilą badacz był świadkiem czegoś absolutnie zdumiewającego. Nie miał jednak żadnych zapisów, więc jego raport z pewnością spotka się z niedowierzaniem, zmuszając go do heroicznej walki o zachowanie i tak już nienadzwyczajnej reputacji. Dudley miał dziewięćdziesiąt dwa lata. To było jego drugie życie i zbliżał się już czas, gdy będzie potrzebował kolejnej rejuwenacji. Choć fizyczny wiek ciała wynosił pięćdziesiąt lat, perspektywa długiej, poniżającej kampanii toczonej w akademickim światku napełniała go lękiem. Wspólnota Międzyukładowa uchodziła za zaawansowaną cywilizację, ale niektóre z panujących w niej obyczajów z pewnością były przerażająco zacofane, a nawet okrutne. „Może nie będzie aż tak źle" - pocieszył się w myślach. To kłamstwo poprawiło mu humor na tyle, że zdołał dotrwać do końca nocnej zmiany. Tuż po świcie Dudley wrócił carltonem AllLanderem do domu. Podobnie jak astronom, pojazd był stary i wysłużony, ale nadal potrafił zrobić, co do niego należało. Wyposażono go w tani silnik dieslowski, często spotykany na bliskich pogranicza światach, takich jak Gralmond, lecz układ sterowniczy stanowił bardzo nowoczesny procesor fotoneuralny. Dzięki wysokiemu zawieszeniu i głęboko bieżnikowanym oponom maszyna mogła dotrzeć polną drogą do obserwatorium bez względu na pogodę, nawet zimą, gdy warstwa śniegu była gruba na metr. Tego ranka jedyną przeszkodą na drodze była lekka mżawka i cienka warstwa błota. Obserwatorium zbudowano na wysoko położonym wrzosowisku, dziewięćdziesiąt kilometrów na wschód od Leonida City, stolicy planety. Nie był to może górski szczyt, ale najwyżej położony punkt w rozsądnej odległości od miasta. Nie wydawało się też prawdopodobne, by światła Leonida City miały kiedykolwiek stać się powodem poważnych
zakłóceń. Minęło czterdzieści minut, zanim carlton zjechał w dolinę, którą wiła się szosa. Dopiero tam można było dostrzec ślady ludzkiej aktywności. W osłoniętych przed wiatrem zakamarkach powstało kilka gospodarstw rolnych. Nad każdą rzeką i strumieniem rosły gęste gaje cynomeli - miejscowych drzew iglastych. Jałowe zbocza służyły jako pastwiska. Zwierzęta dygotały na zimnym wietrze dmącym od strony wrzosowiska. Gdy carlton posuwał się ostrożnie naprzód, Dudley zastanawiał się, jak właściwie powinien ogłosić swe odkrycie. Nieliczna grupka zawodowych astronomów Wspólnoty nigdy nie uwierzy nawet w dwudziestotrzygodzinny okres zamknięcia. Gdyby wyjawił, że wydarzyło się to w ułamku sekundy, wyśmiano by go bezlitośnie i zapewne szybko utraciłby pozycję na uniwersytecie. Jeśli zaś chodzi o fizyków i inżynierów... Wszyscy z radością zostaliby świadkami oskarżenia. Gdyby Dudley dopiero zaczynał karierę, mógłby wszystko ogłosić. Okryłby się wątpliwą sławą, a z czasem udowodniłby, że od początku miał rację. Skromny człowiek, któremu wszyscy rzucali kłody pod nogi, niemal bohater, a przynajmniej romantyczna postać. Teraz jednak ryzyko było zbyt wielkie. Potrzebował jeszcze ośmiu lat nieprzerwanego zatrudnienia, choćby nawet z upokarzająco niską uniwersytecką pensją, zanim otrzyma pełną odprawę. Bez tych pieniędzy nie będzie miał szans zapłacić za rejuwenację. A kto w ostatnich dziesięcioleciach dwudziestego czwartego wieku zatrudniłby zdyskredytowanego astronoma? Wyglądał przez okna pojazdu, głaszcząc nieświadomie tatuaż OO na uchu. W bladym świetle poranka widział szeregi niskich pagórków porośniętych bezbarwną, wilgotną spartiną preriową. Pasły się na nich smętne ziemskie krowy oraz stada ich miejscowych odpowiedników, nyginów. Gdzieś tam musiał być horyzont, ale szare, zachmurzone niebo nie pozwalało go dostrzec. Z pewnością był to jeden z najbardziej przygnębiających krajobrazów na wszystkich zamieszkanych światach. Astronom z westchnieniem przymknął oczy. - A jednak się kręci - wyszeptał. Dudley nie dał za wygraną, choć jego bunt miał raczej żałosną skalę. Wiedział, że nie może zignorować tego, co ujrzał pośród wiecznych, niezmiennych gwiazdozbiorów. Z pewną ulgą uświadomił sobie, że zachował jeszcze na tyle godności, by nie wybrać najłatwiejszego wyjścia, jakim byłoby pominięcie wszystkiego milczeniem. Niemniej jednak publiczne ogłoszenie odkrycia oznaczałoby koniec jego prywatnego świata. Inni uważali, że cechuje się wrodzoną lękliwością, on jednak wolał mówić, że z wiekiem nauczył się ostrożności. Można to było nawet zwać mądrością.
Nie jest łatwo uwolnić się od starych nawyków. Dlatego Dudley podzielił problem na etapy - tak jak uczył postępować swoich studentów - a potem przystąpił do ich kolejnego rozwiązywania w maksymalnie logiczny sposób. Nie ulegało wątpliwości, że priorytetem musi być potwierdzenie szybkości zamknięcia. Dowód oddalał się obecnie od Gralmonda z prędkością światła, a w tej części kosmosu Gralmond leżał prawie na samej granicy Wspólnoty. Prawie, ale nie do końca. Wspólnota Międzyukładowa obejmowała w przybliżeniu kulisty obszar o średnicy około czterystu lat świetlnych, w którego środku znajdowała się Ziemia. Gralmond dzieliło od Ziemi dwieście czterdzieści lat świetlnych i był jedną z ostatnich zasiedlonych planet drugiej fazy ekspansji. Dudley nie potrzebował wielu obliczeń, by się przekonać, że następnym światem, który ujrzy incydent, będzie Tanyata, położona na samej granicy przestrzeni fazy drugiej. Tanyata była jeszcze słabiej rozwinięta niż Gralmond - z pewnością nie założono tam dotąd uniwersytetu - ale w unisferze wyszukał spis tamtejszych astronomów amatorów. Było na nim jedno nazwisko. Po pięciu miesiącach i trzech dniach od nocy, gdy ujrzał na własne oczy zniknięcie Alfy Dysona, Dudley nerwowo pomachał żonie na pożegnanie i odjechał carltonem spod domu. Myślała, że to oficjalny wyjazd, zatwierdzony przez uniwersytet. Choć byli małżeństwem od jedenastu lat, nie potrafił zdobyć się na odwagę, by powiedzieć jej całą prawdę. Niewykluczone też, że po pięciu małżeństwach wiedział już, o czym lepiej nie mówić. Carlton zawiózł go na planetarny dworzec STT, który znajdował się po przeciwnej stronie Leonida City niż kampus. Nadeszła wiosna i na ziemskich drzewkach w parkach pojawiły się jasnozielone pączki. Nawet dojrzałe miejscowe drzewa reagowały już na dłuższe, bardziej słoneczne dni. Ich ciemnofioletowa kora nabrała nowego połysku. Wkrótce miały rozwinąć markizy listowia. Dudley spoglądał przez szybę na mieszkańców miasta: śpieszących się gdzieś biznesmenów; rodziców przyglądających się dzieciom z pobłażliwością bądź irytacją; młodzieńców w pierwszym życiu, kręcących się pod wejściami do kawiarń i pasaży handlowych, rozpaczliwie nieobytych, ale mimo to wyglądających na najgroźniejszych gangsterów w historii. Wszyscy ci ludzie wydawali się bardzo pogodni i normalni. Dudley postanowił osiedlić się tu w późnym okresie drugiego życia, ponieważ na pogranicznych planetach zawsze panowała łatwo się udzielająca aura nadziei. Tu właśnie nowe marzenia mogły się zakorzenić i naprawdę rozkwitnąć. On jednak dokonał w drugim życiu bardzo niewiele. Przenosząc się tutaj, potwierdził tylko ten fakt. STT otworzyła planetarny dworzec na Gralmondzie przed z górą dwudziestu pięciu
laty, mniej więcej w tym samym czasie, gdy Dudley zafundował sobie kolorowy tatuaż OO. Zawarta w tej zbieżności ironia nie umknęła jego uwadze. W ciągu pierwszego ćwierćwiecza ludzkiego osadnictwa planeta rozwijała się szybko. Farmerzy wypuścili na swobodę stada i robotraktory Osady kupowały budynki z prefabrykatów i ustawiały je w szachownice, a potem kazały się zwać miastami dla uczczenia wielkich metropolii, które miały tu w przyszłości powstać. W ramach silnej fali inwestycji importowano fabryki, a wokół nich powstawały liczne szkoły, szpitale, teatry i budynki rządowe. Drogi rozchodziły się z tych ośrodków na wszystkie strony, oplatając witkami cały kontynent. A po drogach jak zwykle nadeszły pociągi, niosąc ze sobą wzmożenie obrotów handlowych. Carlton wiózł Dudleya wzdłuż linii kolejowej Mersy na dworzec planetarny STT. Tylko prosty płot z siatki i plastikowa bariera odgradzały dwupasmową szosę od grubych szyn z węglowej stali. To była jedna z pięciu dużych linii, jakie do tej pory zbudowano. Mieszkańcy Gralmonda mieli powody do dumy. Pięć linii kolejowych w ciągu dwudziestu pięciu lat. To świadczyło o szybkim rozwoju gospodarczym. Trzy z nich, w tym również Mersy, wiodły do parków industrialnych wzniesionych nieopodal Leonida City, natomiast dwie pozostałe rozgałęziały się wielokrotnie, zapewniając połączenie z najważniejszymi miasteczkami rolniczymi. Towary przepływały przez dworzec planetarny dniem i nocą, a z upływem czasu ich ilość wzrastała. Na nowo zasiedlone tereny napływały pieniądze, surowce i sprzęt. Granica ludzkiego osadnictwa przesuwała się z miesiąca na miesiąc. Wielki pociąg towarowy wyprzedził go z łoskotem. Jechał tylko nieznacznie szybciej niż carlton. Usłyszawszy dźwięk, Dudley odwrócił głowę i ujrzał długie, oliwkowe wagony. Żółte jak siarka litery wyblakły od wieloletniego wystawiania na światło słońca. Co najmniej pięćdziesiąt wagonów ciągnęła potężna, dwudziestokołowa lokomotywa. Przemknęło mu przez głowę, że to typ GH7, choć nie był pewien, jakiej dokładnie marki. Tych potworów używano już od prawie osiemdziesięciu lat. Długi na trzydzieści pięć metrów korpus wypełniały nadprzewodnikowe akumulatory napędzające potężne silniki. Gralmond nie ujrzy nic większego, dopóki nie zostanie w pełni uprzemysłowionym światem, do czego powinno dojść za jakieś siedemdziesiąt lat. Niemniej już teraz taki olbrzym wlokący się przez kwitnące miasto sprawiał dość osobliwe wrażenie. W tej dzielnicy nadal było mnóstwo pierwotnych budynków z prefabrykatów, jedno- albo dwupiętrowych sześcianów z białego aluminium o dachach pokrytych ogniwami słonecznymi. Na planecie, gdzie rząd dawał ziemię każdemu, kto o nią poprosił, wyburzenia rzadko bywały potrzebne. Gralmond liczył zaledwie osiemnaście milionów mieszkańców i brak miejsca nie stanowił tu problemu.
Sześcienne budynki nadal były użyteczne jako mieszkania i centra handlowe dla najnowszych, najuboższych przybyszów, ale w wielu częściach miasta nędzne, metalowe pudełka rozebrano, zastępując je nowymi, kamiennymi budynkami o szklanych witrynach. Częściej jednak widywało się pokrycie z koralu lądowego, rośliny pochodzącej z Mecherii. Nowi mieszkańcy sadzili genetycznie zmodyfikowane nasiona u podstawy domów, z uwagą pielęgnując długie, płaskie odrośle z gąbczastego, przypominającego pumeks kamienia, które szybko pokrywały cały budynek mocną, organiczną powłoką. Trzeba ją było tylko przycinać, żeby nie zarosła okien. Terminal pasażerski stanowił drobny fragment dziesięciu kilometrów kwadratowych powierzchni dworca planetarnego STT. Większość zajmowały stacje rozrządowe oraz maszyneria. Na jednym z końców znajdowała się właściwa brama, osłonięta przed działaniem żywiołów szerokim, łukowatym dachem z kryształu i białego betonu. Dudley ostatnio widział ją jedenaście lat temu, kiedy tu przybył, i prawie już nie pamiętał, jak wyglądała. Z pewnością tak samo jak teraz. Carlton zatrzymał się przed stacją dla odjeżdżających i potoczył się z powrotem do domu, gdy tylko Dudley wysiadł z bagażami. Astronom wszedł do hali dworcowej, gdzie natychmiast otoczył go tłum ludzi zmierzających we wszystkich możliwych kierunkach poza tym, o który mu chodziło. Choć gmach zbudowano stosunkowo niedawno, wyglądał raczej staroświecko - szklany dach wspierał się na wysokich, marmurowych kolumnach; sklepy dworcowe majaczyły w potężnych, przywodzących na myśl katedrę łukach; krótkie schody między piętrami były niedorzecznie szerokie, jakby wiodły do jakiegoś ukrytego pałacu; w głębokich, wysokich niszach stały posągi i rzeźby; wszędzie było pełno ptasich odchodów. W powietrzu unosiły się wielkie, półprzezroczyste projekcje holograficzne, szmaragdowe i karmazynowe znaki informujące o rozkładzie jazdy pociągów każdego, kto nie był podłączony do lokalnej sieci. Cały czas przelatywały przez nie małe ptaszki, pogwizdując ze zdziwienia, gdy ich błoniaste skrzydełka zostawiały w powietrzu iskrzący ślad. - Pociąg na Veronę odjeżdża z peronu dziewiątego - poinformował Dudleya e- kamerdyner. Astronom ruszył we wskazanym kierunku. Połączenie z Veroną należało do najpopularniejszych i pociągi odjeżdżały co czterdzieści minut. Mnóstwo ludzi dojeżdżało stamtąd do pracy, głównie kadra kierownicza średniego szczebla z finansowych i inwestycyjnych towarzystw odpowiadających za infrastrukturę Gralmonda. Pociąg na Veronę składał się z ośmiu piętrowych wagonów ciągniętych przez średnich rozmiarów lokomotywę typu PH54. Dudley schował walizki do skrytki bagażowej w piątym
wagonie, wsiadł do pociągu i na piętrze znalazł sobie miejsce przy oknie. Nie miał nic do roboty poza próbami ignorowania napięcia, które rosło, w miarę jak cyfry w wirtualnym polu widzenia odmierzały czas pozostały do odjazdu. E-kamerdyner miał dla niego siedem wiadomości. Większość pochodziła od jego studentów i zawierała tekstowe oraz dźwiękowe załączniki. W ciągu ostatnich pięciu miesięcy w katedrze astronomii miejscowego uniwersytetu działo się niezwykle dużo. Mieli mnóstwo roboty, mimo że nie prowadzili w tym okresie żadnych obserwacji. Dudley oznajmił, że teleskop oraz instrumenty wspomagające nie nadają się już do użytku. Stwierdził też, że do tej pory zaniedbywali praktyczną stronę swego zawodu. Pod jego przewodnictwem rozebrali i naprawili jeden po drugim wszystkie silniki śledzące. Następnie przyszła kolej na części stałe i cały zestaw czujników. Ponieważ teleskop nie był używany, mieli wreszcie czas unowocześnić i zintegrować programy specjalistycznej kontroli oraz analizy obrazów. Z początku studenci cieszyli się, że w końcu mogą zająć się czymś konkretnym i udoskonalić wszystkie dostępne systemy, lecz ich entuzjazm dawno wystygł, gdyż Dudley wciąż wynajdywał im nowe, niezmiernie ważne zadania, opóźniające chwilę ponownego otwarcia obserwatorium. Bardzo nie lubił myśli, że ich oszukuje, ale tylko w ten sposób mógł oficjalnie zawiesić cały projekt obserwacji Pary Dysona. Powtarzał sobie, że jeśli tylko uda mu się zdobyć dowody, korzyści dla katedry oraz jego budżetu z nawiązką usprawiedliwią ten drobny podstęp. Cały czas użerał się ze skargami studentów i dopiero od dwóch miesięcy zaczął się zastanawiać nad tym, w jaki sposób potwierdzenie odkrycia wpłynie na jego karierę. Gdyby go nie potwierdził, stałoby się to dla niego katastrofą, natomiast sukces otwierał rozległe perspektywy. Mógł osiągnąć znacznie więcej niż to, co oferował gralmondzki uniwersytet. Przyjemnie było o tym pomarzyć. Pociąg ruszył, pozostawiając peron za sobą, i wyjechał na otwartą przestrzeń, skąpaną w jasnym blasku wiosennego słońca. Za oknem widać było jedynie industrialny krajobraz dworca. Setki torów krzyżowały się ze sobą, tworząc ogromny, abstrakcyjny labirynt. Małe lokomotywy przetokowe, buchające kłębami spalin z dieslowskich silników, przetaczały wagony z toru na tor. Horyzont przesłaniały magazyny oraz rampy załadunkowe, pełne pajęczynowych sylwetek żurawi i ułożonych w stosy kontenerów. Wagony towarowe i opasłe cysterny stały otoczone mechanicznymi systemami załadunkowymi. Po nielicznych ścieżkach poruszali się robotnicy i roboty konserwacyjne, odpowiedzialne za naprawę. W miarę jak zbliżali się do bramy, ruch na torach stawał się coraz większy. Długie pociągi towarowe i krótsze składy pasażerskie mijały kolejne skrzyżowania, zbliżając się
wężowym ruchem do ostatniego odcinka torów. Za oknami po drugiej stronie wagonu Dudley widział niemal nieprzerwany sznur pociągów wyjeżdżających z bramy. Przechodziły przez nią tylko dwa tory - po jednym w obie strony. Pociąg na Veronę zajął miejsce w kolejce tuż za pasażerskim składem zmierzającym na EdenBurg. Za nim ustawił się pociąg towarowy na StLincoln. Zabrzmiał cichy dzwonek ostrzegawczy. Dudley z przodu ujrzał łukowaty dach. Kiedy przejeżdżali pod nim, światła przygasły nieco. Dalej był już tylko wielki owal bramy, lśniący bursztynowym blaskiem. Pociąg wjechał prosto w otwór przypominający staromodny wylot tunelu. Gdy wagon mijał barierę zapobiegającą mieszaniu się atmosfery dwóch światów, astronom poczuł lekkie mrowienie. Mimo że obie planety dzieliła od siebie odległość stu osiemnastu lat świetlnych, wewnętrzna długość tunelu czasoprzestrzennego równała się zeru. Niemniej podtrzymująca go maszyneria miała potężne rozmiary, a większa jej część kryła się w masywnych, betonowych budynkach ukrytych pod dachem. Tylko same emitery zamontowano w owalnej pętli bramy, grubej na z górą trzydzieści metrów. Pociąg jednak jechał tak szybko, że minął ją w niespełna sekundę. Za oknami rozbłysnął miedziany zachód słońca. Dudleyowi strzeliło w uszach, gdy przez otwory wentylacyjne na dachu do środka napłynęła nowa atmosfera. Przed nimi rozciągał się olbrzymi dworzec STT. Nigdzie nie było widać jego końca ani położonej dalej gigantycznej metropolii. Z jednej strony ciągnęła się nieprzerwana ściana bram ukrytych pod łukowatymi dachami. Każdy owal wypełniała mgiełka o nieco innej barwie, zależnie od typu widmowego gwiazdy świecącej po drugiej stronie. Poza tym wszędzie widać było tylko pociągi i szyny. Gigantyczne lokomotywy, atomowe monstra znacznie większe od GH7, która tak zaimponowała Dudleyowi, ciągnęły długie na dwa kilometry składy wagonów towarowych. Białe ekspresy pasażerskie mknęły po łączących ze sobą dwadzieścia albo więcej światów trasach, przemykając od bramy do bramy w nigdy niekończącym się kręgu. Skromne pociągi lokalne jak ten, którym przyjechał Dudley, mieszały się ze swymi większymi i wspanialszymi krewniakami. Na Veronie można było spotkać wszystkie rodzaje pociągów. Ziemia była węzłem komunikacyjnym dla wszystkich planet pierwszej fazy Wspólnoty Międzyukładowej, Verona zaś grała tę rolę dla tego sektora przestrzeni drugiej fazy i bramy łączyły ją z trzydziestoma trzema innymi światami. Była jedną z tak zwanej Wielkiej Piętnastki - przemysłowych planet ulokowanych wzdłuż granicy przestrzeni pierwszej fazy, około stu lat świetlnych od Sol. Korporacje ją skolonizowały, finansowały i tylko one sprawowały tu rządy.
Veroński dworzec mógł się pochwalić aż siedmioma terminalami pasażerskimi. Pociąg Dudleya zatrzymał się na trzecim, który był pięć razy większy od planetarnego dworca na Gralmondzie. Gęstsza atmosfera i nieco większe przyciąganie Verony sprawiały, że Dudley czuł się jeszcze bardziej pozbawiony znaczenia, gdy krążył po zatłoczonym gmachu w poszukiwaniu pociągu na Tanyatę. Wreszcie go znalazł, na peronie 18b - trzy jednopoziomowe wagony ciągnięte przez dieslowską lokomotywę ables RP2. Włożył walizkę na półkę i rozsiadł się na dwuosobowym siedzeniu. Wagon był zapełniony w niespełna jednej trzeciej, mimo że na Tanyatę odjeżdżały tylko trzy pociągi dziennie. Po przybyciu na miejsce Dudley zorientował się, dlaczego jest ich tak mało. Tanyata była planetą pogranicza w całym tego słowa znaczeniu. Skolonizowano ją ostatnią w tym sektorze przestrzeni drugiej fazy. Po prostu nie opłacało się budować tuneli czasoprzestrzennych sięgających dalej. Verona nie miała zamiaru służyć jako węzeł większej liczbie nadających się do zamieszkania planet i zaszczyt ten przypadł teraz Saville, położonej niespełna dziesięć lat świetlnych od Gralmonda. STT budowała już tam nową bazę, przygotowując otwarcie tuneli prowadzących do nowej generacji układów planetarnych: przestrzeni trzeciej fazy, następnej fali ludzkiej ekspansji. Dworzec STT na Tanyacie składał się z kilku pośpiesznie zmontowanych peronów ze stali borowej, przykrytych prowizorycznym plastikowym dachem. Sekcja towarowa mogła się pochwalić tylko jednym żurawiem oraz magazynem. Dalej ciągnęło się wielkie, błotniste podwórze, gdzie na niedokładnie skoszone zielsko zwalono długie szeregi metalowych kontenerów oraz cystern. Warczące ciężarówki ustawiały się w szereg, by załadować towary. Sama osada składała się ze standardowych wozów mieszkalnych dla robotników, którzy wznosili zaczątki infrastruktury planety. Stawiano już sporo budynków z prefabrykatów. Ludzie i wielkie robomanipulatory montowali moduły ze wzmocnionego aluminium w rusztowaniu z węglowych belek. Największymi maszynami były tu jednak poruszające się na gąsienicach minifabryki budujące drogi. Wielkie, harmoniczne ostrza, umieszczone z przodu, przeżuwały glebę i glinę, a chemiczny reaktor wytwarzał z tych surowców związany enzymatycznie beton, wylewający się następnie z tyłu i tworzący gładką, równą nawierzchnię. Maszyny znikały w gęstych oparach, które nie pozwalały przyjrzeć się im dokładniej. Dudley wyszedł na peron i natychmiast wyjął okulary przeciwsłoneczne. Osadę zbudowano w tropikach. Słońce gorzało oślepiającym, niebieskawym blaskiem, a powietrze przesycała parna wilgoć. Na zachodzie, za niskimi wzgórzami, było widać ocean. Astronom zdjął kurtkę i zaczął się nią wachlować. Na skórę wystąpiły mu pierwsze kropelki potu.
Ktoś stojący na drugim końcu peronu zamachał do Dudleya i zawołał go po nazwisku. Astronom uniósł rękę, lecz nagle się zawahał. Nieznajomy miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, a szczupła sylwetka przywodziła na myśl maratończyka. Trudno było określić jego fizyczny wiek, gdyż skórę gęsto pokrywały mu tatuaże OO. Na wszystkich kończynach miał obrazki i geometryczne figury lśniące zamglonym blaskiem. Po łysej czaszce powoli się poruszały złote, spiralne galaktyki. Tylko równo przycięta, siwiejąca kozia bródka sugerowała zaawansowany wiek średni. Mężczyzna uśmiechnął się i ruszył w stronę Dudleya, kołysząc kiltem w śmiałą, ametystowo-czarną kratę. - Profesor Bose, jak sądzę? Dudley zdołał się powstrzymać przed pogłaskaniem własnego tatuażu OO. - Hmm, tak. - Wyciągnął rękę. - Hmm, pan LionWalker Eyre? Wymówił to nazwisko osobliwym tonem, jak pełen dezaprobaty wujek stary kawaler. Miał nadzieję, że upał zamaskuje rumieniec na jego policzkach. - To ja. Na ogół ludzie mówią mi Walker. - Hmm. Świetnie. Dobra. Niech będzie Walker. - Miło mi pana poznać, profesorze. - Jestem Dudley. - Tak lubię. LionWalker poklepał go mocno po plecach. Dudley zaczął się niepokoić. Gdy wyszukiwarka znalazła mu nazwisko astronoma, nie zastanawiał się nad nim zbytnio. Ale z drugiej strony każdy, kto mógł sobie pozwolić na kupno teleskopu wyposażonego w zwierciadło o średnicy czterech stóp, a potem przetransportował go na tak odległy świat, by tam zamieszkać, musiał być w pewnym stopniu ekscentrykiem. - Bardzo miło, że pozwoliłeś mi dzisiaj poobserwować niebo - odezwał się Dudley. LionWalker uśmiechnął się przelotnie. Obaj mężczyźni ruszyli przed siebie. - No cóż, to była naprawdę niezwykła prośba. Jak rozumiem, ta jedna noc jest dla ciebie ważna? - Może się okazać ważna. Mam taką nadzieję. - Zadawałem sobie pytanie, dlaczego akurat dzisiaj? Co można zaobserwować w tak krótkim czasie? I to w ściśle określoną noc? - I co? - No więc, właśnie w tym problem, tak? Nie przyszło mi do głowy żadne naturalne zjawisko. Wiem też, że nie należy się spodziewać żadnych komet. Przynajmniej ja żadnej nie
zauważyłem, a nikt poza mną nie obserwuje tu nieba. Powiesz mi? - Moja katedra prowadzi regularną obserwację Pary Dysona. Niektórzy z naszych sponsorów są nią zainteresowani. Po prostu chciałem coś potwierdzić, to wszystko. - Ach. - LionWalker uśmiechnął się z mądrą miną. - Rozumiem. A więc chodzi o nienaturalne zjawisko. Dudley uspokoił się nieco. LionWalker mógł być ekscentrykiem, ale nie ulegało wątpliwości, że to bystry człowiek. Gdy dotarli do końca pomostu, wysoki tubylec uniósł nagle dłoń i zakreślił wyciągniętym palcem półokrąg w powietrzu. Tatuaże OO na jego przedramieniu i nadgarstku rozbłysły skomplikowanym wirem kolorów. Podjechała do nich furgonetka firmy Toyota. - Interesujący system sterowania - zauważył Dudley. - Aha. Podoba mi się. Wsadź torby na tył, dobra? Ruszyli jedną z nowo położonych betonowych dróg, kierując się ku ruchliwej osadzie. LionWalker co kilka sekund poruszał palcami, powodując kolejną barwną falę. Układ sterowniczy toyoty płynnie reagował na polecenia. - Nie lepiej byłoby po prostu wydawać słowne instrukcje? - Zapytał astronom. - A po co? W ten sposób zachowuję kontrolę nad technologią. Maszyny wykonują moje rozkazy. I tak właśnie powinno być. Inne rozwiązania to mechantropomorfizm. Nie można traktować bloku metalu jak równego sobie i prosić go, żeby łaskawie zechciał wykonać polecenie. Kto tu rządzi, my czy one? - Rozumiem - odparł z uśmiechem Dudley. Nagle poczuł sympatię do gospodarza. - Naprawdę istnieje takie słowo, jak „mechantropomorfizm”? LionWalker wzruszył ramionami. - Powinno istnieć. Dla całej cholernej Wspólnoty to coś w rodzaju religii. Szybko zostawili osadę za sobą. Droga biegła równolegle do brzegu, w odległości paru kilometrów od niego. Co chwila za piaszczystymi wzgórkami ukazywały się piękne, czyste wody oceanu. Daleko w głębi lądu wznosiły się szeregi wysokich wzgórz. Na niebie nie było ani jednej chmurki, nie wiał też wiatr. W jaskrawym blasku słońca kępy traw i przybrzeżne trzciny wydawały się dziwnie ciemne, a liście miały niemal nefrytową barwę. Przy drodze rosły karłowate drzewka, na pierwszy rzut oka podobne do ziemskich palm. Ich liście jednak bardziej przypominały pędy kaktusów. Sterczały z nich potężne, czerwone kolce. Po pięćdziesięciu kilometrach droga skręciła w głąb lądu. LionWalker wykonał skomplikowany gest dłonią i furgonetka posłusznie zjechała na wąską, piaszczystą dróżkę. Dudley opuścił szybę, żeby nacieszyć się świeżym morskim powietrzem. Zapach soli był tu
mniej intensywny niż na większości odpowiednich dla ludzi światów. - Zauważ, że poprowadzili drogę daleko od brzegu - zawołał LionWalker, przekrzykując wiejący od morza wiatr. - Między nią a morzem zostało mnóstwo wartościowych gruntów. Za trzydzieści lat, kiedy miasto się rozrośnie, sprzedadzą je po dziesięć tysięcy dolarów za akr. Wszędzie pełno będzie domków plażowych dla bogaczy. - Czy to źle? - Nie dla mnie - odparł ze śmiechem LionWalker. - Mnie już tu nie będzie. Jego dom znajdował się piętnaście kilometrów dalej. Zatoczkę otaczały wydmy ciągnące się kilka kilometrów w głąb lądu. Niski bungalow z perłowego koralu lądowego przycupnął na szczycie wysokiej wydmy zaledwie sto metrów od brzegu. Na ocean wychodziła wielka weranda z desek. Potężna kopuła obserwatorium - standardowa konstrukcja z betonu i metalu - wznosiła się nieco dalej od wody. Żółty labrador, merdając radośnie ogonem, wybiegł ich przywitać. LionWalker pogłaskał go, gdy szli w stronę wejścia. W odległości jakichś dwudziestu metrów Dudley usłyszał odgłosy gwałtownej kłótni. - O Boże, znowu to samo - mruknął LionWalker. Cienkie drzwi z desek otworzyły się gwałtownie i wypadła z nich młoda kobieta. Była zdumiewająco piękna, nawet dla Dudleya, który przywykł do kampusu pełnego dziewcząt o świeżych twarzach. - To świnia - warknęła do LionWalkera, przechodząc obok niego. - Aha. Jestem tego pewien - zgodził się ze spokojem. Kobieta zapewne go nie usłyszała. Zmierzała już ku wydmom. Jej twarz zastygła w wyrazie determinacji, świadczącym, że nie zatrzyma się, dopóki nie dotrze do końca świata. Labrador popatrzył za nią tęsknie, po czym znowu spojrzał na LionWalkera. - Spokojnie. - Gospodarz pogłaskał psa po głowie. Wróci na czas, żeby dać ci kolację. Gdy byli już blisko, drzwi otworzyły się ponownie. Tym razem wyszedł z nich młody mężczyzna. Jego twarz nie była ani męska, ani kobieca. Niemal dorównywał urodą dziewczynie. Gdyby nie był rozebrany do pasa, Dudley mógłby mieć wątpliwości co do jego płci. - Dokąd ona się wybiera? - Jęknął. - Nie mam pojęcia - odparł LionWalker z rezygnacją w głosie. - Nie powiedziała mi. - Ja za nią nie pójdę - oznajmił młodzieniec i ruszył przygarbiony w stronę plaży, ryjąc po drodze piasek bosymi stopami. LionWalker otworzył drzwi i gestem zaprosił Dudleya do środka.
- Przepraszam. - Co to za ludzie? - Zapytał astronom. - Moi aktualni partnerzy życiowi. Bardzo ich kocham, ale czasami się zastanawiam, czy to warte zachodu. No, rozumiesz. Jesteś żonaty? - Tak. Po raz kolejny. - Aha. A więc wiesz, jak to jest. Wnętrze domu urządzono w klasycznym stylu minimalistycznym, świetnie pasującym do tego miejsca. Ośrodek salonu stanowił duży, okrągły kominek. Za wysokimi, łukowatymi oknami rozciągał się widok na zatokę i morze. Klimatyzacja zapewniała przyjemny chłodek. - Usiądź, proszę - powiedział LionWalker. - Pewnie chciałbyś się czegoś napić. Za chwilkę pójdziemy do teleskopu, żebyś mógł go sprawdzić. Jestem pewien, że będziesz zadowolony. - Dziękuję. Dudley usiadł na jednej z wielkich sof. W tym otoczeniu czuł się jak nudny prowincjusz. Nie chodziło tylko o bogactwo, o jakim świadczyła lokalizacja i wystrój domu, lecz również o wigor i żywotność jego mieszkańców. - Nie spodziewałem się czegoś takiego - przyznał po kilku minutach, popijając znakomitą, pięćdziesięcioletnią whisky LionWalkera. - Chcesz powiedzieć, że myślałeś, iż spotkasz kogoś takiego jak ty sam? Bez obrazy, kolego. - Nie ma sprawy. Co właściwie tu robisz? - No więc, odziedziczyłem spory fundusz powierniczy, a potem zarobiłem jeszcze więcej pieniędzy na rynku towarowym. To było przed paroma rejuwenacjami. Teraz tylko się obijam. - Ale dlaczego tutaj? Dlaczego na Tanyacie? - To granica. Tak daleko od punktu wyjścia, jak tylko możliwe. No, z wyjątkiem Far Away. Cudowna sprawa, choć nikt tutaj nie przywiązuje do tego wagi. Mogę nocą wyjrzeć przez okno i patrzeć na miejsca, do których zmierzamy. Obserwujesz gwiazdy, Dudley, i wiesz, jakie cuda można wśród nich znaleźć. Ci kretyni, którzy zostali za nami, nigdy na nie nie patrzą. Jesteśmy w miejscu, gdzie nasi przodkowie spodziewali się znaleźć niebo. Mogę wyjrzeć z ich nieba i zobaczyć własną przyszłość. Nie uważasz, że to wspaniałe? - Z pewnością. - Widać tu gwiazdy, których z Ziemi nie zobaczy się gołym okiem. Świecą nocą na niebie, a ja pragnę je poznać.