Rozdział 1
Smoki to straszliwe jaszczury,
podstępne i złośliwe, zabijanie ich
jest świętym obowiązkiem i wielką chwalą.
Nauki Ealiya Pogromcy Smoków
Srebrne gwiazdy na ciemnogranatowym aksamicie nocnego
nieba błyszczały drwiąco i wyniośle, ale nie psuło mi to humoru.
Wręcz przeciwnie. Zbyt dobrze wiedziałem, Ŝe wyniosłość to
jedynie przejaw bezradnej zawiści, którą z całych sił ukrywa się
nawet przed sobą samym. A to znaczy, Ŝe ja mam coś takiego,
czego nie mają one, takie odległe i piękne. Więc niech one, tam
w górze, nadal mi zazdroszczą!
Ta niezwykła myśl sprawiła, Ŝe omal się nie roześmiałem. A
moŜe moja wesołość brała się z pachnącego korzeniami wiatru,
który z dalekiego morza przyniósł gorzkawy posmak soli i na-
trętnie uderzał mnie w plecy, przypominając, Ŝe zbyt długo nie
7
zwracam na niego uwagi?
Tak, to rzeczywiście było powaŜne zaniedbanie z mojej stro-
ny.
Stałem na kamiennym balkonie, a przede mną przyzywająco
czerniały ligi gęstej ciemności. Bardzo kuszące... jeden krok i
całkowita wolność od wszystkich i wszystkiego przynajmniej na
najbliŜsze pół godziny.
— Władco! — niespodziewanie rozległ się za mną dźwięcz-
ny, chłopięcy głos, którego chyba jeszcze nie słyszałem.
A tośmy czasów doŜyli! Zamyśliłem się do tego stopnia, Ŝe
nie zauwaŜyłem jego nadejścia. CzyŜbym zaczął się starzeć?
Niby nie powinienem, w końcu zostałem ulepiony z innej gliny.
JuŜ po moich marzeniach o wolności... Kiedy pozwolą mi po-
być sam na sam ze sobą, nieskończenie ulubionym i jedynym w
swoim rodzaju? Kiedy tylko się zanurzę w przejrzystej rzece
własnych myśli, od razu okazuje się, Ŝe jestem komuś bardzo
potrzebny. ChociaŜ nie, raczej jest tak, Ŝe ciągle jestem komuś
potrzebny. Co by zrobił ten hałaśliwy tłum bez swojego Władcy?
Myślę, Ŝe nic.
NiewaŜne, Ŝe przypominają sobie o moim istnieniu dopiero
wtedy, gdy mają nóŜ na gardle. Grunt, Ŝe sobie przypominają.
Przynajmniej czasami...
Spokojnie policzyłem do pięciu i powoli, majestatycznie od-
wróciłem się do przybysza z miną, która zgodnie z powszechną
opinią znamionuje mądrego Władcę, nieustannie troszczącego się
o pomyślność poddanych.
8
Bo, powiedzmy sobie szczerze, tak właśnie jest. Czasem za-
czynam surowo przestrzegać etykiety (wtedy moi poddani stają
się czujni, spodziewając się po mnie jakiegoś wybryku; a ja,
rzecz jasna, nie pozwalam im długo czekać — kto szuka, ten
znajdzie!). I tylko moje oczy przybrały granatową barwę, ale to
juŜ drobiazg, niewiele osób potrafi odczytać mój nastrój z koloru
oczu. Mój młodszy brat jest w tym bardzo dobry, ale — chwała
Stwórcy — Ariena tu nie było. Brata kocham oczywiście z całej
duszy (choć niektórzy wątpią w jej istnienie), ale czasem ten
chłopiec bywa po prostu nieznośny. Rzecz jasna, ja nie jestem
lepszy — w końcu łączą nas więzy krwi i tak dalej.
Chłopak, który zjawił się w mojej komnacie, emanował czcią
i uwielbieniem, niczym magiczny świetlik, przy którym zwykłem
pracować w warsztacie. Od razu odechciało mi się zaglądać w
myśli chłopaka: nie znoszę takiej czołobitności. Najwyraźniej
chłopiec był tutaj krócej niŜ rok i rzadko spotykał się ze mną oko
w oko — nie znałem nawet jego imienia. Ci, którzy przebywali
pod moim kierownictwem dłuŜej, widzieli we mnie juŜ nie wiel-
kiego Władcę, lecz ojca, który, oczywiście, moŜe nakłaść po
głowie za jakieś przewinienia, ale z drugiej strony przebacza
wszystkim swoim urwipołciom i z całych sił troszczy się o ich
dobro. Utrzymywanie w miarę liberalnych stosunków z podda-
nymi nie było sprawą łatwą, ale sprawiało mi satysfakcję. Zawsze
wolałem, Ŝeby mnie kochano, niŜ by się mnie bano. To moje
osobiste zdanie, ale jeszcze nie spotkałem nikogo, kto byłby w
stanie z nim skutecznie polemizować. Choć niejeden próbował.
9
Chłopak wyglądał sympatycznie, choć, z drugiej strony, trud-
no znaleźć w naszym narodzie kogoś nieładnego. Jasne, nieco
rozczochrane włosy, szare, duŜe i odrobinę przestraszone oczy (w
końcu jestem Władcą!), przy tym płonące nienormalnym za-
chwytem, przystojna twarz... Ładny chłopiec. Nawet zbyt ładny.
Trzeba będzie zwrócić na niego uwagę — Aelle znowu snuje
wielkie matrymonialne plany, a tu taki miły młodzieniec, w do-
datku nieświadomy jej specyficznej rozrywki: stałego dąŜenia do
zamąŜpójścia — zazwyczaj bez zgody swojej ewentualnej drugiej
połowy. Ci, którzy znają ją dłuŜej, juŜ dawno przywykli do tych
okresowych ataków i świetnie wiedzą, kiedy trzeba zabarykado-
wać drzwi sypialni na noc i chować się pod stół na widok naszej
agresywnej piękności. Muszą bardzo uwaŜać, Ŝeby nie znaleźć
się przed ołtarzem z bólem głowy i pytaniami, na które nie ma
odpowiedzi. Kiedyś nawet do mnie wystartowała, bezczelna!
Uratowało mnie to, Ŝe szybko poprosiłem brata o tymczasowy
azyl polityczny i przez miesiąc nie pokazywałem się w domu.
Arien płakał ze śmiechu, ale szybko się uspokoił, gdy zapropo-
nowałem mu, Ŝeby pomieszkał w Pałacach w charakterze tarczy,
póki Aelle się nie uspokoi.
— Jak masz na imię? — zapytałem. — Nigdy przedtem cię
nie widziałem.
— Nazywam się Erilien, Władco — odparł chłopiec z sza-
cunkiem i niskim pokłonem (do grobu mnie wpędzą tą etykietą!).
— SłuŜę w Pałacach juŜ trzy tygodnie.
10
IleŜ szczenięcego zachwytu w oczach... a w myślach jeszcze
więcej! No nie, jeszcze chwila i zacznę wyć.
Erilien... Gwiezdny... W swojej prawdziwej postaci musi wy-
glądać wprost niesamowicie. Rodzice dali mu takie imię nieprzy-
padkowo.
— I dopiero teraz dopuszczono cię do moich komnat? —
szczerze się zdumiałem. Znów Terien wprowadził koszarowy
dryl! A tyle razy prosiłem, Ŝeby traktował nowicjuszy normalnie!
Trzeba będzie powaŜnie porozmawiać z tym parszywcem. Nie
pozwala dzieciakom popatrzeć na mnie (i zawsze znajdzie jakiś
waŜny pretekst!), a przecieŜ nowi na pewno chcieliby z bliska
obejrzeć Władcę, dla którego opuścili rodziny, porzucili wszyst-
ko, co przedtem było całym ich Ŝyciem.
— Tak, Władco — odpowiedział z pokłonem Erilien.
Wyjątkowo małomówny młodzieniec, nie odzywał się nie py-
tany... Niedobrze. Trzeba szybko coś tym zrobić.
— Tak więc... — powiedziałem z cięŜkim westchnieniem i
zacząłem wyjaśniać chłopcu jego prawa i powinności: — Za-
cznijmy od tego, Ŝe skłonić naleŜy się tylko raz, przy wejściu, i
wcale nie tak nisko. Jeśli chcesz uprawiać gimnastykę, wybierz
sobie coś bardziej efektownego i oryginalnego. Ostatecznie po-
proś Reliena, Ŝeby opracował ci indywidualny program trenin-
gów. Przede mną nie musisz tak błaznować, nie jesteś moim słu-
gą, Ŝeby za kaŜdym razem wyginać się w chińskie osiem. Mówić
moŜesz, co chcesz i ile chcesz. Najlepiej nie wchodź do komnaty
11
bez pukania, ale jestem do dyspozycji okrągłą dobę, to znaczy, Ŝe
jeśli bardzo będziesz chciał się z czegoś zwierzyć, moŜesz
przyjść nawet w nocy, nic ci nie zrobię, najwyŜej rozespany cisnę
w ciebie poduszką. Jeśli ktoś ze starszych spróbuje obciąŜyć cię
pracą ponad normę, poślij go tam, gdzie chcesz — nie mają pra-
wa tego robić. Czy wszystko jasne?
— Tak. — Oszołomiony chłopak skinął głową, ale potem
mimo wszystko dodał: — JednakŜe, Władco...
— Chłopcze, gdybyś wiedział, od ilu juŜ lat jestem Władcą...
— westchnąłem głośno, ze zmęczeniem przymykając oczy. —
Przy okazji, jeśli zobaczysz ciemnowłosą dziewczynę, tak pięk-
ną, Ŝe z nikim nie da się jej pomylić, i ona będzie... hmm... zwra-
cać na ciebie uwagę, uciekaj ile sił w nogach.
— Dlaczego? — zapytał Erilien, jeszcze bardziej wstrząśnię-
ty. Miał taką minę, jakby zaczął się zastanawiać, czy po drodze
do komnat Władcy nie pomylił się czasem o jeden zakręt.
— Ona chce wyjść za mąŜ.
— Oo... — powiedział.
— Dobrze biegasz? Weź pod uwagę, Ŝe jeśli nie uciekniesz od
razu, ona cię złapie i oŜeni ze sobą!
— Dobrze biegam, Władco — odparł z wysiłkiem chłopak.
Uśmiechnąłem się.
— Dobrze, instruktaŜ skończony. Komu zatem jestem po-
trzebny tym razem? — spytałem rzeczowym tonem.
12
— Krasnoludzcy posłowie, Władco, miłościwie proszą, Ŝeby-
ście zechcieli udzielić im okruchu waszej drogocennej uwagi.
Ale zasunął! Kto był autorem tego kwiecistego sfor-
mułowania: krasnoludy czy Erilien? śeby tak pompatycznie na-
zwać zwykłą audiencję!
— Dobra, pójdę pogadać z brodatymi — mruknąłem pod no-
sem, ale chłopiec chyba jednak usłyszał.
Sądząc z jego wstrząśniętej i stropionej miny, właśnie rozwa-
liłem w drobny mak jego porządek świata. Widocznie wyobraŜał
sobie Władcę nieco inaczej, więc teraz, gdy stanął oko w oko z
oryginałem, przeŜył największy szok w swoim Ŝyciu — podobnie
jak tysiące innych przed nim. To nic, za to teraz nic mu juŜ nie
będzie straszne!
To chyba moje hobby — nie odpowiadać Ŝadnemu wyobraŜe-
niu o sobie. Nie znoszę etykiety, sieję wokół siebie zamęt, jestem
za pan brat ze swoimi poddanymi i wyglądam tysiąc razy mło-
dziej niŜ liczę sobie lat — których sam juŜ nie wiem, ile właści-
wie mam i, szczerze mówiąc, wcale nie zamierzam sobie przy-
pominać — jeszcze zacznę się czuć niczym wykopalisko... Zu-
pełnie nie pasuję do swojego stanowiska oraz pozycji i jestem z
tego dumny. Mojemu narodowi chyba równieŜ — w kaŜdym
razie za czasów moich rządów nie było prób przewrotu państwo-
wego. A moŜe nie było ich tylko dlatego, Ŝe ja sam z radością
porzuciłbym swoje stanowisko, ale nie ma drugiego takiego idio-
ty, który dzień i noc trząsłby się nad swoim narodem.
13
Chyba naleŜałoby się przebrać z okazji przybycia posłów? A,
do dharra z nimi! Właśnie Ŝe przyjdę w czarnej koszuli i wytar-
tych czarnych, skórzanych spodniach, w których niedawno pra-
cowałem w kuźni. Jeśli przybyli ci, o których myślę, to nie bę-
dzie to dla nich nic nowego, a jeśli nie, mam przecieŜ niezłych
uzdrowicieli (sam ich uczyłem, to wiem), szybko ich ocucą. Od-
sunąłem z twarzy natrętny czarny kosmyk, który uparcie pchał
się do oczu. Nie cierpię się strzyc, dlatego zawsze do ostatniej
chwili odkładam skrócenie swojej drogocennej czarnej grzywy
— w niektórych klanach wierzą podobno, Ŝe moja siła zaleŜy od
długich włosów, ale nie było jeszcze prób ostrzyŜenia mnie na
łyso. Lirene nawet mi zagroziła, Ŝe kiedyś mnie dopadnie i zaple-
cie warkocze, które ozdobi róŜowymi wstąŜkami. Jednak szacu-
nek dla Władcy nie pozwolił jej na tak daleko posunięte szyder-
stwo z mojego i tak nie najlepszego wyglądu. A przecieŜ Taelene
wspominała chyba, Ŝe ładnie mi w długich włosach... Ale przy
tym tak strzelała oczami, Ŝe wolałem nie kupować tego komple-
mentu i haniebnie zbiegłem z placu boju, wykręcając się pilnymi
sprawami. Dziewczyna oczywiście nie uwierzyła i strasznie się
obraziła, ale mnie było juŜ wszystko jedno.
Do Wielkiej Sali Tronowej, gdzie czekała na mnie cała dele-
gacja krasnoludów, poszedłem tajnym korytarzem, który kończy
się tuŜ za Czarnym Tronem. Po pierwsze tą drogą znacznie szyb-
ciej mogłem dotrzeć na miejsce, a po drugie uwielbiam doprowa-
dzać poddanych do tików nerwowych i histerii zjawianiem się w
14
najbardziej niespodziewanych miejscach o najbardziej niespo-
dziewanej porze. A wszystko dzięki systemowi tajnych przejść!
Ci, którzy mieszkają w mojej siedzibie, naiwnie sądzą, Ŝe znają
wszystkie tajne przejścia, co zabezpiecza ich przed moimi Ŝarta-
mi, lecz zapominają o jednej rzeczy: to ja budowałem Pałace i
tylko ja wiem o nich wszystko.
Korytarz był zakurzony i zasiedlony przez najrozmaitsze pa-
jąki — dobrze chociaŜ, Ŝe karaluchy nie ryzykują zakładania
kolonii w tym ciemnym miejscu, pewnie dlatego, Ŝe umarłyby z
głodu. Będę musiał w końcu tu posprzątać, bo jeszcze przyczepi
się do mnie jakieś draństwo i jak się potem pokaŜę w Sali Tro-
nowej? Wprawdzie dezynsekcja nie przystoi Władcy, ale wolę
zrobić to sam, niŜ zdradzać poddanym swoje małe tajemnice.
Pewnie, Ŝe to szczeniackie, ale przecieŜ wcale nie chcę się sta-
rzeć... Na nos spadł mi jakieś bezczelny stawonóg, czym prędzej
go strzepnąłem. Koniecznie trzeba doprowadzić to miejsce do
porządku!
Ku mojemu ogromnemu zadowoleniu w Sali Tronowej zjawi-
łem się tak niespodziewanie, Ŝe śmiertelnie wystraszyłem obec-
nych: dawno nie korzystałem z tego przejścia i gdy nacisnąłem
dźwignię, drzwiczki otworzyły się z okropnym skrzypieniem i
hurgotem. Ech, nieładnie wyszło... Ale to nic, w końcu jestem
Władcą, mnie wolno wszystko! To znaczy, wolno mi to, na co
sam sobie pozwolę... Na przykład na odrobinę przekory.
Gdy wszyscy juŜ zrozumieli, Ŝe to nie natychmiastowy koniec
świata, lecz mój kolejny Ŝart, w sali zawisło pełne wyrzutu, a
nawet groźby milczenie, które nie przerodziło się w gniewny
pomruk tylko dlatego, Ŝe — mimo wszystko — to ja tu jestem
szefem.
15
Kichnąłem ogłuszająco, po czym nieestetycznie klapnąłem na
Tronie. Tron to dla innych wspaniały mebel, ale dla mnie stanowi
po prostu narzędzie tortur, które wyrzuciłbym od razu, gdybym
tylko mógł. Niestety, nie wolno! I ta ciągła presja: przecieŜ to
relikwia, stoi tu od paru tysięcy lat i tak dalej... A ja juŜ dawno
chciałem postawić sobie coś wygodniejszego, nie tak twardego,
na przykład głęboki fotel wyłoŜony aksamitem, z poręczami...
Siedzę na tym draństwie nieraz całymi godzinami, słucham kom-
pletnych idiotyzmów i cięŜko zapracowuję na hemoroidy. Taak...
Ale czy ja w ogóle mógłbym zachorować na hemoroidy? Kwestia
sporna, acz bardzo interesująca.
Odruchowo przybrałem majestatyczną pozę: Władca zasiadł
na tronie, co było sygnałem, Ŝe znów naleŜy przestrzegać choćby
iluzji etykiety. Moi wychowankowie od razu skłonili się jak na
komendę, przykładając rękę do serca (Terien jednak dobrze ich
wytresował, a tak jęczał, Ŝe nie zdoła; zawsze mówiłem, Ŝe chło-
pak ma prawdziwy talent!), jeden z krasnoludów zrobił dokładnie
to samo, a cała reszta długobrodych musiała z niezadowolonym
sapaniem klękać na jedno kolano, z zawiścią zerkając na towa-
rzysza, którego to ominęło (a przecieŜ jeszcze nie zaczęli wsta-
wać!). A co ja na to poradzę? Tegor jest moim uczniem, dlatego
ma te same przywileje, co moi poddani. Krasnoludy powinny się
cieszyć, Ŝe nie muszą klękać na oba kolana jak pozostałe rasy!
ChociaŜ... i tak nie pojawia się tu nikt oprócz krasnoludów.
— Witaj, Nauczycielu — powiedział Tegor z szacunkiem. Te-
raz został juŜ Mistrzem, cieszy się powszechnym szacunkiem
16
swojego narodu, klany swatają mu najlepsze dziewczęta, a ten
łobuz jeszcze kręci nosem... O, napuszczę na niego Aelle, wtedy
zrozumie, jaki był szczęśliwy! A przecieŜ pamiętam, jak był ma-
łym chłopaczkiem i na dziecięcej twarzy nie było nawet naj-
mniejszej zapowiedzi tej wielkiej, czarnej brody.
Skinąłem krasnoludowi głową, uśmiechając się ciepło. Wła-
ściwie powinienem był wygłosić jakąś kwiecistą mowę powitalną
z okazji spotkania ze sławnymi synami podgórskiego plemienia,
ale ja i Tegor znamy się zbyt dawno i zbyt dobrze, Ŝeby psuć
audiencję idiotycznymi formalnościami. Tak się złoŜyło, Ŝe gdy
był dzieckiem, uratowałem go przed lawiną, a kilka lat później
rozpaczliwie trzymający fason chłopiec stawił się w Pałacach,
chcąc zostać uczniem któregoś z moich obwiesi. Koniec końców
to ja zostałem jego nauczycielem i mogę uczciwie powiedzieć, Ŝe
krasnolud wchłonął wszystko, czego tylko mogłem go nauczyć. Z
brodatymi zawsze przyjemnie mieć do czynienia.
Tegor uznał, Ŝe ma prawo kontynuować.
— Przybyło do nas poselstwo, Nauczycielu: elfy, ludzie,
dwupostaciowi, a nawet demony leśne i górskie.
Uniosłem pytająco brwi, choć tak właściwie miałem ochotę
wulgarnie gwizdnąć. Hm, Ŝeby takie towarzystwo zebrało się
dobrowolnie w jednym miejscu i nie po to, Ŝeby się od razu tłuc
— faktycznie musiało wydarzyć się coś ekstraordynaryjnego.
Serce ścisnęło mi się boleśnie. PrzecieŜ juŜ raz tak było...
17
— Mówią, Ŝe za Złotym Pasmem pojawiło się coś dziwnego.
Dziwnego i złego — dodał po krótkiej przerwie.
AŜ tak? Niedobrze... Szkoda, Ŝe mimo wszystko nie jestem
wszechwiedzący. Jeśli w jednym miejscu zeszła się ta pstrokata
zbieranina, która planuje wciągnąć w całą tę sprawę krasnoludy,
to znaczy, Ŝe nie jest dobrze. CóŜ takiego umknęło mojemu soko-
lemu, ale, niestety, nie wszystkowidzącemu oku? Ech, przecieŜ
świetnie wiem, do czego to wszystko zmierza...
— I co odpowiedzieliście? — zapytałem absolutnie spokojnie.
Spokojnie, akurat... Tylko pewnie moje tęczówki przybrały bar-
wę zielonobrązową, a to znaczy, Ŝe co najmniej trzy osoby w sali
rozumiały, jak bardzo wziąłem sobie tę sprawę do serca. Te moje
oczy to jednak nieprzyjemna cecha...
— Odpowiedzieliśmy, Ŝe udzielimy im wszelkiej moŜliwej
pomocy, ale poprosiliśmy o dzień zwłoki, Ŝeby poradzić się was,
Nauczycielu.
No, no, poradzić... Nawet nie muszę czytać myśli tego dłu-
gobrodego zuchwalca. Od razu widać, Ŝe przyszedł mnie uniŜe-
nie prosić, abym wysłał z nimi któregoś z moich licznych podda-
nych! I jeszcze ma czelność łgać prosto w oczy! Ale trzeba przy-
znać, Ŝe robi to z wdziękiem i talentem.
To się nazywa przeznaczenie: ze wszystkich sił próbujesz od-
sunąć od siebie problem, a on podpełza na twój próg, Ŝeby z psim
oddaniem spojrzeć ci w oczy.
— To, co się dzieje, moŜe mieć wpływ na losy całego świata,
a to znaczy, Ŝe mój naród nie moŜe biernie stać z boku... —
18
powiedziałem powoli i znacząco, przymykając powieki jakby w
zadumie.
Uradowane krasnoludy omal nie zaklaskały w dłonie, za to
Terien zaczął się denerwować, rozumiejąc, Ŝe coś' zamyślam.
Zbyt długo przebywa obok mnie i świetnie wie, z jakich powo-
dów mruŜę oczy w czasie rozmowy.
— Nauczycielu, czy wyślecie z nami waszych wojowników?
— odwaŜył się uściślić krasnolud.
— Nie. — Pokręciłem głową. — Nie mam prawa aŜ tak hoj-
nie szafować Ŝyciem moich poddanych.
Mam takie prawo, mam! Tylko nie chcę go wykorzystywać.
Z pół minuty rozkoszowałem się ciszą, która zapadła po mo-
ich słowach, a potem z mocą dodałem:
— Wyruszę własną osobą.
Szok. PrzeraŜenie. Zbiorowa utrata przytomności.
— Władco!!!
Oho, jak tylko coś, od razu zaczynają krzyczeć! I to na kogo?
Na Władcę! Zupełnie wstydu nie mają... Przy całym moim ak-
tywnym poparciu dla tego szlachetnego przedsięwzięcia.
Rzecz jasna, zdawałem sobie sprawę, Ŝe tym razem trochę
przesadziłem, Władca nie powinien aŜ tak ryzykować (wpraw-
dzie robiłem to juŜ nie raz, ale nikt o tym nie wiedział), ale teraz
miałem ku temu waŜkie powody — jeśli za Złotym Pasmem fak-
tycznie dzieje się coś powaŜnego, nikt nie poradzi sobie z tym
lepiej niŜ ja... A Ŝe zdarzyło się tam coś niepokojącego, niesa-
mowicie groźnego, wrzeszczał mój wewnętrzny głos, którego za-
wsze słucham.
19
Jednak najwaŜniejszym powodem było to, Ŝe w Pałacach sza-
lała Aelle, przed którą uciekłbym choćby na koniec świata!
Poza tym wiedziałem, Ŝe z przeznaczeniem walczyć nie ma
sensu — po prostu muszę rozegrać wszystko od nowa.
Pozwoliłem obecnym się wykrzyczeć, opuściłem Tron, z tru-
dem tłumiąc westchnienie ulgi (chyba odsiedziałem sobie
wszystko, co tylko moŜna).
— Rozumiem, Ŝe wszyscy juŜ się wypowiedzieli? —
zapytałem obojętnie.
Podziałało. W sali zapanowała martwa cisza, widać obwiesie
zawstydzili się swego zachowania. Mniej więcej tak wyglądają
dzieci, które podczas zmywania wy tłukły połowę talerzy: spe-
szone i stropione, ale przekonane o szlachetności swych zamia-
rów.
— Powiedziałem juŜ wszystko, co chciałem powiedzieć. —
Nie musiałem podnosić głosu, moja lodowata obojętność dobijała
ich znacznie skuteczniej. — Wyruszam razem z oddziałem, Te-
gorze. Za dwadzieścia minut będę gotów. Terienie, zostajesz w
Pałacach jako starszy.
Nikt nie odwaŜył się wyrazić oburzenia. MoŜliwe, Ŝe podzia-
łał kolor moich oczu...
Zostawiłem poselstwo krasnoludów, Ŝeby dręczyło się czeka-
niem na wielkiego i doskonałego Władcę w Sali Tronowej, i po-
szedłem do swoich komnat, Ŝeby spakować rzeczy. Sam. Takich
spraw nie moŜna nikomu powierzać. Miałem nadzieję, Ŝe, będąc
u siebie, zrozumiem, co właściwie moŜe mi się przydać w tej
podróŜy, bo na razie miałem w głowie mętlik. Dawno nie wysu-
wałem nosa z legowiska, dawno nie wychodziłem, Ŝeby popatrzeć
20
na świat, oj, dawno... Nie było potrzeby. Nie było chęci. A teraz
muszę opuścić przytulny dom, co jakoś wcale mnie nie cieszy.
To prawda, Ŝe wolność, Ŝe wiatr w twarz, Ŝe od lat o tym marzy-
łem, ale... czemu czuję aŜ taką niechęć?
Miałem niezachwianą pewność, Ŝe ta podróŜ nie jest jedynie
moim kaprysem, jak wolałbym myśleć, lecz absolutną koniecz-
nością, i Ŝe jeśli wyślę samych tylko wojowników, wszystko
poleci w przepaść, tak czarną i bezdenną, jak ta pod moim balko-
nem.
Jedynie Terien ośmielił się mi towarzyszyć. To moja prawa
ręka, wprawdzie trochę samowolna, ale zawsze ceniłem u innych
umiejętność samodzielnego myślenia, a nie tępego wykonywania
rozkazów, bez względu na to, jak mądre by się wydawały. Za-
pewne właśnie doceniając tę umiejętność, pozwoliłem chłopako-
wi zbliŜyć się do siebie (chociaŜ jaki z niego chłopak, niedawno
stuknęła mu czwarta setka!)... Gdy przyjmowałem go do Pała-
ców, był ambitnym i zuchwałym chłopaczkiem, nie rokującym
wielkich nadziei. Musiałem długo wychowywać go i uczyć, Ŝeby
pojawił się wojownik o twardym spojrzeniu, który teraz uwaŜa,
Ŝe ma prawo spierać się nawet ze mną. I chociaŜ w wielu spra-
wach się myli, to prawda rodzi się tylko w sporach... I dlatego
muszę mieć obok siebie oponenta, który będzie dyskutował za-
miast bezkrytycznie przyjmować moje słowa.
— Władco, dlaczego? — Terien odwaŜył się wreszcie zadać
dręczące go pytanie.
— Tak trzeba. — Wzruszyłem ramionami.
21
Skinął głową, rozumiejąc, Ŝe nie zdoła mnie przekonać.
— Nie wywieraj na mnie presji — pozwoliłem sobie na odro-
binę rozdraŜnienia. — Pomówmy lepiej o twoich prawach i po-
winnościach. Zarówno pierwsze, jak i drugie są nieograniczone.
Interesuje mnie tylko, Ŝeby po moim powrocie Pałace były na
swoim miejscu całe i nieuszkodzone, a takŜe abym w takim sa-
mym stanie znalazł ich mieszkańców. W jaki sposób uzyskasz
ten rezultat, to juŜ mnie nie obchodzi. Rozumiesz?
— Tak, Władco — powiedział zadowolony.
Terien... To imię znaczy „silny”. Imię kaŜdego z nas coś zna-
czy, takie jest prawo. Moje równieŜ ma konkretne znaczenie.
Tylko nigdy nie zdołałem zrozumieć, czy imię jedynie odzwier-
ciedla cechy tego, który je nosi, czy samo daje mu siłę.
Terien wysoko cenił mój ostry ton, doskonale wiedząc, Ŝe
najwięcej wymaga się od najzdolniejszych.
— Przy okazji — dodałem — bądź tak dobry i przypilnuj Ael-
le. Nie chciałbym po powrocie dowiedzieć się, Ŝe zaciągnęła
przed ołtarz któregoś z chłopaków wbrew jego woli. Szczególną
troską otocz nowicjuszy.
— Tak, Władco — odparł z lekkim ukłonem.
— MoŜesz odejść, chcę pobyć sam.
Terien szybko rozpłynął się w plątaninie korytarzy, a ja kon-
tynuowałem wędrówkę w samotności. Gdy nie korzysta się z
systemu tajemnych przejść, droga jest znacznie dłuŜsza, ale teraz
było mi to na rękę. Kiedy szedłem, starałem się o niczym nie
22
myśleć. Pusta głowa to luksus, ale w tej chwili mogłem sobie na
niego pozwolić. Poza tym, coś mi mówiło, Ŝe juŜ wkrótce będę
musiał myśleć o wiele intensywniej, niŜ przez ostatnie kilka lat.
Mieszkańcy Pałaców, których napotykałem po drodze, kłania-
li mi się, ale nie śmieli podejść z Ŝadną sprawą, ze zdumieniem
patrząc na moje brązowe oczy. Nie wiedzieli, co znaczy ten ko-
lor.
Brązowy to decyzja pójścia wybraną drogą.
*
Z powątpiewaniem popatrzyłem na strój, który wybrałem.
Same czarne rzeczy... Mogę zostać źle zrozumiany, ale po prostu
nie mam ubrań w innym kolorze. PoŜyczyć od kogoś? Mógłbym,
ale przecieŜ nic nie będzie na mnie pasowało. Nie znam w Pała-
cach nikogo, kto miałby taką figurę jak ja. A przerabianie ubrań
za pomocą magii nie kończy się dobrze, sprawdzałem. Uzyskany
efekt sprawił, Ŝe raz na zawsze zrezygnowałem ze stosowania
czarów w Ŝyciu codziennym.
Dobrze, nie będę się przejmował uczuciami moich przyszłych
towarzyszy niedoli, wyruszę wystrojony w czerń. Ha, i jeszcze
oznajmię bezczelnie, Ŝe jestem nekromantą od pokoleń. Niech się
boją!
Ubrania wybierałem kilka minut, ale broni poświęciłem
znacznie więcej czasu — w końcu to nie szmatki, które moŜna
zmieniać choćby codziennie. To, czym walczysz, jest równie
waŜne jak część twojego ciała i musi do ciebie tak samo paso-
wać. Dlatego zawsze wybieram tylko to, co zrobiłem sam, nie
23
ufając egzemplarzom wykonanym cudzymi rękami. Na szczęście
jestem doskonałym zbrojmistrzem. To Ŝadne zarozumialstwo, po
prostu Ŝyłem tak długo, Ŝe siłą rzeczy doprowadziłem swoje
umiejętności do ideału, a zawsze lubiłem walić młotem w kuźni.
W końcu, po przejrzeniu całego osobistego arsenału (który
jest, delikatnie mówiąc, dość spory), wybrałem kindŜał z posre-
brzanym ostrzem oraz zaczarowany miecz. Z miecza byłem za-
słuŜenie dumny: kułem go siedem lat, doskonaląc z kaŜdym
dniem, hartowałem w specjalnym wywarze ziół, niejeden miesiąc
tworzyłem czary, które oplotły klingę, a rękojeść leŜała w ręku
jak ulał. Kując ten miecz, sam jeszcze nie wiedziałem, po co mi
on, skoro tak rzadko walczę. A teraz proszę, będzie jak znalazł.
Byłem juŜ zupełnie gotów do opuszczenia komnaty, gdy zro-
zumiałem, Ŝe jednak o czymś zapomniałem. Szybko przywiąza-
łem do pasa sakiewkę z pieniędzmi. Zupełnie nie mogłem przy-
wyknąć, Ŝe kiczowate i zupełnie bezuŜyteczne złoto w tym dziw-
nym świecie znaczy więcej niŜ uczciwa hartowana stal.
Obrzuciłem wzrokiem pomieszczenie. Hm, gdy ja „zabawia-
łem się” na audiencji, ktoś zdąŜył tu posprzątać... Ciekawe, w
którym z mieszkańców Pałaców obudziła się ta niezwykła su-
mienność? Zwykle do moich komnat nikt nie wchodzi bez mojej
wiedzy i zgody — zawsze moŜe tu coś wybuchnąć w najmniej
odpowiednim momencie. Zapomnieli zamknąć drzwi na balkon,
ale to nawet lepiej.
24
CóŜ, na mnie juŜ czas...
Stop. Jeśli mam zamiar udawać nekromantę, czegoś mi jesz-
cze brakuje. Kostura! Idiotyczne przesądy, przez które muszę
tachać na ramieniu cięŜką pałę...
*
Khilayia juŜ chyba po raz setny przemierzała krokami Ŝałosną
norę, którą krasnoludy z niezrozumiałych powodów nazywały
salą.
Ci brodacze zupełnie zgłupieli! Trzymają ich tu całą dobę,
podczas gdy liczy się kaŜda minuta, kaŜda chwila! Bezczelne
karzełki po prostu zwariowały w swoich podziemiach! Oznajmili,
Ŝe posłali gdzieś gońca po pomoc! Niby dokąd? PrzecieŜ juŜ
zebrali się najlepsi przedstawiciele kaŜdej z ras, zostały tylko te...
(mimo szczerych chęci, dziewczyna nie zdołała znaleźć odpo-
wiedniego epitetu) krasnoludy, no i Ciemne Elfy, które potrafią
tylko robić świństwa zza rogu i do tego wszystkiego nie oddają
czci Białemu JednoroŜcowi. Ta buntownicza gałąź Pierworodzo-
nych po prostu odmówiła wzięcia udziału w wielkiej misji, nie-
specjalnie troszcząc się o cenzuralność odmowy. PoniewaŜ jed-
nak przedstawiciele pozostałych ras nieszczególnie palili się do
współpracy z Ciemnymi Elfami, uznano kwestię za wyczerpaną i
więcej do niej nie wracano.
Khilayia pomyślała, Ŝe lepiej byłoby w ogóle tu nie przyjeŜ-
dŜać, ale Rada zdecydowała, Ŝe do obrony świata naleŜy zawe-
zwać WSZYSTKIE rasy.
Zupełny kretynizm.
25
Obok siedzieli towarzysze dziewczyny, równieŜ rozeźleni nie-
spodziewaną zwloką. Dwóch elfów, człowiek, demon górski,
jedna dwupostaciowa, ork... Praktycznie kaŜde z nich, no, moŜe
prócz młodszego elfa — było moralnie i fizycznie gotowe udusić
całe podgórskie plemię za ten „przestój”.
I wtedy w końcu skrzypnęły nienasmarowane zawiasy, do ja-
skini wszedł przywódca klanu Terro, szacowny Dromog. Za nim
płynnie i bezgłośnie wsunął się młody męŜczyzna ludzkiej rasy
odziany w czerń. Czy moŜe raczej chłopiec ludzkiej rasy, który
chyba nawet nie zaczął się jeszcze golić. Khilayia skrzywiła się
pogardliwie. Ludzi zaledwie z trudem tolerowała, uwaŜając ich
za istoty słabe i bezuŜyteczne.
A ten chłopak przekraczał wszystkie dopuszczalne normy sła-
bości i bezuŜyteczności — był delikatny i chudy jak szczapa.
Leśne demony równieŜ nie wyróŜniały się dorodnością, ale w
nich wyczuwało się ukrytą moc, przypominającą siłę napiętego
łuku. A ten... Zbyt kruchy, nawet z samego wyglądu. Jakby nie
było w nim Ŝadnych mięśni ani ścięgien, jakby był porcelanową
figurką w najdrobniejszych szczegółach przedstawiającą ofiarę
głodnego dzieciństwa oraz krzywicy. Był tak przezroczysty, Ŝe
zdawało się, iŜ złamie go najlŜejszy podmuch wiatru. A do tego
wszystkiego okazał się „ładniusi”: delikatne, regularne rysy twa-
rzy, czarne brwi z przecinającą czoło zmarszczką, która czyniła
młodą twarz nazbyt powaŜną, duŜe oczy w kształcie migdałów,
patrzące zbyt uwaŜnie, prosty nos, arystokratycznie wykrojone
usta, wykrzywione w pogardliwie-gorzkim uśmiechu, grzywa
26
czarnych wijących się włosów... I całe to „bogactwo” zawinięte
zostało w jakąś idiotyczną czarną opończę, spod której wystawa-
ły wyświechtane czarne spodnie. Uosobienie marzeń piętnasto-
letniej dziewczynki, ale na pewno nie męŜczyzna, który mógłby
zawojować serce dorosłej kobiety, jaką była Khilayia z klanu
Jarzębiny, najlepszy miecznik wśród leśnych demonów, narodu
urodzonych wojowników. Na oko rachityczny młodzian mógł
mieć ze dwadzieścia lat, ale tak naprawdę liczył sobie chyba nie
więcej niŜ siedemnaście.
Swój stosunek do nieznajomego demonessa wyraziła oburzo-
nym prychnięciem. Wówczas młodzieniec uwięził jej spojrzenie
skrzącymi się niebieskimi oczami, jakby próbował zajrzeć w głąb
jej duszy. Stop! Niebieskimi?!
A moŜe jednak szarymi? Ale przecieŜ, gdy wszedł, jego oczy
były zielone! Co za bzdury... Znów stały się niebieskie! Na
obrzydliwie ładnej buzi rozpłynął się zjadliwy uśmiech absolut-
nej wyŜszości. Co za zuchwałość!
— Czcigodni — zahuczał krasnolud w puszystą białą brodę,
odruchowo kłaniając się obcemu — proszę o wybaczenie za tę
przymusową zwłokę. Chciałbym przedstawić wam Raywena,
jednego z najlepszych znanych mi magów.
Nie wiadomo skąd przybyły młodzian skłonił lekko głowę,
witając wszystkich zebranych.
Mag? A odział się w czerń, jeśli tylko te stare szmaty rzeczy-
wiście miały czarny kolor...
— Nekromanta? — spytał wzgardliwie Ayelleri, zaciskając
cienkie wargi.
27
przełoŜyła Ewa Skórska Lublin 1009
copyright © by Karina Pjankowa copyright © by Fabryka Słów sp. z o.o., lublin 2009 COPYRIGHT © FOR TRANSLATION by Ewa Skórska, 2009 tytuł oryginału Пpaвa и o6язaннocти WYDANIE I isbn 978-83-7574-065-3 Wszelkie prawa zastrzeŜone All rights reserved KsiąŜka ani Ŝadna jej część nie moŜe być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy. redakcja serii Eryk Górski, Robert Łakuta projekt okładki Paweł Zaręba ilustracja na okładce Dominik Broniek redakcja Rafał Dębski korekta Ewa Hartman, Barbara Caban skład Dariusz Haponiuk ZAMÓWIENIA HURTOWE Firma Księgarska Jacek Olesiejuk sp. z 0.0. 05-850 OŜarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 tel./fax: (22) 721-30-00 www.olesiejuk.pl, e-mail: hurt@olesiejuk.pl wydawca Fabryka Słów sp. z 0.0. 20-607 Lublin, ul. Wallenroda 4c www.fabryka.pl e-mail: biuro@fabryka.pl druk i oprawa OPOLgraf S.A. www.opolgraf.com.pl
Rozdział 1 Smoki to straszliwe jaszczury, podstępne i złośliwe, zabijanie ich jest świętym obowiązkiem i wielką chwalą. Nauki Ealiya Pogromcy Smoków Srebrne gwiazdy na ciemnogranatowym aksamicie nocnego nieba błyszczały drwiąco i wyniośle, ale nie psuło mi to humoru. Wręcz przeciwnie. Zbyt dobrze wiedziałem, Ŝe wyniosłość to jedynie przejaw bezradnej zawiści, którą z całych sił ukrywa się nawet przed sobą samym. A to znaczy, Ŝe ja mam coś takiego, czego nie mają one, takie odległe i piękne. Więc niech one, tam w górze, nadal mi zazdroszczą! Ta niezwykła myśl sprawiła, Ŝe omal się nie roześmiałem. A moŜe moja wesołość brała się z pachnącego korzeniami wiatru, który z dalekiego morza przyniósł gorzkawy posmak soli i na- trętnie uderzał mnie w plecy, przypominając, Ŝe zbyt długo nie 7
zwracam na niego uwagi? Tak, to rzeczywiście było powaŜne zaniedbanie z mojej stro- ny. Stałem na kamiennym balkonie, a przede mną przyzywająco czerniały ligi gęstej ciemności. Bardzo kuszące... jeden krok i całkowita wolność od wszystkich i wszystkiego przynajmniej na najbliŜsze pół godziny. — Władco! — niespodziewanie rozległ się za mną dźwięcz- ny, chłopięcy głos, którego chyba jeszcze nie słyszałem. A tośmy czasów doŜyli! Zamyśliłem się do tego stopnia, Ŝe nie zauwaŜyłem jego nadejścia. CzyŜbym zaczął się starzeć? Niby nie powinienem, w końcu zostałem ulepiony z innej gliny. JuŜ po moich marzeniach o wolności... Kiedy pozwolą mi po- być sam na sam ze sobą, nieskończenie ulubionym i jedynym w swoim rodzaju? Kiedy tylko się zanurzę w przejrzystej rzece własnych myśli, od razu okazuje się, Ŝe jestem komuś bardzo potrzebny. ChociaŜ nie, raczej jest tak, Ŝe ciągle jestem komuś potrzebny. Co by zrobił ten hałaśliwy tłum bez swojego Władcy? Myślę, Ŝe nic. NiewaŜne, Ŝe przypominają sobie o moim istnieniu dopiero wtedy, gdy mają nóŜ na gardle. Grunt, Ŝe sobie przypominają. Przynajmniej czasami... Spokojnie policzyłem do pięciu i powoli, majestatycznie od- wróciłem się do przybysza z miną, która zgodnie z powszechną opinią znamionuje mądrego Władcę, nieustannie troszczącego się o pomyślność poddanych. 8
Bo, powiedzmy sobie szczerze, tak właśnie jest. Czasem za- czynam surowo przestrzegać etykiety (wtedy moi poddani stają się czujni, spodziewając się po mnie jakiegoś wybryku; a ja, rzecz jasna, nie pozwalam im długo czekać — kto szuka, ten znajdzie!). I tylko moje oczy przybrały granatową barwę, ale to juŜ drobiazg, niewiele osób potrafi odczytać mój nastrój z koloru oczu. Mój młodszy brat jest w tym bardzo dobry, ale — chwała Stwórcy — Ariena tu nie było. Brata kocham oczywiście z całej duszy (choć niektórzy wątpią w jej istnienie), ale czasem ten chłopiec bywa po prostu nieznośny. Rzecz jasna, ja nie jestem lepszy — w końcu łączą nas więzy krwi i tak dalej. Chłopak, który zjawił się w mojej komnacie, emanował czcią i uwielbieniem, niczym magiczny świetlik, przy którym zwykłem pracować w warsztacie. Od razu odechciało mi się zaglądać w myśli chłopaka: nie znoszę takiej czołobitności. Najwyraźniej chłopiec był tutaj krócej niŜ rok i rzadko spotykał się ze mną oko w oko — nie znałem nawet jego imienia. Ci, którzy przebywali pod moim kierownictwem dłuŜej, widzieli we mnie juŜ nie wiel- kiego Władcę, lecz ojca, który, oczywiście, moŜe nakłaść po głowie za jakieś przewinienia, ale z drugiej strony przebacza wszystkim swoim urwipołciom i z całych sił troszczy się o ich dobro. Utrzymywanie w miarę liberalnych stosunków z podda- nymi nie było sprawą łatwą, ale sprawiało mi satysfakcję. Zawsze wolałem, Ŝeby mnie kochano, niŜ by się mnie bano. To moje osobiste zdanie, ale jeszcze nie spotkałem nikogo, kto byłby w stanie z nim skutecznie polemizować. Choć niejeden próbował. 9
Chłopak wyglądał sympatycznie, choć, z drugiej strony, trud- no znaleźć w naszym narodzie kogoś nieładnego. Jasne, nieco rozczochrane włosy, szare, duŜe i odrobinę przestraszone oczy (w końcu jestem Władcą!), przy tym płonące nienormalnym za- chwytem, przystojna twarz... Ładny chłopiec. Nawet zbyt ładny. Trzeba będzie zwrócić na niego uwagę — Aelle znowu snuje wielkie matrymonialne plany, a tu taki miły młodzieniec, w do- datku nieświadomy jej specyficznej rozrywki: stałego dąŜenia do zamąŜpójścia — zazwyczaj bez zgody swojej ewentualnej drugiej połowy. Ci, którzy znają ją dłuŜej, juŜ dawno przywykli do tych okresowych ataków i świetnie wiedzą, kiedy trzeba zabarykado- wać drzwi sypialni na noc i chować się pod stół na widok naszej agresywnej piękności. Muszą bardzo uwaŜać, Ŝeby nie znaleźć się przed ołtarzem z bólem głowy i pytaniami, na które nie ma odpowiedzi. Kiedyś nawet do mnie wystartowała, bezczelna! Uratowało mnie to, Ŝe szybko poprosiłem brata o tymczasowy azyl polityczny i przez miesiąc nie pokazywałem się w domu. Arien płakał ze śmiechu, ale szybko się uspokoił, gdy zapropo- nowałem mu, Ŝeby pomieszkał w Pałacach w charakterze tarczy, póki Aelle się nie uspokoi. — Jak masz na imię? — zapytałem. — Nigdy przedtem cię nie widziałem. — Nazywam się Erilien, Władco — odparł chłopiec z sza- cunkiem i niskim pokłonem (do grobu mnie wpędzą tą etykietą!). — SłuŜę w Pałacach juŜ trzy tygodnie. 10
IleŜ szczenięcego zachwytu w oczach... a w myślach jeszcze więcej! No nie, jeszcze chwila i zacznę wyć. Erilien... Gwiezdny... W swojej prawdziwej postaci musi wy- glądać wprost niesamowicie. Rodzice dali mu takie imię nieprzy- padkowo. — I dopiero teraz dopuszczono cię do moich komnat? — szczerze się zdumiałem. Znów Terien wprowadził koszarowy dryl! A tyle razy prosiłem, Ŝeby traktował nowicjuszy normalnie! Trzeba będzie powaŜnie porozmawiać z tym parszywcem. Nie pozwala dzieciakom popatrzeć na mnie (i zawsze znajdzie jakiś waŜny pretekst!), a przecieŜ nowi na pewno chcieliby z bliska obejrzeć Władcę, dla którego opuścili rodziny, porzucili wszyst- ko, co przedtem było całym ich Ŝyciem. — Tak, Władco — odpowiedział z pokłonem Erilien. Wyjątkowo małomówny młodzieniec, nie odzywał się nie py- tany... Niedobrze. Trzeba szybko coś tym zrobić. — Tak więc... — powiedziałem z cięŜkim westchnieniem i zacząłem wyjaśniać chłopcu jego prawa i powinności: — Za- cznijmy od tego, Ŝe skłonić naleŜy się tylko raz, przy wejściu, i wcale nie tak nisko. Jeśli chcesz uprawiać gimnastykę, wybierz sobie coś bardziej efektownego i oryginalnego. Ostatecznie po- proś Reliena, Ŝeby opracował ci indywidualny program trenin- gów. Przede mną nie musisz tak błaznować, nie jesteś moim słu- gą, Ŝeby za kaŜdym razem wyginać się w chińskie osiem. Mówić moŜesz, co chcesz i ile chcesz. Najlepiej nie wchodź do komnaty 11
bez pukania, ale jestem do dyspozycji okrągłą dobę, to znaczy, Ŝe jeśli bardzo będziesz chciał się z czegoś zwierzyć, moŜesz przyjść nawet w nocy, nic ci nie zrobię, najwyŜej rozespany cisnę w ciebie poduszką. Jeśli ktoś ze starszych spróbuje obciąŜyć cię pracą ponad normę, poślij go tam, gdzie chcesz — nie mają pra- wa tego robić. Czy wszystko jasne? — Tak. — Oszołomiony chłopak skinął głową, ale potem mimo wszystko dodał: — JednakŜe, Władco... — Chłopcze, gdybyś wiedział, od ilu juŜ lat jestem Władcą... — westchnąłem głośno, ze zmęczeniem przymykając oczy. — Przy okazji, jeśli zobaczysz ciemnowłosą dziewczynę, tak pięk- ną, Ŝe z nikim nie da się jej pomylić, i ona będzie... hmm... zwra- cać na ciebie uwagę, uciekaj ile sił w nogach. — Dlaczego? — zapytał Erilien, jeszcze bardziej wstrząśnię- ty. Miał taką minę, jakby zaczął się zastanawiać, czy po drodze do komnat Władcy nie pomylił się czasem o jeden zakręt. — Ona chce wyjść za mąŜ. — Oo... — powiedział. — Dobrze biegasz? Weź pod uwagę, Ŝe jeśli nie uciekniesz od razu, ona cię złapie i oŜeni ze sobą! — Dobrze biegam, Władco — odparł z wysiłkiem chłopak. Uśmiechnąłem się. — Dobrze, instruktaŜ skończony. Komu zatem jestem po- trzebny tym razem? — spytałem rzeczowym tonem. 12
— Krasnoludzcy posłowie, Władco, miłościwie proszą, Ŝeby- ście zechcieli udzielić im okruchu waszej drogocennej uwagi. Ale zasunął! Kto był autorem tego kwiecistego sfor- mułowania: krasnoludy czy Erilien? śeby tak pompatycznie na- zwać zwykłą audiencję! — Dobra, pójdę pogadać z brodatymi — mruknąłem pod no- sem, ale chłopiec chyba jednak usłyszał. Sądząc z jego wstrząśniętej i stropionej miny, właśnie rozwa- liłem w drobny mak jego porządek świata. Widocznie wyobraŜał sobie Władcę nieco inaczej, więc teraz, gdy stanął oko w oko z oryginałem, przeŜył największy szok w swoim Ŝyciu — podobnie jak tysiące innych przed nim. To nic, za to teraz nic mu juŜ nie będzie straszne! To chyba moje hobby — nie odpowiadać Ŝadnemu wyobraŜe- niu o sobie. Nie znoszę etykiety, sieję wokół siebie zamęt, jestem za pan brat ze swoimi poddanymi i wyglądam tysiąc razy mło- dziej niŜ liczę sobie lat — których sam juŜ nie wiem, ile właści- wie mam i, szczerze mówiąc, wcale nie zamierzam sobie przy- pominać — jeszcze zacznę się czuć niczym wykopalisko... Zu- pełnie nie pasuję do swojego stanowiska oraz pozycji i jestem z tego dumny. Mojemu narodowi chyba równieŜ — w kaŜdym razie za czasów moich rządów nie było prób przewrotu państwo- wego. A moŜe nie było ich tylko dlatego, Ŝe ja sam z radością porzuciłbym swoje stanowisko, ale nie ma drugiego takiego idio- ty, który dzień i noc trząsłby się nad swoim narodem. 13
Chyba naleŜałoby się przebrać z okazji przybycia posłów? A, do dharra z nimi! Właśnie Ŝe przyjdę w czarnej koszuli i wytar- tych czarnych, skórzanych spodniach, w których niedawno pra- cowałem w kuźni. Jeśli przybyli ci, o których myślę, to nie bę- dzie to dla nich nic nowego, a jeśli nie, mam przecieŜ niezłych uzdrowicieli (sam ich uczyłem, to wiem), szybko ich ocucą. Od- sunąłem z twarzy natrętny czarny kosmyk, który uparcie pchał się do oczu. Nie cierpię się strzyc, dlatego zawsze do ostatniej chwili odkładam skrócenie swojej drogocennej czarnej grzywy — w niektórych klanach wierzą podobno, Ŝe moja siła zaleŜy od długich włosów, ale nie było jeszcze prób ostrzyŜenia mnie na łyso. Lirene nawet mi zagroziła, Ŝe kiedyś mnie dopadnie i zaple- cie warkocze, które ozdobi róŜowymi wstąŜkami. Jednak szacu- nek dla Władcy nie pozwolił jej na tak daleko posunięte szyder- stwo z mojego i tak nie najlepszego wyglądu. A przecieŜ Taelene wspominała chyba, Ŝe ładnie mi w długich włosach... Ale przy tym tak strzelała oczami, Ŝe wolałem nie kupować tego komple- mentu i haniebnie zbiegłem z placu boju, wykręcając się pilnymi sprawami. Dziewczyna oczywiście nie uwierzyła i strasznie się obraziła, ale mnie było juŜ wszystko jedno. Do Wielkiej Sali Tronowej, gdzie czekała na mnie cała dele- gacja krasnoludów, poszedłem tajnym korytarzem, który kończy się tuŜ za Czarnym Tronem. Po pierwsze tą drogą znacznie szyb- ciej mogłem dotrzeć na miejsce, a po drugie uwielbiam doprowa- dzać poddanych do tików nerwowych i histerii zjawianiem się w 14
najbardziej niespodziewanych miejscach o najbardziej niespo- dziewanej porze. A wszystko dzięki systemowi tajnych przejść! Ci, którzy mieszkają w mojej siedzibie, naiwnie sądzą, Ŝe znają wszystkie tajne przejścia, co zabezpiecza ich przed moimi Ŝarta- mi, lecz zapominają o jednej rzeczy: to ja budowałem Pałace i tylko ja wiem o nich wszystko. Korytarz był zakurzony i zasiedlony przez najrozmaitsze pa- jąki — dobrze chociaŜ, Ŝe karaluchy nie ryzykują zakładania kolonii w tym ciemnym miejscu, pewnie dlatego, Ŝe umarłyby z głodu. Będę musiał w końcu tu posprzątać, bo jeszcze przyczepi się do mnie jakieś draństwo i jak się potem pokaŜę w Sali Tro- nowej? Wprawdzie dezynsekcja nie przystoi Władcy, ale wolę zrobić to sam, niŜ zdradzać poddanym swoje małe tajemnice. Pewnie, Ŝe to szczeniackie, ale przecieŜ wcale nie chcę się sta- rzeć... Na nos spadł mi jakieś bezczelny stawonóg, czym prędzej go strzepnąłem. Koniecznie trzeba doprowadzić to miejsce do porządku! Ku mojemu ogromnemu zadowoleniu w Sali Tronowej zjawi- łem się tak niespodziewanie, Ŝe śmiertelnie wystraszyłem obec- nych: dawno nie korzystałem z tego przejścia i gdy nacisnąłem dźwignię, drzwiczki otworzyły się z okropnym skrzypieniem i hurgotem. Ech, nieładnie wyszło... Ale to nic, w końcu jestem Władcą, mnie wolno wszystko! To znaczy, wolno mi to, na co sam sobie pozwolę... Na przykład na odrobinę przekory. Gdy wszyscy juŜ zrozumieli, Ŝe to nie natychmiastowy koniec świata, lecz mój kolejny Ŝart, w sali zawisło pełne wyrzutu, a nawet groźby milczenie, które nie przerodziło się w gniewny pomruk tylko dlatego, Ŝe — mimo wszystko — to ja tu jestem szefem. 15
Kichnąłem ogłuszająco, po czym nieestetycznie klapnąłem na Tronie. Tron to dla innych wspaniały mebel, ale dla mnie stanowi po prostu narzędzie tortur, które wyrzuciłbym od razu, gdybym tylko mógł. Niestety, nie wolno! I ta ciągła presja: przecieŜ to relikwia, stoi tu od paru tysięcy lat i tak dalej... A ja juŜ dawno chciałem postawić sobie coś wygodniejszego, nie tak twardego, na przykład głęboki fotel wyłoŜony aksamitem, z poręczami... Siedzę na tym draństwie nieraz całymi godzinami, słucham kom- pletnych idiotyzmów i cięŜko zapracowuję na hemoroidy. Taak... Ale czy ja w ogóle mógłbym zachorować na hemoroidy? Kwestia sporna, acz bardzo interesująca. Odruchowo przybrałem majestatyczną pozę: Władca zasiadł na tronie, co było sygnałem, Ŝe znów naleŜy przestrzegać choćby iluzji etykiety. Moi wychowankowie od razu skłonili się jak na komendę, przykładając rękę do serca (Terien jednak dobrze ich wytresował, a tak jęczał, Ŝe nie zdoła; zawsze mówiłem, Ŝe chło- pak ma prawdziwy talent!), jeden z krasnoludów zrobił dokładnie to samo, a cała reszta długobrodych musiała z niezadowolonym sapaniem klękać na jedno kolano, z zawiścią zerkając na towa- rzysza, którego to ominęło (a przecieŜ jeszcze nie zaczęli wsta- wać!). A co ja na to poradzę? Tegor jest moim uczniem, dlatego ma te same przywileje, co moi poddani. Krasnoludy powinny się cieszyć, Ŝe nie muszą klękać na oba kolana jak pozostałe rasy! ChociaŜ... i tak nie pojawia się tu nikt oprócz krasnoludów. — Witaj, Nauczycielu — powiedział Tegor z szacunkiem. Te- raz został juŜ Mistrzem, cieszy się powszechnym szacunkiem 16
swojego narodu, klany swatają mu najlepsze dziewczęta, a ten łobuz jeszcze kręci nosem... O, napuszczę na niego Aelle, wtedy zrozumie, jaki był szczęśliwy! A przecieŜ pamiętam, jak był ma- łym chłopaczkiem i na dziecięcej twarzy nie było nawet naj- mniejszej zapowiedzi tej wielkiej, czarnej brody. Skinąłem krasnoludowi głową, uśmiechając się ciepło. Wła- ściwie powinienem był wygłosić jakąś kwiecistą mowę powitalną z okazji spotkania ze sławnymi synami podgórskiego plemienia, ale ja i Tegor znamy się zbyt dawno i zbyt dobrze, Ŝeby psuć audiencję idiotycznymi formalnościami. Tak się złoŜyło, Ŝe gdy był dzieckiem, uratowałem go przed lawiną, a kilka lat później rozpaczliwie trzymający fason chłopiec stawił się w Pałacach, chcąc zostać uczniem któregoś z moich obwiesi. Koniec końców to ja zostałem jego nauczycielem i mogę uczciwie powiedzieć, Ŝe krasnolud wchłonął wszystko, czego tylko mogłem go nauczyć. Z brodatymi zawsze przyjemnie mieć do czynienia. Tegor uznał, Ŝe ma prawo kontynuować. — Przybyło do nas poselstwo, Nauczycielu: elfy, ludzie, dwupostaciowi, a nawet demony leśne i górskie. Uniosłem pytająco brwi, choć tak właściwie miałem ochotę wulgarnie gwizdnąć. Hm, Ŝeby takie towarzystwo zebrało się dobrowolnie w jednym miejscu i nie po to, Ŝeby się od razu tłuc — faktycznie musiało wydarzyć się coś ekstraordynaryjnego. Serce ścisnęło mi się boleśnie. PrzecieŜ juŜ raz tak było... 17
— Mówią, Ŝe za Złotym Pasmem pojawiło się coś dziwnego. Dziwnego i złego — dodał po krótkiej przerwie. AŜ tak? Niedobrze... Szkoda, Ŝe mimo wszystko nie jestem wszechwiedzący. Jeśli w jednym miejscu zeszła się ta pstrokata zbieranina, która planuje wciągnąć w całą tę sprawę krasnoludy, to znaczy, Ŝe nie jest dobrze. CóŜ takiego umknęło mojemu soko- lemu, ale, niestety, nie wszystkowidzącemu oku? Ech, przecieŜ świetnie wiem, do czego to wszystko zmierza... — I co odpowiedzieliście? — zapytałem absolutnie spokojnie. Spokojnie, akurat... Tylko pewnie moje tęczówki przybrały bar- wę zielonobrązową, a to znaczy, Ŝe co najmniej trzy osoby w sali rozumiały, jak bardzo wziąłem sobie tę sprawę do serca. Te moje oczy to jednak nieprzyjemna cecha... — Odpowiedzieliśmy, Ŝe udzielimy im wszelkiej moŜliwej pomocy, ale poprosiliśmy o dzień zwłoki, Ŝeby poradzić się was, Nauczycielu. No, no, poradzić... Nawet nie muszę czytać myśli tego dłu- gobrodego zuchwalca. Od razu widać, Ŝe przyszedł mnie uniŜe- nie prosić, abym wysłał z nimi któregoś z moich licznych podda- nych! I jeszcze ma czelność łgać prosto w oczy! Ale trzeba przy- znać, Ŝe robi to z wdziękiem i talentem. To się nazywa przeznaczenie: ze wszystkich sił próbujesz od- sunąć od siebie problem, a on podpełza na twój próg, Ŝeby z psim oddaniem spojrzeć ci w oczy. — To, co się dzieje, moŜe mieć wpływ na losy całego świata, a to znaczy, Ŝe mój naród nie moŜe biernie stać z boku... — 18
powiedziałem powoli i znacząco, przymykając powieki jakby w zadumie. Uradowane krasnoludy omal nie zaklaskały w dłonie, za to Terien zaczął się denerwować, rozumiejąc, Ŝe coś' zamyślam. Zbyt długo przebywa obok mnie i świetnie wie, z jakich powo- dów mruŜę oczy w czasie rozmowy. — Nauczycielu, czy wyślecie z nami waszych wojowników? — odwaŜył się uściślić krasnolud. — Nie. — Pokręciłem głową. — Nie mam prawa aŜ tak hoj- nie szafować Ŝyciem moich poddanych. Mam takie prawo, mam! Tylko nie chcę go wykorzystywać. Z pół minuty rozkoszowałem się ciszą, która zapadła po mo- ich słowach, a potem z mocą dodałem: — Wyruszę własną osobą. Szok. PrzeraŜenie. Zbiorowa utrata przytomności. — Władco!!! Oho, jak tylko coś, od razu zaczynają krzyczeć! I to na kogo? Na Władcę! Zupełnie wstydu nie mają... Przy całym moim ak- tywnym poparciu dla tego szlachetnego przedsięwzięcia. Rzecz jasna, zdawałem sobie sprawę, Ŝe tym razem trochę przesadziłem, Władca nie powinien aŜ tak ryzykować (wpraw- dzie robiłem to juŜ nie raz, ale nikt o tym nie wiedział), ale teraz miałem ku temu waŜkie powody — jeśli za Złotym Pasmem fak- tycznie dzieje się coś powaŜnego, nikt nie poradzi sobie z tym lepiej niŜ ja... A Ŝe zdarzyło się tam coś niepokojącego, niesa- mowicie groźnego, wrzeszczał mój wewnętrzny głos, którego za- wsze słucham. 19
Jednak najwaŜniejszym powodem było to, Ŝe w Pałacach sza- lała Aelle, przed którą uciekłbym choćby na koniec świata! Poza tym wiedziałem, Ŝe z przeznaczeniem walczyć nie ma sensu — po prostu muszę rozegrać wszystko od nowa. Pozwoliłem obecnym się wykrzyczeć, opuściłem Tron, z tru- dem tłumiąc westchnienie ulgi (chyba odsiedziałem sobie wszystko, co tylko moŜna). — Rozumiem, Ŝe wszyscy juŜ się wypowiedzieli? — zapytałem obojętnie. Podziałało. W sali zapanowała martwa cisza, widać obwiesie zawstydzili się swego zachowania. Mniej więcej tak wyglądają dzieci, które podczas zmywania wy tłukły połowę talerzy: spe- szone i stropione, ale przekonane o szlachetności swych zamia- rów. — Powiedziałem juŜ wszystko, co chciałem powiedzieć. — Nie musiałem podnosić głosu, moja lodowata obojętność dobijała ich znacznie skuteczniej. — Wyruszam razem z oddziałem, Te- gorze. Za dwadzieścia minut będę gotów. Terienie, zostajesz w Pałacach jako starszy. Nikt nie odwaŜył się wyrazić oburzenia. MoŜliwe, Ŝe podzia- łał kolor moich oczu... Zostawiłem poselstwo krasnoludów, Ŝeby dręczyło się czeka- niem na wielkiego i doskonałego Władcę w Sali Tronowej, i po- szedłem do swoich komnat, Ŝeby spakować rzeczy. Sam. Takich spraw nie moŜna nikomu powierzać. Miałem nadzieję, Ŝe, będąc u siebie, zrozumiem, co właściwie moŜe mi się przydać w tej podróŜy, bo na razie miałem w głowie mętlik. Dawno nie wysu- wałem nosa z legowiska, dawno nie wychodziłem, Ŝeby popatrzeć 20
na świat, oj, dawno... Nie było potrzeby. Nie było chęci. A teraz muszę opuścić przytulny dom, co jakoś wcale mnie nie cieszy. To prawda, Ŝe wolność, Ŝe wiatr w twarz, Ŝe od lat o tym marzy- łem, ale... czemu czuję aŜ taką niechęć? Miałem niezachwianą pewność, Ŝe ta podróŜ nie jest jedynie moim kaprysem, jak wolałbym myśleć, lecz absolutną koniecz- nością, i Ŝe jeśli wyślę samych tylko wojowników, wszystko poleci w przepaść, tak czarną i bezdenną, jak ta pod moim balko- nem. Jedynie Terien ośmielił się mi towarzyszyć. To moja prawa ręka, wprawdzie trochę samowolna, ale zawsze ceniłem u innych umiejętność samodzielnego myślenia, a nie tępego wykonywania rozkazów, bez względu na to, jak mądre by się wydawały. Za- pewne właśnie doceniając tę umiejętność, pozwoliłem chłopako- wi zbliŜyć się do siebie (chociaŜ jaki z niego chłopak, niedawno stuknęła mu czwarta setka!)... Gdy przyjmowałem go do Pała- ców, był ambitnym i zuchwałym chłopaczkiem, nie rokującym wielkich nadziei. Musiałem długo wychowywać go i uczyć, Ŝeby pojawił się wojownik o twardym spojrzeniu, który teraz uwaŜa, Ŝe ma prawo spierać się nawet ze mną. I chociaŜ w wielu spra- wach się myli, to prawda rodzi się tylko w sporach... I dlatego muszę mieć obok siebie oponenta, który będzie dyskutował za- miast bezkrytycznie przyjmować moje słowa. — Władco, dlaczego? — Terien odwaŜył się wreszcie zadać dręczące go pytanie. — Tak trzeba. — Wzruszyłem ramionami. 21
Skinął głową, rozumiejąc, Ŝe nie zdoła mnie przekonać. — Nie wywieraj na mnie presji — pozwoliłem sobie na odro- binę rozdraŜnienia. — Pomówmy lepiej o twoich prawach i po- winnościach. Zarówno pierwsze, jak i drugie są nieograniczone. Interesuje mnie tylko, Ŝeby po moim powrocie Pałace były na swoim miejscu całe i nieuszkodzone, a takŜe abym w takim sa- mym stanie znalazł ich mieszkańców. W jaki sposób uzyskasz ten rezultat, to juŜ mnie nie obchodzi. Rozumiesz? — Tak, Władco — powiedział zadowolony. Terien... To imię znaczy „silny”. Imię kaŜdego z nas coś zna- czy, takie jest prawo. Moje równieŜ ma konkretne znaczenie. Tylko nigdy nie zdołałem zrozumieć, czy imię jedynie odzwier- ciedla cechy tego, który je nosi, czy samo daje mu siłę. Terien wysoko cenił mój ostry ton, doskonale wiedząc, Ŝe najwięcej wymaga się od najzdolniejszych. — Przy okazji — dodałem — bądź tak dobry i przypilnuj Ael- le. Nie chciałbym po powrocie dowiedzieć się, Ŝe zaciągnęła przed ołtarz któregoś z chłopaków wbrew jego woli. Szczególną troską otocz nowicjuszy. — Tak, Władco — odparł z lekkim ukłonem. — MoŜesz odejść, chcę pobyć sam. Terien szybko rozpłynął się w plątaninie korytarzy, a ja kon- tynuowałem wędrówkę w samotności. Gdy nie korzysta się z systemu tajemnych przejść, droga jest znacznie dłuŜsza, ale teraz było mi to na rękę. Kiedy szedłem, starałem się o niczym nie 22
myśleć. Pusta głowa to luksus, ale w tej chwili mogłem sobie na niego pozwolić. Poza tym, coś mi mówiło, Ŝe juŜ wkrótce będę musiał myśleć o wiele intensywniej, niŜ przez ostatnie kilka lat. Mieszkańcy Pałaców, których napotykałem po drodze, kłania- li mi się, ale nie śmieli podejść z Ŝadną sprawą, ze zdumieniem patrząc na moje brązowe oczy. Nie wiedzieli, co znaczy ten ko- lor. Brązowy to decyzja pójścia wybraną drogą. * Z powątpiewaniem popatrzyłem na strój, który wybrałem. Same czarne rzeczy... Mogę zostać źle zrozumiany, ale po prostu nie mam ubrań w innym kolorze. PoŜyczyć od kogoś? Mógłbym, ale przecieŜ nic nie będzie na mnie pasowało. Nie znam w Pała- cach nikogo, kto miałby taką figurę jak ja. A przerabianie ubrań za pomocą magii nie kończy się dobrze, sprawdzałem. Uzyskany efekt sprawił, Ŝe raz na zawsze zrezygnowałem ze stosowania czarów w Ŝyciu codziennym. Dobrze, nie będę się przejmował uczuciami moich przyszłych towarzyszy niedoli, wyruszę wystrojony w czerń. Ha, i jeszcze oznajmię bezczelnie, Ŝe jestem nekromantą od pokoleń. Niech się boją! Ubrania wybierałem kilka minut, ale broni poświęciłem znacznie więcej czasu — w końcu to nie szmatki, które moŜna zmieniać choćby codziennie. To, czym walczysz, jest równie waŜne jak część twojego ciała i musi do ciebie tak samo paso- wać. Dlatego zawsze wybieram tylko to, co zrobiłem sam, nie 23
ufając egzemplarzom wykonanym cudzymi rękami. Na szczęście jestem doskonałym zbrojmistrzem. To Ŝadne zarozumialstwo, po prostu Ŝyłem tak długo, Ŝe siłą rzeczy doprowadziłem swoje umiejętności do ideału, a zawsze lubiłem walić młotem w kuźni. W końcu, po przejrzeniu całego osobistego arsenału (który jest, delikatnie mówiąc, dość spory), wybrałem kindŜał z posre- brzanym ostrzem oraz zaczarowany miecz. Z miecza byłem za- słuŜenie dumny: kułem go siedem lat, doskonaląc z kaŜdym dniem, hartowałem w specjalnym wywarze ziół, niejeden miesiąc tworzyłem czary, które oplotły klingę, a rękojeść leŜała w ręku jak ulał. Kując ten miecz, sam jeszcze nie wiedziałem, po co mi on, skoro tak rzadko walczę. A teraz proszę, będzie jak znalazł. Byłem juŜ zupełnie gotów do opuszczenia komnaty, gdy zro- zumiałem, Ŝe jednak o czymś zapomniałem. Szybko przywiąza- łem do pasa sakiewkę z pieniędzmi. Zupełnie nie mogłem przy- wyknąć, Ŝe kiczowate i zupełnie bezuŜyteczne złoto w tym dziw- nym świecie znaczy więcej niŜ uczciwa hartowana stal. Obrzuciłem wzrokiem pomieszczenie. Hm, gdy ja „zabawia- łem się” na audiencji, ktoś zdąŜył tu posprzątać... Ciekawe, w którym z mieszkańców Pałaców obudziła się ta niezwykła su- mienność? Zwykle do moich komnat nikt nie wchodzi bez mojej wiedzy i zgody — zawsze moŜe tu coś wybuchnąć w najmniej odpowiednim momencie. Zapomnieli zamknąć drzwi na balkon, ale to nawet lepiej. 24
CóŜ, na mnie juŜ czas... Stop. Jeśli mam zamiar udawać nekromantę, czegoś mi jesz- cze brakuje. Kostura! Idiotyczne przesądy, przez które muszę tachać na ramieniu cięŜką pałę... * Khilayia juŜ chyba po raz setny przemierzała krokami Ŝałosną norę, którą krasnoludy z niezrozumiałych powodów nazywały salą. Ci brodacze zupełnie zgłupieli! Trzymają ich tu całą dobę, podczas gdy liczy się kaŜda minuta, kaŜda chwila! Bezczelne karzełki po prostu zwariowały w swoich podziemiach! Oznajmili, Ŝe posłali gdzieś gońca po pomoc! Niby dokąd? PrzecieŜ juŜ zebrali się najlepsi przedstawiciele kaŜdej z ras, zostały tylko te... (mimo szczerych chęci, dziewczyna nie zdołała znaleźć odpo- wiedniego epitetu) krasnoludy, no i Ciemne Elfy, które potrafią tylko robić świństwa zza rogu i do tego wszystkiego nie oddają czci Białemu JednoroŜcowi. Ta buntownicza gałąź Pierworodzo- nych po prostu odmówiła wzięcia udziału w wielkiej misji, nie- specjalnie troszcząc się o cenzuralność odmowy. PoniewaŜ jed- nak przedstawiciele pozostałych ras nieszczególnie palili się do współpracy z Ciemnymi Elfami, uznano kwestię za wyczerpaną i więcej do niej nie wracano. Khilayia pomyślała, Ŝe lepiej byłoby w ogóle tu nie przyjeŜ- dŜać, ale Rada zdecydowała, Ŝe do obrony świata naleŜy zawe- zwać WSZYSTKIE rasy. Zupełny kretynizm. 25
Obok siedzieli towarzysze dziewczyny, równieŜ rozeźleni nie- spodziewaną zwloką. Dwóch elfów, człowiek, demon górski, jedna dwupostaciowa, ork... Praktycznie kaŜde z nich, no, moŜe prócz młodszego elfa — było moralnie i fizycznie gotowe udusić całe podgórskie plemię za ten „przestój”. I wtedy w końcu skrzypnęły nienasmarowane zawiasy, do ja- skini wszedł przywódca klanu Terro, szacowny Dromog. Za nim płynnie i bezgłośnie wsunął się młody męŜczyzna ludzkiej rasy odziany w czerń. Czy moŜe raczej chłopiec ludzkiej rasy, który chyba nawet nie zaczął się jeszcze golić. Khilayia skrzywiła się pogardliwie. Ludzi zaledwie z trudem tolerowała, uwaŜając ich za istoty słabe i bezuŜyteczne. A ten chłopak przekraczał wszystkie dopuszczalne normy sła- bości i bezuŜyteczności — był delikatny i chudy jak szczapa. Leśne demony równieŜ nie wyróŜniały się dorodnością, ale w nich wyczuwało się ukrytą moc, przypominającą siłę napiętego łuku. A ten... Zbyt kruchy, nawet z samego wyglądu. Jakby nie było w nim Ŝadnych mięśni ani ścięgien, jakby był porcelanową figurką w najdrobniejszych szczegółach przedstawiającą ofiarę głodnego dzieciństwa oraz krzywicy. Był tak przezroczysty, Ŝe zdawało się, iŜ złamie go najlŜejszy podmuch wiatru. A do tego wszystkiego okazał się „ładniusi”: delikatne, regularne rysy twa- rzy, czarne brwi z przecinającą czoło zmarszczką, która czyniła młodą twarz nazbyt powaŜną, duŜe oczy w kształcie migdałów, patrzące zbyt uwaŜnie, prosty nos, arystokratycznie wykrojone usta, wykrzywione w pogardliwie-gorzkim uśmiechu, grzywa 26
czarnych wijących się włosów... I całe to „bogactwo” zawinięte zostało w jakąś idiotyczną czarną opończę, spod której wystawa- ły wyświechtane czarne spodnie. Uosobienie marzeń piętnasto- letniej dziewczynki, ale na pewno nie męŜczyzna, który mógłby zawojować serce dorosłej kobiety, jaką była Khilayia z klanu Jarzębiny, najlepszy miecznik wśród leśnych demonów, narodu urodzonych wojowników. Na oko rachityczny młodzian mógł mieć ze dwadzieścia lat, ale tak naprawdę liczył sobie chyba nie więcej niŜ siedemnaście. Swój stosunek do nieznajomego demonessa wyraziła oburzo- nym prychnięciem. Wówczas młodzieniec uwięził jej spojrzenie skrzącymi się niebieskimi oczami, jakby próbował zajrzeć w głąb jej duszy. Stop! Niebieskimi?! A moŜe jednak szarymi? Ale przecieŜ, gdy wszedł, jego oczy były zielone! Co za bzdury... Znów stały się niebieskie! Na obrzydliwie ładnej buzi rozpłynął się zjadliwy uśmiech absolut- nej wyŜszości. Co za zuchwałość! — Czcigodni — zahuczał krasnolud w puszystą białą brodę, odruchowo kłaniając się obcemu — proszę o wybaczenie za tę przymusową zwłokę. Chciałbym przedstawić wam Raywena, jednego z najlepszych znanych mi magów. Nie wiadomo skąd przybyły młodzian skłonił lekko głowę, witając wszystkich zebranych. Mag? A odział się w czerń, jeśli tylko te stare szmaty rzeczy- wiście miały czarny kolor... — Nekromanta? — spytał wzgardliwie Ayelleri, zaciskając cienkie wargi. 27