*
Luke Skull
Ponura drużyna
*
Tytuł oryginału: The Grim Company
Przekład: Marcin Mortka
Zakład tyrana
Wiatr szarpnął banderą okrętu wojennego kołyszącego się na kotwicy.
Widniejąca na niej stylizowana litera „M”, wyszyta srebrną nicią na czarnym
tle, z dumą głosiła, iż jest to jednostka flagowa tryumfującej floty
Cienioportu.
Konflikt, na skutek którego wody Trójwładu od sześciu miesięcy
spływały krwią, wreszcie dobiegł końca. Dwieście mil na północ, po drugiej
stronie Strzaskanego Morza, Dorminia podliczała właśnie koszty rzucenia
swej floty prosto pod miażdżący ostrzał okrętów Miasta Cieni.
Tarn przyglądał się, jak załoga „Wolności” schodzi dumnym krokiem na
nabrzeże i niknie wśród rozradowanych tłumów. Nad dokami niosły się
radosne śmiechy i wiwaty, a powracający bohaterowie ze łzami w oczach
rzucali się w objęcia przyjaciół i krewnych.
Tarn przypatrywał się scenie jeszcze chwilę, a potem odwrócił się
i splunął do ciemnobłękitnej wody portu. Plwocina unosiła się przez moment
na powierzchni, aż pochłonęła ją drobna fala. Przechodząca kobieta
zmierzyła Tarna ostrym spojrzeniem i wmieszała się w grupę schodzących na
ląd żołnierzy.
Walczyłby w pierwszym szeregu na okrętach podczas wojny z Dorminią,
ale uniemożliwiła mu to chroma noga. Nie przydałby się na Strzaskanym
Morzu, podobnie jak nigdzie indziej. Byłby niczym kula u nogi dla tych,
którzy na nim polegali.
Z przyzwyczajenia zerknął na dłonie. Skrzywił się, oglądając grube strupy
i stare sińce. Wstyd wezbrał w jego duszy niczym gejzer. Musiał zobaczyć
się z Sarą. Musiał ją przeprosić.
Z pochyloną głową Tarn zaczął powoli kusztykać w stronę domu.
By uczcić zwycięstwo miasta w wojnie o Niebiańskie Wyspy daleko na
zachodzie Bezkresnego Oceanu, lord Marius ogłosił trzy dni wolne od pracy.
Grupy świętujących wychodziły i zanurzały się w cieniach rzucanych przez
zachodzące słońce, które o tej porze dnia było już tylko intensywnie
czerwoną półkulą nurzającą się w falach Strzaskanego Morza.
Tarn przemierzał labirynt ulic za portem i czuł, że wzbiera w nim gniew.
Rozpasanie lorda Mariusa nie miało granic, a jego obżarstwo oraz wyuzdanie
przeszły już do legendy. Podobnie jak tyran Dorminii oraz tajemnicza Biała
Pani rządząca Thelassą na wschodzie, tak i Marius był Władcą Magii,
nieśmiertelnym czarodziejem o wielkiej mocy, który wywołał Wiek
Spustoszenia.
Przeklęty Zabójca Bogów.
Tłumy płynące w stronę portu stawały się coraz większe. Tarn co chwila
widział skąpo odziane dziwki owiane zapachem tanich perfum i myślące
tylko o tym, by opróżnić sakiewki schodzących na ląd żołnierzy. Jedna
z nich, wietrząc łatwą zdobycz, stanęła przed Tarnem, wypięła biust
i obdarzyła go uśmiechem. Jej zęby były krzywe, ale miała intensywnie
niebieskie oczy, a brudne, brązowe włosy okalały twarz, którą można było
nazwać atrakcyjną.
– Dręczy cię pragnienie, skarbie? Jeśli chcesz, znajdę sposób na to, by
zwilżyć twój język – powiedziała, przesuwając dłonie po biodrach.
Udało jej się przy tym unieść rąbek krótkiej sukni. Jej nogi były blade
i trochę posiniaczone, przez co przypominały nieco białe sery, które
Cienioport eksportował do Thelassy i dalej. Widok ten wywołał
nieprzyjemne wspomnienia.
Tarn odkaszlnął.
– Dzięki, nie jestem zainteresowany. W domu czeka na mnie żona.
Wskazał zwykłą, niewyróżniającą się niczym obrączkę na palcu. Usiłował
nie dostrzegać szczerb w tanim srebrze.
Rozczarowana dziwka wydęła wargi. Ów irytujący gest miał pochlebić
klientowi, ale spojrzenie, jakim obrzuciła jego rumianą twarz, rzedniejące
włosy i wielki brzuch, zdradziło, że jedynie udaje.
– A co powiesz na rabacik z okazji uroczystości, hę? Przecież twojej
żoneczki nie zaboli to, o czym nie wie, no nie?
W głosie kobiety słychać już było brak zainteresowania, jakby uznała, że
i tak wiele nie zarobi, w związku z czym nie ma sensu bardziej się starać. Jej
postawa rozzłościła Tarna głównie dlatego, że dziwka miała rację.
– Wiesz, jak to jest, kiedy ktoś darzy cię miłością? Wiesz, jak to jest, gdy
ktoś trwa przy tobie bez względu na wszystko i nie opuszcza cię, choć
wpadasz w coraz to większe gówno? Taka kobieta zasługuje na wiernego
mężczyznę.
– Pewnie tak, drogi panie. Wielu takich jak ty przejdzie jeszcze dziś tą
ulicą i założę się, że większość z nich będzie miała lepszy nastrój i głębsze
kieszenie.
Kobieta odepchnęła go i ruszyła przed siebie.
Tarn parsknął rozdrażniony. Lewe kolano znów zaczęło boleć, co
powtarzało się od wypadku. Podjął powolną wędrówkę do domu.
Światło dnia rzedniało. Dotarcie do dzielnicy przemysłowej zwanej
Wschodnim Śmierduchem zajęło Tarnowi połowę czasu, jaki upływał
między dwoma uderzeniami w dzwon pokładowy. W międzyczasie zatrute
dymami niebo zasnuły ciemne chmury. Kuźnie wystygły i opustoszały, ale
poza tym Tarn nie zauważył żadnych śladów świętowania. Wschodni
Śmierduch był ponurym, dogorywającym miejscem. Dla Tarna był również
domem.
Przeklął chromą nogę, gdy kolano przeszył ostry ból. Atak był tak
niespodziewany, że Tarn się potknął i upadł w podejrzanie mokrą plamę na
ziemi.
Skądś dobiegł go śmiech młodego chłopaka.
– Widziałeś to, Tomaz? Ten gruby dupek prawie zanurzył gębę w twoje
siki!
– Pewnie znowu się urżnął.
Tarn zacisnął pięści. W jego sercu zapłonął gniew. Było ich sześciu,
wszyscy z sąsiedztwa. Paskudna zgraja.
Jeden z nich podszedł bliżej i powąchał.
– Nie jest pijany.
– Choć raz. Jego żona ma przynajmniej spokojny wieczór. Widzieliście te
siniaki po tym, jak ją sprał?
– Aha. Twarz miała żółtobrązową jak psie łajno. – Mówiący te słowa
chłopak, który stał już bezpieczny wśród swoich kolegów, obrzucił Tarna
chytrym spojrzeniem. – A zresztą co to ma do rzeczy? Przecież wystarczy
takiej narzucić worek na głowę, no nie?
Chłopak wychylił kilkakrotnie biodra do przodu i zaczął stękać, czym
rozbawił całe towarzystwo.
Tarn zaczął się trząść. Jego twarz poczerwieniała, a żyły na czole
nabrzmiały. Podszedł do uliczników, a ich rozbawienie natychmiast przeszło
w śmiertelną powagę. Ich spojrzenia stały się złowrogie, a dłonie opadły ku
broni trzymanej za paskami. Tarn wiedział, że przewaga jest po ich stronie,
ale nie przejął się tym. Chciał po prostu wyrządzić im krzywdę.
Naraz spadły pierwsze krople deszczu, a wraz z nimi pojawiło się coś
niewidzialnego, lecz wyczuwalnego. W powietrzu zderzyły się wielkie siły,
które wszyscy wyczuwali, ale żaden z nich nie potrafił ująć tego w słowa.
– Ha! – rzekł jeden z uliczników i spojrzał na pozostałych.
– Może lepiej wracajmy – rzekł Tomaz. – Muszę wpuścić Tyro do środka.
Nie przepada za deszczem.
Pozostali pokiwali głowami, a mordercze myśli ustąpiły miejsca trosce
o psa przyjaciela. Ich postacie rozpłynęły się w narastającym deszczu. Każdy
z nich obrzucił jeszcze Tarna złowieszczym spojrzeniem, ale nikt niczego nie
powiedział.
Tarn pochylił głowę przed naporem kwaśnego deszczu i szedł niepewnie
po śliskich ulicach. Musiał dotrzeć do domu. Wiedział, że Sara na niego
czeka. Wiatr przybrał na sile i smagał jego twarz strugami zimnej wody.
Mężczyzna zamrugał, by pozbyć się jej z oczu. Noc otuliła miasto niczym
koc.
Nienawidził tego, czym się stał, ale czy mógł coś na to poradzić? Alkohol
go zniszczył. Sprowadził na samo dno po tym, jak spadający ładunek
zmiażdżył mu nogę. Wszystkie pieniądze, które odłożył przez dziesięć lat –
pełne dziesięć złotych wieżyc – wydał na lekarza, który uratował mu nogę,
ale nie zdołał przywrócić pełnej sprawności. Sara zasługiwała na kogoś
lepszego.
Już prawie dotarł do domu. A co, jeśli już uciekła, nie dając mu szansy na
przeprosiny? Była młodsza od niego, wciąż w kwiecie wieku. Nie dała mu
dzieci, ale przecież wielu aptekarzy w mieście mogłoby jej pomóc. Przed
wybuchem wojny w całym Trójwładzie było głośno o ostatnich osiągnięciach
nauki Cienioportu.
Ich oszczędności niemalże się skończyły. Nie mieli szans na wynajęcie
dobrego aptekarza.
Tarn podszedł do drzwi skromnego domu. Ze środka nie dobiegało żadne
światło. Wszędzie panowała cisza zakłócana jedynie równomiernym
pluskiem deszczu ściekającego z krawędzi dachu na bruk. Tarn poczuł, że
ogarnia go panika.
Naraz zamigotało światło i drzwi się otworzyły. Sara stała na progu. Blask
trzymanej przez nią świecy oświetlał jej twarz, z której powoli schodziły
sińce. Bez słowa odwróciła się i weszła do kuchni. Tarn podążył za nią.
Na niewielkim stole w jadalni stały dwie miski. Tarn zajął miejsce, a Sara
odstawiła świeczkę i podeszła do żelaznej kuchenki. Powróciła
z obtłuczonym garnkiem i nałożyła jemu obfitą, a sobie mniejszą porcję
zapiekanki. Następnie położyła na stole dwie drewniane łyżki i usiadła
naprzeciwko niego.
Minęło pół godziny. Sara nawet na niego nie spojrzała. Nie tknęła kolacji.
Tarn czuł, że wraca tępy ból czaszki. Wsparł się, szukając słów, które chciał
jej powiedzieć.
– Sara… Ja nigdy nie chciałem wyrządzić ci krzywdy. Dobrze o tym
wiesz. Jestem cholernym durniem. Bezużytecznym, skretyniałym kaleką. Jest
mi tak bardzo…
Rzucona przez Sarę miska z jedzeniem przemknęła tuż obok jego głowy.
Jej twarz była lodowatą maską, ale dłonie drżały.
– Ty draniu – powiedziała i odepchnęła się od stołu, wstając. – Jak mogłeś
mi to zrobić?
– Nie potrafiłem nad sobą zapanować, Sara. Już to powiedziałem.
Zasługujesz na kogoś lepszego.
– A żebyś, cholera, wiedział! – Kobieta rozejrzała się, ogarnięta furią,
złapała rondel stojący na kuchence i ruszyła ku niemu.
Tarn poderwał się i zaklął wściekle, gdy kolano znów przeszył ból, ale
Sara była szybsza. Zamachnęła się i walnęła go z całej siły w bok głowy.
– Au! – ryknął.
Przed oczami błysnęło mu oślepiające światło. Czuł, jak krew spływa mu
po policzku i ścieka z podbródka. Bolało jak jasna cholera. Sara znów uniosła
rondel.
Tarn złapał ją za ramię i ścisnął mocno. Rączka rondla wysunęła się z jej
osłabłej dłoni. Gniew, który kotłował się w nim przez cały dzień,
niespodziewanie eksplodował, niemożliwy do powstrzymania, i przerodził
się w bezrozumną furię. Zacisnął dłoń mocniej, aż Sara jęknęła. Zwarł
stwardniałe, pokryte strupami palce drugiej ręki w pięść. Ich spojrzenia się
spotkały. Pięść Tarna zadrżała.
A potem oboje usłyszeli huk głośniejszy od łoskotu tysiąca fal
uderzających o klif. Plusk deszczu przerodził się we wściekły łomot. Sufit
zadrżał. Tu i ówdzie pojawiły się szpary, przez które do środka runął deszcz,
obryzgując stół, podłogę i meble. Z ulicy dobiegło echo ludzkich wrzasków,
ledwie słyszalne wśród ryku burzy.
Tarn puścił nadgarstek żony. Oboje wybiegli na zewnątrz.
Szalejące wody Zatoki Zmierzchu wzniosły się sto stóp ponad miasto,
przesłaniając wszędzie horyzont. Miliardy ton wody zawisły w powietrzu
podtrzymywane przez niewyobrażalną moc, spryskując kroplami miasto pod
sobą. Mężczyźni i kobiety tulili się do siebie na ulicach sparaliżowani
strachem, inni w pośpiechu zamykali się w domach. Kilku starszych ludzi
zamknęło oczy i modliło się do swych bogów, choć wiedziało, że ci ich nie
usłyszą. Byli bowiem martwi od pięciu wieków, wymordowani w Wojnie
z Bogami, a ich ciała zostały zrzucone z niebios przez Władców Magii,
którzy władali teraz strzaskanym kontynentem.
Tarn wpatrywał się w nieprawdopodobny spektakl nad ich głowami. Nie
czuł strachu ani smutku. Jego umysł był od-rętwiały. Nie był w stanie pojąć
skali tego, co rozgrywało się na jego oczach. Gdzieś wściekle szczekał
przerażony pies miotający się we wszystkie strony. Młody człowiek
wykrzykiwał jakieś imię – czyżby było to „Tyro”? – i objął zwierzę
ramionami, by je uspokoić.
Tarn poczuł dłoń wsuwającą się w jego własną. Miękka skóra musnęła
stwardniałe kłykcie. Delikatnie przyciągnął Sarę do siebie.
– Przepraszam – szepnął i ucałował jej czoło.
Sara oparła głowę o jego klatkę piersiową. Tarn stał z uniesioną głową
i gładził jej mokre włosy. Mrugając, wpatrywał się w wody szalejące na
niebie. Niespodziewanie znieruchomiały one na ułamek sekundy. Wydawało
mu się, że dostrzega dziób i połowę kadłuba jakiegoś statku wystającego
z wody niemalże dokładnie nad jego głową. Był to okręt „Wolność”.
Potem spadło niebo.
Anioł śmierci
Wcześniej tego dnia…
Woda dusiła go niczym dłoń olbrzyma i wyciskała mu powietrze z płuc.
Miotał się dziko i potrząsał głową, zmuszając swe ciało do największego
wysiłku. Chciał przeżyć jak najdłużej. Klatka piersiowa płonęła.
Da radę. Wytrzyma. Trzy minuty. Więcej nie potrzebował. Jeszcze tylko
kilka sekund i…
Nie udało się. Davarus Cole gwałtownie wysunął głowę z wody
i łapczywie nabrał powietrza. Wściekle uderzył pięściami w żelazną balię,
przeklinając Władcę Magii, którego śmierć postawił sobie za cel życia.
Musiał zabić tyrana rządzącego miastem żelazną ręką.
„Salazar… Kiedyś się policzymy”.
Oparł dłoń o balię i wstał. Zamrugał, próbując pozbyć się wody z oczu,
a potem spojrzał na niewielkie lustro w rogu pokoju. W Dorminii takie
przedmioty należały do rzadkości, gdyż tylko szlachta mogła sobie pozwolić
na podobną rozrzutność. Jego mentor i przybrany ojciec Garrett kupił mu je
za sporą sumkę. Zdaniem Cole’a w pełni zasłużył sobie na taki luksus.
„Przecież bohater musi dobrze wyglądać” – pomyślał.
W lustrze ujrzał smukłe, muskularne ciało. Sięgające ramion czarne włosy
i równie czarna krótka bródka kontrastowały z jasną, lśniącą skórą. Zimna
woda w balii wchłonęła wszystkie barwy na jego ciele, przez co przypominał
teraz ducha.
„Anioła śmierci”.
Cole zmrużył szare oczy i przyjrzał się złowieszczemu odbiciu. Wyobraził
sobie grymas pomarszczonej twarzy Salazara, gdy Zabójca Magów wbije się
w jego serce, a z ust pocieknie mu krew. Wyobraził sobie jego osuwające się
ciało.
„Pamiętasz mego ojca, ty stary łajdaku? Pamiętasz, co mu zrobiłeś?
Jestem Davarus Cole i przyszedłem odebrać to, co należy do mnie”.
Zmarszczył brwi. A co tak naprawdę należało do niego? Oczywiście
przysługiwało mu prawo do zemsty, ale na pewno było coś więcej. Przecież
chwili, gdy będzie wygłaszał tryumfalne słowa, nie powinny przyćmić żadne
wątpliwości. Choć z drugiej strony takie niedopowiedzenia idealnie pasowały
do Davarusa Cole’a.
„Jestem człowiekiem pełnym tajemnic”.
Tak, podobało mu się to.
Tknięty niespodziewanym impulsem Cole wyskoczył z balii, wykonał
salto do tyłu i wylądował w rozkroku kilka metrów dalej. Podniósł się powoli
i odwrócił w stronę lustra, by jeszcze raz przyjrzeć się sobie z podziwem.
Jego myśli znów umknęły ku chwili nieuniknionej chwały.
„Nie teraz. Jeszcze nie. Ale niedługo”.
Davarus miał czuły słuch, ale pogrążony w myślach nie usłyszał
zbliżających się kroków. Zdał sobie z nich sprawę dopiero wtedy, gdy
nadchodząca osoba znalazła się niemalże przed drzwiami mieszkania. Ze
zgrozą uświadomił sobie, że zapomniał ich zamknąć na klucz. Zamarł
w bezruchu. Drzwi rozwarły się głośno, a do środka wkroczyła Sasha.
Przyjrzeli się sobie. Sasha liczyła sobie kilka lat więcej. Była wysoka,
szczupła i miała ciemnobrązowe włosy sięgające ramion oraz urzekające
oczy. Z narastającą paniką Davarus patrzył, jak wzrok przybyszki wędruje
w dół po jego nagim ciele.
– Cóż, raczej nie jestem pod wrażeniem – rzekła. Przez jej usta przemknął
cień uśmiechu. – Myślałam, że dysponujesz jakąś bronią, która może
magazynować moc i przebijać Władców Magii jak rożen, a tymczasem to, co
widzę, nie zrobiłoby wrażenia nawet na prostej wieśniaczce.
Cole spojrzał na swą skurczoną męskość. Szybko zakrył ją lewą dłonią,
a prawą wskazał balię.
– To przez wodę – wymamrotał. – Bardzo zimna.
Sasha przyglądała mu się przez moment. Jej zwężone oczy błyszczały
rozbawieniem.
– Następnym razem zamknij może drzwi, co? – rzekła, a jej uśmiech
przygasł. – Garrett chce się z nami zobaczyć na Haku za godzinę. Nie spóźnij
się, bo chyba nie żartuje. To nie czas na wygłupy, Cole.
– Dobra – odpowiedział potulnie, gdy dziewczyna odwróciła się do drzwi.
Nagle Sasha zatrzymała się i rzekła:
– Jeśli o mnie chodzi, nadal zgarniałbyś nagrody na wystawach rasowych
kogucików! I wyszła, śmiejąc się.
Większość mieszkańców Trójwładu nazywała Dorminię Sza-rym
Miastem. Określenie to było słuszne z wielu powodów. Przede wszystkim
większość budynków wzniesiono tu z granitu wydobywanego
w kamieniołomach na Wzgórzach Demonicznego Ognia wznoszących się tuż
za północnymi murami miasta. Wzgórza ongiś zamieszkane były przez dzikie
plemiona ludzkie, ale chaotyczne mutacje magiczne i inne przerażające
zjawiska, które prześladowały tę krainę od czasu Wojny z Bogami, sprawiły,
że hordy te umknęły na północ i zamieszkały na Złych Ziemiach. Kilka
starożytnych zapisków odnosiło się do katastrofy, z której Wzgórza
Demonicznego Ognia wywiodły swą nazwę, ale szczegóły niknęły
w mrokach dziejów. Wiele ksiąg historycznych zaginęło na skutek
katastrofalnych następstw bogobójstwa.
Wiatr przybrał na sile, gdy Davarus Cole wyszedł z niewielkiego
mieszkania i ruszył w górę Drogi Tyrana. Szeroka arteria opadała lekko ku
przystani na południu miasta, a na północy przecinała spory, okrągły plac
zwany Hakiem i nikła wśród zabudowań Dzielnicy Arystokracji, gdzie
garstka obdarzonych przywilejami, otaczających się zbytkiem wybrańców,
rządziła Dorminią w imieniu Władcy Magii Salazara.
Cole widział kształt Obelisku na tle nieba. Była to ogromna, wzmocniona
magicznie wieża z granitu, która wznosiła się w centrum Dzielnicy
Arystokracji i stała się symbolem tyranii Salazara.
Despotyczny Władca Magii założył Dorminię niecałe pięćset lat temu,
niedługo po tym, jak kataklizmy następujące w wyniku Wojny z Bogami
zmieniły rejon nie do poznania. Zabity Malantis spadł z niebios prosto
w wody Lazurowego Morza, na skutek czego jego wody zalały królestwo
Andarru i w końcu utworzyły niegościnne Zalane Brzegi, które ciągnęły się
przez setki mil na południu i zachodzie Trójwładu. Choć Salazar i inni
Władcy Magii byli winni śmierci bogów, tylko oni mogli ochronić ocalałych
ludzi przed chaotyczną magią szalejącą po zrujnowanym kontynencie.
Uciekali więc na północ i na wschód do nietkniętej przez powódź Thelassy,
a potem pomogli wznieść Cienioport oraz Dorminię. Woleli żyć pod rządami
czarnoksiężnika bogobójcy niż umrzeć.
Przez kilka następnych wieków po Wojnie z Bogami Trójwład stał się
jednym z największych ośrodków cywilizacji na północ od Słonecznych
Krain. Co prawda Konfederacja przewyższała ją rozmiarami, ale ów sojusz
narodów, które ogłosiły niepodległość po rozpadzie Imperium
Gharziańskiego, leżał w odległości miesiąca jazdy konnej na wschód, za
nawiedzanymi przez potworności Bezpańskimi Ziemiami.
Cole nigdy nie dotarł dalej niż do osad zaopatrujących Dorminię
w jedzenie i inne produkty. Trzy lata temu eskortował Garretta, który wybrał
się w interesach do Malbrecu, ale pamiętał tylko tyle, że potwornie się
wówczas wynudził. Prowincje były zamieszkane przez rolników, górników
i innych zwykłych ludzi, a nie mężczyzn takich jak on – stworzonych do
wielkich czynów.
Cole szedł Drogą Tyrana, słuchając plusku Zwęglichy. Rzeka miała
źródło we Wzgórzach Demonicznego Ognia, ale biegła przez ponad sto
jardów równolegle do lewej strony drogi, a potem wpadała do portu. O tej
porze roku na jej wodach unosiło się niewiele jednostek, gdyż w wiosennym
powietrzu nadal znać było ostrą zimę i jeszcze długo należało spodziewać się
chłodu. Ponadto dopiero co zakończyła się wojna z Cienioportem.
Rozpoczęty pod koniec jesieni spór o nowo odkryte Niebiańskie Wyspy na
Bezkresnym Oceanie setki mil na zachód zakończył się upokarzającą porażką
Dorminii.
Zdaniem Cole’a każdy cios, jaki spadał na Salazara, należało traktować
jako zwycięstwo ludu Dorminii, nawet jeśli zwykli ludzie nie zdawali sobie
z tego sprawy. Porażka floty miasta udowadniała, że tyran nie był nieomylny.
Dzięki podobnym klęskom oraz wysiłkom ludzi takich jak Davarus Cole
Salazar mógł kiedyś utracić kontrolę na tyle, by lud był w stanie chwycić za
broń i obalić swego wiecznego władcę. O ile Cole nie zabije go wcześniej.
Uśmiechnął się na samą myśl o tym. Któregoś dnia cała Północ uzna go
za bohatera.
Powietrzem wstrząsnął ostry zgrzyt i zaniepokojony Cole uniósł głowę.
Ujrzał myślostrzębia, który zataczał szerokie kręgi nad miastem. Srebrna
główka ptaka rozsyłała wibracje, a szafirowe oczy uważnie przyglądały się
okolicy. Mężczyźni i kobiety, którzy znaleźli się w pobliżu, natychmiast
zaczęli uciekać.
Cole również miał ochotę pójść w ich ślady, ale przypomniał sobie
o pigułce, którą zażył przed wyjściem z mieszkania, i odetchnął z ulgą. Był to
swego rodzaju środek uśmierzający, który znieczulał części mózgu mogące
wysyłać zdradzieckie myśli przechwytywane przez magiczne mutanty. Rano
mógł się spodziewać bólu głowy, ale była to niewielka cena za uniknięcie
Czarnej Loterii. Karmazynowa Straż losowo wybierała winnych
wywrotowego myślenia i poddawała ich torturom, wtrącała do lochu bądź po
prostu mordowała.
Jego uwagę przyciągnęło zamieszanie na ulicy. Nadchodziło dwóch
Strażników prowadzących kruchego staruszka. Jeden z odzianych na
czerwono żołnierzy podstępnie pchnął niedołężnego mężczyznę w plecy,
a ten potknął się i upadł na twarz. Gdy znów wstał, Cole ujrzał na jego
twarzy paskudne skaleczenie sięgające od łysiny aż po policzek. Starzec
odwrócił się ku swym dręczycielom i zaczął protestować, ale wtedy drugi
Strażnik posłał go ciosem pięści znów na bruk.
Cole znieruchomiał. Takie zdarzenia nie należały do rzadkości.
Karmazynowa Straż służyła Dorminii i ziemiom przy-ległym jako stałe
wojsko oraz straż miejska, ale w rzeczywistości była to jedynie zgraja zbirów
i brutali, terroryzujących ludność z rozkazu Wielkiej Rady i ich bezlitosnego
zwierzchnika.
Najrozsądniej byłoby wymknąć się, nie zwracając na siebie uwagi. Czy
Garrett nie wymagał od nich ostrożności?
„Dobro ogółu jest ważniejsze od dobra jednostki – powtarzał. – Nie
możemy zapobiec każdemu złu. Nierozważne działania ściągną biedę na nas
wszystkich. Mądrze wybierajcie moment ataku i pamiętajcie, że Odłamki
z cieni ranią najbardziej”.
Cole zmarszczył brwi. Słowa Garretta przypuszczalnie nie odnosiły się do
niego. Przecież to oczywiste, że umiejętnościami i inteligencją już dawno
zakasował rówieśników. Poza tym czyż Garrett nie powtarzał bez przerwy, że
kiedyś zostanie bohaterem jak jego prawdziwy ojciec? Człowiek taki jak on
bez wahania stawiał czoło przejawom niesprawiedliwości z zaczarowanym
ostrzem w dłoni, zmierzając ku wielkiemu przeznaczeniu przepełniony
świętym gniewem, przed którym zwykły drań musiał się ukorzyć.
Podjąwszy decyzję, Cole ruszył w stronę Strażników możliwie
najpewniejszym krokiem. Kątem oka zauważył, że nieliczny tłum
przyglądający się oprawcom znikł bez śladu. Był teraz sam jak palec.
Niespodziewanie poczuł suchość w gardle.
Żołnierz klęczący nad starcem uniósł głowę i dostrzegł Cole’a. Obrzucił
kolegę zaskoczonym spojrzeniem, a potem uniósł miecz znad szyi ofiary
i wyprostował się.
– Czego tu szukasz, do kurwy nędzy? – spytał zimno.
Drugi Strażnik zbliżył się do Cole’a i położył dłoń na rękojeści miecza.
– Mam nadzieję, że nie przeszkadzasz funkcjonariuszom Karmazynowej
Straży bez powodu, chłopcze – odezwał się głosem ociekającym jadem. –
W przeciwnym razie będę musiał zawlec twój tyłek do lochów.
– Dość tego! – oznajmił Cole.
Chciał, żeby w jego głosie zabrzmiał autorytet. Wsunął dłoń pod płaszcz
i odnalazł rękojeść Zabójcy Magów. Z jakiegoś powodu ręce zaczęły mu
drżeć. Nie tak to wszystko miało wyglądać.
Postanowił skorzystać z fortelu.
– Czy naprawdę żaden z was nie połapał się jeszcze, że rozmawiacie
z Przysparzaczem, wy tępe sukinsyny!? Ten człowiek ma się stawić
w Obelisku. Przekażcie go.
Na czole Cole’a pojawił się pot. Nie był w stanie tego powstrzymać.
– Czyżby? – Żołnierza stojącego po lewej najwyraźniej to nie obeszło.
Był to mężczyzna w średnim wieku z dziobatą twarzą i małymi, nieco
zezującymi oczami. Wyglądał na okrutnika. – A więc pewno nie obrazisz się,
jeśli poprosimy cię o list uwierzytelniający.
Zamarł w oczekiwaniu.
Cole przełknął ślinę i płynnym ruchem wyciągnął Zabójcę Magów.
Trzymał swój długi sztylet w taki sposób, by nie było widać drżącej dłoni.
– To zaczarowane ostrze! – Wskazał broń. – Widzisz, jak się mieni? Nikt
oprócz Przysparzacza nie mógłby władać takim orężem. Mam nadzieję, że to
zaspokaja waszą ciekawość. – „Proszę, skiń głową i odejdź” – modlił się
w myślach, a głośno dodał: – A teraz won stąd, śmierdzielu, albo tak ci wbiję
sztylet w fiuta, że jajca połaskotają cię w gardło!
Strażnicy spojrzeli po sobie i bez słowa doszli do tego samego wniosku.
Dziobaty wzruszył ramionami i splunął na zmaltretowanego staruszka
leżącego na bruku.
– No dobra. Jest twój. Miłego dnia.
Obaj mężczyźni powoli wyminęli Cole’a i ruszyli drogą na południe.
Cole spojrzał na oddalające się, łopoczące na wietrze czerwone płaszcze.
Zalała go fala uniesienia. Uśmiechnął się szeroko, zachwycony swą
przytomnością umysłu i darem improwizacji. Może i był lepiej wykształcony
od pozostałych Odłamków – buntowników, których nazywał towarzyszami –
ale gdy trzeba było, potrafił przeklinać równie dobrze jak najtwardszy
spośród nich. Doszedł do wniosku, że bariery społeczne przestawały go
dotyczyć. Bez wysiłku bowiem potrafił wczuć się w sytuację zarówno
arystokraty, jak i zwykłego prostaka.
Spojrzał na pojękującego staruszka leżącego u jego stóp. Lewy oczodół
mężczyzny otaczały rany i sińce, a po policzku i szyi ściekała krew.
– Możesz wstać? – spytał Cole.
– Uch – stęknął staruszek.
Próbował się podnieść, lecz znów upadł, a Cole poczuł nagły przypływ
zniecierpliwienia.
– Nie widziałeś tego, co się właśnie wydarzyło? Uratowałem ci życie! Oni
by cię zabili – rzekł, opanowując gwałtowne emocje.
Położył mu dłoń na ramieniu, chcąc dodać otuchy. Starzec dźwignął się
na kolana.
– Pewnie trudno ci w to uwierzyć, ale przeznaczenie naj-wyraźniej
chciało, byś tu się znalazł. Miałeś być świadkiem tego zajścia. Pewnego dnia
wspomnisz tę chwilę, roześmiejesz się i zadasz sobie pytanie, czy właśnie
wtedy nie narodziła się legenda… Co? Co się dzieje?
Zdrowe oko staruszka otworzyło się szeroko, jakby ujrzał on coś
strasznego za plecami Cole’a. Młody Odłamek się odwrócił.
Dziobaty stał tuż za nim, a na jego twarzy malowało się szyderstwo.
Drugi Strażnik uniósł już miecz. Cole dostrzegł głowicę opadającą prosto na
jego czaszkę. Zdołał odsunąć głowę do tyłu, ale uderzenie trafiło prosto
w jego nos.
Trzask! Eksplozja bólu, irracjonalnego i śmiesznego. Cole usiłował
wrzeszczeć, ale głos go zawiódł i z jego ust wydarł się przeraźliwy pisk
zarzynanego prosięcia. Oślepiło go białe światło, a gdy odzyskał wzrok,
uzmysłowił sobie, że przygniótł ciało tego starego głupca.
„Jak to możliwe?”.
Jego usta wypełniła lepka, słona ciecz. Krew. Cole potrząsnął głową,
desperacko usiłując odzyskać przytomność.
Dziobaty stał nad nim. Blask słońca odbił się od jego wzniesionego
miecza i spłynął po kolczudze. Cole z trudem skupił wzrok. Na białej tunice
Strażnika ujrzał Obelisk na tle czerwonego, zachodzącego słońca. Dostrzegł
też plamy krwi.
„To moja?”.
Ostrze ze świstem opadło. Cole odtoczył się w ostatniej chwili. Klinga
przeszyła powietrze w miejscu, gdzie przed chwilą leżał, i rozrąbała głowę
staruszka na pół. Bruk zbryzgały kawałki kości i masy mózgowej.
Cole zacisnął zęby, próbując zwalczyć ból głowy, uniósł Zabójcę Magów
i dźgnął Strażnika w nogę. Lśniące ostrze po-zostawiło płytką ranę,
a Strażnik zaklął, unosząc zbrukany krwią miecz do kolejnego ciosu. Jego
towarzysz uczynił to samo.
Cole rzucił się do tyłu i udało mu się wstać. Dziobaty wy-prowadził
potężne uderzenie znad głowy. Zabójca Magów niespodziewanie znalazł się
na drodze opadającego ostrza i odrzucił cięższą broń, jakby nic nie ważyła.
Wtedy dziobaty kopnął Cole’a w pierś. Rozległo się głuche łupnięcie
i chłopak poleciał na bruk. Strażnik warknął i skoczył do przodu, chcąc
zakończyć walkę, ale poślizgnął się na krwi. Raniona noga nagle straciła
oparcie i mężczyzna rymnął na ziemię, przeklinając wściekle.
„Wstawaj! Wstawaj!” – Cole ponaglił się w myślach i zmusił do
powstania.
Z nosa i podbródka ściekała krew, ale ręce i nogi działały tak, jak
powinny. Drugi Strażnik zbliżał się szybko z uniesionym mieczem.
Cole nabrał tchu, by uspokoić nerwy. A więc do tego doszło. Nie mógł
pokonać żołnierza w walce wręcz – był przecież ranny, a Strażnik miał na
sobie znakomitą zbroję. Jego własny skórzany kaftan nie zapewniał
właściwie żadnej ochrony. Uniósł dłoń i odpowiednio ułożył Zabójcę
Magów. Ćwiczył ten manewr wielokrotnie i wiedział, że nie może chybić.
Przeznaczenie nigdy mu na to nie pozwoli. W takich właśnie chwilach
bohaterowie dokonywali czynów, które wprawiały historyków w zachwyt.
Cisnął sztyletem i patrzył, jak ten wiruje, zmierzając ku głowie Strażnika.
Rzut był bezbłędny, co wcale go nie zdziwiło. Praktyka czyni mistrza,
zwłaszcza jeśli ćwiczący ma znakomite oko i wrodzony talent do…
Sztylet uderzył tępym końcem w prawe oko Strażnika. Ten ryknął
z wściekłością i zakrył dłońmi twarz, a Zabójca Magów spadł na bruk.
Dziobaty w tym czasie podniósł się i kusztykając, zmierzał w stronę Cole’a.
Jego twarz wykrzywiła furia.
– Zabić tego skurwysyna! – wrzasnął. Z jego podbródka ściekała ślina.
Cole załkał i rzucił się do ucieczki.
Biegł przez kilka minut i jego pierś płonęła żywym ogniem. Ból
przeszywał go po każdym oddechu.
Zakaszlał i splunął krwią. Słyszał ścigających, którzy biegli krętymi
uliczkami prowadzącymi na południowy wschód od Haka. Podążał teraz
przez dzielnicę biedoty, potrącając każdego mijanego człowieka. Pchnięta
przez niego staruszka przewróciła się na stertę odpadów i Cole skrzywił się,
słysząc jej wrzaski. Z pewnością ściągnie tu Straż.
Oddychał z coraz większym trudem. Coś było nie tak z jego płucami.
Zwolnił, a potem zatrzymał się. Przy magazynie cuchnącym zgniłymi rybami
opadł na kolana i nasłuchiwał, jak zbliża się śmierć. Po jego policzku
spłynęła pojedyncza łza.
„Żałosny koniec” – pomyślał gorzko.
Koniec spokoju
Napierał ze wszystkich sił, choć miał wrażenie, że próbuje przepchnąć
kamień przez oko igły.
„Albo ramię przez wiklinową klatkę Szamana”.
Wysokie Kły leżały daleko stąd, ale nigdy nie można było pozbyć się
wszystkich wspomnień, bez względu na to, jak daleko się umknęło.
Brodar Kayne zacisnął zęby i stęknął z wysiłku. Jego ogromne,
poznaczone bliznami dłonie drżały, trzymając męskość. Ból był nie do
zniesienia. Niech szlag trafi duchy, ten ból był nieczysty!
„Bywało, że wroga strzała czy ostrze wbite w trzewia nie dokuczały mi aż
tak bardzo” – pomyślał.
A może tylko mu się zdawało? Nie był już człowiekiem pierwszej
młodości i zdarzało się, że umysł płatał mu figle.
Koncentracja. Wszystko zależało od koncentracji. Musiał odciąć się od
oszałamiającego zgiełku ulicy i skupić na zadaniu. W Kłach było to o wiele
łatwiejsze, gdyż nieustający szept wiatru zakłócało jedynie wycie wilków,
a jeden człowiek szanował drugiego na tyle, by pozwolić mu się wysikać
w spokoju. Tu, w mieście, miał wrażenie, że każdy chce mu przeszkodzić.
Kupcy podtykali mu towary pod oczy, jakby był dziewką na naradzie
wojennej wodzów plemion. Szaleństwo, istne szaleństwo.
Tego dnia jeden z natrętnych kupców oberwał już od niego tak mocno, że
niemalże stracił przytomność. Człowiek ów tylko złapał go za rękę,
przypuszczalnie chcąc wcisnąć w nią jakiś materiał. Brodar Kayne przeprosił,
gdy zorientował się, że handlarz nie chciał mu wyrządzić krzywdy.
Powoli napór na pęcherz zaczynał ustępować. Jak określił to medyk,
dokuczały mu obstrukcje mechanizmów wydalniczych. Zaproponował
wykonanie drobnego nacięcia, co okazało się błędem. Z trudem umknął
przed gniewem Kayne’a, który chciał powbijać mu metalowe instrumenty
w mało przyjemne miejsca. Góral przeżył bowiem tak długo tylko dlatego, że
nie pozwalał nikomu się nakłuwać.
„Dziesięć, dziewięć, osiem, siedem…” – odliczał cierpliwie w głowie, co
stanowiło jego cichy rytuał. Przez ostatnie lata nie nauczył się wiele poza
tym, że rutyna pomaga chronić ludzkie ciało przed skutkami upływu czasu.
Nie miało to żadnego związku z przesądami. Ani ze starzeniem się.
„Pięć, cztery, trzy… – liczył dalej i odsapnął z ulgą, gdy ból zelżał
i pęcherz był gotów do opróżnienia. – Dwa, jeden… O kurwa”.
Już miał uwolnić strugę, gdy nagle przerwały mu odgłosy głośnego
pościgu. Kilka kropelek niemalże przejrzystego moczu pociekło po
spodniach, a potem penis nabrzmiał niczym trąba.
Kayne wepchnął zdradliwy członek do spodni i wyszedł z bocznej uliczki,
gotów odnaleźć źródło zamieszania.
Ktoś mu za to zapłaci.
Jakiś chłopak osunął się na ziemię przy ścianie starego magazynu. Oparł
brodę o pierś i oddychał chrapliwie, jakby dokuczały mu jakieś wewnętrzne
obrażenia, przez co było mu trudno nabrać tchu. Zza drzwi wyjrzało kilkoro
zaciekawionych ludzi, którzy znikli na widok Brodara Kayne’a, zbliżającego
się do nieboraka. Góral złapał chłopaka za mokre od potu włosy i odciągnął
jego głowę do tyłu.
Czerwona od krwi plwocina przemknęła o włos od jego oka. Ręka
chłopaka wystrzeliła ku górze, najwyraźniej usiłując odnaleźć jakąś broń, ale
udało mu się jedynie uderzyć Kayne’a w krocze.
Góral był szybki jak żmija. Złapał młodzieńca za nadgarstek i wykręcił
mu rękę, zmuszając go do głośnego jęknięcia. Drugą dłonią uderzył go
w twarz z taką siłą, że jego głowa odbiła się od ściany magazynu. Potem
gwałtownym szarpnięciem postawił go na nogi.
– To kiepski dzień, by ze mną zadzierać – warknął, patrząc na jego
umazaną krwią twarz.
Chłopak mógł liczyć nie więcej niż dwadzieścia zim i miał jasną skórę jak
większość tutejszych mieszczan. Miał stalowoszare oczy, teraz przesłonięte
mgłą i nieco załzawione, jakby właśnie płakał. Kayne pokręcił głową
z obrzydzeniem.
– Chyba zbyt długo chodzę po tym świecie, skoro zwykłe pacnięcie w łeb
wyciska młodemu chłopakowi łzy z oczu. W twoim wieku położyłem już
trupem więcej ludzi, niż byłem w stanie spamiętać. Zadano mi też sporo ran,
które zabiłyby kogoś innego, a mimo to żyję i mam się dobrze. Masz chyba
złamane żebro, a twój nos nigdy już nie będzie taki prosty, ale przynajmniej
wciąż żyjesz. O ile ci na to pozwolę, rzecz jasna.
Usłyszał szczęk kolczugi za sobą i odwrócił się, wypuszczając z ręki
mieszczucha. Ten bezsilnie opadł na bruk.
– Z drogi! To sprawa Karmazynowej Straży! – wrzasnął na niego
niewielki, paskudny człowieczek z twarzą noszącą ślady po zarazie.
Szedł, powłócząc prawą nogą i zostawiając za sobą smugi krwi.
Drugi Strażnik był nieco młodszy i szerszy w barach, ale wciąż o głowę
niższy od Kayne’a. Góral zauważył, że ma na twarzy świeży siniak pod
prawym okiem. Żołnierz w czerwonym płaszczu spojrzał na niego
z niechęcią.
– Czego szukasz tak daleko na południu, przybłędo z wyżyn? Człowiek
w twoim wieku powinien zajmować się kozami lub siedzieć przy ognisku
i snuć wyssane z palca opowiastki o swoim męstwie, by jakaś dziewczyna
zdecydowała się obciągnąć mu fiuta. Choć z drugiej strony nie mam pojęcia,
co wy tam w górach wyprawiacie. Nie jesteś tu mile widziany, przybłędo.
Lord Salazar nie darzy miłością Władcy Magii z Wysokich Kłów.
Kayne wzruszył ramionami.
– Raczej go o to nie winię – odparł. – Ale ja również mam na pieńku
z Szamanem. Mroźna północ stała się niebezpiecznym miejscem dla starego
barbarzyńcy.
Młody chłopak u jego stóp zaczął jęczeć.
– Zwiedzałem sobie miasto, gdy trafiłem w tę okolicę. Co zrobił ten
chłoptaś?
– A czemu się tak tym interesujesz? – spytał mężczyzna z dziobami po
ospie. – Przeszkodził we wprowadzaniu prawa. Mały gnojek dziabnął mnie
tym swoim sztyletem w nogę. Nie przestaje krwawić.
Mówiąc to, wskazał broń przy pasie i swą nogę. W jego głosie pojawiła
się nuta paniki.
Kayne zerknął na broń i zauważył emanację.
– Magia, o ile się nie mylę – rzekł. – Znawcą nie jestem, ale myślę sobie,
że rana nie zasklepi się szybko sama z siebie. Lepiej poszukaj sobie dobrego
znachora.
Założył ramiona na piersi i wbił w żołnierzy nieubłagane spojrzenie.
Dłoń młodszego Strażnika opadła na rękojeść miecza.
– Bez tego ścierwojada nigdzie się nie ruszymy. Dalej, odsuń się.
Kayne poruszył głową to w jedną, to w drugą stronę. Kręgi trzeszczały, aż
westchnął z zadowoleniem.
– Nie – rzekł.
– A więc umrzesz wraz z nim. Merrik, bierz go z lewej.
Strażnicy podchodzili powoli. Ich szkarłatne płaszcze furkotały na
wietrze.
„Zapraszam” – pomyślał góral i sięgnął po wielki miecz przytroczony do
pleców. Jego palce zacisnęły się na znajomej rękojeści. Cofnął się od
chłopaka leżącego na ziemi, obrzucając go rozgniewanym spojrzeniem. Jego
obecność niczego nie ułatwiała. Strażnicy okrążali Brodara.
Mężczyzna po prawej zamarkował niskie uderzenie, a potem wykonał
mieczem obrót i ciął podstępnie z góry. Kayne cofnął się nieco. Ostrze
przemknęło o włos.
Dostrzegł ruch kątem lewego oka i obrócił się, jednocześnie przyklękając.
Klinga przemknęła nad jego głową, nie czyniąc mu krzywdy, a wtedy
grzmotnął prawym łokciem w policzek napastnika, przewracając go na
ziemię. Kończąc obrót, drugą ręką wyrwał własny miecz z pochwy
i sparował nim kolejne uderzenie Strażnika.
Ten cofnął się i zamrugał.
– O kurwa – rzekł.
– Uhm. – Brodar Kayne pokiwał głową. – Zakończmy to, bo chce mi się
szczać.
Ostrza się zderzyły. Kayne nawet się nie poruszył, bez wysiłku parując
chaotyczne uderzenia Strażnika. Doprowadzony do ostateczności mężczyzna
wzniósł miecz nad głowę z zamiarem rozszczepienia czaszki górala na pół.
Ten zręcznie zszedł mu z drogi i ciął go na wysokości talii.
Strażnik wpatrywał się wstrząśnięty we własne, krwawe wnętrzności,
wypływające z rozchlastanego brzucha. Wypuścił miecz i próbował zebrać
lśniące, wężowate jelita, ale cofnął dłonie z obrzydzeniem.
„To rzeczywiście paskudna sprawa” – pomyślał ze współczuciem Kayne.
Uniósł miecz i ściął Strażnikowi głowę, a potem wytarł ostrze w jego
tunikę i schował miecz do pochwy. Podszedł do drugiego Strażnika, który
z trudem usiłował się podnieść. Złapał go za włosy i uderzył jego głową
kilkakrotnie o ścianę magazynu, a następnie dźwignął człowieka jedną ręką
do pozycji pionowej, a drugą wyjął mu sztylet zza pasa. Potem wypuścił
ciało.
Obrócił sztylet w dłoni. Była to zacna broń. Lekko zakrzywione ostrze
i rękojeść niczym się nie wyróżniały, ale głowicę ozdobiono wielkim
rubinem, a stal emanowała łagodnym, błękitnym światłem sugerującym
jakieś zaklęcie. Góral wsunął go za pas i już miał ruszyć w stronę tawerny,
gdy jego uwagę przyciągnęło ciche kaszlnięcie.
– Byłbym o tobie zapomniał – mruknął do jęczącego młodziana. – Chyba
powinienem ci za to podziękować. W Dorminii może być ciężko znaleźć
nabywcę na to cacko, ale gdzie indziej zgarnę za nie niezłą sumkę. – Zawahał
się, a potem oparł but o szyję chłopaka. – Przykro mi, ale zaraz zleci się tu
więcej tych zgniłych łajdaków – rzekł. – Jeśli cię tu znajdą, przed końcem
dnia będziesz błagał o śmierć. Wyświadczam ci jedynie przysługę.
Twarz chłopaka posiniała, gdy Kayne nadepnął na jego tchawicę. Słabo
zamachał rękami, a z jego ust wyrwał się żałosny bulgot. Szare oczy lśniły
lękiem przed śmiercią.
Błagały go. Żebrały o ocalenie.
Kayne odwrócił głowę. Pamiętał podobne spojrzenie. Pamiętał oczy
niemalże tego samego koloru należące do człowieka równie młodego jak ten
tutaj. Pamiętał, gdy zdzierał sobie ręce do krwi, usiłując rozerwać klatkę.
Jego umysł przeszywały oszalałe wrzaski Mhairy, a nozdrza wypełnił
obrzydliwy zapach przypalonego ciała.
Przyjrzał się swoim przedramionom. Ślady wciąż były widoczne, choć
Kayne’a mało co to obchodziło. Nosił przecież inne blizny, o wiele gorsze,
takie, które zmieniają człowieka na zawsze.
Wzdychając ciężko, stary barbarzyńca zdjął nogę z szyi chłopaka,
podniósł go i zarzucił sobie na ramię z łatwością, która przeczyła jego
wiekowi. Stęknął, zawrócił i podążył przed siebie tak szybko, jak pozwalały
mu poskrzypujące kolana.
Wilk był już nieźle pijany, gdy Brodar Kayne wkroczył do brudnej
speluny niedaleko slumsów. Pozostali goście z zaintrygowaniem przyglądali
się, jak zrzucał swój pojękujący ciężar na zalaną piwem podłogę. Plecy
bolały go jak jasna cholera.
Stał się miękki i słaby, w tym tkwił problem. Powinni już byli wyruszyć
na wschód do któregoś z Wolnych Miast. Nie sądził, by którekolwiek z nich
mogło się równać z tą rozpadającą się, cuchnącą norą, ale znajdowały się na
terenie Bezpańskich Ziem, gdzie nie sięgała władza żadnego z Władców
Magii, a czary nie były zakazane tak jak na ziemiach Trójwładu. Sztylet za
pasem mógł mu przynieść sumkę godną wodza, o ile sprzeda go właściwemu
człowiekowi.
Tak powinien był uczynić, a tymczasem zmiękł na widok cholernego
durnia, który wił się teraz u jego stóp.
Jerek go zauważył. Siedział w najciemniejszym kącie tawerny, pochylony
nad swoim kuflem piwa, i obrzucał mrocznymi spojrzeniami każdego, kto
był na tyle głupi, by skupić na nim uwagę. Jego łysa czaszka mieniła się
czerwienią, odbijając blask pochodni.
– Czas na nas, Wilku. Miałem starcie z miejscową władzą. Lada chwila
oblezą tę dziurę jak wszy.
Czekał cierpliwie, aż jego przyjaciel powoli osuszy kufel i ponownie
napełni go z dzbana.
Jerek zerknął na niego, a potem uniósł kufel i wychylił jego zawartość.
– A cóż to, kurwa, za jeden? – spytał ochrypłym głosem, z trzaskiem
odstawiając kufel i wskazując ruchem głowy młodzieńca na podłodze. Mówił
swobodnym tonem, jakby uczestniczył w miłej rozmowie. Był to zły znak.
Kayne westchnął.
„Miejmy to już za sobą”.
– Ten młody? Dwóch gnojków w czerwonych płaszczach postanowiło go
zamordować. Kazali mi się odsunąć, a ja nie byłem skłonny do współpracy –
rzekł i zastygł w oczekiwaniu na zbliżający się, nieunikniony wybuch.
Jerek powstał nagle. Jak na górala nie był człowiekiem wysokim, ale za to
silnym i barczystym. Wbił wzrok w chłopaka, a w jego ciemnych oczach
zapłonął ogień. Pogładził parokrotnie swą krótką czarną brodę, lecz już
przetkaną nitkami siwizny, a następnie zaczął ją szarpać. Kąciki jego ust
zadrgały.
„Oho – pomyślał Kayne. – Zaczyna się!”.
– Chyba się, kurwa, przesłyszałem! – warknął Wilk i rąbnął pięściami
w stół.
Przewrócony dzban stoczył się na ziemię, a piwo rozlało się dookoła.
Barbarzyńca sięgnął za siebie i wyciągnął dwa identyczne topory. Wskazał
chłopaka, potrząsając orężem trzymanym w lewej dłoni.
– Masz na myśli tę cipę? A któż to taki? Nikt! A niech sobie zdycha! Cóż
nas to obchodzi? Musiałeś się w to mieszać, co? Już myślałem, że nam się
udało. Już się cieszyłem, że uszliśmy z życiem! Miałem ochotę na całonocną
popijawę. Zasłużyliśmy sobie na to po tym gównie, przez które przeszliśmy,
no nie? Chciałem se przygarnąć jakąś cizię na noc, wiesz? No i co? Nici
z popijawy, tak? Zawsze musisz zgrywać bohatera? Mam już tego dosyć!
Jestem zmęczony, do kurwy nędzy!
Kayne zaczekał do końca tyrady. Jerek był najstraszliwszą i najbardziej
popędliwą osobą spotkaną przez niego w świecie pełnym straszliwych
i popędliwych ludzi: chwytał za broń w sytuacji, którą rozładowałoby jedno
spokojne słowo, i naskakiwał na każdego, kto spędził w jego towarzystwie
więcej niż pięć minut, ale i tak był najlepszym przyjacielem, jakiego
kiedykolwiek miał. „Ostre trza miękkim chwytać” – jak mawiał jego ojciec.
Jerek przerwał, by nabrać tchu, co wykorzystał stary góral.
– Uspokój się, Wilku. Ukradniemy kilka koni i udamy się na wschód, na
Bezpańskie Ziemie. Za parę dni będziemy na miejscu. Zobacz! – Z tymi
słowami wyciągnął mieniący się sztylet. – To magia. Nożyk należał do
naszego przyjaciela z podłogi. Dostaniemy za niego trzydzieści złotych
wieżyc, a może i więcej. – Nagle wpadła mu do głowy nowa myśl. –
Mówisz, że miałeś ochotę na jakąś panienkę? Pijesz od trzech godzin,
a w tamtym kącie siedzi pełno dziwek!
Wskazał przeciwną ścianę tawerny, pod którą kilka skąpo odzianych
kobiet usiłowało prowadzić interesy. Jerek skrzywił się.
– Chciałem się najpierw napić! A co? Od kiedy mężczyzna nie może
sobie gardła zwilżyć? Mógłbym wyżłopać wszystko, co ta knajpa ma
w piwnicy, a potem zerżnąć każdą z nich, a ty, kurwa, dobrze o tym wiesz.
Kwestionujesz moją męskość, Kayne?
Wilk zacisnął dłonie z taką siłą, że jego kłykcie pobielały.
– Przecież nie miałem nic złego na myśli – pospiesznie rzekł Brodar. –
Podzieliłem się spostrzeżeniem, i tyle. Daj mi pogadać z właścicielem tego
przybytku, a potem zmywamy się stąd.
Barman, mężczyzna z ogromnymi czyrakami po obu stronach nosa,
przyglądał mu się podejrzliwie zza baru. Kayne przetrząsnął sakiewkę
i wyłuskał dwa srebrne berła, po czym położył monety na barze.
– Widzisz tego młodego zwijającego się na podłodze? Niech leży
w łóżku, dopóki nie dojdzie do siebie. Ma kilka połamanych żeber i przez
dzień czy dwa będzie go bolała głowa, ale przeżyje. Jeśli zajrzy tu Straż, ani
słowa o nim, jasne?
Barman zerknął na pieniądze, a potem na usiłującego wstać młodzieńca.
Pokręcił głową i odsunął monety od siebie.
– Moje życie jest warte więcej niż te berła, góralu. Jeśli Straż odkryje, że
przetrzymuję banitę, spalą knajpę po fundamenty. Mam żonę i córkę…
Przerwał, gdyż nagle drzwi stanęły otworem i do środka wpadł
korpulentny człowiek w fartuchu kowala. Po brudnej od sadzy twarzy
ściekały krople potu. Mówił piskliwym głosem całkowicie niepasującym do
jego wyglądu.
– Ważne wieści, chłopaki! Miasto zostało zamknięte! Nikt nie ma prawa
wjechać do Dorminii ani opuścić miasta. Rozkaz został wydany przez
samego lorda Salazara.
Brodar Kayne zerknął na Jereka, który znów szarpał się za brodę.
– Kiedy? – spytał kowala, mając coraz gorsze przeczucia.
– Przed chwilą! – odparł mężczyzna kobiecym głosem. – Wydarzyło się
coś wielkiego. Coś, co ma związek z Cienio-portem i wojną o te cholerne
wyspy.
Potarł szczeciniaste bokobrody po obu stronach twarzy.
– Kręci się tu grupa Strażników. Szukają kogoś. Wygląda na to, że ten
ktoś załatwił dwóch łajdaków w pobliżu.
„Kurwa mać – pomyślał Kayne. – Jak to możliwe, że zareagowali tak
szybko?”.
Odwrócił się do Jereka.
– Udamy się do portu i znajdziemy jakąś kryjówkę – rzekł, a potem
poczuł, że ktoś szarpie go za spodnie.
Chłopak usiłował się podnieść. Kayne nachylił się i postawił go jednym
szarpnięciem.
Młodzieniec natychmiast się zgarbił i pochylił, przyciskając dłonie do
klatki piersiowej i łapczywie nabierając tchu. Potem, o dziwo, wyprostował
się. Na jego umazanej krwią twarzy malował się ból, ale stalowe oczy
błyszczały zdecydowaniem.
„A więc mimo wszystko masz jaja”.
Jerek podszedł do młodzieńca i wbił w niego złowieszczy wzrok. Ku
zdumieniu Kayne’a ten wytrzymał spojrzenie górala bez trudu i nawet nie
drgnął.
– Nazywam się Davarus Cole. – Z jego głosu biła zaskakująca siła, choć
z pewnością cierpiał ból. Zabrzmiało to jak początek przemówienia. – Znam
pewne miejsce na północnym zachodzie miasta, gdzie Karmazynowa Straż
nigdy was nie znajdzie. Bylibyście wśród przyjaciół.
Zakaszlał i splunął krwią. Przez moment wyglądał, jakby miał zemdleć,
ale potem najwyraźniej przypomniał sobie, że górale nadal mu się
przyglądają, i spojrzał na plwocinę z pogardą.
Kayne podrapał się po głowie. Ten mieszczuch był dziwnym
człowiekiem.
– Nazywam się Brodar Kayne, a to jest Jerek. Lepszego planu nie mamy,
więc trzymamy cię za słowo. O co chodzi?
Zauważył, że chłopak wpatruje się w jego pas.
– A, twój sztylet? Zatrzymam go na jakiś czas. W końcu uratowałem ci
życie.
Cole wyglądał, jakby miał ochotę zaprotestować, ale Jerek obrzucił go
spojrzeniem grożącym brutalną śmiercią i młodzieniec pospiesznie zamknął
usta.
Kayne wyciągnął rękę i poklepał młodego Davarusa Cole’a po plecach,
by dodać mu otuchy.
– Prowadź.
* Luke Skull Ponura drużyna * Tytuł oryginału: The Grim Company Przekład: Marcin Mortka
Zakład tyrana Wiatr szarpnął banderą okrętu wojennego kołyszącego się na kotwicy. Widniejąca na niej stylizowana litera „M”, wyszyta srebrną nicią na czarnym tle, z dumą głosiła, iż jest to jednostka flagowa tryumfującej floty Cienioportu. Konflikt, na skutek którego wody Trójwładu od sześciu miesięcy spływały krwią, wreszcie dobiegł końca. Dwieście mil na północ, po drugiej stronie Strzaskanego Morza, Dorminia podliczała właśnie koszty rzucenia swej floty prosto pod miażdżący ostrzał okrętów Miasta Cieni. Tarn przyglądał się, jak załoga „Wolności” schodzi dumnym krokiem na nabrzeże i niknie wśród rozradowanych tłumów. Nad dokami niosły się radosne śmiechy i wiwaty, a powracający bohaterowie ze łzami w oczach rzucali się w objęcia przyjaciół i krewnych. Tarn przypatrywał się scenie jeszcze chwilę, a potem odwrócił się i splunął do ciemnobłękitnej wody portu. Plwocina unosiła się przez moment na powierzchni, aż pochłonęła ją drobna fala. Przechodząca kobieta zmierzyła Tarna ostrym spojrzeniem i wmieszała się w grupę schodzących na ląd żołnierzy. Walczyłby w pierwszym szeregu na okrętach podczas wojny z Dorminią, ale uniemożliwiła mu to chroma noga. Nie przydałby się na Strzaskanym Morzu, podobnie jak nigdzie indziej. Byłby niczym kula u nogi dla tych, którzy na nim polegali. Z przyzwyczajenia zerknął na dłonie. Skrzywił się, oglądając grube strupy i stare sińce. Wstyd wezbrał w jego duszy niczym gejzer. Musiał zobaczyć się z Sarą. Musiał ją przeprosić. Z pochyloną głową Tarn zaczął powoli kusztykać w stronę domu. By uczcić zwycięstwo miasta w wojnie o Niebiańskie Wyspy daleko na zachodzie Bezkresnego Oceanu, lord Marius ogłosił trzy dni wolne od pracy. Grupy świętujących wychodziły i zanurzały się w cieniach rzucanych przez zachodzące słońce, które o tej porze dnia było już tylko intensywnie czerwoną półkulą nurzającą się w falach Strzaskanego Morza. Tarn przemierzał labirynt ulic za portem i czuł, że wzbiera w nim gniew. Rozpasanie lorda Mariusa nie miało granic, a jego obżarstwo oraz wyuzdanie przeszły już do legendy. Podobnie jak tyran Dorminii oraz tajemnicza Biała Pani rządząca Thelassą na wschodzie, tak i Marius był Władcą Magii,
nieśmiertelnym czarodziejem o wielkiej mocy, który wywołał Wiek Spustoszenia. Przeklęty Zabójca Bogów. Tłumy płynące w stronę portu stawały się coraz większe. Tarn co chwila widział skąpo odziane dziwki owiane zapachem tanich perfum i myślące tylko o tym, by opróżnić sakiewki schodzących na ląd żołnierzy. Jedna z nich, wietrząc łatwą zdobycz, stanęła przed Tarnem, wypięła biust i obdarzyła go uśmiechem. Jej zęby były krzywe, ale miała intensywnie niebieskie oczy, a brudne, brązowe włosy okalały twarz, którą można było nazwać atrakcyjną. – Dręczy cię pragnienie, skarbie? Jeśli chcesz, znajdę sposób na to, by zwilżyć twój język – powiedziała, przesuwając dłonie po biodrach. Udało jej się przy tym unieść rąbek krótkiej sukni. Jej nogi były blade i trochę posiniaczone, przez co przypominały nieco białe sery, które Cienioport eksportował do Thelassy i dalej. Widok ten wywołał nieprzyjemne wspomnienia. Tarn odkaszlnął. – Dzięki, nie jestem zainteresowany. W domu czeka na mnie żona. Wskazał zwykłą, niewyróżniającą się niczym obrączkę na palcu. Usiłował nie dostrzegać szczerb w tanim srebrze. Rozczarowana dziwka wydęła wargi. Ów irytujący gest miał pochlebić klientowi, ale spojrzenie, jakim obrzuciła jego rumianą twarz, rzedniejące włosy i wielki brzuch, zdradziło, że jedynie udaje. – A co powiesz na rabacik z okazji uroczystości, hę? Przecież twojej żoneczki nie zaboli to, o czym nie wie, no nie? W głosie kobiety słychać już było brak zainteresowania, jakby uznała, że i tak wiele nie zarobi, w związku z czym nie ma sensu bardziej się starać. Jej postawa rozzłościła Tarna głównie dlatego, że dziwka miała rację. – Wiesz, jak to jest, kiedy ktoś darzy cię miłością? Wiesz, jak to jest, gdy ktoś trwa przy tobie bez względu na wszystko i nie opuszcza cię, choć wpadasz w coraz to większe gówno? Taka kobieta zasługuje na wiernego mężczyznę. – Pewnie tak, drogi panie. Wielu takich jak ty przejdzie jeszcze dziś tą ulicą i założę się, że większość z nich będzie miała lepszy nastrój i głębsze kieszenie. Kobieta odepchnęła go i ruszyła przed siebie. Tarn parsknął rozdrażniony. Lewe kolano znów zaczęło boleć, co
powtarzało się od wypadku. Podjął powolną wędrówkę do domu. Światło dnia rzedniało. Dotarcie do dzielnicy przemysłowej zwanej Wschodnim Śmierduchem zajęło Tarnowi połowę czasu, jaki upływał między dwoma uderzeniami w dzwon pokładowy. W międzyczasie zatrute dymami niebo zasnuły ciemne chmury. Kuźnie wystygły i opustoszały, ale poza tym Tarn nie zauważył żadnych śladów świętowania. Wschodni Śmierduch był ponurym, dogorywającym miejscem. Dla Tarna był również domem. Przeklął chromą nogę, gdy kolano przeszył ostry ból. Atak był tak niespodziewany, że Tarn się potknął i upadł w podejrzanie mokrą plamę na ziemi. Skądś dobiegł go śmiech młodego chłopaka. – Widziałeś to, Tomaz? Ten gruby dupek prawie zanurzył gębę w twoje siki! – Pewnie znowu się urżnął. Tarn zacisnął pięści. W jego sercu zapłonął gniew. Było ich sześciu, wszyscy z sąsiedztwa. Paskudna zgraja. Jeden z nich podszedł bliżej i powąchał. – Nie jest pijany. – Choć raz. Jego żona ma przynajmniej spokojny wieczór. Widzieliście te siniaki po tym, jak ją sprał? – Aha. Twarz miała żółtobrązową jak psie łajno. – Mówiący te słowa chłopak, który stał już bezpieczny wśród swoich kolegów, obrzucił Tarna chytrym spojrzeniem. – A zresztą co to ma do rzeczy? Przecież wystarczy takiej narzucić worek na głowę, no nie? Chłopak wychylił kilkakrotnie biodra do przodu i zaczął stękać, czym rozbawił całe towarzystwo. Tarn zaczął się trząść. Jego twarz poczerwieniała, a żyły na czole nabrzmiały. Podszedł do uliczników, a ich rozbawienie natychmiast przeszło w śmiertelną powagę. Ich spojrzenia stały się złowrogie, a dłonie opadły ku broni trzymanej za paskami. Tarn wiedział, że przewaga jest po ich stronie, ale nie przejął się tym. Chciał po prostu wyrządzić im krzywdę. Naraz spadły pierwsze krople deszczu, a wraz z nimi pojawiło się coś niewidzialnego, lecz wyczuwalnego. W powietrzu zderzyły się wielkie siły, które wszyscy wyczuwali, ale żaden z nich nie potrafił ująć tego w słowa. – Ha! – rzekł jeden z uliczników i spojrzał na pozostałych. – Może lepiej wracajmy – rzekł Tomaz. – Muszę wpuścić Tyro do środka.
Nie przepada za deszczem. Pozostali pokiwali głowami, a mordercze myśli ustąpiły miejsca trosce o psa przyjaciela. Ich postacie rozpłynęły się w narastającym deszczu. Każdy z nich obrzucił jeszcze Tarna złowieszczym spojrzeniem, ale nikt niczego nie powiedział. Tarn pochylił głowę przed naporem kwaśnego deszczu i szedł niepewnie po śliskich ulicach. Musiał dotrzeć do domu. Wiedział, że Sara na niego czeka. Wiatr przybrał na sile i smagał jego twarz strugami zimnej wody. Mężczyzna zamrugał, by pozbyć się jej z oczu. Noc otuliła miasto niczym koc. Nienawidził tego, czym się stał, ale czy mógł coś na to poradzić? Alkohol go zniszczył. Sprowadził na samo dno po tym, jak spadający ładunek zmiażdżył mu nogę. Wszystkie pieniądze, które odłożył przez dziesięć lat – pełne dziesięć złotych wieżyc – wydał na lekarza, który uratował mu nogę, ale nie zdołał przywrócić pełnej sprawności. Sara zasługiwała na kogoś lepszego. Już prawie dotarł do domu. A co, jeśli już uciekła, nie dając mu szansy na przeprosiny? Była młodsza od niego, wciąż w kwiecie wieku. Nie dała mu dzieci, ale przecież wielu aptekarzy w mieście mogłoby jej pomóc. Przed wybuchem wojny w całym Trójwładzie było głośno o ostatnich osiągnięciach nauki Cienioportu. Ich oszczędności niemalże się skończyły. Nie mieli szans na wynajęcie dobrego aptekarza. Tarn podszedł do drzwi skromnego domu. Ze środka nie dobiegało żadne światło. Wszędzie panowała cisza zakłócana jedynie równomiernym pluskiem deszczu ściekającego z krawędzi dachu na bruk. Tarn poczuł, że ogarnia go panika. Naraz zamigotało światło i drzwi się otworzyły. Sara stała na progu. Blask trzymanej przez nią świecy oświetlał jej twarz, z której powoli schodziły sińce. Bez słowa odwróciła się i weszła do kuchni. Tarn podążył za nią. Na niewielkim stole w jadalni stały dwie miski. Tarn zajął miejsce, a Sara odstawiła świeczkę i podeszła do żelaznej kuchenki. Powróciła z obtłuczonym garnkiem i nałożyła jemu obfitą, a sobie mniejszą porcję zapiekanki. Następnie położyła na stole dwie drewniane łyżki i usiadła naprzeciwko niego. Minęło pół godziny. Sara nawet na niego nie spojrzała. Nie tknęła kolacji. Tarn czuł, że wraca tępy ból czaszki. Wsparł się, szukając słów, które chciał
jej powiedzieć. – Sara… Ja nigdy nie chciałem wyrządzić ci krzywdy. Dobrze o tym wiesz. Jestem cholernym durniem. Bezużytecznym, skretyniałym kaleką. Jest mi tak bardzo… Rzucona przez Sarę miska z jedzeniem przemknęła tuż obok jego głowy. Jej twarz była lodowatą maską, ale dłonie drżały. – Ty draniu – powiedziała i odepchnęła się od stołu, wstając. – Jak mogłeś mi to zrobić? – Nie potrafiłem nad sobą zapanować, Sara. Już to powiedziałem. Zasługujesz na kogoś lepszego. – A żebyś, cholera, wiedział! – Kobieta rozejrzała się, ogarnięta furią, złapała rondel stojący na kuchence i ruszyła ku niemu. Tarn poderwał się i zaklął wściekle, gdy kolano znów przeszył ból, ale Sara była szybsza. Zamachnęła się i walnęła go z całej siły w bok głowy. – Au! – ryknął. Przed oczami błysnęło mu oślepiające światło. Czuł, jak krew spływa mu po policzku i ścieka z podbródka. Bolało jak jasna cholera. Sara znów uniosła rondel. Tarn złapał ją za ramię i ścisnął mocno. Rączka rondla wysunęła się z jej osłabłej dłoni. Gniew, który kotłował się w nim przez cały dzień, niespodziewanie eksplodował, niemożliwy do powstrzymania, i przerodził się w bezrozumną furię. Zacisnął dłoń mocniej, aż Sara jęknęła. Zwarł stwardniałe, pokryte strupami palce drugiej ręki w pięść. Ich spojrzenia się spotkały. Pięść Tarna zadrżała. A potem oboje usłyszeli huk głośniejszy od łoskotu tysiąca fal uderzających o klif. Plusk deszczu przerodził się we wściekły łomot. Sufit zadrżał. Tu i ówdzie pojawiły się szpary, przez które do środka runął deszcz, obryzgując stół, podłogę i meble. Z ulicy dobiegło echo ludzkich wrzasków, ledwie słyszalne wśród ryku burzy. Tarn puścił nadgarstek żony. Oboje wybiegli na zewnątrz. Szalejące wody Zatoki Zmierzchu wzniosły się sto stóp ponad miasto, przesłaniając wszędzie horyzont. Miliardy ton wody zawisły w powietrzu podtrzymywane przez niewyobrażalną moc, spryskując kroplami miasto pod sobą. Mężczyźni i kobiety tulili się do siebie na ulicach sparaliżowani strachem, inni w pośpiechu zamykali się w domach. Kilku starszych ludzi zamknęło oczy i modliło się do swych bogów, choć wiedziało, że ci ich nie usłyszą. Byli bowiem martwi od pięciu wieków, wymordowani w Wojnie
z Bogami, a ich ciała zostały zrzucone z niebios przez Władców Magii, którzy władali teraz strzaskanym kontynentem. Tarn wpatrywał się w nieprawdopodobny spektakl nad ich głowami. Nie czuł strachu ani smutku. Jego umysł był od-rętwiały. Nie był w stanie pojąć skali tego, co rozgrywało się na jego oczach. Gdzieś wściekle szczekał przerażony pies miotający się we wszystkie strony. Młody człowiek wykrzykiwał jakieś imię – czyżby było to „Tyro”? – i objął zwierzę ramionami, by je uspokoić. Tarn poczuł dłoń wsuwającą się w jego własną. Miękka skóra musnęła stwardniałe kłykcie. Delikatnie przyciągnął Sarę do siebie. – Przepraszam – szepnął i ucałował jej czoło. Sara oparła głowę o jego klatkę piersiową. Tarn stał z uniesioną głową i gładził jej mokre włosy. Mrugając, wpatrywał się w wody szalejące na niebie. Niespodziewanie znieruchomiały one na ułamek sekundy. Wydawało mu się, że dostrzega dziób i połowę kadłuba jakiegoś statku wystającego z wody niemalże dokładnie nad jego głową. Był to okręt „Wolność”. Potem spadło niebo.
Anioł śmierci Wcześniej tego dnia… Woda dusiła go niczym dłoń olbrzyma i wyciskała mu powietrze z płuc. Miotał się dziko i potrząsał głową, zmuszając swe ciało do największego wysiłku. Chciał przeżyć jak najdłużej. Klatka piersiowa płonęła. Da radę. Wytrzyma. Trzy minuty. Więcej nie potrzebował. Jeszcze tylko kilka sekund i… Nie udało się. Davarus Cole gwałtownie wysunął głowę z wody i łapczywie nabrał powietrza. Wściekle uderzył pięściami w żelazną balię, przeklinając Władcę Magii, którego śmierć postawił sobie za cel życia. Musiał zabić tyrana rządzącego miastem żelazną ręką. „Salazar… Kiedyś się policzymy”. Oparł dłoń o balię i wstał. Zamrugał, próbując pozbyć się wody z oczu, a potem spojrzał na niewielkie lustro w rogu pokoju. W Dorminii takie przedmioty należały do rzadkości, gdyż tylko szlachta mogła sobie pozwolić na podobną rozrzutność. Jego mentor i przybrany ojciec Garrett kupił mu je za sporą sumkę. Zdaniem Cole’a w pełni zasłużył sobie na taki luksus. „Przecież bohater musi dobrze wyglądać” – pomyślał. W lustrze ujrzał smukłe, muskularne ciało. Sięgające ramion czarne włosy i równie czarna krótka bródka kontrastowały z jasną, lśniącą skórą. Zimna woda w balii wchłonęła wszystkie barwy na jego ciele, przez co przypominał teraz ducha. „Anioła śmierci”. Cole zmrużył szare oczy i przyjrzał się złowieszczemu odbiciu. Wyobraził sobie grymas pomarszczonej twarzy Salazara, gdy Zabójca Magów wbije się w jego serce, a z ust pocieknie mu krew. Wyobraził sobie jego osuwające się ciało. „Pamiętasz mego ojca, ty stary łajdaku? Pamiętasz, co mu zrobiłeś? Jestem Davarus Cole i przyszedłem odebrać to, co należy do mnie”. Zmarszczył brwi. A co tak naprawdę należało do niego? Oczywiście przysługiwało mu prawo do zemsty, ale na pewno było coś więcej. Przecież chwili, gdy będzie wygłaszał tryumfalne słowa, nie powinny przyćmić żadne wątpliwości. Choć z drugiej strony takie niedopowiedzenia idealnie pasowały do Davarusa Cole’a.
„Jestem człowiekiem pełnym tajemnic”. Tak, podobało mu się to. Tknięty niespodziewanym impulsem Cole wyskoczył z balii, wykonał salto do tyłu i wylądował w rozkroku kilka metrów dalej. Podniósł się powoli i odwrócił w stronę lustra, by jeszcze raz przyjrzeć się sobie z podziwem. Jego myśli znów umknęły ku chwili nieuniknionej chwały. „Nie teraz. Jeszcze nie. Ale niedługo”. Davarus miał czuły słuch, ale pogrążony w myślach nie usłyszał zbliżających się kroków. Zdał sobie z nich sprawę dopiero wtedy, gdy nadchodząca osoba znalazła się niemalże przed drzwiami mieszkania. Ze zgrozą uświadomił sobie, że zapomniał ich zamknąć na klucz. Zamarł w bezruchu. Drzwi rozwarły się głośno, a do środka wkroczyła Sasha. Przyjrzeli się sobie. Sasha liczyła sobie kilka lat więcej. Była wysoka, szczupła i miała ciemnobrązowe włosy sięgające ramion oraz urzekające oczy. Z narastającą paniką Davarus patrzył, jak wzrok przybyszki wędruje w dół po jego nagim ciele. – Cóż, raczej nie jestem pod wrażeniem – rzekła. Przez jej usta przemknął cień uśmiechu. – Myślałam, że dysponujesz jakąś bronią, która może magazynować moc i przebijać Władców Magii jak rożen, a tymczasem to, co widzę, nie zrobiłoby wrażenia nawet na prostej wieśniaczce. Cole spojrzał na swą skurczoną męskość. Szybko zakrył ją lewą dłonią, a prawą wskazał balię. – To przez wodę – wymamrotał. – Bardzo zimna. Sasha przyglądała mu się przez moment. Jej zwężone oczy błyszczały rozbawieniem. – Następnym razem zamknij może drzwi, co? – rzekła, a jej uśmiech przygasł. – Garrett chce się z nami zobaczyć na Haku za godzinę. Nie spóźnij się, bo chyba nie żartuje. To nie czas na wygłupy, Cole. – Dobra – odpowiedział potulnie, gdy dziewczyna odwróciła się do drzwi. Nagle Sasha zatrzymała się i rzekła: – Jeśli o mnie chodzi, nadal zgarniałbyś nagrody na wystawach rasowych kogucików! I wyszła, śmiejąc się. Większość mieszkańców Trójwładu nazywała Dorminię Sza-rym Miastem. Określenie to było słuszne z wielu powodów. Przede wszystkim większość budynków wzniesiono tu z granitu wydobywanego w kamieniołomach na Wzgórzach Demonicznego Ognia wznoszących się tuż za północnymi murami miasta. Wzgórza ongiś zamieszkane były przez dzikie
plemiona ludzkie, ale chaotyczne mutacje magiczne i inne przerażające zjawiska, które prześladowały tę krainę od czasu Wojny z Bogami, sprawiły, że hordy te umknęły na północ i zamieszkały na Złych Ziemiach. Kilka starożytnych zapisków odnosiło się do katastrofy, z której Wzgórza Demonicznego Ognia wywiodły swą nazwę, ale szczegóły niknęły w mrokach dziejów. Wiele ksiąg historycznych zaginęło na skutek katastrofalnych następstw bogobójstwa. Wiatr przybrał na sile, gdy Davarus Cole wyszedł z niewielkiego mieszkania i ruszył w górę Drogi Tyrana. Szeroka arteria opadała lekko ku przystani na południu miasta, a na północy przecinała spory, okrągły plac zwany Hakiem i nikła wśród zabudowań Dzielnicy Arystokracji, gdzie garstka obdarzonych przywilejami, otaczających się zbytkiem wybrańców, rządziła Dorminią w imieniu Władcy Magii Salazara. Cole widział kształt Obelisku na tle nieba. Była to ogromna, wzmocniona magicznie wieża z granitu, która wznosiła się w centrum Dzielnicy Arystokracji i stała się symbolem tyranii Salazara. Despotyczny Władca Magii założył Dorminię niecałe pięćset lat temu, niedługo po tym, jak kataklizmy następujące w wyniku Wojny z Bogami zmieniły rejon nie do poznania. Zabity Malantis spadł z niebios prosto w wody Lazurowego Morza, na skutek czego jego wody zalały królestwo Andarru i w końcu utworzyły niegościnne Zalane Brzegi, które ciągnęły się przez setki mil na południu i zachodzie Trójwładu. Choć Salazar i inni Władcy Magii byli winni śmierci bogów, tylko oni mogli ochronić ocalałych ludzi przed chaotyczną magią szalejącą po zrujnowanym kontynencie. Uciekali więc na północ i na wschód do nietkniętej przez powódź Thelassy, a potem pomogli wznieść Cienioport oraz Dorminię. Woleli żyć pod rządami czarnoksiężnika bogobójcy niż umrzeć. Przez kilka następnych wieków po Wojnie z Bogami Trójwład stał się jednym z największych ośrodków cywilizacji na północ od Słonecznych Krain. Co prawda Konfederacja przewyższała ją rozmiarami, ale ów sojusz narodów, które ogłosiły niepodległość po rozpadzie Imperium Gharziańskiego, leżał w odległości miesiąca jazdy konnej na wschód, za nawiedzanymi przez potworności Bezpańskimi Ziemiami. Cole nigdy nie dotarł dalej niż do osad zaopatrujących Dorminię w jedzenie i inne produkty. Trzy lata temu eskortował Garretta, który wybrał się w interesach do Malbrecu, ale pamiętał tylko tyle, że potwornie się wówczas wynudził. Prowincje były zamieszkane przez rolników, górników
i innych zwykłych ludzi, a nie mężczyzn takich jak on – stworzonych do wielkich czynów. Cole szedł Drogą Tyrana, słuchając plusku Zwęglichy. Rzeka miała źródło we Wzgórzach Demonicznego Ognia, ale biegła przez ponad sto jardów równolegle do lewej strony drogi, a potem wpadała do portu. O tej porze roku na jej wodach unosiło się niewiele jednostek, gdyż w wiosennym powietrzu nadal znać było ostrą zimę i jeszcze długo należało spodziewać się chłodu. Ponadto dopiero co zakończyła się wojna z Cienioportem. Rozpoczęty pod koniec jesieni spór o nowo odkryte Niebiańskie Wyspy na Bezkresnym Oceanie setki mil na zachód zakończył się upokarzającą porażką Dorminii. Zdaniem Cole’a każdy cios, jaki spadał na Salazara, należało traktować jako zwycięstwo ludu Dorminii, nawet jeśli zwykli ludzie nie zdawali sobie z tego sprawy. Porażka floty miasta udowadniała, że tyran nie był nieomylny. Dzięki podobnym klęskom oraz wysiłkom ludzi takich jak Davarus Cole Salazar mógł kiedyś utracić kontrolę na tyle, by lud był w stanie chwycić za broń i obalić swego wiecznego władcę. O ile Cole nie zabije go wcześniej. Uśmiechnął się na samą myśl o tym. Któregoś dnia cała Północ uzna go za bohatera. Powietrzem wstrząsnął ostry zgrzyt i zaniepokojony Cole uniósł głowę. Ujrzał myślostrzębia, który zataczał szerokie kręgi nad miastem. Srebrna główka ptaka rozsyłała wibracje, a szafirowe oczy uważnie przyglądały się okolicy. Mężczyźni i kobiety, którzy znaleźli się w pobliżu, natychmiast zaczęli uciekać. Cole również miał ochotę pójść w ich ślady, ale przypomniał sobie o pigułce, którą zażył przed wyjściem z mieszkania, i odetchnął z ulgą. Był to swego rodzaju środek uśmierzający, który znieczulał części mózgu mogące wysyłać zdradzieckie myśli przechwytywane przez magiczne mutanty. Rano mógł się spodziewać bólu głowy, ale była to niewielka cena za uniknięcie Czarnej Loterii. Karmazynowa Straż losowo wybierała winnych wywrotowego myślenia i poddawała ich torturom, wtrącała do lochu bądź po prostu mordowała. Jego uwagę przyciągnęło zamieszanie na ulicy. Nadchodziło dwóch Strażników prowadzących kruchego staruszka. Jeden z odzianych na czerwono żołnierzy podstępnie pchnął niedołężnego mężczyznę w plecy, a ten potknął się i upadł na twarz. Gdy znów wstał, Cole ujrzał na jego twarzy paskudne skaleczenie sięgające od łysiny aż po policzek. Starzec
odwrócił się ku swym dręczycielom i zaczął protestować, ale wtedy drugi Strażnik posłał go ciosem pięści znów na bruk. Cole znieruchomiał. Takie zdarzenia nie należały do rzadkości. Karmazynowa Straż służyła Dorminii i ziemiom przy-ległym jako stałe wojsko oraz straż miejska, ale w rzeczywistości była to jedynie zgraja zbirów i brutali, terroryzujących ludność z rozkazu Wielkiej Rady i ich bezlitosnego zwierzchnika. Najrozsądniej byłoby wymknąć się, nie zwracając na siebie uwagi. Czy Garrett nie wymagał od nich ostrożności? „Dobro ogółu jest ważniejsze od dobra jednostki – powtarzał. – Nie możemy zapobiec każdemu złu. Nierozważne działania ściągną biedę na nas wszystkich. Mądrze wybierajcie moment ataku i pamiętajcie, że Odłamki z cieni ranią najbardziej”. Cole zmarszczył brwi. Słowa Garretta przypuszczalnie nie odnosiły się do niego. Przecież to oczywiste, że umiejętnościami i inteligencją już dawno zakasował rówieśników. Poza tym czyż Garrett nie powtarzał bez przerwy, że kiedyś zostanie bohaterem jak jego prawdziwy ojciec? Człowiek taki jak on bez wahania stawiał czoło przejawom niesprawiedliwości z zaczarowanym ostrzem w dłoni, zmierzając ku wielkiemu przeznaczeniu przepełniony świętym gniewem, przed którym zwykły drań musiał się ukorzyć. Podjąwszy decyzję, Cole ruszył w stronę Strażników możliwie najpewniejszym krokiem. Kątem oka zauważył, że nieliczny tłum przyglądający się oprawcom znikł bez śladu. Był teraz sam jak palec. Niespodziewanie poczuł suchość w gardle. Żołnierz klęczący nad starcem uniósł głowę i dostrzegł Cole’a. Obrzucił kolegę zaskoczonym spojrzeniem, a potem uniósł miecz znad szyi ofiary i wyprostował się. – Czego tu szukasz, do kurwy nędzy? – spytał zimno. Drugi Strażnik zbliżył się do Cole’a i położył dłoń na rękojeści miecza. – Mam nadzieję, że nie przeszkadzasz funkcjonariuszom Karmazynowej Straży bez powodu, chłopcze – odezwał się głosem ociekającym jadem. – W przeciwnym razie będę musiał zawlec twój tyłek do lochów. – Dość tego! – oznajmił Cole. Chciał, żeby w jego głosie zabrzmiał autorytet. Wsunął dłoń pod płaszcz i odnalazł rękojeść Zabójcy Magów. Z jakiegoś powodu ręce zaczęły mu drżeć. Nie tak to wszystko miało wyglądać. Postanowił skorzystać z fortelu.
– Czy naprawdę żaden z was nie połapał się jeszcze, że rozmawiacie z Przysparzaczem, wy tępe sukinsyny!? Ten człowiek ma się stawić w Obelisku. Przekażcie go. Na czole Cole’a pojawił się pot. Nie był w stanie tego powstrzymać. – Czyżby? – Żołnierza stojącego po lewej najwyraźniej to nie obeszło. Był to mężczyzna w średnim wieku z dziobatą twarzą i małymi, nieco zezującymi oczami. Wyglądał na okrutnika. – A więc pewno nie obrazisz się, jeśli poprosimy cię o list uwierzytelniający. Zamarł w oczekiwaniu. Cole przełknął ślinę i płynnym ruchem wyciągnął Zabójcę Magów. Trzymał swój długi sztylet w taki sposób, by nie było widać drżącej dłoni. – To zaczarowane ostrze! – Wskazał broń. – Widzisz, jak się mieni? Nikt oprócz Przysparzacza nie mógłby władać takim orężem. Mam nadzieję, że to zaspokaja waszą ciekawość. – „Proszę, skiń głową i odejdź” – modlił się w myślach, a głośno dodał: – A teraz won stąd, śmierdzielu, albo tak ci wbiję sztylet w fiuta, że jajca połaskotają cię w gardło! Strażnicy spojrzeli po sobie i bez słowa doszli do tego samego wniosku. Dziobaty wzruszył ramionami i splunął na zmaltretowanego staruszka leżącego na bruku. – No dobra. Jest twój. Miłego dnia. Obaj mężczyźni powoli wyminęli Cole’a i ruszyli drogą na południe. Cole spojrzał na oddalające się, łopoczące na wietrze czerwone płaszcze. Zalała go fala uniesienia. Uśmiechnął się szeroko, zachwycony swą przytomnością umysłu i darem improwizacji. Może i był lepiej wykształcony od pozostałych Odłamków – buntowników, których nazywał towarzyszami – ale gdy trzeba było, potrafił przeklinać równie dobrze jak najtwardszy spośród nich. Doszedł do wniosku, że bariery społeczne przestawały go dotyczyć. Bez wysiłku bowiem potrafił wczuć się w sytuację zarówno arystokraty, jak i zwykłego prostaka. Spojrzał na pojękującego staruszka leżącego u jego stóp. Lewy oczodół mężczyzny otaczały rany i sińce, a po policzku i szyi ściekała krew. – Możesz wstać? – spytał Cole. – Uch – stęknął staruszek. Próbował się podnieść, lecz znów upadł, a Cole poczuł nagły przypływ zniecierpliwienia. – Nie widziałeś tego, co się właśnie wydarzyło? Uratowałem ci życie! Oni by cię zabili – rzekł, opanowując gwałtowne emocje.
Położył mu dłoń na ramieniu, chcąc dodać otuchy. Starzec dźwignął się na kolana. – Pewnie trudno ci w to uwierzyć, ale przeznaczenie naj-wyraźniej chciało, byś tu się znalazł. Miałeś być świadkiem tego zajścia. Pewnego dnia wspomnisz tę chwilę, roześmiejesz się i zadasz sobie pytanie, czy właśnie wtedy nie narodziła się legenda… Co? Co się dzieje? Zdrowe oko staruszka otworzyło się szeroko, jakby ujrzał on coś strasznego za plecami Cole’a. Młody Odłamek się odwrócił. Dziobaty stał tuż za nim, a na jego twarzy malowało się szyderstwo. Drugi Strażnik uniósł już miecz. Cole dostrzegł głowicę opadającą prosto na jego czaszkę. Zdołał odsunąć głowę do tyłu, ale uderzenie trafiło prosto w jego nos. Trzask! Eksplozja bólu, irracjonalnego i śmiesznego. Cole usiłował wrzeszczeć, ale głos go zawiódł i z jego ust wydarł się przeraźliwy pisk zarzynanego prosięcia. Oślepiło go białe światło, a gdy odzyskał wzrok, uzmysłowił sobie, że przygniótł ciało tego starego głupca. „Jak to możliwe?”. Jego usta wypełniła lepka, słona ciecz. Krew. Cole potrząsnął głową, desperacko usiłując odzyskać przytomność. Dziobaty stał nad nim. Blask słońca odbił się od jego wzniesionego miecza i spłynął po kolczudze. Cole z trudem skupił wzrok. Na białej tunice Strażnika ujrzał Obelisk na tle czerwonego, zachodzącego słońca. Dostrzegł też plamy krwi. „To moja?”. Ostrze ze świstem opadło. Cole odtoczył się w ostatniej chwili. Klinga przeszyła powietrze w miejscu, gdzie przed chwilą leżał, i rozrąbała głowę staruszka na pół. Bruk zbryzgały kawałki kości i masy mózgowej. Cole zacisnął zęby, próbując zwalczyć ból głowy, uniósł Zabójcę Magów i dźgnął Strażnika w nogę. Lśniące ostrze po-zostawiło płytką ranę, a Strażnik zaklął, unosząc zbrukany krwią miecz do kolejnego ciosu. Jego towarzysz uczynił to samo. Cole rzucił się do tyłu i udało mu się wstać. Dziobaty wy-prowadził potężne uderzenie znad głowy. Zabójca Magów niespodziewanie znalazł się na drodze opadającego ostrza i odrzucił cięższą broń, jakby nic nie ważyła. Wtedy dziobaty kopnął Cole’a w pierś. Rozległo się głuche łupnięcie i chłopak poleciał na bruk. Strażnik warknął i skoczył do przodu, chcąc zakończyć walkę, ale poślizgnął się na krwi. Raniona noga nagle straciła
oparcie i mężczyzna rymnął na ziemię, przeklinając wściekle. „Wstawaj! Wstawaj!” – Cole ponaglił się w myślach i zmusił do powstania. Z nosa i podbródka ściekała krew, ale ręce i nogi działały tak, jak powinny. Drugi Strażnik zbliżał się szybko z uniesionym mieczem. Cole nabrał tchu, by uspokoić nerwy. A więc do tego doszło. Nie mógł pokonać żołnierza w walce wręcz – był przecież ranny, a Strażnik miał na sobie znakomitą zbroję. Jego własny skórzany kaftan nie zapewniał właściwie żadnej ochrony. Uniósł dłoń i odpowiednio ułożył Zabójcę Magów. Ćwiczył ten manewr wielokrotnie i wiedział, że nie może chybić. Przeznaczenie nigdy mu na to nie pozwoli. W takich właśnie chwilach bohaterowie dokonywali czynów, które wprawiały historyków w zachwyt. Cisnął sztyletem i patrzył, jak ten wiruje, zmierzając ku głowie Strażnika. Rzut był bezbłędny, co wcale go nie zdziwiło. Praktyka czyni mistrza, zwłaszcza jeśli ćwiczący ma znakomite oko i wrodzony talent do… Sztylet uderzył tępym końcem w prawe oko Strażnika. Ten ryknął z wściekłością i zakrył dłońmi twarz, a Zabójca Magów spadł na bruk. Dziobaty w tym czasie podniósł się i kusztykając, zmierzał w stronę Cole’a. Jego twarz wykrzywiła furia. – Zabić tego skurwysyna! – wrzasnął. Z jego podbródka ściekała ślina. Cole załkał i rzucił się do ucieczki. Biegł przez kilka minut i jego pierś płonęła żywym ogniem. Ból przeszywał go po każdym oddechu. Zakaszlał i splunął krwią. Słyszał ścigających, którzy biegli krętymi uliczkami prowadzącymi na południowy wschód od Haka. Podążał teraz przez dzielnicę biedoty, potrącając każdego mijanego człowieka. Pchnięta przez niego staruszka przewróciła się na stertę odpadów i Cole skrzywił się, słysząc jej wrzaski. Z pewnością ściągnie tu Straż. Oddychał z coraz większym trudem. Coś było nie tak z jego płucami. Zwolnił, a potem zatrzymał się. Przy magazynie cuchnącym zgniłymi rybami opadł na kolana i nasłuchiwał, jak zbliża się śmierć. Po jego policzku spłynęła pojedyncza łza. „Żałosny koniec” – pomyślał gorzko.
Koniec spokoju Napierał ze wszystkich sił, choć miał wrażenie, że próbuje przepchnąć kamień przez oko igły. „Albo ramię przez wiklinową klatkę Szamana”. Wysokie Kły leżały daleko stąd, ale nigdy nie można było pozbyć się wszystkich wspomnień, bez względu na to, jak daleko się umknęło. Brodar Kayne zacisnął zęby i stęknął z wysiłku. Jego ogromne, poznaczone bliznami dłonie drżały, trzymając męskość. Ból był nie do zniesienia. Niech szlag trafi duchy, ten ból był nieczysty! „Bywało, że wroga strzała czy ostrze wbite w trzewia nie dokuczały mi aż tak bardzo” – pomyślał. A może tylko mu się zdawało? Nie był już człowiekiem pierwszej młodości i zdarzało się, że umysł płatał mu figle. Koncentracja. Wszystko zależało od koncentracji. Musiał odciąć się od oszałamiającego zgiełku ulicy i skupić na zadaniu. W Kłach było to o wiele łatwiejsze, gdyż nieustający szept wiatru zakłócało jedynie wycie wilków, a jeden człowiek szanował drugiego na tyle, by pozwolić mu się wysikać w spokoju. Tu, w mieście, miał wrażenie, że każdy chce mu przeszkodzić. Kupcy podtykali mu towary pod oczy, jakby był dziewką na naradzie wojennej wodzów plemion. Szaleństwo, istne szaleństwo. Tego dnia jeden z natrętnych kupców oberwał już od niego tak mocno, że niemalże stracił przytomność. Człowiek ów tylko złapał go za rękę, przypuszczalnie chcąc wcisnąć w nią jakiś materiał. Brodar Kayne przeprosił, gdy zorientował się, że handlarz nie chciał mu wyrządzić krzywdy. Powoli napór na pęcherz zaczynał ustępować. Jak określił to medyk, dokuczały mu obstrukcje mechanizmów wydalniczych. Zaproponował wykonanie drobnego nacięcia, co okazało się błędem. Z trudem umknął przed gniewem Kayne’a, który chciał powbijać mu metalowe instrumenty w mało przyjemne miejsca. Góral przeżył bowiem tak długo tylko dlatego, że nie pozwalał nikomu się nakłuwać. „Dziesięć, dziewięć, osiem, siedem…” – odliczał cierpliwie w głowie, co stanowiło jego cichy rytuał. Przez ostatnie lata nie nauczył się wiele poza tym, że rutyna pomaga chronić ludzkie ciało przed skutkami upływu czasu. Nie miało to żadnego związku z przesądami. Ani ze starzeniem się. „Pięć, cztery, trzy… – liczył dalej i odsapnął z ulgą, gdy ból zelżał
i pęcherz był gotów do opróżnienia. – Dwa, jeden… O kurwa”. Już miał uwolnić strugę, gdy nagle przerwały mu odgłosy głośnego pościgu. Kilka kropelek niemalże przejrzystego moczu pociekło po spodniach, a potem penis nabrzmiał niczym trąba. Kayne wepchnął zdradliwy członek do spodni i wyszedł z bocznej uliczki, gotów odnaleźć źródło zamieszania. Ktoś mu za to zapłaci. Jakiś chłopak osunął się na ziemię przy ścianie starego magazynu. Oparł brodę o pierś i oddychał chrapliwie, jakby dokuczały mu jakieś wewnętrzne obrażenia, przez co było mu trudno nabrać tchu. Zza drzwi wyjrzało kilkoro zaciekawionych ludzi, którzy znikli na widok Brodara Kayne’a, zbliżającego się do nieboraka. Góral złapał chłopaka za mokre od potu włosy i odciągnął jego głowę do tyłu. Czerwona od krwi plwocina przemknęła o włos od jego oka. Ręka chłopaka wystrzeliła ku górze, najwyraźniej usiłując odnaleźć jakąś broń, ale udało mu się jedynie uderzyć Kayne’a w krocze. Góral był szybki jak żmija. Złapał młodzieńca za nadgarstek i wykręcił mu rękę, zmuszając go do głośnego jęknięcia. Drugą dłonią uderzył go w twarz z taką siłą, że jego głowa odbiła się od ściany magazynu. Potem gwałtownym szarpnięciem postawił go na nogi. – To kiepski dzień, by ze mną zadzierać – warknął, patrząc na jego umazaną krwią twarz. Chłopak mógł liczyć nie więcej niż dwadzieścia zim i miał jasną skórę jak większość tutejszych mieszczan. Miał stalowoszare oczy, teraz przesłonięte mgłą i nieco załzawione, jakby właśnie płakał. Kayne pokręcił głową z obrzydzeniem. – Chyba zbyt długo chodzę po tym świecie, skoro zwykłe pacnięcie w łeb wyciska młodemu chłopakowi łzy z oczu. W twoim wieku położyłem już trupem więcej ludzi, niż byłem w stanie spamiętać. Zadano mi też sporo ran, które zabiłyby kogoś innego, a mimo to żyję i mam się dobrze. Masz chyba złamane żebro, a twój nos nigdy już nie będzie taki prosty, ale przynajmniej wciąż żyjesz. O ile ci na to pozwolę, rzecz jasna. Usłyszał szczęk kolczugi za sobą i odwrócił się, wypuszczając z ręki mieszczucha. Ten bezsilnie opadł na bruk. – Z drogi! To sprawa Karmazynowej Straży! – wrzasnął na niego niewielki, paskudny człowieczek z twarzą noszącą ślady po zarazie. Szedł, powłócząc prawą nogą i zostawiając za sobą smugi krwi.
Drugi Strażnik był nieco młodszy i szerszy w barach, ale wciąż o głowę niższy od Kayne’a. Góral zauważył, że ma na twarzy świeży siniak pod prawym okiem. Żołnierz w czerwonym płaszczu spojrzał na niego z niechęcią. – Czego szukasz tak daleko na południu, przybłędo z wyżyn? Człowiek w twoim wieku powinien zajmować się kozami lub siedzieć przy ognisku i snuć wyssane z palca opowiastki o swoim męstwie, by jakaś dziewczyna zdecydowała się obciągnąć mu fiuta. Choć z drugiej strony nie mam pojęcia, co wy tam w górach wyprawiacie. Nie jesteś tu mile widziany, przybłędo. Lord Salazar nie darzy miłością Władcy Magii z Wysokich Kłów. Kayne wzruszył ramionami. – Raczej go o to nie winię – odparł. – Ale ja również mam na pieńku z Szamanem. Mroźna północ stała się niebezpiecznym miejscem dla starego barbarzyńcy. Młody chłopak u jego stóp zaczął jęczeć. – Zwiedzałem sobie miasto, gdy trafiłem w tę okolicę. Co zrobił ten chłoptaś? – A czemu się tak tym interesujesz? – spytał mężczyzna z dziobami po ospie. – Przeszkodził we wprowadzaniu prawa. Mały gnojek dziabnął mnie tym swoim sztyletem w nogę. Nie przestaje krwawić. Mówiąc to, wskazał broń przy pasie i swą nogę. W jego głosie pojawiła się nuta paniki. Kayne zerknął na broń i zauważył emanację. – Magia, o ile się nie mylę – rzekł. – Znawcą nie jestem, ale myślę sobie, że rana nie zasklepi się szybko sama z siebie. Lepiej poszukaj sobie dobrego znachora. Założył ramiona na piersi i wbił w żołnierzy nieubłagane spojrzenie. Dłoń młodszego Strażnika opadła na rękojeść miecza. – Bez tego ścierwojada nigdzie się nie ruszymy. Dalej, odsuń się. Kayne poruszył głową to w jedną, to w drugą stronę. Kręgi trzeszczały, aż westchnął z zadowoleniem. – Nie – rzekł. – A więc umrzesz wraz z nim. Merrik, bierz go z lewej. Strażnicy podchodzili powoli. Ich szkarłatne płaszcze furkotały na wietrze. „Zapraszam” – pomyślał góral i sięgnął po wielki miecz przytroczony do pleców. Jego palce zacisnęły się na znajomej rękojeści. Cofnął się od
chłopaka leżącego na ziemi, obrzucając go rozgniewanym spojrzeniem. Jego obecność niczego nie ułatwiała. Strażnicy okrążali Brodara. Mężczyzna po prawej zamarkował niskie uderzenie, a potem wykonał mieczem obrót i ciął podstępnie z góry. Kayne cofnął się nieco. Ostrze przemknęło o włos. Dostrzegł ruch kątem lewego oka i obrócił się, jednocześnie przyklękając. Klinga przemknęła nad jego głową, nie czyniąc mu krzywdy, a wtedy grzmotnął prawym łokciem w policzek napastnika, przewracając go na ziemię. Kończąc obrót, drugą ręką wyrwał własny miecz z pochwy i sparował nim kolejne uderzenie Strażnika. Ten cofnął się i zamrugał. – O kurwa – rzekł. – Uhm. – Brodar Kayne pokiwał głową. – Zakończmy to, bo chce mi się szczać. Ostrza się zderzyły. Kayne nawet się nie poruszył, bez wysiłku parując chaotyczne uderzenia Strażnika. Doprowadzony do ostateczności mężczyzna wzniósł miecz nad głowę z zamiarem rozszczepienia czaszki górala na pół. Ten zręcznie zszedł mu z drogi i ciął go na wysokości talii. Strażnik wpatrywał się wstrząśnięty we własne, krwawe wnętrzności, wypływające z rozchlastanego brzucha. Wypuścił miecz i próbował zebrać lśniące, wężowate jelita, ale cofnął dłonie z obrzydzeniem. „To rzeczywiście paskudna sprawa” – pomyślał ze współczuciem Kayne. Uniósł miecz i ściął Strażnikowi głowę, a potem wytarł ostrze w jego tunikę i schował miecz do pochwy. Podszedł do drugiego Strażnika, który z trudem usiłował się podnieść. Złapał go za włosy i uderzył jego głową kilkakrotnie o ścianę magazynu, a następnie dźwignął człowieka jedną ręką do pozycji pionowej, a drugą wyjął mu sztylet zza pasa. Potem wypuścił ciało. Obrócił sztylet w dłoni. Była to zacna broń. Lekko zakrzywione ostrze i rękojeść niczym się nie wyróżniały, ale głowicę ozdobiono wielkim rubinem, a stal emanowała łagodnym, błękitnym światłem sugerującym jakieś zaklęcie. Góral wsunął go za pas i już miał ruszyć w stronę tawerny, gdy jego uwagę przyciągnęło ciche kaszlnięcie. – Byłbym o tobie zapomniał – mruknął do jęczącego młodziana. – Chyba powinienem ci za to podziękować. W Dorminii może być ciężko znaleźć nabywcę na to cacko, ale gdzie indziej zgarnę za nie niezłą sumkę. – Zawahał się, a potem oparł but o szyję chłopaka. – Przykro mi, ale zaraz zleci się tu
więcej tych zgniłych łajdaków – rzekł. – Jeśli cię tu znajdą, przed końcem dnia będziesz błagał o śmierć. Wyświadczam ci jedynie przysługę. Twarz chłopaka posiniała, gdy Kayne nadepnął na jego tchawicę. Słabo zamachał rękami, a z jego ust wyrwał się żałosny bulgot. Szare oczy lśniły lękiem przed śmiercią. Błagały go. Żebrały o ocalenie. Kayne odwrócił głowę. Pamiętał podobne spojrzenie. Pamiętał oczy niemalże tego samego koloru należące do człowieka równie młodego jak ten tutaj. Pamiętał, gdy zdzierał sobie ręce do krwi, usiłując rozerwać klatkę. Jego umysł przeszywały oszalałe wrzaski Mhairy, a nozdrza wypełnił obrzydliwy zapach przypalonego ciała. Przyjrzał się swoim przedramionom. Ślady wciąż były widoczne, choć Kayne’a mało co to obchodziło. Nosił przecież inne blizny, o wiele gorsze, takie, które zmieniają człowieka na zawsze. Wzdychając ciężko, stary barbarzyńca zdjął nogę z szyi chłopaka, podniósł go i zarzucił sobie na ramię z łatwością, która przeczyła jego wiekowi. Stęknął, zawrócił i podążył przed siebie tak szybko, jak pozwalały mu poskrzypujące kolana. Wilk był już nieźle pijany, gdy Brodar Kayne wkroczył do brudnej speluny niedaleko slumsów. Pozostali goście z zaintrygowaniem przyglądali się, jak zrzucał swój pojękujący ciężar na zalaną piwem podłogę. Plecy bolały go jak jasna cholera. Stał się miękki i słaby, w tym tkwił problem. Powinni już byli wyruszyć na wschód do któregoś z Wolnych Miast. Nie sądził, by którekolwiek z nich mogło się równać z tą rozpadającą się, cuchnącą norą, ale znajdowały się na terenie Bezpańskich Ziem, gdzie nie sięgała władza żadnego z Władców Magii, a czary nie były zakazane tak jak na ziemiach Trójwładu. Sztylet za pasem mógł mu przynieść sumkę godną wodza, o ile sprzeda go właściwemu człowiekowi. Tak powinien był uczynić, a tymczasem zmiękł na widok cholernego durnia, który wił się teraz u jego stóp. Jerek go zauważył. Siedział w najciemniejszym kącie tawerny, pochylony nad swoim kuflem piwa, i obrzucał mrocznymi spojrzeniami każdego, kto był na tyle głupi, by skupić na nim uwagę. Jego łysa czaszka mieniła się czerwienią, odbijając blask pochodni. – Czas na nas, Wilku. Miałem starcie z miejscową władzą. Lada chwila oblezą tę dziurę jak wszy.
Czekał cierpliwie, aż jego przyjaciel powoli osuszy kufel i ponownie napełni go z dzbana. Jerek zerknął na niego, a potem uniósł kufel i wychylił jego zawartość. – A cóż to, kurwa, za jeden? – spytał ochrypłym głosem, z trzaskiem odstawiając kufel i wskazując ruchem głowy młodzieńca na podłodze. Mówił swobodnym tonem, jakby uczestniczył w miłej rozmowie. Był to zły znak. Kayne westchnął. „Miejmy to już za sobą”. – Ten młody? Dwóch gnojków w czerwonych płaszczach postanowiło go zamordować. Kazali mi się odsunąć, a ja nie byłem skłonny do współpracy – rzekł i zastygł w oczekiwaniu na zbliżający się, nieunikniony wybuch. Jerek powstał nagle. Jak na górala nie był człowiekiem wysokim, ale za to silnym i barczystym. Wbił wzrok w chłopaka, a w jego ciemnych oczach zapłonął ogień. Pogładził parokrotnie swą krótką czarną brodę, lecz już przetkaną nitkami siwizny, a następnie zaczął ją szarpać. Kąciki jego ust zadrgały. „Oho – pomyślał Kayne. – Zaczyna się!”. – Chyba się, kurwa, przesłyszałem! – warknął Wilk i rąbnął pięściami w stół. Przewrócony dzban stoczył się na ziemię, a piwo rozlało się dookoła. Barbarzyńca sięgnął za siebie i wyciągnął dwa identyczne topory. Wskazał chłopaka, potrząsając orężem trzymanym w lewej dłoni. – Masz na myśli tę cipę? A któż to taki? Nikt! A niech sobie zdycha! Cóż nas to obchodzi? Musiałeś się w to mieszać, co? Już myślałem, że nam się udało. Już się cieszyłem, że uszliśmy z życiem! Miałem ochotę na całonocną popijawę. Zasłużyliśmy sobie na to po tym gównie, przez które przeszliśmy, no nie? Chciałem se przygarnąć jakąś cizię na noc, wiesz? No i co? Nici z popijawy, tak? Zawsze musisz zgrywać bohatera? Mam już tego dosyć! Jestem zmęczony, do kurwy nędzy! Kayne zaczekał do końca tyrady. Jerek był najstraszliwszą i najbardziej popędliwą osobą spotkaną przez niego w świecie pełnym straszliwych i popędliwych ludzi: chwytał za broń w sytuacji, którą rozładowałoby jedno spokojne słowo, i naskakiwał na każdego, kto spędził w jego towarzystwie więcej niż pięć minut, ale i tak był najlepszym przyjacielem, jakiego kiedykolwiek miał. „Ostre trza miękkim chwytać” – jak mawiał jego ojciec. Jerek przerwał, by nabrać tchu, co wykorzystał stary góral. – Uspokój się, Wilku. Ukradniemy kilka koni i udamy się na wschód, na
Bezpańskie Ziemie. Za parę dni będziemy na miejscu. Zobacz! – Z tymi słowami wyciągnął mieniący się sztylet. – To magia. Nożyk należał do naszego przyjaciela z podłogi. Dostaniemy za niego trzydzieści złotych wieżyc, a może i więcej. – Nagle wpadła mu do głowy nowa myśl. – Mówisz, że miałeś ochotę na jakąś panienkę? Pijesz od trzech godzin, a w tamtym kącie siedzi pełno dziwek! Wskazał przeciwną ścianę tawerny, pod którą kilka skąpo odzianych kobiet usiłowało prowadzić interesy. Jerek skrzywił się. – Chciałem się najpierw napić! A co? Od kiedy mężczyzna nie może sobie gardła zwilżyć? Mógłbym wyżłopać wszystko, co ta knajpa ma w piwnicy, a potem zerżnąć każdą z nich, a ty, kurwa, dobrze o tym wiesz. Kwestionujesz moją męskość, Kayne? Wilk zacisnął dłonie z taką siłą, że jego kłykcie pobielały. – Przecież nie miałem nic złego na myśli – pospiesznie rzekł Brodar. – Podzieliłem się spostrzeżeniem, i tyle. Daj mi pogadać z właścicielem tego przybytku, a potem zmywamy się stąd. Barman, mężczyzna z ogromnymi czyrakami po obu stronach nosa, przyglądał mu się podejrzliwie zza baru. Kayne przetrząsnął sakiewkę i wyłuskał dwa srebrne berła, po czym położył monety na barze. – Widzisz tego młodego zwijającego się na podłodze? Niech leży w łóżku, dopóki nie dojdzie do siebie. Ma kilka połamanych żeber i przez dzień czy dwa będzie go bolała głowa, ale przeżyje. Jeśli zajrzy tu Straż, ani słowa o nim, jasne? Barman zerknął na pieniądze, a potem na usiłującego wstać młodzieńca. Pokręcił głową i odsunął monety od siebie. – Moje życie jest warte więcej niż te berła, góralu. Jeśli Straż odkryje, że przetrzymuję banitę, spalą knajpę po fundamenty. Mam żonę i córkę… Przerwał, gdyż nagle drzwi stanęły otworem i do środka wpadł korpulentny człowiek w fartuchu kowala. Po brudnej od sadzy twarzy ściekały krople potu. Mówił piskliwym głosem całkowicie niepasującym do jego wyglądu. – Ważne wieści, chłopaki! Miasto zostało zamknięte! Nikt nie ma prawa wjechać do Dorminii ani opuścić miasta. Rozkaz został wydany przez samego lorda Salazara. Brodar Kayne zerknął na Jereka, który znów szarpał się za brodę. – Kiedy? – spytał kowala, mając coraz gorsze przeczucia. – Przed chwilą! – odparł mężczyzna kobiecym głosem. – Wydarzyło się
coś wielkiego. Coś, co ma związek z Cienio-portem i wojną o te cholerne wyspy. Potarł szczeciniaste bokobrody po obu stronach twarzy. – Kręci się tu grupa Strażników. Szukają kogoś. Wygląda na to, że ten ktoś załatwił dwóch łajdaków w pobliżu. „Kurwa mać – pomyślał Kayne. – Jak to możliwe, że zareagowali tak szybko?”. Odwrócił się do Jereka. – Udamy się do portu i znajdziemy jakąś kryjówkę – rzekł, a potem poczuł, że ktoś szarpie go za spodnie. Chłopak usiłował się podnieść. Kayne nachylił się i postawił go jednym szarpnięciem. Młodzieniec natychmiast się zgarbił i pochylił, przyciskając dłonie do klatki piersiowej i łapczywie nabierając tchu. Potem, o dziwo, wyprostował się. Na jego umazanej krwią twarzy malował się ból, ale stalowe oczy błyszczały zdecydowaniem. „A więc mimo wszystko masz jaja”. Jerek podszedł do młodzieńca i wbił w niego złowieszczy wzrok. Ku zdumieniu Kayne’a ten wytrzymał spojrzenie górala bez trudu i nawet nie drgnął. – Nazywam się Davarus Cole. – Z jego głosu biła zaskakująca siła, choć z pewnością cierpiał ból. Zabrzmiało to jak początek przemówienia. – Znam pewne miejsce na północnym zachodzie miasta, gdzie Karmazynowa Straż nigdy was nie znajdzie. Bylibyście wśród przyjaciół. Zakaszlał i splunął krwią. Przez moment wyglądał, jakby miał zemdleć, ale potem najwyraźniej przypomniał sobie, że górale nadal mu się przyglądają, i spojrzał na plwocinę z pogardą. Kayne podrapał się po głowie. Ten mieszczuch był dziwnym człowiekiem. – Nazywam się Brodar Kayne, a to jest Jerek. Lepszego planu nie mamy, więc trzymamy cię za słowo. O co chodzi? Zauważył, że chłopak wpatruje się w jego pas. – A, twój sztylet? Zatrzymam go na jakiś czas. W końcu uratowałem ci życie. Cole wyglądał, jakby miał ochotę zaprotestować, ale Jerek obrzucił go spojrzeniem grożącym brutalną śmiercią i młodzieniec pospiesznie zamknął usta.
Kayne wyciągnął rękę i poklepał młodego Davarusa Cole’a po plecach, by dodać mu otuchy. – Prowadź.