tulipan1962

  • Dokumenty3 698
  • Odsłony260 589
  • Obserwuję180
  • Rozmiar dokumentów2.9 GB
  • Ilość pobrań231 556

Przybylek.Marcin.Ceo.Slayer.2014.POLiSH.eBook-Olbrzym

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

tulipan1962
Dokumenty
fantastyka

Przybylek.Marcin.Ceo.Slayer.2014.POLiSH.eBook-Olbrzym.pdf

tulipan1962 Dokumenty fantastyka Przybylek.Marcin.Ceo.Slayer.2014.POLiSH.eBook-Olbrzym
Użytkownik tulipan1962 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 263 stron)

Krzysztofowi Woźniakowi dedykuję

Rozdział 1 Noc była mroczna jak knowania dyrektora do spraw marketingu. Siąpił deszcz tak gęsty i drobny, że mimo szerokiego ronda kapelusza i wysoko postawionego kołnierza czułem wilgoć między łopatkami. Wydałem mentalną komendę i wyświetliłem na soczewkach1 menu. Nakazałem rozszerzenie barków o pięć centymetrów. Cichy syk, delikatny szelest płaszcza i wyglądałem jak atleta. Teraz buty. Muszę wyglądać na wyższego. Przez dwie sekundy czułem się jak w windzie. Metr dziewięćdziesiąt. O dwadzieścia centymetrów więcej, niż Bozia dała. Czas na voicemorpher. Jest częścią facenetu2 , nieco przeze mnie udoskonalonego. Dotknąłem krtani. Usłyszałem cichy pisk. Chrząknąłem. Zabrzmiałem chrapliwie i nisko. Świetnie. Wyjąłem z wewnętrznej kieszeni lusterko. Nie, żebym lubił się przeglądać – to po prostu narzędzie pracy. Rozejrzałem się. Tkwiłem tuż przy dużym śmietniku na zapleczu restauracji Risky Resort, jednej z najbardziej ekskluzywnych knajp Warszawy. Wczorajszy „Express Poranny” ogłosił wyniki snobistycznego plebiscytu, według którego RR był „najgenialniejszym lokalem elit tuż obok Vanity Night i Legs Notion”. Nawet zaplecze, psiamać, było czyste i w cholerę pachnące. Najważniejsze jednak, że za śmietnikiem nie było kamer. Teraz kamery są wszędzie. Na ulicach, budynkach, przejściach ulicznych, nawet, kurwa, w sraczach. Ale za śmietnikiem? Była jedna, jeszcze tydzień temu, lecz jakiś łobuz stłukł ją kamieniem. Oczywiście miał piętnaście centymetrów wzrostu mniej niż ja, był węższy w barkach, miał pokaźny zarost i okulary blokujące skan siatkówki, co uniemożliwiło rozpoznanie. Należał do grupy kibiców świętujących zwycięstwo Legii, a tych gnoi, jak wiadomo, lepiej nie ruszać. Skąd to wszystko wiem? No zgadnij. Upewniłem się, że przymocowane nad murem śmietnika urządzenie jest wciąż niesprawne, i włączyłem skaner. Nic. Żadna kamera mnie nie widziała. To dobrze, bo gdyby było inaczej, cała akcja wzięłaby w łeb. Wreszcie spojrzałem w lusterko. Elaine, jedna z kobiet, z którymi kiedyś byłem, mówiła, że przypominam aktora ze starych filmów… Eastwooda. Coś w tym jest. Pobrużdżone policzki, mocna żuchwa, spojrzenia nie widać, bo niknie w cieniu rzucanym przez rondo kapelusza. Trzymając wciąż szkło, przeciągnąłem palcem drugiej dłoni po czole tuż nad brwiami. Częścią mojego facenetu jest holomask, przyklejony właśnie nad brwiami,

dość często używany przez kobiety do makijażu, który jest dzisiaj czymś zupełnie innym niż jeszcze trzydzieści lat temu. Dzieci też go używają – na balach maskowych. Gdy cofnąłem rękę, nie wyglądałem już jak Brudny Harry, lecz jak obrzmiały, bladawy, grubowargi i grubożuchwy dyrektor sprzedaży podrzędnego banku. Nie jakiś konkretny dyrektor, tylko taki modelowy, wiecie, przydupas i tchórz. Przechyliłem głowę, żeby światło lampy wpadło pod kapelusz, i zerknąłem na kosmyk włosów. Szatyn. Świetnie. Holomask potrafił podbarwić koafiurę. Moja naturalna grzywa ma kolor dojrzałej pszenicy. Tak mawiała inna kobieta, Mary Jane. Wydawało jej się, że spędzimy razem resztę życia. I ona twierdziła, że wyglądam jak aktor, ale nie Clint, tylko inny twardziel, z kraju kangurów, jedynego sensownego kontynentu. Hogan. Nie Hulk Hogan – ten drugi, kowboj. Paul. I też coś w tym jest. To przez te włosy. Nie wiem, dlaczego kojarzę się płci pięknej z bohaterami zapomnianych filmów. Może dlatego, że walczę o zapomnianą sprawę. Spojrzałem na mur restauracji i wydało mi się, że go widzę. Sylwetka mężczyzny świeciła przez ścianę jak przez matowe szkło. Tylko jego. Innych ludzi nie widziałem, a było tam kilkadziesiąt osób. Zerknąłem na menu soczewek. Trzecia dziesięć nad ranem. Cholernie późno, a prezes wciąż się bawi. Włączyłem podgląd. Rzęsiście oświetlona sala restauracji drżała od głośnej muzyki i krzyków podchmielonych gości. Filip Chmiel, dyrektor zarządzający pionu klientów indywidualnych, zbliżył do pulchnych warg tabletkę Fatstopu. – Panie dyrektorze, nie musi pan tego łykać, przecież świetnie się pan trzyma – odezwała się do niego Katarzyna Tkacz, siedząca na prawo dyrektorka do spraw sprzedaży regionu północno-wschodniego, trzydziestosześcioletnia brunetka o ciemnych oczach, pełnych wargach i uwodzicielskim wyrazie twarzy (mówiono o niej, że ma osobowość histrioniczną, czyli charakteryzującą się przymusem kokietowania mężczyzn). Zatrzepotała rzęsami, z pewnością wydłużonymi optycznie przez holomask. Filip Chmiel rzeczywiście był w miarę szczupły, lecz potrafił utrzymać formę tylko dzięki Fatstopowi. Gdyby nie ten niezwykle drogi preparat, utyłby jak większość obywateli i niewiele mógłby na to poradzić. Moda na jedzenie była wszechogarniająca. Uśmiechnął się do niej i mrugnął. Blady błękit jego tęczówek na chwilę przygasł, a potem znowu się rozjarzył, odbijając liczne lampy restauracji. – Tylko tak mówisz, Kasiu. – Ależ skąd, panie dyrektorze. Naprawdę świetnie pan wygląda.

– No dobrze, skoro tak… – Wychylił się do niej i zagdakał. Był to rodzaj jowialnego śmiechu. Siedzący wokół paziowie z Atrau Finance roześmiali się grzecznie, ale nie trzeba było uważnej obserwacji, by stwierdzić, że bardzo się niecierpliwią. Co ten zgred jeszcze tu robi? To miała być popijawa działu, a to bydlę przyjechało nieproszone, miało chwilę pogadać i najpóźniej o dwudziestej pierwszej spadać na drzewo! Tymczasem prosiak się napił, rozochocił i jeszcze ta Kaśka mu w dupę włazi. Niech spierdala! Myśli dzielnych rycerzy były niemal widoczne nad ich głowami w oparach spożywanego w dużych ilościach alkoholu. Nikt jednak nie był w stanie powiedzieć Filipowi, że to nie jego impreza, że jest tu niemile widziany i że gdyby był dobrze wychowany, już dawno obejrzałby drzwi z drugiej strony. Filip Chmiel, odkąd został naddyrektorem, miał licencję na przemoc, a stanowisko umożliwiło mu nadużywanie władzy w każdym wymiarze. Otoczony ładnymi kobietami mówiącymi miłe rzeczy, pijący Jack Daniel’s Single Barrel za firmowe pieniądze, czuł się jak ryba w wodzie. Gdzie będzie mu lepiej? Bali się go. Czuł to. Uwielbiał ten stan. Dawał mu kontrolę. Dawał mu władzę. – Panie dyrektorze. – Nad Filipem wyrosła nie wiadomo skąd Jadzia Turzyńska, dyrektorka do spraw sprzedaży regionu południowo-wschodniego, przypominająca spoconą mysz kobiecina, która swoją pozycję, jak mawiano, zawdzięczała wielkiemu fartowi, bo z pewnością nie kompetencjom. – Jaka jest według pana różnica między mądrością a inteligencją? Scenę tę obserwował Stach Bukowski, niespełna trzydziestopięcioletni dyrektor departamentu klientów kluczowych, teoretycznie podległy Filipowi, praktycznie zaś raportujący wprost do zarządu. Stach uważał się za tygrysa korporacyjnego, zwierzę biurowe, które zamiast zmysłu powonienia ma czujnik zagrożeń. Lampka kontrolna w jego głowie rozjarzyła się jaskrawą czerwienią. Co ta idiotka robi?! Jest wyraźnie wstawiona, nie jest ładna, a to w kontaktach z Chmielem ma duże znaczenie, koszula lekko wyszła jej zza paska spódnicy, spocony kosmyk mysich włosów przykleił się do czoła, stoi nad nim, co zakrawa na impertynencję… Jeśli dyro nie jest dostatecznie pijany, już za samo skrócenie dystansu babsko może dostać wilczy bilet, a zadawszy to pytanie, praktycznie się pogrążyła! Stach łypnął na Tomka Grabę, kolegę z działu. Podniósł nieznacznie brwi, wybrał

subwokalnie3 jego numer i nadał tit: – Kurwa! Co robić?! Tomek odpowiedział podobną miną, dodając lekkie ściągnięcie kącików ust. – Ta idiotka nie ma instynktu samozachowawczego. Stach pochylił głowę i dotknął lewą ręką skroni, jakby się nad czymś zastanawiał. Wywołał subwokalnie opcję telefonu. Na jego udzie pojawiła się widziana tylko przez niego klawiatura. Szybko wystukał SMS do Tadka Gwoździa, najbardziej zaufanego i przytomnego człowieka w departamencie: Tad, leć do baru i skombinuj szampana. Trzeba tego goryla upić tak mocno, żeby jutro nie pamiętał, co się działo. Szybko! Tadek, siedzący na prawo i nieco za Kasią Tkacz, mrugnął do niego porozumiewawczo, wstał, wygładził poły marynarki i pozornie niedbałym krokiem zbliżył się do baru. Tymczasem Jadzia Turzyńska nie dawała za wygraną. Wpatrywała się w Filipa Chmiela rozmazanym wzrokiem i czekała na odpowiedź. – No… – Dyrektor nie potrafił odpowiedzieć na to skądinąd proste pytanie, co praktycznie było gwoździem do trumny kobiety. – Mądry jest każdy, kto wie, jak i kiedy się odezwać. A inteligencja powinna mu pomóc zachować się tak, żeby prezes był zadowolony! Towarzystwo wokół Filipa nieszczerze zarechotało, bo jego riposta nie była może zbyt odkrywcza, za to zawierała aluzję, że los Jadzi wisi na włosku. – A nie, panie dyrektorze – odparła kobieta, opierając ręce na biodrach. – Bo my się dowiedzieliśmy od dyrektora Bukowskiego… Stach znowu pochylił głowę i rozejrzał się za Tadkiem. Ten kroczył z wiaderkiem pełnym lodu, z którego dumnie wystawała szyjka zielonej butelki. – Panie dyrektorze – wszedł Jadzi w słowo – to od nas! Zdrowie wasze w gardła nasze! Kelner podał kieliszki, a Tadek błyskawicznie napełnił szkło. Stach podniósł swoje i poczekał, aż wszyscy zrobią to samo. Jadzia jednak wciąż stała z rękami na biodrach, nie zdając sobie sprawy, że już praktycznie nie żyje. Bukowski spojrzał na Tadka, wybrał titowo jego kontakt i uniósł leciutko brwi: – Nalej Jadzi. Mężczyzna podał jej kieliszek szampana, czym wreszcie zmienił jej mowę ciała. Teraz trzymała na biodrze już tylko jedną rękę, a gest ten mógł zostać odczytany przez Filipa bardziej jako prowokacja seksualna niż intelektualne wyzwanie. Kobieta wypiła razem z innymi, po czym niebezpiecznie szybko odstawiła kieliszek na stół. – Bo my tu, panie dyrektorze, w zasadzie spotkaliśmy się tak w gronie…

– Co ta idiotka wyprawia?! – Stach usłyszał nieco mechaniczny subwokalny głos Katarzyny Tkacz. – Jadziu! – Bukowski wstał gwałtownie i wyciągnął do niej rękę. – Właśnie mi się coś przypomniało. Przepraszam, panie dyrektorze. – Uśmiechnął się do Filipa i przyłożył palec do ust. – Taka mała sprawa wewnątrzdziałowa mi się przypomniała, a pieniądze nie lubią leżeć. – Tak jest! – Chmiel wyciągnął rękę z kieliszkiem skwapliwie napełnionym przez Tadka szampanem. – Nie siedzieć! Chodzić! Sprzedawać! Towarzystwo wokół niego znowu zarechotało. To było ulubione bezsensowne porzekadło prezesa. Jadzia przeszła w stronę baru. Stach podszedł do niej i zaczął coś tłumaczyć z uśmiechem lekarza, który wyjaśnia śmiertelnie choremu pacjentowi, że tabletki, które mu zalecił, uśmierzą ból, lecz zgon jest nieunikniony. Słuchając go, Turzyńska na przemian bladła i rumieniła się. Filip opróżnił kieliszek i wstał od stołu. Ustawił lewą dłoń tak, by paznokieć kciuka był skierowany na jego twarz, po czym stuknął palcem w jego nasadę. Z pewnością widział teraz na ręce klawiaturę swojego telefonu i z kimś się łączył. W paznokciu dużego palca każdy ma oko mikrokamery. Dzięki temu człowiek widzi, z kim rozmawia, oczywiście gdy nie ma innych kamer. – Frank? To ja – powiedział głośno. Widać był zbyt pijany na tit. – Bądź za dziesięć minut pod Resortem. Tak. No cześć. – Mrugnął i skończył rozmowę. Siedzący wokół niego biesiadnicy udali rozczarowanie. – To już pan dyrektor nas opuszcza? – Katarzyna Tkacz wygięła usta w podkówkę. – No tak, no tak… Bawcie się dobrze! – Filip zachwiał się i szurnął czarnymi lakierkami o noskach z wyrostkami przypominającymi rogi. To był ostatni krzyk mody. – Dziękujemy, panie dyrektorze! – zawołało towarzystwo. Filip machnął im na pożegnanie i pomaszerował nieco zbyt zamaszystym krokiem do łazienki. Jakim cudem to wszystko widziałem? Trzeba się cofnąć o tydzień, kiedy to ze sztucznymi wąsami, brodą i w niebieskich okularach imitujących najdroższe szkła firmy Black&Chrome oraz w wypożyczonym garniturze marki Resling wmaszerowałem do RR, udając oficjela mającego zlustrować lokal, bo „Moja firma rozważa urządzenie w nim imprezy integracyjnej”. Oprowadzający mnie menedżer restauracji, niejaki Charles Figeac, był ujmująco miły, bo widział we mnie „pana dyrektora”, a nie szczura ulicy. Pogardzałem nim za wazeliniarstwo,

ale oczywiście nie dałem tego po sobie poznać. Za to, gdy odwrócił wzrok, a kamery pomieszczenia nie były na nas skierowane, rzuciłem w stronę sufitu w głównym holu i restauracji dwie minikamery. Potem kazałem się zaprowadzić do toalety. W korytarzu rzuciłem kolejną minikamerę, a w łazience jeszcze jedną. Dlatego właśnie teraz miałem wszystko jak na dłoni. Czas wybrać się do pana dyrektora z niezapowiedzianą wizytą. Sprawdziłem jeszcze raz odbicie w lusterku. Wyjąłem z kieszeni rękawiczki. Pewnie się zastanawiacie, po co mi taki nieco staroświecki image – kapelusz, sięgający ziemi płaszcz przypominający romantyczną pelerynę, wysoki kołnierz, rękawiczki. Banał, prawda? Tak mogą myśleć tylko podrostki czytające za dużo e-komiksów. Duże rondo kapelusza chroni przed kamerami ulicznymi. Wciąż montuje się je dość wysoko, więc ta prosta osłona jest zaskakująco skuteczna. Płaszcz maskuje mój faktyczny wzrost i kilka niespodzianek, które ukrywam pod jego połami. Rękawiczki, co najbardziej oczywiste, uniemożliwiają pozostawienie odcisków palców i śladów DNA. Istnieje jeszcze, rzecz jasna, droga kropelkowa, innymi słowy ślina wydalana podczas mówienia i oddychania. Ale to załatwia Blackspray4 . Wyjrzałem nad krawędzią śmietnika. Kamera na ścianie przesuwała się w przeciwnym kierunku. Ruszyłem. Miałem około dziesięciu sekund. Nawet gdyby mnie zauważyła, widać byłoby tylko płaszcz i kapelusz, ale strzeżonego… i tak dalej. Drzwi zaplecza były otwarte. Zawsze tak jest, gdy restauracja działa. Wsunąłem się do środka. Teraz trudny fragment: przejść do części hotelowej przez łącznik techniczny otwarty na kuchnię, spiżarnię i magazyny. Tam też są kamery. Zobaczy mnie ochrona, o ile nie śpi. O trzeciej w nocy to jednak mało prawdopodobne. W kuchni też nikogo nie ma. Została jedynie obsługa baru, zresztą ku rozpaczy pracowników Atrau Finance, którym nie mieści się w głowie, jak można pozbawić gości ciepłego posiłku o tak typowej dla serwowania potraw godzinie. Nie rozumieją, że obsługa nic nie ma z tysięcy euro, które firma zostawi w Risky Resort. Zarobi właściciel, jego żona, dzieci, pies, może trochę skapnie się niektórym menedżerom, na przykład temu od kontaktów z klientami. A reszta zadowoli się pensją i napiwkami, których od wyrobników z firmy ubezpieczeniowej może się nie doczekać. Przemknąłem tak szybko, jak to możliwe, z rezygnacją przyjmując do wiadomości, że brązowy kolor płaszcza i kapelusza są już spalone, bo zostaną nagrane przez kamery. Chociaż w sumie to wszystko jedno. Brąz jest modny, a ubrania zmieniają barwy na życzenie. Wreszcie znalazłem się w korytarzu prowadzącym do łazienki. Wyciągnąłem zza poły płaszcza dużą holoplakietkę „Awaria toalety, prosimy korzystać z damskiej” i przykleiłem ją do drzwi.

Wsunąłem się do środka. Filip Chmiel był w środkowej kabinie. Sikał głośno, lejąc prosto w lustro wody. Z pewnością nie czytał o badaniach, które wykazały, że takie oddawanie moczu generuje obszerne mikrorozbryzgi, w rezultacie czego wszystko dookoła zostaje pokryte cienką warstwą uryny. Jego wymuskane spodnie marki Tommy Hilfiger, krawat i poły marynarki także, o złotym Roleksie nie wspominając. Wypuścił gazy z głośnym balotowaniem śluzówki odbytu. Jak na moje ucho miał kłopoty z zapaleniem guzków krwawniczych zwanym powszechnie hemoroidami. Firmy farmaceutyczne zadbają, żeby się nigdy do końca nie wygoiły. Podszedłem do kabiny. Spłyciłem oddech. Nie chciałem wdychać… jego metabolitów. Teraz jest faza strząsania kropli. I spłuczka. Idealnie. Uderzyłem metalowym barkiem w skrzydło drzwi. Oczywiście ich nie zamknął, bo kto wejdzie do kabiny półboga, ma przesrane do końca życia. Nie naddyrektor boi się wasali, ale wasale boją się naddyrektora. Odbił się i uderzył głową w ścianę. Ręce miał przy rozporku. Doskonale. Widzisz, panie, nawet ty chadzasz w pewne miejsca piechotą, nawet ty. – Co jest, do kurwy nędzy?! – wrzasnął głosem władczym i wściekłym. – To ja, panie dyrektorze. – Mój głos brzmiał dostatecznie nisko i chrapliwie. Był niemożliwy do rozpoznania. Wymierzyłem mu potężny cios w tył szyi. Jęknął. Znałem efekt takiego uderzenia – błysk w oczach, wstrząśnienie mózgu, spory ból w obrębie szyi tudzież głowy i nieznośne uczucie bycia miażdżonym przez młot pneumatyczny. To wszystko, połączone z odurzeniem alkoholowym, mogło mieć tylko jeden skutek: spodnie opuszczone do kolan, modlitewna poza i łeb skurwiela tuż nad świeżo spłukaną muszlą klozetową. Lepiej być nie mogło. Znaczy, mogło – gdyby nie zdążył spuścić wody. – Czego, do cholery?! – jęknął już nieco mniej władczo. – Kim jesteś? – Obejrzał się przez ramię. – Moje imię to sprawiedliwość, skurwysynu. – Walnąłem go pięścią w policzek. Łeb odskoczył i odbił się od muszli. Została tam plama czerwieni. – Sprawiedliwość – powtórzyłem i zdzieliłem go jeszcze raz. Nie dawał za wygraną. Podniósł łeb. – Ratunk…! Grzmotnąłem go tak, żeby stracił przytomność. Obmierzła gęba zamknęła się. Wyciągnąłem go z kabiny i ułożyłem na posadzce. Zetknąłem kciuk i palec serdeczny, uruchamiając pole elektromagnetyczne w rękawiczce, i zdarłem mu z twarzy facenet, żeby nie mógł wezwać

policji. Tej siatki nie da się tak po prostu zdjąć, trudno ją też uszkodzić. Żeby ją komuś oderwać od twarzy, trzeba urządzenia wytwarzającego pole podobne do tego, jakie wytwarza kształtka do jej nakładania. Odpowiedni gest uruchamiał w moich rękawiczkach taką aurę. Wrzuciłem ledwie widoczną pajęczynę do sedesu i spuściłem wodę. Wróciłem do mężczyzny i wyciągnąłem z wewnętrznej kieszeni płaszcza dozownik z czerwoną farbą. Gdy było po wszystkim, wyjąłem Blackspray. Psuje się od niego cera, ale Chmiela z pewnością stać na Ys5 . Wyszedłem z łazienki, zdjąłem z drzwi plakietkę i upewniwszy się, że nikt mnie nie widzi, wymknąłem się z restauracji. Gdy przesadziłem jednym susem ogrodzenie i przekonałem się, że nie widzą mnie już kamery lokalu, skorzystałem z przejścia podziemnego, które prowadziło w pięć różnych miejsc. Wsunąłem się we wnękę techniczną, zmieniłem kolor płaszcza i kapelusza na czarny, nakazałem przekształcenie kołnierza w stójkę i dodałem koloratkę. Obniżyłem wysokość butów o dziesięć centymetrów. Teraz wyglądałem jak ksiądz. Holomaskowi poleciłem zmienić oblicze na pobożne, wygładzone i blade. Dołączyłem do ludzi. Trzysta metrów dalej, pośród setek innych, tuż przy podziemnym pubie Hell’n’Stuff stał mój glide6 marki Honda, model Inoshiro 777, którego nazwałem Sumo. Na tę akcję pokryłem go matową czernią. Jeśli dojdę do niego, zanim Chmiel zacznie się drzeć, misja zakończy się sukcesem. Doszedłem. Otworzyłem drzwi, usadowiłem się na miękkim siedzisku i z piskiem opon ruszyłem podziemną autostradą. Gdy dotarłem do apartamentu, była trzecia pięćdziesiąt trzy. Doskonała pora na powrót do domu. Drzwi otworzyły się automatycznie, rozpoznawszy mój radiowy kod kreskowy. Światło było takie, jak lubię – rozpalało tylko dyskretne punkty w podłodze, tuż przy ścianach. Marvin rozpoznał mój stan emocjonalny i włączył cichą muzykę jazzową. – Dzień dobry, panie Roddy – powitał mnie mechanicznym głosem i wychynął zza kuchennego blatu po lewej stronie od wejścia. Marvin był humanoidalnym, metalicznie granatowym robotem domowym firmy Honda. Model UHR-75DL, gdzie „DL” oznaczało „De Luxe”. Każdy klient chce mieć towar de luxe, nawet jeśli wie, że istnieją jeszcze modele 85DL, 95DL, 105DL i 1000DL, nie licząc oczywiście linii Akura, czyli robotów dla takich chujów jak Filip Chmiel. – Cześć, Marvin. – Jak minął dzień?

– Nie najgorzej. – Zaparzyć kawy? Wiem, że nie pasuje do pańskiego DNA… – Nie, dziękuję, zrób mi drinka. – Tullamore Dew z lodem? – Nie inaczej, Marvin, nie inaczej. Ale najpierw upierz to. Zdjąłem kapelusz i rzuciłem mu. Złapał go bezbłędnie. Odpiąłem płaszcz i rzuciłem także. Przyjął go na przedramię. Cisnąłem rękawiczki. Chwycił je trzecią ręką. – Tak, sir. Humanoid podszedł do znajdującego się niemal w centrum salonu cylindra łączącego sufit z podłogą. Miał dwa i pół metra średnicy. Mieściły się w nim garderoba oraz pralnia. Półokrągła ściana bezszelestnie przesunęła się, odsłaniając pokaźny moduł czyszczący. Marvin zajął się pracą, a ja… No właśnie. Gdyby ktoś zobaczył mnie teraz, bez płaszcza, zrozumiałby, jakim cudem przeskoczyłem przez płot i skąd się wzięła moja pewność, że poradzę sobie z wyższym ode mnie o piętnaście centymetrów Chmielem. Stałem w rusztowaniu, które bez trudu rozpoznałby każdy żołnierz, strażak, mechanik i… staruszek. Był to egzoszkielet. Konkretnie typ Hektor Hondy, używany powszechnie przez niedomagających leciwych a bogatych obywateli cywilizowanych społeczeństw. Gdy dziadek chce sięgnąć do wysokiej szafki, Hektor podwyższa podeszwy i zamienia się w windę. Gdy babcia chce skopać ogródek, w egzoszkielecie zrobi to bez większego wysiłku. Gdy dziadunia bolą plecy, musi wnieść na piętro jakiś ciężar, a wnusia nie ma w pobliżu, w tej uprzęży przeniesie pakunki, gwiżdżąc przy tym Marsyliankę. Mój Hektor tylko nieznacznie został zmodyfikowany. Powiedziałem w serwisie, że ojciec bardzo lubi długie spacery, więc zamontowano w nim większą baterię, wyjaśniłem, że ćwiczy tai-chi, więc zapewniono maksymalną mobilność, dodałem, że uwielbia czasami poboksować (trochę się zdziwili), więc zwiększono moc siłowników i część wymieniono na dynamiczniejsze. Nasz klient, nasz pan. „Pański ojciec może teraz iść na wojnę”– zażartował serwisant. Uśmiechnąłem się do niego, nie komentując. On także był szczęśliwy, inkasując sześćdziesiąt tysięcy euro. Tak, tak, na tym świecie, na tym cholernym, skorumpowanym świecie rządzonym przez pieniądz, wykrzywiającym charaktery, poniewierającym ludźmi, nie ma niczego za darmo. Przytknąłem palce wskazujący i serdeczny do czytnika na centralnej klamrze egzoszkieletu. Z sykiem puściły mocowania na barkach, klatce piersiowej, potem biodrach, udach, łydkach, wreszcie na ramionach i przedramionach. Odetchnąłem i wyszedłem z urządzenia, wykonując kilka wymachów rękami. – Hektor, do szafy.

Egzoszkielet wykonał kilka pokracznych kroków, poczekał, aż Marvin uprzejmie obróci centralny cylinder, po czym wlazł w swój slot. Majordomus zamknął cylinder. Gości prawie nie miewam, ale nie chciałbym, żeby przez przypadek ktoś zobaczył w mojej szafie egzoszkielet. Zaczęłyby się pytania: „Po co ci to?”, „Jesteś strażakiem?”, „Policjantem?”, „Czekaj, to jest model rehabilitacyjny! Jesteś chory?!” i tak dalej. W oczach stanęła mi Michelle, jedna z moich byłych. Tej usta nigdy się nie zamykały. Wciąż o coś pytała. Rozpoczynała dzień od pytań i kończyła go na pytaniach. Ciągle te pytania. Coś pierdyknie za oknem, a ona „Co to?!”, tak jakbym widział przez ściany. Wychodzimy na ulicę, na chodniku są kałuże. „To padało?!”. Nie, w mordę, anioły miały zapalenie cewki. Usłyszałem cichy syk serwomechanizmów. Marvin podszedł z drinkiem. Przyjąłem z jego mechanicznej ręki szklaneczkę. Stanąłem przy oknie i wciągnąłem pierwszy łyk, słuchając delikatnych pasaży granych na fortepianie i kontrabasie. Bobby Brown. Genialny kompozytor. Przełknąłem. Whiskey miała smak krwi. Pobiłem człowieka. Z pewnością wywołałem wstrząśnienie mózgu. Być może złamałem kość policzkową. Pewnie pękła mu skroń, gdy uderzyłem drugi raz, jeszcze w kiblu. Prawdopodobnie skruszyłem jeden bądź dwa wyrostki kolczyste kręgów szyjnych. Wyleczenie tego wszystkiego potrwa dobre dwa miesiące, a szyja będzie go bolała przynajmniej rok. Niewykluczone, że na starość będzie odczuwał bóle karku. Jak zwykle w takich sytuacjach powracają pytania: Czy muszę to robić? Czy muszę nieść ból? Żeby odpowiedzieć sobie na nie, musiałbym się cofnąć o miesiąc. Stach Bukowski, Protazy Tarnowski i Daniel Czmuda siedzieli w gabinecie Filipa Chmiela dobre pół godziny, a dyrektor wciąż milczał. Stach wyczuwał u Prota i Daniela strach. Ten drugi się pocił. – Dlaczego nas wezwał? – wysłał tit do Stacha i Prota. – Wiecie, o co chodzi? Tarnowski ledwie zauważalnie pokręcił głową. Stach uniósł nieznacznie prawą brew. Tę, której Chmiel nie mógł widzieć, bo widział lewy profil Bukowskiego. Stach wiedział, że Chmiel jest jak pies gończy. Albo raczej jak pobity kiedyś przez podpitego właściciela wiejski kundel, który przez to doświadczenie stał się wyczulony na jedną tylko emocję: lęk. Wyczuwał go wszystkimi porami, żywił się nim jak każdy zakompleksiony gryzipiórek. Dlatego Bukowski starał się nie bać. Przypominał sobie

bohaterów filmów i książek, które pasjami oglądał i czytał, tych niezłomnych i niezniszczalnych. Nie bać się. Nie dać sukinsynowi satysfakcji. Cisza się przedłużała, a Danielowi zaczynały chyba puszczać zwieracze. Bukowski zerknął na biurko szefa. Chmiel siedział za nim jakby niepomny obecności podwładnych. – Wydrukuj to – rzucił do Emmy, białego humanoidalnego robota stojącego po jego prawicy. Emma odwróciła się i z cichym szumem serwomotorów zbliżyła do trójwymiarowej drukarki, która, zanim jeszcze dron do niej podszedł, zaczęła konstruować jakiś obiekt. Chmiel spojrzał wreszcie na gości. – Pewnie zastanawiacie się, co tutaj robicie? Oto biję się z myślami, czy nie wypierdolić was z roboty. Ciebie nie. – Wskazał wzrokiem Bukowskiego. – Ty masz wyniki. Ale was dwóch powinienem wypieprzyć. – Wstał zza biurka i podszedł do nich, ale nie usiadł na blacie. Stał. To dawało mu poczucie władzy. – Co wy, do jasnej cholery, robicie w tych swoich departamentach? Pierdzicie w stołki?! To potrafi każdy oprócz Emmy. Daniel lękliwie się uśmiechnął. Stach pozostał niewzruszony. – Zrób to – odezwał się Protazy. – Co?! – Wypierdol mnie. Zrób to. Nie zastanawiaj się. Bukowski spojrzał z szacunkiem na Prota Tarnowskiego, dyrektora departamentu small business. Tarnowski nie wstał, bo gdyby to zrobił, naddyrektor na pewno by go wylał. Siedział. Ale patrzył Chmielowi prosto w oczy i nic nie wskazywało na to, że się boi, chociaż musiał się bać. Filip patrzył na niego dłuższą chwilę. Prot poszedł na pełną konfrontację. Oko w oko, czoło w czoło. Teraz nie byli już zwierzchnikiem i podwładnym, ale Filipem i Protazym, a to oznaczało, że ten pierwszy mógł przegrać, bo oprócz władzy nie miał niczego. Chmiel, wylany z roboty, jest tylko biednym białym pędrakiem, którego można bez trudu przeciąć łopatą albo zdeptać, nawet gołą stopą. Właśnie w tym momencie Prot wyrwał mu z rąk najważniejszy oręż, usunął zza pleców fasadę Atrau Finance. Stach patrzył i się uczył. Sztuka przetrwania w korporacji wymaga umiejętności szybkiej adaptacji. Zachowanie Tarnowskiego było godne odnotowania. Od strony drukarki dobiegł cichy gong. – Emma, przynieś wydruk – odezwał się Filip, wciąż patrząc Tarnowskiemu w oczy. Robot podszedł i wręczył mu przedmiot. Ani Stach, ani Daniel, ani Protazy nie odważyli się spojrzeć na humanoida. Wszyscy patrzyli na Chmiela. Ten zaś położył przed Danielem to,

co przyniósł mu dron. Popatrzyli zdumieni. Była to brązowa, plastikowa, przypominająca ludzką kupa. Wyglądała jak prawdziwa. Niemal czuć było niemiły zapach. – Wypierdalasz – Filip rzekł zimno do Czmudy i odwrócił się do nich plecami. – Weź to gówno ze sobą do innej firmy – rzucił przez ramię. Były już dyrektor departamentu kontroli umów podniósł się, jakby przed chwilą otrzymał w plecy kilka uderzeń żelaznym prętem. Wyciągnął drżącą rękę i po chwili wahania ujął plastikowy przedmiot. Stach wzdrygnął się. Chciał mu dać do zrozumienia, żeby tego nie robił, ale nie mógł wpłynąć na jego decyzję. Gdyby w tym momencie Czmuda się postawił, Chmiel posłałby za nim wilczy bilet i Daniel mógłby się pożegnać z branżą ubezpieczeniową. Mowa ciała Filipa wskazywała, że spotkanie dobiegło końca. Protazy i Stach także wstali. Wymienili spojrzenia i razem z Danielem opuścili gabinet. Ledwie sapnęły za nimi drzwi, Chmiel rzucił do Emmy: – Poproś tu Lidię Różewicz. Natychmiast. – Tak, proszę pana. Trzy minuty później do gabinetu weszła niewysoka blondynka o kwadratowej twarzy zdradzającej objawy zatrucia pokarmowego. Miała zapadnięte policzki i zielonkawe cienie pod oczami. Albo w jej facenecie nawalił holomask, albo było z nią naprawdę źle. – Lidia, co to jest? – Filip rzucił na biurko plik papierów. Różewicz natychmiast rozpoznała warunki ogólne ubezpieczenia na życie. Sama je konstruowała. Zajmowała się tym od dziesięciu lat. – Warunki? – odparła cicho. – Srarunki, nie warunki! – warknął Chmiel. – Czytałaś je? Gdyby to pytanie zadał ktokolwiek inny, starsza specjalistka departamentu umów uznałaby, że jest kretyńskie, ale zadał je Filip Chmiel, dyrektor pionu odpowiedzialny za sprzedaż. Bóg i władca. – Oczywiście, panie dyrektorze. – Na pewno? – Panie dyrektorze, wiele razy. Sama je pisałam. – Wiem, że sama je pisałaś. Gdyby pisał je ktoś inny, wezwałbym kogoś innego, prawda? – Oczywiście. – Dlatego pytam: Czytałaś je? – Tak, panie dyrektorze.

– I nic ci nie wpadło w oko? – No… nie. – A czytasz, kurwa mać, gazety?! Ekran! Chmiel uruchomił wyświetlacz stojący na prawo od biurka. Wielki trójwymiarowy prostokąt rozpalił się i pokazał stronę tytułową „Wolnej Europy”. Lidia panicznie przejrzała nagłówki. „Prezydent Rajski wraca ze Stanów Zjednoczonych”, „Konflikt turecki nasila się”, „Jacques Yon uruchamia nietypową sieć sklepów”, „Tornado Katarzyna uderza w brzegi Hiszpanii”… O to chodzi? Ale ona zajmuje się życiówką… „Choroby wibracyjne zbierają żniwa”. Przełknęła ślinę. – Widzisz? – spytał. – Widzisz? Spojrzała na niego niepewnie. Milczała. – No, kurwa, płacę debilce czy specjalistce? Dla kogo zarabiasz pieniądze? Dla nas czy dla klientów? Różewicz znowu przełknęła ślinę. – Zadałem ci pytanie! – warknął Chmiel. – Dla firmy, panie dyrektorze. Filip chwycił papiery z biurka i z impetem cisnął je na podłogę. – To teraz, kurwa, przeczytaj, coś tam napisała! Paragraf sześćdziesiąt dwa! No czytaj! Kobieta kucnęła i drżącymi palcami zaczęła zbierać umowę. Wielkim wysiłkiem woli stłumiła spazm szlochu. Wstała i próbowała odnaleźć właściwą stronę. Mimo że znała wszystko niemal na pamięć, nagle mózg odmówił jej posłuszeństwa. Litery się mieszały, punkty gubiły. Wspomniała córkę, która twierdziła ostatnio, że źle wygląda. Przypomniała sobie matkę: „Córeczko, ciągle siedzisz w tej klimatyzacji. Kiedy ostatni raz brałaś urlop?”. Nie mogła odnaleźć wskazanego paragrafu. Kilka kartek znowu upadło na podłogę. Filip stał z rękami w kieszeniach. Spokojnie czekał, aż kobieta je pozbiera. W końcu Lidia znalazła właściwy punkt. – Świadczenie nie zostanie wypłacone w przypadku zaistnienia niezgłoszonych w chwili podpisania umowy chorób, takich jak… – Czy jest tam słowo o chorobach pochodzenia wibracyjnego? Specjalistka przebiegła wzrokiem dokument, ale doskonale wiedziała, jak brzmi odpowiedź. – Nie, panie dyrektorze – wyszeptała. – Czy jest tam definicja chorób wibracyjnych?

– Nie, panie dyrektorze. – Czy znasz statystyki zachorowań na choroby wibracyjne? – Ale panie dyrektorze, definicja takich chorób nie została jeszcze stworzona… Statystyki są złe, znam je, ale trudno powiedzieć, czy zaniki mięśni, osteoporoza i… i wiele innych to wynik wibracji czy… Filip spojrzał na nią jak na niedorozwiniętą. – Jeszcze słowo i cię zwolnię. W gabinecie nastała cisza. Nawet Emma zatrzymała się, chociaż przygotowywała południową kawę dla dyrektora. – Jeszcze chwila – szepnął Chmiel – i cię zwolnię. Zacznij myśleć. Lidii Różewicz zaschło w ustach. Próbowała coś powiedzieć, ale język miała twardy niczym drewno. Do tej pory tylko słyszała o takich objawach. Teraz ich doświadczała i zrozumiała, że nie są literacką przenośnią. – Co trzeba zrobić? – wyszeptał Filip. – Dopisać „choroby pochodzenia wibracyjnego” – wychrypiała. – Dodać odnośnik i umieścić ich definicję drobnym drukiem w załączniku umowy. Użyć języka medycznego, prawnego i ubezpieczeniowego. Uwzględnić wszystkie choroby, które według badań mają wśród prawdopodobnych przyczyn drgania przemysłowe. Filip patrzył na Lidię i nic nie mówił. Gdy przestąpiła z nogi na nogę, odezwał się wreszcie: – Co tu jeszcze robisz? Kobieta przez chwilę nie ruszała się z miejsca. Chciała powiedzieć, że taki zapis może spowodować kłopoty. Dział świadczeń otrzyma setki telefonów od zdenerwowanych klientów. Jak to ująć? Jak powiedzieć? – Panie dyrektorze – odezwała się wreszcie – a… od strony prawnej? Chmiel bezwstydnie zaczął dłubać w nosie. – Jesteś prawniczką? – No, nie… – Jakie masz wykształcenie? – Ekonomiczne. – To nie martw się o prawników, dobrze? A może chcesz zmienić dział? – Nie, panie dyrektorze. – Podoba ci się twoja praca? – Bardzo, panie dyrektorze.

– Na pewno? – Tak. – Ale na pewno? – Tak. – A pensja ci się podoba? – Oczywiście, panie dyrektorze. – To świetnie. W tym roku o premii możesz zapomnieć. Do widzenia. Mam pilny telefon. Lidia wyszła. Gdy zamknęła za sobą drzwi, spazmatycznie zassała powietrze, a papiery, które kurczowo przyciskała do piersi, znowu się rozsypały. Sandra Adamowicz, sekretarka Filipa Chmiela, podeszła i pomogła je zbierać. Nie odzywały się do siebie. Mimo że drzwi były dźwiękoszczelne, Sandra domyślała się, co zaszło, i wiedziała, że żadne słowa teraz nie pomogą. Różewicz szła korytarzem, starając się wyrównać oddech, ale nie bardzo jej to wychodziło. Mijając kolejny zakręt, wrzuciła pomięte dokumenty do niszczarki. Wydała subwokalnie polecenie swojemu komputerowi, żeby otworzył warunki ubezpieczenia. Zanim dotarła do działu, ekran przy jej stanowisku już je wyświetlał. Koleżanki i koledzy patrzyli na nią ze współczuciem. – Czego chciał? – spytał Krzysztof Zawada, jej najbliższy współpracownik i zastępca. Sprytny, wesoły i niebrzydki brunet. – Kazał zmienić warunki. – Gdzie? – Dodać choroby wibracyjne. – Przecież nie są zdefiniowane! – odezwała się Kasia Kamińska, drobna, krótko obcięta blondynka siedząca naprzeciwko Krzyśka. – Kazał je zdefiniować – powiedziała Lidia. Zawada zbladł i odsunął się od biurka. – Przecież to… kryminał. Różewicz wzięła głęboki wdech. – Alfred – odezwała się do działowego robota – zrób mi kawę. – Latte, proszę pani? – Jak zwykle, kochanie. Kasia uśmiechnęła się. Jeśli Lidka mówi do Alfreda „kochanie”, to znaczy, że już się

zbiera. Była twarda. Najtwardsza, jaką Kasia znała. Jej poprzedniczka, Helena Stein, dostała zawału serca po dwóch latach pracy pod Filipem. Żartowano, że w jego dziale jest „radiacja”. Wcześniej czy później wszyscy umierają. – To dla mnie też – odezwał się Krzysztof. – I dla mnie – zawtórowała mu Kasia. – Pomóc ci? – spytał zastępca. – Nie. – Lidia pokręciła głową. – Nie chcę was w to wrabiać. – Ale czekaj, naprawdę tak powiedział? – Krzysztof znowu przysunął się do biurka. – Naprawdę kazał zdefiniować?… Pod to można podciągnąć wszystko! Wszystko! Miażdżycę, reumatyzm, choroby układu kostno-stawowego, zwyrodnienia. Rany boskie, facet oszalał! – Nie, Krzysiu. Atrau Finance ma po prostu świetnych prawników. – To jest chore – szepnęła Kasia. – Co? – spytał Zawada. Młodsza specjalistka do spraw ubezpieczeń Katarzyna Kamińska zacisnęła usta i pokręciła głową. Czy miała powiedzieć otwarcie, że zapis, który jej szefowa za chwilę umieści, doprowadzi do nieszczęść dziesiątek tysięcy ludzi? Takie rozmowy nie były mile widziane. „Nie filozuj. Licz”, brzmiało naczelne hasło działu. Nie zastanawiano się, jakie są następstwa wprowadzanych przez nich warunków ogólnych. Liczył się zysk. Tylko zysk. 1 W roku 2048 powszechne jest używanie soczewek narogówkowych wyświetlających obrazy wprost na siatkówce właściciela. Dzięki nim można się komunikować z facenetem i innymi urządzeniami. 2 Facenet jest niewidzialną nanosiatką, którą każdy cywilizowany człowiek nakłada na twarz tuż po porannej toalecie. Facenet umożliwia mowę subwokalną, zbiera informacje o stanie zdrowotnym i energetycznym człowieka, stanowi także jego „radiowy kod kreskowy”, dzięki któremu właściciel facenetu jest rozpoznawany przez jego urządzenia. 3 Mowa subwokalna to bezgłośne mówienie. Podczas tego procesu mózg wysyła sygnały do mięśni artykulacyjnych, ale używający tej formy komunikacji człowiek powstrzymuje je. Czujnik elektromiograficzny umieszczony w każdym facenecie przechwytuje te impulsy i zamienia na słowa. Mowa subwokalna nazywana jest także technotelepatią, w skrócie „titem”. 4 Nielegalny aerozol zawierający enzymy rozkładające DNA. Szkodliwy dla skóry i dróg oddechowych. 5 Ys (skrót od „young skin”) – ogólna nazwa kremów wpływających na białko NF-kappaB, które włącza i wyłącza gen starzenia się. Kremy te są niezwykle drogie. Rezultatem ich działania jest odmłodzenie skóry. Maksymalny efekt pojawia się po dwudziestu ośmiu dniach. 6 Powszechna nazwa kabinowych motocykli.

Rozdział 2 Obudziłem się o dziewiątej trzydzieści. O wiele za wcześnie jak na mój gust, ale nerwica, która ostatnio mnie dręczy, nie pozwalała na dłuższy sen. Za to wizje, które miałem w nocy, były cudowne. Nic dziwnego – zapłaciłem za nie. Dotknąłem niewielkiej perełki, która ozdabiała moją szyję obok jabłka Adama. Po przeciwnej stronie tkwiła taka sama. Były tam czipy zwane binami1 , które rozprowadzały wzdłuż tętnic nanonici docierające do wszystkich zakamarków mózgu. To standardowy wszczep. Praktycznie każdy ma biny. Ułatwiają diagnostykę – lekarz nie musi pytać, gdzie boli, bo widzi twój mózg. Nie musisz też czekać na przypadkowe sny, bo możesz je zwyczajnie zaindukować. Śniąc, uaktywniamy korę wzrokową. Jeśli prześlemy do niej odpowiednie impulsy, zobaczymy we śnie to, czego sobie życzymy. Takie i-dreams2 nie są drogie, za to bardzo modne. Oczywiście królują marzenia erotyczne, ale nie brak też fantastycznych przygód czy podróży, całkiem zresztą szczegółowych. Dzięki binom mogłem również zapisywać zwykłe, naturalnie pojawiające się sny i potem je oglądać. Duża sprawa. – Już pan wstał, sir? – spytał Marvin, gdy wyszedłem z sypialni. – Jak widzisz. Wyświetl moje sny. Nie musiałem tłumaczyć, że chodzi o naturalne, nieindukowane. Marvin, podobnie jak drukarka, pralka, whirl3 i komputer, był zintegrowany z domową siecią, więc wiedział, że miałem tej nocy dwa i-dreams. Na ścianie mojego apartamentu nie ma prawdziwych obrazów. Wszystkie są wyświetlane przez inteligentne tapety. Jeden z nich, największy i trójwymiarowy, pełni funkcję głównego ekranu. Ulokowany jest naprzeciwko okna. Zobaczyłem na nim prezesa Chmiela z wielką, zakrwawioną paszczą przecinaną na pół moim toporem. Potem jego sekretarkę, Sandrę Adamowicz, z którą… No tak. Mało mi było erotycznych doznań. Następne sny ukazywały miasto nocą – jakieś goniące mnie cienie i otaczające ze wszystkich stron głosy. Ostatnie marzenie senne przedstawiało łąkę i mnie biegnącego, śmiejącego się i śpiewającego! Jaka ładna piosenka! Śpiewam ją Richardowi Stone’owi, mojemu ulubionemu pisarzowi. Pomyśleć, że kiedyś ludziom mogły się śnić całe symfonie, interesujące dialogi, a potem nic z tego nie pozostawało. Dzięki dzisiejszej technologii już tego nie zgubisz.

– Marvin, zgraj ten ostatni sen do folderu „Sny dwa tysiące czterdzieści osiem”. – Tak, sir. Poszedłem do łazienki. Lustro wyświetliło prognozę pogody. Słonecznie, dwadzieścia stopni, niewielkie zachmurzenie, ciśnienie spada. Niedobrze. Źle się czuję, gdy spada. Obok pojawiło się okno wiadomości. – Wyświetl – rzuciłem tit. Nic się nie stało. No tak. Jak zwykle zapomniałem nałożyć facenet. Podszedłem do modułu wiszącego na ścianie na lewo od lustra. Miał kształt mojej twarzy. Przytknąłem do niego facjatę i otworzyłem szeroko oczy. Maszyna nałożyła mi soczewki i sieć tak cienkich nitek, że tylko kontrolka migająca w polu widzenia poświadczała, że lensy są na miejscu, a facenet został prawidłowo umieszczony. Oderwałem się od ściany i tym razem powiedziałem na głos: – Wiadomości. Część lustra zamieniła się w wyświetlacz. – W Tokio ruszył pierwszy na świecie aerotrain łączący Ginzę z lotniskiem. Ta supernowoczesna linia komunikacyjna pozwala rozwinąć prędkość pięciuset kilometrów na godzinę w ciągu zaledwie dziesięciu sekund! Pierwsi pasażerowie twierdzą, że czuli się, jakby lecieli samolotem… Cudownie. Brawo dla skośnookich… Podszedłem do sedesu, by ulżyć pęcherzowi. Na prawo od newsów pojawiła się analiza moczu. – Powinien się pan nawodnić, sir – odezwał się zza moich pleców Marvin. – Gratuluję wątroby. Po whiskey ani śladu. Poza tym wszystkie parametry w normie. – Marvin, mógłbym mieć trochę prywatności we własnej łazience? – Oczywiście. – A z tą wątrobą… bez przesady. Nie wypiłem wiele. – Jeśli pan tak mówi, sir… Marvin jest nieobliczalny. Sprzedawca nakłaniał mnie, żeby włożyć w jego układy logiczne pięćset tysięcy moich neuronów i, rzecz jasna, trochę komórek glejowych. „To tyle co nic – twierdził – a maszyna zyska pewne cechy organizmu żywego. Jest różnica między czystymi robotami a ożywionymi. Te drugie są bardziej niezawodne, potrafią się regenerować…” I zgodziłem się, co oczywiście kosztowało dodatkowych pięć tysięcy euro. W ten sposób Marvin z urządzenia kosztującego trzydzieści tysięcy stał się urządzeniem kosztującym trzydzieści pięć, które zaczęło wygłaszać pod moim adresem kąśliwe uwagi.

Ledwie nakremowałem twarz po goleniu (nie, nie stać mnie na kremy Ys), usłyszałem sygnał telefonu. – Odbierz na głównym ekranie – nakazałem robotowi, wychodząc z łazienki. – Nie śpimy, nie śpimy! – pozdrowił mnie z ekranu Stach Bukowski. Jechał samochodem. Mam nadzieję, że nie zauważył, że lekko zesztywniałem. – Cześć, Stachu! – rzuciłem wesoło. – Nie, nie śpię. Pracuję. – W pidżamie? – Ja, w przeciwieństwie do ciebie, naprawdę korzystam z komórek mózgowych i nie robię tego, co mi każą… – Ale to, co uważasz za słuszne – wszedł mi w słowo. Znał tę złośliwość nie od dziś. – Jadę właśnie do pracy i mam fajny news. – Wyszczerzył zęby. Aha. Czyli nie ma pojęcia, że wiem, co chce mi powiedzieć. Bardzo dobrze. – Za dwieście metrów po prawej jest McDonald – odezwał się jego wóz. – Mam się zatrzymać na kawę? – Tak – rzucił do maszyny. Oczywiście jej nie prowadził. Czas to pieniądz. Dla Stacha wóz był lepszym biurem niż biuro właściwe. W sumie nie wiedział, po co do niego jeździ, skoro tę samą robotę mógłby wykonywać w domu. „Względy integracyjne”, argumentowały „haery” i w jakimś tam stopniu miałyby rację, gdyby nie to, że te „względy” odbierały pracownikom czas prywatnego życia. – To co to za news? – spytałem. – Kawy, sir? – rzucił Marvin. – Nie, Marvin, poproszę zieloną herbatę. Mocną. – Uuu, nie oszczędzamy się, co? Wyglądasz jak psia kupa. – Nie stać mnie na Ys. – To błąd. W twoim wieku powinno być cię stać. Ale jak się nie chce pracować w korporacji, tylko wybiera się wolny zawód… – Stachu, co to za news? – No nie uwierzysz! – Błękitne oczy Bukowskiego rozbłysły wesołością, a jego blond grzywa zakołysała się jak u lwa. Zdziwiłbyś się, przyjacielu. – Dawaj. – Ale poczekaj, bo to jest taki, proszę ciebie, news, a ty, jak na mój gust, jesteś za mało podniecony. Ja jestem niecodziennie podekscytowany, tak mocno, że dzisiaj w ogóle nie spałem. Zresztą pewnie nikt w dziale.

– Co się stało? Stach przyjął z mechanicznych rąk czerwony kubek z nadrukiem Have a nice day with Mac’s, ustawił go w chwytaku auta i zatarł ręce. – Święto! Mamy święto! – Stachu, gadaj, o co chodzi. – Usiadłem w fotelu i także przyjąłem kubek, ale metalowy i nie kawy, tylko herbaty. – Dyro dostał w mordę! – Ale jaki dyro? – No ten chuj Chmiel. Ktoś mu najebał w łazience wczoraj, i to tak, że stracił przytomność! – Prychnął z uciechy. – W pracy? – spytałem. – Nie, no co ty! Bibę wczoraj mieliśmy w Risku. W ogóle niezła chryja tam była z Jadzią, ale kiedy indziej ci opowiem. Tak czy owak, Chmiel postanowił wreszcie nas opuścić, bo wkręcił się nieproszony, a było to po trzeciej nad ranem… – O rany… – Poszedł jeszcze się odlać, a tam czekał na niego jakiś miły nieznajomy. No ucałowałbym gościa! – I co? Pobił go? – Przestawił mu szczękę. Złamana kość policzkowa, trochę poprzestawianych kręgów szyjnych, coś jeszcze. Wyliże się. Wiem tyle, ile powiedział sanitariusz, bo resztę „utajniono dla dobra śledztwa”. – To jest jakieś śledztwo? – No ba! Człowieku! Obito mordę grubej rybie! Policja już rozpuściła psy! Ale na razie nic nie znaleźli. Profeska. Facet rozpylił spray niszczący DNA. – Spryciarz. – No. Znaleźliśmy dyra po tym, jak przyjechał Frank, jego kierowca, i zapytał, gdzie jest szef. Powiedzieliśmy, że poszedł do kibla, ale dziwnie długo nie wraca. No i znaleźliśmy go. Ryj obity, krew ze łba cieknie. Najpierw myśleliśmy, że nie żyje! Ale żył skurwiel. Najlepsze było jednak to, co miał napisane na czole! Niezmywalnym sprayem! – No? – „Mam małego pisiora i dlatego wyżywam się na pracownikach”! Czerwoną farbą! – Taki długi napis na czole? Zmieścił się? – No ba! Zajrzyj do sieci! Wszyscy porobiliśmy mu piękne fotki! Oczywiście niby bardzo się przejęliśmy i oburzyliśmy, ale mówię ci, ubaw był genialny!

– Niesamowite. – Pokręciłem głową. – Nie wiem, kto mu ryj obił, ale wiem, że gościa w dupę bym pocałował. Oczywiście Chmiel już ogłosił, że idzie na urlop. Oficjalnie chorobowy, ale prawda jest taka, że nie może zmyć tego cholerstwa z czoła. Cały dział szaleje z troski. – Wybuchnął śmiechem i wziął potężny haust kawy. – Niezwykłe, niezwykłe. – Wciąż kręciłem głową; także się napiłem. – No ale powiedz, nie należało się chujowi? Przytaknąłem. – Z tego, co mi opowiadałeś, należało się. – Czyli, Roddy, jest inaczej, niż mówiłeś. – Co masz na myśli? – Sprawiedliwość jest na świecie. – Nie sprawiedliwość, tylko jeden sprawiedliwy. – Ale jest. Roześmiałem się. – No jest. – Panie Pollack, nie mamy jakiegoś szkolenia? Tak, nocny mściciel, pogromca dyrektorów, musi jakoś zarabiać. Co robi? Jest obwoźnym nauczycielem, mówiąc inaczej, konsultantem albo trenerem. Uczymy biznesmenów, jak zarządzać ludźmi, jak sprzedawać, jak prezentować, czasami nawet, jak żyć. Robię w tym fachu od blisko dwudziestu lat. Mam rozbudowaną sieć kontaktów i rekomendacji. Szkoliłem banki, firmy ubezpieczeniowe, spożywcze, farmaceutyczne, motoryzacyjne, zdarzyło mi się nawet zahaczyć o koncerny zajmujące się żywieniem zwierząt. To zajęcie daje niezły dochód i niezależność – nie muszę codziennie przychodzić do biura, nie muszę być tam przy użyciu teleprezencji. Jestem sam sobie panem. – Nie, pustki w kalendarzu. To, cośmy mieli, skończyło się. – Chrząknąłem. – A co, chcesz jakieś? – Pogadam w haerach. Trzeba się znowu spotkać i napić! – Dobrze mówisz, Stachu. – Dobra, rozłączam się, robota czeka. – Pozdrawiam. Zostałem sam na sam z ekranem wyświetlającym bezgłośne newsy. No tak. Trzeba się zabrać do pracy.