tulipan1962

  • Dokumenty3 698
  • Odsłony239 324
  • Obserwuję173
  • Rozmiar dokumentów2.9 GB
  • Ilość pobrań209 267

Rybakow Wiaczesław - Grawilot Cesarzewicz

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

tulipan1962
Dokumenty
fantastyka

Rybakow Wiaczesław - Grawilot Cesarzewicz.pdf

tulipan1962 Dokumenty fantastyka rosyjska s-f
Użytkownik tulipan1962 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 23 osób, 32 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 165 stron)

Tytuł oryginału Fpaewiem «LfecapeeuH» ROZDZIAŁ PIERWSZY SAGURAMO Ojciec nie wyczul zapachu piekła i wypuścił Diabła na świat. Alfred Haushoffer, Moabit, 1944 Sprężysta masa ciepłego wiatru niespiesznie przesuwała się ku nam. Wszystko lśniło radośnie: niebieskie niebo, lesiste pasma wzgórz, niknące w zamglonej dali, odległe jasnozielone wstęgi dwóch rzek w dole i wyglądający jak zabawka, kanciasty, zakończony ostrym szpicem głaz majestatycznego Swieticchoweli, unoszący się lekko w powietrzu. I cisza. Żywa cisza. Tylko w uszach poświstuje przestrzeń, przesycona słodkim aromatem janowca. Głośno szeleści, falująca w podmuchach wiatru, biała, długa suknia Stasi. — Jak pięknie — powiedziała wstrząśnięta Stasia. — Boże, jak pięk nie! Można by tu stać godzinami. Herakliusz z zadowoleniem prychnął w brodę. Stasia odwróciła się, delikatnie pogładziła koniuszkami palców szorstką, żółtawą ścianę świątyni. Ciepła... Słońce — powiedziałem. Słońce... A w Petersburgu teraz deszcz, wiatr. — Znowu pogładziła ścianę. — Stoi tutaj półtora tysiąca lat i się wygrzewa. Kilka razy doszczętnie ją zburzono — dodał Herakliusz. — Perso wie, Arabowie... Ale odbudowy waliśmy ją — i w jego głosie zabrzmiała ta sama duma, co w stłumionym przed minutą prychnicciu. Jakby on sam, ze swoimi najbliższymi towarzyszami, odbudowywał te cuda, rozmieszczał rozgałęzione koryta rzek, rozstawiał palisadę gór na lewym brzegu Kury. Herakliuszu Georgijewiczu, czy to prawda, że wysokość świątyni Dżawari — Stasia znowu pogłaskała dłonią wielką kamienną, szorstką ścia nę, uznając ją już za starego przyjaciela — tak ma się do wysokości turni, na której się wznosi, jak głowa człowieka do jego ciała? Przeczytałam gdzieś, że właśnie dlatego tak harmonijnie wygląda z każdego miejsca do liny. Nie mierzyłem, Stanisławo Sałomonowna — odpowiedział Hera- kliusz z godnością. — Ale tak twierdzą historycy sztuki. Skinęła lekko głową, ponownie zapatrzona w dal, i postąpiła krok przed siebie, ciągnąc za sobą niemal czarną na zalanych słońcem kamieniach plamę swojego krótkiego cienia. „Ostroż...!" — wyrwało mi się, ale powstrzymałem się w ostatniej chwili. Gdybym zdążył krzyknąć „Ostrożnie!" albo tym bardziej: „Ostrożnie, Stasiu!" — mogłaby podejść na sam skraj przepaści i pomachać nóżką nad trzystumetrową otchłanią. Może by nawet skoczyła, kto wie? Herakliuszu Georgijewiczu — nie odwracając się do nas, machnęła

ręką w prawo, w górę biegu rzeki Aragwi — a tam, za zakolem... to jakieś ruiny, prawda? Ruiny twierdzy Bebrisciche. To niezwykle piękne miejsce, Stani sławo Sałomonowna. Jest tam mnóstwo tak lubianego przez panią janow- ca, a powietrze doprawdy miodowe. Na pewno tam pojedziemy, ale innym razem. Po obiedzie albo nawet jutro. Wątpliwe, czy po obiedzie — wtrąciłem. — Stasia jest przecież prosto z podróży. Do Dżawari zajechaliśmy po drodze z lotniska. Stasia odwróciła się, spojrzała na mnie trochę niechętnie szeroko otwartymi, pełnymi zdziwienia oczyma. Wcale nie jestem zmęczona. Odwróciła się i rzuciła lekceważąco: Chyba że masz inne plany na popołudnie... Znowu poczułem się — jak coraz częściej w ciągu ostatnich tygodni — jakbym był oddalony od niej o tysiąc wiorst. Niespiesznie szła wzdłuż skraju łąki a my, chcąc nie chcąc, podążaliśmy za nią. Zlewając się, wcale nie szumią — stwierdziła, patrząc w dół. — I nie obejmują się. Gdyby się obejmowały, wyglądałyby tak — pokazała rękami idąc dalej. Jej ręce uniosły się wężowym ruchem, cała sprężyście wygięła się do tyłu. Moje serce zamarło, ciało pamiętało... — A one — spokojnie, bezdźwięcznie, bez najmniejszego plusku zanurzają się w sobie. Jak stare małżeństwo wierne sobie od wieków. Jak on to dziwnie widział. I w dodatku Dżawari nigdy nie była klasztorem — z lekkim uśmie chem dorzucił Herakliusz. Jeśli poeta uznał to za niezbędne, to miał rację — natychmiast od rzekła Stasia, nie dostrzegając, że przeczy nie tyle replice Herakliusza, ile swoim własnym, ostatnim słowom. — Jeśli poeta zobaczył w przydroż nym kamieniu kolację, to możecie być pewni, że przyrządzi z niego wie czerzę. Ale to będzie przecież kolacja „na papierze", Stanisławo Salomo- nowna! Jedna taka „na papierze" przetrwa tysiąc realnych. Herakliusz rozłożył ręce z żartobliwą pobłażliwością, uznając swoją porażkę — jakby go w ślepy zaułek zapędził celny, dziecięcy argument: „Przecież wróżki zawsze przybywają w porę!". — Polecę dziś przygotować tylko saciwi z papieru — powiedział za myślony — i papierowe achaszeni... — puścił do mnie oko. Stasia, wyprzedzająca nas o krok, nawet się nie odwróciła. Nieco zbity z tropu Herakliusz pogładził brodę. — Chociaż obawiam się, że mój kucharz mnie nie zrozumie — wy mamrotał. Ten długo oczekiwany tydzień rozpoczyna się jakoś nie tak, pomyślałem. Słoneczny, wolny od zajęć, beztroski tydzień... Przyleciałem wczoraj wieczorem, obaj z Herakliuszem właściwie nie spaliśmy: rozmawialiśmy, śmialiśmy się, pociągaliśmy młode wino i razem liczyliśmy gwiazdy, a ja — liczyłem jeszcze i godziny. Z samego ranka pognaliśmy z Saguramo na lotnisko, wtedy liczyłem już minuty. Mówiłem: „A teraz Staśka poruszyła lotkami", „A teraz wysunęła podwozie"; Herakliusz zaś, rozwalony jak panisko na siedzeniu, niedbale jedną ręką kręcąc kierownicą, śmiał się co sił. Wolną ręką naśladował te powietrzne ewolucje. „Popatrz na to pikowanie!"

Najwidoczniej Herakliusz także wyczul panujące napięcie. Czasami sobie myślę — powiedział, najwyraźniej starając się je rozładować i wciągnąć do rozmowy Stasię •— że rosyjska kultura minione go wieku wiele straciłaby bez Kaukazu. Gdyby go odcięto, zostałaby wiel ka, krwawiąca rana... Nie wykrwawiłaby się — niedbale odpowiedziała Stasia — Mic kiewicz, na przykład, pozostałby taki sam. Mało go wzruszały palmy i gha- zawaty. No, może tylko Mickiewicz — ze sztucznie promienną miną przy taknął Herakliusz. Widać było, że to go uraziło. — Jakże mogłem o nim zapomnieć! Oczywiście, że Kaukaz wszedł w ciało i krew Rosji — włączyłem się pojednawczo. — I nie tylko w minionym wieku — także i w tym... Przecież to jedno z serc Rosji. Boże, jakie kwiaty! — wykrzyknęła Stasia i pobiegła w dół po ła godnym stoku, a długa biała sukienka załopotała za nią jak obłok, jakby w biegu strąciła puch z milionów dmuchawców. Porwie sobie o kolce tę modną szmatkę, pomyślałem, tu nie polskie, aksamitne łąki... Ale, rzecz jasna, nie powiedziałem tego głośno. Sarna — powiedział Herakliusz, ścigając ją spojrzeniem, czy to z ironią, czy też z zachwytem. Najpewniej i z jednym, i z drugim. No i w końcu się zaczepiła. Szarpnęło nią tak, że prawie upadła. Jednak w sekundę później każdy rzekłby, że zatrzymała się dokładnie tam, gdzie zamierzała. — Niech się pani przyzna, Stanisławo Salomonowna —- krzyknął He rakliusz — w pani żyłach musi płynąć choć jedna kropla gruzińskiej krwi! Odwróciła się ku nam, prawie po pas zanurzona w ostrej trawie i płonących kwiatach. We mnie tyle krwi zmieszano, że trudno to wyliczyć — zabrzmiał jej głos. — Ale urodziłam się w Warszawie. I jestem z tego dumna! Rzeczywiście — wtrąciłem się. — I nosek taki... garbaty... Zwyczajny żydowski nochal — ucięła i odwróciła się, połyskując śnieżną bielą pośród gorącej tęczowej piany zbocza, wystawionego na sło neczne promienie. 10 Czy nie ma tu żadnych jadowitych stworzeń? — spytałem, starając się, by w moim głosie nie zabrzmiało zaniepokojenie. Herakliusz obrzucił mnie ponurym spojrzeniem i zaczął wyliczać: Kobry, tarantule, karakurty... Jasne — westchnąłem. Chwilę milczeliśmy. Dzień dyszał żarem, pogwizdywał wiatr. Herakliusz wyjął papierosy, poczęstował mnie. Dziękuję, w wakacje nie palę. Pamiętam. Po prostu zdawało mi się, że teraz masz ochotę — wy trząsnął długi papieros „Mtkwari" ze złotą obwódką przy filtrze. Chwycił go wargami, szczęknął zapalniczką. Gorący wiatr zdmuchiwał płomierf. Zapalił się jednak. Jeśliby nasza krew rzeczywiście miała się polać — powiedziałem — to tylko z powodu porywczości.

Jak to? Sam do końca tego nie rozumiałem. Rzucić się całą chmarą, szybko osiągnąć cel i spocząć na laurach, to nasza specjalność. Tylko u nas mogło powstać przysłowie „Skoroś zrobił swoje — baw się za dwoje". Przecież pracy, jeśli jest to prawdziwa praca, a nie jednorazowy wyczyn, nie można wykonać, ona trwa i trwa. Ale nie u nas! Herakliusz z powątpiewniem pokręcił głową. — Nie, nie. Odbija się to nawet na naszym języku. Weź ich „milione ra" i naszego „milionerzynę". Milioner to, sądząc po końcówce, ten, który robi miliony, ten, który robi coś z milionami. A milionerzyna to ten, który posiada miliony. To wszystko. W centrum uwagi znajduje się nie czyn ność, lecz statyczny stan posiadania. Herakliusz zaciągnął się, w zamyśleniu przypatrując się spod przymkniętych powiek ośmiobocznej kopule świątyni. Wydawało się, że kopuła płonie złotym ogniem. Strząsnął popiół, postukując delikatnie środkowym palcem w papierosa. Znowu pokręcił głową. — Po pierwsze, chodziło mi o rosyjską kulturę, a ty mówisz o rosyj skim charakterze narodowym. To już inna sprawa. A po drugie, przyczy na, dla której rzeczywiście może popłynąć krew, to, wybacz, przede wszystkim pretensjonalna potrzeba samobiczowania. Celowo wymyślasz inne, bezsensowne przyczyny, chociaż wiesz, że nie wytrzymają żadnej krytyki. Zgodnie z twoją logiką można by pomyśleć, że „deszczyk" to 11 ten, który wyrabia deski, a nie mżawka. — Lekko klepnął mnie po ramieniu. Trafiony — odrzekłem po chwili milczenia. — I zatopiony. Bez pudła! Dopadłeś mnie, i to w moim własnym języku! Do ojczystego języka człowiek zbyt przywyka. Jeden Bóg wie, co może wpaść do głowy, gdy komuś dopieką kompleksy; z boku lepiej wi dać. — Znowu się zaciągnął i spojrzał na mnie z ukosa, ale tym razem uważnie sprawdzając, czy nie nadepnął mi na odcisk.—Chociaż, co to oznacza—z boku... Jestem jedną nogą z boku, a drugą — od środka. Jak wielu w tym kraju. Teraz to ja dotknąłem dłonią jego ramienia. Posłuchaj, Herakliuszu. Te góry, tam... Te po lewej? Tak, te, przez które przebiega tunel tyfliski... Posłuchaj, Aleksandrze — wpadł mi w słowo tym samym tonem. — Kiedy król Wachtang Gorgasał, zmęczony polowaniem, zsiadł z wierz chowca przy nieznanym źródle i postanowił obmyć twarz, zanurzył ręce w wodzie i zdziwiony wykrzyknął „Tbili"1 . Stąd wzięła się nazwa miasta. Zapamiętaj to, proszę. Tbilisi, a nie Tyflis. Wybacz. Dobrze, ale dlaczego złościsz się teraz na mnie, a w Pe tersburgu, gdzie wszędzie, po dziesięć razy dziennie słyszałeś „Tyflis", sło wem się nie odezwałeś? Wyrzucił niedopałek i starannie wbił go obcasem w suchy grunt, żeby nie został żaden ślad. Ponieważ obcy mogą nazywać go nawet Phnom Penh. Ty nie jesteś obcy. Zrozumiałeś? Zrozumiałem. Dalej będziesz mówił „Tyflis"?

Amaze łaparakic ki ar szeidzlebal W żadnym wypadku... — bezwiednie przetłumaczył, po czym zro bił tak głupią minę, że się roześmiałem. Ho, ho! A ty co, mój drogi, uczysz się gruzińskiego? I jaki masz akcent! Niestety, znam tylko parę zwrotów — przyznałem się. — Przed odlotem przejrzałem rozmówki. Jednak gdybym miał czas i zdolności — 1 Ciepła! (gruz.). 12

. daję słowo honoru — nauczyłbym się wszystkich języków. Czy pojechałbym do Rewia czy do Wiernego, mówiłbym ich językiem. Mnie byłoby przyjemniej, a ludziom okazałbym szacunek. Ale... Od takiego rozmachu głowa ci pęknie — uśmiechnął się Herakliusz. — Prawdziwie rosyjski charakter: jak uczyć się języków, to wszystkich od razu. A jeśli nie wszystkich, to żadnego. W najlepszym razie — z każdego po wyrazie. Imperialna dusza... Uważaj na siebie. Didad gmadłobt2 . Nie ma za co. Ale chciałem cię zapytać... czy po tych górach można wędrować? Czy są ścieżki? Może jest zbyt stromo? Herakliusz powoli przeniósł wzrok na Stasię. Oddaliła się już od nas o pięćdziesiąt kroków. Tak, myślę właśnie o niej. No, Stanisława Salomonowna, jak widzę, to wszędzie się przedrze. Odszedł ode mnie na krok i przesadnie sceptycznym spojrzeniem obrzucił mnie od stóp do głów. Uśmiechnąłem się. Obrażasz mnie Herakliuszu, stary przyjacielu. Co prawda, po trzy dziestce zaokrągliłem się tu i ówdzie, ale w młodości wspinałem się na lodowiec Uszby, a nawet na Pik Komunizma. No, no, rzecz jasna! Jak mogłem zapomnieć! Żeby ortodoksyjny komunista nie odbył pielgrzymki na swoją Fudżijamę! Mój drogi, co tu ma do rzeczy Fudżijama! — zacząłem się dener wować. — Po prostu trudna, ciekawa trasa! A to, że większość chłopaków, którzy wspięli się jako pierwsi i nadali w dwudziestym ósmym roku nazwę szczytowi, była naszego wyznania, to już czysty przypadek. Zrządzenie losu! Zaśmiał się, białe zęby błysnęły wśród czerni brody. — Okazuje się, że jednak można wyprowadzić cię z równowagi — powiedział. — Przyznaję, że widząc, jak traktują cię niektórzy z tutaj obec nych, pomyślałem sobie, że jesteś aniołem łagodności. Odwróciłem się, wzrok wbiłem w Mcchetę. Wzruszyłem ramionami. — Dlatego jest ci tak ciężko, bo wszystko zawsze bierzesz na poważ nie — półgłosem rzekł Herakliusz. — Także ci, którzy są z tobą — wszyst ko traktują zbyt poważnie. ! Dziękuję bardzo (gruz.). 13 Znowu wzruszyłem ramionami. A jak Liza? — spytał. Wszystko w porządku. Wczoraj odprowadziła mnie prawie do trapu. To dlatego przylecieliście różnymi rejsami? W ogóle o tym nie rozmawialiśmy, ale Stasia pewnie uznała, że ktoś mnie odprowadzi. Dlatego wymyśliła sobie powód opóźnienia — żeby przylecieć dopiero dzisiaj... nawet nie powiedziała mi jaki. A Pola? Pola też mnie odprowadziła. Przez całą drogę opowiadała mi baj kę o swojej wyspie. To już właściwie nie bajka, lecz cała powieść. Na jednej połowie wyspy mieszkają ludzie, którzy jeszcze potrafią trochę myśleć, ale

tylko o tym, gdzie zdobyć pokarm, a na drugiej — ci, którzy już całkiem nie potrafią myśleć. „Dlaczego?!" — „Tatusiu, jak możesz tego nie rozumieć? Przecież Merlin dał im mnóstwo chleba i dlatego teraz zupełnie nie potrafią myśleć. Cała ludność wyspy od dawna głodowała i ludzie myśleli już tylko o jedzeniu!" Widzisz... To już nie bajka, a prawie cały traktat filozoficzny. Ma jedenaście lat? Prawie trzynaście, Herakliuszu. Święty Jerzy, jak ten czas leci! A Liza... wie? Czasami mi się zdaje, że wszystkiego się domyśla i machnęła na to ręką, skoro nie odchodzę. Wczoraj tak na mnie spojrzała... I tak spokojnie powiedziała: „Odpocznij tam jak należy, ale nie zapominaj o nas... Po zdrów Herakliusza. Niech cię Bóg prowadzi". A czasami mi się wydaje, że się domyśla, ale odgania te myśli, nie wierzy. A kiedy indziej, że nic takie go nie przychodzi jej nawet do głowy, ale jeśli się dowie, to mnie zabije na miejscu, i słuszn... Cii... Bez pośpiechu zbliżała się zadowolona Stasia. Ogromny pęk kwiatów leżący na jej rękach wyglądał jak niemowlę. Matka Boska z Dzieciątkiem. A jeden z kwiatów, oczywiście, wetknęła sobie we włosy nad uchem, delikatny, białoróżowy błysk światła pośród granatowoczarnych, wijących się loków. Przydałby się jej kapelusz, pomyślałem. Na takim słońcu z odkrytą głową... Piękny kwiatek. Jak ci z nim do twarzy, Stasiu... Jak się nazywa? I tak nie zapamiętasz — odrzekła i nie zatrzymując się przeszła obok nas. Szła wzdłuż ocienionej ściany świątyni, ku ścieżce prowadzącej w dół. 14 Herakliusz zerknął na mnie i z dezaprobatą bezgłośnie mlasnął językiem. Uśmiechnąłem się z nieszczerą wyrozumiałością: a niech jej tam, skoro już ma taki humor. Ale na duszy było mi ciężko. — Każda kobieta to bomba z opóźnionym zapłonem — cicho pocie szył mnie Herakliusz, nachylając się w moją stronę. — Nigdy nie wiesz, kiedy znudzi się jej okazywanie poświęcenia i zechce zademonstrować nie zależność. Ale to nic nie znaczy. Tak... — uśmiechnął się. — Najwyżej wybuch urwie nogę, nic więcej. Milczałem. Stasia nigdy nie okazywała przywiązania przy ludziach. Przed zejściem odwróciła się, ze zdumieniem spojrzała na nas spod oka. — A wy co? Chodźmy. Poszliśmy. Osesek bujał się setką różnobarwnych łebków. Na pożegnanie obrzuciłem spojrzeniem przejmująco piękną przestrzeń u stóp —jeszcze krok i wzgórze, na którym stała Dżawari, swą krzywizną zasłoni dolinę za naszymi plecami. Serce ścisnęło mi się z miłości do tej ziemi. Czy może istnieć nieodwzajemniona miłość? Herakliusz... jego przyjaciele... „Moi przyjaciele są twoimi przyjaciółmi!" Skąd więc pojawiło się to przygnębiające uczucie, przesłaniające rażące światło południowego dnia — uczucie, że to piękno już nie jest moje, że widzę je po raz ostatni? Kto narzucił na mnie tę zasłonę czerni? To dziwne, ale byłem pewny, że nadciągnęła z zewnątrz, z nieznanych mi otchłani, że jest — obca... Zaczęliśmy schodzić. W przeciwnym kierunku, z ogromnego turystycznego autobusu, wspinali się nieprzerwanym szeregiem obwieszeni sprzętem wideo ludzie, ze wszystkich stron słychać było hiszpański. Ucieszyłem się, udało nam się być przy Dżawari tylko we troje. Samochód Herakliusza czekał na poboczu, tam, gdzie go zostawiliśmy przed godziną — elegancki, śnieżnobiały kabriolet russo-bałt ze składanym dachem. Dach złożony, drzwi otwarte na oścież, kluczyki z

bursztynowym brelokiem w kształcie głowy Egle — Królowej Węży (najwidoczniej podarek od jakiejś piękności znad Bałtyku) — z wyzywającą ufnością tkwią w stacyjce. To cały Herakliusz. Zresztą jego samochód na pewno znają wszyscy w okolicy. — Herakliuszu Georgijewiczu, czy mogę usiąść obok pana, z przodu? 15 — To będzie dla mnie zaszczyt, Stanisławo Salomonowna. Podała mi bukiet. Proszę, weź. Tutaj się nie zmieści, zasłoni kierownicę. A jeśli poło żę na siedzenie, to się rozleci. Oczywiście, że potrzymam. To żaden kłopot. Z tym samym człowiekiem nie można się spotkać dwa razy, pomyślałem, samotnie rozsiadając się na szerokim tylnym siedzeniu. Dopóki człowiek żyje, zmienia się co sekundę, nawet jeśli tego nie dostrzega — mija tydzień, czy choćby tylko pięć dni, i już staje się inny. Spotykasz nie tego, z którym się rozstałeś, choć ma ten sam wzrost, te same nawyki i słabostki, ale sam — w gruncie rzeczy — jest już inny. Nie pamięta cię. Wszystko trzeba zaczynać od nowa. Ze mną dzieje się to samo. Ja przecież też żyję — a więc zmieniam się co sekundę. To nieuczciwe. Nie chcę! Ale czy udawanie siebie samego, tego sprzed pięciu dni, żeby nie urazić tego, z którym spotykasz się po pięciodniowej rozłące, jest uczciwe? Porządny człowiek powinien być zatem nieuczciwy, żeby skompensować nieuczciwość świata. Jaki świat jest podły i nikczemny, skoro jest tak urządzony, że wrażliwy człowiek kłamie, a uczciwy — wali na odlew... Radosny, gorący wiatr, omijając przednią szybę uderza prosto w twarz. Na poboczach mienią się, jak w kalejdoskopie, rozlewiska kwiatów. Droga przed nami tańczyła sycząc jak żmija. Przepiękny, nieuczciwy świat. Herakliusz ostro zahamował przed bramą swojej saguramskiej daczy. Wyskoczył z samochodu i z galanterią otworzył drzwiczki Stasi. — Proszę. Potem, z uśmieszkiem, otworzył drzwiczki i mnie. Byłem zupełnie bezradny z tym bukietem w rękach. — Proszę i pana. — Obiema rękami pchnął skrzydła ażurowych wrót. W mroczną czeluść ogrodu prowadziła łagodna ścieżka. — Serdecznie witam w schronieniu ubogiego Czuchońca. Zabawne, ale już nie pierwszy raz tak nazywa swoją rodową siedzibę. Nigdy nie zdecydowałem się zapytać, o co mu chodzi. Przypuszczam, że ten żart powstał dosyć dawno, kiedy narodziła się wieloletnia przyjaźń książąt Czawczawadze z baronami Mannerheim. Jej korzenie sięgają chyba lat trzydziestych. Swego czasu Herakliusz długo służył razem z Urcho. Urcho nigdy nie był mi specjalnie bliski, nigdy też nie udało mi się odwiedzić 16 jego domu pod Wiipuri, ale sądzę, że gdyby się tak stało, Urcho przy bramie bez wątpienia zaprosiłby mnie do „ubogiej sakli", przylepionej do urwistego zbocza współplemiennych gór. Albo coś w tym rodzaju. Wreszcie cień. Dopiero w sadzie zrozumiałem, jak bardzo, przy całej swojej miłości do słońca, byłem nim zmęczony — z braku przyzwyczajenia. Nie było naprawdę chłodno, tutaj też powietrze było suche i nagrzane. Zapamiętale bawiło się liśćmi, błądziło między drzewami, chimerycznie mieszając ze sobą fale woni tak, że przechodząc obok oleandra czy jaśminu nagle odczuwało się przez chwilę zapach glicynii, a obok glicynii nie- spodzianie napotykało się smużkę gęstego aromatu janowca. Chciało się usiąść na ziemi, oprzeć plecami o pień, na przykład tej pistacji, przymknąć oczy i wdychać, wdychać. Pragnę zwrócić pani uwagę, Stanisławo Salomonowna, na to staro

żytne źródełko. Ma magiczne właściwości. Już ponad trzysta lat temu za uważono, że każdy łyk jego wody ujmuje jeden grzech. Oo! A ja jestem akurat taka spragniona! Muszę koniecznie się na pić! Szybko podbiegła do wysokiej kolumienki z czerwonej cegły, we wgłębieniu której ledwie słyszalnie szemrał krystalicznie czysty płyn. Stanęła tak, by nie zachlapać sukienki, jedną rękę trzymając za plecami dla zachowania równowagi, drugą czerpała wodę. Piła długo. Żeby się nie przeziębiła... prosto ze słońca, a gardło ma słabiutkie, przecież ja wiem o tym najlepiej. Odwróciła się, wyprostowała i otrząsnęła dłoń. Twarz — szczęśliwa, oczy błyszczą, nieznany kwiatek lekko chwieje się w czarnych lokach. Jej podbródek lśni od wilgoci. Pyszna! I dwadzieścia siedem grzechów mniej na sumieniu! Czy można jeszcze, nie wyschnie? Ile dusza zapragnie, Stanisławo Salomonowna. Widzę, że z pani wielka grzesznica. Albo chce pani pić na zapas, na przyszłość? Tylko niech się pani nie przeziębi. Jakby czytał w moich myśliach. Zresztą, może i czytał. Przecież to przyjaciel. — Wczoraj Aleksander też rzucił się pić z krynicy. — Herakliusz chy trze spojrzał na mnie i puścił do mnie oko. — Ale potem szybko zrozumiał, że są tu napoje o większych walorach zdrowotnych. 17 Stasia jak dziecko odchylała głowę, żeby z podbródka nie kapnęło na sukienkę. Jeszcze piętnaście — znowu odwróciła się do nas, wycierając uśmiech nięte wargi wierzchnią stroną dłoni. — Co? Nie ma nic zdrowszego. A młode wina? — rzekł wyraźnie urażony Herakliusz. — Dziękuję, Herakliuszu Georgijewiczu, ale to nie dla mnie. Co się z nią stało? Nagle podeszła do mnie. Spojrzała spod brwi. Czy można tutaj wziąć prysznic, Sasza? Zdążę przed obiadem? Oczywiście. Zaprowadzę cię. W końcu znajoma nutka w głosie! Mój smutek zniknął, jakby go nigdy nie było. Zostało tylko oszołomienie: co to za ciemność mi się przywidziała, z jakiej puszki Pandory się wzięła? Przecież wszystko jest w porządku. Jest wspaniale. Spokój, słońce. Oddychać... Jak tu pięknie — powiedziała. Tak. Wiedziałem, że ci się spodoba. Chodźmy. — Wiesz, o czym sobie myślałam tam, obok Dżawari? Czasami trzeba na własne oczy zobaczyć te wspaniałe miejsca, których czar wcześniej poznało się tylko ze słów poetów. Wtedy od razu staje się jasne, że wszyst kie inne piękne rzeczy, o których czytamy — sumienie, oddanie, miłość — też nie są wymysłem. A wątpisz w to czasami? Wzruszyła ramionami. Tak samo jak ty. No nieee... Uśmiechnęła się ze smutną, wybaczającą wyższością. — Gadaj tak innym, ja i tak wiem swoje. Stary wujek Rewaz, który jakby zszedł prosto z obrazu Pirosmanisz-wilego, siedział w wyplatanym fotelu

w cieniu przy wejściu, wachlując się ostatnim numerem „Apollona". Widocznie na nas czekał, bo na nasz wi- dok od razu wstał. Gamardżobat, madame! Gamardżobat, batono kniaź! Dzień dobry, wujaszku Rewaz. „Rewaz" i „kniaź", dzięki jego wymowie, tworzyły niezgorszy rym. Szybko spojrzałem na Stasię — zauważyła? Może ten drobiazg będzie pasował do któregoś z jej epigramów. Zawsze odczuwałem wielką, pochleb- 18 ną przyjemność, jeśli w jej wierszach znajdowałem echa wrażeń, których byłem autorem lub chociaż świadkiem. Ale nie, jej twarz była nieobecna. Stanisława Salomonowna, wielki talent — powiedziałem. — Re- waz Wachtangowicz, wielka dusza. Witam, Rewazie Wachtangowiczu. Wejdźcie dom, proszę. Dom chłodno — mówił z silnym, obcym akcentem, ale ta nasycona słońcem wymowa była mi droga. Odsunął się, żeby przepuścić Stasię do schodków. Kiedy przeszła, nachylił się do mnie i rzekł półgłosem: — Przyszedł do pana telegram, batono. W koperta. Podał mi. — Dziękuję, wujku Rewazie. — Odsunąłem prawy łokieć i wujek Re- waz wsunął mi kopertę pod pachę. Przycisnąłem ją do boku, wciąż trzyma jąc w rękach, jak uprzednio, stugłowe niemowlę Stasi. Wszedłem do domu. Tutaj, w naprawdę chłodnym przedpokoju, zdążyły się poznać beze mnie Stasia i księżniczka Termiko. Gruchały teraz w najlepsze. — Mężczyźni zawsze spieszą się tam, gdzie nie trzeba, i spóźniają tam, gdzie nie powinni — powiedziała księżniczka na mój widok. — Już wszystko wiem: jak nazywa się nasz gość, o Dżawari, oraz to, że potrzeb ny jest prysznic. Ma pan wolne, Sasza. Tak. Stasia umiała być szybka, wiedziałem o tym z doświadczenia. W takim razie pójdę na minutkę do siebie i chociaż ręce uwolnię. Każę przynieść panu wazon z wodą. — Księżniczka wzrokiem do świadczonego eksperta oceniła bukiet. — Dwa wazony. Na razie połóż je ostrożnie — powiedziała Stasia, odwrócona do mnie plecami. — Jak wrócę, to sama się nimi zajmę. Rzuciłem bukiet na stół, rozerwałem brzeg koperty. Oczywiście papier rozdarł się nie tam, gdzie trzeba — moje zdenerwowane palce zbyt się spieszyły. Rzucający się w oczy nadruk „Księciu A.Ł. Trubeckiemu do rąk własnych" z trzaskiem pękł na pół. Tak myślałem, same liczby. Przez kilka sekund, zagryzając wargi, bezmyślnie patrzyłem na malutką, twardą karteczkę pokrytą sześcioma kolumnami pięciocyfrowych liczb, która wypadła z koperty. Potem wstałem. Otworzyłem szafę, z bocznej kieszeni marynarki wyjąłem wyglądający jak notes komputer-deszyfrator. Wsunąłem karteczkę w szczelinę i nacisnąłem palcami na niewidoczne punkty gniazd identyfikatora. Przez parę sekund identyfikator porównywał 19 moje linie papilarne, skład potu... Następnie po ciemnej powierzchni popłynęły szybko zmieniające się przypadkowe litery, chwilę plątały się i w końcu utworzyły tekst: „Po otrzymaniu niniejszego należy natychmiast wrócić stolica udział śledztwo nadzwyczajnej wagi. Zastępca ministra Bezpieczeństwa Państwowego Rosji I.W. Lamsdorf ".

Odłożyłem deszyfrator. Pozbawiony kontaktu z moją ręką natychmiast wygasił tekst. Wstałem i powoli podszedłem do okienka wychodzącego na sad. Oparłem się obiema rękoma o szeroki parapet. Słońce usunęło się stąd pewnie przed pół godziną, schowało za róg domu, ale parapet do tej pory był jeszcze cieplejszy niż ręce. Stąd, z pierwszego piętra, ponad połyskującymi lis'ćmi dolina była widoczna na dziesiątki wiorst — można było dostrzec chyba wszystkie najważniejsze miejsca na ziemiach Kartli. No i odpocząłem sobie! No i nacieszyłem się ukochaną w raju. Upojny zapach kwitnącego pod oknem pittosporum od razu stał się mi obcy. Daleki jak wspomnienie. Nie, mimo wszystko muszę zapalić. Kręciłem się po pokoju w poszukiwaniu papierosów. W końcu je znalazłem. Znowu podszedłem do okna i wydmuchałem wstrętny dym w cudownie pachnącą przestrzeń. Słychać było jak na dole, za rogiem, po gruzińsku żartują sobie chłopcy, którzy nieśli bagaż Stasi z samochodu do domu. Mój drogi Iwan Wolfowicz! Skoro wysłał do mnie taki szyfrogram, musiało rzeczywiście wydarzyć się coś niezwykłego. Przecież widzieliśmy się wczoraj rano. Iwan Wolfowicz, miętosząc swoje staromodne bo- kobrody, strosząc je wskazującym palcem, otwarcie, po przyjacielsku, zazdrościł mi. „Cóż to za miejsca! Jaki język! Cinandali, kwareli, kindzama-rauli... każde słowo pełne najgłębszego sensu! Niech pan odpocznie, ła-skawco, niech pan odpocznie. Ma pan pełne prawo. Ta sprawa narkomanów z Tarbagataju zabrała panu pól roku życia". A teraz proszę... „Po otrzymaniu niniejszego..." Nie, figa z makiem. Mogliśmy przecież spędzić cały dzień na wycieczce, do samego wieczora! A wujek Rewaz, nie doczekawszy się nas, mógł, na przykład, zasnąć. Zresztą, mało to rzeczy mogło się zdarzyć! Do rana się stąd nie ruszę! Ale jednak — coś się musiało stać. 20 Nie chcę, nie chcę o tym myśleć! Już zapomniałem! Musiało to być coś strasznego... Zresztą jutro czy pojutrze — i tak będę musiał się pogrążyć w tej sprawie po uszy. — Aleksandrze, przyjacielu! — dźwięcznie krzyknął z dołu Herakliusz. — Podano do stołu! Zmęczyłeś się, kochany. Nie. Zmęczyłeś. Całujesz z przymusem. Nie, Stasiu, nie. Przecież czuję. Już nie chcesz? Zawsze chcę. Najchętniej zawsze bym tak leżała. Ale ty odpocznij choć trochę. Jak delikatnie wymówiła to „choć". Warszawa. Nigdzie nie zniknę, Sasza. Ale ja zniknę. — Ty tak. Aleja nie. Będę pod ręką, gdybyś mnie potrzebował. Nie kłamała. Ale nie mówiła też prawdy. Po prostu mówiła. Usiadła. Opuściła nogi na puszysty, pokrywający całą podłogę dywan.

Z troską popatrzyła w okno. Przestrzeń drżała miodową mgłą. Jak myślisz, było słychać, jak tutaj jęczałam? Delikatnie powiedziane... — wymamrotałem. Przecież się stęskniłam — wyjaśniła i wstała. Powoli podeszła do okna. Patrzyłem. Na pewno czuła moje spojrzenie, ale nie odwracała się. Szła powoli i pozwalała mi się napawać do woli. Prawie tańczyła. Spręży sta, giętka, smagła — przez moment czułem się jak fakir z fletem, który zaklina z wszystkich sil... tylko kogo? Nadchodzi wieczór — powiedziała i zamilkła, a ja cieszyłem swoje oczy. — Oczywiście w tej sytuacji nie pojedziemy do Webriscichy. I tak miałem zupełnie inne plany na drugą połowę dnia. 21 Nie odpowiedziała. Pewnie już nie pamiętała swoich ostatnich słów. — Ale jutro, z samego rana — powiedziała marząco, przerwała na chwi lę. — Pomyśleć tylko, będziemy tutaj cały tydzień! Jestemci taka wdzięczna. I nagle podniosła ręce, zakręciła się po pokoju. Granatowoczarne włosy rozsypały się połyskliwą falą, piersi kusząco podskakiwały. Znowu zapragnąłem je objąć i ścisnąć w dłoni. — Jak dobrze! Jak dobrze! Jestem sz-cz-ę-ś-1-i-w-a! „Po otrzymaniu niniejszego..." Już nie pamiętam! Nie pamiętam! Zrobiłaś wspaniały bukiet. Co jak co, ale to potrafię. — Odwróciła się w moją stronę i trochę zadziwiona spojrzała na mnie spod brwi. Jakby to dla niej była niespo dzianka, że patrzę na nią, a nie na bukiet. Jak ty patrzysz... Dobrze. Jestem podobna do Lizy? Skurcz chwycił mnie za gardło. Przełknąłem ślinę. Wcale. A w łóżku jestem podobna? Wcale. Inaczej to czujesz ze mną i z nią? Zupełnie inaczej. Czy to nie wszystko jedno? Nie. Byłeś z nią szczęśliwy, dopóki nie wpadliśmy na siebie? Ja i teraz jestem z nią szczęśliwy. I z tobą jestem szczęśliwy. Uśmiechnęła się z wyższością. Powinieneś wyznawać islam, a nie komunizm. Wtedy nie mógłbym pić wina. Oj, jaka ja jestem głupia! — klasnęła rękoma. — Ja tu plotę, a chło- pisko, naturalnie, chce sobie jeszcze golnąć! Narzucę coś na siebie i pobie gnę na dół. Na stole została jeszcze butelka. Zbyteczna troska. Żadna troska nie jest zbyteczna. Już starożytni głosili: szlachetna kobieta po zbliżeniu z mężczyzną powinna troszczyć się o ukochanego jak matka o dziecko, albowiem kobieta w zbliżeniu się rodzi, a mężczyzna umiera. Sportowcy też to zauważyli: po tych rzeczach u kobiet rezultaty

się poprawiają, a u mężczyzn — pogarszają! 22 — Jakoś' przeżyjemy — odpowiedziałem, wsunąłem rękę w przerwę pomiędzy zagłówkiem łóżka a ścianą i wyciągnąłem prawie pełną butelkę achaszeni. Niech pan mi wybaczy, Iwanie Wolfowiczu, ale nic nie pamię tam. Stasia zaśmiała się. — Napijesz się? Nie. Upijam się tobą, to mi wystarczy. Nalałem sobie, wypiłem. Ostrożnie spytałem: U ciebie wszystko w porządku? W absolutnym. Nie bój się, to po prostu zdrowy styl życia. Przesta łam też palić. A co się stało? Zaśmiała się przebiegle. Pogłaskała jeden z bukietów. Bardzo lubiła, kiedy na nią patrzyłem, więc przechadzała się po pokoju — od szafy do ściany z kindżałami i szablami, od szabli — do ściany z rodzinnymi fotografiami. Potem do ogromnej, stojącej na podłodze wazy... Z włosów za uchem wciąż sterczała chwiejna, zapomniana łodyżka anonimowego kwiatka, naga i wilgotna. Nagość do niego nie pasowała, wgnietliśmy mu wszystkie płatki w poduszkę. Tak mnie prosiłeś! Przytoczyłeś tak przekonujący argument! Jaki? Nie powiem. Przecież już od pół roku tak desperacko cię proszę... Ze mną jak z żyrafą. Zanim dojdzie do uszu... Nie bój się, Sasza. Najzwyczajniej pomyślałam sobie: jestem od niej starsza o cztery lata, trzeba porządnie zająć się sobą. Choćby tylko utrzymać się w formie. — I nagle wysunęła na sekundę koniec języka. — Przecież nawet nie wiem, jak ona wygląda! I Połcia. Pokazałbyś chociaż fotografie. Po co ci to? Przecież to bliscy. Gdyby nie chodziło o ciebie, uznałbym, że się mizdrzysz. To znaczy, że mam bezwstydnie wielkie uczucia. Czuję, że kocham cię bezwstydnie. Trudno się z tobą rozmawia. Używasz takich sformułowań... Ty panujesz nade mną, ja nad słowami. Wynika z tego, że panujesz nad słowami poprzez swojego namiestnika. Władaj milcząc, a mówić będę ja. 23 Przysiedliśmy na parapecie, gołymi plecami zwróceni do zalanego ró-żowozłotą poświatą sadu. Słowa... Przeklęte! Są wręcz stworzone do kłamstwa. Ludzie bar dzo różnią się od siebie, każdy ma swoją miłość, swoją nienawiść, swój strach. A słów wszyscy używamy tych samych. Ten, kto je wymawia, ma na myśli nie tę miłość i nie ten strach, o których myśli jego rozmówca. Dlatego lepiej w ogóle milczeć o tych sprawach... albo mówić tylko po to, żeby przynieść radość komuś bliskiemu... A jeśli już na poważnie, to mó wić wyłącznie o swojej miłości. Przecież dla tego jednego słowa trzeba

pisać całą powieść, cały poemat. O, na przykład ja, kiedy leciałam — uśmiechnęła się — napisałam o tobie dwa wiersze. Co prawda, i tak nikt nie będzie wiedział, że są o tobie. A ja? — spytałem głupio dumny z siebie. A ty tym bardziej — znowu się uśmiechnęła. Wyrecytuj, proszę. Nie. Wyrecytuj. Nie, nie. Nie chcę teraz. Przecież im bardziej zatapiasz się w swoim rozumieniu danego pojęcia, tym bardziej oddalasz się od cudzego. Po co mam się od ciebie oddalać? Ty jesteś tu, obok. Rzadko się to zdarza. Nie długo znowu gdzieś odlecisz, a wtedy je opublikuję. Wtedy je przeczytasz. Postawiła jedną nogę na parapecie, objęła ją rękoma. Jakie cudowne powietrze głęboko odetchnęła. — Pospacerujemy jeszcze przed kolacją, prawda? I napijemy się wody ze źródełka. Obowiązkowo. I przed kolacją, i przed snem. — Przed snem to będzie absolutnie koniecznie. „...Natychmiast wrócić stolica..." Nalałem sobie pełen kielich i wypiłem nie odrywając ust, do dna. Z kielicha pobudzająco zapachniało winnicami zalanymi oceanem słońca. — Na lotnisko przyjechałeś prosto z domu? Dom... — słoneczny ocean rozlał się w moich żyłach. — Dom to miejsce, gdzie można nie udawać. Nie trzeba kontrolować słów. Można być zmęczonym, kiedy jest się zmęczonym, milczeć, kiedy zechce się mil czeć i nie bać się przy tym, że kogoś się obrazi. Nie udawać ani przez sekundę, ani gestem, ani spojrzeniem... Nigdy tak nie jest. 24 Pewnie tak. Dlatego nigdy nie miałem domu. A może, po prostu, nigdy nie bywałeś w domu? To nieczyste zagranie... Sasza, nie chciałam cię obrazić! Jesteś najlepszy ze wszystkich, wiem o tym! Najzwyczajniej w świecie chcę być twoim domem... i jestem prze konana, że udało by mi się. Ale jak pomyślę, że będziesz zaglądał do domu ze dwa—trzy razy w miesiącu, a pozostały czas spędzać będziesz w innym... a może i w trzecim — to tu, to tam będą pojawiały się u ciebie domy i będą opadały z ciebie, jak liście, usychające z braku twojej obecności... Och nie, nie trzeba. Mówię jakieś bzdury. Kapryszę. Nie słuchaj mnie. To dlatego, że się odprężyłam, jest mi za dobrze. Czy rzuciłbyś mnie, gdybym nie spodziewanie urodziła twoje dziecko? Nie, oczywiście, że nie — powiedziałem powoli. Nie? Naprawdę nie? — jej głos zabrzmiał dźwięcznie, a twarz się rozjaśniła. Głupie słowo — rzucić! Rzucić można granat... kamień. Ty jesteś moją rodziną. Byłbym z wami, ile tylko bym mógł. Ale, wiesz... byłbym już pęknięty, bo już nigdy nie czułbym się porządnym człowiekiem. A teraz się czujesz?

To był policzek. Cios poniżej pasa, tak uderzać potrafią tylko kobiety. Tak, nie mnie mówić o przyzwoitości. Z wielkim wysiłkiem, niczym mały kuter walczący z silnym przybojem, odstawiłem daleko kielich. W rajskiej ciszy ostro zadźwięczało szkło. Niezbyt. Ale ponieważ dostarczam ci więcej radości niż goryczy — sama tak mówiłaś... Tak, oczywiście, tak! To co? W takim razie ma to choć jakikolwiek sens. Ale wtedy będę miała jeszcze więcej radości, Sasza! A dziecko? Przecież nie będę mógł poświęcić mu tyle uwagi, ile... na ile zasługuje. Mnie też nie poświęcasz tyle uwagi, na ile zasługuję. I nikt nie mógłby powiedzieć, że wyrasta ze mnie niegrzeczna dziewczynka? Żywioł. Słowa. Zaledwie niesione wiatrem liście. Jeśli nadciąga huragan, liście muszą oderwać się i lecieć, ale ich lot nic nie znaczy. Znaczy tylko, że nadciągnął huragan. Huragan przeminie — liście opadną. Będzie durniem — nie, sadystą — ten, kto podchodząc do pływającego w błocie 25 listka, zacznie robić mu wyrzuty: „Już przecież latałeś, nuże, polataj jeszcze, to takie piękne!" Więc rzeczywiście uczciwiej jest milczeć. Nie rzucać słów na wiatr, w milczeniu robić swoje, starając się w miarę możliwości nie szkodzić innym. Staśka, sama nie wiesz, co mówisz. To prawda, nic nie rozumiem — jestem tylko babą. Ale czy to nie będzie dla ciebie samca choćby pochlebstwem? Powiedz z ręką na sercu. Pokiwałem tylko głową. — Naturalnie, gdyby obeszło się bez kłótni i sporów — byłbym strasz nie dumny. Wstała z parapetu, uśmiechnęła się. Powoli podeszła do mnie. — Nigdy nie zrobię nic wbrew twojej woli. Przysiadła u moich nóg, nachyliła się. Patrzyła niby urzeczona, jak drżąc nabrzmiewam pod jej spojrzeniem — i ona sama, bezwiednie zaczęła drżeć razem ze mną. — No, stało się — powiedziała niemal pobożnie. — Znowu mnie chcesz. Dotknęła mnie końcami palców. Potem przyklęknęła nade mną, dotknęła piersiami. Potem ustami. Znowu odsunęła się, patrzyła. Rozpuszczone włosy sięgały prawie do prześcieradła. — Przypomina mi pisklę jakiegoś drapieżnego ptaka. Bezbronne i po żądliwe. Trochę podrosło — a już chce dziobać! A przecież samo nic nie może. Trzeba przylatywać do niego z daleka, nawet z bardzo daleka i kar mić, karmić... Podniosła twarz. Oczy jej błyszczały. , — Kocham cię, Stasiu — powiedziałem. Będę przylatywać. Bez względu na odległość. Choć na dzień, choć na godzinę, na ile tylko rozkażesz. Będę, będę, będę! — Przesunęła końca mi palców po rozchylonych spuchniętych od pocałunków wargach. — Chcesz tutaj? Nie. Lepiej ofiaruj samcowi samicę. Jak szybka, giętka błyskawica odwróciła się do mnie plecami i opadła na bok — materac sprężyście zadrżał. Kłujący wicher włosów owionął mój policzek.

— Tak? 26 3 Spóźniliśmy się na telewizyjne wiadomości dokładnie o minutę. Kiedy, niewinnie sobie żartując i poszeptując, zeszliśmy do bawialni, Hera-kliusz i Temriko siedzieli już przed telewizorem. Od razu zrozumiałem, że stało się coś strasznego. Herakliusz odwrócił się na dźwięk naszych kroków, miał szarą twarz. ...o dziesiątej siedemnaście czasu petersburskiego — martwym gło sem informował spiker. — Grawilot „Cesarzewicz" leciał z bazy Turatam, gdzie wielki książę Aleksander Piotrowicz przebywał w delegacji, do lot niska Pułkowo. Okoliczności katastrofy jednoznacznie wskazują, że był to sabotaż... Boże! — wyrwało się księżniczce. Osłupiałem. Od razu wszystko zrozumiałem — nawet to, że nie ma już dla nas ze Stasia ani ratunku, ani szansy. Spojrzałem na nią — słuchała, wyciągając szyję, jak wcześniej przy źródełku, jej czoło zarysowało się zmarszczkami smutku i cierpienia. Wyciągnąłem z kieszeni marynarki deszyfrator z depeszą, dotknąłem palcami styków i włączyłem ekran. Przez sekundę czytała nie rozumiejącym wzrokiem, potem z prze- rażeniem zajrzała mi w oczy. — Dostałem to dzisiaj — rzekłem. — Miałem nadzieję odłożyć wy jazd do jutra. Wzięła moją rękę z deszyfratorem, podniosła do ust i pocałowała. — Dziękuję za dzisiaj. Podszedłem do telefonu. Podniosłem słuchawkę, zacząłem wybierać numer. Za moimi plecami Stasia coś wyjaśniała gospodarzom — nie dosłyszałem co. Kiedy będzie najbliższy lot do Petersburga? O dwudziestej drugiej pięćdziesiąt? Zdążymy — wyjąkał Herakliusz. — Dowiozę. Proszę zarezerwować jeden bilet... Dwa! — rozpaczliwie krzyknęła Stasia. Odwróciłem się do niej z roztargnieniem. Stasiu, może odpoczniesz jeszcze trochę na słońcu... Nawet nie raczyła odpowiedzieć. Odwróciła się do mnie tyłem. 27 — Dwa bilety. Stanisława Salomonowna Każyńska. Aleksander Lwo- wicz Trubecki. Nie, nie Lewonowicz, po prostu Lwowicz. W ciągu pół godziny, rozumiem. Gmadłobt dachmarebisatwis1 '. Odłożyłem słuchawkę. O mało nie wyśliznęła mi się ze spoconych palców. Herakliusz podszedł do mnie. Położył ciężko dłonie na moich ramionach i silnie mną potrząsnął. W ciągu chwili bardzo się postarzał. Znajdź ich i zabij — wychrypiał z nutą okrucieństwa w głosie. Postaram się — odpowiedziałam. Przygotuję wam kawę — cicho powiedziała Temriko. Już w samochodzie, pośród gwiaździstej pachnącej nocy — cieniutki, maluteńki sierp księżyca płynął tak

spokojnie — gdy Herakliusz poszedł zamknąć bramę, Stasia spytała mnie: Liza wyjdzie po ciebie? Nie. Przecież nic nie wiedzą. Dobrze. To znaczy, że będziemy mogli jeszcze pocałować się na pożegnanie. Przyjdę, Stasiu! — gardło mi ścisnęło się z czułości i współczucia. Wiedziałem, że to nieprawda, że nikt do nikogo nie może przyjść dwukrot nie. — Przyjdę! Ja jestem twoim domem — odpowiedziała. W łagodnej ciemności to tu, to tam, urywanie podzwaniały cykady. 1 Dziękuję za pomoc (gruz.). ROZDZIAŁ DRUGI PETERSBURG i Sieć zasilanych bateriami słonecznymi orbitalnych grawitato-rów przeniosła bryłę siedmiusetosobowego liniowca po krzywej balistycznej z Tbilisi do Petersburga w ciągu niecałej godziny. Po drodze prawie nie rozmawialiśmy, wymienialiśmy tylko jakieś nieistotne uwagi. „Chcesz usiąść przy oknie?" — „Wszystko jedno, i tak jest ciemno". „Zdążyłaś już trochę opalić sobie twarz, masz rozpalone policz- ki". — „Moje policzki są rozpalone z twojego powodu, Sasza". „Napijmy się jeszcze kawy, dobrze?" O nadchodzących wydarzeniach wolałem nie myśleć; głupio budować hipotezy śledcze przy całkowitym braku informacji. Dolatywały do mnie fragmenty wielu takich przypuszczeń: w kolejce do rejestracji, w kolejce do trapu — uszy mi więdły. Sąsiedzi szeleścili gazetami, tu i tam wybuchały przytłumione rozmowy o katastrofie. Nie próbowałem szukać spojrzenia Stasi, przypatrywałem się jej z boku. Siedziała wpatrzona przed siebie i jakby skamieniała, jedynie obiema rękoma gładziła, pieściła, kołysała moją dłoń, przylepioną rozpaczliwie przez niewyczuwalną, białą tkaninę do ciepłej krągłości jej biodra. Dopiero kiedy pilot odłączył grawilot od siły ciągu i sterując nim w trybie aerodynamicznym zaczął podchodzić do lądowania, Stasia, która teraz także unikała mojego wzroku, nagle zaczęła recytować. Przy recytacji zmieniał

29 się nawet jej głos — stawał się niski, zduszony, trochę ochrypły. Namiętny. Jak krzyk orlicy. To był głos jej jestestwa, tak jęczała w łóżku, a ja byłem dumny, wydawało mi się, że czasami potrafię dać jej takie szczęście, które dosięga pierwiastka jej egzystencji, osi obrotu koła jej losu —jej talentu. Niczym obowiązek wypełniam. Od tych serc ulatam, które kochałem. Od tych, które kocham. Stworzyła wiele tekstów, których podmioty liryczne były mężczyznami. Pewnie tymi, z którymi była; domyślałem się, że miała więcej mężczyzn niż ja kobiet. Jeśli ten wiersz był jednym z tych napisanych dzisiaj, po drodze, to znaczy, że tak sobie mnie przedstawi. Zrobiło mi się ciężko na duszy — myliła się. Przy niej nie poczuwałem się do żadnego obowiązku. Pewnie ją po prostu wystraszyłem, zbyt często i ze zbyt wielkim pietyzmem wymawiając słowa „obowiązek", „powinienem"... A jak się wściekała, kiedy zamiast powiedzieć „Chciałbym wieczorem przyjechać do ciebie", mówiłem: „Wieczorem muszę przyjechać do ciebie". Dla mnie były to tylko synonimy. Od jej serca nigdzie nie odlatywałem i nie mogłem odlecieć. Po prostu nie umiałem inaczej. Pisząc jako mężczyzna — portretowała tylko siebie. Stolica przywitała nas fatalną pogodą. Liniowiec znieruchomiał. Stasia wstała i narzuciła płaszcz. Był jeszcze trochę wilgotny. Jej bagaże też były trochę wilgotne — ten sam ukośny, chłodny deszcz, który rankiem nasycił je wilgocią, otaczał je i teraz, wieczorem, kiedy tragarz, pochrząkując i pokrzykując „ostrożnie!", przewoził walizki na postój taksówek. Deszcz to przycichał, to — podporządkowując się złośliwym i lekkomyślnym porywom wiatru — znowu wynurzał się z ciemności przenikającej nas na wylot. Uderzał falami, a niedawny gruziński nieboskłon wydawał się już tylko przelotnym tęczowym wybuchem, sennym przywidzeniem. Z rękoma wsuniętymi w kieszenie taniego chińskiego płaszczyka, z roztargnieniem narzucając kaptur i nawet nie trudząc się, żeby zapiąć okrycie, Stasia w lekkich pantofelkach szła po lodowatej kipieli czarnych kałuż. — Stasiuniu! Żebyś tylko się nie przeziębiła! Jakby mnie nie słyszała. W oślepiającym blasku lotniskowych świateł jej twarz iskrzyła upiornie. Nie zaczekała na mnie. Nie pocałowaliśmy się 30 na pożegnanie. Chociaż nikt mnie nie witał. Nad nami, od czasu do czasu, z ciężkim szumem podchodziły do lądowania grawiloty, ich światła pozycyjne ledwie przebijały się przez ciężkie od wilgoci powietrze. Przeładowa- liśmy z tragarzem bagaż Stasi, wsunąłem chłopakowi banknot („Wielce wdzięcznym..."). Stasia bez słowa wsiadła do kabiny, milcząc zatrzasnęła drzwiczki i taksówka powiozła ją do skromnego mieszkanka, które wynajmowała już od roku na drugim piętrze porządnego domu na Kamiennoostrow-skim. A ja, dłonią ocierając wodę z twarzy, wróciłem do budynku dworca lotniczego i oddałem swój bagaż do przechowalni. Czułem, że niedługo znowu będę musiał lecieć. Z automatu zadzwoniłem do ministerstwa. Halo? Iwan Wolfowicz! O mało co nie wyrwało mi się machinalne „Dobry wieczór". Ledwie zdążyłem ugryźć się w język. Słucham, proszę mówić! Tu Trubecki. Jestem w Pułkowie. Ach, łaskawco, nie mogliśmy się pana doczekać! Przyjechać od razu? Tak, naturalnie, niech pan przyjeżdża. Niestety, dzień taki, że nie można nic odkładać.

Teraz i ja skryłem się w kabinie samochodu. Z kieszeni przemokniętej marynarki wyciągnąłem kompletnie przemoczoną chusteczkę, wytarłem nią twarz, szyję, włosy. Światła latarni migotały w płynących po szybach strumyczkach, deszcz bębnił w dach. — Pałacowa. Przez ostatnie dwie godziny odganiałem od siebie jak muchy myśli o tym, co nadchodzi. Specjalnie starałem się nie słuchać dochodzących z prawa i z lewa urywków rozmów na temat nieszczęścia, a teraz gorączkowo zacząłem usuwać z pamięci — jak pył z dywanu — obraz delikatnych rąk Stasi, jej martwy, pogrążony w dalekiej pustce wzrok. Wielki książę Aleksander Piotrowicz, lat trzydzieści cztery... Nadzwyczaj porządny człowiek, utalentowany matematyk i świetny organizator. Marzyciel. Oficjalnie przewodniczył rosyjskiej części zespołu realizującego rosyjsko-amerykański projekt „Ares-97", a faktycznie był prawą ręką podstarzałego Korołowa. Łapał w lot każde słowo wielkiego konstruktora, 31 był zawsze gotowy pomóc sprawie: i swoim moralnym autorytetem, i swoimi wpływami we władzach. Kilkakrotnie zdarzyło mi się spotkać go na różnego typu oficjalnych i nieoficjalnych imprezach. Po tych przelotnych spotkaniach zawsze w sercu pozostawało ciepłe uczucie. Niezwykle, wyjątkowo sympatyczny człowiek. Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, żeby miał wrogów. Takich wrogów. Taksówka skręciła w aleję Zabałkańską. Młody kierowca kręcił kierownicą z roztargnieniem i coś, ledwie słyszalnie, ponuro sobie pogwizdywał. Migocząca ściana kropli przebijała się przez światła reflektorów. Od czasu do czasu pod oponami krótko i wściekle syczały kałuże. „Ares-97". Od chwili, kiedy stało się jasne, że rakiety o napędzie termojądrowym to sprawa odległej przyszłości, zdecydowano się kroczyć wypróbowaną już drogą, udoskonalaną na naszej planecie od końca lat pięćdziesiątych. Zaplanowano dostarczenie — zwykłymi, bezzałogowymi urządzeniami na paliwo płynne — na stacjonarne, heliocentryczne orbity w pustej przestrzeni pomiędzy orbitami Ziemi i Marsa dwóch serii mocnych grawi-tatorów, które, przy określonym, dokładnie wyliczonym rozmieszczeniu (powtarzałoby się okresowo tylko co półtora roku), zapewniłyby przemieszczanie się okrętów międzyplanetarnych o praktycznie nieograniczonym tonażu ze stałym przyspieszeniem dziesięciu metrów na sekundę. W ten sposób zupełnie złikwidowanoby fazę bezwładności lotu, kosmonauci nie zetknęliby się ze zjawiskiem nieważkości ani z jego nieprzyjemnymi konsekwencjami, a czas przelotu skróciłby się z wielu miesięcy do — i to w najgorszym przypadku — kilku tygodni. Oprócz tego, umieszczając jednorazowo w przestrzeni łańcuch grawi-tatorów ciągu, problem komunikacji Ziemia—Mars można by było rozwiązać raz na zawsze — a przynajmniej do czasu, kiedy pojawią się jakieś zupełnie nowe możliwości lotu, na przykład przełamanie bariery trójwymiarowości metryki. Co półtora roku, bez żadnych dodatkowych kosztów, nie wypalając w i tak już zdewastowanej atmosferze nowych ozonowych dziur gazami odrzutowymi i minimalnie naruszając geofizyczną równowagę atmosfery (zjawisko to jeszcze nie do końca zbadano, ale już otrzymywano bardzo niepokojące rezultaty), stanie się możliwe, jeśli zajdzie 32 taka potrzeba, wysłanie na Marsa statku z dwudziestoma, a nawet trzydziestoma pasażerami na pokładzie. Albo nawet całej eskadry, liczącej osiem do dziesięciu okrętów, co pięć godzin jeden. Niektórzy zapaleńcy już marzą o kolonizacji czerwonej planety. Łańcuch pól ciągów powinien składać się z dwudziestu ogniw — dziesięć grawitatorów zapewni start z Ziemi i hamowanie przy powrocie na Ziemię, druga dziesiątka — hamowanie w drodze na Marsa i przyspieszenie przy starcie z Marsa. Jeśli weźmie się jeszcze pod uwagę, że po trzydziestu

latach eksploatacji orbitalnej sieci grawitatorów żaden liniowiec nie uległ awarii podczas lotu w strefie ciągu, taki wariant ekspedycji wydawał się nie tylko bardziej ekologiczny i znacznie tańszy, ale także bezpieczniejszy niż jakikolwiek rakietowy. Nawet jeśliby Livermoore lub Nowosybirsk wyprodukowały, jeśli uda im się to w końcu opracować, rakiety z napędem termojądrowym. Pierwszy lot zaplanowano na wrzesień dziewięćdziesiątego siódmego roku. Realizacja projektu przebiegała z zachowaniem pełnej etykiety — ze wszystkimi możliwymi reweransami i ostentacyjnymi oznakami wzajemnego szacunku państw-liderów; przestrzegano zasad przyjacielskiej współ- pracy z ceremonialną, dosłownie azjatycką grzecznością. Szliśmy łeb w łeb, grawitator w grawitator — kiedy my dawaliśmy jeden, oni też jeden. Przeciętnie co pól roku, ale niekoniecznie tego samego dnia. My rozpędowy i oni rozpędowy. Oni hamulcowy — my hamulcowy. Na pierwszą połowę lipca zaplanowano kolejny start rakiety transportowej — piąty i szósty grawitator z „ziemskiej" dziesiątki; datę należało jeszcze uściślić i uzgodnić z Amerykanami. Po dwumiesięcznym, nieprze- rwanym pobycie na tutaramskim kosmodromie, wielki książę wyrwał się na kilka dni do stolicy — żeby złożyć cesarzowi, Dumie i rządowi raport 0 gotowości rakiety... Trzeba natychmiast skontaktować się z Amerykanami i wyjaśnić, czy 1u nich nie było prób dywersji lub zamachów. A może to jakiś ichni schi zofreniczny patriota...? Bzdura. Ingerencja innych państw... Mamy wyrywkowe dane o istnieniu w Japonii i w Niemczech kręgów oburzonych niewielkim — z ich punktu widzenia — udziałem mocarstw w międzynarodowym projekcie stulecia. Ich zdaniem obniżało to prestiż ich narodów. Przeklęci nacjonaliści, niech ich szlag trafi! Dobrze, że jest ich niewielu i że zwykle nikt ich nie słucha. 33 Swego czasu Niemcy silnie naciskali, żeby „w celu przestrzegania zasady zachowania pełnej równowagi udziałów wszystkich liczących się stron" wszystkie starty odbywały się z jednego, tego samego kosmodromu. Najlepiej — w jakimkolwiek nie zainteresowanym kraju. I w tym samym momencie, z bezwstydną natarczywością, zaproponowali swoją bazę kosmiczną na morzu Bismarcka. Jakbyśmy już nie mieli dokąd wozić swoich materiałów — i my, i Amerykanie! Nie, nie. Jeszcze nie ma sensu stawiać hipotez. Niczym się nie różnię od tych jołopów, którzy nie mają żadnych informacji i bełkoczą o masońskim spisku oraz o tym, że Bóg za pychę pokarał człowieka, który zapra- gnął wznieść się na niebiosa. Słyszałem dziś coś takiego — patrzyłem na Stasię, czułem Stasię, ale usłyszałem. Koniec. Stasia jest już w domu, w cieple, na pewno już się wykąpała, położyła pod kołdrę z jakąś książką lub rękopisem albo na ekranie telewizora naprzeciw łóżka ogląda coś rozrywkowego — jak cudownie, kiedy można leżeć obok siebie, obejmując się, policzek przy policzku, i bezmyślnie szczęśliwie patrzeć na jakąś bzdurę... Wystarczy! Cokolwiek sobie o mnie teraz myśli—nie mam na to żadnego wpływu, choćbym gryzł własne pięści. A może zbyt wysoko siebie cenię? I wcale nie myśli teraz o mnie? Ale przecież — przed jakimiś pięcioma godzinami gardłowo, przeciągle jęczała pode mną... i potem tańczyła: jestem szczęśliwa! Ale — rankiem? Jak pogardliwie zachowywała się przez cały ranek, tam, przy Dżawari! Boże, czy tak rzeczywiście było? Czy rzeczywiście to było dzisiaj — upał, cykanie, błękitna przestrzeń? I ta największa tragedia — najbliższa kobieta zachowująca się zupełnie obco. Koniec, dosyć tego. Dojechaliśmy.

Ministerstwo Bezpieczeństwa Państwowego mieściło się w lewym skrzydle starego budynku Sztabu Generalnego. Pokazałem lekko zadzi- 34 wionemu moim wyglądem — biała marynarka, jasnobłękitna koszula z rozpiętym kołnierzykiem, białe spodnie, białe letnie pantofle — kozakowi przemoczoną przepustkę, wbiegłem po szerokich schodach na drugie piętro. Zupełnie jak milionerzyna na pokładzie własnego jachtu. W moich pantoflach chlupało. Korytarze były puste, wydawało się, że budynek śpi, co nie byłoby dziwne o tej porze. Ale po ledwo wyczuwalnych sygnałach, których, oczywiście, nie dostrzegłby nikt obcy, czułem, że tam, za zamkniętymi drzwiami roi się jak w rozwalonym mrowisku. To oczywiste. Nic podobnego nie wydarzyło się na Rusi od czasów hrabiego Pahlena. Co prawda, był kiedyś jeszcze Karakozow — psychicznie chory człowiek... Ach, jeszcze zakompleksiony Pestel — kwieciście i mętnie plótł o epireum, o carobójstwie dla ocalenia swobód narodowych... Ciekawe, gdyby pozostawić go sam na sam z Aleksandrem Pawłowiczem — czy rzeczywiście podniósłby na niego rękę? A może powierzyłby to swoim pańszczyźnianym — niby, ty Wańka, najpierw wypruj, na mój rozkaz, swoją kosą flaki pomazańcowi bożemu, a zaraz potem będziesz wolny... Ci marzycielscy antenaci tak nastraszyli Mikołaja Pawłowicza, że potem przez całe życie słowo „wolność" odbijało mu się czkawką... No, nie stało się to bez jego winy — sam prowokował takie zachowania: wyrzucał z aparatu państwowego co mądrzejszych, pozostawiając tam jedynie bezwstydnych złodziei. O mało nie pogrążył całej Rosji... Sekretarz — zuch. Nawet okiem nie mrugnął, kiedy zobaczył takiego cudaka jak ja wśród tych surowych ścian. — Iwan Wolfowicz czeka na pana, panie pułkowniku. Proszę. I otworzył przede mną ciężkie drzwi. Lamsdorf wstał zza stołu, wyraźnie skrzypiąc idealnie wyprasowanym mundurem z grubej tkaniny. Wyszedł mi na spotkanie, wyciągnął obie ręce. Jego koścista, nadbałtycka twarz była żałośnie wyciągnięta. — Łaskawco, wygląda pan jak południowiec... i cały pan mokry... Musi pan wybaczyć staruszkowi, że tak bezceremonialnie wyciągnął pana z kar- telskich gajów w naszą pluchę. Będzie pan kierował dochodzeniem. To nie ja pana wyznaczyłem — wskazał palcem w górę. — Są czynniki... To jest, proszę nie pomyśleć, o Boże — przeraził się na serio, że dopuścił się nie taktu — jakbym ja sam panu nie ufał... Ale, czy ja nie wiem, jak pan się 35 męczył całą wiosnę!... Jak czort przy kotle. Siadaj, gołąbeczku, tutaj. Zaraz włączę piecyk, podsuszy się pan. — Kaszląc, wytoczył olejowy piecyk zza chińskiego parawanu, który niejedno już widział, zasłaniającego kącik wypoczynkowy: stolik, elektryczny czajnik, pudełeczko z cukierkami. Generał był znany ze swojej namiętności do słodyczy. Włożył wtyczkę w gniazdko. — Nie chce pan herbatki? Dziękuję, Iwanie Wolfowiczu, tak się objadłem u kniazia Herakliu- sza, że teraz przez dwa dni ani jeść, ani pić nic nie będę mógł. Lepiej przejdź my od razu do sprawy. Świetnie, a moi chłopcy to zuchy! Chociaż jeden dzień zdążyliście sobie urwać. Jaka szkoda, że kniaź Herakliusz tak wcześnie odszedł do cywila! I tak ma dość problemów w gruzińskim parlamencie. Tak, wyobrażam sobie... Ciepło tam? Ciepło, Iwanie Wolfowiczu. Wszystko kwitnie?

I to jeszcze jak! Gorzko westchnął, usiadł nie za stołem, ale w fotelu naprzeciw mnie. Założył nogę na nogę, niemiłosiernie ciągnąc za jeden z bokobrodów, tak że omal sięgnął nim do epoletu. W czarne, na pół zasłonięte ciężkimi za- słonami okno walił deszcz. — Do sprawy, mówi pan... Straszna sprawa, drogi Aleksandrze Lwo- wiczu, straszna... Nawet nie wiem, jak zacząć. Czekałem. Od piecyka powoli sączyło się pachnące kurzem ciepło. O ósmej czterdzieści trzy cesarzewicz wyleciał z Turatamu. Był z nim jego sekretarz, profesor Korczagin, pan go znał... Niezbyt dobrze. Konsultowałem się z nim tylko dwukrotnie. No tak, no tak. Wtedy, gdy z naszego ramienia był pan w Komisji Państwowej. W sprawie awarii w Kramatorskiej Fabryce Silników Grawi tacyjnych. Pamiętam, a jakże — popukał wskazującym palcem bokobro dy, potem znów opuścił lewą rękę na ramię. — Lekarz, dwóch oficerów ochrony i dwóch członków załogi. Wszyscy — swoi, pewni, od wielu lat z cesarzewiczem... Nikt się nie uratował? — spytałem głupio. Ciągle miałem jakąś wa riacką nadzieję, wbrew wszystkiemu, co usłyszałem. Iwan Wolfowicz chrząknął. Spojrzał krzywo, obrażony na mnie. Wstał, założył ręce za ple- 36 cy i przeszedł na ukos przez gabinet. Pod przetartym dywanem zaskrzypiał parkiet. — Łaskawco — wykrzyknął generał z cierpieniem, zatrzymując się przy stole — przecież spadli z wysokos'ci trzech wiorst! Z trzech wiorst! No co pan, no?! Gwałtownie wysunął jedną z szuflad, wyciągnął plik fotografii i wrócił do mnie. — Masz pan, napatrz się na szczątki! To zdjęcia lotnicze... Szybko przejrzałem fotografie. Tak, żadnej nadziei. Ziemia została naszpikowana odłamkami na głębokość prawie pięciu metrów. Rozrzut odprysków ma kształt zbliżony do elipsy o wielkiej osi długości półtorej wiorsty. W dodatku nie tylko spadali, przecież był wy buch, gołąbeczku! Cały sektor napędowy rozniosło w drobny mak! To była bomba z mechanizmem zegarowym, czy też sprzężona z ja kimś manewrem? Powiedzmy, przy pierwszym ruchu lotek ■— wybuch... Ach, łaskawco — westchnął Lamsdorf i zabrał mi fotografie, wy równał brzegi pliku i kilkakrotnie uderzył je brzegiem dłoń. — Czy teraz można się tego dowiedzieć? Zresztą, szczątki, oczywiście, będą jeszcze pieczołowicie zbadane. Ale, prawdę mówiąc, czy to jest takie ważne? Na początek dobrze byłoby ustalić chociaż typ bomby, na przykład, czyjej była produkcji. I pan się tym zajmie... Och, cóż ja, stary osioł! — nagle zadrżał. Wymachując paczką zdjęć, jakby dodatkową, przyśpieszającą płetwą, pra wie skokiem wrócił do stołu, podniósł słuchawkę jednego z telefonów i ener gicznie wybrał trzycyfrowy numer. Najwyraźniej wewnętrzny. Lamsdorf niepokoi, zgodnie z poleceniem — wydukał głosem peł nym winy. — Tak, nasz książę już przybył, ze dwadzieścia minut temu. Powoli wprowadzam. Tak jest, czekamy. Odłożył słuchawkę i westchnął z ulgą.

— No, co tam jeszcze z tym... Do wybuchu doszło podczas wznosze nia, rozrzuciło ich nieopodal Lodejnego Pola. Sześć minut później powin ni byli włączyć siłę ciągu i przejść na lot aerodynamiczny... Zatem wybuch nie był związany z lotkami, czy z czym pan tam chciał, Aleksandrze Lwo- wiczu. Inna sprawa, że w Turatamie już coś znaleźli. Od momentu przed- odlotowej kontroli technicznej aż do startu, czyli przez około dwadzieścia minut, do jednostki teoretycznie miały dostęp tylko cztery osoby. Wszyscy 37 to technicy lotniska, starannie dobrani. Jeden odpadł od razu — teoretycznie miał dostęp, ale z tej możliwos'ci, można by rzec, nie skorzystał — pracował w innym miejscu. Potwierdza to pięciu świadków. Przez cały ranek doszlifowywał miejscową awionetkę poszukiwawczą po remoncie kapitalnym. Co się tyczy trzech pozostałych... Drzwi w końcu gabinetu otworzyły się łagodnie. Inne niż te, przez które mnie wpuszczono. Wszedł niewysoki, trzymający się wyjątkowo prosto, bardzo blady człowiek w cywilnym ubraniu, w żałobie. Na dnie jego oczu zamarł lodowaty, milczący ból. Podniosłem się, próbując stuknąć obcasami mokrych pantofli. Wstyd za mój wyzywający urlopowy ubiór wyciskał mi łzy z oczu. Witam pana, książę — cicho powiedział przybyły i wyciągnął do mnie rękę. Delikatnie ją uścisnąłem. Serce mi w piersi zamarło ze współ czucia i cierpienia. Panie — powiedziałem — dziś cała Rosja łączy się z wami w bólu. To strata dla całej Rosji, nie tylko dla mnie — zabrzmiała cicha odpowiedź. — Aleksy był zdolnym i dobrym chłopcem... Był pańskim imiennikiem, kniaziu... Tak, panie — tylko taką znalazłem odpowiedź. Iwanie Wolfowiczu — rzekł cesarz, odwracając się nieco ku Lams- dorfowi — pozwoli mi pan przez pół godziny porozmawiać w cztery oczy z Aleksandrem Lwowiczem? Rozumie się, Wasza Wysokość. Mam wyjść? Nie trzeba. — Cesarz lekko uśmiechnął się samymi wargami. Oczy były martwe, przyćmione z bólu. — Wykorzystamy pańską zapasową po czekalnię — wskazał mi gestem drzwi, przez które wszedł przed minutą. Tam doszło do małego zatoru, cesarz przepuścił mnie przodem — a ja, skonsternowany, o mało się nie potknąłem. Delikatnie wziął mnie za łokieć i stanowczo skierował pierwszego do drzwi. Nigdy nie byłem w tym pokoju. Okazał się niewielki — raczej schowek niż pokój; wzdłuż ścian mętnie migotały oszklone szafy z książkami. W oddalonym od zasłoniętego portierą, nękanego ulewą okna rogu pokoju stał niski, okrągły stolik z dwoma wyściełanymi fotelami i samotną, dziewiczo czystą popielniczką pośrodku. Stojąca lampa, w zamyśleniu pochylając nad stolikiem ciężki abażur, rzucała w dół żółty snop przyjemnego światła. 38 Cesarz zajął jeden z foteli, gestem wskazał mi drugi. Chwilę milczał, porządkując myśli. Wyjął z kieszeni spodni masywną srebrną papierośnicę, otworzył i wyciągnął w moją stronę. — Niech pan zapali, książę. Nie miałem ochoty na papierosa, ale odmowa byłaby nietaktem. Wziąłem jednego, on drugiego, schował papierośnicę, podsunął mi ogień. Sam też zapalił. Jego palce lekko drżały. Przysunął popielniczkę — bliżej mnie niż sobie. Czy u księżnej Jelizawiety Nikołajewny wszystko w porządku? —

niespodzianie zapytał. Dziękuję, wasza wysokość, dzięki Bogu. A córka... Pola, jeśli się nie mylę? Nie mylicie się, wasza wysokość. Mam szczęście. Nie powiadomił ich pan jeszcze o swoim powrocie z Tyflisu? Nie zdążyłem. Możliwe, że na razie nie warto, na wszelki wypadek... A! — ze złością na samego siebie machnął ręką z papierosem i urwał. — To nie moje sprawy. To wy, profesjonaliści, obmyślacie, jak najlepiej osiągnąć sukces — zamilkł. — Zaproponowałem, żeby to pan, książę, pokierował śledztwem, z pew nych powodów, które wyjawię trochę później. A tymczasem... Głęboko zaciągnął się, w zamyśleniu obserwując moją twarz wypukłymi, smutnymi oczyma. Przez stożek światła nad stolikiem, sennie przelewając swoje kształty, wędrowały ameby dymu. -— Proszę powiedzieć, książę... Jest pan komunistą? Mam ten zaszczyt, wasza wysokość. Czy wasza wiara daje panu satysfakcję? Tak. Czy daje panu siły do życia? Owszem, daje. A jak odnosicie się do innych wyznań? — Z maksymalną przychylnością. Zakładamy, że bez wiary w jakąś wyższą wartość człowiek jeszcze nie zasługuje na miano Człowieka. Jest jedynie nadzwyczaj chytrym i bardzo żarłocznym zwierzęciem. Uważa- my, że im liczniejsze są wyznania, tym różnorodniej sza i bogatsza staje się paleta twórcza Ludzkości. Inna sprawa, w jaki sposób ta wyższa wartość wpływa na zachowanie się wyznawców. Jeśli wiara w boga, w naród, w ko- 39 munizm, albo w cokolwiek innego, uszlachetnia, daje siły, by szczerze darować i wybaczać, to niech twój bóg, twój naród, twój komunizm będzie sławiony. Ale jeśli twoja wiara tak degeneruje wyznawców, że zmusza do gwałtów i grabieży, to twój bóg, twój naród, twój komunizm nic nie są warte. — No cóż, to bardzo wzniosłe. Czy nie zechciałby pan powiedzieć mi w dwóch słowach, na czym właściwie polega wasza nauka? Na to nie byłem przygotowany. Musiałem głęboko zaciągnąć się dymem, a potem, żeby zyskać dodatkową chwilę do namysłu, powoli strzepnąć śnieżnobiały popiół do popielniczki. Wasza wysokość, nie jestem teoretykiem ani teologiem... Jest pan doskonałym pracownikiem i człowiekiem bezwarunkowo oddanym Rosji, i to wystarczy. Zawsze bardzo mało mnie interesował słowotok teologów, bez względu na ich przynależność wyznaniową. Teoretyzować można do woli, jeśli teoretyzowanie jest czyimś przeznaczeniem. Ale w codziennym biciu serca każda wiara podsumowuje się w kilku najprostszych i najważniejszych słowach. ■— Słucham pana, książę. Odczekałem jeszcze chwilkę, dobierając słowa. Patrzył na mnie zachęcająco. — Wszystkie zwierzęta społeczne tworzą określone normy zachowań, które mają zapobiec niczym nieuzasadnionemu szkodzeniu innym i zmie rzają do zespolenia wysiłków we wspólnych działaniach. Normy te po wstają całkowicie żywiołowo — tak przejawia się grupowy instynkt sa mozachowawczy. Ludzka etyka, w każdej z jej odmian, jest wyłącznie kolejnym stadium komplikowania tych norm zgodnym z kolejnym sta

dium rozwoju danego człowieka. Jednak indywidualny, samolubny ro zum, który pojawił się u człowieka z woli przyrody, stanął na drodze tym normom. Stąd pojawiła się potrzeba wspierania ich różnorodnymi, wykon- cypowanymi, sakralnymi autorytetami, pozostającymi jakby poza i ponad gatunkiem homo sapiens. Jednak, bez względu na to, jak bardzo autoryta tywne było każde z boskich źródeł apelowania do dobra i współczucia, zawsze znajdowali się ludzie, dla których wezwania te były tylko pustym dźwiękiem, rytualną grą. Jednak zawsze pojawiali się też tacy, dla których sakralizacja czy rytualizacja etyki nie była konieczna: nie umieli za- 40 chowywać się nieetycznie, organicznie nie znosili oszustwa, przymus był im obcy i budził odrazę... Oba zjawiska są rezultatem gry genów. Jeden człowiek ma talent do gry na skrzypcach, drugi do wyjaśniania problemów budowy atomów, trzeci do oszustwa, czwarty do czynienia dobra. Ale tylko dzięki tym „czwartym" w pełnej mierze wyraża się — genetycznie zaprogramowane — dążenie gatunku do samozachowania. Jesteśmy przekonani, że wszyscy twórcy etycznych religii, w tej liczbie takich światowych wyznań jak buddyzm, chrześcijaństwo, islam należeli do „czwartej" grupy. Przecież, w istocie, ich żądania zawierają się w jednym integralnym postulacie: dobro bliźniego jest ważniejsze od mojego. Albowiem ,ja", „mój" oznacza indywidualne, egoistyczne ambicje, a „bliźni", wszystko jedno który, uosabia gatunek homo. Różnice zaczynają się dopiero na poziomie rytualnym, tam, gdzie ten podstawowy biologiczny dogmat trzeba wpisać w kontekst konkretnej cywilizacji, konkretnej struktury społecznej. Jednak wewnętrzny konflikt religii etycznych, ich wewnętrzna sprzeczność polegała na tym, że wyznania, aby potwierdzić swoją rację i zawojować masy, musiały w ten czy inny sposób zrastać się z aparatem przymusu — państwem. W rezultacie zaczynały postulować wprowadzenie przymusu, a w konsekwencji w jakimś stopniu przekształcały się w swoje własne zaprzeczenie. Każda religia starała się stać państwową, ponieważ w takiej sytuacji jej wrogowie okazywali się wrogami państwa, które posiada silny aparat przymusu, armię i policję. Ale równocześnie, w takiej sytuacji, religia musiała uznawać za swoich wrogów wszystkich przeciwników państwa. Pojawiała się nieuchronnie skaza etyki. Wybornie potwierdza to fakt, że im później pojawiała się religia — gdy struktury państwowe były już lepiej rozwinięte, okrutniejsze i silniejsze — tym więcej religia zawierała elementów „państwowych". Od buddyzmu, stosunkowo obcego temu zjawisku, poprzez chrześcijaństwo, pretendujące do władzy nad świeckimi władcami, aż po islam, który stworzył cały szereg bezpośrednich teo-kracji. Wyjątkowo logiczne — rzekł cesarz. Słuchał uważnie, trochę po chylony do przodu i nie spuszczał swoich smutnych oczu z mojej twarzy. Słabo dymiły zapomniane papierosy. My całkowicie wyrzekliśmy się wszelkich rytuałów. Absolutnie nie dążymy do zorganizowanego współdziałania z władzą świecką. W rzeczy- 41 wistości apelujemy jedynie do tych, których nazwałem „czwartymi" — do ludzi o głęboko etycznej postawie. Na przestrzeni wieków właśnie im zawsze żyło się ciężko, a i teraz nie jest im lekko. Przy wszelkich wstrząsach społecznych zupełnie nieświadomie przyjmują na siebie pierwszy cios, do końca próbując stać pomiędzy tymi, którzy chcą się wzajemnie powyrzy-nać. Dlatego najczęściej padają ofiarą obu stron konfliktu. Często wyglądają na słabszych i tacy się okazują, bardziej potrzebują pomocy w najprostszych życiowych sprawach... Zbieramy ich, wspieramy wiedzą, wyjaśniamy im ich rolę w życiu gatunku. Wpajamy poczucie dobra i uczymy umie- jętności przekształcania go w konkretne dobre zachowania. Staramy się także ułatwić i uczynić zaszczytnym upodobnianie się do tych ludzi wszystkim, którzy nie posiadają silnie zarysowanej dominanty zachowania, ale z