tulipan1962

  • Dokumenty3 698
  • Odsłony263 804
  • Obserwuję183
  • Rozmiar dokumentów2.9 GB
  • Ilość pobrań233 946

Steven Erikson - Trylogia Kharkanas 01 - Kuźnia ciemności

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :4.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Steven Erikson - Trylogia Kharkanas 01 - Kuźnia ciemności.pdf

tulipan1962
Użytkownik tulipan1962 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 774 stron)

Steven Erikson Kuźnia ciemności Księga pierwsza Trylogii Kharkanas

Mapy

KHARKANAS

Kharkanas:Centrum. Cytadela

KURALD GALAIN

KRAINY THEL AKAI, JAGHUTÓW ORAZ TISTE

Wstęp ...zatem odnalazłeś mnie i pragniesz usłyszeć opowieść. Gdy jeden poeta mówi drugiemu o prawdzie, jakąż nadzieję ma prawda? Pozwól, że cię o coś zapytam. Czy w wymysłach można odnaleźć wspomnienia ? A może pragniesz odnaleźć wymysły we wspomnieniach ? Które z tych dwojga ma się nisko pokłonić drugiemu? Czy miarą wielkości winny być jedynie szczegóły? Być może tak, jeśli tylko one składają się na wątek świata, jeśli tematy nie są niczym więcej niż zestawem list, perfekcyjnie sporządzonym i bezbłędnie skompilowanym; a ja powinienem klęknąć przed wymysłami, jakby były wspomnieniami, którym nadano idealną postać. Czy wyglądam na takiego, który klęka? Nie ma izolowanych opowieści. Na coś, co jest niezależną całością, nie warto nawet spojrzeć. My dwaj o tym wiemy. Moglibyśmy wypełnić tysiąc zwojów opowieściami o życiu tych, którzy wierzą, że są początkiem i końcem, i próbują wepchnąć całą złożoność wszechświata do małych drewnianych szkatułek, by następnie nosić je pod pachą. Jestem pewien, że widziałeś, jak przechodzili obok. Mają dokąd iść, tam, dokąd się wybierają, są naprawdę potrzebni, a gdyby nie ich dramatyczne przybycie, owo miejsce z pewnością przestałoby istnieć. Czy mój śmiech jest cyniczny? Wzgardliwy? Czy powtarzam sobie z westchnieniem po raz kolejny, że prawdy są jak nasiona ukryte w glebie i jeśli będziemy je pielęgnować, kto wie jakie dzikie rośliny z nich wyrosną? Przewidywanie przyszłości to szaleństwo, a wojownicze zapewnienia brzmią żałośnie. Jednakże wszystkie tego typu argumenty zastawiliśmy już za sobą. Jeśli kiedyś wypowiadałem je z pasją, było to dawno temu, w innej epoce, gdy obaj byliśmy młodsi niż nam się zdawało. Ta opowieść powinna być jak sama Tiam, stworzenie o wielu głowach. W mojej naturze leży noszenie masek i przemawianie wieloma głosami przez usta należące do innych. Nawet gdy jeszcze widziałem, spoglądanie na świat tylko jedną parą oczu było dla mnie torturą, wiedziałem bowiem - czułem w głębi duszy - że z uwagi na nasz pojedynczy punkt widzenia większa część świata umyka naszej uwagi. Nie możemy nic na to poradzić. To bariera zrozumienia. Być może tylko poeci są

naprawdę niezadowoleni z owego sposobu istnienia. Nieważne, czego sobie nie przypominam, wymyślę. Nie ma izolowanych opowieści. Życie w samotności równa się pędowi ku śmierci. Ale ślepiec nie może nigdzie pędzić,wymacuje tylko drogę przed sobą, jak przystoi tym, którzy żyją na pełnym niepewności świecie. Uznajcie mnie przeto za urealnioną metaforę. Jestem poeta Gallan i moje słowa będą żyły wiecznie. To nie jest przechwałka. To klątwa. Mojemu dziedzictwu pisane jest przerodzić się w padlinę, której inni nie przestaną szarpać tak długo, aż pył pochłonie wszystko, co istnieje. Spójrz, jak owo ciało wciąż się msza, jak się wzdryga, choć dawno już wydałem ostatnie tchnienie. Kiedy zaczynałem, nie wyobrażałem sobie, że moje ostatnie chwile nadejdą tutaj, na ołtarzu, pod gotowym do ciosu nożem. Nie wierzyłem, że moje życie ma być złożone w ofierze jakiejś wielkiej sprawie albo stać się zapłatą złożoną w zamian za sławę i szacunek. Nie uważałem, by konieczna była jakakolwiek ofiara. Umarłym poetom nikt nie pozwala spoczywać w pokoju. Jesteśmy jak stare mięso na suto zastawionym stole. Oto przynoszą nowe danie, które odepchnie na bok to, co z nas zostało. Nawet bogowie już nie wierzą, by kiedykolwiek udało się uporządkować ten bałagan. Poeci znają jednak pewne prawdy i obaj świetnie rozumiemy ich wartość. To chrząstka, którą przeżuwamy bez końca. Anomandaris. Cóż za śmiały tytuł! Rozważ jednak to: nie zawsze byłem ślepy. Moja opowieść nie mówi tylko o Anomanderze. Nie można jej zamknąć w małej szkatułce. Zaiste, być może on jest w niej najmniej ważny. Ten, którego popycha od tyłu wiele rąk, może iść tylko w jednym kierunku, bez względu na to, czego by pragnął. Niewykluczone, że krzywdzę go tą opinią. Mam swoje powody. Pytasz: Gdzie jest moje miejsce w tym wszystkim? Nie ma go nigdzie. Przybądź do Kharkanas, tu w moich wspomnieniach, w moim dziele. Przejdź całą Komnatę Portretów i nie znajdziesz w niej mojej twarzy. Czy to właśnie znaczy być zagubionym na tym samym świecie, który nas stworzył, który zawiera nasze ciało? Czy ty, w swoim świecie, cierpisz tę samą dolę? Czy wędrujesz, pogrążony w myślach? Czy podrywasz się na widok własnego cienia? Albo budzisz się, drżąc z niedowierzania, że to wszystko, kim jesteś, twoje perspektywy są marne i brak ci dowodów własnej ambicji? A może maszerujesz przed siebie pewien swej zasępionej miny, pod pachą zaś

trzymasz piękną szkatułkę... Czy jestem jedyną zagubioną duszą na świecie? Nie miej mi za złe, że uśmiecham się na tę myśl. Mnie również nie sposób wepchnąć do tej małej szkatułki, choć wielu będzie próbowało. Nie, lepiej odrzucić mnie w całości, jeśli ktoś Pragnie spokoju ducha. Stół jest suto zastawiony, uczta trwa bez końca. Dołącz do mnie, pośród żałosnych odpadków ogryzionych kości. Audytorium jest głodne, a ten głód nigdy nie zostanie zaspokojony. Jesteśmy a to wdzięczni. A jeśli wspominałem o ofiarach, kłamałem. Dobrze zapamiętaj tę historię, którą ci opowiem, Rybaku kel Tath. Gdybyś się pomylił, ci, którzy sporządzają listy, zjedzą cię żywcem.

Część pierwsza W tych darach kształty adoracji JEDEN Nadejdzie pokój. Te słowa w starożytnym języku Azathanai wyryto głęboko na zwróconym do wewnątrz kamieniu nadproża. Cięcia były głębokie, nietknięte wiatrem czy deszczem, i z tego powodu mogły się wydawać równie młodzieńcze i niewinne jak wyrażana przez nie treść. Świadek pozbawiony umiejętności czytania dostrzegłby jedynie gwałtowność ręki kamieniarza, ale z pewnością trafny jest sąd, że ignoranci nie wiedzą, co to ironia. Niemniej, podobnie jak strzegący domu pies potrafi dzięki samemu zapachowi ocenić prawdziwą naturę gościa, pogrążony w niewiedzy świadek nie wyrzeka się niczego, jeśli chodzi o subtelne prawdy. Dlatego okrutne rany zadane kamieniowi nadproża pozostawały imponujące i pełne znaczenia dla niewtajemniczonych, choć szczerość wyrytych słów skłaniała do zastanowienia tych, którzy je rozumieli. Nadejdzie pokój. Przekonanie jest kamienną pięścią w sercu wszechrzeczy. Jego postać kształtują pewne dłonie, a odpadki szybko zamiata się gdzieś, gdzie nikt ich nic zobaczy. Wznosi się je po to, by trwało, by opierało się wyzwaniom, a gdy zostanie zapędzone w kozi róg, walczyło bez honoru. Nie ma nic straszliwszego od przekonania. Powszechnie sądzono, że w Twierdzy Dracons nie znajdzie się nikogo, w kogo żyłach płynęłaby krew Azathanai. W gruncie rzeczy tylko bardzo nieliczne spośród tych istot o znużonym spojrzeniu, mieszkających za Samotnością Bareth, odwiedzały państwo -miasto Kurald Galain, chyba że przybywały tu jako kamieniarze albo budowniczowie gmachów, wezwani z myślą o jakimś zadaniu bądź też przedsięwzięciu. Lord Twierdzy niechętnie jednak witał pytania o charakterze osobistym. Jeśli to dłoń Azathanai wyryła niejednoznaczne słowa nad progiem Wielkiego Domu Twierdzy - jakby były obietnicą lub groźbą zwiastującą nadejście nowego wieku - nie powinno to obchodzić nikogo poza lordem Draconusem, Małżonkiem Matki Ciemności.

Tak czy inaczej, nieczęsto ostatnio się zdarzało, by Twierdza gościła swego lorda. Stał u boku Matki Ciemności w Cytadeli Kharkanas, a gdy wracał niespodziewanie po całej nocy szybkiej jazdy, budził niepokój i powtarzane szeptem plotki. W bladym świetle wschodzącego słońca - zawsze osłabianym przez serce mocy Matki Ciemności, leżące tak blisko Twierdzy - rozbrzmiewał zbliżający się tętent kopyt. Ów dźwięk narastał, aż wreszcie wypełnił swym łoskotem łukowatą bramę, a potem wpadł na dziedziniec, sypiąc na boki grudkami czerwonej gliny z traktu. Bojowy rumak zwany Calarasem wygiął szyję ściągniętą przez wodze, mocno trzymane w urękawicznionych dłoniach jego pana, i zatrzymał się. Jego płuca pracowały jak miechy, a po gładkiej czarnej szyi i piersi spływała piana. Biegnący ku niemu stajenni stanęli jak wryci na ten widok. Potężnie zbudowany jeździec zsiadł z imponującego wierzchowca, pozostawiając wodze by zwisły luźno, a potem wszedł do Wielkiego Domu, nie odzywając się ani słowem. Domowi słudzy pierzchali z jego drogi niczym kury. Na twarzy lorda nie widziało się żadnych uczuć, ale ten szczegół wszyscy znali i spodziewali się go. Draconus niczego po sobie nie okazywał. Być może to tajemniczość niezwykle ciemnych oczu była od początku źródłem jego mocy. Podobizna Małżonka Matki Ciemności, stworzona przez wielkiego malarza Kadaspalę z Domu Enes, wisiała teraz na honorowym miejscu w Komnacie Portretów w Cytadeli. Ręka geniusza zdołała uchwycić niepoznawalny charakter lica Draconusa, nutę czegoś wykraczającego poza perfekcję rysów Tiste, głębię kryjącą się za dowodem jego czystej krwi. To był portret mężczyzny będącego królem we wszystkim oprócz nazwy. * * * Arathan stał przy oknie Starej Wieży. Zajął tę pozycję, gdy tylko usłyszał dzwon zwiastujący rychły powrót ojca. Przyglądał się, jak Draconus wjeżdża na dziedziniec. Nic nie umykało spojrzeniu młodzieńca. Jedną rękę unosił do twarzy, by obgryzać paznokcie oraz strzępki skóry z palców. Ich końcówki zamieniły się w czerwone ogryzki, obrzękłe od nieustannego kontaktu ze śliną. Niekiedy również krwawiły, plamiąc nocą jego pościel Arathan obserwował z uwagą ruchy Draconusa. Potężnie zbudowany mężczyzna zsiadł z Calarasa, niedbale pozostawiając go opiece stajennych, i pomaszerował ku wejściu. Dwupiętrowa wieża dominowała nad północno-zachodnim narożnikiem Wielkiego Domu. Główne drzwi znajdowały się po jej prawej stronie i nic było ich widać z okna na najwyższym piętrze. W takich chwilach Arathan napinał nerwowo mięśnie i wstrzymywał oddech, wytężając wszystkie zmysły, by uchwycić moment, gdy jego

ojciec przekroczy próg i postawi stopę na nagich, twardych kamieniach westybulu. Czekał na zmianę atmosfery, drżenie starożytnych murów gmachu, grom oznajmiający przybycie jego władcy. Jak zwykle, nie zauważył nic. Nie miał pojęcia, czy wina leży po jego stronie, czy też moc ojca pozostawała bezpiecznie zamknięta w jego potężnym ciele, za nieomylnymi oczyma, przez wolę bliską doskonałości. Podejrzewał, że prawdą jest to pierwsze. Widział, jak reagują inni. Twarze szlachetnie urodzonych nieruchomiały, a ci o niższej randze odwracali się trwożnie. Zdarzało się też, że obie te reakcje rywalizowały ze sobą u tej samej osoby. Draconusa bano się z niepojętych dla Arathana powodów. Szczerze mówiąc, w rej sprawie nie oczekiwał od siebie więcej. W końcu był bękartem, zrodzonym z matki, której nigdy nie widział ani nawet nie słyszał jej imienia W ciągu siedemnastu lat życia znalazł się w tym samym pokoju co ojciec może ze dwadzieścia razy. z pewnością nie więcej, i Draconus nigdy nie przemówił do niego bezpośrednio. Arathan nie miał prawa spożywać posiłków w głównej sali. Udzielano mu prywatnych lekcji, a władania bronią uczył się razem z rekrutami zwerbowanymi do Domowych Mieczy Nawet w dniach i nocach, które nastąpiły po tym, gdy omal nie utonął, wpadłszy pod lód w dziewiątej zimie swego życia, opiekował się nim uzdrowiciel straży i nie odwiedzał go nikt poza trójką młodszych, przyrodnich sióstr, które zaglądały do środka - trio okrągłych twarzy o szeroko otwartych oczach - po to tylko, by natychmiast uciec z piskiem. Reakcja, jaką demonstrowały na jego widok, przekonała w ciągu lat Arathana, że jest niewyobrażalnie brzydki. Właśnie owo przekonanie sprawiło, ze zaczął unosić ręce do twarzy, próbując ją ukryć. Wkrótce pocałunek własnych palców stał się dlań jedynym niosącym pociechę dotykiem, jakiego potrzebował. Teraz nie wierzył już, że jest brzydki. Po prostu... nieszczególny, niewart niczyjej uwagi. Choć nikt nigdy nic wspominał o jego matce, Arathan wiedział, że to ona nadała mu imię. Ojciec miał pod tym względem znacznie okrutniejsze upodobania. Chłopak powtarzał sobie, że pamięta matkę przyrodnich sióstr, posępną, masywnie zbudowaną kobietę o niezwykłej twarzy, która albo umarła, albo wyjechała wkrótce po odstawieniu trojaczków od piersi. Słowa, które usłyszał później od nauczyciela Sagandera, sugerowały jednak, że była to mamka, czarownica z ludu Psich Biegaczy, mieszkającego za Samotnością.

Niemniej Arathan wolał sądzić, że to była ich matka, zbyt wielkoduszna, by nadać im imiona, które teraz nosiły. Imiona, które jego zdaniem pętały każdą z jego sióstr niczym klątwy. Zawiść. Złośliwość. Podłość. Nadal nieczęsto je widywał. Płoche jak ptaki dostrzegane kącikiem oka dziewczęta szeptały, ukryte za rogiem w korytarzach albo za drzwiami pokojów, gdy przechodził obok. Najwyraźniej wydawał się im bardzo zabawny. Teraz, w pierwszym roku dorosłości, Arathan uważał się za więźnia albo za zakładnika, jakich tradycyjnie wymieniały Wielkie Domy i Twierdze, by przypieczętować sojusze. Nie uważano go za członka rodziny Draconsów, mimo że nikt nie próbował ukrywać jego pochodzenia. W gruncie rzeczy, sama obojętność, z jaką podchodzono do tego szczegółu, sugerowała, że jest on pozbawiony znaczenia. Nasienie spływało gdzie popadnie, ale ojciec musiał spojrzeć dziecku w oczy, by uznać je za swoje. A tego Draconus nie chciał uczynić. Co więcej, w żyłach Arathana płynęło niewiele krwi Tiste - nie mógł się pochwalić jasną skórą ani wysokim wzrostem, a jego oczy, choć ciemne, nie cechowały się zmienną niejednoznacznością typową dla czystej krwi. Pod tymi względami przypominał siostry. Gdzie więc podziała się krew ich ojca? Ukrywa się. Ukrywa głęboko w nas. Draconus nie chciał go uznać, ale Arathan nie miał o to do niego pretensji. Każdy - czy to mężczyzna, czy kobieta - po zakończeniu okresu dzieciństwa musiał sam stawić czoło światu i znaleźć w nim miejsce dla siebie, dzięki woli opierającej się wyłącznie na wewnętrznych zasobach. A kształt świata, jego ciężar i struktura, odpowiadały sile owej woli. Pod tym względem społeczeństwo Kurald Galain stanowiło dokładnie odzwierciedlenie indywidualnych talentów i możliwości. Tak przynajmniej niemal codziennie mówił mu Sagander. Czy to wśród dworzan w Cytadeli, czy w wioskach Pogranicza, nie było miejsca na udawanie. Niedbali i niekompetentni nie mieli szans ukrycia swych wad. Na tym opiera się naturalna sprawiedliwość, Arathanie, pod każdym wzglądem przewyższająca sprawiedliwość na przykład, Forulkanów albo Jaghutów. Młodzieniec nie miał wystarczających powodów, by sądzić, że jest inaczej. Ten świat, tak stanowczo afirmowany przez jego nauczyciela, był wszystkim, co w życiu znał. Mimo to... powątpiewał. Usłyszał odgłos obutych w sandały stóp, zbliżający się krętymi schodami. Odwrócił się, nieco zaskoczony. Już od dawna uważał tę wieżę za swoją, uczynił się

władcą jej pokrytych kurzem pajęczyn, cieni i rozbrzmiewających we wnętrzach ech. Tylko tu mógł być nikt nie odtrącał jego ręki od ust ani nie drwił z uszkodzonych koniuszków palców.Nikt go tu nic odwiedzał; domowe dzwony informowały o zbliżaniu się pory lekcji albo posiłku, ich stłumione dźwięki mierzyły upływ jego dni. Kroki były coraz bliżej. Serce łomotało gwałtownie w piersi młodzieńca. Cofnął dłoń od ust, otarł palce o bluzę i zwrócił się twarzą ku schodom. Zaskoczył go widok postaci, która się pojawiła. To była jedna z jego przyrodnich sióstr, ta najniższa, która ostatnia opuściła łono matki. Twarz miała zaczerwienioną z i dyszała lekko. Jej ciemne oczy spojrzały na niego. - Arathanie. Nigdy dotąd się do niego nie odezwała. Nie wiedział, jak zareagować. - To ja - dodała. Jej oczy rozbłysły, jakby w gniewie. - Podłość. Twoja siostra Podłość. - Imiona nie powinny być klątwami - odparł bez zastanowienia. Jeśli te słowa nią wstrząsnęły, okazała to tylko leciutkim pochyleniem głowy. - Zatem nie jesteś półgłówkiem, za jakiego ma cię Zawiść - stwierdziła, przyglądając mu się z uwagą. -To dobrze. Ojciec poczuję... ulgę. - Ojciec? - Wzywa cię, Arathanie. Natychmiast. Mam cię do niego zaprowadzić. - Ojciec? Skrzywiła się. - Wiedziałam, że będziesz się tu ukrywał, jak rudziec w norze. Mówi, że jesteś głupi jak to zwierzę. Czy to prawda? Ma rację? Czy jesteś rudźcem? Ona zawsze ma rację. Tak przynajmniej wszystkim powtarza. Podbiegła do Arathana, złapała go za lewy nadgarstek i pociągnęła za sobą na schodom. Nie stawiał oporu. Ojciec go wzywał. Przychodził mu do głowy tylko jeden możliwy powód. Wygna mnie. Idąc w dół schodami Starej Wieży, wzbijali kłęby kurzu, które wirowały wokół nich.To było tak, jakby zniszczyli spokój tego miejsca. Wkrótce jednak kurz opadnie i pustka wróci, jak obalony król odzyskujący tron. Arathan wiedział, że nigdy już nie rzuci wyzwania jej władztwu. To była tylko głupia, dziecinna zabawa. Tam, gdzie panuje naturalna sprawiedIiwość,Arathanie, słabi nie mogą się ukrywać, chyba że przyznamy im ten przywilej. Musisz pamiętać, że to przywilej i że zawsze powinni być za niego wdzięczni. Jeśli silni zechcą, w każdej chwili mogą

sięgnąć po miecz i zakończyć życie słabych. Oto dzisiejsza lekcja. Pobłażliwość. Jak rudziec w norze. Zwierzęciu pozwala się żyć, dopóki nie stanie się uciążliwe. Wtedy spuszcza się psy, które wpadają do podziemnego tunelu, do labiryntu nor, i dole rozrywają rudźca na strzępy. Albo wyganiają go na otwartą przestrzeń, gdzie włócznie i miecze, gotowe są położyć kres jego życiu. Tak czy inaczej, znaczy to, że stworzenie nadużyło przyznanych mu przywilejów. Wszystkie lekcje udzielane Arathanowi przez Sagandera krążyły na podobieństwo wilków wokół słabości oraz odpowiedniego miejsca dla wszystkich dotkniętych tą klątwą. Nie, Arathan nie był półgłówkiem. Doskonale to rozumiał. Pewnego dnia zaszkodzi Draconusowi w jakiś niewyobrażalny na razie dla siebie sposób. Ojcze, sądzę, że jestem twoją słabością. Tymczasem, biegnąc za trzymającą go mocno za nadgarstek Podłością, uniósł do ust drugą rękę i zaczął gryźć. * * * Kapitan zbrojnych, Ivis, otarł pot z czoła, czekając pod drzwiami. Wezwanie dotarło do niego, gdy był w kuźni, tłumacząc mistrzowi kowalskiemu, jak prawidłowo ostrzyć sklepywany miecz. Powiadano, że ci, w których żyłach płynie krew Husta, znają się na żelazie, jakby ssali roztopiony metal z cycka matki, i Ivis nie wątpił, że to prawda. Gilal był zdolny i produkował świetną broń, ale kapitan odziedziczył po ojcu krew Husta i choć uważał się za żołnierza z krwi i kości, słyszał, że klinga jest uszkodzona, gdy tylko miecz wyciągano z pochwy. Mistrz kowalski przyjął to całkiem nieźle, choć rzecz jasna trudno było odgadnąć, co naprawdę myśli. Pochylił głowę i wymamrotał przeprosiny, jak przystało Tiste niższego stanu. Wychodząc, Ivis słyszał, jak potężnie zbudowany kowal wrzeszczy na uczniów. Żaden z nich nie był niczemu winien, ponieważ ostatnią fazę prac przy wykuwaniu miecza mistrz musiał wykonywać osobiście. Usłyszawszy jego tyradę, Ivis upewnił się, że Gilal nie będzie próbował mu zaszkodzić. Czekając pod Komnatą Kampanii swego pana, powtarzał sobie, że pot, od którego swędziały go oczy, jest pamiątką po wizycie w kuźni, gdzie cztery piece kowalskie wypełniały powietrze żarem o ostrym odorze metalu, sadzą i dymem, a robotnicy krzątali się gorączkowo, by wykonać dzisiejsze zamówienia. Na Otchłań, kuźnia nie była manufakturą. Mimo to, w dwóch ostatnich miesiącach udało się w niej osiągnąć imponujący poziom produkcji. Żaden z przybywających do Wielkiego Domu rekrutów nie musiał się długo obywać bez broni.

To znacznie ułatwiało zadanie Ivisowi. Teraz jednak lord wrócił niespodziewanie. Ivis przeszukiwał starannie wspomnienia w poszukiwaniu możliwych przyczyn. Draconus był systematyczny, nie miał skłonności do pochopnych działań. Cechował się cierpliwością kamienia, ale wszyscy wiedzieli, że lepiej mu się nie narażać. Coś przywołało go z powrotem do Wielkiego Domu, a po forsownej całonocnej jeździe z pewnością nie był w dobrym humorze. Wezwał Ivisa, a następnie kazał mu czekać pod drzwiami. W tej sytuacji nie było nic normalnego. Po chwili Ivis usłyszał kroki i wejście otworzyło się z cichym trzaskiem. Ujrzał przed sobą twarz domowego nauczyciela, Sagandera. Stary uczony miał minę kogoś, kto zdrowo się wystraszył i jeszcze nie doszedł w pełni do siebie. Skinął głową, spoglądając lvisowi prosto w oczy. - Kapitanie, lord teraz cię przyjmie. Powiedział tylko tyle, nic więcej, po czym ominął Ivisa i oddalił się krokiem kogoś, kto w ciągu kilku chwil postarzał się o jakieś sześć lat. Ivis skarcił sam siebie za tę myśl. Rzadko widywał nauczyciela, który wstawał późno i często kładł się nocą ostatni. Nie miał powodu, by sądzić, że chodzi o coś więcej niż niepokój wywołany wczesnym spotkaniem i być może sztywność członków, zrozumiałą o tak wczesnej porze dnia u osób starszych wiekiem. Zaczerpnął tchu, by się uspokoić, a potem wszedł do komnaty. Jej dawna nazwa nabrała teraz nowego znaczenia. Kampanie z minionych dziesięcioleci prowadzono przeciwko zagranicznym wrogom, tym razem zaś jedynym nieprzyjacielem były sprzeczne ambicje Twierdz i Wielkich Domów. Cuchnąca kostnicą kuźnia była ze strony lorda po prostu zrozumiałym środkiem ostrożności. Poza tym, Draconus nosił tytuł Małżonka Matki Ciemności i nie było nic niezwykłego w tym, że powiększył liczbę Domowych Mieczy, aż jego siły ustępowały jedynie siłom samej Matki Ciemności. Z jakiegoś powodu inne Twierdze nie były jednak zachwycone rozbudową wojsk Domu Dracons. Tego typu polityczne rozgrywki nie interesowały Ivisa. Jego zadaniem było wyszkolenie tej skromnej armii. Okrągły stół dominujący nad centrum komnaty wycięto z pnia czarnodrzewa o wieku trzech tysięcy lat. Słoje były czerwonymi i czarnymi pasami ukrytymi pod grubą warstwą żółtego werniksu. Mebel ustawiono w komnacie przed pół tysiącem lat, na rozkaz założycielki Domu, pragnącej uczcić swój nadzwyczajny sukces, jakim było przejście z szeregów Małych do Wielkich Domów. Stela zmarła nagle dziesięć lat temu i

od tej pory rodzinnymi włościami władał jej adoptowany syn, Draconus. Jej ambicje, choć znaczne, były niczym w porównaniu z ambicjami tego, kogo wybrała na syna. Na ścianach sali nie wisiały żadne portrety, a ciężkie gobeliny z surowej, niebarwionej wełny miały wyłącznie zapewniać ciepło, podobnie jak gruby dywan na podłodze. Draconus jadł za stołem śniadanie: chleb i rozcieńczone wino. Wokół cynowego talerza walały się zwoje. - Panie - odezwał się po chwili Ivis, gdyż władca Twierdzy najwyraźniej nie zauważał jego przybycia. - Zdaj mi raport z jego postępów, kapitanie. Ivis zmarszczył brwi, opierając się pokusie otarcia czoła po raz kolejny. Jeśli się nad tym zastanowić, wiedział, czego się spodziewać. W końcu chłopak osiągnął już należyty wiek. - Posiada wrodzony talent, panie, jak przystoi synowi takiego ojca. Ale dłonie jeszcze ma słabe. Nawyk obgryzania paznokci sprawia, że opuszki jego palców są miękkie i łatwo się rozrywają. - Czy pilnie się przykłada? Draconus nadal nie odrywał wzroku od posiłku. - Do ćwiczeń, panie? Trudno to ocenić. Sprawia wrażenie, że wszystko przychodzi mu z łatwością. Choć sam ćwiczę z nim na piasku albo wysyłam przeciwko niemu najlepszych rekrutów... nie musi się wysilać. Drakonus chrząknął. - Czy czujesz się sfrustrowany, kapitanie? - Ponieważ nie poddałem go jeszcze prawdziwej próbie? Tak, panie. Nie mogę mu poświęcić tyle czasu, ile bym pragnął, choć zdaję sobie sprawę, że musi zdobyć zaawansowane wykształcenie. Niemniej, jak na tak młodego szermierza, jego swoboda zasługuje na podziw. Władca Twierdzy uniósł wreszcie wzrok. - Naprawdę? - Oparł się wygodnie, odsuwając talerz pełen okruchów chleba i kropelek wina. - Znajdź mu porządny miecz, jakąś lekką kolczugę, pancerne rękawice, nałokietniki i nagolenniki. A także hełm. Potem każ stajennym przygotować dla niego dobrego wierzchowca. Wiem, że nie nauczył się jeszcze jeździć na bojowym rumaku, zatem dopilnuj, by zwierzę nie było krnąbrne. Ivis zamrugał. - Panie, gdy jeźdźcowi brakuje pewności, każdy koń staje się krnąbrny. - Sądzę, że najlepsza byłaby klacz - ciągnął Draconus, jakby go nie słyszał. - Młoda

i chętna skierować oczy i uszy na Calarasa. Chętna? Chyba raczej przerażona. Być może twarz Ivisa zdradziła coś z jego myśli, lord rozciągnął bowiem usta w uśmiechu. - Myślisz, że nie potrafię zapanować nad własnym wierzchowcem? Aha, i oprócz rumaka będzie też potrzebny koń na zmianę. Jeden ze stępaków. Niech to będzie wałach. Ach, a więc nie wracasz do Kharkanas. - Panie, czy podróż będzie długa? Draconus wstał. Dopiero teraz Ivis zauważył jego podkrążone oczy. - Tak - potwierdził. - I tym razem pojadę z synem - dodał, jakby odpowiadał na pytanie, którego Ivis nie wypowiedział. * * * Podłość zaciągnęła go do korytarza wiodącego do Komnaty Kampanii. Arathan znał ulubiony pokój ojca tylko z nazwy. Nigdy dotąd tam nie był. Cofnął się, rozciągając most łączący go z siostrą. Podłość obejrzała się ze złowrogą miną, ale nagle się uspokoiła, rozluźniając uścisk na jego nadgarstku. - Jesteś jak jesienny zając. Czy to właśnie twoim zdaniem pragnie ujrzeć? - Nie mam pojęcia, co pragnie ujrzeć - odparł młodzieniec. - Skąd miałbym to wiedzieć? - Widziałeś, jak Podrapana Gęba Ivis wychodził? Tuż przed nami. Skręcił w korytarz prowadzący na dziedziniec. Na pewno na ciebie nagadał. Mówił o tobie. A teraz ojciec czeka. Chce się przekonać na własne oczy. - Podrapana Gęba? - Bo ma blizny na twarzy. - To nie są blizny - sprzeciwił się Arathan. - To po prostu starość. Ivis Yerrthust walczył w wojnie forulkanskiej. Podczas odwrotu głodowali. Wszyscy. Stąd właśnie wzięły się te linie na jego twarzy. Podłość gapiła się na niego, jakby stracił rozum. - Jak myślisz, co się stanie? - zapytała. - A co ma się stać? - Jeśli nie spodoba mu się to, co zobaczy. Młodzieniec wzruszył ramionami. Nawet tak blisko ojca - trzydzieści kroków korytarzem, a potem drzwi, nie czuł nic. Powietrze miało niezmieniony charakter,jakby

moc była jedynie iluzją. Ta myśl go zaskoczyła, ale nie chciał się do niej zbliżać.Jeszcze nie. To nie była odpowiednia chwila, by sprawdzać, dokąd go ona zawiedzie. - Zabije cię - oznajmiła Podłość. Przyjrzał się jej twarzy i dostrzegł w niej nutę rozbawienia, bledziutki cień. - Imiona nie powinny być klątwami - powtórzył. - Czeka na ciebie. - odparła, wskazując na drzwi. - Pewnie już cię nie zobaczymy,chyba że pójdziemy za kuchnię, pod zsyp, do którego wyrzuca się oczyszczone kości i flaki. Kawałki ciebie wylądują na Wzgórzu Wron. Zachowam sobie kosmyk twoich włosów. Zawiązany w supeł. Nawet nie zmyję krwi. Odepchnęła go na bok i uciekła. Podrapana Gęba to okrutne przezwisko. Ciekawe, jak mnie nazywają. Wlepił spojrzenie w odległe drzwi i ruszył w ich stronę. Jego kroki niosły się echem. Ojciec go nie zabije. Mógł to uczynić już dawno temu i nie miał powodu robić tai teraz. Żaden z niedostatków Arathana nie obciążał jego ojca, Sagander powtarzał mu to raz po raz. Nie rzucał na niego cienia, ponieważ światło słońca, choćby nawet najsłabsze i najbledsze, nie zdoła wykryć więzów krwi, a tam, gdzie ono dociera, nigdy nie słowa, które mogłyby zmienić tę sytuację. Dotarł do drzwi, zawahał się, wytarł palce do sucha, a potem zagrzechotał żelaznym kółkiem umieszczonym poniżej klamki. Stłumiony głos nakazał mu wejść. Dziwiąc się,że nie czuje strachu, Arathan otworzył drzwi i wkroczył do komnaty. Pierwszym, co przyciągnęło jego uwagę, był intensywny zapach lanoliny, po nim zaś jasne, ostre światło, wpadające do środka przez zwrócone na wschód okno. Okiennice otworzono. Było tu chłodno, ale budzący się dzień przynosił szybkie ocieplenie. Widok resztek śniadania na ogromnym stole przypomniał mu, że nic dziś nie jadł. Gdy wreszcie uniósł wzrok, by spojrzeć na ojca, zauważył, że Draconus nie spuszcza zeń spojrzenia ciemnych oczu. - Niewykluczone - zaczął jego ojciec - że sądzisz, że ciebie nie chciała. Całe dotychczasowe życie spędziłeś bez odpowiedzi na swe pytania, ale nie będę cię za to przepraszał. Wiedziała, że zrani cię swą decyzją. Mogę ci powiedzieć, że dla niej również była ona bolesna. Mam nadzieję, że pewnego dnia to zrozumiesz, a nawet odnajdziesz w swym sercu wybaczenie. Arathan milczał. Nie przychodziło mu do głowy nic, co mógłby powiedzieć. Jego ojciec wstał z krzesła. Dopiero teraz - gdy był tak blisko - młodzieniec poczuł emanującą z niego moc. Draconus był wysokim, masywnym mężczyzną o budowie wojownika, mimo to

miał w sobie grację, być może będącą najbardziej imponującą z jego cech. - To, czego pragniemy w głębi serca, Arathanie, i to, co musi się stać... no cóż,jedno z z drugim łączy się w uścisku tak rzadko, że zapewne nigdy ci się to nie przydarzy.Ta prawda była treścią twego życia. Nie mogę ci nic obiecać. Nie wiem, co cię czeka, choć osiągnąłeś już rok dojrzałości i nadszedł czas, byś sam decydował o własnym życiu. - Przerwał na chwilę, nadal wpatrując się w Arathana. Jego ciemne oczy tylko raz skierowały się ku dłoniom syna. Młodzieniec znacznym wysiłkiem woli powstrzymał się przed schowaniem ich, pozwalając, by nadal zwisały swobodnie u jego boków. Koniuszki długich, cienkich palców miały czerwoną barwę. - Siadaj - rozkazał Draconus. Arathan rozejrzał się wkoło, znalazł krzesło o wysokim oparciu, stojące pod ścianą na lewo od drzwi, i podszedł do niego. Mebel wyglądał na antyczny i osłabiony wiekiem. Wybrał błędnie, ale poza tym krzesłem było tu tylko to, z którego przed chwilą wstał jego ojciec, a gdyby na nim usiadł, zwróciłby się plecami do Draconusa. Po chwili spoczął niepewnie na starym gracie. Jego ojciec chrząknął. - Muszę przyznać, że z kamieniem radzą sobie lepiej - rzekł. - Nie zamierzam zabierać cię do Cytadeli, Arathanie, i nie, to nie wstyd stoi za tą decyzją. W Kurald Galain narasta napięcie. Zrobię, co tylko w mojej mocy, by uspokoić pogrążonych w żalu przedstawicieli Wielkich Domów i Twierdz, ale moja pozycja jest znacznie mniej pewna, niż mogłoby ci się zdawać. Nawet w Wielkich Domach nadal uważają mnie za coś w rodzaju obcego intruza, z czym wiąże się pokaźna doza nieufności. - Wyprostował się nagle i przeszył syna ostrym spojrzeniem. - Ale przecież wiesz na ten temat bardzo niewiele, prawda? - Jesteś Małżonkiem Matki Ciemności - odparł Arathan. - A czy wiesz, co oznacza ten tytuł? - Nie. Wiem tylko, że wybrała cię, byś stał u jej boku. Skóra okalająca oczy jego ojca zmarszczyła się lekko, gdy padły te słowa, ale Draconus jedynie skinął głową. - Swą decyzją najwyraźniej postawiła mnie między sobą a Twierdzami szlachetnie urodzonych. Wszyscy oni noszą tytuły synów i córek Matki Ciemności. - Są jej dziećmi, ale nie rodzonymi? Draconus ponownie skinął głową. - Czczy zaszczyt? Czy może obietnica niezłomnej lojalności? W przypadku każdego z nich szalki wagi zajmują inną pozycję.