tulipan1962

  • Dokumenty3 698
  • Odsłony239 218
  • Obserwuję173
  • Rozmiar dokumentów2.9 GB
  • Ilość pobrań209 227

Tchaikovsky Adrian - Cienie Pojętnych 03 - Krew Modliszki

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

tulipan1962
Dokumenty
fantastyka

Tchaikovsky Adrian - Cienie Pojętnych 03 - Krew Modliszki.pdf

tulipan1962 Dokumenty fantastyka rosyjska s-f
Użytkownik tulipan1962 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 36 osób, 39 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 330 stron)

ADRIAN TCHAIKOVSKY KREW MODLISZKI TRZECIA CZĘŚĆ CYKLU CIENIE POJĘTNYCH Przełożył Andrzej Sawicki Tytuł oryginału Blood of the Mantu Wydanie I ISBN 978-83-7510-431-8 DOM WYDAWNICZY REBIS POZNAŃ 2010

Jeanowi Henri Fabremu

Podziękowania Raz jeszcze chciałbym podziękować mojemu agentowi Simonowi, Peterowi Lavery’emu, Julie, Chloe i wszystkim z wydawnictwa Macmillan, dzięki którym ta książka się ukazała. Ponieważ mieszkam na północy kraju i z konieczności dużo podróżuję, chciałbym podziękować Andyemu i Tash, Wayne’owi i Krissy, Helen i Joffowi, Ledge’owi, Garethowi i Frances za to, że zapewniali mi, wędrownemu pisarzowi, posiłek i miejsce do spania.

Glosariusz LUDZIE Stenwold Maker – żukowiec, szef siatki szpiegowskiej i polityk Cheerwell „Che” Maker – żukczyca, bratanica Stenwolda Makera Tisamon – modliszowiec, mistrz szermierki Tynisa – córka Tisamona, półkrwi pajęczyca, mistrzyni szermierki Achaeos – mag z rasy ciemców, ukochany Che Nero – artysta muszec Arianna – pajęczyca, kochanka Stenwolda, była agentka Rekefu Balkus – mrowieć, agent i ochroniarz Stenwolda, renegat z Sarnu Sperra – muszyca, agentka Stenwolda Thalryk – osowieć, były major Rekefu, renegat Teomis z Aldanraelich – pająkowiec aristoi Gaved – osowieć najemnik Felise Mienn – ważka, mistrzyni pojedynków Destrachis – pająkowiec, lekarz i towarzysz Felise Mienn Parops – mrówiec z Tarku, aktualnie wygnaniec Salma (książę Salme Dien) – arystokrata ważec Alvdan II – władca osowców Seda – siostra Alvdana i jego jedyna krewna, która przetrwała pałacowe czystki Maxin – osowieć, generał Rekefu Reiner – osowieć, generał Rekefu Brugen – osowieć, generał Rekefu Malkan – osowieć, generał Siódmej Armii Imperialnej (Skrzydlatych Furii) Uctebri Sarcad – moskitowiec mag, niewolnik Alvdana Gjegevey – stonożec, imperialny doradca Dariandrefos (Drefos) – mieszaniec, pułkownik i wynalazca na usługach Imperium Totho – mieszaniec, współpracownik Drefosa

Kaszaat – pszczelica, współpracowniczka Drefosa Wielki Greyv – turkuciowiec, wynalazca z grupy Drefosa Scyla – pajęczyca, mag i złodziejka Lineo Thadspar – żukowiec, mówca w Zgromadzeniu Plius – mrówiec, agent Stenwolda w Sarnie Odyssa – pajęczyca, agentka Rekefu MIEJSCA Capitas – stolica Imperium Os Kolegium – miasto żukowców, siedziba Wielkiego Kolegium Wspólnota Ważek – wielkie państwo ważek Darakyon – puszcza, pierwotnie ostoja modliszek, obecnie miejsce nawiedzone i omijane przez wszystkich Felyal – ostoja modliszowców Helleron – miasto żukowców, ośrodek przemysłu i rzemiosł podbity obecnie przez Imperium Myna – miasto omomiłkowców podbite przez Imperium Sarn – miasto mrówców związane sojuszem z Kolegium Ziemie Pająków – obszar pająków leżący na południe od Nizin, uważany za terytoria bajecznie bogate Szar – miasto pszczelców podbite przez Imperium Tark – miasto mrówców podbite przez Imperium Tharn – warownia ciemców sąsiadująca z Helleronem Vek – miasto mrówców wrogie wobec Kolegium. ORGANIZACJE I WAŻNE PRZEDMIOTY Liga Starożytnych – nazwa nowego przymierza między ciemcami i modliszowcami z

warowni leżących na północ od Sarnu Arcanum – tajna organizacja wywiadowcza ciemców Zgromadzenie – organ władzy Kolegium obradujący w Amphiophosie bitwa o szyny – bitwa z Imperium zakończona klęską sarneńskiej armii Wielkie Kolegium – uczelnia w Kolegium, ośrodek kulturalny Nizin oddziały bławatu (bławatnicy) – zakon błędnych rycerzy ważkowców Forum Biegłości – miejsce ćwiczeń szermierczych w Kolegium Rekef – tajna służba osowców Szkatuła Cienia – tajemniczy artefakt wykradziony z Kolegium przez Scylę.

Imperium Os ruszyło na podbój Nizin. Jego armie po zajęciu Helleronu i zdobyciu Tarku pokonały mrówców z Samu w zaciętej bitwie na otwartym polu. Siódma Armia Imperialna, znana jako Skrzydlate Furie, pod wodzą generała Malkana czeka na posiłki przed marszem na samo miasto. Osowcy odnieśli zwycięstwo nad Sarneńczykami dzięki pukołukom – nowej broni wynalezionej przez Niżowca Totho, który został jednym z najważniejszych członków imperialnego zespołu wynalazców. Uwagę władcy Imperium odwraca jednak jego niewolnik Uctebri, obiecujący mu nieśmiertelność w zamian za krew siostry imperatora. Moskitowiec chce zdobyć również tajemniczą Szkatułę Cienia, starożytny artefakt o mocy, która za sprawą pokrętnego rytuału przeistoczyła puszczę Darakyon w miejsce nawiedzone i pozbawione życia. Wśród agentów, którym zlecono wykradzenie szkatuły z Kolegium, byli najemnik Gaved i agentka Scyla, tajemnicza kobieta z rasy pająków. Scyla przywłaszczyła sobie szkatułkę i postanowiła sprzedać ją temu, kto zapłaci za nią najwięcej. Tymczasem Stenwold Maker usiłuje zjednoczyć skłócone miasta Nizin, zanim imperialne armie podejmą kolejne próby podbojów. Niepokoi go również nieznany los bratanicy, którą ostatnio widziano na polu bitwy, walczącą ramię w ramię Sarneńczykami. Stenwold nie ma pojęcia o tym, że Che uciekła z niewoli os dzięki dawnemu przyjacielowi Totho, który przekazał jej też niezwykle cenne plany pukołuku.

Jeden Unosząc się w ortopterze trzydzieści metrów nad spokojnymi wodami Exalsee, Taki szarpnęła za upartą dźwignię i zmieniła przekładnię silnika. Przez chwilę wsłuchiwała się w odgłos pracy skrzydeł – przestały trzepotać i przeszły na równomierne brzęczenie. Usatysfakcjonowana naparła na drążek, posyłając Escę Volenti w szeroki i – co najważniejsze – szybki zakręt. Ścigający ją polot o stałych skrzydłach nie mógł tego dokonać. Dostrzegła więc tylko błyski bolców wystrzelonych z obrotowego przebijaka, które były jednak na tyle dalekie, że ich lot skończył się w wodzie. W dole widziała jeszcze stykające się bokami dwa okręty, ale nie potrafiła powiedzieć, czy załoga Niszczyciela nadal stawiała opór, czy piraci rozpoczęli już łupienie jego ładowni. Nasunęła przydymione soczewki na gogle i spojrzała pod słońce. Heliopter, który ją nękał, musiał ukryć się właśnie tam. Zaraz też na de ciemnopomarańczowego dysku zobaczyła jego sylwetkę. Nie przerwała skrętu, tylko pociągnęła drążek ku sobie, by nabrać wysokości. Obcy polot opadł nad wodę zbyt szybko i jego pilot musiał podjąć teraz wielki wysiłek, by zawrócić ku gwarantującym bezpieczeństwo białym murom dalekiej wyspy Sparis. Ale nagle sfrunął ku niej, zatrzymując oba wirniki, by spaść jak kamień. Gdy był już tuż obok niej, wyłączył lewy rotor na sekundę przed prawym, by doskonałym ślizgiem wylądować jej na ogonie. Po chwili poczuła wstrząs – Esca Volenti została ugodzona. Heliopter jest jednak zbyt mały, pomyślała Taki, by jego kusza uszkodziła jakiś istotny element jej maszyny. Na dobrą sprawę składa się przecież tylko z siedzenia pilota i silnika. Nagle rotor Eski zgrzytnął złowieszczo. Znowu zawodzi! I jak zwykle w najmniej odpowiednim momencie! Heliopter zawracał właśnie tuż nad powierzchnią wody, by po chwili skierować się ostro w górę, usiłując staranować jej maszynę. Ale Taki pięła się coraz wyżej, więc w końcu z rezygnacją plunął ku niej pociskami po łuku i śmignął w dół. Po chwili był już daleko z tyłu. Choć, jak mówiono, heliopter potrafił utrzymać stabilną równowagę, tak że może zawisnąć na jajach komara, jego możliwości prędkościowe rysowały się zgoła odmiennie. Taki powinna teraz zakończyć sprawę jak najprędzej i zawrócić do statków, niemniej trudno było zignorować ostrzegawcze dźwięki wydawane przez silnik. Czas zrobić to, co zwykle...

Jedną ręką targnęła drążek do siebie, tak że Esca na sekundę wymierzyła dziób w niebo, a potem przechyliła maszynę na skrzydło i pchnęła ją w lot nurkowy. Ponownie dostrzegła heliopter, który śmignął obok niej niezdolny do takiego manewru. Esca Volenti była w końcu jedną z najzwinniejszych maszyn nad Exalsee i mogłaby iść w zawody z ujeżdżaczami ważek. Taki zwolniła zaczep i, gdy spadochron rozwinął się nad nią, poczuła drżenie drewnianej konstrukcji. Ten był już drugi i jeżeli silnik ponownie nie zaskoczy, może to oznaczać w najlepszym wypadku przymusowe lądowanie. Wsłuchiwała się niespokojnie w pracę maszyny, aż wreszcie poprzez szum wiatru usłyszała zgrzyt mechanizmu nakręcanego siłą naciągu lin spadochronu stawiającego opór powietrzu. Czasami – ale tylko czasami – spadochron się nie otwierał. Gdyby przytrafiło się jej to teraz, miałaby poważny problem – pod nią rozciągało się morze. Gdy ponownie pociągnęła drążek ku sobie z całych sił, usłyszała jęk protestu wszystkich wręg, zastrzałów i szkieletu Eski. Jednakowoż hak puścił i nabrzmiała czasza spadochronu przepadła gdzieś z tyłu. Taki wyrównała lot i przemknęła nad falami Exalsee i skałami zwanymi Dziewięcioma Palcami na wysokości nie większej niż trzy metry. Błyski bolców z przebijaka świszczących wokół powiedziały jej, że przeciwnik znów ją znalazł. Weszła w zakręt w uniku prostym na tyle, aby podążył za nią. Kołysała się nierówno na lewo i prawo, unikając strzałów i manewrując tak, że znaleźli się wprost na kursie ku okrętowi piratów... Napastnik nie był już w stanie temu zapobiec – zaczął wybijać dziury w kadłubie sprzymierzonej z nim jednostki tak nad, jak i pod powierzchnią wody. Wzbiła się w niebo wzdłuż bieli wielkich żagli i zerknąwszy przez ramię, stwierdziła, że przeciwnik ominął rufę okrętu łukiem. Większość ortopterów nad Exalsee wyposażona była w cztery lub dwa skrzydła, ale jej Esca miała dodatkowy atut: dwa skrzydła i parę mechanicznych wstrzymywaczy w kształcie potężnych odnóży, które pracując równomiernie, pozwalały na zachowanie kontroli nad aparatem nawet podczas najostrzejszych zwrotów. Teraz Taki powtórzyła ruch wroga, który zwolnił lot przed wykonaniem zwrotu, i położywszy dłoń na spuście obrotowego przebijaka, posadziła Escę tuż za nim. Obrotowy przebijak stanowił wyposażenie polotów dopiero od kilku lat, ale bez wątpienia zrewolucjonizował technikę walk powietrznych. Podobnie jak ten stosowany przez piechotę, miał cztery lufy na amunicję prochową odpalaną kolejno w ruchu okrężnym. Gumowa taśma ładowała kolejne bolce na miejsce wystrzelonych. Umieszczony precyzyjnie pod dziobem jej maszyny,

prędkością i siłą rażenia nie ustępował powtarzalnej baliście Bang! Bang! Bang! – i wrogi aparat zachwiał się w powietrzu, a po ch\5iiłrjm*iymił, opadając łukiem ku falom. Heliopter był dokładnie na miejscu, nad statkami, kierując się ku niej. Dostrzegła, jak bełt za bełtem mknie w jej stronę. Pierwsze pociski nie sięgnęły celu, kolejne zaś przeszły bokiem. Przeciwnik kluczył, usiłując utrudnić jej celowanie, i dlatego Taki chybiła kilka razy, zanim – bardziej dzięki szczęśliwemu przypadkowi niż zręczności – trafiła w pobliże lewego wirnika, co rozerwało drewniane płaty. Niewielki aparacik przez chwilę obracał się jak szalony i Taki dostrzegła jeszcze pilota – muszca – który usiłował wyskoczyć, korzystając z własnych skrzydeł i niewątpliwie licząc na to, że zostawi go w spokoju. Po chwili za nią, z miejsca, gdzie rozbił się polot, począł wzbijać się gwałtownie w powietrze pióropusz czarnego dymu. Taki skierowała Escę prosto nad okręty i spostrzegła, że walka na Niszczycielu wciąż trwa. Skręciwszy ostro, wybiła swoją obrotówką ścieg dziur w pokładzie pirata. Mierzyła w fokmaszt i podnosząc maszynę z lotu nurkowego, zobaczyła, że jego kolumna faktycznie obwisła na sztagach. Piraci stracili rezon i pod zaciekłym ostrzałem łuczników zaczęli wycofywać się z Niszczyciela. Przecięli liny abordażowe i rzucili się do ucieczki. Gdyby Taki miała więcej zaufania do swojego silnika i nieco większy zapas amunicji, ścigałaby ich aż do brzegu, ale w obecnej sytuacji ostrzelała ich tylko z góry, a potem zawróciła ku Niszczycielowi, licząc na szczęśliwe lądowanie na jego przednim pokładzie. Poszukała między nogami linek uruchamiających flagi, ale wykonała jeszcze trzy kółka, zanim na okręcie pojawiła się flaga zezwolenia i marynarze oczyścili pokład na tyle, by mogła wylądować. Powoli zniżyła lot i Esca Volenti z uniesionym dziobem niemal zawisła w miejscu. Niewiele brakowało do utraty stateczności, więc Taki manewrowała drążkiem ostrożnie. Nie chciała teraz wbić aparatu w pokład albo skończyć w wodzie. Podmuch z jej skrzydeł zmiótł wszystkie lżejsze przedmioty z pokładu przed nią – poprzewracał kosze, rozrzucił papiery i postrącał ludziom czapki z głów. W końcu sprężynowe nogi, z których korzystała, zadrapały o drewniany pokład Niszczyciela. Wreszcie, gdy Esca opadła ociężale, unieruchomiła skrzydła, pozwalając mechanizmowi napędowemu zatrzymać się. Taki odpięła pasy i wyskoczyła z kokpitu. Zatrzepotała skrzydłami, amortyzując zetknięcie z pokładem. Pikus nawet dla muchopobnych. Piloci z jej rasy byli zawsze najlepsi, a to

przez lepszy refleks i mniejszą masę obciążającą maszynę. Mimo to niewielu z nich podejmowało się tak niebezpiecznego zajęcia. – Hej, chłopcze! – krzyknął do niej rosły omomiłkowiec, który najwyraźniej rządził okrętem. – Dobrze się spisałeś! Chłopcze? Cóż, w kombinezonie i goglach... Zsunęła okulary na czoło i zmrużyła oczy w ostrym słońcu. – Przyleciałam, gdy tylko zobaczyłam flarę, panie. Jakie straty? – Czterech członków załogi zabitych – mruknął niechętnie. Był raczej stary jak na tę robotę. Jego skóra miała barwę piasku, ale krótkie włosy przyprószyła już siwizna. Ciekawe dlaczego, pomyślała Taki, starzejący się kapitanowie zawsze dryfują w stronę handlu niewolnikami? – Dwu jest rannych i aż do Solarno nie będą mogli nic robić – dodał kapitan. – No to będziecie musieli się wlec jak pozostali – odpowiedziała bez cienia współczucia, gdyż wiedziała, jak niewiele zrozumienia będzie miał dla rannych. – A... ładunek? – Pod pokładem. Ci dranie do niego nie dotarli – odparł kapitan. – Niewolnicy? – Niewolnicy z Porta Mavralis – potwierdził. – I pięcioro pasażerów, z których troje raczyło wznieść ostrza we własnej obronie. Kiwnęła głową, sięgając dłonią do skórzanego hełmu. – Przypuszczam, panie, że zażądacie teraz mojego znaku? Twarz kapitana spochmurniała, co Taki skwitowała słodkim uśmiechem. A co, sądziłeś, że zapomnę? – pomyślała. – Dawaj. Z jakiej jesteś paczki? – Złoty Dom Destiavelich życzy wam, panie, szczęśliwej podróży – powiedziała, wręczając mu szton swoich pracodawców, żeby wiedział, komu ma przekazać część udziałów. – Jeżeli to was pocieszy, panie, możecie nieco zaoszczędzić na tym, że daliście mnie i mojemu aparacikowi schronienie na pokładzie. – Miałabyś zostać tu przez cały rejs? Słabe pocieszenie. Wiesz, że obciążą mnie kosztami? – Załatwcie to z waszą dominą. Z waszą gildią – zaproponowała. – Nie wciągajcie mnie w to, bo naprawdę to nie moja sprawa, panie.

Skrzywił się gniewnie. Był od niej wyższy o metr i cztery razy cięższy, ona zaś nie mogła jego gniewowi przeciwstawić niczego prócz noża, bo piloci unikali zbędnego obciążenia. Uśmiechnęła się jednak na myśl o kłopotach, jakich napytałby sobie, próbując rozwiązań siłowych. Odwrócił się i ruszył przed siebie, pokrzykując na załogę. Na statku służyli zasadniczo omomiłkowcy, dziwna rodzina mieszcząca się gdzieś w pół drogi pomiędzy mrówkami i żukami, pozostająca jednak zasadniczo poza wpływem ich obu. Wiedziała, że Solarno było miastem dość osobliwym – po prawdzie, podobnie było z innymi nad Exalsee. Rasy, które mieszkały tu od dawna, od dni wiedzy, nie należały do budowniczych. Niektórzy z nich nie mieli nawet pojęcia o obróbce żelaza. Przybyli tu z północy, wschodu i zachodu i zepchnąwszy na bok tubylców, osiedli na brzegach tego rozległego jeziora. W końcu rozpięła chitynowy hełm. Pasażerowie... – przypomniała sobie słowa kapitana. Jeżeli miała wracać do domu w tym ślimaczym tempie na pokładzie parowca, mogła poszukać sobie lepszego towarzystwa niż to, jakie stanowił kapitan. Na ostrzu Che znalazły się ślady krwi. Czy zadała nim komuś śmiertelną ranę? Nie mogła odrzucić tej możliwości, choć raczej w to wątpiła. Ostatnie wydarzenia, jakie zaszły na pokładzie okrętu, przypominała sobie dość mgliście. Walka wręcz nigdy nie była jej żywiołem. Oczywiście czytywała wcześniej opisy bitew, ale te przedstawiane były zasadniczo na dwa sposoby. Powieści romantyczne malowały je w żywych barwach, tworząc wizerunki wielkich bohaterów otoczonych przez hordy wrogów i kładących nieprzyjaciół dziesiątkami, zanim zginą w obronie przełęczy czy mostu, dając jednak swym przyjaciołom na tyle dużo czasu, by ci zdążyli przygotować sobie pozycje obronne. Drugą metodę można było znaleźć w książkach historyków, suchych niczym pieprz, które opowiadały, jak to „Garael z pięciuset ludźmi stawiła opór przeważającym siłom Coriona z Kesu, zastawiając pułapkę na przełęczy. Sukces zawdzięczała śmiałości i zaskoczeniu wroga, choć większość jej żołnierzy zginęła w walce”. Żadne z tych opowieści nie wspominały jednak o krwi, a ona widziała jej już dosyć. Zarówno gdy pomagała polowym medykom, jak i wtedy gdy szła wzdłuż szyn po polu usłanym trupami i konającymi, a osowcy przechadzający się między poległymi dobijali tych, którzy ciągle nie wyzionęli ducha. Cheerwell Maker, znana jako Che, wzdrygnęła się, nie przerywając czyszczenia ostrza. Piraci mieli dwukrotną przewagę liczebną nad załogą okrętu, wyciągnęła więc z pochwy oporny

miecz, a potem cięła i rąbała po nogach i ramionach, wbijając go w każdą widoczną część ciała wrogów. Szybko przypomniała sobie ruchy powtarzane przez wiele godzin na treningach na Forum Biegłości, a z głowy wyrzuciła wszelkie myśli. To działo się kilka minut temu. Walczyła niczym zawodowy szermierz. Teraz zaś drżała, patrząc, jak jeden z członków załogi wziął się do zmywania krwi z pokładu, a inni w tym czasie wyrzucali ciała piratów za burtę. Martwych marynarzy pozawijano w płótna, zmieniając ich w milczących pasażerów. – Niech mnie kule biją! Popatrz tylko na nią! – rzucił jeden z jej towarzyszy, który podczas ataku piratów schronił się na daszku sterówki, ale zdążył posłać stamtąd w gęstwę wrogów kilka strzał z łuku. Był to wyjątkowo brzydki muszec, łysy, spowity w ciemną tunikę i równie ciemny płaszcz, niczym skrytobójca z jakiejś teatralnej sztuki. Teraz patrzył na zbliżającą się do nich lotniczkę, która pokonała w powietrzu pirackie poloty. Była mniejsza od niego. W jej okrągłej opalonej twarzy wesoło błyszczały oczy i nawet w impregnowanym woskiem kombinezonie wyglądała młodo. Che poczuła ukłucie zawiści, gdy szła tak ku nim z niezwykłą lekkością. Tylko jeden z pasażerów pomógł im wcześniej w walce – wysoki, poważnie wyglądający pająkowiec. Teraz też wstał i powitał lotniczkę skinieniem głowy. – Jesteś od Destiavelich, tak? – zapytał z gorzkim uśmiechem. – Owszem, panie, to moi wielkoduszni pracodawcy – potwierdziła dziewczyna. – Ty zaś, jeśli się nie mylę, jesteś czcigodnym Miyalisem z Ugody Praevraelich. Twój towar jest nadal bezpieczny w ładowni, prawda? Szkoda byłoby, gdyby padł łupem piratów. Chociaż niewolnikom nie sprawiłoby to różnicy. Co za różnica: służyć w Pryncypacie Exilla czy w Solarno? Pająk zmrużył oczy. – Radzę ci więc nie wpychać nosa w cudze sprawy, lotniczko – warknął i odszedł. – Wybornie – stwierdziła obojętnie, a potem wesoło spojrzała na Che. – Zobaczmy, czy i was spławię równie szybko. – Umilkła na chwilę. – Jesteś cudzoziemką? Właściwie to oboje jesteście cudzoziemcami, sądząc z waszych ubrań. – Zdjęła hełm, uwalniając spod niego kaskadę kasztanowych włosów. Che usłyszała za sobą cichy gwizd, który natychmiast umilkł, gdy lotniczka ostro spojrzała na wydającego go mężczyznę.

– O co chodzi, panie? Przypominam ci twoją córkę lub wnuczkę? – Cięta odpowiedź – stwierdził mężczyzna cierpko. – Cóż, panno awiatorko, mam na imię Nero. Jestem artystą. Che zauważyła króciutkie wahanie w jego głosie po tym, jak wymienił swoje imię. Zapewne przypomniał sobie, jak daleko Jest od miejsc, w których miało ono znaczenie. – A to jest Cheerwell Maker, studentka z Kolegium. – Koligium? – powtórzyła jak echo muszyca, zniekształcając nieco nazwę rodzinnego miasta Che. – To gdzieś w satrapiach pająkowców? – Absolutnie nie, madame Destiavel – wyjaśniła Che. – Tak mówisz? – zapytała muszanka z nagłym zainteresowaniem i dodała: – Nie jestem Destiavel. Destiavelowie to po prostu dom, który mi płaci, a dzięki temu mogę wzbijać się Escą Volenti w powietrze. Mam na imię Taki, miło mi cię poznać. Jak mi opowiesz więcej o sobie, postawię ci drinka w Perambuli, gdy już tam dotrzemy. Może nawet znajdę wam jakiś nocleg? Zakładam, że wędrujecie w interesach? – Tak jakby – przyznała Che, wiedząc, że zabrzmiało to nieco tajemniczo. Sprawa, która ich tu sprowadziła, nie nadawała się do omawiania z pierwszym lepszym nieznajomym, ale wyglądało na to, że dzięki Taki nie zgubią się w Solarno, którego prawie w ogóle nie znali. – Panno Taki, jak to się właściwie stało, że nosisz chłopięce imię? – zapytał Nero wciąż nieco dotknięty ostatnim komentarzem muszycy, ale prawda była taka, że rzeczywiście mógłby uchodzić za ojca tej dziewczyny. – Cóż, staruszku, właściwie to jestem te Schola Taki-Amre, ale większość ludzi nie ma cierpliwości, żeby tego wszystkiego wysłuchać. – Muszanka uśmiechnęła się i Che musiała przyznać, że jest bardzo ładna. – Te Schola, znaczy? – powtórzył Nero nieco zbity z tropu. – Cóż, gdy idzie o szlachetną krew, niewiele mam do powiedzenia. Dziewczyna spojrzała na niego ze zdziwieniem, a potem ponownie się uśmiechnęła. – Panie, to nazwisko nie jest rzadkością w Solarno. Co się zaś tyczy ciebie, z pewnością nie jesteś znany wyłącznie jako Nero. To imię brzmi po prostu okropnie. Nero skrzywił się jeszcze bardziej. – Wybierając się do Solarno, pajęcze damy i lordowie wzięli ze sobą majordomów, by ci dbali o wszystkie ich potrzeby. My zaś mawiamy, że pająkowcy kierowali się wtedy raczej

pośpiechem niż mądrością, dlatego podróż tę przetrwali tylko majordomowie. Moja babka zapewniała mnie, że my wtedy też byliśmy małymi damami i lordami, tyle że wędrowaliśmy tylko z wybrańcami naszych serc. – Taki oparła się o reling, spoglądając na północ, gdzie ciemne pasmo widoczne na horyzoncie zapowiadało pojawienie się brzegu. – Tam, skąd przybywam, starannie wybieramy ludzi godnych szacunku – odparł Nero. – Ale sam na niego liczysz, panie? Nero niemal spopielił Taki wzrokiem, ale zmilczał to pytanie. – Musimy się wiele dowiedzieć o Solarno – wtrąciła Che. – W zamian oferujemy ci opowieści o nas. – Wspaniale – uśmiechnęła się Taki. – Jeżeli proponujesz wymianę informacji, bella Cheerwell, masz moją zgodę. Che uścisnęła podaną jej malutką dłoń. – Muszę jednak spytać cię o coś jeszcze. – Pytaj. – Czy... czy słyszałaś o Imperium Os? Twarz Taki na moment spochmurniała. – Ach tak... – zaczęła i nagle pomiędzy nimi pojawił się dystans. – Przepraszam, ale nie przyszło mi do głowy, że należycie do nich. Jeżeli jesteście ambasadorami – wydusiła z siebie jeszcze – skieruję was do Corty. Tam załatwicie swoje sprawy. – Nie należymy... do nich – wyjaśniła Che, starannie dobierając słowa. – W zasadzie... – teraz musiała dokonać wyboru między zaufaniem a jego brakiem – w zasadzie... nie darzymy Ich nawet sympatią... – No więc, bella Cheerwell... – W oczach Taki widać było tę dumą ostrożność. – Może zatem mimo wszystko mamy ze sobą coś wspólnego.

Dwa Dwa miesiące wcześniej Stenwold Maker zostawił Thadsparowi i reszcie Zgromadzenia sprawę odbudowy miasta, a sam zajął się werbunkiem armii. Wojna w końcu znalazła drogę do Kolegium i choć Vekkeńczycy odeszli, ona pozostała. Po raz pierwszy w historii miasto organizowało wojsko: nie oddziały milicji, ale armię. Wszystkie nowo tworzone kompanie kupieckie rozmieszczały miejsca rekrutacji po przydrożnych miasteczkach i w otaczających je wioskach, które teraz pełne były mężczyzn i kobiet gotowych do przyjęcia żołdu i wdziania munduru. Same mundury okazały się wszakże cokolwiek nie przystawać do oczekiwań. Co prawda zgromadzenie oficjalnie uznało za godło nowych sił zbrojnych dumne symbole Forum Biegłości – miecz i księgę w bieli i złocie, jednakże wiele faktycznego wyposażenia pochodziło z odzysku i większość kompanii miała osobne zdanie na temat tego, co oznacza jednolitość. Kolegium przejęło bowiem nagle ogromną liczbę ledwo używanych kolczug, kordów i kusz porzuconych przez Vekkeńczyków, a żukopodobni byli zawsze ludźmi praktycznymi. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że z nadejściem wiosny od północy i wschodu nadciągną kłopoty, dlatego też sarneński nainojazd nieustannie przeszukiwał okolice. Jego pasażerowie musieli znosić spore niewygody. Stenwold doświadczał już bardziej komfortowych podróży W swym życiu. Tym razem tkwił ściśnięty kurczowo pomiędzy dwojgiem swych ochroniarzy a załogą samojazdu. Balkus wsunął się wprawdzie do połowy w wieżyczkę z powtarzalną balistą, ale Tynisa wcisnęła się mu pod pachę. Mimo to nadal próbował rozłożyć swoje papiery. Ostatecznie rozwinął mapę na tyle, ile mógł, przymuszając Tynisę do wciśnięcia się w róg, podczas gdy on sam usiłować ułożyć w myślach obraz skonfliktowanych potęg: sił jego miasta, przeciwnika i tych, których miał nadzieję wliczyć do grona swych sprzymierzeńców. Wszystkie jego kawałki zostały pogrupowane wedle gotowości na jego ruch. Oto był Tisamon, który zabrał Stenwolda na bok i szczegółowo pouczył go o odpowiedzialności, jaką postanowił na siebie wziąć. Dokładnie chodziło o ważkopodobną Felise Mienn. Musiało to zarazem znaczyć, że Tisamon jest za pan brat z jej pająkopodobnym lekarzem, a to implikowało

dalsze tarcia, modliszowiec bowiem i całe jego plemię szczerze nienawidzili tej rasy. No, a wszystko było jeszcze bardziej skomplikowane, gdyż Tisamon był jedynym człowiekiem, jakiemu Stenwold mógł powierzyć pilnowanie zdrajcy osowca Thalryka. Stanowił on śmiertelnie niebezpieczny element całości na tyle, że nie każdy zechciałby podjąć się opieki nad nim. A znów (jeszcze innej strony, Tisamon nie pałał też miłością do Arianny. Arianna. Stenwold zatrzymał się w myślach przy niej na chwilę. Była klejnotem na niebie pozbawionym gwiazd, a drugiej strony – zdrajczynią. Czasami dostrzegał w oczach Tisamona spojrzenie mówiące: „Czekam na chwilę, aby udowodnić ci, że się mylisz”. Przyjaciele doprowadzą mnie kiedyś do szaleństwa, pomyślał ponuro, zmuszając się do ponownego spojrzenia na mapę. Większą część armii Imperium rozlokowano kilka kilometrów od Sarnu i nie zmieniła ona pozycji od bitwy z jego mieszkańcami. Mrówcy przegrali ją, gdy osowcy rzucili do walki oddziały wyposażone w nową tajną broń. Zadali im jednak straty na tyle duże, by zmusić wroga do okopania się i oczekiwania na posiłki. Hellerońscy informatorzy donosili Stenwoldowi, że wsparcie pojawi się zapewne dopiero wiosną, co zapowiadało tylko wzrost liczby ofiar. Żukowiec dziękował więc gorliwie losowi za prognozy, iż nadchodząca zima będzie surowsza od innych. Nawet Imperium Os w takich warunkach będzie musiało wstrzymać inwazję. Trzydziestotysięczna armia os szła też na Merro i Egel, ale została najpierw zatrzymana przez pajęczego arystokratę Teornisa i jego dwustuosobowy orszak, a potem zniszczona przez modliszowców z Felyalu. Chociaż ludzie Teornisa wrócili do swoich macierzystych portów, on sam pozostał w Kolegium – kolejny pająkowiec, którego trzeba trzymać z dala od Tisamona – gdzie głowił się nad nowymi strategiami wojennymi. Zresztą w murach tego miasta rany odniesione w bitwie o szyny leczył też Achaeos, ukochany bratanicy Stenwolda. Listę członków szpiegowskiej siatki żukowca kończyła muszyca Sperra. Wszystko jednak zmieniło się po wizycie dwojga muchopodobnych posłańców: Nero i ponurej Chefre. Przyniesione przez nich wiadomości pchnęły Stenwolda do pospiesznej podróży na północny wschód. Maszyna nagle zwolniła. Stenwold uniósł wzrok znad pogniecionych map, teraz prawie nieczytelnych w półmroku panującym wewnątrz pojazdu. – Co się stało?

– Ludzie przed nami – zameldował renegat Balkus z wieżyczki, a Stenwold zrozumiał, że mrówiec musiał podzielić się myślami z Sarneńczykiem kierującym samojazdem. – Wygląda to na obóz. – Imperialni? – Na pewno nie – zaprzeczył Balkus. – Ale jest ich sporo. Postanowili wyjść nam na spotkanie... Około dziesięciu. Stenwold, wpięty pasami w pozbawione okna miejsce wewnątrz pojazdu, mógł tylko siedzieć i niepokoić się, jakiż to głos posłyszy z zewnątrz. – Obserwujemy was od pewnego czasu – zawołał ktoś z hellerońskim akcentem. – Nie myślcie, że nie mamy narzędzi do otwierania takich rzeczy. Mówcie więc lepiej od razu, kim jesteście. Żukowiec podniósł głos, aby zabrzmiał czysto. – Tu Stenwold Maker z Kolegium, a wy musicie być ludźmi Salmy. Na zewnątrz zapadła cisza, ale po chwili zabrzmiała odpowiedź: – W rzeczy samej. Dalej, wyłaźcie. Jesteście oczekiwani. Kierowca posłusznie wprowadził zgrzytający samojazd, kolebiący się na nierównościach w głąb obozu. Gdy silnik umilkł, Stenwold sięgnął w górę i odsunął rygiel znajdujący się nad głową, wpuszczając do środka nieco blasku. Pierwsza wysiadła Tynisa. Uczyniła to z wdziękiem i sprawnością, jakie zawdzięczała swemu mieszanemu pochodzeniu – była pół modliszką, pół pająkiem. Nie zdjęła dłoni z rapiera i dopiero, gdy skinieniem głowy zapewniła Stenwolda, że wszystko w porządku, ten opuścił maszynę. Zaraz potem z wieżyczki zaczął gramolić się Falkus, waląc metalową gwoździownicą o pancerne płyty. Tisamona z nimi nie było – został w mieście, żeby mieć oko na Thalryka. Obóz nie wyglądał imponująco: ot, kilkanaście rozstawionych bezładnie namiotów i prymitywnych szałasów. Ale Stenwold wiedział, że nie wynikało to z nieumiejętności jego założycieli – na pierwszy sygnał o tym, iż zbliża się tu oddział Imperialnych, rebelianci rozpłyną się bez śladu na otaczającym ich pustkowiu. Tu, na wyschniętych ziemiach na wschód od Sarnu, było całe mnóstwo dogodnych kanałów i kanionów. Jeśli ktoś znał je dobrze, można było ukrywać się tu w nieskończoność. A zwolennicy Salmy, pomyślał Stenwold, znają tu każdy krzak, jar i każde ziarnko piasku. W obozie przebywała przynajmniej setka ludzi, a żukowiec zgadywał, że pewnie następna

połowa z tego myszkuje po okolicy lub poluje. Stanowili mieszaninę łachmaniarzy, a przynajmniej większość z nich. Naliczył wśród nich z tuzin rozmaitych ras i sporą grupę mieszańców. Niemniej wszyscy byli dobrze uzbrojeni i nosili zbroje – skórzane bądź łuskowe. Jedynie kilku było obleczonych w kolczugi. Ujrzał wśród nich nawet przemalowane imperialne zbroje lamelkowe. Przypasane do boków miecze osowców również wskazywały, że nie próżnowali. Stenwold spoglądał uważnie po twarzach zebranych, aż nagle jedno wejrzenie wydało się mu znajome. Salma! Młodzik zmienił się tak bardzo, że Stenwold nie poznał go od razu. Przeszedł wiele: z powodu ran wychudł jak szczapa, a obowiązki i trudy życia w dziczy uczyniły go twardym. Zamiast wytwornych szat, jakie zwykle nosił w Kolegium, miał na sobie pancerz ze skóry nabijanej ćwiekami, hełm wykuty przez mrówców i ich miecz u pasa. Całości stroju dopełniał łuk, na którym Salma wspierał się teraz jak na długiej bojowej pałce. Jego twarz stała się pociągła, a złota cera zmatowiała, jakby pokrył ją kurz. Wyglądał jak cudzoziemski wojownik albo herszt bandy – groźny i niebezpieczny. Niewiele w nim zostało z beztroskiego studenta. – Salma – przywitał się Stenwold, ale zaraz dodał: – Książę Salme Dien. – Wystarczy Salma – odparł ważka. Podszedł do Stenwolda i uścisnął mu dłoń; mocno, jak równy z równym. – Wiele czasu minęło od naszego spotkania w Mynie, Sten – zaczął, a zmarszczki na jego twarzy opowiedziały żukowcowi całą gorzką historię ich rozstania. Potem przeniósł wzrok na Tynisę. – Tyniso – wyszeptał. – No, no – rzuciła niepewnie w odpowiedzi, a po chwili dodała: – Wydoroślałeś. Podeszła do niego, wyciągając rękę tak, jakby nie była przekonana, czy nie jest wytworem jej wyobraźni. Sekundę później dostrzegła stojącą za plecami Salmy kobietę w beżowej szacie, l kapturem naciągniętym na głowę. Spod niego uważnie patrzyły na nią jasne oczy osadzone w tęczowej twarzy. Skrępowana Tynisa uciekła wzrokiem w bok. – No tak – usłyszał Stenwold jej ciche słowa. Salma przyglądał się jej jeszcze przez chwilę, przeciągając się. Stenwold już otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale rozmydlił się, bo wyczuł w powietrzu jakieś napięcie. Powiódł wzrokiem po groźnie wyglądających mężczyznach i kobietach i w końcu stwierdził:

– Nero opowiedział mi co nieco o tym, przez co przeszedłeś. – On nie zna nawet połowy z tego – stwierdził Salma, a w jego głosie zagrały jakieś mroczne wspomnienia. Stenwold zamierzał dodać coś jeszcze, kiedy usłyszał radosny dziewczęcy głos. To Cheerwell przepchnęła się przez pierścień ludzi Salmy i podbiegła doń, serdecznie go obejmując i psując tym nieco powagę sytuacji. Gdy Stenwold zdołał odlepić ją wreszcie od siebie, dostrzegł na twarzy Salmy uśmiech. Nie było W nim wprawdzie jeszcze tej beztroski co w czasach Kolegium, nic na początek wystarczył. – Stryjaszku! – zawołała Che z podnieceniem w głosie. – Mam ci coś bardzo, bardzo ważnego do pokazania. – Zaczekaj, aż wrócimy do Kolegium – stwierdził Stenwold. – Jesteśmy za blisko armii osowców i muszę obserwować niebo. – Tym się nie przejmuj – zapewnił go Salma. – Moi zwiadowcy dobrze ich pilnują. I znają przy tym okolicę lepiej niż oni. – Mimo wszystko – odparł Stenwold. – Kiedy będziesz w moim wieku, będziesz polegał tylko na informacjach, jakie sam zdobędziesz. Wracajmy szybko do Kolegium i tam zobaczymy, co Che nam przywiozła. Ludzie Salmy zaczęli niepewnie przestępować z nogi na nogę, a ich wódz stwierdził: – Sten, nie zamierzam wracać z tobą do Kolegium. – Nie? – Maker spojrzał na niego uważnie. – Nie jestem już twoim agentem ani uczniem. Mam inne powinności. – Na przykład... – Funkcjonuje tu wędrowny obóz składający się z dwudziestu pięciu setek ludzi, którym jestem potrzebny – odparł Salma. – Został rozbity pod murami Samu, a tamtejsza królowa spodziewa się ode mnie dokładnych wyjaśnień, po co przybyliśmy i czego od niej chcemy. Co więcej, mam prawie tysiąc zbrojnych, którzy zebrali się wyłącznie ze względu na mnie. – Tysiąc? – Stenwold zmarszczył brwi. – Nic o tym nie wiedziałem... Kim oni są? I co to w ogóle ma być? – Co to ma być? To armia, Sten, po prostu armia – odparł Salma. – A kim są? To zależy od tego, kto pyta. Dezerterzy, bandyci, parobkowie, rzemieślnicy, pozbawieni swych miejsc Bracia Gościńca... I wciąż zjawiają się nowi. Ale łączy ich jedno: nienawiść do Imperium Os.

– Imperium jest i naszym wrogiem – zauważył Stenwold. – Nie rozumiem... – Wielu z nich to dawni niewolnicy – wyjaśnił Salma, po czym umilkł na chwilę, by żukowiec dobrze go zrozumiał. – Jeszcze liczniejsi są wśród nich renegaci. Ufają mi, a ja czuję się za nich odpowiedzialny. Nie zebrałem ich po to, by przekazać Samowi czy Kolegium jako jednorazowe wsparcie. Są moimi ludźmi i mają swoje prawa. Nazywam ich nowymi bławatnikami, ale oni wolą określenie Krajowa Armia. Walczymy z Imperium, ale po zwycięstwie nie rozejdziemy się po prostu do spalonych domów, nie wrócimy do służby i kar. O tym właśnie chcę porozmawiać z sarneńską królową i w swoim czasie z tobą. Ale teraz... nasze relacje muszą się zmienić. To nie twoja wina. Sprawy toczą się swoim rytmem. To moja armia, a ja jestem ich księciem. – Rozumiem – odparł Stenwold. – Czy raczej: zaczynam rozumieć. Twoi posłańcy będą zawsze mile widziani w Kolegium. Spojrzał na Che, która nagle zrobiła niepewną minę. – Salmo... – zaczęła. – Przepraszam, Che. Widziałaś nieco, jak tu żyjemy. Musisz zrozumieć... – Ale zginiesz, jeśli osowcy cię złapią. A na pewno będą próbowali to zrobić, Salmo. – Wiem. – Uśmiechnął się. Wyglądał teraz na znacznie od niej starszego. – Już raz mnie zabili, gdy byłem w Tarku. Runąłem na ziemię i gdyby o n a się nie zjawiła, byłby to koniec Salme Dien. Muszę jakoś spłacić ten dług. Nie mogę zrezygnować ze zrobienia tego, co właściwe, bo cofnie mnie to tam, gdzie Już byłem. – Zawsze to robisz! – zezłościła się Che. – Dlaczego... dlaczego nie możesz po prostu z nami wrócić? Ledwo cię znalazłam, po tym wszystkim... Dlaczego to musisz być ty? – Bo pewne rzeczy, Che, mogę zrobić tylko ja – odpowiedział. – A poza tym książę nie powinien opuszczać swoich ludzi. – Powiedz mi jedną rzecz – głos Tynisy przeciął dzielącą ich przestrzeń. Salma spojrzał jej prosto w oczy. – Tak? – Czy ona daje ci szczęście? – zapytała Tynisa drżącym głosem i widać było, że sporo ją to kosztowało. Jej dłoń spoczęła na rękojeści rapiera. Zaskoczony Stenwold patrzył to na nią, to na niego, a Che wyglądała na równie mocno zdziwioną. Przypomniał sobie teraz, że Tynisa i Salma zawsze byli blisko, nie przypuszczał

jednak, aby... Nigdy do niczego między nimi nie doszło, ale widocznie Tynisa ciągle liczyła na to, że któregoś dnia to się stanie. Stenwold zerknął na ludzi Salmy, którzy wyczuli kłopoty. Twarz motylicy promieniała spokojem. – Owszem – przyznał Salma. – Tak, jestem z nią szczęśliwy. Tynisa spojrzała na rywalkę. Jej emocje były dla wszystkich tak oczywiste, że speszony Stenwold na chwilę odwrócił wzrok. „Dla niej?” – zdawały się mówić oczy dziewczyny. „Wyrzekłeś się mnie dla tego?” – Mam nadzieję, że wiesz, co robisz – stwierdziła wreszcie pajęczyca zduszonym głosem i odwróciła się, nie odejmując jednak dłoni z rękojeści rapiera. Tylko Stenwold dostrzegł błysk łez w jej oczach. – Jakoś sobie z tym radzę, dzień po dniu – odparł Salma, patrząc w jej plecy, a potem zwrócił się do Stenwolda: – Mam jeszcze coś dla ciebie. – Skinął dłonią. – Phalmesie, przyprowadź jeńca. Krępy omomiłkowiec z Myny wypchnął przed siebie kogoś, kto do tej pory krył się w tłumie. Był to osowieć w długim płaszczu, z rękami związanymi za plecami. – Powiada, że nazywa się Gaved. Pojmał Che, gdy uciekała przed armią os, ale przypadkiem znaleźliśmy się w pobliżu. Przesłuchaliśmy go. Twierdzi, że nie jest żołnierzem, tylko najemnikiem. – Salma spojrzał na Balkusa, który trącił Stenwolda w łokieć. – O co chodzi? – On był w tym muzeum – stwierdził Balkus. – Brał udział w rabunku. Maker spojrzał na więźnia, nie bardzo go poznając. – Jeżeli to prawda, będziemy mieli do pogadania z nim więcej, niż myślisz – oznajmił Salmie. – Oddajesz go nam bez oporów? – zapytał. – Jedna gęba do wyżywienia mniej. Zresztą niewiele wie o Siódmej Armii, obozującej na północnym wschodzie. Jest wasz. Gdy gotowali się do odjazdu, Tynisa zajęła swoje miejsce jako ostatnia. Wspięła się na maszynę i długo patrzyła na Salmę I Jego ludzi, którzy przystąpili już do przenosin obozu. Jej twarz była nieprzenikniona – by to osiągnąć musiała odwołać się do całej siły swojej sztuki. – Owszem – stwierdził Achaeos. – To było tutaj. Rozejrzał się po komnacie niegdyś będącej ośrodkiem rozrywki bogaczy, a teraz pustej i

zaniedbanej, pełnej opróżnionych gablot i regałów. Właściciele wynieśli stąd wszystkie wartościowe rzeczy, pozostał jedynie budynek, a gospodarka Kolegium nie odżyła jeszcze na tyle, by domy zaczęły zmieniać właścicieli. – Właściwie to złapaliśmy go na gorącym uczynku – wyjaśniła Arianna, obserwując ciemca obleczonego w szarą opończę, który niczym zjawa przechodził od stołu do stołu, dotykając wszystkiego, na co się natknął. – Weszliśmy tamtędy... a potem pojawił się osowieć i zaczął do nas strzelać. Wszczęliśmy walkę. Wszystko skończyło się bardzo szybko. Stojący za nią, przy drzwiach, Tisamon pozostawał w bezruchu, ona jednak odczuwała jego obecność niczym gwóźdź wbity w tył głowy. W sposób oczywisty był tu, aby jej pilnować, i miała pewność, że tylko czeka na coś, co może wzbudzić wątpliwość – jakąkolwiek wymówkę, by z nią skończyć. Och, oczywiście, że będzie czekał na jakiś pretekst, czyn albo słowo, które będzie mógł nazwać „haniebnym”, lecz, po którym nie będzie już odwrotu. – Tutaj. – Ciemiec zatrzymał się przy niedużym stoliku. Wsparł się na lasce, a Arianna dostrzegła w jego obliczu cierpienie. – Ocalcie nas, duchy. Jak długo to tu było? – Niby co? – zapytał Tisamon, wkraczając do sali. – Co niby tu było? – Nie czujesz tego, Tisamonie? – odezwał się Achaeos. Arianna spojrzała na modliszowca. Zdało się jej, że jest nieco zakłopotany. – Tak – stwierdził młody ciemiec. – Przynajmniej coś czujesz. I tak być powinno. Pod koniec dni wiedzy, gdy świat stawał na głowie, odprawiono rytuał, Tisamonie, koszmarny rytuał. Wykorzystano zaklęcie nad zaklęciami... I gdy wszystko poszło źle, gdy jego czar wymknął się spod kontroli, świat pogrążył się w takiej udręce, jakiej ty, ja i nikt inny nie zdoła sobie wyobrazić. Nasze ludy, Tisamonie, wzgardziły radami mądrzejszych i zdecydowane odwrócić bieg historii sięgnęły po najbardziej odrażające środki. Spotkało je jednak niepowodzenie. Zawiodły tak bardzo, że moc czaru zniszczyła Darakyon, wiążąc dusze jego mieszkańców z drzewami. Od tamtej pory minęło już pięć stuleci, a siła zaklęcia nie słabnie. Tisamon zacisnął szczęki, a w jego oczach pojawił się szczególny wyraz, który Arianna uznała za strach. – A ten... przedmiot? – zapytał ochrypłym głosem. – Był istotą tego rytuału, duszą Darakyonu. A teraz został skradziony – wyjaśnił Achaeos. – I Darakyon pragnie go... – By nikt nim nie zawładnął. Knieja była rada, gdy ów przedmiot leżał tutaj, nieznany, nie

budząc żadnych podejrzeń, nieużywany, otoczony murem niewiary... Teraz jednak jego moc znów objawi się światu. – Ciemiec spojrzał na Ariannę. – Nie muszę przed wami udawać ani mówić ogródkami. Oboje znacie moc magii. A ta rzecz, nie można tego inaczej ująć, jest najpotężniejszym reliktem po dniach wiedzy, największym czarem, jaki istnieje na tym świecie – mrocznym czarem. Tisamonie, widziałeś Darakyon, więc wiesz, o czym mówię. Nie sposób wyobrazić sobie szkód, jakie może spowodować w dłoniach kogoś, kto wie, jak go użyć. – Naprawdę? – wtrąciła się Arianna. – Spotkałam już magików, ale... to nie byli ludzie, o jakich mówią nasze legendy. Widziałam manipuli zmieniających ludzkie osądy, wyniki rzutów kośćmi, mamiących wzrok tak, że nie dostrzega się tego, co widzieć się powinno. A potem żukowcy tłumaczyli mi, że wszystko to polega na masowym złudzeniu i manipulacjach odbiciem zwierciadlanym. Ale ty powiadasz, że... Nie sądzę, aby Jakikolwiek czar zdołał cofnąć nas do dni wiedzy. – Dni wiedzy minęły – zgodził się Achaeos – ale uwolnienie mocy zamkniętych w tej szkatułce, trochę za dużej, aby zamknąć w dłoni, zmieni świat. Ani żukowcy, ani nikt inny nie pozna Kię na magii tej szkatuły, ale jej moc ich porazi i skazi: napełni Ich dusze i serca mrokiem i szaleństwem, unicestwi przyjaźnie I zatruje miłość. I gotów jestem się założyć, że ktokolwiek zechce tę moc uwolnić, nie zdoła nad nią zapanować, tak samo jak twórcy szkatułki. – A teraz ma ją jakiś pająkowiec – dodał Tisamon – który może być już wszędzie. – Czy masz aż tak mało wiary w moc jasnowidzenia? – zapytał łagodnie Achaeos. – Wiem, kto ją ma, bo poznałem ją wcześniej. Wyczuwam w tej komnacie jej echo. – Ja widziałam mężczyznę – stwierdziła Arianna. – Ale to kobieta – zapewnił ją ciemiec. – Ta sama, która szpiegowała nas w Helleronie, udając mieszańca wynalazcę. – Przecież ją zabiłeś! – zaoponował Tisamon. – Tak wtedy myślałem – zgodził się Achaeos. Natężenie magii panujące w każdym miejscu tego miasta wstrząsnęło nim. Przebywanie w polu oddziaływania sprawiało, że wszelkie rzemiosło i umiejętności żukowców zdawały się nigdy nie istnieć. – Teraz widzę, że się myliłem. Była tu pod jakąś postacią i odeszła razem z darakyońską Szkatułą Cienia. – Dla kogo ją wykradła? – zapytał Tisamon. – Dla Imperium? – Dowiem się – odparł ciemiec. – Potrwa to dzień, może dwa, ale zbadam wszystko, wykorzystując całą moc Darakyonu.